2542

Szczegóły
Tytuł 2542
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

2542 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 2542 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

2542 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Ursula K. Le Guin S�owo las znaczy �wiat Prze�o�y�a: Agnieszka Sylwanowicz 1. Dwa zdarzenia wczorajszego dnia tkwi�y w pami�ci kapitana Davidsona i kiedy si� obudzi�, przez chwil� le�a� rozpatruj�c je w ciemno�ci. Jedno na plus: przyby� nowy transport kobiet. Wierzcie albo nie. By�y tu, w Centralu, dwadzie�cia siedem lat �wietlnych od Ziemi NAFAL-em i cztery godziny od Obozu Smitha skoczkiem, druga partia kobiet hodowlanych dla kolonii Nowa Tahiti, wszystkie zdrowe i czyste. Dwie�cie dwana�cie g��w pierwszorz�dnego materia�u ludzkiego. Albo w ka�dym razie wystarczaj�co pierwszorz�dnego. Jedno na minus: raport z Wyspy �mietnikowej o nieurodzaju, rozleg�ej erozji, zag�adzie. Rz�d dwustu dwunastu dorodnych, ��kowych, piersiastych figurek znikn�� z my�li Davidsona, kiedy ujrza� w wyobra�ni deszcz lej�cy na zaoran� ziemi�, zmieniaj�cy j� w b�oto, rozcie�czaj�cy b�oto w czerwony ros� sp�ywaj�cy po ska�ach do sieczonego deszczem morza. Erozja rozpocz�a si�, zanim opu�ci� Wysp� �mietnikow�, aby obj�� dow�dztwo Obozu Smitha, a poniewa� by� obdarzony wyj�tkow� pami�ci� wzrokow�, jak to si� m�wi, ejdetyczn�, przypomina� to sobie a� nadto jasno. Wygl�da�o na to, �e ten jajog�owy Kees ma racj� i �e trzeba zostawi� wiele drzew tam, gdzie planuje si� zak�adanie farmy. Ale w dalszym @ci�gu nie rozumia�, dlaczego farma nastawiona na soj� mia�a marnowa� du�o miejsca na drzewa, je�li ziemi� uprawia�o si� naprawd� naukowo. W Ohio tak nie by�o; je�li chcia�e� kukurydz�, uprawia�e� kukurydz� nie marnuj�c miejsca na drzewa i takie inne. Ale Ziemia jest ujarzmion� planet�, a Nowa Tahiti nie. Po to w�a�nie tu by�: �eby j� ujarzmi�. Je�li Wyspa �mietnikowa to teraz tylko ska�y i parowy, to szlag z ni�; zacz�� od nowa na nowej wyspie i radzi� sobie lepiej. Nie mo�na nas powstrzyma�, jeste�my lud�mi. Szybko przekonasz si�, co to znaczy, ty cholerna zakazana planeto, pomy�la� Davidson i u�miechn�� si� lekko w ciemno�ciach baraku, bo lubi� wyzwania. My�l�c: "ludzie" mia� na my�li kobiety i znowu w jego wyobra�ni zacz�� si� przesuwa� rozko�ysanym ruchem rz�d ma�ych postaci, u�miechaj�cych si�, podskakuj�cych. - Ben! - rykn��, siadaj�c i spuszczaj�c z rozmachem stopy na go�� pod�og�. - Gor�ca woda przygotowa�, szybko-szybko! Ryk obudzi� go nale�ycie. Przeci�gn�� si�, poskroba� po torsie, naci�gn�� spodenki i wyszed� z baraku w jednym ci�gu swobodnych ruch�w. Temu du�emu m�czy�nie @o twardych mi�niach sprawia�o przyjemno�� posiadanie wysportowanego cia�a. Ben, jego stworz�tko, trzyma� jak zwykle gotow� i paruj�c� wod� na ogniu i jak zwykle kuca� wpatruj�c si� w co� nieruchomym wzrokiem. Stworz�tka nigdy nie spa�y, tylko po prostu siedzia�y i gapi�y si�. - �niadanie. Szybko-szybko! - zawo�a� Davidson podnosz�c brzytw� z nie heblowanej deski, gdzie stworz�tko przygotowa�o j� razem z r�cznikiem i lusterkiem z podp�rk�. Du�o by�o dzisiaj do zrobienia, poniewa� zdecydowa�, w ostatniej minucie przed wstaniem, �e poleci do Centralu sam obejrzy nowe kobiety. Nie wystarcz� na d�ugo, dwie�cie dwana�cie na ponad dwa tysi�ce m�czyzn, i jak w pierwszej grupie wi�kszo�� z nich to prawdopodobnie osadnicze �ony, a tylko dwadzie�cia lub trzydzie�ci przyby�o jako personel rozrywkowy, ale te kociaki to naprawd� pierwszorz�dne, drapie�ne panienki i tym razem mia� zamiar by� pierwszy w kolejce do przynajmniej jednej z nich. U�miechn�� si� lew� stron� twarzy, podczas gdy prawy policzek nastawiony pod wiruj�c� brzytw� pozosta� nieruchomy. Stare stworz�tko laz�o powoli i przyniesienie �niadania z kuchni polowej zajmowa�o mu godzin�. - Szybko-szybko! - wrzasn�� Davidson i Ben z wysi�kiem zwi�kszy� tempo swego powolnego kroku. Ben mia� oko�o metra wysoko�ci i futro na jego plecach by�o bardziej bia�e ni� zielone; by� stary i t�py nawet jak na stworz�tko, ale Davidson wiedzia�, jak sobie z nim radzi�; potrafi� ujarzmi� ka�dego z nich, je�li by�o to warte zachodu. Ale nie by�o. Sprowadzi� tu wystarczaj�co du�o ludzi, zbudowa� maszyny i roboty, za�o�y� farmy i miasta i nikt ju� nie b�dzie potrzebowa� tych stworz�tek. I dobrze. Bo ten �wiat, Nowa Tahiti, by� dos�ownie stworzony dla ludzi. Oczyszczony i ogo�ocony, ciemne lasy wyci�te pod otwarte pola uprawne, zlikwidowany pierwotny mrok, dziko�� i ignorancja mo�e by� rajem, prawdziwym Edenem. Lepszym �wiatem ni� zu�yta Ziemia. I by�by to jego �wiat. Bo bardzo g��boko w sobie Don Davidson by� pogromc� �wiat�w. Nie nale�a� do ludzi che�pliwych, ale zna� swe mo�liwo�ci. Po prostu taki by� i tyle. Wiedzia�, czego chce i jak to zdoby�. I zawsze zdobywa�. �niadanie, kt�rego ciep�o czu� w brzuchu, wprawi�o Dona w dobry nastr�j. Nie zepsu� go nawet widok Keesa Van Stena. Nadchodzi� gruby, bia�y, zmartwiony, z oczyma wyba�uszonymi jak niebieskie pi�eczki golfowe. - Don - rzek� Kees bez przywitania - drwale znowu polowali na czerwone jelenie w Pasach. W tylnym pokoju Kasyna jest osiemna�cie par rog�w. @- Nikt nigdy nie powstrzyma k�usownik�w od k�usowania, Kees. - Ty mo�esz ich powstrzyma�. Dlatego �yjemy w stanie wyj�tkowym, dlatego Armia prowadzi t� koloni�, �eby utrzyma� prawo. Atak frontalny ze strony Grubaska Wielkiej Ba�ki! To by�o prawie zabawne. - Dobra - rzek� Davidson rozs�dnie - m�g�bym ich powstrzyma�. Ale pos�uchaj, ja opiekuj� si� lud�mi; to moja robota, jak powiedzia�e�. I w�a�nie ludzie si� licz�. Nie zwierz�ta. Je�li troch� nielegalnego polowania pomaga ludziom przej�� przez to zakazane �ycie, to ja zamierzam patrze� na to przez palce. Musz� mie� jaki� wypoczynek. - Maj� gry, sport, w�asne zainteresowania, filmy, tele-ta�my z ka�dego wi�kszego wydarzenia sportowego ubieg�ego wieku, alkohol, marihuan�, halusie i �wie�� parti� kobiet w Centralu dla tych, kt�rym nie wystarczaj� ma�o atrakcyjne �rodki podj�te przez Armi� w celu u�atwienia higienicznego homoseksualizmu. S� zepsuci do zgnilizny, ci twoi bohaterowie pogranicza, ale nie musz� eksterminowa� rzadkiego miejscowego gatunku "dla wypoczynku". Je�li nie podejmiesz dzia�a�, b�d� musia� zaznaczy� powa�ne