Żerdziński Maciej - Krew i deszcz
Szczegóły |
Tytuł |
Żerdziński Maciej - Krew i deszcz |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
Żerdziński Maciej - Krew i deszcz PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie Żerdziński Maciej - Krew i deszcz PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
Żerdziński Maciej - Krew i deszcz - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Maciej Żerdziński
Krew i deszcz
- Ale dlaczego?
- Słuchaj uważnie, Von Youthe. To był nasz najlepszy
rynek. Brali wszystkie nowości, zawsze płacili i, co
najważniejsze, nie mieli najmniejszego zamiaru kończyć
swojej wojny. Gdyby pan wiedział, ile lat to wszystko trwało
i ile od nich wyszarpaliśmy, nie zadawałby pan głupich
pytań. Ta wojna nie może umrzeć tak spokojnie i już my o to
zadbamy.
- Więc kto ich pogodził?
- Nareszcie dotyka pan właściwych problemów. Zarówno my,
jak i oni, nie przewidzieliśmy, że może tego dokonać
jednostka. Ktoś z Thygańskiego sztabu Żółtych zwariował;
neurony w jego łepetynie zmieniły swe połączenia i zamiast
wysnuwać nowe, wspaniałe plany zmasowanych nalotów, wymyśliły
sobie pokój. I on tego dokonał, do cholery. Nieważne, w jaki
sposób. Jest teraz ich duchowym tatusiem, tym jedynym, który
wszystko trzyma w garści. Nawiasem mówiąc, dla nas jest po
prostu ogniwem, które trzeba skutecznie przerwać. Tak.
- Któż to taki, panie Dunbar?
- Niepozorny osobnik płci męskiej. Thygańczycy są zdrową,
silną rasą, tym większe zdziwienie budzi on sam. Ihled Ithak
jest zreumatyzowanym garbusem pełnym wrodzonych deformacji,
a jego umysł przypomina lecącego nad płonącym lasem ptaka. W
każdej chwili może spaść. Bardzo chcielibyśmy mu w tym
pomóc.
- Sugeruje pan, że garbus idiota ocalił miliardy istnień
i rozbroił całą planetę?
- Dobrze. Widzę, że się pan rozwija, Von Youthe. Otóż ta
jego chora głowa ma potworne możliwości oceny sytuacji.
Więcej, może sterować innymi i odczytywać ich jak książkę -
jeśli wie pan w ogóle, co to jest.
- Czy ludzie...
- Nie. My jesteśmy dla niego nieosiągalni.
- To prawda - zabrzmiał trzeci głos. - Ale przecież nie
musimy tego wszystkiego wyjaśniać temu grubemu kolesiowi,
co, Dunbar? Słuchaj, Von Youthe. Chcemy apartamentu, chcemy,
żebyś się nie interesował, i chcemy jednego z twoich ludzi,
ale o tym za chwilę. Zaprosiliśmy bohaterskiego Ihleda na
Ziemię, aby mu osobiście pogratulować tak wspaniałej misji.
Nie wzbudzimy niczyich podejrzeń biorąc jeden z twoich
hoteli, w końcu tym właśnie się zajmujesz. On podróżuje bez
obstawy, jak przystało na prawdziwego Proroka, cha, cha.
Wszystko będzie O.K.
- No... A jeśli się nie zgodzę? Nie podoba mi się to.
- Słuchaj, Gruby. Gówno mnie obchodzą twoje analizy. Ty
wiesz i ja wiem, że twoja pozornie prężna firma upadnie. To
jakbyś chodził z otwartymi żyłami. Albo powiesz tak i
"WARS 'N' GUNS" załata ci wszystkie rany, albo powiesz nie i
dopadnie cię grupa przyjemnych urzędników. Już my ich dobrze
pokierujemy.
- Nie mam wyboru. Dla dobra...
- Pieprzysz. Chcesz po prostu dalej pławić się w forsie,
i słusznie. Zorganizuj spotkanie z tym facetem, którego od
ciebie pożyczymy.
- Jeszcze nie wiem, kto to jest.
- Prawda, zapomnieliśmy ci powiedzieć. Nazywa się Gene
Astbury i nigdy nie dowie się o tych wszystkich
mroczniejszych ciekawostkach całej akcji. Zrozumiałeś chyba,
Grubciu?
Eberhard Von Youthe nie odpowiedział.
Siedział z otwartymi ustami i patrzył w twardą twarz
Aldritcha.
- Gene Astbury?...
Strumień przecinał ponury płaskowyż niczym żywa, niebieska
wstążka wijąca się pośród szarych głazów i fioletowych
krzaczków wrzosu. Zataczał półkola, kreślił dziwne wzory, aż
wreszcie dochodził do stromej krawędzi urwiska, gdzie łączył
się z dwoma innymi i spieniona woda ruszała w dół. U podnóży
wzniesienia, ginąc już w porannych mgłach, wpadał do
przycupniętego tu miasteczka, sennego wczesną porą i
skulonego zimnem jesieni. Bystre oczy mogły dojrzeć maleńką
tamę zbudowaną na jego północnych obrzeżach.
D'Drizzler miał bystre oczy. Stał nad przepaścią,
otoczony delikatną mgiełką mżawki i patrzył. Lubił tę
wczesną godzinę, kiedy ptaki wysuwają głowy spod skrzydeł, a
dzikie koty wracają z polowania. Lubił obserwować budzące
się domy i ludzi pocierających rozespane powieki, kulących
się z zimna i wydychających mgiełki pary, takie same jak te,
które wydychały w oborach ich zwierzęta. Wiedział, że z domu
stojącego nie opodal tamy wybiegnie dziewczyna, parująca
jeszcze ciepłym snem, a jej jasne, proste włosy rozsypią się
na szczupłych ramionach. Gdyby zechciał, mógłby dostrzec wąskie
ślady drobnych stóp, które będzie zostawiać na ziemi, aż
dojdzie do jeziorka i zanurzy w nim dłonie.
D'Drizzler pochylił się. Końce długich palców musnęły
gładką powierzchnię pędzącej wody. Trwał tak chwilę, jak
gdyby pochłaniał energię rozedrganej cieczy jednocześnie
znacząc ją krótką bruzdą.
- Przyjemnie, mmm, jak przyjemnie - cichy, chrapliwy głos
zabrzmiał fałszywie w nieruchomym powietrzu.
Nie odwrócił się. Wiedział, c o stoi za nim.
- Tak. Lord d'Drizzler to lubi. On kocha stać przy
urwisku i patrzeć na ludzi. Ja to wiem. Skąd? No, skąd ja to
wiem?
- Idź precz.
- Skąd ja to wiem? Bo on kocha ludzi, a zwłaszcza...
Potrząsnął głową i głos umilkł.
- Powiedziałem: idź precz.
- Ależ nie, drogi lordzie.
- Nie sądzę, aby twój władca coś o tym wiedział.
Stworzenie poruszyło się. Był to ogromny wij, na wpół
zagrzebany w cieniu omszałego głazu. Jego pierścienie
pobłyskiwały matowo, a po ich owalu biegały setki mniejszych
osobników szybko poruszając kosmatymi nogami.
- On wie. On mnie przysłał. Do ciebie, lordzie.
- Po co? - był zdziwiony, ale nie dał po sobie nic
poznać.
Wij zmrużył martwe oczy.
- Naruszasz warunki. Przegraliście. Mimo to nie potrafisz
się z tym pogodzić.
- Nie utraciłem mocy. Ja nie przegrałem. Ale przestrzegam
tego, co ustalił twój władca.
