3123
Szczegóły |
Tytuł |
3123 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
3123 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 3123 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
3123 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
GREGORY BENFORD
Wspania�a gwiezdna rzeka
Tom 3 sze�cioksi�gu Centrum Galaktyki
(Przek�ad: Rados�aw Januszewski)
PROLOG
KL�SKA
Killeen szed� przez morze ruin.
Wyczerpany przedziera� si� przez pl�tanin� powyginanej stali, rozbitych kamiennych konstrukcji, cegie�, zapadni�tych sufit�w i zmia�d�onych mebli.
Urywanym, chrypliwym g�osem zawo�a� ojca:
- Abrahamie!
Imi� poszybowa�o w dal z zimnym, �wiszcz�cym wiatrem. Nad trzeszcz�cymi p�omieniami k��bi� si� dym, op�ywa� Killeena, sprawia�, �e powietrze wydawa�o si� dr��ce i faluj�ce.
Przed nim, na rozleg�ym kr�g�ym pag�rku rozpo�ciera�a si� Cytadela. Jej kr�te zau�ki le�a�y teraz w gruzach. Nogi mia� sztywne z wyczerpania, oczy piek�y go od dymu i �ez. Zatrzyma� si� przed posadzk� pokryt� potrzaskanym bia�ym marmurem -szcz�tkami kopu�y, kt�ra wcze�niej wznosi�a si� kilometr nad arboretum Cytadeli. Tu kiedy� biega�, bawi� si�, �mia�, kocha�...
- Abrahamie! - Rzadko wymawia� imi� ojca. Teraz brzmia�o dziwnie i obco. Zachrypia�, odkaszln��. Ostry dym dosta� mu si� do gard�a.
Ni�sze cz�ci wa��w obronnych Cytadeli p�on�y. Tam zmechy wdar�y si� na samym pocz�tku. Mrok osnuwa� dzielnice Broadsward, Zielony Rynek, Three Ladies' Rest. Sadza pokrywa�a wyszczerbiony rozbity mur.
Wy�ej stercza�y t�pe walce - pozosta�o�ci wynios�ych wie�. Z ruin wystawa�y fantastycznie powykr�cane wst�gi stali konstrukcyjnej. Wraz z powiewem wiatru dolecia� odg�os wal�cych si� mur�w.
Wiatr nie przyni�s� jednak krzyk�w ani j�k�w. W Cytadeli by�o cicho. Zmechy zabra�y �ycia i ja�nie. Zostawi�y puste cia�a. Killeen skr�ci� i ruszy� w g�r�. By� na swoim terenie. Porozrzucane kamienne bloki i powykr�cane kratownice nie zniekszta�ci�y ca�kowicie �cie�ek i korytarzy, po kt�rych biega� jako ch�opiec.
W pobli�u le�a�o cia�o m�czyzny z wyba�uszonymi oczami wpatrzonymi w sine niebo, a dalej kobieta przeci�ta na p� spadaj�c� belk�.
Zna� ich oboje. Przyjaciele, dalecy krewni rodziny Bishop�w. Dotkn�� zimnych cia� i poszed� dalej.
Uciek� z kilkoma cz�onkami rodziny. Uda�o si� im dotrze� do g�r. Dopiero wtedy spostrzeg�, �e w�r�d ocala�ych nie ma ojca. Wr�ci� wi�c do Cytadeli. �eby szybciej si� porusza�, w�o�y� getry si�owe. Nogi jak cienkie t�oki zanios�y go za rozbite wa�y, zanim ktokolwiek z rodziny zauwa�y� jego nieobecno��.
Abraham broni� zewn�trznych wa��w. Kiedy na mury wdar�y si� zmechy, linia obronna si� za�ama�a, ludzie cofali si� w dzikim pop�ochu. Zmechy wpad�y do �rodka. Killeen by� pewien, �e s�ysza� g�os ojca nawo�uj�cy przez com. Wtedy w�a�nie bitwa zamieni�a si� w szalone, gor�ce tornado �mierci i paniki.
- Killeen!
Zatrzyma� si�. Powolny Cermo nawo�ywa� go przez com.
- Daj mi spok�j - odpowiedzia�.
- Chod�! Nie ma czasu!
- To przyjd� tutaj.
- Nie! Wok� s� ci�gle zmechy. Niekt�re kieruj� si� w t� stron�.
- Zd���.
- Biegnij! Nie ma czasu.
Pokr�ci� g�ow� i nie odpowiedzia�. Pstrykni�ciem od��czy� com od sieci.
Wspina� si� mi�dzy gruzami. Nawet w kombinezonie si�owym trudno by�o wgramoli� si� na strome ruiny. Zmechy wyd�uba�y dziury w wale, ale grube mury forteczne trzyma�y si� mocno. Ci�kie fundamenty ust�pi�y dopiero pod naporem nieustaj�cych wybuch�w.
Przeszed� pod ocala�ym jakim� cudem �ukiem. Wiedzia� co znajdzie dalej, lecz nie m�g� si� powstrzyma�.
Le�a�a w tej samej pozycji. Gdy j� ni�s�, �on� trafi� promie� cieplny. Z lewej mia�a przypalone cia�o.
- Veronika.
Nachyli� si� i spojrza� w otwarte szare oczy. Patrzy�y na �wiat, kt�ry znikn�� na zawsze.
Spr�bowa� �agodnie je zamkn��, ale sztywne powieki nie ruszy�y si�, jak gdyby nie chcia�a traci� ostatniego widoku ukochanej Cytadeli. Blade usta uchyli�a w p�u�miechu. Zawsze tak wygl�da�a, kiedy zamierza�a co� powiedzie�. Sk�r� mia�a tward� i zimn�, jakby do��czy�a do �wiata zimnych kamieni.
Wsta�. Gdy odchodzi�, czu� na plecach jej spojrzenie.
Wdrapywa� si� na gruzy, kt�re jeszcze niedawno by�y domami, warsztatami, eleganckimi arkadami. W centralnej bibliotece szala� ogie�.
Ogrody publiczne, jego ulubione miejsce, te wspania�e plamy wilgotnej zieleni na szarych �cianach Cytadeli, by�y spalone, dobywa� si� z nich dym.
Kiedy przechodzi� ko�o senatu, alabastrowe galerie j�kn�y, zatrz�s�y si� i powoli zacz�y si� zapada�. Dalej szed� ostro�niej. Nie znalaz� nawet �ladu po zmechach.
- Abrahamie!
Wok� znajdowa�y si� zrujnowane szcz�tki tego, co kiedy� nale�a�o do jego dzieci�stwa. Tutaj, w warsztacie ojca, uczy� si� u�ywania pojazd�w si�owych. Ni�ej, pod wysokim sklepieniem z przyporami, po raz pierwszy spotka� skromn�, zawstydzon� Veronik�.
- Abrahamie!
Nic. Ani �ywego ducha. Cia�o ojca le�a�o prawdopodobnie g��boko pod gruzami wa��w obronnych.
Ale jeszcze nie przeszuka� ca�ego, chaotycznie zbudowanego kompleksu, wznoszonego przez pokolenia ludzi. Nadal istnia�a jaka� szansa.
- Killeen!
Tym razem to nie by� Cermo. Dotar� do niego ostry, pewny siebie g�os Farmy, przebijaj�cy si� przez blokad� comu.
- Wycofaj si�. Nie mamy tu czego szuka�.
- Ale... Cytadela...
- To przesz�o��. Zapomnij.
- M�j ojciec...
- Musimy ucieka�.
- A inni...Mog� by�...
- Nie. Jeste�my pewni. Tam nie ma nikogo �ywego.
- Ale...
- Ju�!!! Mam tu pi�� kobiet os�aniaj�cych bram� Kriszny. Wyjd� t�dy. Potem p�jdziemy w stron� prze��czy Rollo.
- Abraham...
- S�ysza�e� mnie? To zasuwaj!
Odwr�ci� si�, �eby popatrze� ostatni raz. To by� ca�y jego ch�opi�cy �wiat. W Cytadeli wsp�lnota ludzka sta�a si� czym� ciep�ym, dodaj�cym otuchy. Niez�omnie stawia�a czo�o ca�emu wrogiemu wszech�wiatowi rozpo�cieraj�cemu si� za jej murami. By�a silna, a mimo to zachowa�a pewien wdzi�k. Smuk�e wie�e b�yszcza�y jak zrobione z cukru. Serce mu ros�o za ka�dym razem, gdy wraca� z kr�tkich wypraw i widzia� te dumne, stercz�ce w niebo iglice. Godzinami w�drowa� po labiryncie uliczek, podziwia� eleganckie zdobienia wysokich, wymodelowanych sufit�w. Cytadela zawsze by�a ogromna, a przy tym pe�na ciep�a. Ka�d� jej rze�bion� nisz� przepe�nia� wsp�lny dla wszystkich duch ludzkiej przesz�o�ci.
Spojrza� wstecz, tam, gdzie le�a�o cia�o Veroniki.
Nie by�o czasu, �eby j� pochowa�. �wiat nale�a� teraz do �ywych, do uciekaj�cych w pop�ochu ogarni�tych melancholi� ludzi.
