Zimniak Andrzej - Piękna pora roku
Szczegóły |
Tytuł |
Zimniak Andrzej - Piękna pora roku |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
Zimniak Andrzej - Piękna pora roku PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie Zimniak Andrzej - Piękna pora roku PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
Zimniak Andrzej - Piękna pora roku - podejrzyj 20 pierwszych stron:
ANDRZEJ ZIMNIAK
PIĘKNA PORA ROKU
W chwili kiedy ostatnie tchnienie zimy zastępował wiosenny wietrzyk, blade
światło słoneczne nieśmiało lizało poszarzałe spłachcie śniegu, a gałęzie
obsiadły brzemienne pąki wyglądające jak brązowe, rozkładające skrzydła
chrabąszcze, na świat spadła szkarłatnofioletowa zasłona.
Już na długo przedtem coś wisiało w powietrzu. Przez chmury przesiąkały
pomarańczowe plamy, jęczące dalekimi grzmotami niebo fosforyzowało zabłąkanymi
zorzami polarnymi albo na tle gwiezdnego firmamentu pojawiały się nagle
półprzejrzyste, falujące welony lub ruchome kurtyny z czerwonego jedwabiu,
zbliżające się do ziemi spokojnym ruchem opadających w bezwietrzny wieczór
płatków śniegu, lecz owe efemeryczne kształty zanikały, rozpływały się,
rozpuszczały w gęstniejącej atmosferze ulic i placów, jeszcze zanim zdołały
dotknąć lśniących wilgocią trotuarów. Tym razem jednak stało się inaczej .
Wiekowy odłożył księgę, której szlachetna żółć starych stronic nagle powleczona
została kłującym cynobrem, Trunkowy z niedowierzaniem uniósł szklanicę z tanim
białym winem, obserwując rubinowy napój dorównujący barwą szlachetnemu
burgundowi, Chciejec siłą wyobraźni wyczarował na ścianie swojego pokoju różowe,
eksponujące wszystkie wdzięki ciało, natomiast Łebski zaraz ujął karminową
słuchawkę i rozpoczął telefoniczne zbieranie informacji, niezbędnych przy
wypracowywaniu odpowiedniego do nowej sytuacji planu działania. Szpryca
przerwała pisanie artykułu o przyczynach nadmiernej pigmentacji skóry i z
trzaskiem odrzuciła pióro. Horpyna wrzasnęła na męża, co on takiego znowu
zmalował. Pączusia doznała szoku na widok swojego płomiennego odbicia w lustrze,
natomiast Dzieciata z rozwianym włosem rzuciła się na poszukiwanie lekarza,
albowiem rozpoznała zaawansowaną różyczkę jednocześnie u Jacusia, Agatki i
Anulki.
Wiekowy z filozoficzną zadumą obserwował, jak księga zamienia się w bryłę
różowego ciasta i zaczyna przeciekać mu między palcami, jak sufit mięknie i
spływa po ścianach cielistymi stalaktytami, zaś stół osiada na zwichrowanych
nogach, zaplatających się w rude warkocze. Z niejakim trudem odkleił się od
bezkształtnej masy fotela i na próbę zdarł z siebie płat ubrania, który oderwał
się z podobną łatwością, jak odchodzi skórka z pieczonego jabłka, po czym
pomięsił w podłodze z dębowej klepki jak w jesienno-budowalnym rdzawym błotku
usiłując podejść do okna, aby wyjrzeć na świat. Jednakże rychło musiał
zrezygnować z zamysłu, ponieważ ściana zewnętrzna osiadała z dużą szybkością,
okno jechało w dół niby winda, balkon odpadł już wcześniej, a wybrzuszona
niebezpiecznie podłoga wylewała się na zewnątrz jak eksperymentalnie
przyspieszony w swoim ruchu jęzor lodowca.
Wiekowy, powodowany przeczuciami czy też może nieomylnym instynktem, wyśliznął
się jakoś z mieszkania, wyskubując w zaklajstrowanych drzwiach wystarczająco
obszerną dziurę, i zjechał na tyłku po rdzawobrunatnej glei schodów aż na sam
dół, wprost w różowe opary kłębiące się tuż nad ziemią.
Nawet powietrze było fioletowe, a po amarantowej gładzi nieba gnały jak oszalałe
stada rudych obłoków, utkanych z nastroszonego moheru. Nagie postacie drzew z
boleśnie powykręcanymi kończynami konarów niknęły w podbarwionej czerwienią
mgle, a z daleka płynęła tęskna nuta, wyszarpywana na jednej jedynej strunie
jakiegoś monstrualnego instrumentu, ukrytego głęboko pod ziemią lub poza granicą
pałającego ogniem widnokręgu.
