2572

Szczegóły
Tytuł 2572
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

2572 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 2572 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

2572 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

KORNEL MAKUSZY�SKI STRASZLIWE PRZYGODY BIBLJOTEKA DZIE� WYBOROWYCH PRZEDMOWA Pi�kno duszy ludzkiej i s�odki, towarzysz�cy temu pi�knu, s�oneczny spok�j, wyw�drowa�y dawno z tej ziemi. Mo�e mieszkaj� jeszcze gdzie� poza granicami posiad�o�ci, kt�re zaj�� "cz�owiek cywilizowany", mo�e tul� si� do zielonych sykomor i do palm roz�o�ystych w nieznanych oazach, pod Wiecznie pogodnem niebem dalekiego po�udnia -tam, gdzie nie dotar�a jeszcze tragedja wewn�trzna cz�owieka nowoczesnego, ale tu, u nas, pod szarem, o�owianem niebem troski, zas�aniaj�cej widnokr�g, niepodobna odnale�� tego pi�kna, i nietylko pi�kna. Zapomnieli�my tak�e wszelkiego wesela, zapomnieli�my zdrowego, niefrasobliwego �miechu. Odlatuje nas m�odo��, zanim zdo�ali�my m�odymi, odlatuje nas mi�o��, odlatuje Wiara "staje gorycz zwi�d�ych nadziei, zawiedzionych sn�w i tajemnica jakiego� b�lu, kt�ry w swoje wn�trzu niesie ka�da dusza, ostro�nie, kryjomo, aby brutalna r�ka bli�niego nie rozkrwawi�a rany j jeszcze bardziej, nie przesypa�a jej sol�, nie uczyni�a z niej widowiska dla t�umu. Ot "zejdzie si� trzech, czterech, niegdy� najweselszych ludzi i m�wi�: �miejmy si� - i nikt si� nie �mieje... Pij� szampana i m�wi�: cieszmy si�! i nikt si� nie cieszy... Ca�uj� usta dziewcz�ce i m�wi�: radujmy si�! i s� smutni"*. Przez pryzmat takiego w�a�nie smutku patrzy na �wiat Kornel Makuszy�ski. By� czas, �e usi�owa� broni� si� przed nim, �e chcia� go przyg�uszy� �miechem, kt�ry d�wi�cza� jeszcze w jego "Romantycznych historjach"- ale ju� w�wczas by� to �miech sztuczny, by�a to maska, kt�r� chcia� na�o�y� cz�owiek, do dna duszy swojej smutny, aby zwie�� siebie i innych. Zreszt�, pod tak� jedynie mask� w Polsce, od czas�w Sta�czyka, mo�liwy jest �miech. Jest to �miech tragiczny. Ale Makuszy�ski pod t� mask� nied�ugo potrafi� wytrwa�. Spad�a mu ona rych�o, ukazuj�c twarz poety o bolesnym wyrazie zadumy. Od czasu jego "Dziwnych powie�ci" wiemy ju� dobrze, kto do nas przemawia. C� ja jestem winien - wyrywa mu si� w momencie szczerych wynurze� - �e widz� to, co widz�, �e obrazy moje s� czarne. Kiedy� mieszka�a we mnie pustota i drwi�em z tego, co by�o straszne. �mia�em si� z trwogi, ale mnie bola� m�j w�asny �miech. A� raz, noc�, ujrza�em dziwne rzeczy, chcia�em �mia� si� zwyczajem �obuz�w i �miech mi zapar� na ustach. �miech istotnie zamar� od tej chwili na ustach "humorysty". Miano to, nadane mu przez pierwszych jego krytyk�w, okaza�o si� z gruntu fa�szywem. Czy jednak dusza jego odwr�ci�a si� raz ni� zawsze od s�o�ca? Nie. W jednym z najpi�kniejszych utwor�w swoich poeta wo�a; "Przyjacielu, kt�ry� widzia� ��ki i wyz�ocone pola! P�jd�my szuka� s�o�ca!" By�a w nim, jest i b�dzie zawsze t�sknota do wyzwolenia si� z tej obr�czy tragicznej, kt�r� �ycie zacisn�o mu na gardle. Mimo pozornej rezygnacyi, mimo jaskrawego czasem cynizmu, kt�ry patrzy na cz�owieka przez pryzmat kawiarni, dr�y w nim struna tajonych pragnie� do odrodzenia cz�owieka. Cz�owiek-bli�ni, cz�owiek-brat znalaz� w Makuszy�skim bardzo przenikliwego badacza. Widzi on ha wskro� wszystkie z�e, wstr�tne i g�upie strony zwierz�cia ludzkiego, ale widzi take wszystkie dobre odruchy duszy. Skala jego artystycznych prze�y� i obserwacyi rozszerza si� nieustannie. Talent jego wzmacnia si�, dojrzewa i m�nieje z ka�dym dniem. A talent to niepowszedni. �wietny, je�li nie naj�wietniejszy stylista doby obecnej, w�adaj�cy pi�rem jak szpad�, potrafi s�owem swojem czarowa� i podbija�, wzrusza� i pie�ci�, a je�li trzeba - przeszywa� �miertelnym ciosem ironii. Mowa ojczysta otworzy�a mu szeroko ca�y bogaty sw�j skarbiec, pewna, �e go otwiera przed mistrzem. i nie zawiod�a si�. Makuszy�ski u�ywa wszechstronnie i dobrze powierzonych sobie skarb�w. Ksi��ka niniejsza, kt�r� oddajemy do r�k czytelnik�w, nie zaznajomi ich dostatecznie z tw�rczo�ci� autora "Awantur arabskich", da im jednak przedsmak wra�e�, kt�re ich czekaj� przy bli�szem poznaniu poety. Kto raz zasmakuje W tej gi�tkiej, wypolerowanej, przepysznej prozie jego felieton�w - wyci�gnie z pewno�ci� skwapliwie r�k� po inne pisma "smutnego humorysty". Z. D�bicki. O SZLACHETNEJ DZIEWICY I JEJ KONIU. Rzecz� jest godn� podziwu najwi�kszego nawet m�drca, co siedz�c na dywanie i drapi�c �wierzb na wznios�ej piersi, wiele przemy�la�, albo te� chytrego golarza, kt�ry wiele s�ysza� opowie�ci z ust tych, co z daleka i z r�nych przybyli stron - jak bardzo ksi�yc podobny jest do szakala, gwiazdy do jaszczurek z�otem si� mieni�cych, chmury od dromedar�w, za� s�o�ce do cz�owieka. Pojmie to nawet cz�owiek z przyrodzenia g�upi jak stru� i taki, kt�rego w m�odo�ci mocno bito bambusem w ciemi�, a nawet cz�owiek pod�ego rzemios�a, szewc albo te� taki, co uk�ada wiersze; zdarzy�o si� te�, �e i niewiasta, g��boko i przez czas niejaki si� zastanowiwszy, nie odlatuj�c my�l� na boki (zgo�a jak mieszaniec os�a i mu�a, co bez g��bszej po temu przyczyny, ogon zadar�szy i mocno rycz�c, nagle od stada odbiegnie) pojmie, �e wiele rzeczy na niebie podobnych jest do rzeczy ziemskich, parszywych i marnych. Tak te� my�la� sobie g��boko Ibrahim, syn Jusuffa i jeszcze jednego piekarza, obu ich bowiem mi�owa�a szlachetna jego matka, s�usznie mniemaj�c, �e dw�ch snadniej i roztropniej wyko�czy� zdo�a dzie�o, ni�by tego m�g� dokona� jeden. Mo�e dlatego te� �w Ibrahim tak zaprawny by� w my�leniu g��bokim i niepospolitym, a cze�� ludzka sz�a za nim jak szakal za wielb��dem. Zna�o go wprawdzie ludzi niewielu, trzech najwy�ej, licz�c w to i kadiego z Damaszku, kt�ry go s�dzi� raz za kradzie� rzepy i obci�cie ogona szlachetnej klaczy; lepiej jest jednak cz�owiekowi, je�li imi� jego jest w czci u ma�ej liczby, ni�by mia�o by� w pogardzie u tysi�ca, jak imi� owego m�drca z Bagdadu, co mog�c za�ywa� wielkiej czci i, z powodu swojego nadmiernego rozumu, poda� si� w ludzk� pogard�, o�eni� si� bowiem po raz dwudziesty si�dmy, kiedy mu szcz�liwie uciek�a dwudziesta sz�sta �ona, c�rka szewca i szejtana zarazem, j�dza i piekielnica. Dzieje si� tak nieraz bowiem za niepoj�t� spraw� Proroka, �e bardziej m�drzec jest