Killeen zmusi� si� do zrobienia jednego, a potem nast�pnego kroku. Szed� w stron� bramy Kriszny. Mija� rozwalone mury. Mia� k�opot ze znalezieniem drogi.
Przed nim wirowa�a mg�a i dym.
- Abrahamie! - zawo�a� jeszcze raz. Nikt nie odpowiedzia�.
Wysokie, paj�cze chodniki Cytadeli le�a�y w pyle wewn�trznych podw�rek. Oszo�omiony szed� przez znajome okolice. Tam, gdzie kiedy� bawi� si� i �mia�, zia�y przepastne kratery.
Na skraju osmalonych ruin jeszcze raz si� odwr�ci�:
- Abrahamie!
Nas�uchiwa�, ale nie by�o odzewu. Nagle z oddali dolecia�o brz�czenie przek�adni zmecha. Zagryz� usta, s�ysz�c ten zgrzytliwy d�wi�k.
Odwr�ci� si� i zacz�� biec. Pozbawiony nadziei pozwala�, �eby nogi szuka�y drogi za niego. Gryz�cy py� przes�ania� mu oczy.
Szarpni�cie.
Ostre, o�lepiaj�ce �wiat�o.
- Hej, dalej, obud� si�.
Killeen zakaszla�. Zmru�y� oczy przed nieprzyjemnym, ��tym �wiat�em lamp.
- H�? Co...
- Chod�, trzeba wstawa�. Tak m�wi Fanny.
- Ja, ja nie...
Powolny Cermo pochyli� si� nad nim. Wielk�, u�miechni�t� twarz mia� znu�on�, lecz przyjacielsk�.
- Po prostu wyci�gn��em wtyczk� twojego stymulatora. Nie by�o czasu. �atwo si� obudzi�e�.
- Aha... �atwo...
- Znowu �ni�e�? - Cermo zmarszczy� brwi.
- Ja... Cytadela...
- Tego si� ba�em.
- Veronika... znalaz�em j�.
- Taaak. S�uchaj, ju� o tym nie my�l, rozumiesz? To by�a dobra kobieta, wspania�a �ona. Ale teraz musisz jej pozwoli� odej��.
- Ja... -Killeenowi zdr�twia� j�zyk od przywo�ywania ojca. A mo�e tak dzia�a� alkohol wypity ostatniej nocy.
By� ranek, wczesny ranek. Po przespanej nocy czu� si� zesztywnia�y. Patrz�c w g�r� dostrzega� masywn� maszyneri� obcych. Nocowali w korycie. To pami�ta�. Wok� budzi�a si� rodzina Bishop�w.
- No, dalej - pop�dza� Cermo. - Przepraszam, �e tak szybko wyci�gn��em wtyczk�. Zbieraj si�, wyruszamy.
- A co... co si� sta�o?
- Ledroff zauwa�y� par� ryjowc�w id�cych w nasz� stron�. Pewnie do koryta po zaopatrzenie.
- Och... - Killeen potrz�sn�� g�ow�. B�l rozla� si� od skroni do wilgotnego czo�a. Kiedy usiad�, z nosa skapn�y mu kropelki potu.
- Lepiej od��cz si� na jaki� czas od stymu - poradzi� Cermo, marszcz�c czo�o. - Daje ci z�e sny.
- Taaak - Killeen pokiwa� g�ow� i zacz�� po omacku szuka� but�w. To pierwsza rzecz do ubierania i ostatnia do zdejmowania.
- W ko�cu, to by�o ca�e lata temu - powiedzia� �agodnie Cermo.
- Lata...
- Jasne - Cermo przygl�da� mu si� przez chwil� uwa�nie, wyra�nie zaniepokojony. - B�dzie sze�� lat od Kl�ski.
- Sze��...
- S�uchaj, od czasu do czasu wszyscy lubimy da� sobie troch� stymu. Ale nie chodzi o to, �eby ci� przenosi� w dawne z�e czasy.
- Chyba... tak.
- Wstawaj ju�, zaraz ruszamy. - Cermo poklepa� go po ramieniu.
Killeen pokiwa� g�ow�. Powolny Cermo poszed� budzi� innych. Jego wielka sylwetka porusza�a si� zr�cznie pomi�dzy kadziami i maszynami obcych.
R�ce Killeena wk�ada�y buty, lecz umys� nadal b��dzi� we wspomnieniach. Brudne ubranie, znoszone buty, odciski i plamy na d�oniach... wszystko �wiadczy�o o tym, co si� sta�o od upadku Cytadeli, od czasu Kl�ski.
Wsta� powoli, czu� z trudem rozci�gaj�ce si� wych�odzone mi�nie.
Cytadeli nie by�o.
Veronika.
Abraham.
Z rodziny Bishop�w zosta� mu tylko Toby, jego syn.
Pozosta�a mu te� perspektywa ucieczki i odpoczynku, i zn�w ucieczki i odpoczynku. I tak bez ko�ca.
CZʌ� PIERWSZA
D�UGA UCIECZKA
1
Co� ich �ciga�o.
Rodzina sz�a wzd�u� ostrego jak brzytwa grzbietu g�rskiego, wznosz�cego si� pod bladonefrytowym niebem. Czerwona gleba poorana by�a bruzdami i w�wozami. Spieczon� glin� przecina�y �lady g�sienic traktora. Deszcze pada�y tak rzadko, �e �lady mog�y mie� z powodzeniem nawet sto lat.
U podn�a zbocza rozci�ga� si� pr��kowany na czarno kompleks fabryczny. Killeen przelecia� nad wypolerowanymi kopu�ami koloru ko�ci s�oniowej. W cieniu fabryki rozbiega�y si� drobnymi kroczkami rozdra�nione robole.
Ledwie zwr�ci� na nie uwag�. Obserwowa� kolczaste krzywe stroboskopu, wy�wietlane w prawej siatk�wce oka.
Co tam mamy: szybkie migni�cie zieleni.
Pojawia�o si� i znika�o, zawsze w innym miejscu.
O, znowu, daleko z ty�u.
Ale nie idzie wprost za nimi. Nie jest to typowy manewr rabusia. Sprytne.
Mrugn��, prze��czy� na monitor alternatywny. Rodzina na jego mapie topologicznej wygl�da�a jak nier�wno rozsiane niebieskie drobiny. By� zadowolony, �e utrzymywa�a szyk zakrzywionego tr�jk�ta. Powolny Cermo jak zwykle wl�k� si� na samym ko�cu.
Killeen zobaczy� siebie; bursztynow�, mrugaj�c� plamk� na wierzcho�ku tr�jk�ta - szpica i cel zarazem.
Skrzywi� si�. Pierwszy raz lecia� w szpicy i od razu pojawi�a si� jaka� cholerna zagadka. Stara� si� wymiga� od tego zaszczytu, kiedy kapitan Farmy wyznaczy�a mu to miejsce. Byli inni, bardziej do�wiadczeni - Ledroff, Jocelyn, Cermo. Wo�a�by raczej zosta� z ty�u. Farmy ci�gle obarcza�a go nowymi zadaniami, takimi jak to. Robi� bez szemrania wszystko, co kaza�a, cho� trz�s�y mu si� od tego r�ce.
Farmy wiedzia�a wi�cej od innych. Umia�a przejrze� sztuczki rabusi�w. To ona powinna by� tutaj zamiast niego.
Znowu migni�cie. Zmru�y� oczy i zni�y� lot. Usiad� na po-kancerowanej p�ycie polyalumu. Stary model - zmechy u�ywa�y go kiedy� do jakich� dawno zapomnianych cel�w. Odrzut wzbi� szare k��by kurzu. Wirowa�y wok� pokrytych w��knem w�glowym but�w. Na ziemi le�a�y kupy zmechowego �miecia. To by�o tak pospolite zjawisko, �e nawet nie zwr�ci� na nie uwagi.
- Mam odczyt z ty�u- przes�a� wiadomo�� do Fanny.
- Ryjowce?
- Nie, na pewno nie. - Odpowiada� szybko, �eby ukry� zdenerwowanie. - Nie zawraca�bym ci g�owy, gdyby to by� ten sam stary ryjowiec, kt�ry wlecze si� za nami od dawna.
- W takim razie, co to jest?
- Nie wiem. Raz jest du�e, raz ma�e.
Killeen nie zna� dzia�ania skanera siatk�wki. O falach radaru mia� tylko niejasne wyobra�enie. Wiedzia� jednak, �e namierzone obiekty nie powinny by� raz ma�e, a raz du�e. Do�wiadczenie nauczy�o go wi�cej ni� naukowa analiza.
- Zak��cenia sprz�tu?
- Nie wiem. Mruganie jest w porz�dku - odpar� niech�tnie. Czy Fanny go dra�ni? Nie wiedzia�, co mog�o by� gorsze -co�, co podesz�oby ich od ty�u czy awaria sprz�tu.
Fanny westchn�a. By�a prawie niewidoczn� plamk� z prawej strony za nim. Porusza�a si� pewnie i szybko. Killeen s�ysza� jak szcz�kn�a z�bami przy podejmowaniu decyzji. Zawsze tak robi�a.