pogwa�cenie Protoko��w Ekologicznych w moim raporcie do kapitana Gosse'a. - Zr�b to, je�li uwa�asz za stosowne - odpar� Davidson, kt�ry nigdy nie wpada� w z�o��. Kiedy taki Euro jak Kees ca�y czerwienia� na twarzy, trac�c panowanie nad emocjami, widok by� do�� �a�osny. - To przecie� twoja robota. Nie wezm� ci tego za z�e; mog� posprzecza� si� w Centralu i zdecydowa�, kto ma racj�. Widzisz, Kees, ty chcesz utrzyma� to miejsce takie, jakie ono jest. Jak jeden wielki Las Narodowy. �eby go ogl�da�, bada�. �wietnie, jeste� spec. Ale widzisz, my to @tylko pro�ci ludzie pilnuj�cy roboty. Ziemia potrzebuje drewna, bardzo go potrzebuje. Znajdujemy drewno na Nowej Tahiti. Wi�c -jeste�my drwalami. Widzisz, r�nimy si� w tym, �e dla ciebie Ziemia tak naprawd� nie jest wa�na. Dla mnie jest. Kees spojrza� na niego k�tem tych niebieskich golfowych oczu. - Naprawd�? Chcesz uczyni� ten �wiat na podobie�stwo Ziemi, tak? Betonowej pustyni? - Kiedy m�wi� Ziemia, Kees, mam na my�li ludzi. Ludzi. Ty martwisz si� o jelenie, drzewa i ro�liny w��kniste, �wietnie, to twoja sprawa. Ale ja lubi� widzie� rzeczy z perspektywy, z g�ry na d�, a g�ra, jak dot�d, to ludzie. Teraz jeste�my tutaj; tak wi�c ten �wiat p�jdzie nasz� drog�. Czy ci si� to podoba, czy nie, to fakt, kt�remu musisz stawi� czo�o; przypadkiem sprawy tak si� u�o�y�y. S�uchaj, Kees, zamierzam skoczy� do Centralu i rzuci� okiem na nowych kolonist�w. Chcesz lecie� ze mn�? - Nie, dzi�kuj�, kapitanie Davidson - odrzek� spec odchodz�c w kierunku baraku laboratoryjnego. By� naprawd� w�ciek�y. Ca�y wzburzony przez te cholerne jelenie. To wspania�e zwierz�ta, racja. Wyostrzona pami�� @Davidsona przywo�a�a pierwszego, jakiego widzia�, tu na Ziemi Smitha, wielki czerwony cie�, dwa metry w k��bie, korona w�skich z�otych rog�w, chy�e, dzielne stworzenie, najwspanialsze zwierz� �owne, jakie mo�na sobie wyobrazi�. Tam na Ziemi wprowadzono teraz robojelenie nawet w Wysokich G�rach Skalistych i Parkach Himalajskich; prawdziwe niemal wygin�y. Te by�y marzeniem my�liwego. A wi�c b�dzie si� na nie polowa�. Do diab�a, nawet dzikie stworz�tka polowa�y na nie tymi swoimi parszywymi �uczkami. Na jelenie b�dzie si� polowa�, bo po to s�. Ale biedny stary Kees o krwawi�cym sercu tego nie wiedzia�. W rzeczywisto�ci to sprytny facet, @ale nie my�l�cy realistycznie, nie wystarczaj�co twardy. Nie rozumie, �e trzeba gra� po zwyci�skiej stronie albo si� przegrywa. A za ka�dym razem wygrywa cz�owiek, stary konkwistador. Davidson szed� mi�kkimi krokami przez osiedle, maj�c w oczach poranne s�o�ce i czuj�c w ciep�ym powietrzu s�odki zapach dymu i pi�owanego drewna. Jak na ob�z drwali wygl�da�o to ca�kiem porz�dnie. Tych dwustu ludzi ujarzmi�o tutaj niez�y kawa�ek puszczy w ci�gu tylko trzech ziemskich miesi�cy. Ob�z Smitha: par� ogromnych @wielok�tnych kopu� z faliplastu, czterdzie�ci drewnianych barak�w zbudowanych przy u�yciu si�y roboczej stworz�tek, tartak, wypalacz, z kt�rego unosi� si� pi�ropusz b��kitnego dymu ponad hektarami k��d i poci�tego drewna; pod szczytem wzg�rza lotnisko i wielki prefabrykowany hangar dla helikopter�w i ci�kich maszyn. To wszystko. Lecz kiedy tu przybyli, nie by�o nic. Drzewa. Ciemne bez�adne skupisko i pl�tanina drzew, nie maj�ca ko�ca ani sensu. Zad�awiona drzewami, leniwie p�yn�ca pod ich g�stwin� rzeka, kilka kolonii stworz�tek ukrytych w�r�d drzew, troch� czerwonych jeleni, w�ochate ma�py, ptaki. I drzewa. Korzenie, pnie, konary, ga��zki, li�cie nad g�ow� i pod stopami, przed nosem i w oczach, niesko�czona moc li�ci na nie ko�cz�cych si� drzewach. Nowa Tahiti to g��wnie woda, p�ytkie ciep�e morza, z kt�rych tu i �wdzie wy�ania�y si� rafy, wysepki, archipelagi i pi�� du�ych L�d�w biegn�cych 2500 - kilometrowym hakiem przez �wier�kul� P�nocno-Zachodni�. Wszystkie te punkciki i plamki ziemi by�y pokryte drzewami. Ocean lub las. Taki by� wyb�r na Nowej Tahiti. Woda i s�o�ce lub ciemno�� i li�cie. Lecz teraz byli tu ludzie, aby sko�czy� z ciemno�ci� i zmieni� t� pl�tanin� drzew w zgrabnie poci�te deski, na Ziemi cenione bardziej od z�ota. Dos�ownie, poniewa� @z�oto mo�na wydobywa� z wody morskiej i spod lod�w Antarktydy w przeciwie�stwie do drewna; drewno pochodzi�o jedynie z drzew. A by� to na Ziemi luksus rzeczywi�cie niezb�dny. Tak wi�c pozaziemskie lasy stawa�y si� drewnem. Dwustu ludzi z robopi�ami i wyci�garkami ju� wyci�o w ci�gu trzech miesi�cy na Ziemi Smitha osiem pas�w kilometrowej szeroko�ci. Pniaki pasa najbli�szego obozowi by�y ju� bia�e i pr�chniej�ce; z pomoc� chemii rozpadn� si� w �yzny proch, zanim stali koloni�ci, farmerzy, przyb�d� zasiedli� Ziemi� Smitha. Farmerzy b�d� jedynie musieli obsia� ziemi� i czeka�, a� zakie�kuj� nasiona. Ju� raz tak si� zdarzy�o. Dziwne, ale w�a�ciwie by�o to dowodem na to, �e ludziom by�o naznaczone przej�� Now� Tahiti. Wszystko, co tutaj si� znajdowa�o, przyby�o z Ziemi oko�o miliona lat temu i ewolucja pod��a�a tak podobnymi �cie�kami, �e wszystko natychmiast si� rozpoznawa�o: sosn�, d�b, orzech, kasztan, �wierk, ostrokrzew, jab�o�, jesion; jelenia, ptaka, mysz, wiewi�rk�, ma�p�. Humanoidzi na Hain-Davenant oczywi�cie twierdz�, �e zrobili to w tym samym czasie, kiedy kolonizowali Ziemi�, ale gdyby tak s�ucha� tych Kosmit�w, to okaza�oby si�, �e zasiedlili ka�d� planet� w Galaktyce i wynale�li wszystko od seksu do pinezek. Teorie na temat Atlantydy by�y o wiele bardziej realne, a to r�wnie dobrze mog�o by� zaginion� koloni� atlantydzk�. Lecz ludzie wymarli. A najbardziej zbli�on� istot�, jaka rozwin�a si� z linii ma�p, aby ich zast�pi�, by�o stworz�tko - maj�ce metr wzrostu i pokryte zielonym futrem. Jako obcy byli prawie standardowi, ale jako ludzie okazali si� niewypa�em, po prostu im si� nie uda�o. Mo�e gdyby im da� jeszcze jeden milion lat. Lecz konkwistadorzy przybyli najpierw. Ewolucja posuwa�a si� teraz nie w tempie przypadkowej mutacji raz na tysi�clecie, ale z szybko�ci� statk�w kosmicznych Ziemskiej Floty. - Hej, kapitanie! Davidson odwr�ci� si� sp�niaj�c si� z reakcj� o mikro-sekund�, ale to wystarczy�o, aby go rozdra�ni�. By�o co� w tej cholernej planecie, w jej z�ocistym s�onecznym blasku i zamglonym niebie, w jej �agodnych wiatrach pachn�cych pr�chnic� i py�kiem, co�, co sprawia�o, �e cz�owiek �ni� na jawie. Wleczesz si� my�l�c o konkwistadorach, przeznaczeniu i w og�le, w rezultacie dzia�asz g�upio i powoli jak stworz�tko. - Cze��, Ok! - rzuci� energicznie nadzorcy drwali. Czarny i twardy jak stalowa lina, Oknanawi Nabo by� @fizycznym przeciwie�stwem Keesa, ale mia� tak samo zmartwiony wygl�d. - Ma pan p� minuty? - Jasne. Co ci� gryzie, Ok? - Te kurduple. Oparli si� plecami o p�ot z wi�zek �oziny. Davidson zapali� swego pierwszego w tym dniu skr�ta z marihuany. �wiat�o s�oneczne, niebieskie od dymu, ciep�e, pada�o uko�nie. Las za obozem, szeroki na p� kilometra nie wyci�ty pas, by� pe�en delikatnych nieustaj�cych srebrzystych trzask�w, chichot�w, porusze� i furkot�w, jakich pe�ne s� lasy o poranku. Ta polana mog�a znajdowa� si� w Idaho w roku 1950. Albo w Kentucky w 1830. Albo w Galii w 50 r. p.n.e. Ti-wit - odezwa� si� gdzie� daleko ptak. - Chcia�bym si� ich pozby�, panie kapitanie. - Stworz� tek? Co masz na my�li, Ok? - Po prostu pu�ci� ich. Nie mog� z nich wydusi� w tartaku tyle pracy, �eby op�aca�o si� ich utrzymanie. S� takim cholernym utrapieniem. Oni po prostu nie pracuj�. - Owszem, je�li si� wie, jak ich zmusi�. Wybudowali ten ob�z. Obsydianowa twarz Oknanawiego mia�a ponury wyraz. - No, chyba �e pan ma do nich dobr� r�k�. Ja nie. - Przerwa�. - Na kursie @historii stosowanej, kt�ry robi�em w ramach przygotowa� do Dalekiego Zasi�gu, m�wili, �e niewolnictwo nigdy nie wychodzi�o. Jest nieekonomiczne. - Racja, ale to nie jest niewolnictwo, Ok. Niewolnicy s� lud�mi. Czy kiedy hodujesz krowy, nazywasz to niewolnictwem? Nie. A to wychodzi. Nadzorca skin�� g�ow� oboj�tnie, ale rzek�: - Oni s� za mali. Pr�bowa�em zag�odzi� zaci�tych. Po prostu siedz� i g�oduj�. - Oni s� za mali, w porz�dku, ale nie daj si� im okpi�. S� twardzi, straszliwie wytrzymali i nie czuj� b�lu tak jak ludzie. Zapominasz o tym, Ok. My�lisz, �e jak takiego uderzysz, to jakby� uderzy� dziecko. Uwierz mi, �e je�li chodzi o ich odczucia, to raczej przypomina to uderzenie robota. S�uchaj: spa�e� z kilkoma samicami, wiesz, jak zdaje si�, �e nic nie czuj�, �adnej przyjemno�ci, �adnego b�lu, le�� po prostu jak materace bez wzgl�du na to, co robisz. Oni wszyscy s� tacy. Prawdopodobnie maj� nerwy prymitywniejsze ni� ludzie. Jak ryby. Powiem ci co� niesamowitego. Kiedy by�em w Centralu, zanim przyjecha�em tutaj, jeden z oswojonych samc�w rzuci� si� kiedy� na mnie. Wiem, wszyscy ci powiedz�, �e oni nigdy nie walcz�, ale ten zwariowa�, dosta� sza�u i ca�e szcz�cie, �e nie by� uzbrojony, boby mnie zabi�. Sam musia�em go prawie zabi�, zanim mnie pu�ci�. I ci�gle wraca�. To niewiarygodne, jak dosta� i nawet tego nie poczu�. Jak jaki� chrz�szcz, kt�rego musisz rozdeptywa� par� razy, bo nie wie, �e ju� jest rozkwaszony. Sp�jrz na to. - Davidson pochyli� kr�tko ostrzy�on� g�ow�, aby pokaza� guzowat� naro�l za uchem. - To by� prawie wstrz�s m�zgu. A zrobi� to po tym, jak z�ama�em mu r�k� i zrobi�em z twarzy sos �urawinowy. Ci�gle wraca� i wraca�. W tym rzecz, Ok, �e stworz�tka s� leniwe, t�pe, zdradliwe i nie czuj� b�lu. Musisz by� dla nich twardy i musisz dla nich twardy pozosta�. - Nie s� warci takiego zachodu, panie kapitanie. Cholerne ponure kurduple, nie chc� walczy�, nie chc� pracowa�, nie chc� nic. Opr�cz dzia�ania mi na nerwy. W narzekaniu Oknanawiego by�a swoista weso�o��, spod kt�rej wyziera� up�r. Nie b�dzie bi� stworz�tek, poniewa� by�y o wiele mniejsze; to by�o dla niego jasne, tak jak i teraz dla Davidsona, kt�ry od razu to zaakceptowa�. Wiedzia�, jak post�powa� ze swymi lud�mi. - S�uchaj, Ok. Spr�buj tego. Wybierz prowodyr�w i powiedz, �e wstrzykniesz im dawk� halucynogenu. Meskaliny, LSD, czegokolwiek, oni ich nie rozr�niaj�. Ale si� ich boj�. Nie wykorzystuj tego za cz�sto, a uda ci si�. Gwarantuj�. - Dlaczego boj� si� halusi�w? - zapyta� nadzorca z ciekawo�ci�. - Sk�d mam wiedzie�? Dlaczego kobiety boj� si� szczur�w? Nie spodziewaj si� zdrowego rozs�dku u kobiet i stworz�tek, Ok! A skoro mowa o kobietach, wybieram si� dzi� rano do Centralu; czy mam zainteresowa� si� jak�� dziewczyn� dla ciebie? - Wystarczy, je�li zostawisz kilka z nich w spokoju, a� dostan� przepustk� - rzek� Ok szczerz�c z�by w u�miechu. Grupa stworz�tek przesz�a obok, nios�c d�ug� belk� o przekroju 30 x 30 na budow� sali rekreacyjnej wznoszonej w�a�nie nad rzek�. Powolne, cz�api�ce postacie ci�gn�y z wysi�kiem du�� belk� jak mr�wki martw� g�sienic� pos�pnie i niezr�cznie. Oknanawi obserwowa� je przez chwil� i rzek�: - Tak naprawd�, panie kapitanie, to ciarki mnie od nich przechodz�. By�o to dziwne u takiego twardego, spokojnego faceta jak Ok. - C�, w gruncie rzeczy zgadzam si� z tob�, Ok, �e nie s� warci zachodu ani ryzyka. Gdyby nie pl�ta� si� tu ten wypierdek Ljubow i gdyby pu�kownik nie upiera� si� post�powa� zgodnie z Kodeksem, my�l�, �e mogliby�my po prostu oczy�ci� tereny pod zasiedlenie zamiast tej ca�ej Pracy Ochotniczej. Pr�dzej czy p�niej zostan� sprz�tni�ci i r�wnie dobrze mog�oby to by� pr�dzej. Po prostu sprawy tak si� maj�. Rasy prymitywne zawsze musz� ust�pi� rasom cywilizowanym. Albo da� si� zasymilowa�. Ale, do diab�a, przecie� nie mo�emy zasymilowa� kupy zielonych ma�p. I tak jak m�wisz, s� wystarczaj�co bystrzy, �eby nigdy nie mo�na by�o zupe�nie im ufa�. Tak jak te du�e ma�py, kt�re �y�y w Afryce, jak one si� nazywa�y? - Goryle? - W�a�nie. Lepiej nam tu b�dzie bez stworz�tek, tak jak lepiej jest nam w Afryce bez goryli. Zawadzaj� nam... Ale Tata Ding-Dong ka�e wykorzystywa� prac� stworz�tek, wi�c wykorzystujemy prac� stworz�tek. Na razie. W porz�dku? Do zobaczenia wieczorem, Ok. - Tak jest, panie kapitanie. Davidson pokwitowa� wzi�cie skoczka w dow�dztwie Obozu Smitha. W sze�cianie z sosnowych desek o boku czterech metr�w, dwa biurka, klimatyzator, porucznik Birno naprawia� kr�tkofal�wk�. - Nie daj spali� obozu, Birno. - Niech mi pan przywiezie dziewuch�, kapitanie. Blondynk�. 