- Dobrze. Powiem krótko. On wie, że obserwujesz tę
dziewczynę i wie, co się z nią stanie. Jeśli wejdziesz w
przeznaczenie, staniesz przed Twarzą Mroku.
Nie drgnął nawet. Milczał.
- A wtedy - wij uniósł swe ciało tak, że jego niby-głowa
znalazła się na wprost oczu d'Drizzlera - wtedy będziesz z
Nim rozmawiał.
- Czy to wszystko, co miałeś mi przekazać?
- Nie... Nie rozmawiał, ale słuchał Go. Bo głos nie
przejdzie ci przez gardło.
- Precz, robaku - od niechcenia zbudował znak i patrzył,
jak wysłannik znika.
Na wrzosach pozostał obrzydliwy odcisk śluzu zmieszany z
poranną rosą. D'Drizzler pogładził w zamyśleniu twarz.
Mżawka zgęstniała.
Lekka bryza przetoczyła się po skałach i dmuchnęła w
miasteczko. Na dole zaczął się ruch. Ludzie biegali w
tumanach mgły, szarpiąc ją silnymi ciałami, a opary
poddawały się pełnym życia mięśniom.
Patrzył teraz na nią, piękną w swej młodości i prostocie.
Była już kobietą, a przecież jeszcze nie tak dawno temu
plotła wianki i oddawała je strumieniowi pieszczącemu te
drobne dłonie. Pamiętał, jak zmarła jej matka i to małe
dziecko opiekowało się chorym ojcem, który odszedł wkrótce i
dziewczynka została dziewczyną, a kiedy śnieg spłynął z
góry, przez jej oczy spojrzała kobieta, silna i czysta.
Patrzył, jak cieszy się karmiąc zwierzęta, a zwierzęta
ufnie podchodzą do wyciągniętej ręki. Wszystko wokół niej
zdawało się żyć i radować życiem.
Ale d'Drizzler widział więcej. Widział też śmierć
wypisującą chore wzory na okrągłym podwórzu, widział smugi
cienia spływające wzdłuż grobli. Zostało tak mało czasu. Jej
czasu.
Cofnął się trochę i znów była niższa od szarego psa,
który cierpliwie znosił jej uściski pozwalając ciągnąć się
za gęste, splątane kudły. Patrzył, jak ukradkiem wypuszcza
królika, którego złowił jej ojciec i cieszy się wolnością
jego długich skoków. I widział, że ojciec cieszy się razem z
nią, ale nie mógł tego usłyszeć. W przeszłości panowała
cisza - śmiech i płacz nie miały tu dostępu.
Cofnął się jeszcze dalej, aż krajobraz rozpłynął się, a
na wschodzie zalśnił biały pałac. Poszedł tam ciężkim
krokiem nie zważając na witającą służbę, ani na
zapieczętowane listy i czekających posłańców. Zatrzasnął
drzwi swojej najtajniejszej komnaty i usiadł w prostym
krześle. Medytował.
- Co robić, Panie? - pytanie odbiło się od ścian i
zamilkło w puszystych arrasach.
Władca Życia nie odpowiedział. Skazany na wieki i
skarcony przez siły rozpadu, błąkał się po labiryntach Na
Wpół Istniejących Krain. Taka była cena klęski, jaką
ponieśli w ostatniej bitwie. Śmierć nie mogła zatryumfować
ostatecznie, tu, na granicy świata obok fontanny czasu
bijącej w rytmie odwiecznych zmagań Dobra i Zła. Obok ludzi.
Władca Rozpadu dyktował surowe warunki. Większości z nich
odebrał moc i zostawił w swym szaleństwie na pastwę rozpusty
i uciech. Tym, którzy mogli jeszcze wędrować i zmieniać
czas, zabronił kontaktu z ludźmi. Jak dotąd nikt nie odważył
się złamać tego zakazu. Elfy przestały śpiewać i trwały w
srebrzystych kokonach oczekując powrotu Życia. Anioły piły w
bezradnej wściekłości, a ich skrzydła porastały mchem. Siły
Dobra pochyliły głowy. Stwórca wciąż nie reagował, widocznie
Równowaga istniała nadal. Zresztą On nie ingerował nigdy. Po
prostu przyglądał się.
Taaak.
Chłód przeniknął ciało d'Drizzlera. Wiedział, że nie
ogrzeje go najżarliwszy nawet ogień trzaskający w
rozbuchanym kominku. Zaciągnął poły długiego, czarnego
płaszcza i ruszył do ukrytych drzwi. Służba czekała na
korytarzu pochyliwszy pokornie czoła przed światłem
otaczającym ich pana, tak wielka tego wieczoru była jego
moc.
- Wprowadźcie posłańców - rzekł cicho.
Patrzył, jak wchodzi pierwszy; oszołomiony winem,
czerwony na twarzy krasnolud o chytrych, rozbieganych
oczkach.
- Mój pan, baron Grasser, ma zaszczyt zaprosić cię,
lordzie, na bal, który odbędzie się w jego podziemnym
zamku...
- Powiedz baronowi, że dziękuję i zapytaj, czy sadło
zarosło mu już oczy, jeśli nie, zapytaj, czy wino wyżarło mu
mózg. Jeśli zrozumiałeś moją odpowiedź, w co zresztą
szczerze powątpiewam, jesteś wolny.
Krasnolud podniósł małą głowę i patrzył chmurnie,
szarpiąc ceglaną brodę. Nie wiedział, co czynić. Trzeźwiał.
D'Drizzler zaśmiał się bezgłośnie i skinął dłonią.
- Wprowadźcie następnego.
Był to człowiek, jeden z tych, którzy żyli po tej
stronie.
- Nazywam się Gillon, lordzie. Śpieszę ci opowiedzieć o
poufnej misji...
- Twoja pani specjalizuje się w poufnych misjach. Wszyscy
o nich wiemy, ale każdy z osobna i dla własnej świadomości.
Pozdrów ją ode mnie w imieniu Tego, na którego czekamy. Może
to przywróci jej pamięć i wyostrzy umysł.
Trzecim posłańcem okazał się być szpak. Usiadł na oparciu
rzeźbionego fotela, pochylił głowę i czekał cierpliwie.
D'Drizzler patrzył w małe oczy.
- Dobrze. Przemyślę to raz jeszcze, ale decyzję już
podjąłem. Pozdrawiam cię, Eisso. Może ty zajmiesz moje
miejsce, kto wie.
Nakarmił szpaka, dmuchnął w jego pióra i otworzył okno.
- Posłaniec mojego brata czekał najdłużej. Nie pierwszy
to raz, kiedy najważniejsi zamykają orszak.
Zwołał służbę.
- Podnieście głowy, wierni przyjaciele. Jeszcze dzisiaj
zamek przejdzie w wasze władanie. Jedynym, który może tu
przebywać, jest mój brat, lord Eisso. Słuchajcie jego
rozkazów, jakbym to ja je wypowiadał.
Spozierali z szacunkiem na to wielkie, okryte płaszczem
ciało i szlachetną twarz mówiącą lekko i swobodnie, a
przecież czuli ciężar słów zawisłych w powietrzu. Ich
ukochany pan.
- A ty, lordzie? Co z tobą? - zapytał w końcu Stary
Borsuk, najodważniejszy ze wszystkich obecnych.
Uśmiech pozostał na twarzy, ale oczy wypełnił smutek.
- Udaję się w długą podróż. Jeszcze tej nocy, mój
przyjacielu.
Wbił się w poduszki, ale promyk światła dosięgnął go i tu.
Budzik po raz kolejny grał jakąś wstrętną improwizację z
synkopowanym rytmem.