- No i co? - zapyta� zniecierpliwiony. By�a kapitanem rodziny. Mia�a du�o do�wiadczenia �yciowego i instynkt, kt�ry m�wi� jej, jak sobie radzi� ze zmechami rabusiami i wszystkim, co mog�oby zagrozi� rodzinie.
By�a kapitanem przez lata wielkiej w�dr�wki rodziny Bishop�w. Zna�a arkana ucieczki i po�cigu, zbierania zapas�w i zwyczajnej kradzie�y, podst�p�w i natar�. I przez te wszystkie straszne lata nie dopu�ci�a do rozpadu rodziny.
- Zbli�a si�?
- Na to wygl�da. Robi szybkie uniki.
Fanny jeszcze raz szcz�kn�a z�bami. Killeen oczami wyobra�ni widzia� jak mru�y stare, m�dre oczy, oceniaj�c sytuacj�. Syci� si� jej ciep�� obecno�ci�. Zapewnia�a poczucie bezpiecze�stwa i spokoju. By�a kapitanem ot tak dawna i tak doskonale dawa�a sobie rad�, �e nie wiedzia�, jak rodzina radzi�a sobie bez niej wcze�niej, kiedy jeszcze mieszkali w Cytadeli.
- Robimy pi�� - rozstrzygn�a.
- Dobra nasza. - Killeenowi ul�y�o.
- Daj sygna�.
- A ty?
- Jeste� w szpicy, r�b co do ciebie nale�y.
- Ale ty wiesz wi�cej o... - Zawaha� si�. Nie chcia� m�wi� o swojej niepewno�ci, kiedy Ledroffi inni z pewno�ci� przys�uchuj� si� rozmowie. Jednak perspektywa dowodzenia atakiem jeszcze mniej mu si� podoba�a. - S�uchaj, Ledroff ju� to robi�. Inni te�. Ja si� wycofam i...
- Nie. Masz to zrobi�.
- Ale ja nie...
- Do��! - G�os mia�a ostry, zdecydowany. - Daj sygna�!
Killeen zwil�y� wargi i opami�ta� si�.
- Na lewo! Robi� pi��! - nada� przez og�lny com. Wi�kszo�� rodziny bieg�a teraz postrz�pionym grzbietem g�rskim. M�g� pos�u�y� jako schronienie przed tym, co nadci�ga�o od ty�u. Patrzy� jak formuj� szyk nad czerwonawym, pobru�d�onym stokiem wzg�rza. Przypominali powoli rozlewaj�cy si� p�yn. Ciche zg�oszenia indywidualne dociera�y do niego jak bzykanie owad�w.
Na chwil� zapomnia�, �e g�osy, kt�re s�yszy niesione s� przez fale radiowe, bo ca�e �ycie sp�dzi� otoczony sygna�ami akustycznymi i elektromagnetycznymi. Rozr�nienie pomi�dzy tymi dwoma rodzajami przekaz�w wymaga�oby wi�kszej wiedzy od tej, jak� kiedykolwiek posiada�. S�ysza� po prostu r�ne, rozproszone g�osy dobiegaj�ce z daleka przez gor�c� cisz� suchego popo�udnia. Cz�onkowie rodziny szybowali pi�knymi, d�ugimi �ukami. Z daleka wygl�da�o to, jak gdyby ca�a grupa p�yn�a w g�stej melasie. Zbli�ali si� powoli, oci�ale: zm�czone �yciem resztki ludzko�ci. Byli prawdopodobnie ostatnimi lud�mi: niecierpliwi, wolni, stadni.
Przechwyci� fragment rozmowy Ledroffa.
- Dlaczego kapitan wyznaczy�a jego... Cholera, dlaczego to on...
- Przesta� gada�! - krzykn�� Killeen.
- Nie jest w stanie trafi� r�k� do nosa...
- Powiedzia�em: cisza! - wyszepta� z w�ciek�o�ci�.
Killeen ju� wcze�niej s�ysza� przez com niech�tne mruczenie Ledroffa. Do tej pory ignorowa� przycinki. Po co prowokowa� konfrontacj� z wielkim, pewnym siebie m�czyzn�. Ale tym razem nie m�g� pu�ci� tego p�azem, bo nara�a�o ich na niebezpiecze�stwo.
- Co� mi si� wydaje, �e kto� tu podskakuje - powiedzia� Ledroff. Potem zapad�a cisza.
Killeen �a�owa�, �e kapitan Farmy nie odpowiedzia�a Ledroffowi. Przesta�by gada� po jednym niech�tnym burkni�ciu z jej strony.
Rodzina szybowa�a niskim lotem kosz�cym. Tego nauczy�o j� wieloletnie do�wiadczenie. Skr�cili w lewo, wbiegli mi�dzy kr�g�e, kopulaste budynki kompleksu fabrycznego.
Fabryczne zmechy z szarpni�ciem zatrzyma�y si� na widok przebiegaj�cej szybko przez place prze�adunkowe rodziny. Potem bry�owate, dziwaczne maszyny przykucn�y i przykry�y si� dyniowatymi aluminiowymi skorupami. Zmechy tej klasy nie mia�y innych mechanizm�w obronnych, wi�c rodzina nie zwraca�a uwagi na te metalowe ��wie.
Jednak ludzie i tak musieli st�d szybko odlecie�. Gdyby zostali d�u�ej, te wolno my�l�ce wo�y robocze wys�a�yby sygna�. Przyby�yby lancery albo i co� gorszego.
Przez chwil� zastanawia� si�, czy to, co ich �ciga nie jest aby samotnym lancerem wezwanym po niewielkim rabunku, jakiego rodzina dokona�a kilka dni temu. Jeszcze raz przyjrza� si� odleg�emu migotaniu lec�cemu trop w trop za nimi.
Nie, to nie przypomina lancera. To co� mniejszego, bez w�tpienia. Ledwie to wida�. Ale...
- Tak! - krzykn��. Dwa razy stukn�� opuszkiem palca w praw� skro� i przes�a� ca�ej rodzinie map� topograficzn� ze swojego skanera. - Rozpraszamy si�!
Rozdzielili si� mrucz�c z irytacji, z�amali formacj� tr�jk�ta. Sformowali tradycyjne, koncentryczne ko�a, nieco nier�wne, bo rodzina liczy�a zaledwie dwustu siedemdziesi�ciu o�miu cz�onk�w. Niekt�rzy byli niezwykle powolni z powodu staro�ci albo ran odniesionych w poprzednich bitwach i potyczkach.
Fanny dostrzeg�a problem i krzykn�a:
- A teraz nogi za pas!
Podzia�a�o. Zacz�li porusza� si� �wawiej, czuj�c niebezpiecze�stwo na karku.
- Gdzie to jest? - zapyta�a Fanny.
- Nie wiem - przyzna� Killeen. - Wygl�da na to, �e si� ekranuje.
- Celowo wprowadza zamieszanie?
- Nie s�dz�, ale...
- W tej sytuacji twoje topo nie okre�li rozmiaru. �aden z roboczych zmech�w nie porusza si� tak szybko jak rabu�.
- Ten tutaj jest raz wolny, raz szybki.
- To musi by� rabu�.
- Mo�e staniemy i poczekamy na niego?
Fanny zastanawia�a si�.
- A co ty s�dzisz?
- Mo�e nas sprawdza.
- Mo�e.
Nie zdradza�a zak�opotania.
- Wi�c lepiej r�bmy swoje, jakby�my go nie widzieli.
- Mo�emy mie� go na oku, jasne.
Killeen zastanawia� si�, co Fanny chcia�a przez to powiedzie�, lecz nie chcia� pyta�, gdy s�ucha� Ledroff. - On ci�gle si� nas trzyma - powiedzia� ostro�nie.
- Mo�e to nowy rodzaj mechzmecha?
Co zatem? My�la�. Jak zareagujemy? Odezwa� si� pewnym siebie g�osem:
- Nie powinni�my da� po sobie pozna�, �e go zauwa�yli�my. Je�li po prostu sprawdza na nas sw�j sprz�t, to wkr�tce sobie p�jdzie.
- I wr�ci, jak b�dziemy spali - zauwa�y�a spokojnie.
- I co z tego. Nasza czujka go namierzy. A je�li zaatakujemy go teraz, kiedy nie jeste�my pewni, co zamierza, to mo�e nam uciec. Przyjdzie lepiej przygotowany, jak go nie za�atwimy w tej chwili.
Fanny przez d�u�szy czas milcza�a. Ju� si� zastanawia�, czy nie paln�� jakiego� g�upstwa. Uczy�a go r�nych rzeczy, ale on zawsze uwa�a� si� za gorszego. Nie m�g� si� r�wna� z Fanny, kt�ra na wylot zna�a ca�� spu�cizn� rodziny. By�a surowym kapitanem, kutym na cztery nogi taktykiem, pewnym siebie i szybkim w podejmowaniu decyzji. A po walce lub ucieczce, gdy zn�w gromadzili si� wok� nocnego ogniska, �eby snu� opowie�ci, stawa�a si� ciep�� i troskliw� babci�. Killeen by� got�w na wszystko, aby jej tylko nie rozczarowa�. Musia� jednak wiedzie�, co ma robi�, a ona nie podpowiada�a mu prostych rozwi�za�.