podobny do kulawego os�a, ni�li osio� do m�drca. W wielkiej tedy czci u ludzi b�d�cy Ibrahim, sam by� na oazie El Haazar, plemi� bowiem na niej mieszkaj�ce wybra�o si� w�a�nie na kradzie� koni, co z wielk� czyni�o fantazj� i nale�yt� wpraw�, nie masz bowiem nic gorszego nad to, je�li kto rzecz swoj� czyni niedok�adnie i leniwie; dlatego te� cz�owiek m�dry s�usznie si� odwraca ty�em do z�odzieja, kt�ry si� pozwoli� schwyta�, cho� i to by� mo�e, �e z�odziej z�odziejowi nie chce spojrze� w oczy. Mo�na by te� z tego mniemania wiedzie�, dlaczego po�owa ludzi na �wiecie patrzy w ziemi�. Ibrahim, syn Jusuffa (i jeszcze jednego piekarza), patrzy� w�a�nie na niebo odpoczywaj�c, wielce bowiem by� zm�czony. Sprawowa� on urz�d wielce wa�ny i pilny, rzecz� bowiem jego by�o wydobywanie wody z �o��dka ziemi, czyni� to za� obracaj�c przez dzie� ca�y ko�owr�t, �w za� ci�gn�� z czelu�ci studni pe�ne wiadra. Chocia� do owego rzemios�a nie trzeba by�o wielkiej nauki i przemy�lno�ci, jednak�e m�g� je sprawia� tylko m�� stateczny, kt�rego my�li nie S� rozpierzch�e i kt�ry zdo�a chodzi� w k�ko od wschodu do zachodu s�o�ca. Zdawa�o mu si� nieraz, kiedy mu si� m�zg zakr�ci� tak, �e si� z niego uczyni� gor�cy pilaw, �e on sam jest studni� i z siebie smakowit� czerpie wod�, mimo tego jednak�e szanowa� ten cz�owiek swoj� prac�, s�usznie mniemaj�c, �e i m�drzec, chocia�by najwi�kszy, nic innego nie czyni, jak kr�c�c si� w k�ko wydobywa wodo, kt�r� potem pij� i ludzie, i parszywe, kwicz�ce mu�y. Za prac� swoj� mia� niewiele, bo poza tym, �e otrzymywa� dwie gar�cie daktyl�w, wolno mu by�o pi� tyle wody, ile zechce, s�uszn� bowiem jest rzecz� i sprawiedliw�, aby cz�owiek m�g� do syta spo�ywa� owoce swojego trudu. Najwi�ksz� jednak nagrod� by�a pogoda duszy, skarb wielki i bezcenny, albowiem Ibrahim mia� w piersi niebo, w g�owie za� wci�� mia� wod�, o niej bowiem my�la� przez dzie� ca�y. Dlatego te� my�li jego by�y czyste i wznios�e; widzia� tez wiele rzeczy, dla innych niepoj�tych, jako i t�, na kt�r� patrzy� w tej chwili, leg�szy na wznak na szlachetnych swych plecach, z rzadka okrytych wrzodami. Patrz�c na s�o�ce ujrza�, i� to jest rycerz na ognistym, wielkiej ceny i wielkiej krwi koniu siedz�cy, kt�ry p�dzi po pustyni nieba. Czasem przystanie, a wtedy ko� pije wod� z czarnej chmury, kt�ra jest pe�na jak buk�ak z ko�lej sk�ry, potem zasi� krzykn�wszy g�o�no, rycerz �w znowu goni a� do Medyny zachodu, gdzie na niego czeka Prorok na' purpurowym z mi�kkich chmur dywanie siedz�cy i pali fajk� tak wielk� jak palma, za� dym z niej pada na ziemi� jak srebrna mg�a. Tam �w rycerz s�oneczny pada w proch przed Prorokiem, on za�,- rad wielce, pozwala mu ca�owa� swoj� nog� i m�wi: "Spocznij przez noc w haremie, jutro bowiem pop�dzisz na wsch�d, dok�d moje zanie�� masz b�ogos�awie�stwo". Tak sobie my�la� Ibrahim, we czci ludzkie, lez�cy na szlachetnych plecach, kiedy nagle nas�uchiwa� pocz�� pilnie, bowiem wprawnym, chocia� brudnym uchem z�owi� t�tent bachmata. Bystrze poj�� w tej chwili, �e je�li s�ycha� odg�os kopyt, tedy kto� nadje�d�a, bardzo bowiem sprytny by� w rozumie; porwawszy si� tedy, j�� kr�ci� ko�owr�t, kt�ry skrzypia� dziwnym g�osem, tak i� mog�e� rozumie�, �e to szakal chrapliwie zaszczeka� albo te� swarliwa poczyna m�wi� niewiasta. Tu� przed nim wry� kto� w miejscu rumaka, a� grudy ziemi bryzn�y. Rumak by� pi�kny jak hurysa, czarny jak noc, za� oczy mia� jak dwie migotliwe gwiazdy. Rozd�� chrapy, zwietrzywszy cz�owieka, i przysiad� nieco na zadzie, zgo�a jak ksi�niczka, co chc�c si� wyda� pi�kniejsz�, s�odko si� przegina w ty�, ukazuj�c w ten spos�b obfito�� piersi, bogatych i urodzajnych jak su�ta�skie ogrody, pe�nych jak sk�rzane wory wina; biegiem rozogniony, dr�a� �w pyszny rumak jak odaliska, kt�r� wiod� do �o�nicy kalifa, ona za� si� trwo�y, czy te� cia�o ma do�� pachn�ce. Potem zasi� ko�, wod� poczuwszy, strzyc pocz�� uszyma jak derwisz, kiedy poczuje przez mur zapach gotowanej kury i niebo si� przed nim nagle otworzy. Z podziwem patrzy� na owo zwierz� szlachetne m�dry Ibrahim i rozmy�la� w duszy, ze wiele jest na �wiecie rzeczy pi�kniejszych od cz�owieka, tym za� snadniej w to uwierzy�, przyjrzawszy si� twarzy je�d�ca, kt�ry krzywd� czyni� szlachetnemu rumakowi, z tak�, na nim je�d��c twarz�. By�a ci ona bowiem do nadgni�ego podobna melona, z kt�rego patrzy�y oczy zakis�e, jak st�ch�y pilaw, szalbiercze i chytre; rzadka broda stroi�a t� g�b� oble�n�, podobn� do ogona starego szakala, kt�ry oblaz� ca�y i sparszywia�, za� sier�ci na nim nie zosta�o tyle, i�by wiele si� w jej g�stwinie mog�o ukry� pche�. Je�dziec �w, Ibrahimowi si� przyjrzawszy, skin�� na niego, aby si� przybli�y�, po czym z bliska go swoim lepkim umazawszy wzrokiem, zapyta�: - Czy woda twoja jest dobra do picia? Ibrahim rzek� roztropnie: - Czy ko� tw�j jest m�dry? - Ko� m�j jest m�dry jak wielki wezyr, a przemy�lny jak derwisz. - Tedy czemu pytasz, czy woda jest dobra, widz�c, jak ko� tw�j na jej widok strzy�e z rado�ci uszyma? - Allach! - rzek� je�dziec - m�wisz jak cz�owiek rozs�dny. Czy m�dro�� swoj� czerpiesz ze studni? Daj mi pi�... Ibrahim zastanowi� si� i my�la� chwil�; potem za�, dziwnie na niego spojrzawszy, powiada: - Czy ko� tw�j ni�s� ciebie, czy ty nios�e� konia? Dlatego najpierw dam pi� jemu. - Ko� jednak�e nie rozbije ci g�owy ani ci� nie nazwie synem wieprza, ja za� snadnie uczyni� mog� jedno i drugie. - S�usznie m�wisz - odrzek� s�odko Ibrahim - dlatego te� w�a�nie napoj� najpierw twego konia. To rzek�szy wzi�� buk�ak, zaczerpn�� wody i u�miechaj�c si� zach�caj�co, jak czyni m�� w dniu wesela, poi� rumaka, kt�ry pi� chciwie i z lubo�ci�, mru��c oczy i strzyg�c uszyma, za czym parskn�� i otrz�sn�� si�, zgo�a jak cz�owiek, kt�ry wyszed� z k�pieli i orze�wion wielce, patrzy na �wiat pogodniej. Temu wszystkiemu przypatrywa� si� Ibrahim, cmokaj�c rado�nie ustami, podobnie jak czyni stary, owrzodzia�y basza, przechadzaj�c si� powoli wzd�u� szeregu dziewic, mniej i wi�cej popsowanych, wystawionych na sprzeda�; czasem za�, dla tym wi�kszego ukontentowania, udaj�c, �e chce kupi� cudn� Greczynk�, co ledwo z dzieci�ctwa wyros�a, niczym za� za�ywniejszym nie mog�c wzbudzi� rozkoszy w sercu swym, wyschni�tym i ja�owym, podobnym pustej sakwie, w kt�rej kiedy� by�o wiele - z lekka j� poklepie po �opatce albo