85 - 55 - 90. - Chryste, to wszystko? - Lubi�, jak s� zgrabne, a nie rozlaz�e. - Birno wymownie nakre�li� w powietrzu swe preferencje. Szczerz�c z�by w u�miechu Davidson poszed� pod g�r� do hangaru. Kiedy ju� lecia� w helikopterze nad obozem, spojrza� w d�: dzieci�ce klocki, �cie�ki jak narysowane, d�ugie polany naje�one pniakami; wszystko to kurczy�o si�, w miar� jak @maszyna si� wznosi�a i Davidson ujrza� ziele� nietkni�tych las�w wielkiej wyspy, a poza t� ciemn� zieleni� ci�gn�c� si� w dal jasn� ziele� morza. Ob�z Smitha wygl�da� teraz jak ��ta kropka, plamka na rozleg�ym zielonym gobelinie. Przeci�� Cie�niny Smitha i zalesione, stromo opadaj�ce �a�cuchy g�rskie na p�nocy Wyspy Centralnej. Przed po�udniem wyl�dowa� w Centralu przypominaj�cym miasto, przynajmniej po trzech miesi�cach pobytu w lasach: prawdziwe budynki, prawdziwe ulice - miasto znajdowa�o si� tam od czasu za�o�enia Kolonii cztery lata temu. Nie widzia�o si�, jakim kruchym i ma�ym miastem granicznym by�o w rzeczywisto�ci, dop�ki nie spojrza�o si� kilometr na po�udnie i nie ujrza�o pojedynczej z�ocistej wie�y b�yszcz�cej nad wyr�bami i betonowymi plackami, wy�szej ni� cokolwiek w Centralu. Statek nie by� du�y, ale tutaj takie sprawia� wra�enie. A by� to tylko �adownik, szalupa; liniowiec NAFAL-u, Shackleton, znajdowa� si� na orbicie odleg�ej o p� miliona kilos�w. �adownik tylko zapowiada� wielko��, moc, z�ot� precyzj� i wspania�o�� technologii Ziemi, przerzucaj�c most mi�dzy gwiazdami. Dlatego te� na widok statku z domu w oczach Davidsona na sekund� stan�y �zy. Nie wstydzi� si� tego. By� patriot�, po prostu tak w�a�nie zosta� skonstruowany. W�druj�c tymi ulicami miasta z pogranicza, gdzie na wszystkich ko�cach rozci�ga�y si� szerokie, ale nieciekawe widoki, Davidson wkr�tce zacz�� si� u�miecha�. Bo by�y tam kobiety, owszem, i widzia�o si�, �e s� �wie�e. Nosi�y w wi�kszo�ci d�ugie obcis�e sp�dnice i wysokie buty podobne do kaloszy, czerwone, fioletowe lub z�ote oraz z�ote lub srebrne marszczone koszule. �adnych cycdziurek. Moda si� zmieni�a: fatalnie. Wszystkie mia�y w�osy zebrane wysoko u g�ry; pewnie je spryskiwa�y tym swoim klejem. Brzydkie jak noc, ale tylko kobiety mog�y zrobi� co� takiego z w�osami, wi�c by�o to prowokuj�ce. Davidson u�miechn�� si� do piersiastej ma�ej Eurafki @o niezwykle g�stych i bujnych w�osach; nie odwzajemni�a u�miechu, ale ko�ysanie jej oddalaj�cych si� bioder m�wi�o wyra�nie: chod�, chod�, chod� za mn�. Lecz nie poszed�. Nie teraz. Ruszy� do dow�dztwa Centralu (wyposa�enie standardowe z pr�dkamienia i plastip�yt, czterdzie�ci biur, dziesi�� klimatyzator�w i sk�ad broni w podziemiach) @i zameldowa� si� w Dow�dztwie Centralnej Administracji Kolonialnej Nowej Tahiti. Spotka� par� os�b z za�ogi �adownika, z�o�y� w Le�nictwie zam�wienie na nowy p�automatyczny korownik i um�wi� si� ze starym kumplem Juju Serengiem w barze Luau o czternastej. Przyszed� do baru o godzin� wcze�niej, �eby troch� zje��, nim zacznie si� picie. By� tam Ljubow z paroma facetami w mundurach Floty, jakimi� specami, kt�rzy przybyli w �adowniku Shackletona. Davidson nie �ywi� zbytniego respektu dla ludzi z Floty, wyelegantowanych skoczk�w s�onecznych, kt�rzy zostawili Armii brudn�, b�otnist�, niebezpieczn� robot� na planetach; ale ranga to ranga i w ka�dym razie �miesznie by�o widzie� Ljubowa w serdecznych stosunkach z kimkolwiek w mundurze. M�wi� co�, wymachuj�c r�kami w ten sw�j zwyk�y spos�b. Przechodz�c Davidson klepn�� go w rami� i powiedzia�: - Cze��, Raj, stary byku, jak tam leci? Poszed� dalej nie czekaj�c na jego kwa�ne spojrzenie, cho� bardzo chcia� je zobaczy�. Ljubow go nienawidzi� w naprawd� �mieszny spos�b. Prawdopodobnie facet by� zniewie�cia�y jak wielu intelektualist�w i czu� niech�� do Davidsona z powodu jego m�sko�ci. W ka�dym razie Davidson nie mia� zamiaru traci� czasu na nienawi�� do Ljubowa, nie by� tego wart. W Luau podawali pierwszorz�dny stek z dziczyzny. Co by powiedzieli na starej Ziemi zobaczywszy, jak jeden cz�owiek zjada kilogram mi�sa podczas posi�ku? Biedni @cholerni zjadacze soi! A potem przyszed� Juju z - tak jak Davidson oczekiwa� - najlepszymi spo�r�d nowych dziewczyn: dwiema soczystymi pi�kno�ciami, nie spo�r�d �on, lecz personelu rozrywkowego. Och, stara Administracja Kolonialna potrafi�a czasami spe�ni� oczekiwania! By�o d�ugie, gor�ce popo�udnie. Lec�c z powrotem do obozu przeci�� Cie�niny Smitha na poziomie s�o�ca, kt�re le�a�o nad morzem na wielkiej z�otej poduszce lekkiej mg�y. �piewa�, wygodnie rozwalony w fotelu pilota. W polu widzenia pojawi�a si� Ziemia Smitha spowita mgie�k�, a nad obozem unosi� si� ciemn� plam� dym, jakby do pieca na odpadki dosta�a si� ropa. Nawet nie m�g� dostrzec budynk�w przez t� zas�on�. Dopiero kiedy opad� na l�dowisko, zobaczy� osmalony odrzutowiec, zniszczone skoczki, wypalony hangar. Wyci�gn�� skoczka w g�r� i z powrotem polecia� nad obozem tak nisko, �e m�g�by zderzy� si� z wysokim sto�kiem pieca, jedyn� rzecz�, kt�ra stercza�a z rumowiska. Reszta nie istnia�a, tartak, piec, sk�ad drzewa, dow�dztwo, chaty, baraki, ogrodzenie dla stworz�tek, nic. Czarne kad�uby i jeszcze dymi�ce wraki. Ale to nie by� po�ar lasu. Las trwa�, zielony, obok ruin. Davidson zawr�ci� �ukiem do l�dowiska, posadzi� maszyn� i wysiad� szukaj�c motoroweru, ale on tak�e by� tylko czarnym wrakiem, tak jak i �mierdz�ce, �arz�ce si� szcz�tki hangaru i maszyn. Zbieg� �cie�k� do obozu. Mijaj�c to, co kiedy� by�o barakiem radiowym, nagle oprzytomnia�. Nie zwalniaj�c kroku skr�ci� ze �cie�ki za wypalon� szop�. Tam si� zatrzyma�. Nas�uchiwa�. Nikogo nie by�o. Panowa�a cisza. Po�ary ju� si� dawno wypali�y; tylko wielkie stosy drewna jeszcze �arzy�y si� prze�wiecaj�c gor�c� czerwieni� spod popio�u i w�gla. Cenniejsze od z�ota by�y te pod�u�ne kupy popio�u. Lecz �aden dym nie unosi� si� z czarnych szkielet�w barak�w i szop; a w�r�d popio�u le�a�y ko�ci. Jego umys� by� absolutnie jasny i funkcjonowa� sprawnie, kiedy Davidson przyczai� si� za barakiem radiowym. Istnia�y dwie mo�liwo�ci. Pierwsza: atak z innego obozu. Jaki� oficer z Kr�lewskiej albo Nowej Jawy oszala� i usi�owa� dokona� coup de planet�. Druga: atak spoza planety. Ujrza� z�ocist� wie�� w doku kosmicznym w Centralu. Ale je�li Shackleton poszed� na piractwo, dlaczego mia�by zacz�� od zniszczenia ma�ego obozu zamiast przej�� Central? Nie, to musi by� inwazja, obcy. Jaka� nieznana rasa, mo�e Cetianie czy Kainowie zdecydowali si� wkroczy� do ziemskich kolonii. Nigdy nie ufa� tym cholernym sprytnym humanoidom. To musia� by� wybuch bomby termicznej. Oddzia� inwazyjny wraz z odrzutowcami, autolotami, nukami