- No, dobrze. Tak b�dzie najlepiej. To musi by� zwyczajny rabu�.
Poczu� przyp�yw dumy, gdy zaaprobowa�a jego plan, chocia� troska pobrzmiewaj�ca w jej g�osie sk�oni�a go do zapytania:
- A je�li to nie jest rabu�?
- Wtedy uciekamy. I to szybko.
Min�li ju� podn�a pag�rk�w i szybowali nad niszczon� przez erozj� r�wnin�.
- Widzisz to jeszcze? - zapyta�a zdyszana Fanny.
- Nie.
- Mo�e powinni�my wspi�� si� nad grzbiet?
- A mo�e to pu�apka? - Rozejrza� si� w poszukiwaniu wskaz�wek, studiuj�c jednocze�nie obraz nadawany przez topo. Zn�w po�a�owa�, �e na jego miejscu nie ma Jocelyn albo nawet tego przekl�tego Ledroffa. W razie ataku chcia� by� w pobli�u syna. Spojrza� na skaner. Wewn�trz ruchomego szyku rodziny zobaczy� Toby'ego.
Fanny pozosta�a w tyle, przeszukiwa�a linie wzg�rz.
Killeen zn�w zacz�� szuka� pojawiaj�cego si� i znikaj�cego prze�ladowcy. Topo ta�czy�o mu w oku, rozsiewaj�c smu�ki �wiat�a.
Wok� pojawi�o si� wi�cej mglistych smug.
Z prawej strony zbli�a�a si� rozmazana plamka bladego b��kitu.
Za p�no zda� sobie spraw�, �e lepiej by�o trzyma� si� grzbiet�w wzg�rz. Teraz byli wystawieni na atak i stracili wroga z pola widzenia. Mrukn�� ze zdenerwowania i pop�dzi� naprz�d.
Zanurzali si� w szerok� dolin�. Spojrza� w prawo i jako pierwszy dostrzeg� pokryw� zieleni, a potem skalist� skarp� zryt� przez g�rnicze zmechy. Bursztynowe lico pokrywa�y bruzdy i dzioby.
Ale by� pewien, �e tego przed chwil� tu nie by�o.
- Trzyma� si� mojego azymutu! - krzykn�� do ca�ej rodziny. �mign�� w stron� niskiego pag�rka. - Fanny, ty powinna�...
Us�ysza� ostre trzaski.
Patrzy� jak Fanny upada. Krzykn�a zdumiona. Potem jej g�os wyostrzy� si�, zamieni� w pe�ne b�lu i przera�enia dyszenie.
Odwr�ci� si� i strzeli� w kierunku odleg�ych, poszarpanych wzg�rz, gdzie sta�y na p� ociosane romboidalne g�azy.
Odpowiedzia�o mu trzeszcz�ce echo elektronicznej agonii.
Trafiony. Prawdopodobnie strza� nie by� �miertelny, ale pozwoli� zyska� kilka cennych sekund.
- Rozproszy� si�! - krzykn��.
Fanny zestrzelono. Na nim spocz�� teraz obowi�zek szybkiego przeformowania szyk�w rodziny. Mrugn��. Zobaczy� niebieskie punkciki towarzyszy rozpraszaj�ce si� w poszukiwaniu os�ony po pokrytej ska�ami i jarami okolicy. No i dobrze. Ale gdzie jest...?
- Toby! Przycupnij w �o�ysku strumienia, widzisz je? - Oddalony o klik syn waha� si�. - Po twojej prawej!
Przez trwaj�c� wieczno�� chwil� Killeenowi wydawa�o si�, �e przyrz�dy syna zosta�y uszkodzone lub s� prze�adowane i Toby nie s�yszy ostrze�enia. A mo�e ch�opca zbi� z tropu elektroniczny jazgot, zm�czy� bieg. I tak ju� zostanie na suchej, pooranej jarami p�aszczy�nie - nieruchomy cel w soczewce ocznej ukrytego przed nim zmecha. Niezdecydowanie syna czyni�o go doskona�ym celem. Zawieszony nad ziemi� w po�owie skoku Killeen przypomnia� sobie czasy, gdy wybra� si� z ojcem na wypraw� zaopatrzeniow�. By� to zaledwie kr�tki wypad po niezb�dne chipsy zamienne, tak �atwy, �e matka zgodzi�a si�, aby wzi�� w nim udzia�. Kiedy �upili samotn� stacj� polow�, przy kt�rej odrabia�y sw� milcz�c� pa�szczyzn� niewykwalifikowane zmechy, zaczai� si� na nich rabu�. Killeen oddali� si� w�a�nie, �eby zw�dzi� serwer z zakurzonej szopy s�u��cej za sk�adzik, gdy dostrzeg� go rabu� (z serii grzechotnik�w, stary, lecz uzbrojony po z�by) i rzuci� si� na niego. Trzej m�czy�ni i kobieta bior�cy udzia� w wyprawie posiekali napastnika na cz�ci, gdy by� ju� dwa kroki od uciekaj�cego w panice Killeena. Tak si� wtedy wystraszy�, �e napaskudzi� w uniform. Ale teraz nie wspomina� zawstydzenia, jakie poczu�, kiedy wysz�o na jaw, �e narobi� w spodnie, ani drwin towarzyszy. Przypomnia� sobie wzrok ojca - wwiercaj�ce si� w niego bia�e jak bielmo oczy jarz�ce si� w oczodo�ach. Wiedzia�, �e teraz jemu twarz st�a�a w oczekiwaniu tragedii, bo jego w�asny syn marnowa� czas i sta� bez ruchu.
- Toby!
- H�? A tak...
Posta� w oddali skry�a si� za os�on� starego cieku wodnego, przypominaj�cego skamienia�ego w�a.
Killeen nie m�g� odetchn��. Zrozumia�, �e stoj�c w bezruchu, sam stanowi doskona�y cel.
- Skul si� i biegnij, ch�opcze - krzykn��, wykonuj�c jednocze�nie uniki.
Co� przelecia�o obok niego w nieruchomym powietrzu. Dostrzeg� pomara�czowe migni�cia w prawym oku. Co� buszowa�o po ska�ach, szukaj�c drogi do niego. Wykonywa�o szybkie ruchy, szybsze ni� kiedykolwiek widzia�.
Ze zgrzytliwym wyciem przebieg�a przez niego k�uj�ca zimna czerwie�. Rzuci� si� na ziemi�.
- Farmy, co z tob�?
- Ja... ahhh... nie mog�...
- Tamto, co to jest?
- Nie... widzia�am... od lat...
- Co zrobimy?
Ledroff pr�bowa� w��czy� si� do rozmowy na linii bliskiego zasi�gu. Killeen zakl�� i wy��czy� go.
- Nie wierz... temu... co widzisz...
- Ale co to...
Kaszln�a. Jej nadajnik zamilk�.
Fanny lepiej ni� ktokolwiek w rodzinie zna�a si� na rzadkich zab�jczych zmechach. Walczy�a z nimi od dawna, d�ugo przed tym, jak urodzi� si� Killeen. Po jej apatycznym g�osie m�g� si� domy�le�, �e mocno oberwa�a. Prawdopodobnie zosta�y uszkodzone jakie� nerwy.
A wi�c nie mia� co oczekiwa� na pomoc ze strony tej wspania�ej, m�drej starej kobiety.
Spojrza� w ty� na dziwne kontury kamieni na przeciwleg�ym stoku wzg�rza. Tworzy�y nier�wn� p�aszczyzn�, o powierzchniach wyrze�bionych w niezrozumia�e dla ludzi kszta�ty. Nie my�la� o tym. Ju� dawno nauczy� si�, �e nale�y pomija� to, czego cz�owiek nie potrafi rozwik�a�. Szuka� czego innego - �wie�ych ci�� w kamieniu, charakterystycznych znak�w autod�uta.
Nie znalaz� ich.
- Jocelyn!
Poryta kamienna powierzchnia zacz�a rzedn��. Zamigota�a. Killeen dozna� przyprawiaj�cego o zawr�t g�owy wra�enia, �e przez nag� ska�� widzi materializuj�ce si� miasto, z wa�ami obronnymi, murami z solidnego granitu. Nabrzmiewa�o, pulsowa�o czerwon� energi�.
- Do diaska, co to jest - mrukn�� do siebie. Miasto iskrzy�o, kryszta�owe i odleg�e. Zwyczajna ska�a przybiera�a finezyjne szklane kszta�ty.
I zn�w wraca�a do postaci ciosanego kamienia.
- Ca�e zbocze? - zapyta�a z niedowierzaniem w g�osie Jocelyn.
- Potrzeba wielkiego zmecha, �eby powsta� mira� tych rozmiar�w. - Killeen chrz�kn��.
- Albo zmecha nowej generacji - doda�a Jocelyn. Nadesz�a z prawej strony. Zgi�ta, bieg�a na kompresorach.