- Trzeba wstać, pewnie dziesiąta - leżał jednak dalej
słuchając melodyjki i trzęsąc się z wściekłości. Wreszcie
wyszarpnął spod siebie rękę, odnalazł przycisk i wcisnął go z
całej siły.
- O Boże.
Cisza. Cisza.
Wyobraził sobie, że pada deszcz, jest zimno i ciemno,
tymczasem on szczelnie owinięty kołdrą, schowany przed
żywiołami...
Zerwał się z łóżka. Dwunasta. Chryste, dwunasta. Jak to
się mogło stać? Znowu przespał pół dnia. Obrzydliwie jasno
świeciło słońce, ludzie biegali po ulicach, załatwiali
sprawy, siedzieli w pubach; niektórzy zdążyli się nawet
zalać. A on spał...
Czuł wstręt do siebie, kiedy tak stał przed lustrem
pocierając czerwone powieki. Wyglądał strasznie. W środku
było jeszcze gorzej. Ach tak, przecież piłem. Mój brzuch.
Piasek w oczach. Bagno w ustach. Ciężka głowa. Wszystko
boli. Pić.
Zawlókł się do łazienki. W kuchni zrobił kawę i grzanki z
dżemem. O pierwszej osiągnął stan, w którym potrafił już
myśleć.
Muszę zadzwonić do szefa. Może mają coś innego.
Telefon był zablokowany. Rachunki.
- Skurwysyny. Wszystkich stać na holofony, a ja... Nawet
telefon - mamrotał bez przekonania.
Bo on, Gene Astbury, dawno pogodził się z losem.
Kopnął truchło androida, zapalił papierosa i wyszedł. Na
ulicy wydawało mu się, że wszyscy patrzą właśnie na niego.
O, dopiero teraz wstał, wczoraj znowu pił. My cię znamy,
bratku.
Opuścił oczy. Kiedy znowu je podniósł, spostrzegł, że
zawędrował nad stare kanały. Dobrze. Dawno tu nie byłem.
Sauna; czas zaczynać.
Gdy zbliżył się, holograficzne postacie sięgnęły do drzwi
i rozwarły je szeroko. Niezłe. Szmalowni.
- Słucham pana - zapytał wymuskany droid taksując go
wzrokiem.
- Chciałbym rozmawiać z człowiekiem.
- Jak pan sobie życzy - sprzedawca uśmiechnął się i
zniknął za dyskretną kotarą.
Rozejrzał się. Piękne wnętrze, układy luster,
światłowody...
- Pan?
- Gene Astbury. Reprezentuję firmę "A Kind of Magic".
Chciałbym - przyśpieszył widząc zniechęcenie na twarzy
tamtego - zaproponować panu wycieczki. Bardzo proszę.
Drżącymi palcami rozpiął specjalną teczkę i wyjął
materiały.
- To katalogi planet i rezerwacji hotelowych, proszę,
wersja podstawowa i ta, którą szczególnie polecamy, standard
plus - uśmiechnął się zawodowo, choć wiedział, że wyszło to
nędznie; lalkowate oczy i grymas maski.
- Środki transportu, kaseta holograficzna, czy dysponuje
pan...
Właściciel poruszył się wreszcie.
- To zbyteczne - burknął. - Nie jestem zainteresowany.
Ktoś tu zresztą był od was w zeszłym tygodniu... Taki mały
grubas. A może z innej firmy.
Gene pokiwał głową.
- No to nic. Bardzo dziękuję. Gdyby jednak się pan
zdecydował, zostawiam informator. Proszę bardzo. Do
widzenia.
Przeszedł ulicę. Za rogiem stanął dysząc ciężko.
Nie zniosę tego dłużej. A to dopiero pierwsza oferta.
Potrącił go facet z brzuchem świadczącym o późnej ciąży.
- Spieprzaj stąd, koleś. Albo nie stój na środku.
- Tak. Przepraszam.
Kilka przecznic dalej wypatrzył drugi cel. "Lukather and
Sons" i gustowny złocisty slogan: DLACZEGO BÓG WYBRAŁ ZA
CIEBIE? TO TWOJE CIAŁO. I MY CI TO UDOWODNIMY.
Zebrał się w sobie i przekroczył próg.
Na wprost niego stało czterech mężczyzn. Wysocy, szczupli
i niezwykle przystojni, choć każdy na swój własny sposób.
Pierwszy przypominał greckiego filozofa zaskoczonego w
chwili tworzenia, drugi Hindusa błądzącego w obcym dla
przeciętnych świecie, trzeci - zmęczonego karierą aktora, w
przeciwieństwie do czwartego, który był jak chłopiec stojący
przed bramą próżności i głaszczący niepewnie klamkę u jej
drzwi.
Mimo tak różnych twarzy wszyscy oni mieli w sobie coś
wspólnego; coś, co łączyło ich w jakiś nierealny,
nienaturalny zupełnie sposób.
Co gorsza, spostrzegł, że przypominali także i jego.
Tak. To przecież ja, pomyślał ponuro. W czterech o niebo
lepszych wersjach.
Obrazy zniknęły, pozostał tylko ten najgorszy. Oryginał.
- "Lukather and Sons" witają.
Światło przygasło i z cienia wychynęła piękna kobieta.
- Jak się panu podobał nasz pokaz? - obdarzyła go
szerokim uśmiechem.
Nigdy z tego nie wybrnę, odchrząknął w myślach.
- Wyjątkowo. Z tym, że ja w trochę innej sprawie...
- Jak to? Nie chce pan skorygować natury? - zatrzepotała
rzęsami, jakby nie wierząc, że ktoś taki jak on może w ogóle
istnieć.
- Nie stać mnie na to, proszę pani. Otóż ja reprezentuję
firmę "A Kind of Magic" zajmującą się podróżami. Gene
Astbury, do usług.
Otworzył teczkę i wyciągnął materiały. Teraz on się
uśmiechał.
- Tak. Tu mamy spis...
- Nigdy nie słyszałem o pańskiej firmie - zimno
powiedziała kobieta.
Była jeszcze piękniejsza niż przed chwilą. Uśmiechał się
dalej.
- To nowa instytucja. Należymy do korporacji "WARS 'N' GUNS",
chyba pani kojarzy...
- Niestety - powiało lodem.
Uśmiechnął się szerzej.
- Wracając do rzeczy...
- Nigdzie pan nie wróci. Proszę wyjść. Straciliśmy na
panu, ten program kosztuje.
- Nikt was nie prosił, "Lukather and Sons". Za szybko
działacie.
Odwróciła się bez słowa i wniknęła w cień.
Stał jeszcze chwilę chowając foldery i wdychając zapach
jej perfum. W końcu wyszedł.
Słońce trafiło go w twarz. Zmrużył oczy usiłując
dostrzec, gdzie właściwie jest. Jego wzrok zatrzymał
pobliski neon. Powyginany w starym, dixilandowym stylu -
"The Rest". Poczuł, że krok staje się pewny, a ręce
przestają drżeć. Nie będzie trzeciego klienta. Koniec z tym
gównem.
Usiadł przy barze.
- Wódkę z lodem.
Barman przyjrzał mu się uważnie.
- Cuś pan taki wiesołkowaty, kuliego? - miał śpiewny,
wschodni akcent.
Sięgnął palcami kącików ust. Pociągnął w dół.
- Czy teraz lepiej?
Ogień trzaskający w kominku zalśnił na twarzy posążka.
Niewielki ołtarzyk podpierał jego proste, długie nogi, a
dostojnie uniesiona głowa chowała się w aureoli kropel
deszczu. Takie same krople spływały po muskularnym torsie.
Bóg wody. Najpiękniejszy i najsmutniejszy. Dla niej.