m�g� �atwo ukry� si� na jakiej� wyspie czy rafie po�o�onej gdziekolwiek na �wier�kuli @Po�udniowo-Zachodniej. Musi wr�ci� do skoczka i nada� alarm, a potem rozejrze� si�, przeprowadzi� rekonesans, �eby m�c przekaza� Dow�dztwu swoj� ocen� zaistnia�ej sytuacji. W�a�nie si� wyprostowywa�, kiedy us�ysza� g�osy. Nie by�y to ludzkie g�osy. Wysokie, ciche, be�kotliwe. Obce. Przypad�szy na d�oniach i kolanach za plastykowym dachem szopy le��cym na ziemi i zdeformowanym przez gor�co w kszta�t skrzyd�a nietoperza, Davidson znieruchomia� i wyt�y� s�uch. Kilka metr�w od niego przesz�y �cie�k� cztery @stworz�tka. By�y to dzikie stworz�tka nie maj�ce na sobie nic poza lu�nymi pasami ze sk�ry, na kt�rych wisia�y no�e i woreczki. �aden nie nosi� szort�w i sk�rzanej obro�y dostarczanych oswojonym stworz�tkom. Ochotnicy w zagrodzie na pewno zostali spaleni razem z lud�mi. Zatrzyma�y si� niedaleko jego kryj�wki, be�kocz�c do siebie powoli i Davidson wstrzyma� oddech. Nie chcia�, �eby go zauwa�y�y. Co, do diab�a, robi�y tutaj @stworz�tka? Mog�y jedynie by� szpiegami i zwiadowcami naje�d�c�w. Jeden z nich wskaza� na po�udnie m�wi�c co� i odwr�ci� si�, tak �e Davidson zobaczy� jego twarz. I rozpozna� j�. Stworz�tka wygl�da�y jednakowo, ale ten by� inny. Davidson z�o�y� sw�j podpis na owej twarzy nie dalej jak rok temu. To by� ten, kt�ry oszala� i zaatakowa� go w Centralu, ten morderca, ulubieniec Ljubowa. Co on, u diab�a, tutaj robi�? Umys� Davidsona dzia�a� pr�dko, zaskoczy�; reaguj�c szybko, jak zwykle, wsta� nagle, wysoki, swobodny, z pistoletem w r�ku. - Stworz�tka! Zatrzyma� si�. Sta� w miejscu. Nie rusza� si�! Jego g�os zabrzmia� jak trzask z bata. Cztery ma�e zielone istotki nie poruszy�y si�. Ten z rozbit� twarz� spojrza� na niego ponad czarnym rumowiskiem ogromnymi, pustymi oczami pozbawionymi �wiat�a. - Odpowiada�. Ten ogie�. Kto go zaczai� �adnej odpowiedzi. - Odpowiada� szybko-szybko! Nie ma odpowiedzi, ja spal� jednego, potem jednego, potem jednego, rozumiecie? Ten ogie�, kto go zaczai� - My spalili�my ob�z, kapitanie Davidson - powiedzia� ten z Centralu dziwnym mi�kkim g�osem, kt�ry przypomina� Davidsonowi jakiego� cz�owieka. - Wszyscy ludzie nie �yj�. - Wy go spalili�cie, co to ma znaczy�? Z jakiego� powodu nie potrafi� przypomnie� sobie imienia Szpetnej Twarzy. - By�o tu dwustu ludzi. Dziewi��dziesi�ciu niewolnik�w z mojego plemienia. Dziewi�ciuset z mojego plemienia wysz�o z lasu. Najpierw zabili�my ludzi w lesie, gdzie wycinali drzewa, potem zabili�my tych tutaj, kiedy pali�y si� domy. My�la�em, �e ciebie te� zabito. Ciesz� si�, �e ci� widz�, kapitanie Davidson. To wszystko by�o szalone i oczywi�cie nieprawdziwe. Nie mogli zabi� ich wszystkich, Oka, Birno, van Stena, ca�ej reszty, dwustu ludzi, niekt�rzy musieli si� wymkn��. @Stworz�tka mia�y tylko �uki i strza�y. W ka�dym razie stworz�tka nie mog�y tego zrobi�. Stworz�tka nie walczy�y, nie zabija�y, nie zna�y wojen. By�y nieagresywne mi�dzy gatunkowo, to znaczy stanowi�y �atwy cel. Nie oddawa�y cios�w. To diabelnie jasne, �e nie zmasakrowa�y dwustu ludzi za jednym zamachem. To szale�stwo. Ta cisza, s�aby sw�d spalenizny w ciep�ym �wietle wieczoru, te obserwuj�ce go jasnozielone twarze o nieruchomych oczach, to wszystko si� sumowa�o w nic, a je�eli, to w zwariowany koszmar. - Kto to za was zrobi�? - @Dziewi�ciuset z mojego plemienia - powiedzia� Szpetna Twarz tym cholernym udawanym ludzkim g�osem. - Nie, nie to. Kto jeszcze. Na czyj� rzecz dzia�ali�cie? Kto wam powiedzia�, co macie robi�? - Moja �ona. Davidson zauwa�y� wtedy wymowne napi�cie w postaci stworz�tka, a jednak skoczy�o na niego tak szybko i skrycie, �e jego strza� chybi�, spalaj�c r�k� czy rami�, zamiast trafi� prosto w oczy. A stworz�tko ju� na nim siedzia�o, mimo wzrostu i wagi o po�ow� mniejszej od Davidsona, wytr�ciwszy go z r�wnowagi swym skokiem, bo Davidson polega� na pistolecie i nie spodziewa� si� ataku. Ramiona stworz�tka by�y chude, twarde i pokryte szorstkim futrem; kiedy je �ciska� szamocz�c si� z nim, za�piewa�o. Le�a� na plecach, przyci�ni�ty do ziemi, rozbrojony. Cztery zielone pyski patrzy�y na niego z g�ry. Ten z zeszpecon� twarz� ci�gle �piewa�: by� to zdyszany be�kot, ale melodyjny. Pozosta�a tr�jka s�ucha�a pokazuj�c w u�miechu bia�e z�by. Nigdy nie widzia� u�miechu stworz�tka. Nigdy nie patrzy� na twarz stworz�tka z do�u. Zawsze w d�, z g�ry. Z wysoka. Pr�bowa� si� szamota�, lecz w tej chwili @by� to wysi�ek zmarnowany. Cho� niewielkiego wzrostu, by�o ich wi�cej, a Szpetna Twarz mia� jego pistolet. Musia� czeka�. Ale by�o mu niedobrze, md�o�ci wykr�ca�y mu cia�o wbrew jego woli. Ma�e r�ce przyciska�y go do ziemi bez wysi�ku, ma�e zielone twarze kiwa�y si� nad nim z u�miechem. Szpetna Twarz zako�czy� pie��. Ukl�k� na piersiach Davidsona z no�em w jednej r�ce i jego pistoletem w drugiej. - Czy to prawda, kapitanie Davidson, �e nie umiesz �piewa�? Dobrze wi�c, mo�esz pobiec do swego skoczka i odlecie�, i powiedzie� pu�kownikowi w Centralu, �e to miejsce jest spalone, a wszyscy ludzie zabici. Krew, o dziwo, tak samo czerwona jak krew ludzka, sklei�a futro na prawym ramieniu stworz�tka, a n� drga� w zielonej �apie. Ostra, przeci�ta bliznami twarz spojrza�a na Davidsona z bardzo bliska, i dostrzeg� on teraz dziwne �wiat�o p�on�ce g��boko w czarnych jak w�giel oczach. G�os by� nadal mi�kki i cichy. Pu�cili go. Podni�s� si� ostro�nie, ci�gle jeszcze zamroczony od upadku. Stworz�tka sta�y teraz w porz�dnej odleg�o�ci, wiedz�c, �e jego zasi�g by� dwa razy wi�kszy ni� ich; lecz Szpetna Twarz nie by� jedynym uzbrojonym stworz�tkiem; jeszcze jeden pistolet by� wymierzony w jego brzuch. To Ben trzyma� bro�. Jego w�asne stworz�tko Ben, ten ma�y, szary, parszywy kurdupel, wygl�da� g�upio jak zwykle, ale trzyma� pistolet. Trudno odwr�ci� si� plecami do dw�ch wycelowanych pistolet�w, ale Davidson to zrobi� i ruszy� w kierunku l�dowiska. G�os za nim wym�wi� cienko i g�o�no jakie� stworz�tkowe s�owo. Inny powiedzia�: "Szybko-szybko" i da� si� s�ysze� dziwny d�wi�k jak �wiergotanie ptak�w, kt�ry musia� by� �miechem stworz�tek. Hukn�� strza� i powietrze zagwizda�o @tu� obok niego. Chryste, to nieuczciwe, oni maj� pistolety, a on jest nie uzbrojony. Ruszy� biegiem. M�g� prze�cign�� ka�de