Za ni� lecia�a ca�a rodzina. Dyszenie i ci�kie oddechy dociera�y do Killeena z r�nym nat�eniem, zale�nie od odleg�o�ci dziel�cej go od cz�onk�w rodziny. Brzmia�o to jak akompaniament ch�ru, jak gdyby rodzina patrzy�a teraz na niego i w tej ucieczce przed niebezpiecze�stwem trwa�a przy nim jako �wiadek jego znikomego wk�adu do d�ugiej, pozbawionej szans na zwyci�stwo wa�ki ludzi z maszynami. Czu� ich wok� siebie jak milcz�c� �aw� przysi�g�ych.
- Trafi�e� co�? - krzykn�a Jocelyn.
Killeen przemyka� mi�dzy starymi, powykr�canymi d�wigarami. Grube kratownice pokrywa�y strupy ciemnoczerwonej rdzy.
- Tak my�l�.
- Mocno?
- Nie powiedzia�bym. Odg�os by� taki, jakbym trafi� w obw�d zmecha. To wszystko.
- Musi wi�c tu nadal by�. Ukrywa si�.
Nie by�o szans, �eby p�j�� po Fanny. Trzyma� si� w bezpiecznej odleg�o�ci od jej le��cej bezw�adnie sylwetki. Sta�a si� doskona�ym celem.
- Czuj� go. - Alt Jocelyn, zazwyczaj tak mi�kki, zabrzmia� cienko i wysoko.
On te� poczu� ten zapach, gdy troszeczk� och�on��. Ci�ki, oleisty aromat. Implantowane detektory przekazywa�y mu zapach zamiast zakodowanych parametr�w. Ludzie lepiej zapami�tuj� zapachy ni� dane. Ale nie potrafi� rozpozna� tego bliskiego, ci�kiego odoru. By� pewien, �e nigdy wcze�niej z tym si� nie zetkn��.
Gor�czkowe, g�uche �wi�ni�cie przeci�o powietrze. Do �wiadomo�ci Killeena dotar�o jako d�wi�k przekraczaj�cy wra�liwo�� ludzkiego ucha, mieszanka podd�wi�kowego dudnienia u st�p i elektromagnetycznego pisku, wznosz�cego si� do wysokich cz�stotliwo�ci szybuj�cych z wiatrem.
- Chce nas przyblokowa� - powiedzia�. - Pewnie wypr�bowa� t� kombinacj� na Fanny, ale z nami mu si� nie powiod�o.
- Fanny ma stary sprz�t - odrzek�a Jocelyn.
- On teraz pewnie biega po klawiaturze - zauwa�y� Killeen, ci�ko oddychaj�c. Chcia�by co� zrobi�, cokolwiek.
- Szuka naszej cz�stotliwo�ci.
- Tak, tak - mrukn��. Stara� si� sobie przypomnie�: by�y takie zmechy, kt�re robi�y to wiele lat temu. Emitowa�y co�, co dociera�o do ja�ni i wp�ywa�o na widziany obraz. Wydawa�o si�, �e patrzysz na krajobraz, a to by� obraz wirtualny...
- Modliszka - powiedzia� nagle. - Tak nazwa�a j� Fanny. Widzia�a je dwa razy.
Modliszki dokonywa�y projekcji iluzji lepiej ni� jakikolwiek inny zmech. Potrafi�y wywo�a� wspomnienia i wrzuci� je cz�owiekowi do g�owy tak szybko, �e nie m�g� odr�ni� prawdy od fikcji. A za obrazem czyha�a modliszka, skrada�a si�, pr�bowa�a prze�ama� obron� ofiary.
- S�dzisz, �e trzeba ucieka�? - zapyta�a Jocelyn. Stawa�a si� odleg�� plamk�, ju� si� wycofywa�a, gotowa do odej�cia.
- Ale nie z t� wielk� zielon� plam� na plecach.
Roze�mia� si� wariacko. W tej chwili lepiej mu to wychodzi�o ni� my�lenie. Wiedzia�, �e spraw� nale�y za�atwi� natychmiast. Inny spos�b rozumowania by�by k�opotliwy, spowalnia�by reakcj�, kiedy trzeba dzia�a� szybko.
Problem stanowi�o topo i sprz�t do sporz�dzania map. Nosi� je na plecach jako jedyny w ca�ej rodzinie.
Legenda g�osi�a, �e ten, kto nosi topo, zostaje usma�ony jako pierwszy. Podobno zmechy my�liwce - lancery, tropiciele, grzechotniki - widz� oprzyrz�dowanie w postaci jaskrawozielonych kropek i wed�ug nich namierzaj� cel. Ich niski, hucz�cy g�os odbija si� od celu, co pozwala ustali� kierunek. A potem hucz� g�o�niej, wysy�aj� co�, co wchodzi w topo, �eby w ko�cu wpe�zn�� do g�owy nosiciela sprz�tu.
- To co robimy?
- Przygotowa� si� do strza�u.
Us�ysza� niech�tne parskni�cie Jocelyn. Nie podoba�o si� jej to. Prawd� m�wi�c, jemu tak�e. Je�li ta modliszka by�a cho�by w po�owie tak dobra, jak twierdzi�a Fanny, to mo�e namierzy� tor strza�u i znale�� ci�, zanim podniesiesz pole ochronne.
Ale je�li teraz nie zabij� modliszki, p�jdzie za nimi. W nocy skryje si� za mira�ami. Podejdzie i rozszarpie ich szczypcami, zanim zd��� mrugn��.
- Czekajcie. Musz� sobie przypomnie� co�, co m�wi�a Fanny.
- Lepiej przypomnij sobie szybko.
Fanny uczy�a przez opowiadanie r�nych historii. M�wi�a co� o tym, jak podczas najstraszniejszej kl�ski wojennej ludzko�ci, niekt�rzy Bishopowie znale�li spos�b na spenetrowanie mira�y. Postuka� si� ostro�nie, na pr�b�, w z�by - raz kr�tko, raz d�ugo. To ustawi�o wizj�. Czerwienie si� wyostrzy�y, niebiesko�ci odp�yn�y. Poszarpany skalny krajobraz wrza� teraz p�ynnym ogniem. Niebo sta�o si� wyblak�� pustk�. Prze�lizgiwa� si� oczami wzd�u� widma. Patrzy� jak po drugiej stronie zbocza wzbiera�y purpurowe przyp�ywy temperatury.
- Fanny jest ranna. Spr�bujemy j� wydosta�?
- Cisza!
Gwa�townie potrz�sn�� g�ow�. Wpatrywa� si� przed siebie z oczami utkwionymi w jedno miejsce. Co ta Fanny powiedzia�a...? Przej�� w stron� czerwieni, obserwowa� k�tem oka.
Co� si� poruszy�o. Pomi�dzy ociosanymi taflami lodowoszarych kamieni sta�o co� patykowatego, zakrzywionego, pokrytego arabeskami �wietlistych robaczk�w. Obraz zanurza� si� w kamieniu, a potem wyp�ywa� z niego, staj�c si� widoczny wtedy, gdy Killeen szybkim szarpni�ciem obraca� g�ow� w bok.
Iluzja wraca�a szybko, ale nie w ca�o�ci. Przez u�amek sekundy widzia� co� na cylindrycznych nogach, z kapturzast� g�ow� i d�ugim, guzkowatym tu�owiem naje�onym czu�kami.
- Masz co�?
- Popatrzmy, ja...
Co� wybi�o mu dziur� w oku i wesz�o do �rodka. Zatoczy� si� do ty�u, zamruga� i stara� si� utrzyma� zmys�owy kontakt z gor�cem, kt�re przebiega�o szybkimi, widlastymi d�gni�ciami przez cia�o.
B�l wzbiera�, rozsypywa� ja��, sia� spustoszenie.
W pami�ci zobaczy� stare twarze, blade i cienkie jak gaza. Ukazywa�y si� i odchodzi�y, jak karty w talii tasowanej r�k� giganta. Ka�da z twarzy wy�ania�a si� tylko na chwil�. Z ka�dym przemijaj�cym wspomnieniem nadchodzi� b�ysk b�lu.
Modliszka polowa�a w jego przesz�o�ci. Szuka�a, nagrywa�a.
Killeen rykn�� z w�ciek�o�ci.
Zacz�� walczy� z tym zach�annym dotykiem.
- Ja... to wesz�o we mnie... - Potem poczu� bolesn� drzazg� wciskan� z zimnym p�dem w praw� nog�. Wyczu�, �e buszuj�ce w nim gor�co krztusi si� i ginie. Poch�on�y go jakie� g��boko pogrzebane, cienkie jak paj�czyna pu�apki, uplecione przez dawno zaginione umys�y.
Nie my�la� o tym, co go uratowa�o. By� �wiadom swego cia�a nie wi�cej, ni� budowy zmech�w. Podni�s� si� gwa�townie. Sta� u podn�a wietrzej�cego, piaszczystego zbocza. A� tu przynios�y go mocne skurcze cia�a. W sensorium czu� jeszcze �lad po drzazdze.
Wyszukiwacz kierunku wy�ledzi� charakterystyki pulsu i dotar� do ich �r�d�a.