Sharleen modliła się. Dziękowała za miniony dzień, za to,
że jest młoda i silna i że choroby omijają jej dom z daleka.
Rzadko kiedy śmiała o coś prosić. Tyle przecież mogła
chcieć; marzenia człowieka latają wyżej od najśmiglejszych
ptaków. Pomyślała o starym piekarzu, o jego chorej nodze, z
której sączyły się jady zatruwające ciało i błagała swego
boga o uzdrowienie starca. Piekarz był dobrym człowiekiem.
Pamiętała jego żylaste, białe od mąki ręce wsuwające do
worka chleb, który potem jadła. Nie chciał zapłaty.
- Musisz przetrwać - mawiał. - Zostałaś sama. Musisz,
Sharleen.
I rosła niczym młode drzewo, a on zapadał się w sobie i
pochylał ku ziemi.
- Twój ojciec byłby z ciebie dumny - powiedział jej dwa
dni temu. - Jesteś piękną kobietą. I dobrą.
Wstała z dywanika. Za oknami zapadła już ciemność
poprzecinana gdzieniegdzie pasemkami mgły. Słyszała
młodzieńców wracających z gospody i cykady zamierające
powoli od wieczornego chłodu.
Rozpięła włosy i ściągnęła tunikę. Choć w izbie było
ciepło, zadrżała pochylając się nad balią. Zaczerpnęła
przejrzystej wody i zaczęła się myć. Kot siedzący w progu
obserwował ją cierpliwie słuchając, jak śpiewa cichym,
łagodnym głosem przypominającym mu pierwsze dni wiosny.
- Podobam cię się, Blafty? - zaśmiała się patrząc, jak
wygina grzbiet i przemyka do spiżarni.
Nie zauważyła tego, co zobaczył.
Stojąc tyłem do posążka nie mogła zauważyć.
Bóg wody otoczył się chmurą mżawki.
- Skąd tu tyle pary? - powiedziała półgłosem. - Przecież
ta woda była ledwo ciepła.
Wyszła z balii i owinęła się szorstkim ręcznikiem. Chwilę
chodziła po drewnianych płytach potrząsając głową, aż
wreszcie przykucnęła przed kominkiem i rozczesała jasne
włosy.
- Blafty?
Podciągnęła ręcznik zakrywając piersi. Jej drobne stopy
zostawiały wąskie ślady, z których natychmiast unosiła się
para.
- Blafty, kotku, gdzie uciekłeś? Przecież zawsze byłeś
taki posłuszny...
Wiatr uderzył w szybę, załomotał we framugach i pomknął
dalej. Coś krzyknęło z grobli.
- Kotku? - zapaliła przenośny kaganek. - Blafty.
Cienie rzucane przez ogień biegały po ścianach domu, aż
zatrzymała się w małej spiżarni. Dobiegł ją szelest.
- Tu jesteś - postawiła kaganek.
Schylając się potrąciła naczynie z przyprawami, które
spadło z hukiem i roztrzaskało się. Przerażony kot wyskoczył
z ukrycia. Przewrócił kaganek i uciekł. Oliwa zalała upchane
siano, to, które najbardziej lubiły białe króliki. Buchnął
wysoki płomień odgradzając ją od wyjścia.
Żar. Gorąco. Pożar.
- Nie wyjdę - skuliła się w kącie i szlochała
spazmatycznie.
- Nie wyjdę.
Czuła języki szalejącego ognia, zaczynało brakować
powietrza. Dusiła się.
- Och nie, chcę wyjść.
- Wyjdziesz.
Płomienie zamarły. Nieruchoma, czerwono-żółta kipiel,
groteskowa w chwilowej niemocy.
W samym środku ognia pojawił się człowiek smagany
strumieniami deszczu i otoczony mgiełką pary. Był wysoki,
choć zdawał się być jeszcze wyższy; tak potężny, że musiała
opuścić niebieskie oczy. Tak samo niebieskie jak te, które
patrzyły z jego twarzy.
Czuła, że podchodzi. Ujął jej podbródek. Wilgoć i smutek.
Dobro.
- To ty, panie - wyszeptała.
- Tak, Sharleen. To ja - jego głos przypominał spadające
krople, płynący strumień i jezioro smagane wiatrem.
- Tamten nie przyjdzie już po ciebie. Twój czas jeszcze
nie nadszedł. Żyj i ciesz się życiem.
Pogłaskał jej policzek i odszedł.
Podniosła głowę. Widziała, jak idzie przez ogień, a
deszcz ochrania go niczym stalowe skrzydła. A tam coś
czekało. Czarne i złe, tak straszne, że nie potrafiła
określić jego kształtów. Skinęło rozkazująco na boga wody,
który podszedł posłusznie.
Ogień zgasł, a wraz z nim oni. Pozostał swąd nadpalonych
półek, spopielałe siano i kropelki deszczu spływające po jej
wargach.
Chwiejnym krokiem wróciła do izby.
Ołtarzyk był pusty.
Upadł w brudną ziemię.
- Wstań - rzekł Tamten.
Z wysiłkiem uniósł się na kolana. Zbierał siły. Wreszcie
wyprostował się i podniósł głowę. Odnalazał oczy Władcy
Rozpadu.
- Jesteś silny, lordzie d'Drizzler. Bardzo silny.
Niewielu potrafi spojrzeć w moją twarz. Zwłaszcza w dniu
klęski.
Chciał odpowiedzieć, ale głos nie opuścił jego ust.
- Nie można na mnie patrzeć i mówić jednocześnie. Tylko
twój ojciec jest w stanie to uczynić. I tylko on.
Władca Rozpadu zaśmiał się i d'Drizzler musiał opuścić
głowę.
- Gdzie go wysłałeś? - zapytał.
- Nie potrafię odpowiedzieć. Kiedyś wróci.
- Wiem.
- Żyjesz zemstą, lordzie. Ale będziesz długo czekał.
Bardzo długo.
- Mylisz się. Nie pragnę zemsty. Tylko ty i twoi brudni
słudzy posługujecie się tą zabawką. Ale nie potrafisz myśleć
inaczej. On takim cię stworzył, Decayro.
Ciemny kształt poruszył się.
- Znasz moje imię. Wymówiłeś je, Deszczu. Twoja kara
rośnie.
D'Drizzler nie drgnął.
- Nie będziesz wędrował z czasem. Te drogi są już dla
ciebie zamknięte. Mimo ostrzeżeń uratować tę dziwkę i
zmieniłeś strumień rzeczywistości. Dotknąłeś człowieka,
psie. Złamałeś mój najsurowszy zakaz. Spójrz, d'Drizzler.
Spójrz na przestrzeń. Ostatni raz.
Stali na małej, bagnistej wysepce dryfującej pomiędzy
serpentynami światła. Widział poruszające się obrazy i ludzi
zamkniętych w ich ramach. Patrzył, jak rodzili się,
zaczynając jednocześnie umierać. Szarpani uczuciami, zmienni
w nastrojach i prawdach, władcy drobnej chwili. Nieubłaganie
zmierzali do śmierci, łudząc się jednocześnie, że potrafią
ją pokonać. Miliardy ramek, miliardy momentów i miliardy
istnień. Okrutny los nie pozwalał im zrozumieć.
- Lubisz ich. Znam cię. Ty właśnie najbardziej
przypominasz swego ojca. A może nawet samego Stwórcę.
Znowu patrzył mu w oczy. Musiał.
- Dam ci radę - Władca Rozpadu oplótł go strugami cienia.
- Jeżeli jeszcze raz im pomożesz, pojawię się znowu.