stworz�tko. Nie umieli strzela�. - Biegnij - powiedzia� cichy g�os daleko za nim. To by� Szpetna Twarz. Selver, tak si� nazywa�. Wo�ali na niego Sam do czasu, kiedy Ljubow powstrzyma� Davidsona przed daniem mu tego, na co zas�u�y�, i przygarn�� go. Od tego czasu nazywali go Selver. Chryste, co to wszystko by�o, to koszmar. Pobieg�. Krew pulsowa�a mu w uszach. Bieg� przez z�ocisty, zasnuty dymem wiecz�r. Przy �cie�ce le�a�o cia�o, nawet go nie zauwa�y� biegn�c do obozu. Nie by�o spalone, wygl�da�o jak bia�y balon, z kt�rego usz�o powietrze. Mia�o wytrzeszczone niebieskie oczy. Nie o�mielili si� zabi� jego, Davidsona. Nie wystrzelili do niego drugi raz. To by�o niemo�liwe. Nie mogli go zabi�. Wreszcie skoczek, bezpieczny i l�ni�cy. Rzuci� si� na fotel i wystartowa�, zanim stworz�tka mog�y spr�bowa� czegokolwiek. R�ce mu dr�a�y, ale nie za bardzo, tylko od szoku. Nie mogli go zabi�. Okr��y� wzg�rze i zawr�ci� szybko i nisko szukaj�c czterech stworz�tek. Nic si� jednak nie rusza�o w dymi�cych gruzach obozu. Dzisiaj rano by� tu ob�z. Dwustu ludzi. Dopiero co by�y tam cztery stworz�tka. Nie przy�ni�o mu si� to wszystko. Nie mog�y tak po prostu znikn��. By�y tam, ukryte. Otworzy� ogie� z karabinu maszynowego umieszczonego w dziobie skoczka i przeczesa� spalon� ziemi�, przedziurawi� zielone li�cie lasu, ostrzela� spalone ko�ci i zimne cia�a swych ludzi, zniszczone maszyny i gnij�ce bia�e pniaki, ci�gle nawracaj�c, a� wyczerpa�a si� amunicja i ucich�y serie wystrza��w. Teraz r�ce Davidsona by�y spokojne, mia� uczucie zaspokojenia i wiedzia�, �e nie zaskoczy� go �aden sen. Skierowa� si� z powrotem nad cie�niny, aby zanie�� wiadomo�� do Centralu. Podczas lotu czu�, jak jego twarz wyg�adza si� @w zwyk�e spokojne rysy. Nie mog� wini� go za katastrof�, bo nawet go tam nie by�o. Mo�e uznaj�, �e by�o znamienne, i� stworz�tka uderzy�y podczas jego nieobecno�ci, wiedz�c, �e im si� nie uda, je�li on tam b�dzie i zorganizuje obron�. I wyjdzie z tego jedna dobra rzecz. Post�pi� tak, jak powinni zrobi� od pocz�tku, i oczyszcz� planet� pod ludzk� kolonizacj�. Nawet Ljubow nie b�dzie m�g� ich teraz powstrzyma� przed sprz�tni�ciem stworz�tek, skoro us�ysz�, �e masakrze przewodzi�o ulubione stworz�tko Ljubowa! Teraz na pewien czas p�jd� na odszczurzanie; i mo�e, istnieje taka drobna mo�liwo��, �e jemu przeka�� t� rob�tk�. Na t� my�l m�g�by si� nawet u�miechn��. Lecz twarz pozosta�a niewzruszona. Morze w dole by�o szarawe o zmierzchu, a przed nim le�a�y w mroku wzg�rza wysp, wysokie lasy o wielu strumieniach, o wielu li�ciach. 2. Wszystkie odcienie rdzy i zachodu s�o�ca, br�zowawe czerwienie i jasne zielenie, zmienia�y si� nieustannie w d�ugich li�ciach poruszanych wiatrem. Korzenie wierzby miedzianej, grube i o sp�kanej korze, by�y zielone od mchu na dole przy strumieniu, kt�ry jak wiatr p�yn�� powoli w�r�d licznych ma�ych wir�w i pozornych zawaha�, wstrzymywany przez g�azy, korzenie, zwieszaj�ce si� i opad�e li�cie. W lesie �adna droga nie by�a wyra�na, �adne �wiat�o nie pada�o prosto. W blask s�oneczny, blask gwiazd, wiatr, wod�, zawsze wsuwa� si� jaki� li�� i ga���, pie� i korze�, to co cieniste, z�o�one. Pod ga��ziami, wok� pni, nad korzeniami bieg�y w�skie �cie�ki; nigdy nie prowadzi�y prosto, ale omija�y ka�d� przeszkod�, poskr�cane jak nerwy. Ziemia nie by�a sucha i twarda, lecz wilgotna i do�� spr�ysta, produkt wsp�pracy istot �ywych z d�ug�, z�o�on� �mierci� li�ci drzew; a z tego �yznego cmentarza wyrasta�y i trzydziesto-metrowe drzewa, i male�kie grzybki, tworz�ce grupki o �rednicy centymetra. Powietrze pachnia�o subtelnie, r�norodnie i s�odko. Perspektywa nigdy nie by�a daleka, chyba �e spojrzawszy w g�r� przez ga��zie dostrzeg�o si� gwiazdy. Nic nie by�o czyste, suche, ja�owe i proste. Brakowa�o objawienia. Nie mo�na by�o zobaczy� wszystkiego od razu: �adnej pewno�ci. Odcienie rdzy i zachodu s�o�ca ci�gle zmienia�y si� w zwisaj�cych li�ciach wierzb miedzianych i nie mo�na by�o powiedzie�, czy li�cie wierzb by�y br�zowoczerwone, czerwonawozielone, czy zielone. Selver szed� wolno �cie�k� nad wod�, cz�sto potykaj�c si� o wierzbowe korzenie. Zobaczy� �ni�cego starca i zatrzyma� si�. Starzec spojrza� na� poprzez drugie li�cie wierzb i dostrzeg� go w swoich snach. - Czy mog� wej�� do twego Sza�asu, m�j Panie Sn�w? Przeby�em d�ug� drog�. Starzec siedzia� nieruchomo. Selver przysiad� na pi�tach tu� obok �cie�ki, przy strumieniu. G�owa opad�a mu na piersi, bo by� wycie�czony i potrzebowa� snu. Szed� pi�� dni. - Czy pochodzisz z czasu snu czy z czasu �wiata? - zapyta� w ko�cu starzec. - Z czasu �wiata. - Chod� wi�c ze mn�. - Starzec wsta� szybko i poprowadzi� Selvera wij�c� si� �cie�k� z zagajnika wierzbowego pod g�r� w bardziej suche tereny d�bu i g�ogu. - Wzi��em ci� za boga - rzek� id�c o krok z przodu. - I wydawa�o mi si�, �e ju� ci� kiedy� widzia�em, mo�e we �nie. - Nie w czasie �wiata. Pochodz� z Sornolu, nigdy przedtem tu nie by�em. - To miasto to Cadast. Jestem C�ro Mena. Od Bia�ego G�ogu. - Ja jestem Selver. Od Jesionu. - S� w�r�d nas Jesionowi ludzie, zar�wno kobiety, jak i m�czy�ni. Tak�e twoje klany ma��e�skie, Brzoza i Ostro-krzew; nie mamy �adnych kobiet od Jab�oni. Lecz ty nie przychodzisz w poszukiwaniu �ony, prawda? - Moja �ona nie �yje - powiedzia� Selver. Przyszli do Sza�asu M�czyzn, po�o�onego na wzniesieniu @w�r�d m�odych d�b�w. Zatrzymali si� i wczo�gali przez tunel wej�ciowy. Wewn�trz w blasku ognia starzec powsta�, lecz Selver zosta� skulony na czworakach, niezdolny si� podnie��. Teraz, kiedy pomoc i wygody by�y w zasi�gu r�ki, jego cia�o, kt�re wyeksploatowa� zbyt mocno, nie mog�o ruszy� si� dalej. Po�o�y� si�, jego oczy si� zamkn�y i Selver osun�� si� z ulg� i wdzi�czno�ci� w ogromn� ciemno��. M�czy�ni Sza�asu Cadast zaopiekowali si� nim, przyby� ich uzdrowiciel, aby zaj�� si� ran� w jego prawym ramieniu. W nocy C�ro Mena i uzdrowiciel Torber siedzieli przy ogniu. Wi�kszo�� innych m�czyzn by�a w�wczas ze swymi �onami; na �awkach siedzia�o tylko dw�ch m�odych adept�w �nienia, ale obaj szybko zapadli w sen. - Nie wiem, od czego mo�na mie� takie blizny, jakie on ma na twarzy - rzek� uzdrowiciel - a tym bardziej tak� ran� w ramieniu. Bardzo dziwna rana. - Dziwne urz�dzenie mia� przy