te� pod brod� uj�wszy, drug� r�k� g�adzi po twarzy. Tak te� Ibrahim z lubo�ci� wielk� dotyka� czarnej, l�ni�cej, mi�kkiej sier�ci konia i troskliwie ogarnia�a muchy z jego szyi, podobnej szyi su�ta�skiej c�rki, kt�r� ojciec kaza� udusi� rzeza�com, bowiem mia�a potomstwo z ta�cz�cym derwiszem, a przecie� �adna jej si� nie sta�a krzywda, bo jako m�wi s�ynny jeden poeta (kt�ry potem z nadmiernego podziwu zwariowa�) - szyja jej by�a tak pi�kna, �e kt�ry rzezaniec dotkn�� jej r�koma, uczuwa� nagle, za niepoj�t� spraw� Proroka, takie w sobie nami�tno�ci i moce, tak� za� w sercu tkliwo�� i j�k mi�o�ci, �e si� ka�dy obwiesi� raczej, ni�by owej su�tance mia� uczyni� krzywd�. Tak ich wygin�o trzystu dziewi��dziesi�ciu dziewi�ciu, za� ostatniego su�tan, w rozpaczy ju� wielkiej b�d�cy, zachowa�, aby r�d owych ludzi po�ytecznych do cna nie wygin��. - Jak si� zowie tw�j ko�? - spyta� wreszcie Ibrahim. - Zowie si� Syn Strusia, przez co si� wyk�ada, �e wiatr przegoni w pustyni. Ko� ten biegnie pr�dzej od �mierci, kt�ra mnie goni�a niedawno, siedz�c na samumie, a nie dognawszy gryzie w pustyni piasek z rozpaczy i targa brod� z gniewu. Ty mi jednak powiedz, co ci si� nale�y za wod�, nie jestem bowiem dostojnik �aden, kt�ry nie p�aci i wybija z�by! Ibrahim wa�y� d�ugo w my�li t� spraw�. potem rzecze: - Je�li �aska twoja jest ma�a jak pestka daktyla, tedy mi daj miedziany pieni�dz, a b�d� pewny, �e ci� nie b�d� kl�� i nie b�d� ci �yczy�, aby� z�ama� obie nogi lub si� ud�awi� barani� ko�ci�. Je�li �aska twoja jest wielka jak meczet, tedy mi pozw�l, abym za wod� przejecha� si� na twoim koniu od tej palmy a� do tamtej opodal, kt�ra usch�a, gdy� si� na niej powiesi� niedawno jeden m�drzec. Czemu si� �miejesz? - Zdawa�o mi si� bowiem, �e� jest rozs�dny, ty za� g�upi jeste� jak strusie jajo. Chcesz, bym ci konia pozwoli�? Ohe, ohe! Czy nie wiesz, �e ko�, krew w sobie maj�cy szlachetn�, jest siedmkro� razy uczciwszy od kobiety, kt�ra wspania�ego serca w sobie nie maj�c i nie bacz�c na swego pana, wszelkiej zdrady si� dopu�ci? Cho�bym ci na jego grzbiecie si��� pozwoli�, lepiej by ci by�o si��� na �elaznym garnku, w kt�rym si� �arz� w�gle, d�u�ej by� bowiem na nim siedzia�. Ja ci jednak i tak nie pozwol�, aby� mi na nim nie uciek�, sam bowiem tego konia ukrad�szy, wiem, jak �atwo si� to czyni. Wtedy mo�na go by�o dosi���, dzi� jednak ko� ten, zrozumiawszy, kto jest jego prawowitym panem, wszystkie by ci po�ama� �ebra, je�liby ci ich nie po�ama� kawas w wi�zieniu. To m�wi�c zeskoczy� z kulbaki i zawi�d�szy konia ku polanie, uwi�za� go przy niej, potem usiad�szy wygodnie, z�o�liwie patrzy� na Ibrahima. Ten opu�ci� g�ow� na pier�, kt�ra, niezbyt wielki maj�c do d�wigania ci�ar, oddycha�a szybko. Usiad� te� na twardym pod�o�u n�g i milcza� d�ugo mniemaj�c, �e ju� nic nie ma do powiedzenia. Tamten jednak zjad�szy niewiele daktyli, kt�re �u� d�ugo, potem zasi� wypluwszy na d�o�, suszy� je w s�onecznej spiece i znowu �u� poczyna�, d�ugo nad czym� rozmy�la� kiwaj�c si� roztropnie, jak czyni s�o�, wielki m�drzec, przymyka� skis�e oczy, potem je znowu szeroko otwiera�, jak to czyni zdychaj�cy ze staro�ci wielb��d, potem za�, nakarmiwszy �o��dek i dawszy posi�ek sercu, dziwn� rozpocz�� rozmow� z Ibrahimem. - Jak si� zowiesz? - zapyta� go najpierw. - Ibrahim, syn Jusuffa. - Imi� twoje jest pi�kne... Pozdrowienie tobie, Ibrahimie. �w si� zdumia�. - Czemu mnie pozdrawiasz teraz dopiero? - Albowiem widz�, �e nie jeste� chciwy na pieni�dze i nie chcia�e� ich za wod�. I roztropny jeste�, Ibrahimie, synu Jusuffa, kt�ry oby �y� sto lat. - Umar� ju�, czemu mu nie dajesz spokoju? - Tedy gdyby �y�, oby. �y� trzy razy po sto lat. Widzisz sam, jak bardzo przypad�e� mi do serca; gdybym mia� syna, chcia�bym, aby do ciebie by� podobny. - Nie m�w tego, musia�bym ci bowiem odrzec, �e chcia�bym, aby� by� podobny do mego ojca, kt�ry le�y w grobie. - Bismillach! Tw�j ojciec jest w raju. - Rzek�e�! Ojciec m�j nie ukrad� konia... Tak to oni sobie m�wili, jasnym by�o bowiem, �e �w je�dziec czeka na co� i tymczasem w wielkim wprawia si� my�leniu i jakoby zaprawia j�zyk jak rycerz, co zanim na bitw� wyjedzie, d�ugo krzyw� szabl� macha, g�o�no pokrzykuj�c dla nadania m�stwa swojemu sercu, kt�re nie zna trwogi; roztropnym jednak b�d�c, wie, i� wszelka wrzawa wiele mu pomo�e. D�uga te� min�a chwila, zanim �w rzek�: - Ibrahimie, synu Jusuffa, �ali t�dy nie przeje�d�a� na wielb��dzic Abdul Azis, przyjaciel m�j i krewny, wielki jednak�e z�odziej i wuj szakala? - Nie by� tu nikt taki... Czemu pytasz? - Albowiem je�li nie by�, tedy przyjedzie, ja za� mam z nim spraw� i obawiam si�, aby mnie nie napad� i nie obdar�, na wszystko si� bowiem wa�y ten cz�owiek. Prosz� ci� tedy, Ibrahimie, aby� dawa� baczenie i obroni� mnie w razie potrzeby. - Jak� z nim masz spraw�? - Oto ten cz�owiek chce kupi� ode mnie tego konia. - Jak rzek�e�? - Konia chce kupi� ode mnie. - Tego konia kupi kalif, kiedy si� o nim dowie. - Kalif mi nie zap�aci tego, co mi za niego chce da� Abdul Azis. - Allach! Rozum ci si� pomiesza�... - Czemu mnie krzywdzisz? Popatrz na mnie i wiedz, �ebym ci m�g� jednym uderzeniem pi�ci wybi� oko i wyt�uc trzy razy po dziesi�� z�b�w, ale jestem �askawy, albowiem widz�, �e konia mego mi�ujesz. - Wi�cej ni� ciebie... - Prorok ci za to ci�k� i �mierteln� zap�aci chorob�, albo tr�dem, albo gniciem w�troby. Teraz za� s�uchaj, albowiem zdaje mi si�, �e na kra�cu pustyni wida� dwa wielb��dy. To jedzie on, kt�ry oby nie dojecha�. Wiesz, co mi chce da� za mego konia? - Uszy moje szerokie s� jak bramy Bagdadu... - Chce mi da� swoj� c�rk�. Oh! Rzek�szy to przymkn�� skis�o oczy i u�miechn�� si� oble�nie, szeroko otworzywszy plugawy pysk, z kt�rego wiele pociek�o mu �liny na rzadk� brod�, na znak, �e dusza jego w wielkim jest zachwycie i widzi niebo. Ibrahim zaduma� si� smutno i zdaje si� g��bokie w sobie wa�y� my�li, gdy� mia� w oczach wielk� trosk�, kt�ra usiad�a mu na twarzy pomi�dzy oczyma jak z�y, dziki ptak, co usiad� na drzewie i szponem drze kor�. To jedno jednak by�o wida� jasno, i� wielk� dla swojego towarzysza czuje wzgard� i w dobrej swej duszy z ko�skim go por�wnywa nawozem. �w si� w tej chwili obudzi� z zachwycenia i spostrzeg�szy, �e tamci s� ju� niedaleko, zawo�a� cicho konia po imieniu, potem za� podni�s� si�, uszed� kilka