Zwiększę karę. Nie będę cię więcej ostrzegał. Pokusa. Moja
najwierniejsza służka nigdy cię nie opuści.
- Ale to nie ty ją wymyśliłeś, Decayro. I nie ty nad nią
panujesz.
- To prawda, Deszczu. Teraz przyjmij karę.
- Fatalnie, po prostu fatalnie, panie Astbury.
Zapadła nieprzyjemna cisza.
Kiedy odchrząknął, zabrzmiało to jak wystrzał.
- Miał pan pięć miesięcy. Ile pan zaakwizował? Chyba
nietrudno jest panu odpowiedzieć, co?
- Dwóch klientów.
- Z tego pierwszy okazał się być oszustem. Koszta
materiałów reklamowych przekroczyły wyniki pańskiej pracy.
Niesłychane.
Eberhard Von Youthe wstał i zaczął spacerować. Był
niskim, brzuchatym mężczyzną podpierającym zmęczone ciało
starożytną laską.
Grube palce, niczym białe gąsienice wiły się na jej
rączce, raz zaciskając się kurczowo, raz wędrując po
zmyślnej rzeźbie. Kość słonia. Z klapy jedwabnej marynarki
dyskretnie pobłyskiwał złoty znaczek "A Kind of Magic".
- Co pan powie, panie Astbury? Pan milczy...
- Nie nadaję się do tej roboty. Gdyby pan wiedział, w ilu
miejscach byłem.
- Jestem tego nawet pewien. Te wszystkie knajpy, bary,
restauracje... Nawet teraz drżą panu ręce.
Von Youthe przygładził białe loczki.
- Pan dobrze wie, Astbury, dlaczego pana jeszcze nie
wywaliłem, tylko przenoszę z miejsca na miejsce. Szacunek
dla pańskiej zmarłej matki. Tylko to pana ratuje.
Astbury przekręcił się w fotelu.
- Nie potrzebuję litości - żachnął się. - Wywal mnie pan
i koniec.
- Pański koniec, z pewnością.
Weszła sekretarka. Miała długie nogi i niosła parującą
tackę.
Postawiła filiżankę przed Eberhardem Von Youthem i
uśmiechnęła się nieśmiało, tak jak to tylko potrafią
kobiety, które wyćwiczyły w sobie nawet nieśmiałość.
- Jest już pan Aldritch.
- Wpuść go.
- Tak jest, proszę pana.
Wyszła nie spojrzawszy nawet na Astbury'ego.
Ocean przelewający się po jednej ze ścian zatrzymał swe
fale.
Pojawił się gość.
Sprawiał wrażenie zatopionego w myślach, kiedy stawiał
długie kroki pochylając przy tym głowę, ale jego twarz
przeczyła pierwszemu wrażeniu - ostre, szczupłe rysy i
przenikliwie czarne oczy, które zmierzyły ich uważnie.
Wyszeptał ochryple:
- Witam panów.
- Dzień dobry, witam serdecznie - Von Youthe już był przy
nim, a sposób, w jaki trzymał laskę, świadczył o chęci
przymilenia się.
- To jest Guy Aldritch, reprezentujący "WARS 'N' GUNS", a
to pan Gene Astbury, mój człowiek. Panowie pozwolą.
Uścisnął suchą dłoń nawet nie wstając z fotela. Jego
lepiła się od potu.
Kątem oka zauważył, że tamten uśmiechnął się ironicznie.
Ciemne włosy przecinały mu pasma siwizny. Ale wciąż był
młody. I sławny. Wielki Guy Aldritch, prawa ręka samego
Szefa.
Co ja tu robię, zastanawiał się.
Nie znalazł odpowiedzi. Przeczuwał tylko, że nie ma to
nic wspólnego z przypadkiem.
- Przejdę do sprawy - Aldritch zapalił papierosa i usiadł
w najbliższym fotelu. Swobodnie wyprostował długie nogi.
- Mój przyjaciel będzie tu jutro. Stary, dobry Ihled.
Całe życie walczył o słuszne sprawy, aż świat dookoła niego
zmienił się i przyszedł dzień, kiedy nie było już o co
walczyć. Nie potrafił się z tym pogodzić. Niewiele już mu
zostało, właściwie tylko pieniądze. Ma ich tak dużo, że
zapomniał, do czego w ogóle służą; zresztą czym są pieniądze
dla prawdziwego żołnierza?
- Tak - wtrącił Von Youthe. - Ale czego dotyczy pańska
propozycja? Może kawy?
Aldritch odmówił krótkim ruchem dłoni.
Przez chwilę obserwował drobną popielniczkę unoszącą się
obok fotela i skwapliwie wchłaniającą niebieski dym.
Znowu się uśmiechnął.
- Dla nas jednakże pieniądze to przyjemna sprawa. A on
chętnie je wydaje. Powiem krótko, jeżeli go dobrze
podejdziecie, gwarantuję, że kupi waszą ofertę. Szuka czegoś
nowego, szuka siebie - już bez munduru i karabinu.
Szczerze powiedziawszy, ma lekkiego świra. Jest klasycznym
schizoidem, wyjątkowo trudnym w negocjacjach. Musicie to
załatwić perfekcyjnie, jeżeli wyczuje jakąkolwiek
nachalność, stracimy szansę.
- Myślę więc - odczekał chwilę i zwrócił się do Von
Youthe'a - ...że obecny tu pan Astbury jest najlepszy w
swoim fachu, czy tak?
Von Youthe postukał w laskę.
- Nie. Zupełnie nie. Ale uważam, że w tej konkretnej
sytuacji ma duże szanse. Przeglądałem pańską psychoanalizę
Obcego. Znam swojego pracownika. Jeżeli ktokolwiek może coś
tu osiągnąć, to niestety, jest to Gene Astbury.
Wciąż nie reagował. Przepełniało go uczucie pionka,
którym ci dwaj miotali po szachownicy według sobie tylko
znanych reguł. Grali o coś dużego i czuł, jak to coś
wypełnia powoli jego głowę.
Dlaczego właśnie ja? Dywagacje Von Youthe'a nie
tłumaczyły niczego.
Ale pionek nie może myśleć. Jest po prostu przesuwany.
Grają gracze.
- Czy właśnie dokonuje pan swojej sławnej psychoanalizy?
- nie wytrzymał.
Był cały mokry.
- Pan mnie już ocenił, panie Astbury. Ale to nie jest
cyniczny uśmieszek, to po prostu taki grymas. Pan to chyba
zna, a może się mylę. Pragnę jednak udzielić panu kilku
wskazówek. Przede wszystkim żadnych pytań o jego przeszłość.
Żadnych. Jeżeli sam zacznie opowiadać, niech pan nie wierzy
w żadne słowo - ma przeświadczenie, że jest prorokiem, czy
czymś takim... Biedny, stary Ihled. Musi pan delikatnie
motać swoją sieć i przystąpić do akcji, kiedy wszystko
będzie gotowe. Bez pośpiechu. Żadnych używek, on tego
nienawidzi.
- Z tego, co zrozumiałem, mam za nim chodzić nawet do
sracza... Rzeczywiście: biedny, stary Ihled.
Aldritch pokręcił głową.
- Jestem pewien, że nie opuści swojego apartamentu.
Zresztą, sam pan zobaczy. Jeżeli się uda, chcemy
czterdziestu procent - wstając ponownie zwrócił się do Von
Youthe'a.
Von Youthe podskoczył i odprowadził go kłaniając się
skwapliwie.
Kiedy wyszli z pomieszczenia, natychmiast zaczął jęczeć:
- Na Boga, nic z tego nie rozumiem, panie Aldritch, co
pan wyprawia?!