pasie - powiedzia� C�ro Mena. - Nie widzia�em go. - Po�o�y�em je pod jego �awk�. Wygl�da jak polerowane �elazo, ale nie jak dzie�o ludzi. - Pochodzi z Sornolu, powiedzia� mi. Przez chwil� obaj milczeli. C�ro Mena poczu�, jak ogarnia go bezrozumny strach, i osun�� si� w sen, aby odnale�� jego przyczyn�; by� bowiem cz�owiekiem starym i bardzo bieg�ym. We �nie chodzi�y olbrzymy, ci�kie i straszne. Ich suche �uskowate ko�czyny spowija�a tkanina; ich oczy by�y ma�e i jasne jak blaszane paciorki. Za nimi sun�y ogromne ruchome twory zrobione z polerowanego �elaza. Przed nimi pada�y drzewa. Spo�r�d wal�cych si� drzew wybieg� g�o�no krzycz�c cz�owiek z krwi� na ustach. �cie�ka, kt�r� bieg�, wiod�a do bramy Sza�asu Cadast. @- No c�, nie ma w�tpliwo�ci - rzek� C�ro Mena @wysuwaj�c si� ze snu. - Przyby� przez morze prosto z Sornolu albo te� piechot� z wybrze�a Kelme Deva na naszej w�asnej ziemi. Podr�nicy m�wi�, �e olbrzymy s� w obu tych miejscach. - Czy p�jd� za nim - odezwa� si� Torber; �aden z nich nie odpowiedzia� na pytanie, kt�re nie by�o pytaniem, lecz stwierdzeniem mo�liwo�ci. - Widzia�e� kiedy� olbrzym�w, C�ro? - Raz - odpar� starzec. Zasn��; czasami, poniewa� by� bardzo stary i nie tak silny jak dawniej, osuwa� si� na chwil� w sen. Wsta� dzie�, min�o po�udnie. Na zewn�trz Sza�asu wyrusza�a grupa my�liwych, szczebiota�y dzieci, s�ycha� by�o rozmowy kobiet brzmi�ce jak szmer p�yn�cej wody. Suchszy g�os zawo�a� do C�ro Meny od wej�cia. Wyczo�ga� si� w wieczorny blask s�oneczny. Jego siostra sta�a na zewn�trz, z przyjemno�ci� wci�gaj�c nosem aromatyczne powietrze, ale i tak wygl�da�a surowo. - Czy obcy zbudzi� si�, C�ro? - Jeszcze nie. Torber nad nim czuwa. - Musimy us�ysze� jego opowie��. - Niew�tpliwie obudzi si� wkr�tce. Ebor Dendep zmarszczy�a brwi. Jako przyw�dczyni Cadastu troszczy�a si� o bezpiecze�stwo swoich ludzi; lecz nie chcia�a prosi�, aby niepokojono rannego, ani nie chcia�a urazi� �ni�cych egzekwowaniem swego prawa do wej�cia do ich Sza�asu. - Czy nie mo�esz obudzi� go, C�ro? - zapyta�a w ko�cu. - A je�li... go �cigaj�? Nie potrafi� panowa� nad emocjami swojej siostry jak nad swoimi, ale je wyczuwa�; jej niepok�j uk�u� go. - Dobrze, je�li Torber pozwoli - powiedzia�. - Spr�buj szybko dowiedzie� si�, jakie ma wie�ci. Szkoda, �e nie jest kobiet�; m�wi�by z sensem. Obcy zbudzi� si� i le�a� w gor�czce w p�mroku Sza�asu. Nie kontrolowane sny choroby ta�czy�y mu w oczach. Usiad� jednak i m�wi� spokojnie. Gdy C�ro Mena s�ucha�, jego ko�ci zdawa�y si� kurczy�, pr�buj�c si� ukry� przed t� straszn� opowie�ci�, tym nowym. - Kiedy mieszka�em w Eshreth w Sornolu, nazywa�em si� Server Thele. Moje miasto zniszczyli jumeni, kiedy wyci�li drzewa na tym obszarze. By�em jednym z tych, kt�rych zmusili do s�u�enia im, razem z moj� �on� Thele. Zosta�a zgwa�cona przez jednego z nich i umar�a. Ja zaatakowa�em jumena, kt�ry j� zabi�. Zabi�by i mnie, ale inny z nich uratowa� mnie i uwolni�. Opu�ci�em Sornol, gdzie teraz �adne miasto nie jest bezpieczne od jumen�w, przyby�em tu na Wysp� P�nocn� i mieszka�em na wybrze�u Kelme Deva w Czerwonych Gajach. Wkr�tce przybyli tam jumeni i zacz�li wycina� �wiat. Zniszczyli miasto, Penle. Schwytali setk� m�czyzn i kobiet, zmusili ich do s�u�enia im i mieszkania w ogrodzeniu. Mnie nie z�apali. Mieszka�em z innymi, kt�rzy uciekli z Penle, na mokrad�ach na p�noc od Kelme Deva. Czasami noc� chodzi�em do ludzi w zagrodach jumen�w. Powiedzieli mi, �e on tam jest. Ten, kt�rego pr�bowa�em zabi�. Najpierw my�la�em, �eby znowu spr�bowa�; albo wypu�ci� ludzi z ogrodzenia na wolno��. Lecz ca�y czas patrzy�em, jak padaj� drzewa, i widzia�em, jak oni wycinaj� dziur� w �wiecie i zostawiaj� go, aby gni�. M�czy�ni mogli uciec, ale kobiety zamkni�to lepiej i nie mog�y. Zaczyna�y umiera�. Rozmawia�em z lud�mi ukrywaj�cymi si� na mokrad�ach. Wszyscy byli�my @bardzo przestraszeni i rozgniewani, a nie mieli�my sposobu, aby wyzwoli� nasz strach i gniew. Wi�c w ko�cu po d�ugich rozmowach i d�ugich snach, i planowaniu, poszli�my w dzie� i zabili�my jumen�w z Kelme Deva strza�ami i w��czniami my�liwskimi, spalili�my ich miasto i @maszyny. Niczego nie zostawili�my. Lecz on odszed�. Wr�ci� sam. �piewa�em nad nim i pozwoli�em mu odej��. Selver zamilk�. - A potem? - wyszepta� C�ro Mena. - A potem przylecia� lataj�cy statek z Sornolu i polowa� na nas w lesie, ale nikogo nie znalaz�. Wi�c podpalili las; ale pada�o, wi�c nie wyrz�dzili du�ej krzywdy. Wi�kszo�� ludzi uwolniona z zagr�d posz�a wraz z innymi dalej na p�noc i wsch�d, w kierunku wzg�rz Holle, bo obawiali�my si�, �e mo�e przyby� wielu jumen�w, aby na nas polowa�. Ja szed�em sam. Widzicie, jumeni znaj� mnie, znaj� moj� twarz; a to przera�a mnie i tych, u kt�rych si� zatrzymuj�. - Co to za rana? - zapyta� Torber. - Ta - trafi� mnie z tej swojej broni; ale pokona�em go �piewem i pu�ci�em. - Sam pokona�e� olbrzyma? - rzek� Torber u�miechaj�c si� dziko, pragn�c uwierzy�. - Nie sam. Z trzema my�liwymi i z jego broni� w r�ku - z tym. Torber cofn�� si�. �aden z nich przez chwil� nic nie m�wi�. W ko�cu odezwa� si� C�ro Mena: - To co nam opowiadasz, jest bardzo czarne, a droga wiedzie w d�. Czy jeste� �ni�cym swego Sza�asu? - By�em. Nie ma ju� Sza�asu Eshreth. - Wszystko jest jedno�ci�; razem m�wimy Starym J�zykiem. W�r�d wierzb Asty po raz pierwszy przem�wi�e� do mnie, nazywaj�c mnie Panem Sn�w. Jestem nim. Czy ty �nisz, Selverze? - Teraz rzadko - odpar� Selver zgodnie z rytua�em, sk�oniwszy g�ow�. - Na jawie? - Na jawie. - Czy �nisz dobrze? - Nie najlepiej. - Czy trzymasz sen w d�oniach? - Tak. - Czy tkasz i formujesz, prowadzisz i idziesz za wezwaniem, zaczynasz i przestajesz, kiedy chcesz? - Czasami, nie zawsze. - Czy potrafisz i�� drog�, kt�r� wiedzie tw�j sen? - Czasami. Czasami si� boj�. - Kto si� nie boi? Nie jest z tob� tak zupe�nie �le, Selverze. - Nie, jest zupe�nie �le - rzek� Selver. - Nie ma ju� nic dobrego. - Zaczai dr�e�. Torber da� mu nap�j wierzbowy do wypicia i zmusi� do po�o�enia si�. C�ro Mena ci�gle nie zada� pytania od Ebor Dendep; zrobi� to z wahaniem, kl�cz�c przy chorym. - Czy olbrzymi, jumeni, jak ich nazywasz, czy oni p�jd� twoimi �ladami, Selverze? - Nie zostawi�em �adnych �lad�w. Nikt mnie nie widzia� pomi�dzy Kelme Deva i tym