- Jocelyn! Namierzy�em go - krzykn��.
- To go za�atw.
- Rusza si�!
W jarz�cym si� rubinowo p�mroku modliszka podskoczy�a i zacz�a gramoli� si� w stron� bezw�adnego cia�a Fanny. Do Killeena dotar� niski, basowy odg�os pi�owania, od kt�rego w�osy zje�y�y mu si� na g�owie.
Jak po��k�e z�by wrzynaj�ce si� w ko��. Je�li dotrze do Fanny...
Spojrza� na migaj�cy obraz poruszaj�cej si� modliszki. Palcem nacisn�� plamk� na klatce piersiowej. W lewym oku rozr�s� mu si� jaskrawy, purpurowy kr�g, otaczaj�c obszar, na kt�rym pojawia� si� i znika� obraz modliszki. Postuka� si� w praw� skro� i Jocelyn dosta�a namiar celu.
- Mam j� zamrozi�? - zapyta�a. By�a ma�ym punkcikiem po drugiej stronie doliny. B�d� mieli dobr� triangulacj� obiektu.
- Nie. Wysadzimy sukinsyna.
- Tak jest. Pal!
Strzeli�. Ostry huk w martwej ciszy.
Dwa konwencjonalne �adunki uderzy�y zmecha z przodu i z ty�u.
Nogi rozdarte na obie strony. Czu�ki przybite do ziemi.
Killeen widzia� jak z modliszki wycieka niebieskozielone elektryczne �ycie. Organy wewn�trzne zamiera�y, a centralny uk�ad nerwowy usi�owa� ich kosztem przed�u�y� funkcjonowanie. Ale nie mo�na naprawi� zniszcze� mechanicznych szybkim przepompowaniem elektryczno�ci. Killeen przypomnia� sobie t� zasad�.
Zmechy naj�atwiej niszczy� w ten spos�b. Lubi� patrze�, jak rozrywaj� si� na kawa�ki. To by� prawdziwy pow�d, dla kt�rego, gdy tylko m�g�, u�ywa� zwyczajnych pocisk�w.
Podskoczy�, p�dzi� co si� w stron� powoli rozk�adaj�cej si� modliszki. Stawy kulowe pu�ci�y, nogi odpad�y, tu��w toczy� si� po ziemi. Gdzie� tam musia� by� uk�ad centralny, staraj�cy si� zapobiec zag�adzie.
Zbli�a� si� ostro�nie piaszczyst� r�wnin� za�miecon� szcz�tkami zmech�w. Kopn�� w bok cz�� jakiego� mechanizmu, nie -spuszcza� oka z modliszki. Z drugiej strony przybywa�a Jocelyn.
- Mo�liwe, �e to pu�apka - powiedzia�.
- Nie wiem. Nigdy nie widzia�am czego� tak wielkiego.
- Ja te� - mrukn�� zadziwiony.
Rozp�aszczona na ziemi modliszka by�a d�u�sza ni� dziesi�ciu ludzi po�o�onych jeden za drugim. Mas� i rozmiary Killeen wyczuwa� instynktownie. Nawet nie my�l�c o tym wiedzia�, �e co� b�dzie mu ci��y� w czasie marszu albo mo�e cel znajduje si� poza zasi�giem broni. Cyfry przemyka�y w lewym oku, podaj�c mas� i rozmiary modliszki. Nie fatygowa� si�, �eby odczyta� te zawijasy odziedziczone po przodkach, ledwie je zauwa�a�. Nie mia� takiej potrzeby. Wewn�trzne, g��boko zakorzenione chipsy i podsystemy, przekazywa�y to wszystko bezpo�rednio jego zmys�om. Dane nap�ywa�y w r�wnie naturalny i niezauwa�alny spos�b, jak dotkni�cie gor�cego wiatru, kt�ry teraz mierzwi� mu matowe, czarne w�osy, jak niskie, elektromagnetyczne pomruki umieraj�cej modliszki, jak lekkie napi�cie zapowiadaj�ce oddanie moczu.
- Patrz - odezwa�a si� Jocelyn z tak bliskiego dystansu, �e s�ysza� j� akustycznie. G�os mia�a dr��cy z wysi�ku i s�abn�cego strachu. - G��wny uk�ad jest tutaj - pokaza�a palcem.
Miedziany kaptur usi�owa� wkopa� si� w gleb�. Robi� to bardzo szybko. Jocelyn podesz�a bli�ej i wycelowa�a miotacz.
- U�yj grzmotnika - poradzi�.
Wyci�gn�a i odbezpieczy�a na�adowan� dyskami tub�. Strzeli�a w wypolerowany, pokryty rz�dami nit�w kaptur. Dysk g�ucho mlasn��. Skorupa zako�ysa�a si� od uderzenia. Stalowoniebieskie z��cza na spodzie zawy�y i ucich�y.
- Dobrze - pochwali� Killeen. Niedaleko dwa robole ucieka�y drobnymi kroczkami. Oba mia�y krzy�uj�ce si� wzorki na bocznych p�ytach. Nigdy jeszcze nie widzia� roboli podr�uj�cych w towarzystwie zmecha wysokiej klasy. - Strzel� do tych dw�ch - powiedzia� unosz�c bro�.
- To tylko robole, zapomnij o nich.
- Dobrze. - Pobieg� do Farmy. Do tej pory dzia�a� wed�ug wprowadzonych przez ni� od dawna zasad; najpierw zaj�� si� centralnym uk�adem elektronicznym, a dopiero potem rannymi. Ale gdy szybowa� w kierunku nieruchomej, rozci�gni�tej na ziemi postaci, serce w nim zamar�o i po�a�owa� tych paru zmarnowanych chwil.
Fanny le�a�a w nienaturalnej pozycji, z odrzucon� g�ow� i rozchylonymi ustami, ukazuj�cymi dzi�s�a i po��k�e z�by. Pobru�d�on� twarz mia�a skierowan� w niebo, oczy szkliste i jasne.
- Nie! - Nie m�g� si� poruszy�. Jocelyn ukl�k�a obok i nacisn�a d�oni� kark Fanny.
Killeen patrzy� na nieruchome cia�o. Poczu� straszliw�, wysysaj�c� energi� pustk�.
- Dobra�a si�... do niej - powiedzia� powoli.
- Nie! Tak szybko? - Jocelyn spojrza�a na niego rozgor�czkowanymi, szeroko otwartymi oczami, jakby chcia�a, �eby zaprzeczy� faktom.
- Modliszka... - Poczu� ucisk w gardle. - Jest cholernie szybka.
- Ale przecie� trafi�e� j�.
- Szcz�cie. Po prostu szcz�cie.
- My jeszcze... nigdy...
- Ta, tutaj... zna�a jakie� nowe sztuczki.
- Ale Fanny! Umia�a si� broni� lepiej ni� ktokolwiek! -G�os Jocelyn by� mi�kki, zawodz�cy.
- Tak, tak.
- Umia�a wszystko!
- Tego nie.
W p�przymkni�tych, naznaczonych strachem oczach Fanny znalaz� oznaki, kt�rych ogl�danie od dawna by�o oszcz�dzane rodzinie. Spod oczu s�czy�a si� jasnoszara ropa. Wy�oni� si� z niej krwawy b�belek, p�k� i wypu�ci� zje�cza�y gaz.
Modliszce uda�o si� jako� przejrze� system nerwowy Fanny, jej cia�o, ego - a to wszystko sta�o si� w ci�gu zaledwie chwili. Zmechy nigdy dot�d nie potrafi�y dokona� tego tak szybko na odleg�o��. Do tej pory rabu� musia� w tym celu schwyta� cz�owieka i mie� do dyspozycji kilka minut.
To by�a niewielka przewaga ludzko�ci nad w�drownymi, drapie�nymi zmechami. Je�li ta modliszka stanowi�a sygna� ostrzegawczy, stracono i t� niewielk� przewag�.
Killeen nachyli� si�. Jocelyn zdar�a przylegaj�cy do zw�ok gumopodobny kombinezon z twardego w��kna. Cia�o Fanny wygl�da�o, jak przek�ute wychodz�cymi ze �rodka tysi�cami igie�ek. Ma�e, po�o�one tu� pod sk�r�, niebieskoczarne plamki krwi zd��y�y ju� zaschn��.
Modliszka wtargn�a w ni� i wyczyta�a wszystko. W u�amku sekundy wyrwa�a spl�tany system neuron�w i odczyta�a z nich jej histori�, opowie��, kt�r� ka�dy cz�owiek nosi skryt� w sobie. W jaki spos�b przyjmowa�a przyjemno�ci, jak si� czu�a, gdy j� bola�o, jak przetrwa�a niezliczone ciosy zadawane przez los. D�ug� sukcesj� ciemnych i jasnych chwil, przez kt�re sz�a r�wno odmierzonym krokiem, prost� �cie�k� wiod�c� przez mozaik� �wiat�w i nadziei i nieustannie prowadzon� wojn�.
Zmechom klasy rabu� czasem by�o to potrzebne bardziej ni� metale, substancje gazowe czy zaopatrzenie wszelkiego rodzaju. Bardziej nawet ni� male�kie chipsy elektroniczne, kt�re ludzie kradli niekiedy zmechom ni�szej generacji - robolom, ci�arowcom, kopaczom.