- Niech cię to nie interesuje, Grubciu. Bardzo ładnie
odegrałeś swoją rolę. Reszta należy do mnie. Znam
Astbury'ego lepiej niż on siebie, gra już się rozpoczęła.
Jeżeli Obcy wyjdzie z tej konfrontacji cało, pomylę się
pierwszy raz w życiu. I nikt nam nic nie udowodni.
Von Youthe potrząsnął loczkami.
- A co do mojej firmy...
- Już nie masz długów, Grubciu. Ta sprawa zahacza nawet o
Rząd. Jesteś tylko małym szczebelkiem.
Aldritch wyprostował się i ruszył w kierunku wyjścia.
Nagle stanął.
- Aha, zapomniałbym o najważniejszym. Pożyczam twoją
sekretarkę.
Gdy wyszedł, Von Youthe doprowadził się do porządku,
wziął głęboki oddech i wrócił do pokoju.
Astbury wciąż siedział w fotelu.
Obserwowali się przez chwilę. Przez dłuższą chwilę.
- To twoja ostatnia szansa, synu. Albo będziesz
milionerem, albo cię zapierdolę.
Trzasnęły drzwi. Został sam.
Wyskoczył zza szafy i szybko przebiegł pomiędzy
krzesłami. Znowu był głodny. Dawniej jadał tylko dla
przyjemności, teraz po prostu musiał.
Pokój gościnny. Kuchnia. Otwarta, podziękował
opatrzności. I dokładnie posprzątana. Wspiął się po
przewodzie, z drugiej strony łapiąc firankę. Stół.
Zaledwie kilka okruchów leżących na desce podrażniło
tylko żołądek.
Nie był w stanie otworzyć lodówki.
Wypił trochę wody kapiącej ze starego kranu i wrócił do
pokoju Robbiego. Znowu to samo.
Niechętnie sięgnął do schowka, gdzie trzymał wędkę
zrobioną parę dni wcześniej ze starej szczapy, nitki i
fantazyjnie skręconego drutu.
Przytroczył ją na plecy.
Pięć minut później siedział już na kompresorze pompującym
powietrze w zielonkawą wodę wypełniającą akwarium.
Przykucnął ostrożnie na brzegu szyby, ulepił kulkę z
kruszyny chleba i zarzucił wędkę. Drobniutki deszczyk zmącił
powierzchnię wody. Tylko to mu zostało. Nawet Tamten nie
potrafił odebrać całej mocy lorda d'Drizzlera.
Patrzył, jak przynęta opada i z głębi toni nadciągają
rybki. Tłusty, niebieskoczerwony neon zaatakował pierwszy.
Nie, ty nie, pomyślał i szarpnął wędkę. Nie znosił neonków.
Chwilę później pojawił się mieczyk, dorodny samiec z długim,
bagnetowatym ogonem. Wziął.
D'Drizzler zaciął ostro i poczuł, że go ma. Ostrożnie, by
nie zerwać nitki, przyciągnął rybkę do powierzchni wody.
Złapał pewnym chwytem miejsce pod przednimi płetwami i kiedy
mieczyk osunął się, odruchowo otworzył pokrywy skrzeli i sam
zakotwiczył się na jego dłoni.
Wyciągnął zdobycz.
Nie było czasu na rozpalenie ognia, w każdej chwili mógł
ktoś wrócić.
Wypatroszył rybkę kawałkiem szkła i zjadł na surowo.
Pustka w brzuchu zapełniła się. Do wieczora, a przynajmniej
taką miał nadzieję.
Usiadł za szafą i podrapał się po owłosionej piersi.
Przypominał teraz pomniejszonego krasnoluda, o grubych,
krótkich palcach, rzadkich włosach i wielkim, czerwonym
nosie. Śmierdział rybą. I nie potrafił wyjść z tego domu. To
było najgorsze.
Pół roku. Tyle już tu siedział. Nigdy wcześniej nie
przypuszczał, że będzie liczyć czas.
Beknął głośno i wysikał się.
Obudziły go ciche kroki. Wrócił Robbie.
Postawił delikatnie tornister i zaczął się skradać do
pokoju rodziców. Ostrożnie uchylił drzwi i odetchnął z ulgą.
Był sam.
D'Drizzler widział, jak szybko rozkłada książki, wyciąga
zeszyty i ostrzy ołówek. Biedny malec. Odrabia lekcje,
wykorzystując każdą chwilę nieobecności ojca. W wiecznym
strachu i oczekiwaniu na skrzyp zawiasów wieszczący powrót
pijaka, odoru spirytusu i nienawiści.
Przyjdzie pijany, ale nie na tyle, aby upaść w łóżko.
Będzie klął, bił i szukał pieniędzy. Aż mama wróci z pracy,
słaba i zmęczona sprzątaniem cudzych domów i wtedy zacznie
się prawdziwe piekło.
Jak co dzień.
Pół roku.
I choć nikt nie potrafił go dostrzec, d'Drizzler zachował
resztki mocy, stłumionej gdzieś na samym dnie i szczelnie
odgrodzonej od pokus.
Pamiętał ostrzeżenie Tamtego.
Złowieszczo zagruchotał klucz.
Robbie znieruchomiał i zaczął się trząść. Podarte
skarpetki przylgnęły do podartego dywanu, a pochylona głowa
obserwowała cień zbierający się w kątach pokoju.
Nikt nie mógł mu pomóc. Nikt.
Nabiegłe krwią oczka namierzyły sylwetkę dziecka.
- Przyszedł tatuś, Robbie - zabuczał ochrypły głos. - Ma
dla ciebie niespodziankę. No, zgadnij, synku, co też ci
mogłem kupić?
Mały drżał wyczuwając podstęp. Opuścił głowę jeszcze
niżej i uparcie patrzył w dywan. Bał się odezwać.
- Co się z tobą dzieje, no, dalej. Tatuś ma
niespodziankę. - Pijak podniósł głos i poruszył ramionami.
Dłonie wciąż ukrywał za plecami.
Robbie powiedział cicho:
- Nie umiem, tato. Nie potrafię zgadywać.
Ojciec roześmiał sią:
- Każdy umie. Podejdź bliżej.
- Tak, tato.
- Będziesz miał teraz parkę - mężczyzna wyciągnął przed
siebie ręce.
Trzymał w nich słoik.
- W środku pływała mała, czerwona rybka.
Samiczka mieczyka.
Nie, załkał w duchu d'Drizzler. Nie, to jakiś koszmar...
Ale patrzył, jak podchodzili do akwarium, jak ojciec
sinieje na twarzy, a oczy wychodzą mu z obrzękniętych powiek
penetrując przestrzeń za szybką. Widział, jak słoik trzasnął
w ścianę i widział, jak chłopczyk patrzy na miotającą się
po dywanie rybkę.
- Sprzedałeś, ty skurwysynu! Sprzedałeś!!! - wrzeszczał
pijak. - Mieczyka sprzedałeś! Niech no wróci twoja matka, to
ona tak cię wychowała!
Robbie stał nic nie rozumiejąc.
- Ja ci zaraz... Gdzie uciekasz, gówniarzu. Przepiłeś
rybkę!
D'Drizzler wczołgał się pod szafę i zatkał uszy.
Ale słyszał krzyk i widział oczy Robbie'ego.
To On. Piekło.
Słońce spadło za horyzont. Pokój zalała czerwona poświata
kładąc purpurowe cienie na przedmiotach i twarzy Obcego.
Stał właśnie przy oknie zatopiony w milczeniu i Astbury
nie potrafił odgadnąć, czy obserwuje przesuwające się
chmury, czy patrzy w swe własne myśli.