miejscem, sze�� dni. Nie tu le�y niebezpiecze�stwo. - Z wysi�kiem usiad� ponownie. - S�uchajcie, s�uchajcie. Wy nie widzicie niebezpiecze�stwa. Jak mo�ecie je zobaczy�? Nie robili�cie tego, co ja, nigdy o tym nie �nili�cie, o zabiciu dwustu istot. Nie przyjd� za mn�, ale mog� przyj�� za nami wszystkimi. Polowa� na nas, jak my�liwi poluj� na kr�liki. Oto niebezpiecze�stwo. Mog� spr�bowa� nas zabi�. Zabi� nas wszystkich, wszystkich ludzi. - Po�� si�... - Nie, ja nie majacz�, to prawdziwy fakt i sen. W Kelme Deva by�o dwustu jumen�w i wszyscy nie �yj�. My ich zabili�my. Zabili�my, jakby nie byli lud�mi. Czy wi�c nie zwr�c� si� przeciw nam i nie zrobi� tego samego? Zabijali nas pojedynczo, teraz b�d� zabija� nas, jak zabijaj� drzewa, setkami, setkami, setkami. - Uspok�j si� - rzek� Torber. - Takie rzeczy zdarzaj� si� we �nie z gor�czki, Selverze. Nie zdarzaj� si� na �wiecie. - �wiat jest zawsze nowy - powiedzia� C�ro Mena - bez wzgl�du na to, jak stare s� jego korzenie. Wi�c jak to jest z tymi istotami, Selverze? Wygl�daj� jak ludzie i m�wi� jak ludzie, a nie s� lud�mi? - Nie wiem. Czy ludzie zabijaj� ludzi, chyba �e w napadzie sza�u? Czy jakiekolwiek zwierz� zabija swych @wsp�plemie�c�w? Tylko owady. Ci jumeni zabijaj� nas tak �atwo, jak my zabijamy w�e. Ten, kt�ry mnie uczy�, powiedzia�, �e zabijaj� si� nawzajem w k��tniach, a tak�e grupami, jak walcz�ce mr�wki. Nie widzia�em tego. Ale wiem, �e nie oszcz�dzaj� tego, kto prosi o �ycie. Uderz� w pochylon� szyj�, widzia�em to! Jest w nich pragnienie zabijania i dlatego uzna�em, �e nale�y ich unicestwi�. - A wszystkie sny ludzi - rzek� C�ro Mena siedz�cy w mroku ze skrzy�owanymi nogami - zostan� zmienione. Ju� nigdy nie b�d� takie same. Nigdy nie b�d� szed� t� �cie�k�, kt�r� przyszed�em z tob� wczoraj, �cie�k� prowadz�c� z wierzbowego gaju - po kt�rej chodzi�em ca�e �ycie. Jest zmieniona. Ty ni� szed�e� i jest ona ca�kowicie zmieniona. Zanim nasta� ten dzie�, to co mieli�my do zrobienia, by�o w�a�ciwe; droga, kt�r� mieli�my i��, by�a w�a�ciwa i prowadzi�a nas do domu. Gdzie jest teraz nasz dom? Zrobi�e� bowiem to, co musia�e� zrobi�, a nie by�o to w�a�ciwe. Zabi�e� ludzi. Widzia�em ich pi�� lat temu w Dolinie Lemgan, dok�d przybyli w lataj�cym statku; ukry�em si� i obserwowa�em olbrzym�w, sze�ciu ich by�o, i widzia�em, jak m�wi� i patrz� na ska�y i ro�liny, i gotuj� jedzenie. To ludzie. Ale ty mieszka�e� w�r�d nich, powiedz mi, Selverze, czy oni �ni�? - Tak jak dzieci, kiedy �pi�. - Nie maj� �adnego przygotowania? - Nie. Czasami opowiadaj� o swoich snach, @uzdrowiciele pr�buj� wykorzystywa� je do uzdrawiania, ale �aden z nich nie jest przeszkolony ani nie ma �adnej umiej�tno�ci �nienia. Ljubow, kt�ry mnie uczy�, rozumia� mnie, kiedy pokaza�em mu, jak �ni�, ale nawet wtedy czas �wiata nazywa� "rzeczywistym", a czas snu "nierzeczywistym", jakby to w�a�nie by�o r�nic� mi�dzy nimi. - Zrobi�e� to, co musia�e� - powt�rzy� C�ro Mena po chwili ciszy. Poprzez cienie jego oczy napotka�y wzrok Selvera. Rozpaczliwe napi�cie na twarzy Selvera zel�a�o; rozlu�ni�y si� jego pokryte bliznami usta. Po�o�y� si�, nie m�wi�c nic wi�cej. Po chwili spa�. - On jest bogiem - rzek� C�ro Mena. Torber skin�� g�ow�, przyjmuj�c os�d starca prawie z ulg�. - Ale nie jak inni. Nie jak Prze�ladowca ani jak Przyjaciel, co nie ma twarzy, ani jak Osikolistna Kobieta, kt�ra w�druje po lasach sn�w. On nie jest Od�wiernym ani W�em. Ani Lirnikiem, ani Rze�biarzem, ani My�liwym, cho� przychodzi w czasie �wiata jak oni. Mo�e �nili�my o Selverze przez te kilka ostatnich lat, ale ju� nie b�dziemy o nim �ni�; opu�ci� czas snu. W lesie, przez las przychodzi, gdzie opadaj� li�cie, gdzie padaj� drzewa, b�g, kt�ry zna �mier�, b�g, kt�ry zabija i sam nie rodzi si� powt�rnie. Przyw�dczyni wys�ucha�a sprawozda� i przepowiedni C�ro Meny i podj�a dzia�ania. Postawi�a miasto Cadast w stan pogotowia, upewniaj�c si�, �e ka�da rodzina jest przygotowana do wymarszu, maj�c przygotowan� niewielk� ilo�� �ywno�ci i nosze dla starc�w i chorych. Wys�a�a m�ode kobiety na zwiady ku po�udniowi i wschodowi w poszukiwaniu informacji o jumenach. Jedn� uzbrojon� grup� my�liwsk� trzyma�a stale w okolicach miasta, cho� inne wychodzi�y jak zwykle co noc. A kiedy Selver nabra� @si�, nalega�a, aby wyszed� z Sza�asu i opowiedzia�, jak jumeni zabijali i zniewalali ludzi w Sornolu i jak wycinali drzewa; jak ludzie z Kelme Deva zabili jumen�w. Zmusza�a kobiety i m�czyzn, kt�rzy nie �nili i nie rozumieli tych rzeczy, aby s�uchali ponownie, p�ki nie zrozumieli i nie przestraszyli si�. Ebor Dendep by�a bowiem kobiet� praktyczn�. Kiedy Wielki �ni�cy, jej brat, powiedzia�, �e Selver jest bogiem, tym, kt�ry zmienia, pomostem mi�dzy @rzeczywisto�ciami, uwierzy�a mu i zacz�a dzia�a�. To obowi�zkiem �ni�cego by�a ostro�no��, pewno��, �e jego ocena jest prawdziwa. Jej obowi�zkiem by�o nast�pnie przyj�� t� ocen� i dzia�a� zgodnie z ni�. On wiedzia�, co nale�y zrobi�; ona pilnowa�a wykonania. - Wszystkie miasta lasu musz� us�ysze� - powiedzia� C�ro Mena. Wi�c przyw�dczyni wys�a�a swoich m�odych biegaczy i kobiety stoj�ce na czele innych miast s�ucha�y, po czym wysy�a�y swoich biegaczy. Historia rozlewu krwi w Kelme Deva oraz imi� Selvera obieg�y Wysp� P�nocn� i dotar�y do innych L�d�w, przekazywane z ust do ust lub na pi�mie; niezbyt szybko; bo Le�ny Lud nie mia� szybszych pos�a�c�w ni� biegacze, jednak wystarczaj�co szybko. Nie stanowili jednego ludu na Czterdziestu L�dach �wiata. Istnia�o wi�cej j�zyk�w ni� L�d�w, a w ka�dym mie�cie pos�ugiwano si� innym dialektem; istnia�y niesko�czone odmiany obyczaj�w, moralno�ci, zwyczaj�w, rzemios�; ka�dy z pi�ciu Wielkich L�d�w zamieszkiwa� inny typ fizyczny. Ludzie z Sornolu byli wysocy, bladzi - byli doskona�ymi kupcami; mieszka�cy z Rieshwelu byli niscy, wielu z nich mia�o czarne futro, a jedli oni ma�py; i tak dalej, i tak dalej. Lecz klimat r�ni� si� niewiele i las niewiele, a morze wcale. Ciekawo��, sta�e szlaki handlowe i konieczno�� znalezienia m�a lub �ony od w�a�ciwego Drzewa podtrzymywa�y swobodny ruch ludzi mi�dzy @miastami i L�dami, tote� by�y mi�dzy nimi pewne podobie�stwa, z wyj�tkiem mieszka�c�w najbardziej oddalonych siedzib, znanych ledwie z pog�osek kr���cych na wyspach Dalekiego Wschod