krok�w i czeka�, a� uczu� blisko szybki i �wiszcz�cy oddech zdyszanych wielb��d�w, podobny do owych westchnie�, kt�re wydaje z piersi stara i opas�a niewiasta, nag�� ��dz� jak p�omie� obj�ta. Wtedy chwyci� wielb��dy za u�dzienice, mocno �mierdz�ce, przepojone bowiem by�y starym, st�ch�ym t�uszczem dla tym wi�kszej gi�tko�ci, i silnym ramieniem zmusi� wielb��dy, aby sprawnie ukl�k�y, co uczyni�y, patrz�c roztropnie i smutno, dwie bowiem s� smutne rzeczy na �wiecie: dwoje oczu wielb��da. Uskoczy� na ziemi� Abdul Azis, drab ros�y jak palma i bezczelny na pysku, czarnym jak u szejtana; oczy mia� zezem patrz�ce i bardzo niespokojne, tak i� zdawa�o si�, �e wszystko widzi od razu i wszystko naok� rad by ukra��; zasi� za nim sz�a, s�aniaj�c si� po szybkim wielb��dzim biegu, niewiasta, z twarz� zakryt� czarczafem; zgrabnej by�a postaci i wiotka, co �acno poznasz, je�li m�drym okiem przejrze� zdo�asz z grubego sukna uczynione szaty, chocia� powiada inny m�drzec, �e �acniej dowiesz si�, co jest we wn�trzu ziemi, ni�li odkryjesz wady konia i niewiasty. Tego nie wie i Prorok. Kobieta sta�a w milczeniu, oni zasi� witali si� pi�knie, u�ywaj�c s��w smakowitych i nadobnych, jak przystoi m�om, o kt�rych jeden Allach tylko wie, �e jeden i drugi jest to z�odziej wielki i wcale niema�y. M�wi� oto Abdul Azis: - Od trzydziestu dni my�l� o tym, aby� by� szcz�liwy i aby �o��dek tw�j nie chorza� nigdy, Mohammedzie, bracie m�j, �wiat�o�ci moich dni. Oby� nigdy nie widzia� szakala smutku i w�a zgryzoty, a szabla twoja oby wielkie spe�nia�a czyny. Jedno mnie tylko dziwi, �e nie jeste� kalifem, ty� nim bowiem by� powinien! To rzek�szy spojrza� na przyjaciela swego tak, jak si� patrzy na zgni�e jajo albo na glist�, albo te� na padlin�. �w zasi�, Mohammedem nazwany, naplu� na tamtego w g��bi przepa�cistej my�li, kopn�� go tajemnie w sam �rodek brzucha, a pomy�lawszy, �e szakal by nie tkn�� nawet tego zb�ja, tak strasznie go czu� z�odziejem, szed� powoli i z powag� po rajskiej ��ce swojej duszy i zrywa� kwiaty s��w, z kt�rych ka�de mia�o wo� kadzid�a. Oto mu rzek�: - Gdyby Aladyn wszed� do twojego serca, zdumia�by si�, ujrzawszy w nim takie skarby, jakich nie ma stu su�tan�w na ziemi. Wiem, �e ci� za to Allach mi�uje, rzek� bowiem dzi� w nocy do Proroka: "Powiedz mi, czy to s�o�ce upad�o na ziemi�, czy te� to Abdul Azis po niej chodzi?" Niech ci za to da dwa razy wi�cej �at �ycia, ni�li ja ci �ycz�, przyjacielu m�j, kt�rego mi�uj�. Powiedzia�em. Potem, usiad�szy naprzeciwko siebie, patrzyli sobie d�ugo w oczy, a ka�dy z nich wiedzia�, co wiedzia�. Kiedy za� min�a d�uga chwila, o kulach chodz�c, rzek� Mohammed, jakby nie wiedz�c, jak si� rzecz ma: - Czy na drugim wielb��dzie przyby� z tob� anio� Gabriel? - Jest to c�rka moja - odrzek� skromnie Abdul Azis - kt�ra ciebie mi�uje, o czym wiem pewnie. Ty mi za� powiedz, kto jest ten cz�owiek, kt�ry nie patrzy na nas, tylko na twojego konia. Czy nie mniemasz, �e ci go urzeknie, tw�j ko� za� i bez tego nie jest tak zdr�w, jak by si� tobie mog�o wydawa�. Mohammed poczerwienia� i odrzek� powoli: - Jest to cz�owiek, kt�ry wyci�ga wiadra z wod�, a jest tak roztropny, �e woli patrze� na mojego konia ni� na twoj� c�rk�. - Je�li jest tak roztropny, tedy mu �acno wyp�yn�� mo�e oko, je�li si� do niego przybli��. - Abdulu Azisie, ten cz�owiek jest tak m�dry, �e woli mie� tylko jedno oko, aby nie widzie� dwoma, i� c�rce twojej brakuje siedmiu z�b�w na samym przedzie. W tamtym zapiek�a si� od razu w�troba i nieco si� w nim rozla�o ��ci, nie da� tego jednak pozna� po sobie, lecz nawet si� u�miechn�� owym u�miechem, kt�rym cz�owiek u�miecha si� na p� ju� oszala�y, i rzek�: - Wiem, �e lubisz �artowa�, bracie m�j och, jak�em si� u�mia�! By�bym w�r�d �miechu zapomnia� ci powiedzie�, �e minister Al Mahara daje mi za ni� trzydzie�ci wielb��d�w i sze�� razy po sto baran�w. - A czy� ty nie poszed� do kalifa? - Po co? - Aby mu powiedzie�, �e jego minister zwariowa�... A je�li nie, dlaczego� nie wzi�� tego, co ci dawa�? - Chc� bowiem mie� twego konia, kt�ry ogon ma bardzo pi�kny. Wszystko inne jest u niego zwyczajne i bez ceny; chc� jednak post�pi� z tob� jak brat i dlatego pytam si� ciebie wyra�nie, czy mi dasz konia za c�rk�, aby ci s�u�y�a przez tysi�c lat? Mohammed nie odrzek� ani s�owa, lecz powstawszy z godno�ci�, zbli�y� si� do niewiasty, a otworzywszy jej r�kami usta, pocz�� pilnie liczy� jej z�by, po czym uj�wszy w palce kosmyk w�os�w, pr�bowa� ich mi�kko�ci, jak si� pr�buje jedwabi w bazarze bagdadzkim. Coraz mu si� bardziej wyd�u�a�a oble�na twarz, za czym dotkn�� r�koma jej piersi, obejrza� r�ce, po czym poza ni� stan�wszy, mierzy� starannie po�o�enie �opatek, za� na koniec, nieskromnie czyni�c, bada� wszelk� na jej postaci wypuk�o��. Kiedy to uczyni�, usiad� zn�w spokojnie i rzek� jedno tylko s�owo: - Nie dam! Abdul Azis pchn�� go w tej chwili oczyma jak kind�a�em i u�miechn�� si�. - Czego tedy chcesz za konia? - Najpierw twojej c�rki. - Ju� ci j� da�em. - Oba wielb��dy b�d� moje. - H�? - Dasz mi jeszcze t� szabl� i dwa kind�a�y z damasce�skiej stali. - Jak rzek�e�? - Dasz mi dwa siod�a, za� co roku, a� do lat dziesi�ciu, dziesi�� baran�w, abym mia� j� czym wy�ywi�, gdy� jest chuda. Abdul Azis wywr�ci� bia�ka oczu i zdawa�o si�, �e oszala�; dysza� tak ci�ko, i� zdawa�o si�, jakoby z pustyni nadci�ga�a burza, po czym, oddechu nieco schwytawszy, poczerwienia� i rzek� jakby przez �zy: - C�rka moja ma twarz s�o�ca. - M�j ko� - odrzek� Mohammed - nie zakrywa twarzy. - Mi�uje ciebie jak �renic� oka. - Zapytaj mojego konia, czy tego samego nie zdo�a? - Mohammedzie! widzia�e� kiedy u kobiety nogi tak ma�e i tak pi�kne? - Ma ich tylko dwie, m�j za� ko� ma ich cztery. - Bismillach! - j�kn�� Abdul Azis - ona ma g�os. podobny do g�osu s�owika. - Tedy chcesz mnie oszuka�; m�j ko� nie m�wi wcale. I to ci jeszcze powiem: nie b�dzie mi �yczy� �mierci ani mnie nie zdradzi, ani mnie nie przeklnie. Ko� m�j jest roztropny i nie trzeba mu adamaszku na szaty ani sanda��w, ani bakalii. Ani nie p�acze, ani si� �mieje. Czy widzisz, jak bardzo chcia�e� mnie oszuka�, wielki z�odzieju, synu Ali Baby? Dasz wielb��dy, szabl� i siod�a, i barany? - Nie dam! - rykn�� Abdul Azis i porwawszy si�, chwyci� swojego przyjaciela za rzadk� brod�, �w za� to samo uczyni�, jeno �apczywiej, tak