Piąty dzień tkwili w dzielonym apartamencie jednego z
najbardziej luksusowych hoteli na Ziemi. mimo wysiłków,
zmyślnych planów, całkowitej abstynencji i zimnej krwi nie
osiągnął nic. Wystrzelał wszystkie pomysły, poruszył tysiące
tematów i wciąż stał w pozycji wyjściowej popadając w
beznadziejną depresję. Klęska.
Cóż to za cholerny dziwak. Przypominał trochę człowieka;
może przypominałby go bardziej, gdyby nie ten ohydny garb i
pokręcone dziwacznie kończyny - jak gdyby dziecko dopadło
znienawidzoną lalkę i zrobiło z nią wreszcie porządek.
Mały, mrukliwy typior.
Zawsze bał się takich małych mruków. Nigdy nie wiedział,
czy to on, czy to oni panują nad sytuacją.
Mrukliwy typior doprowadzał go do różnych stanów. Chciał
już kilkakrotnie rezygnować, splunąć tamtemu w oczy i po
prostu wrócić spokojnie do domu. Ale to rzeczywiście była
ostatnia szansa zarobienia dużych pieniędzy. Wytrzymaj
jeszcze kilka dni. Kilka dni za całe życie.
I wytrzymywał.
Spojrzał w oczy Obcego starając się coś wyczytać.
Te jego oczy... Formowało je setki drobnych sześcianów
ułożonych w zagadkowe wzory. Kiedy pokurcz mówił o czymś
intensywnie, na ich wypukłej powierzchni pojawiały się
obrazy. Pozornie były zupełnie nie związane z tematem
rozmowy, kiedy jednak wpatrzył się uważniej, dostrzegł, że
kolory i figury przemykające po sześcianach świetnie oddają
emocje i nastrój sytuacji.
Tym razem były szpitalnie białe.
Pustka.
- Czy życzy pan sobie zostać sam? - po raz setny zagadnął
człowiek.
Strasznie chciało mu się pić i palić.
- Przecież jestem sam.
- Aha.
Powstrzymał się resztką sił.
Jak przeprowadzić handel, kiedy kupujący nie zauważa
sprzedającego?
- Aldritch, co on by zrobił?
Był odcięty od świata. Mrukliwy pokurcz miał jakiś
pieprznięty mózg i łapał wszelakie fale. Przeszkadzały mu w
medytacji. Prosił o ich wyeliminowanie.
Właściwie czemu ma służyć ta jego izolacja? Przed
spotkaniem z Rządem zażyczył sobie odosobnienia i jednego
człowieka, przypadkowego średniaka. Nie wiedzieć czemu,
padło na niego.
Jeszcze dwa dni. Co ten Aldritch namieszał? Nic się nie
zgadzało. Jezu.
Wstał. Uruchomił holoprojektor i od niechcenia wyrzucił
kilka propozycji. Zabudował nimi pół pomieszczenia łudząc
się, że pokurcz coś powie. Gdzie tam, łaził wśród nich; mało
tego, przełaził przez nie, skurwiel. Nawet te bunkrowate
hotele okopane rowami i najeżone bronią jak niemiecka armia
w którejś z tych zasranych wojen nie wywołały żadnej
reakcji.
Czai się, żołnierzyk.
Odważył się włączyć wiadomości. Najwyżej się wścieknie.
Trudno.
Patrzył na migające obrazy, nie zastanawiając się nawet,
co ogląda. Raz był to nowy rodzaj zboża, innym razem nowy
rodzaj pasożyta zbożowego, a teraz patrzył na jakiegoś
szalonego grabarza, który nawrócił całą bandę kolonistów. Co
gorsza, nikt nie wiedział na co.
- Czy zamówić już kolację?
- Nie.
- Korzystając z pańskiej gadatliwości, czy jest pan
zainteresowany naszą propozycją? W sumie nigdy nie pytałem
pana o to wprost.
Obcy znieruchomiał.
- Jaką propozycją? - sześciany zabarwiły się zielonymi
stożkami.
Jak to... Setki razy pieprzył o tym samym, uruchamiał
projekty, a ten skurwysyn nawet nie pamięta, o co chodzi?
- Przecież... Proponujemy zmasowaną wyprzedaż obiektów
wypoczynkowych na kilkuset planetach Systemu. Oczywiście z
transportem i wszystkimi życzeniami klienta. Można w ten
sposób przeżyć wiele fascynujących...
- Jutro mam spotkanie z waszym Rządem. Czy pan wie, że
jestem prorokiem? Niosę pokój.
W duchu Astbury klął straszliwie, ale z ust nie wydobył
się nawet syk.
- Nie zależy mi na wygodzie, całe życie walczyłem i
zabijałem, czy żołnierz potrzebuje hotelu? Dlaczego pan tak
patrzy?
Zadaje pytania. Cud. Mruk rozwarł gębę.
- Chylę głowę przed pańską przeszłością. To zaszczyt być
żołnierzem. Proszę jednak pomyśleć o tysiącach innych...
Może oni chcieliby podróżować, smakować czegoś nowego,
dotykać innych światów?
Oczy zalśniły bryzgami szkarłatu.
- Chyli pan głowę przed żołnierzem? Przed wojną? Jest pan
idiotą.
- Ach ty proroku. Pierdol się - wyrwało mu się.
W końcu mu się wyrwało.
To dziwne, ale czuł się znacznie lepiej.
Aldritch pokiwał z zadowoleniem głową.
- Doskonale. Ihled rozkłada go na części proste, a to
oznacza, że zostanie tylko nienawiść. Astbury nie popuści mu
tej męczarni, już teraz biedny Ihled jest dla niego
substytutem całego zasranego życia. Nie ma innych uczuć.
Umarły. Niech tylko wylezie z tej depresji, to go wciąż
trzyma. Ale już się szarpie, zrywa kotwicę. Spójrz, Moseley.
Miniaturowy sokół siedział mu na ramieniu i razem
obserwowali podgląd apartamentu.
- Bierz się do roboty, Astbury. Zniszcz go, tak jak tego
chcesz... Walcz o swoją forsę, przecież wciąż o tym myślisz.
Polubiłem cię, chłopcze. Ale polubię cię jeszcze bardziej,
kiedy mnie nie zawiedziesz.
- Nie zawiedzie. - Dunbar pochylił się nad monitorami. -
Spójrz na odczyty. To skraj przepaści. Wątpię natomiast, czy
nawiąże z tobą kontakt.
- Zrobi to. Tuż przed wybuchem szaleniec potrzebuje
wsparcia, szuka motywacji. Ja jestem Pan Sukces, a on Pan
Przegrany. Pomyśli, dlaczego j a nie miałbym być Panem
Sukcesem? Jeżeli taki gówniarz, Aldritch... Ale spieprzaj z
tymi czujnikamai, Dunbar! Wiesz, co będzie, jak ruszy
dochodzenie? Żadnych śladów, żadnych, albo jesteśmy
zgubieni. Federacja nas zna, ale nie mają nawet drobnej
szpary, aby podważyć złotko i wściubić swój długi nos
sprawiedliwości. Są bezradni. Wycofaj się i patrz. Jeżeli on
go zabije, zwalą się setki węszących cwaniaków.
- Nie bój się, przyjacielu. Znam się na tym lepiej niż
ty.
- To możliwe, ale jeżeli jeszcze raz nazwiesz mnie swoim
przyjacielem, będą dwie ofiary w tej akcji.
Matka leżała pobita, przyciskając do krwawiącego nosa
namoczoną chusteczkę. Wokół niej walały się kawałki
potrzaskanych mebli obsypane okruchami szkła, a każdy okruch
odbijał światło żarówek, lśniąc niczym drobne słońce. Setki
małych gwiazdek.