Pewna �mier�. Zmechy chcia�y informacji, danych, samego rdzenia ego. W trakcie przegl�dania wszystkich zakamark�w Fanny, modliszka wyssa�a, prze�u�a i wymaza�a wszystko, co tworzy�o sam� Fanny.
Zap�aka� z w�ciek�o�ci. Podbieg� do rozcz�onkowanej modliszki i wyszarpn�� z niej fragment odn�a.
Dysz�c, r�bn�� kikutem we wrak, rozbi� go na drobne fragmenty. Ledroff pr�bowa� co� do niego gada�, ale w ko�cu wy��czy� sw�j com.
Killeen nie wiedzia�, jak d�ugo krzycza� i r�ba� zew�ok w dzikiej furii. Przepe�nia�a go w�ciek�o��, kt�ra nagle go opu�ci�a, jakby ulecia�a w przestrze�.
Podszed� do Fanny i uni�s� fragment odn�a modliszki w milcz�cym salucie.
To by� najgorszy rodzaj �mierci. Traci�o si� wi�cej ni� tera�niejsze �ycie - cz�owiekowi odbierano tak�e przesz�o��, niegdysiejsz� chwa�� i przelotne momenty werwy. �ycie poch�ania� d�awi�cy, czarny syrop uk�ad�w zmecha, pustoszy� je, wysysa�, nie pozostawia� po zmar�ym �ladu.
Umys�u tak prze�utego i strawionego nie mog�a odratowa� moc cz�owieka. Gdyby modliszka po prostu zabi�a j�, rodzinie uda�oby si� zapewne uratowa� jak�� cz�stk� prawdziwej Fanny. Ze stygn�cego m�zgu mo�na by wyekstrahowa� wiedz� zabarwion� jej osobowo�ci�. Zosta�aby zachowana w umy�le kt�rego� z cz�onk�w rodziny i w ten spos�b sta�aby si� aspektem.
Ale modliszka nie zostawi�a nawet tego.
Pewna �mier�. Nie b�dzie prawdy, kt�r� da�oby si� wyci�gn�� z bezw�adnego, pustego cia�a le��cego samotnie przed Killeenem. Rodzina nie zabierze z sob� cho�by jej cz�stki, jak gdyby Fanny nigdy nie uczestniczy�a w rym nie ko�cz�cym si� marszu ludzko�ci.
Killeen zacz�� p�aka�, nie wiedz�c nawet o tym. Dopiero gdy opu�ci� wraz z rodzin� dolin�, zda� sobie spraw� z piek�cego b�lu. Wtedy zrozumia�, �e Fanny przetrwa�a w tym uczuciu. Nie zmniejszy�o to jednak jego �alu.
2
Od gor�cego oka Zjadacza rozci�ga�y si� d�ugie, gro�ne cienie. Ostry blask rzuca� smugi �wiat�a na poci�t� wyschni�tymi strugami r�wnin�. Promienie si�ga�y nadchodz�cej fali ludzi.
Ka�da osmagana wiatrem ska�a, cho� mroczna i zniszczona erozj�, odbija�a jasne kolory. Zewn�trzny kr�g Zjadacza mia� barw� tl�cej si� czerwieni, podczas gdy wewn�trzne obszary p�on�y intensywnie niebiesko. Gdy nadszed� zach�d dysku, Zjadacz obni�y� si� nad horyzont, wydoby� ze skalistych zr�b�w kaskad� chromatycznych wst�g. Poruszaj�ce si� cienie wypaczy�y krajobraz, rozci�gn�y perspektyw�. Widzenie by�o utrudnione.
Chwil� po zmianie o�wietlenia Killeen nabra� pewno�ci. Zamruga�, wzmocni� wizj� przez spektrum. Ledwie wy�apa� chwiejny sygna� zieleni.
- Hej! - krzykn��. - Ledroff, przypatrz si� dobrze.
Rodzina sz�a rozproszonym szykiem przez poszarpany w jakim� prastarym konflikcie kanion. Jej cz�onkowie oddaleni byli od siebie co najmniej o klik. Zwolnili, zadowoleni, �e b�d� mogli odpocz�� po godzinach pe�nej grozy ucieczki.
- Czemu? - zawo�a� Ledroff.
- Widzisz koryto?
- Nie.
Killeen oddycha� powoli, r�wnomiernie, nie chcia� bowiem, �eby kto� wywnioskowa�, �e jest zm�czony. Ledroff odpowiedzia� niedbale, zdawkowo. Na pytanie Fanny odzew na pewno by�by szybki i wyra�ny. Wed�ug rodzinnej tradycji b�d� wybiera� nowego kapitana, jak tylko znajd� bezpieczne obozowisko. Do tego czasu Killeen przewodzi� szpicy i wydawa� rozkazy dotycz�ce manewr�w. Ledroff nie oponowa�, ale nie powstrzymywa�o to jego zrz�dzenia.
Zatrzymali si�, �eby odda� ostatni� pos�ug� Fanny. Ukryli cia�o pod pospiesznie usypanym kopcem. Potem wyruszyli w d�ugi, m�cz�cy bieg. Nie mogli i�� dalej. Killeen musia� znale�� schronienie.
- Jocelyn? Widzisz co�?
- Ja... mo�e.
- Gdzie?
- Co� ma�ego... to mo�e by� pomy�ka... - W jej g�osie wyczuwa�o si� stres.
- Mo�esz skanowa� krzy�owo ze mn�?
- Ja... tutaj...
W prawym oku Killeena za�wieci� si� obraz. Skan Jocelyn zamigota�.
- Poszukajmy tego - zaproponowa�.
- Nie - powiedzia� surowym g�osem Ledroff. - Lepiej zosta�my pod go�ym niebem.
- I zdejmiemy moc z kombinezon�w? - zapyta�a Jocelyn z niedowierzaniem.
- Tak b�dzie bezpieczniej. Zmechy nie zorientuj� si�, �e to my.
- Jeste�my zbyt zm�czeni - powiedzia� Killeen. Ledroff mia�by racj�, gdyby rodzina nie wali�a si� z n�g. Zmechy zazwyczaj nie by�y w stanie znale�� cz�owieka, gdy wy��cza� zasilanie. Wyczuwa�y obwody elektryczne, a nie sk�r�.
- Koryto? Znale�li�my koryto? - g�os Toby'ego brzmia� s�abo po wyczerpuj�cym marszu.
- By� mo�e - odrzek� Killeen. - Chod�my, obejrzymy to.
- Wykluczone! - krzykn�� Ledroff.
Ch�r g�os�w wyra�aj�cych zgod� zag�uszy� jego sprzeciw. Ledroff zacz�� si� wyk��ca�. Tego mo�na si� by�o spodziewa�, poniewa� rodzina maszerowa�a bez nowego kapitana. Wszyscy potrzebowali wypoczynku i spokoju, �eby pomy�le�.
Killeen zignorowa� Ledroffa i pochylony pop�dzi� d�ugimi susami przez najbli�sze wzg�rze. Wymaga�o to od niego nie lada wysi�ku, lecz wiedzia�, �e id�ca z ty�u rodzina doceni to osi�gni�cie. Specjalnie o tym nie my�la�, lecz zdawa� sobie spraw�, �e wyczerpani do granic mo�liwo�ci ludzie potrzebuj� jakiego� pokazu sprawno�ci, kt�ry pozwoli im odzyska� wiar� we w�asne si�y i naprowadzi na w�a�ciwy wektor.
Ledroff bieg� z ty�u. Oczy Killeena automatycznie zintegrowa�y odczyt Jocelyn i zn�w odebra�y migotliwy sygna�. Rwa� przed siebie nad pofa�dowanymi, pobru�d�onymi wzg�rzami. Dopiero gdy sygna� zblak�, zrozumia�, �e zap�dzi� si� za daleko.
- Schowa� si� - powiedzia�.
- Gdzie? - zapyta� niecierpliwie Ledroff.
- Pod t� star� fabryk�.
Przycupni�te szeregiem w do�kach sta�y pochy�e szopy z kutego �elazokamienia. Wok� nich kr�ci�y si� zaabsorbowane prac� robole. Zaj�te by�y nie ko�cz�c� si� produkcj�, kt�ra da�a zmechom dominacj� nad ludzko�ci�. Takie szopy wznoszono wsz�dzie, gdzie ziemia oferowa�a bogate z�o�a minera��w. To by�a zaniedbana stacja, odleg�a od okolic, gdzie zmechy pobudowa�y swoje majestatyczne kolonie z ceramicznej plecionki. Ale to w�a�nie takie niezliczone drugorz�dne stacyjki zala�y �wiat mechanicznym �yciem. To w�a�nie, zdaniem Killeena, mog�o zako�czy� walk� pomi�dzy zmechami a reszt� stworzenia.
- Nie! Nie tak! - wo�a�a z oddali Sunyat, jak zwykle najostro�niejsza w ca�ej rodzinie. - To mo�e by� pu�apka.