- Cześć, Wiekowy - to był Chciejec. Prawie całe ubranie odpadło z niego, tylko
nędzne strzępy utrzymały się jeszcze na ramionach.
- Nieźle cię wzięło - zauważył Wiekowy, nie bez odrazy patrząc na jego spieczoną
skórę.
- Jeszcze nie, nie było do kogo - wyjaśnił Chciejec nieszczerze, odwracając się
tyłem.
Budynki zamieniły się w potężne góry różowej galarety, wsiąkającej szybko w
ziemię; na razie podobne do odpoczywającego stada bajkowych słoni, piętrzyły się
wokół zbitych w gromady ludzi niby groteskowe pomniki nagrobkowe dawnego
cywilizacyjnego trudu.
Nadeszły Pączusia z Horpyną - pierwsza z wdziękiem zasłaniała dłońmi to, co
miała najcenniejszego, natomiast druga posuwała się szybko z groźnie podniesioną
głową, nie przejmując się nagością swojego grubokościstego ciała.
- Poszukalibyście czegoś do jedzenia, wy, zwani mężczyznami - od razu miała
pretensję.
- Nie martw się, i tutaj zorganizujemy sobie zupełnie znośne warunki życia -
oświadczył Łebski Pączusi, biorąc ją za łokieć i odciągając od zbliżającego się
tygrysim chodem Chciejca.
Wiekowy ostrożnie stawiając bose stopy wszedł pomiędzy krzewy, których nagie
witki pokrył różowy puch. Ziemię, niebo i cały świat przyprószył rdzawoczerwony
nalot, i choć wszystko było inne, to jednak życie trwało z uporem przy swoich
prawach. Dudniący jęk szarpanej struny gigantycznego instrumentu nie był już
skargą: próbował jakby coś mówić, przekazywać, wprawiając w wibracje ziemię,
drzewa, krzewy i powietrze, bolesnymi drganiami docierając pod ludzkie czaszki.
Wiekowy usiadł wprost na brunatnej glinie, a wtedy z pęczniejącego w oczach
kopca kretowiska tuż przy jego stopach wywalił się miechowato pofałdowany,
pręgatoczerwony wąż i zawisł w kołyszącej, wyczekującej pozycji.
- Skosztuj go - obok stał Amarantowy, odziany w różową tunikę i kilkakrotnie
okręcony grubym na dwa palce rzemieniem; uśmiechał się, a skóra jego łysej głowy
błyszczała jak powleczona czerwonofioletowym lakierem.
- Kim jesteś kto cię wzywał?
- To jest jadło dla braci i sióstr w znojnej równości ku lepszemu jutru -
wygłosił jednym tchem ignorując pytanie, po czym oderwał zakończenie
miechowatego wężotworu i spróbował, głośno mlaskając i przeżuwając dokładnie.
Wiekowy poczuł głód i poszedł w jego ślady; rdzawy miąższ przerośnięty był
czerwonymi żyłkami i smakował jak jabłka zapieczone w pszennym chlebie.
- To jest twoje miejsce pracy - powiedział Amarantowy, odgarniając glinę i
odsłaniając fioletoworóżową płytę. Ty, Mocnotrący Czwarty, pamiętaj: każdemu
jadła według jego tarcia!
Gdzieś zza niewidocznej linii horyzontu niósł się głuchy jęk, tak jakby potężny
kafar bił w dzwon ukryty w-głębinie morza. Wibrujący dźwięk metalu układał się w
ledwie rozróżnialne słowa: z waszej woli, z waaszej wooli...
Amarantowy odszedł i znikł w jakiejś bramce ze zniewolonych wiciokrzewów, tak,
dosłownie znikł, zupełnie jakby zapadł się pod ziemię. Rozśpiewane jękliwym
głosem, kuszące różanym przestworem niebo przybliżało się stale, zdawało się
przywalać świat pozaziemską ułudą, pozostawiając coraz mniej miejsca na życie.
- Cześć, Wiekowy - to Trunkowy nadchodził rozkołysanym krokiem.
- Mocnotrący Czwarty - poprawił Wiekowy z niepewnym uśmiechem.
- Aha. Ja jestem Drugi. A Szprycę przechrzcili na Dobrzetrącą Pierwszą. Wiesz -
zniżył swój powleczony alkoholową patyną głos prawie do szeptu - ludzie gadają,
że to wszystko z naszej woli...
- Nie tylko ludzie - Czwarty wciąż słyszał wprawiające ziemię w wibracje dźwięki
dalekiej struny. - Gdy liczba ludności...
- Braci i sióstr - znów poprawił Czwarty.