i� si� tarza� pocz�li po ziemi, wyrywaj�c sobie w�osy, do�� sprawiedliwie i niemal w r�wnej mierze. Krzykn�a niewiasta i przypad�a do wielb��d�w, oni za�, niepomni na nic, trykali �bami o brzuchy, wy�amywali sobie r�ce ze staw�w i k�sali si� spr�chnia�ymi z�bami. Kiedy ich wreszcie moce odesz�y, odpadli jeden od drugiego mocno dysz�c i wyrzucaj�c z ust s�owa cuchn�ce i zgni�e. A� im smag�e nagle poblad�y oblicza i rozszerzy�y si� �renice. - Co to jest? - j�kn�� Mohammed. Abdul Azis patrzy� d�ugo, wreszcie poj�wszy, krzycza� strasznie: - �w cz�owiek wiadra ci�gn�cy porwa� konia, wielb��dy i c�rk� moj� i ucieka!... - Allach Rossoulach! Mohammed porwa� si� z ziemi i chwyciwszy si� obiema r�kami za g�ow�, trz�s� ni� jak kamieniem, przyjaciel za� jego patrzy� d�ugo za zbiegiem, wreszcie rzek� s�odko: - Rzek�e�, Mohammedzie, to jest cz�owiek roztropny... Lecz co to jest? Spojrza� i Mohammed. Oto �w cz�ek zatrzyma� si� w oddali, pogoni si� nie boj�c, po czym podni�s� powoli zas�on� z twarzy c�rki Abdul Azisa; i mo�na by�o widzie� z oddalenia, �e nagle jakby piorun w niego trzasn��: chwyciwszy j� za ramiona, zsadzi� z wielb��da i sam pogna� jak wicher, ona za� z wielkim p�aczem wraca�a na �ono swego ojca, kt�remu oczy wylaz�y na wierzch z rozpaczy. Spojrza� na niego Mohammed i powiada: - Rzek�e�, i� to Jest cz�owiek roztropny? Ja ci m�wi�, i� to jest m�drzec, z�odzieju ty, synu i wnuku z�odzieja... LIST Z WYSPY �MIERCI Dowiaduje si� z niego czytelnik, jak autor wyjecha� na �wi�ta na galicyjsk� wie�, jak b�d�c krytykiem teatralnym, nie m�g� wr�ci� do stolicy na premier� i co si� z kim potem sta�o. M�j Redaktorze! W chwili, kiedy, t�umi�c �kanie, b�dziecie czytali list ten, mnie mo�e ju� nie b�dzie; mo�e jaka� stara czapla, z pasy� udaj�c� ibisa, zaduma si� nad zw�okami topielca, p�ywaj�cego leniwie W�r�d naddniestrza�skich szuwar�w i mruknie: "ten cz�owiek ma zdeformowan� czaszk�". Rzecz tedy jasna, �e na premjerze "Trybuna" by� nie mog�, a piorunuj�ce redakcyjne depesze czytam z bolesnym u�miechem, rzek� ju� raz bowiem Fredro, "�e kto w grobie jedn� nog�, na tym gro�by nic nie mog�". Urz�dzajcie sobie premjery sami, - ja sobie urz�dzam pogrzeb, obmy�laj�c go szeroko i d�ugo, gdy� mam czas. Jestem zamkni�ty na wyspie, nademn� niebo, naoko�o za� woda, niezmierna woda, ten straszliwy artyku�, kt�rego u nas jest najwi�cej. W tej chwili pozna�em, �e pismo "Nasze zdroje" ma racy� bytu, w tej chwili rozumiem ca�� polsk� poezy� ostatniej doby, pojmuj� donios�o�� odczyt�w jubileuszowych. Jestto jasnowidzenie topielca: Jak�e� wi�c mam przyjecha� na "Trybuna"? Po com tu laz�?-Czy" ja wiem? Czy tylko Przybyszewskiemu wolno urz�dza� "Topiel"? Jak to si� zreszt� sta�o, powiem: Mam bardzo czarnego i szcz�liwego przyjaciela, szcz�liwy on za� jest dlatego, �e ma wie�, mojem jednak zdaniem jest to cz�owiek, maj�cy pocz�tki ob��du, gdy� tem tylko mo�na sobie wyt��maczy�, �e m�� ten zaprosi� do siebie na �wi�ta kilku literat�w. Kombinowali�my tedy tak: albo nagle oszala�, albo nie ma nic do stracenia, albo napisa� dramat i obce go nam przeczyta�, albo te� mu zdech�a krowa, on za�, nie maj�c co z tem zrobi�, sprasza chude poety, aby raz porz�dnie zjad�y. W ka�dym razie dobry cz�owiek, wi�c jedziemy, przytroczywszy baga� do guzika kamizelki. Mia�o nas by� czterech, jeden jednak zawi�d�, twierdz�c, �e musi t��maczy� Shelley'a; o, chytry! Siedzi nas tedy trzech w wagonie i czeka. Mija jedna godzina, a poci�g stoi. To trudno, to si� zdarza. Mija druga godzina, a poci�g, jak stal zadumany, tak stoi. I to si� - Deszcz pada, wi�c nie chce wyjecha� z pod dachu,-m�wi autor "Stepowej panienki", gdy� on by� jednym z tych, kt�rzy si� zlakomii� na mi�so zdech�ej krowy. - Alleluja! Alleluja! - szepce autor "Micha�a Anio�a", gdy� nastr�j �wi�teczny zacz�� ju� na niego dzia�a�. A poci�g stoi sobie i pogwizduje przez z�by; dymi, jakby przez nos, nonszalancko i g�upio. - Panie konduktorze, kiedy poci�g ruszy? - A kto go tam wie? - A pan nie wie? - Ja wiem, jak ju� jad�. - To jaki� "nietutejszy". - Jedzie! jedzie! - Alleluja! Alleluja! Maszynista zaci�� poci�g, kt�ry wype�zn�� ze stacyi, jak glista; na wszystkich twarzach zna� wzruszenie; jedna niewiasta ociera pot z czo�a, druga zasi� w nieprzytomnem podnieceniu wci�� to zdejmuje, to wk�ada r�kawiczki. Ale to nic, to jeszcze nic. Na pierwszej stacyi pod Lwowem poci�g staje; biegniemy do okien i blado�� okry�a trzy twarze: tu� za torem szarzej� gmachy Kulparkowa (na psa urok!); zaprawd� jednak trzech m�odzie�c�w z najm�odszej Polski nie mo�e patrze� bez ukrytego wzruszenia na ten zak�ad dla ob��kanych. - �le si� zaczyna! - my�l� i patrz� z pod oka na towarzysz�w, kt�rzy z tym samym badawczym niepokojem patrz� w tej chwili z pod oka na mnie. - Napisa�em tylko jeden tom poezyi - my�l�, - wi�c to nie ja. - I �al mi si� zrobi�o tamtych! Najwyra�niej jednak widz� w oczach drugiego u�miech, kt�ry m�wi: - Siedz� wDyrekcyi skarbu, gdzie si� umiera na tyfus g�odowy, - wi�c to nie ja. I �al mu si� zrobi�o nas dw�ch. A trzeci my�li: - Gdybym to ja, w takim razie, nie m�g�bym ju� pozna�, �e to w�a�nie oni, wi�c to nie ja. I westchn�li�my z ulg�, a r�wnocze�nie. A poci�g stan�� nad rowem i patrzy �lepiami lokomotywy, czy w rowie niema �ab, bo nie widz� innej racyi, aby we mgle i deszczu sta� godzin� nad b�otnistym rowem i szuka�, czego si� nie zgubi�o. - W tem co� jest!-m�wi jedna z niewiast. - Z pewno�ci�!-m�wi druga. - Ale co w tem mo�e by�? - pyta pierwsza. - M�j Bo�e! - odpowiedzia�a druga, - pewnie co� jest... Bardzo s�usznie. Co� w tem musia�o by�, ale "�aden nie powiedzia�, bowiem �aden nic nie Wiedzia�", jak deklamuje Frenkel. Gdyby w te} chwili naprzyk�ad, mod� Maeterlincka, wszed� by� do wagonu blady cz�owiek w zielonym p�aszczu i niebieskich okularach i zgasi� lamp�, albo tajemniczym ruchem przesun�� r�czk� ogrzewacza, byliby�my z pewno�ci� wiedzieli, �e b�dzie nieszcz�cie; bez wskaz�wek za� pozagrobowych siedzieli�my cicho. Od czasu do czasu k�apn�y w mroku jakie� z�by; kto� chcia� m�wi� i widocznie nie m�g�, jeden tylko z nas powtarza� uporczywie swoje "alleluja!", ale g�osem zupe�nie z�amanym... W tej chwili wchodzi do przedzia�u jaki� chudy pan, perfumowany zapachem "Jaksonia", przera�ony. - Czy wiedz� panowie, �e poci�g stoi? - To on!