Killeen ostentacyjnie j� zignorowa�, podobnie jak wcze�niej zignorowa� Ledroffa. Zazwyczaj okazywa�o si� to lepsz� taktyk� ni� wdawanie si� w rozmow�.
- Koryto jest zakopane. Robole zbudowa�y na nim fabryk�.
- To koryta s� takie stare? - zdziwi�a si� Jocelyn.
- Stare jak zmechy. Stare jak ludzie - odpar�. Wyl�dowa� obok robola i poszed� za p�lep� maszyn� do fabryki. Robole rafinowa�y tam jaki� ekstrakt ceramiczny ze ska�y. Nie zwraca�y w og�le uwagi na wielkie, zardzewia�e drzwi tworz�ce jedn� ze �cian ich ma�ego �wiata.
W ci�gu paru chwil rodzina zebra�a si� pod fabryk�. Obni�yli zasilanie roboli na tyle, �eby wyj�� z nich przeno�ne baterie mocy. Starali si� nie przesadzi�, bo robole mog�yby zarejestrowa� awari�. Potem rozbiegli si�. W stacyjce nie zastali nadzorczych zmech�w, z kt�rymi musieliby walczy�. Nie by�o niebezpiecze�stwa. Robole stanowi�y �atwy �up. Fakt, �e rodzina zachowywa�a si� jak szczury kradn�ce okruszki ze spi�arni, nie obchodzi� ich zupe�nie.
Pierwszy do koryta wszed� Ledroff, za nim Killeen. By�a to wielka pe�na zapach�w stara stodo�a. Rodzina zajmowa�a nowe miejsce bez s�owa, automatycznie wykonuj�c czynno�ci -jeden wchodzi�, nast�pni go kryli. Killeen i Jocelyn pe�zli ostro�nie wzd�u� rz�d�w przeciekaj�cych kadzi, brodz�c po ka�u�ach.
Nic. Na powitanie nie wyszed� �aden robol, bior�c ich przez pomy�k� za zmechy. To znaczy�o, �e koryta s�abo dogl�dano i raczej nie spodziewano si� tutaj go�ci. Robole by�y przypisane do fabryki za drzwiami.
- Nieczynne - mrukn�� Ledroff, siadaj�c na oknie z �elaznymi ramami. Zacz�� zdejmowa� kombinezon.
- Jedzenie jest dobre - powiedzia�a Jocelyn. Zd��y�a ju� wsadzi� r�k� do urny z g�st�, przypominaj�c� syrop mas�. Obliza�a d�o� ze smakiem. D�ugie, br�zowe w�osy rozsypa�y si� jej nad ko�nierzem, s�u��cym do przymocowywania he�mu. Na ko�cistej, zm�czonej twarzy malowa� si� wyraz odpr�enia.
Killeen nas�uchiwa� wiadomo�ci od cz�onk�w rodziny grasuj�cych po ca�ej hali. Wszystkie raporty brzmia�y jednoznacznie: nikogo tu nie ma. Wr�ci� do wej�cia i pom�g� zamkn�� wielki w�az. To tyle. Znale�li si� w bezpiecznej przystani. M�g� sobie pozwoli� na to, �eby si� po�o�y� i da� si� ogarn�� przyjaznej wilgoci koryta.
Wok� niego rodzina zdejmowa�a kombinezony. Przygl�da� im si� leniwie. Jocelyn z ci�kim westchnieniem zrzuci�a gruz�owate os�ony kolan. Z ochlapanych b�otem pochw goleniowych musia�a odrywa� zatrzaski nasad� d�oni. W s�abym �wietle wdzi�cznie porusza�y si� jej muskularne biodra, ale nie wzruszy�o to Killeena.
Rodzina zrzuci�a z siebie plecionki i ruchome blachy aluminiowe. Spod nich wy�ania�a si� sk�ra: porcelanowa, czekoladowa, ziemista. Na ciele, w miejscach, kt�re ociera�y si� o grubsze warstwy izolacji, wida� by�o czerwone plamy. Niekt�rzy mieli rudawe szwy po dawno zapomnianych operacjach, a inni �y�kowane niebiesko �lady po starych implantach. Pochodzi�y one z czas�w, w kt�rych rodzina wiedzia�a jeszcze, jak stosowa� takie rzeczy. L�ni�ce, �liskie c�tki m�wi�y o zagojonych ranach. Nic jednak nie mog�o pom�c obwis�ym cia�om, sflacza�ym brzuchom kryj�cymi wewn�trzne zapalenia. Rodzinie ci��y� baga� powoli kumuluj�cych si� bioproblem�w, niemo�liwych do rozwi�zania od czas�w, gdy utracili Cytadel�, a wraz z ni� - technologi�.
Jocelyn znalaz�a bulgoc�cy kocio� ze s�odkimi dro�d�ami. Killeen zjad� troch� tej ��tej, piankowatej masy z dzik� �ar�oczno�ci�, kt�rej nauczyli si� wszyscy w ci�gu tylu lat w�dr�wki. Mija�y ju� cztery tygodnie od znalezienia ostatniego koryta. Przez ca�y czas �ywili si� �elaznymi racjami i pili czerpan� r�kami gorzk� wod� z nielicznych napotkanych strumyczk�w.
Przy �yciu trzyma�y ich teraz tylko koryta. Te wilgotne, ciemne miejsca zbudowano dla zmech�w klasy rabu� i oczywi�cie dla zmech�w wy�szej generacji, kt�rych ludzie nie umieli nazwa�, bo �adnemu cz�owiekowi nie uda�o si� prze�y� spotkania z nimi.
Rabusie - takie jak lancery, ryjowce, tr�bale, baby jagi - potrzebowa�y bioprodukt�w. W trakcie w��cz�g czasem zatrzymywa�y si� w przypadkowo rozrzuconych korytach, �eby od�wie�y� wewn�trzne cz�ci organiczne.
- My�lisz, �e tak jest lepiej? - zapyta�a cicho Jocelyn. Rozpu�ci�a umyte w�osy. Killeen zda� sobie spraw�, �e przez moment si� zdrzemn��.
- Wygl�da inaczej. Owszem, nie�le.
Ostatnio wiele z ni� rozmawia�. Zakr�ci�a na palcach loki w ciasny zw�j. Powolny Cermo ostro�nie rozczesywa� jej w�osy sp�ywaj�ce po bokach spod korony nad wysokim czo�em. Jocelyn zd��y�a ju� wyg�adzi� jasn�, przetykan� nad uszami siwizn� czupryn� Cermo. Niebieska ta�ma elastyczna przytrzymywa�a w�ze� w�os�w tu� u podstawy czaszki.
Rozespany Killeen ukucn��, patrzy�, jak Joce�yn czesze Cermo. �ycie, polegaj�ce na ci�g�ej ucieczce, obdarzy�o rodzin� .nogami, na kt�rych mogli kuca� przez ca�y dzie� i w ka�dej chwili by� gotowi do biegu. �ycie da�o im te� w�osy - he�my dla ochrony. W czasach, gdy ludzko�� zamieszkiwa�a Cytadel�, wychodz�cy na zewn�trz, na wyprawy zaopatrzeniowe do powoli podchodz�cego pod mury �wiata zmech�w, po powrocie poddawani byli ceremonialnemu oczyszczeniu. Rytua� ten uleg� ewolucji od zwyk�ego silnego szorowania do d�ugiej k�pieli i wizyty u fryzjera. Ci, kt�rym starcza�o odwagi, by wyprawia� si� za mury zas�ugiwali na wyr�nienie. Ich oznak� sta�y si� w�osy. Zar�wno m�czy�ni jak i kobiety, po ka�dym powrocie uk�adali je w inny spos�b, dodaj�c wyrafinowane ozdoby. Pysznili si� po�yskliwymi lokami, lekko spi�tymi jakim� klejnotem lub g�stymi w�osami opadaj�cym z dw�ch stron, albo dwoma w�skimi pasemkami oddzielonymi zwyk�� ta�m�; to ostatnie uczesanie nazywano "odwr�conym Irokezem", cho� nikt nie potrafi� sobie przypomnie�, sk�d wzi�a si� ta nazwa.
Killeen lubi� pi�knie u�o�one w�osy. Nosi� d�ugie, pofa�dowane pasma przechodz�ce w g�sty ko�tun na karku. Uk�adanie ich po marszu wymaga�o du�o cierpliwo�ci.
Uzna�, �e to nie jest dobry moment, �eby zwr�ci� si� z tym do Jocelyn. Ostatnio po�wi�ca� jej ma�o uwagi, okazywa� niewiele uczucia, poza zwyczajnymi, odruchowymi objawami braterstwa, jakie przejawia� wobec wszystkich cz�onk�w rodziny. Spali razem - niespokojnie, bo takie by�y czasy - od lat. Ale sto dni wcze�niej rodzina podczas rady og�lnej postanowi�a spowodowa� u�pienie o�rodk�w seksualnych swoich cz�onk�w.
Niezb�dny, cho� sp�niony krok. Killeen sam za tym g�osowa�. Nie mogli trwoni� energii ani psychicznej, ani fizycznej. By� to najlepszy dow�d ich desperac