- No, gdy było nas pięć miliardów, wtedy potencjał koncepcyjny przeszedł w moc
kreatywną, napędzaną siłą woli...
- Pijacki bełkot - spokojnie stwierdził Czwarty. - Nieee... - tamten rozejrzał
się bojaźliwie. Dokładnie tak mówił Amarantowy!
Czwarty wstał i obrzucił wzrokiem równinę - resztki hamującej harmonijny rozwój
człowieczego ducha cywilizacji technologiczno-konsumpcyjnej wsiąkły już w
czerwony piasek i jak okiem sięgnąć, widać było tylko przygięte do ziemi różowe
grzbiety Dobrzetrących sióstr i Mocnotrących braci, a górą niósł się potężny,
zawodzący głos: przez tarcie do pełni, przez tarcie do pełni...
Sam zaczął trzeć błyszczącą płytkę; po godzinie pracy uzyskał pięć centymetrów
jadalnego wężotworu. I choć bolały go kark i ramiona, był szczęśliwy, że mógł
zaspokoić ściskający żołądek głód.
I tak w monotonnym znoju upływały dni podobne do siebie jak czerwone krople
krwawicy, dni wypełnione mozołem, w wyniku którego wytworzona ludzkimi dłońmi
energia spływała w głąb ziemi, kreując zapewne zręby przyszłego raju. Dawny
Wiekowy zapomniał o księgach, myślał tylko o kęsie jadła, podobnie Trunkowy
odzwyczaił się od picia, Chciejec od kobiet, a Szpryca od medycyny naukowej.
Tylko Łebski nie odzwyczaił się. Najpierw był Mocnotrącym Pierwszym, ale wkrótce
stał się Bystrzakiem. Nie tarł, tylko chodził i patrzał, a wzrok wyostrzył mu
się tak dalece, że z ruchu warg umiał czytać słowa, a z wyrazu oczu - myśli. A
już szczególnie zajadle tępił małe, zielone roślinki. które czasami wysuwały
spod kamieni swoje wątłe pędy. Wieczorami przychodzili Amarantowi i rozrzucali
cukierki dla Supertrących (był to tytuł honorowy i przechodni), a ci walczyli o
nie jak zwierzęta. Raz, z okazji Święta Czerwia Pierwszego, rozdawano puchary
czerwonego wina, co wydusiło łzy z oczu byłego Trunkowego. Natomiast różnych
niedotrzaków i tych, których swoim bystrym wzrokiem wskazał Bystrzak, Amarantowi
częstowali tylko razami skórzanych rzemieni.
Pewnego dnia, jak mu się zdawało jeszcze bardziej fioletowego od innych, Czwarty
zrobił małą przerwę w tarciu, aby dać odpoczynek obrzmiałym wysiłkiem mięśniom,
a także by rozgrzane i pokryte zrogowaciałą skórą dłonie włożyć na chwilę do
miski chłodzącej. Wtedy właśnie, w momencie błogiego rozluźnienia, dostrzegł
zielone wąsy wysuwające się spod kopca gliny jego własnego jadłotworu. Pieściły
wzrok odmienną delikatną w odcieniu barwą, zdumiewały finezją kształtu. Czwarty
patrzał jak urzeczony, a efemeryczne pędy zdawały się wydłużać i tężeć pod samym
jego spojrzeniem.
Ktoś nagle kopnął go w plecy, przewrócił na bok.
- Do roboty, zawszona gnido! - wrzasnął Bystrzak unosząc lśniący krwistym
blaskiem zakrzywiony sztylet. Opuścił go błyskawicznym ruchem i zżął u nasady
kiełek zielonej rośliny, a rozsypane po klepisku źdźbła natychmiast
sczerwieniały od brzegów ku środkowi, skręcając się w niewidocznym, trawiącym je
płomieniu. Wieczorem, gdy ze swoich podziemnych pałaców przybyli Amarantowi,
Czwarty dostał solidną porcję batów i dopiero wtedy poczuł, jak palący ból
porozcinanej skóry rodzi wrogą zawziętość. Dotychczas przyjmował nową
rzeczywistość tak, jak przyjmuje się burzę, deszcz lub wiatr, teraz gotów był
nawet na daninę krwi.
Po południu, w czasie krótkiej przerwy, podczołgał się do Chciejca.
- Posłuchaj, Trzeci, mam pewien plan - szepnął, oglądając się na Bystrzaka.
- Zjeżdżaj, Czwarty. Chcę zostać Supertrącym warknął tamten, nie przerywając
pracy. - Będę miał szansę na cukierki.
- Posłuchaj tylko...
- Powiedziałem: zjeżdżaj. Jeszcze ci mało po wczorajszym?