-pomy�leli�my r�wnocze�nie i spojrzeli�my na kulparkowskie wie�e. - Jedzie! jedzie! - Bogu dzi�ki! - Porz�dny cz�owiek ten maszynista. - Oby dojecha� zdrowo! - Czy pan my�li, redaktorze, �e poci�g jecha�? Widzia� pan wy�cigi ��wi? widzia� pan much� w miodzie?-widzia� pan tabetyka, startuj�cego w "skoku w dal"? - widzia� pan magistrackiego "szimla"? To wszystko nic. Lokomotywa, zda si�, wyci�gn�a przed siebie macki i szuka�a czego� na torze, za ni� za� Wozy, podryguj�c ze strachu, trz�s�c �a�cuchami dla dodania sobie odwagi; poci�g skrzypia� i j�cza� i szed� jak na �ci�cie, toczy� si� jak pijany, jakby si� chwytaj r�koma przydro�nych p�ot�w; czasem si� nastraszy� rosochatej wierzby na go�ci�cu, wtedy gwizdn�� z rozpaczy, tuli� pod siebie ogon i gna� przez dwie minuty i rycza� i j�cza� i rz�zi� i p�aka� i tupa� ko�ami. Za chwil� zn�w ustawa� zziajany, dopada� do jakiej� zakazanej stacyi i patrzy� b�agalnie i ze strachem na takiego pana w czerwonej czapce, z kt�rego Rittner robi dramaty, a Reymont nowele, poniewa� zasi� ten patrzy� zn�w b�agalnie i ze strachem na poci�g, perspektywa by�a wcale mi�a. Deszcz pada sobie, jakgdyby nic, jak gdyby to nie by�a Wielkanoc, jak gdyby nie by�o obserwatoryum na Politechnice, jak gdyby... ech! do stu tysi�cy!... Jeden Staff ma przyjemno�� z takiego deszczu, ale czemu maj� cierpie� niewinni, kt�rzy o nim nie pisz� wierszy? Ale to naprawd� Wszystko nic jeszcze. Poci�g si� ko�ysze tak, �e a� dr�y wszystko, ko�ysze si� jak prelegent na wyk�adzie, jak Otello, zanim zadusi Desdemon�, jak gabinet, kt�ry ma upa��. To si� nie sko�czy na niczem, W kinematografie raz tak samo ko�ysa� si� "Expres nr. 27" i co si� z nim sta�o? Wszystko posz�o w drzazgi, 121 trup�w, 207 rannych, ocala� tylko on i ona. W takich chwilach przezorno�� nie zawadzi, dobrze jest zreszt� rozprawia� o sprawach oboj�tnych. Pytam tedy przyjaciela: - Ileby ci, m�j drogi, zap�aci�a kolej za zdruzgotanie obu n�g i za z�amanie stosu pacierzowego? Zdaje mi si�, �e rzuci� we mnie jedn� walizk�, co jest najlepszym dowodem, jak bardzo byli�my wszyscy zdenerwowani. Poderwa� si� w tej chwili nieszcz�sny poci�g, jakby mu wyrwali z�b; zatrzeszcza� niesamowicie, zrobi� jeszcze krok, jak zastrzelony na scenie aktor, potem leg�, ci�ko dysz�c, jak d�ugi, jak zm�czony gonitw� ogar legnie nad ka�u�� i ch�epce wod�, tak oto ta �mija, kopc�ca z pyska, wyci�gn�a si� nad wod�. - Woda! woda - krzykn�� ca�y poci�g. Siedz�cy w bocianiem gnie�dzie na okr�cie Kolumba �eglarz, nie wy� z takiem przej�ciem swego "ziemia! ziemia!"-z jakiem my wszyscy zacz�li�my j�cze�: woda! woda! Woda przed nami, za nami, pod nami i nad nami. - Krzyknij�e teraz swoje "Alleluja!" zb�jco! - wola�em prosto w twarz memu przyjacielowi. - Woda!-st�kn�� przyjaciel. - Koniec! amen! najpierw by�y na ziemi Wody... - Wracajmy natychmiast! - wo�a �ona jednego poety, kt�ry morduje w powie�ciach na prawo i na lewo, lecz boi si� �ony. - Jak wr�ci�? - Pani!-m�wi� jej - ksi�na Fife brn�a niedawno po szyj�... Niewiasta pocz�a, szybko wdziewa� r�kawiczki (o! o! o!), gotowa na �mier�. Chudy cz�owiek, perfumowany zapachem "Jaksonia", patrzy przez okno i deklamuje: "Tyle wody! sk�d ta woda? czy w mej g�owie haczy?..." - Niech pan m�wi lepiej pacierz! - m�wi� mu. Chudy cz�owiek spojrza� na mnie, zatoczy� si� i upad� na poduszki. Gorze! gorze! - Wracamy! - krzyczy kto�. - Woda na torze! Szyny zerwa�o! - Ale� to niemo�liwe, - ryczy jaki� gruby pan, - Zosia czeka na dworcu. - To pan p�y�!... - Nie umiem... jak Boga kocham, nie umiem... - Panie konduktorze, jed�my dalej, zr�b pan to dla mnie, rozumie pan, dla mnie!... Jakie� dziecko g�o�no si� �mieje, bo mu si� woda podoba�a. - Chi�czyk by je udusi�... - To dziecko �le sko�czy!.,. - Dziecko? To potw�r, nie dziecko... Lokomotywa gwi�d�e, sapie, �mieje si� histerycznie, 'najwyra�niej si� �mieje; woda szumi W�r�d k�, ci�nie si�, rozlewa, chlupie, be�koce, szele�ci, pluszcze, mlaska, przelewa si� na drug� stron� i gna W nurt, kt�ry si� tlamsi wzd�u� toru, chwyta za ga��zie wierzby, jak za w�osy i goni oszala�y, jak sp�oszony ko�, ucieka do jakiego� niewiadomego portu, jak defraudant, W�cieka si�, jak wyborczy komisarz, skacze przez bruzdy, jak geometra, w�azi pod most, szarpie go mimochodem, ugryzie, wstrz��nie i jazda dalej. Ogarn�a go jaka� ob��kana, idyotyczna rado��, jak ciel�, kt�re goni, ogon w g�r� zadar�szy. A to wszystko razem nazywa si� Stare Sio�o, takie stare, a tak idyotycznie oszala�e. - Pi�� os�b uton�o-krzyczy kto�. - Sze��!! - Daj� s�owo, �e pi��! Niech pan nie b�dzie przem�dry... - To pan b�dzie sz�sty? - Idjota! - Jedziemy! - Aaaa! Przejechali�my. Jak, kt�r�dy, po czem, na co? - Pan B�g jeden wie; podobno jaki� dzielny kapitan (oby zosta� genera�em!) dal s�owo, �e przejedziemy. �a�owa�em w tej chwili, �e nie s�u�y�em przy wojsku; woda to jeszcze nie wojna. Ale to wszystko nic jeszcze; �atwo wej��, ale jak wyj��? Sytuacya jest, ale wyj�cia niema. Przyj�� nas w swoje ciche wn�trze "dw�r szlachecki z drzewa, lecz podmurowany", przytuli�, i ogrza�. Lokaj we fraku - ojej! - cale szcz�cie, �e frak nie bardzo paradny, tylko taki, po nieboszczyku. M�wi do ka�dego "ja�nie panie!" - ba�wan jeden; widocznie strach przed powodzi� pomiesza� mu zmys�y. Za oknami wyje wiatr i miecie �niegiem widocznie wedle wielkanocnych tradycyi; w oddali co� bardzo szumi i co� si� bardzo niepokoi, ale noc jest i niech tam sobie szumi. Potem jednak by�o strasznie; oto lapidarne moje zapiski, notatki cz�owieka, kt�ry my�la� o �mierci. Niedziela rano. Jak okiem si�gn�� - jedno jezioro; opodal u st�p wzg�rza, na kt�rem stoi cichy dw�r, ba�wani si� Dniestr i rozpiera� si� poczyna w brzegach, jak wielki pan. Na poblizkim wzg�rku zbi�y si� w gromad� bielone cha�upy i dr�� z zimna, patrz�c przera�onemi okienkami w wod�, kt�ra powoli, powoli podchodzi, zbli�a si�, jakby pr�bowa�a gruntu pod nogami; potem si� pi�� zaczyna leniwo na wzg�rze, niezgrabnie napoz�r, jak brunatny nied�wied�. Chwyci�a znienacka mokr� �ap� jak�� nieszcz�sna kur� i rzuci�a j� w nurt. Potem zagarnia zach�annie stert� s�omy, potem zasi�, jak czujny z�odziej, powoli, ostro�nie podnosi poszycie brogu, a widz�c, �e nikt nie patrzy, zrywa go jednym ruchem i ciska na odm�t, kt�ry z nim ucieka p�dem, z�oczy�ca niecny. Wszystkie drogi odci�te - ani wprz�d, ani