To były ich święta, ich Boże Narodzenie.
Ojciec szalał. Wyłamywał właśnie drzwi do łazienki.
W środku, ukryty w butelce, przelewał się jego prawdziwy
świat. Wódka. Butelkę ściskał Robbie. Oddychał spazmatycznie
powstrzymując kolejny atak astmy. Widząc jak ojciec bije
matkę, porwał stojący alkohol i umknął do łazienki.
Dokładnie zamknął się od środka.
Drzwi drgały już w zawiasach obrysowanych siatką pęknięć.
Odpadał tynk.
- Mam cię, ty gnoju - wysapał ojciec. - Ty mały gnoju.
Robbie cofnął się, aż poczuł chłód lustra. Coraz trudniej
nabierał powietrze, a kiedy mu się to udawało, nie potrafił
go wypuścić.
Zaczął charczeć. Płakał.
Drzwi wyskoczyły z zawiasów. Pijak wpadł do środka.
Wyglądał strasznie. Szalona, zakrwawiona twarz, podbite
oczy i strużki śliny ściekające po nieogolonym podbródku.
Płaty skóry zwisające z obdartych kłykci kołysały się tuż
przed szyją dziecka.
- Oddaj wódkę, bo cię uduszę.
Chciał odpowiedzieć, ale nie potrafił. Sam się dusił.
Widząc, że ojciec sięga po butelkę, zepchnął ją do wanny.
Roztrzaskała się.
I znowu zaświeciły gwiazdki. Święta.
Ojciec znieruchomiał. Opadł na kolana i zaczął szlochać.
Martwe spojrzenie utkwił w kawałkach szkła.
- Nie będzie wódki - powtarzał cicho. - Nie będzie.
Ale nie potrafił w to uwierzyć. Nie chciał. Wreszcie
oderwał wzrok od wanny.
- To ty mi ją zabrałeś, skurwielu. To ty.
Złapał ułamaną szyjkę.
- Teraz zapłacisz - wyszeptał.
Uniósł dłoń i w tym samym momencie skamieniał.
Ze ścian trysnęła woda. Lodowaty strumień oplótł ciało
pijaka i zamarł, dusząc go w przezroczystej sieci. Skulony
Robbie otworzył powieki. Cios nie spadł. Wciąż żył i nie
bardzo rozumiał dlaczego. Patrzył.
- I nigdy tego nie zrozumiesz - powiedział lord
d'Drizzler. - Nigdy nie staraj się zrozumieć. Pamiętaj
jednak, że są siły, które potrafią wymierzyć sprawiedliwą
karę.
Widział, jak dzieciak rozgląda się szukając właściciela
głosu; a potem spojrzał za siebie.
Tamten już czekał.
- Pokusa. Moja najwierniejsza służka - przywitał
d'Drizzlera.
- Nie rozumiesz tego słowa, Decayro.
- Chodź, Deszczu.
Pomknęli przez ciemność. Stanęli w ciemności.
- Znowu naruszyłeś reguły. Obiecałem ci, że zwiększę
karę. Tak też się stanie.
- To twoje reguły naruszyłem, a przecież nikt nie bierze
ich na poważnie - jego głos snuł się jasnym pasmem znacząc
ciemność spiralą światła.
Władca Rozpadu zaklął donośnie. Splunął.
- Jesteś o krok od ostatecznego wyroku, lordzie. Tym
razem musisz być silny. Jeżeli się ugniesz, nawet nie
podejrzewasz, co cię czeka.
- Jak ktoś tak ohydny jak ty może jeszcze straszyć? To
śmieszne, Decayro.
- Baw więc się dobrze, Deszczu. I racz pamiętać o moich
słowach.
Wciąż stał w ciemności.
Tamten już odszedł. Wyczuwał, że znowu jest uwięziony.
Tym razem bez ścian, a przynajmniej nie potrafił ich
namacać. Nie mógł się w ogóle ruszyć.
Nie miał nawet ciała.
Ciśnienie klaustrofobicznego strachu dławiło jego umysł;
czuł, że w kierunku oczu pędzą setki błyszczących pocisków i
że nie zdoła przed nimi uciec. Coraz szybciej. Już są.
Opanował się.
Co ze mną zrobił, kim, a może c z y m był?
Chciał krzyknąć, ale zabrakło płuc i gardła, a to, co go
otaczało, z pewnością nie było powietrzem.
Coś jednak słyszał. Niewyraźne głosy, dziwnie stłumione,
a przecież był pewien, że nie odległością. To w nim leżała
przeszkoda.
Jego własna słabość.
Ale oto coś się zmieniło. Dźwięki nabrały barwy i
czystości i wiedział już, że słucha rozmowy.
Rozmówców było dwóch.
Całe życie za trzy godziny. Tyle mu zostało.
Spryskał twarz zimną wodą i przysiadł na wannie. Spokój.
Przede wszystkim spokój. Kiedy sklął Małego Mruka, tamten
nawet nie zareagował. Jak gdyby słowa nie opuściły ust.
Patrzył wtedy w jego oczy i zobaczył biel, zupełną pustkę.
Przez chwilę myślał, że rzeczywiście nic nie powiedział, ale
dobrze wiedział, że było inaczej.
Teraz znowu miał wątpliwości.
Odwrócił się i poszedł do toalety.
- Aldritch, chciałbym z panem rozmawiać.
- Jestem - cicho odpowiedział wezwany. - Dlaczego użył
pan tego połączenia? Mówiłem, że...
- Słuchaj pan. Mam tego dosyć i opuszczam to zasrane
miejsce. Nie wiem po cholerę doradzaliście mi za nim łazić,
krok w krok. On tego nie cierpi.
- Bzdura. Jest pan dla niego nieistotnym szczegółem w
otoczeniu. Widzi tylko to, co chce. Ale...
- Tak? Znowu chcesz mi doradzać, cwaniaczku?
- Uspokój się. Nie domyśliłeś się jeszcze, że tu nie idzie
o żadne hotele? Kogo interesuje parę milionów, kiedy w grę
wchodzą grube miliardy? Zawiodłeś mnie, Astbury. Ty i ten
twój gruby boss.
Astbury spojrzał w lustro. Zobaczył tam swoją twarz, a
właściwie tylko oczy błyszczące napięciem. Reszta ginęła w
półmroku.
- Co ty powiedziałeś, Aldritch? Chyba coś źle
zrozumiałem.
- Wiedziałem, że w końcu nawiążesz łączność.
Przewidziałem to. Teraz uważaj. Hotel jest zupełnie czysty.
Dodatkowo otoczyliśmy go blokadą izolacyjną. To, co
usłyszysz, wiem tylko ja i mój Szef, Mr Helper. Za trzy
godziny wpieprzy się Rząd i forsa odpłynie. Twoja forsa
również.
- O czym ty pieprzysz, Aldritch? Radzę ci wal szybko i
prosto. Nie jestem taki bystry jakby ci się mogło wydawać.
Jestem...
- Zamknij twarz. Specjalnie skierowałem cię na złe tory.
Nie mogłeś na to wpaść. Pójdziesz teraz do niego i
zaproponujesz mu program oznaczony symbolem "ENDONNUI".
Będziesz handlował tym, co rzeczywiście śni mu się po
nocach, tym, o czym marzy od zawsze.
- Chyba wiem, co masz na myśli...
- Gówno. Nie przerywaj mi. Gdybyś wiedział, że sprzedasz
mu cztery tysiące głowic nuklearnych, popuściłby