Czwarty odpełzł na swoje miejsce, ścigany podejrzliwym spojrzeniem zbliżającego
się Bystrzaka. Od chwili tej rozmowy wiedział, że musi zacząć działać sam.
Wiedział już także, co ma robić.
Nadal pracował w pocie czoła, tarł zapamiętale fioletowoczerwoną chłodną płytę,
lecz teraz sił dodawała mu nadzieja, miał swoją wizję. Raz został nawet
Supertrącym, ale nie wziął udziału w walce o cukierki. Amarantowy rzucił mu na
odchodnym złe spojrzenie, a potem długo szeptali z Bystrzakiem, patrząc na niego
z gęstoczerwonego cienia plątaniny wiciokrzewów. Zrozumiał, że musi działać
szybko. Już nazajutrz nadarzyła się okazja.
Jakby specjalnie dla niego, pośrodku gliniastoczerwonej niecki, pojawiła się
drobna zielona plamka. Zawisł na niej spojrzeniem, a wtedy ona zaczęła rozwijać
się i rosnąć, wypuszczała wąsy i liście, tężała z każdą sekundą szkarłatnego,
trwającego wokół czasu. Dudnienie ciężkich stóp - to Bystrzak.
Łomot krwi - to jego własne serce. Dobrze wie, co jest stawką w tej grze. Ale
tak już się składa, że zawsze ktoś musi być pierwszy.
Spręża się do skoku, zdążyć lub nie - to kwestia życia lub śmierci.
Po amarantowym niebie płynie alarmujący jęk szarpanej struny jakiegoś potwornego
banjo, ziemia odpowiada nerwową wibracją.
Biegnie ile sił, jest już u celu. Chwyta zdumionego Bystrzaka za przegub,
wytrąca mu krzywy sztylet z dłoni, obala go na ziemię. W jaki sposób wykrzesał
tyle mocy ze starczego ciała?
Krzyczy raz, drugi, trzeci. Tak głośno, jak tylko potrafi. Osiąga swój cel -
wszyscy przerywają pracę i patrzą, a pod ich spojrzeniami rusza lawina zielonego
wzrostu. Tarzają się z Bystrzakiem w rdzawym cieście gliny, ciała ich są mokre i
śliskie jak okrwawione węgorze. Wszyscy wstają i patrzą.
Zielona roślina jest już gruba jak udo mężczyzny, malachitowe węże łodyg kłębią
się w paroksyzmach eksplozyjnego wzrostu, z trzaskiem otwierają się nowe liście.
Wszyscy sąsiedzi stoją i patrzą, już nadbiegają następni. Rośnie milczący,
podniecony tłum.
Tryskający pióropuszami odnóg zielony gejzer olbrzymieje, wrasta w amarant
nieba, tworzy wstrząsający kontrast barw w szkarłatnofioletowym, przyprószonym
rudym pyłem świecie.
Dudniący jęk pękniętej struny zamiera w trzewiach ziemi, jego ostatnie,
najgłębsze tony bolesną falą uderzają stłoczonych w szkarłatnym półcieniu ludzi.
Jak okiem sięgnąć, wszędzie kiełkuje zieleń, wybijają źdźbła traw, rozchylają
się liście. Jałowa skorupa ziemi. pokrywała się falującym dywanem.
W chwili w której zieleń przyćmiła fiolet, mroczna kurtyna uniosła się znad
świata i niepodzielnie zapanowała pora roku od pradziejów mająca swoje miejsce w
odwiecznym cyklu życia: nastała wiosna. Wiekowy siedział pod rozłożystym dębem i
z lubością obserwował młode listki i polatujące na tle błękitnego nieba
pszczoły. Ciepłe słoneczne języki pieściły mu nogi. Na kolanach trzymał księgę
Wielkiego Mędrca. Ocalała, bo już przedtem była kolorowa: oprawna w specjalnie
barwione deszczułki, każdą stronę nasyconą miała karminowym wywarem ze
starożytnych ziół. Wiekowy otworzył ją tam, gdzie była założona, i przeczytał:
"O Dostojni, bądźcie zapewnieni, że ja to wszystko ze znaków na Ziemi i Niebie
przewidziałem, a potem spisałem i że nie była to uknuta zdrada, tak jak
niektórzy mniemali, lecz obcych ziemskim istotom barbarzyńców najazd tak
zręcznie uczyniony, aby onym istotom ziemskim rozum do cna pomieszać i w
rozterce tudzież nienawiści do siebie i świata potem pozostawić, a wszystko to
zesłane było ze sfer niebieskich jako kara za niecne postępki i zbrodnie, jakich
człowiek dopuszczał się od zarania dni swoich".
Wiekowy zamyślił się głęboko, albowiem dotychczas zawsze wierzył w słowo pisane.