wty�; a woda ro�nie, jakby na ca�ej fabryce dro�d�y, kipi i szumi. Wierzby podnios�y w g�r� chude r�ce i g�owy d�wign�y wysoko, wi�c wichr nagle powia�, fala wyd�a si� bezczelnie i ulapi�a wierzby 73 w�osy. Ju� po nich! g�owy im tylko stercz�, pe�ne guz�w, zidjocia�e i owite wie�cem zesch�ych trzcin. Fala, rozwydrzona i bez najmniejszego powodu w�ciek�a, dopad�a pierwszej cha�upy, wyj�c: - Wynosi� si�! I jak komornik z b�czkiem na �bie wyrzuca� 'pocz�a jakowe� bety, jakowe� ko�yski i inne takie chude sprz�ty, na kt�rych si� cz�owiek rodzi i umiera. Paralitycznie wykrzywiona stodo�a opi�a si� straszliwie wody, wyd�a pot�nie brzuch i za chwil� p�knie. Wszystko to wida� z okien. Wida� tak�e, jak wysoki m�yn, indywiduum, kt�re z ob��kanym ha�asem wodzi t� wod� za nos przez ca�y rok - teraz nagle spokornia� i u�miecha si� do toni, jak faryzeusz. Przecie� on nie chcia�, przecie� jemu kazali, c� on winien - ju� wi�cej tego nie zrobi, przecie� on szanuje i rzek� i wszystko razem - opowiada si� i t�omaczy, jak francuzkiego kr�la komisarz podczas rewolucji. Ale t�umna Woda chlasn�l� go w pysk najwy�sz� fal�, wyrwa�a okna, zmiot�a schody i zacz�a spienionym �bem t�uc w �ciany, a� si� m�yn pochyli� i j�czy: - Dajcie ju� spok�j, za chwil� si� zawal�! Ale nie zwali� si� szelma i znowu przyjdzie do w�adzy i b�dzie zgrzyta� z�bami k� ze z�o�ci i na proch trze� b�dzie... Co to b�dzie? co to b�dzie? Jeden literat ju� si� bardzo boi wody, a c� dopiero trzech? Woda ta za� niewiadomo sk�d si� bierze, z jakich wydostaje si� kryj�wek. Ka�dy dzie� przynosi co� nowego. Przychodzi ba�wan lokaj we fraku z nieboszczyka i powiada: - Ja ju� to raz Widzia�, dwie wsie si� wytopili... I to si� nazywa lokaj! Bogdajby� zczez�... ,~ Potem przychodzi Wasyl "od koni", patrzy, patrzy i m�wi: - Ho! ho! - Niby co? Gadaj co znaczy: hol ho!? - A umiej� pan p�ywa�? - Umiem... - No to pan si� wyratuj�, a reszta p�jdzie pod wod�... Rewolwer! gdzie jest rewolwer? Nieprawda, nie umiem p�ywa�! - po co ja tu zreszt� przyjecha�em? Poniedzia�ek. Woda naturalnie idzie w g�r�, bo to poniedzia�ek. Kury si� potopi�y, indyki si� potopi�y, �winie rozbieg�y - nic nie zosta�o pr�cz wody. Do miasta dosta� si� niemo�na... co my b�dziemy jedli? "Wsi spokojna, wsi weso�a"... - "Go�ciu, si�d� pod n ym cieniem i odpocznij sobie"... - "Jak to mi�o wiecz�r bywa, kiedy dzwonek do snu wzywa"... - "B�ogos�awiona niechaj b�dzie brona, p�ug i rad�o"... - Czy k�ama� kto kiedy na wi�ksz� pot�g�? - Dobrze, umierajmy... O jej! Dlaczego koniecznie w stolicy? mo�na przecie� l pod Haliczem!... Czy ja prosi�em o to, �eby we �rod� by�a premiera "Trybuna"? Wtorek. Woda idzie w g�r�, bo tu podobno zawsze we wtorek musi by� nieszcz�cie. Wszystko dobrze, ale co my b�dziemy jedli? Szukajmy przyk�ad�w: Robinson jad� korzonki - tego tu niema; Ostatni Mohikanin ssa� jakie� korzenie, sk�d tu wzi�� korze�, kiedy tylko olbrzymi jesion stoi przed domem, reszta drzew w wodzie; u Yernego na tratwie rozbitki zjadali nieboszczyka - nie to niemo�liwe^ zreszt� wszystko tu bardzo zdrowe i ko�ciste... Niema rady! ale zrodzona w gor�czce my�l nie opuszcza mnie i krwawe wst�gi zatacza mi przed oczyma. - Trzeba wszystko przewidzie� - my�l� sobie, patrz�c z ukosa na �piewaczk�. W niemem odr�twieniu siedz�c� w, k�cie. - Nie! ta musi by� �ykowata, jak ka�da �piewaczka... Widz�, jak gdzie� zielony g��d z wyba�uszonemi oczyma p�ynie po Dniestrze, siad�szy okrakiem na belce, wyrwanej z mostu. Rozpacz... rozpacz... Nikt ju� nic nie m�wi, wszyscy jakby senni. D�d�ysta ciemno�� wykrzywia si� za oknem jak stary pawian. Autor "Malarzy" dosiad� Bechsteina i wytr�bia na nim uwertur� do "lataj�cego holenderczyka"... Naturalnie... Czemu jeszcze nie "Barcaroll�", albo nie "Zejd� luba do mej gondoli"... Jedyna ucieczka w ksi��ce, bior� tedy France^: "Pisma krytyczne". Budda, Verlaine, Bismarck, Flaubert, Baudelaire... Co to jest?.. Pot zimny wyst�pi� mi na czo�o... Baudelaire zapyta� raz, fanfaronuj�c: - Czy pan jad� m�zg ma�ego dziecka? Podobno jest znakomity i ma smak w�oskiego orzecha... Baudelaire tak powiedzia�... Baudelaire... Czarno na bia�em... Ma�e dziecko... Je�li jutro nie b�dzie si� mo�na dosta� do miasta.. To trudno... P� tuzina dzieci wystarczy... Na wsi si� znajdzie... �roda. Czy ja wiem zreszt�, czy to �roda. - Kalendarz obowi�zuje dyrektora banku, a nie Robinsona. Mimo to jednak trzeba b�dzie znaczy� scyzorykiem na ramie okna karby, aby utrzyma� rachub� czasu; �wietnie to robi� opat Faria w podziemiach zamku If, zapomnia�em tylko jego sposob�w... Na duszy robi mi si� weso�o - to podejrzane, to bardzo podejrzane... Zag�odzony cz�owiek u Hamsuna urz�dza� Weso�e kawa�y z elektrycznym modlitewnikiem. Przed oczyma mam t�cz�. Widz� na portrecie Sichulskiego naszego amfitriona najwyra�niej z trzema g�owami... A woda przybiera z uporem z�o�liwego idjoty - zn�w podnios�a si� o dwa metry. Szale�stwo!... szale�stwo!... (tak si� przecie� pisze w pami�tnikach.) Jak to m�wi� hrabia de Monte Christo? - Na honor! dzi� Lukullus ucztuje u Lukullusa! - i kaza� poda� r�wnocze�nie minogi z jeziora Fusaro i sterlety z Wo�gi. Wielka sztuka w Pary�u! niechby tak spr�wa� pod Haliczem, dnia 10 kwietnia. Jedeff z nas pr�bowa� �owi� dzi� ryby jakim� starym dziurawym koszykiem. Wygl�da� jak "Biedny rybak" Puvis de ChaVannes'a w Luxemburgu. Czwartek. Niema co je�� i niema co czyta�. Czytam po raz dziesi�ty u Bolsche'go traktat o rozradzaniu si� solitera... Cztery pokolenia, aby si� odnowi�... Nies�ychane... Autor subtelnego "Gaju Akademosa", s�odki i dobry m�j przyjaciel, po�era "Niezawodny spos�b na zo�zy" (Gr�dek 1875). Uwa�am dzi�, �e metody Marka Twaina maj� wi�cej racyi W naszem po�o�eniu, ni� metody Hamsuna. Cieszmy si�! ha! ha! hal jakie to weso�e... - Barometr poszed� w g�r�!,- krzyczy kto�. Zbiegli si� wszyscy i patrz�, otwar�szy g�by: w istocie, barometr wskazuje "sta�� pogod�". Ciesz� si�, jak dzieci. Niech si� ciesz�, biedacy! Nie wiedz�, �e b�dzie t� "stal� pogod�" pokazywa� przez dziesi�� lat najmniej. Jakim� z�amanym widelcem posun��em wskaz�wk�... Niech maj� przynajmniej iluzj�, nieszcz�liwi... Pi�tek. Pozosta�y trzy kostki cukru w srebrnej, zamykanej na klucz cukiernicy, p�l butelki piwa z KaJusza (!), troch� dermatilu i flaszeczka jodyny. C� lepszego jad�a u Flauberta armja pod murami Kartaginy? A jednak ja nie mog� umrze�... Bo�e! Bo�e! Przecie� nie znam zako�czenia "Gwia�dzistej nocy" Germana... Ton��em ju� u Kaprejskich ska�, trz�s�em si� ze strachu podczas burzy na wysoko�ci Jersey - i mam umrze� pod Haliczem??? Sobota. Woda tu� pod progiem. Dzi� w nocy widzia�em, jak jeden z moich towarzysz�w pisa� co� nerwowo, potem zaszy� banknot dziesi�ciokoronowy za podszewk� kamizelki. Wi�c to ju� tak? Ju� nie wida� nawet wierzb, nie Wida� nic. Trzy kaczki i jezioro, ca�kiem, jak na obrazie Harasimowicza. Zda�a nadp�ywa ��d�, a wios�uje Charon, stare bydle. - Nie zapomnij parasolki! - powiadam do niewiasty, gdy� my�l� dziwnie jasno i staram si� o niczem nie zapomnie�. Tak, to by� auction-bridge i �mier� nas przelicytuje. I ja mam przyjecha� na "Trybuna"? Nigdym si� nie u�mia� tak serdecznie. A czy pan widzia�, redaktorze, �miej�cego si� w agonii cz�owieka?... Niech pan przyjmie u�cisk d�oni... Ostatni... LISTY Z CAPRI lipiec, 1911 I. Karawaniarskie przys�owie, kt�re ka�e cz�owiekowi umrze� na obstalunek po obejrzeniu Neapolu, nale�y zmieni� w tym sensie, �eby zagrozi� przynajmniej ci�k� chorob� ka�demu, kto by� w Neapolu i nie pojecha� na Capri. Mo�e to wprawdzie porz�dnego obywatela odstraszy�, �e dot�d przesiadywa�a na tej rozkosznej wysepce sama literatura, rozmaite poety i tym podobne indywidua, ss�ce wino, - ale gdzie� si� taki nie w��czy? Snadnie tedy w czasie, w kt�rym na Capri przebywa dwustu malarzy i tylu� poet�w, mo�e by� wyspa ta uwa�ana za jeden wielki zak�ad ob��kanych, ale cz�owiek mo�e si� pocieszy� tem, �e w ojczy�nie Zakopane bynajmniej inaczej nie wygl�da. Tak... Bardzo to jest pi�knie poduma� na zgliszczach zak�adu Chramca, ale r�wnie pi�knie poduma� na ruinach willi Tyberjusza, tem bardziej, �e to taniej kosztuje, a mas�o z t� sam� wpraw� fa�szuj� na Capri, co i w Zakopanem. Obejrzawszy w Neapolu wszystkie kinematografy, kt�re si� sta�y w�oskim specja�em narodowym, obejrzawszy Wezuwjusz, kt�ry dymi tak tylko, jakby chcia� odstraszy� komary, zupe�nie jak zepsuty piec, jedzie si� na Capri z t�sknot� w sercu, nie tylko dlatego, �e Konopnicka napisa�a tam trzy sonety, lecz i dlatego tak�e, �e wyros�e z niebieskiego morza ska�y kaprejskie przedziwnie n�c�. S�o�ce, ci�gn�ce za sob� pow��czysty upa�, stan�o w�a�nie ponad wysp�, kt�ra jakby si� chcia�a ukry� we w�asnym cieniu, oblana blaskiem, �ciekaj�cym tysi�cem z�otych potok�w po prostopad�ych �cianach w spokojne, zm�czone upa�em morze. Gromada delfin�w pl�sa niefrasobliwie po lazurowej zatoce, odwracaj�c si� krotochwilnie ty�em do Anglika, kt�ry je chce odfotografowa� z pok�adu; i by �eby wszystko dobrze, gdyby nie kilka opalonych indywidu�w, kt�re z nies�ychanem przej�ciem wyj� na pok�adzie "O, dolce Napoli!", a potem sprzedaj� prawdziwe grzebienie z fa�szywego szyldkretu i fa�szywe korale na prawdziwych sznurkach, zato jednak�e reszt� z ceny wydaj� zawsze tylko w fa�szywej monecie. Zra�a� si� jednak�e tem nie nale�y w nadziei, �e bli�niego naszego, kt�ry po nas przyjedzie, czeka z pewno�ci� to samo. Wje�d�amy do malutkiego portu, kt�ry w Ameryce np. m�g�by s�u�y� za pokojowy basen do �ywienia z�otych rybek, pot�ny za� wieloryb zdo�a�by pewnie jednem machni�ciem ogona strzepn�� w morze ca�e urz�dzenie portowe wraz z policj� portow� w jednej, czcigodnej osobie i ca�e miasteczko nadbrze�ne z hotelem pod straszliwem nazwaniem "Hotel Vesuvio". Wysoko, ponad wybrze�em, przeziera przez ziele� winnic i gaj�w oliwnych �liczne miasteczko, migotliwe bia�e, rozrzucone tu i �wdzie, wygl�daj�ce zupe�nie tak, jakby je dziecko zbudowa�o z bia�ych kostek, s�u��cych do zabawy. Jest to pot�na metropolja wyspy, wspania�a stolica, ukochane gniazdo jask�cze, siedziba w�adz politycznych wyspy pretora i dw�ch policjant�w, siedziba proboszcza i organisty, miasto, rozporz�dzaj�ce o�mioma pro�kami i czterema os�ami po wierzch, siedziba dyrekcji kolei linewkowej, z�o�onej z dw�ch wagon�w, kt�rej ca�y regulamin wydany przez ministerstwo kolei mie�ci si� w uroczystych s�owach "Non sputare"! Miasteczko to ju�. z samej fizjognomji jej tak nies�ychanie mile, ze je pokocha� "mo�na c� dopiero, kiedy si� z g�szczu wdanie wjed�: w jego �liczne, uliczki, pokr�cone paralityczne i w�ziutkie; czasem w jakim� zau�ku na d�ug� chwil� si� przystanie, bo �al odej��, patrz�c, jak s�o�ce, zab��kawszy si� nieopatrznie, nie mo�e wyj�� z matni kilku mur�w i pe�za po nich smugami, jakby to z�ote pe�za�y jaszczurki, wiesza si� blaskom na ska�otoczach i po drodze zagl�da w malutkie okienka mieszka�. Czasem zn�w jaki� rze�ki powiew, odbieg�szy od morza, wpadnie z impetem w jak�� miniaturow� uliczk�, nieopatrznie uderzy g�ow� o mur przeciwleg�y i, nie wiedz�c kt�r�dy uciec, biega zrozpaczony, jak pies, co zgubi� pana; wi�c w�szy na wszystkie strony, targnie okienn� firank�, zatrzepoce z irytacji markiz� nad sklepikiem i przez wy�om w murze dostanie si� wreszcie na pole kaktus�w. Ukochane, prze�liczne miasteczko! Za dwa dni czuje si� w piersi wspania��, obywatelsk� dum� i bierze si� udzia� w og�lnem zainteresowaniu wyborami trzech radc�w miejskich, zna si� osobi�cie aptekarza i listonosza i wszystkich innych dygnitarzy. Ba! Z rozczuleniem patrzysz na dziesi�ciolitrow� beczk�, kt�r� ci�gnie na sznurku jaki� miejski urz�dnik i polewa wspaniale ulice miasta, na kt�rych jest w�a�nie tyle kurzu, co na porz�dnym lwowskim fortepianie. Ale ju� zgo�a w zachwyt wpa�� nale�y, wszed�szy na ulic�, nazwan� skromnie "Corso Tiberio"; jest to ulica szlachetna i w wielkim stylu, kaprejskie Elizejskie Pola; Corso Tiberio ma w miejscu najszerszem dwa metry, ale w poczciwem Capri utrzymuje si� s�uszne zdanie, �e wspania�o�� ulicy niekoniecznie zawis�a od jej szeroko�ci, bo wysoko�� tak�e co� znaczy, wi�c dlaczego nie ma to by� "Corso"? Zreszt� szeroka ulica jest tu wcale niepotrzebna, bo �ycie stolicy koncentruje si� wy��cznie na piazzy; wieczorem tedy w�druje inteligentne Capri na to forum i rajcuje; oto ko�o "salonu" fryzjera (jest to r�wnocze�nie radny miejski, szwagier burmistrza, w�a�ciciel winiarni, wekslarz i nauczyciel muzyki), gromadzi si� ca�a najwykwintniejsza societa: lekarz, kt�ry sam si� od czasu do czasu k�adzie do ��ka, aby przecie� mie� jednego pacjenta: aptekarz, kt�ry cz�ciej sprzedaje atrament i ig�y, ni� lekarstwa