Diehl William - Tajski koń
Szczegóły |
Tytuł |
Diehl William - Tajski koń |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
Diehl William - Tajski koń PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie Diehl William - Tajski koń PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
Diehl William - Tajski koń - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Strona 1
Strona 2
Strona 3
Przełożyła
Zofia Pawłowska
Strona 4
Tytuł oryginału THAI HORSE
Opracowanie graficzne
Studio Graficzne FOTOTYPE
Redaktor
MIROSŁAW GRABOWSKI
Redaktor techniczny
ELŻBIETA STEFAŃSKA
Copyright © 1987 by Hooligans, Inc.
For the Polish edition
Copyright © 1993 by Wydawnictwo Pegasus Sp, z o.o.
Published in cooperation with
Wydawnictwo Am ber Sp, z o.o.
ISBN 83-7082-210-X
Wydawnictwo Amber Sp, z o.o.
Warszawa 1993.
Wydanie I
Zakład: KOLONEL
w Łomiankach
Druk: Drukarnia Wojskowa
w Łodzi
Strona 5
Czworgu nieocenionych przyjaciół:
mojemu agentowi, Owenowi Lasterowi,
mojemu wydawcy, Peterowi Gethersowi,
mojemu doradcy, Buddy'emu Harrisowi,
i, jak zwykle, miłości mego życia, Virginii
Strona 6
KSIĘGA PIERWSZA
Niektórym ludziom dane jest prześliznąć się
przez lata i łagodnie opaść w spokojny grób,
nie zdając sobie sprawy, ile w życiu jest
perfidii, przemocy i strachu.
JOSEPH CONRAD
Strona 7
WIETNAM,
1972
„BLACK PONY”
Usłyszał, że dostali, ale nie poczuł. Stłumiony huk wstrząsnął kadłubem.
Gdyby nie nagłe lekkie drżenie drążka, nawet nie zauważyłby tego, co teraz
widział z prawej. Postrzępione płaty blachy jeden po drugim odpadały od
czegoś, co do niedawna było skrzydłem. Chwilę później rozległ się dobrze
znany i przerażający grzechot pocisków półcalowego kaemu przeciwlotni-
czego, dziurawiących kadłub dwusilnikowego OV-10. Szarpnęło wściekłe i
zarzuciło w przeciwną stronę. Stracili sto stóp, gdy jeszcze całe lewe skrzy-
dło przeważyło maszynę. Cody zmagał się ze sterem próbując wyrównać.
Przekręcił wyłącznik i nadał:
— Mayday, Mayday, tu Chilidog Jeden do Corkscrewa. Dostałem. Tra-
cę kontrolę nad maszyną.
Powiedział to dziwnie spokojnie, jakby z rezygnacją. Niewielkie znie-
kształcenie barwy głosu — jakby ktoś dał za dużo basu we wzmacniaczu —
sugerowało, że mają poważne kłopoty.
Byli za nisko, żeby skakać. Cody zawsze schodził nisko. Mówiono, że czo-
chrał czubki drzew. Swoim załogom powtarzał: „Zejść tak, żebyście rozróż-
niali kolor oczu u żółtków”. Celne pociski wystrzelone spod gęstej zielonej
zasłony metodycznie szarpały na strzępy kadłub dwusilnikowego sztur-
mowca.
— Trzymaj się — powiedział do strzelca. Nie usłyszał odpowiedzi.
Spojrzał w tył. Rossiter siedział skulony w pogiętej wieżyczce. Pocisk od-
strzelił mu twarz. Nie było czasu na współczucie. Cody spadał. Dżungla wy-
rosła mu nagle przed oczami. Dwieście jardów do rzeki. Na drugim brzegu
byłby wolny. Wiedział, że mu się nie uda.
Wszedł na kanał, zanim dowództwo odpowiedziało na pierwszy komuni-
kat.
9
Strona 8
— ...Chilidog Jeden... pół mili na północ od pozycji Wietkongu... spa-
dam z pięciuset stóp.
Radiooperator zareagował natychmiast.
— Chilidog Jeden, dasz radę przez rzekę?
— ...buję...
Operator zmienił zakres i wezwał ratownictwo.
— Corkscrew do Ratownika. „Black Pony” spada pół mili na północ od
pozycji Wietkongu, paręset jardów od pola walki. Odbiór!
— Ratownik do Corkscrewa. Słyszymy go... Huey w drodze.
— Chilidog Jeden, będzie huey. Staniesz nad rzeką?
— Nie dam rady... Spadam...
Radio zamilkło.
— Cholera jasna, stracimy go — mruknął operator i krzyknął do po-
mocnika: — Dawaj tu szefa, Wicker!
— Robi się — odszczeknął starszy marynarz o czerstwej twarzy, chwy-
tając za telefon.
Maszyną szarpnęło ostro. Drążek nie działał. Cody próbował manewro-
wać orczykiem, ale też na próżno. Nie uszkodzone skrzydło uniosło się lekko
w górę, po czym przeważyło i samolot obrócił się brzuchem do góry. Cody
pchnął drążek. Dziób szarpnął w górę, a tylne usterzenie wgryzło się w gałę-
zie i zostało oderwane. Zielony gąszcz chwycił maszynę. Cody odepchnął
drążek, przywarł do deski i zasłonił twarz. Usłyszał zgrzyt i jęk szarpanej
blachy. Konary rozerwały poszycie kadłuba. Potem wszystko ucichło. Zabój-
czy huk i pęd urwały się nagle, jakby świat zastygł w czasie.
Wisiał głową w dół. Spojrzał na ziemię. Znajdowała się około dwudziestu
stóp pod nim. Samolot zmienił się w kłąb pogiętego żelastwa. Cody odwrócił
się do Rossitera, tkwiącego na swoim miejscu z ramionami bezwładnie zwi-
sającymi ku ziemi.
Pogięta i do połowy otwarta osłona kokpitu huśtała się na ostatnim ca-
łym zawiasie. Uderzył w nią otwartą dłonią. Osłona odskoczyła i zniknęła w
gałęziach. Poczuł dym.
Drżąc na całym ciele od wibracji i huku powiedział do siebie: „Muszę się
wydostać”. Rozluźnił pasy. Chciał zawisnąć na rękach i skoczyć nogami w
dół w koronę drzewa. Swąd przybierał na sile. Uprzęż puściła nagle i poczuł,
że spada. Odruchowo sięgnął w stronę gałęzi, która uderzyła go w dłoń i
urwała się. Szarpnięcie obróciło go tak, że spadał stopami do ziemi. „Jak na
spadochronie — pomyślał obijając się o konary — kolana ugięte, stopy ra-
zem, potem przewrót...”
Kontakt z ziemią wypadł fatalnie. Poczuł, jak rzepka pękła z trzaskiem, a
piekący ból schodził w dół goleni aż do kostki. Zacisnął zęby. Był zlany po-
tem.
10
Strona 9
Rozejrzał się. Do rzeki pozostało około dwudziestu jardów. Wstał i kuś-
tykając gorączkowo, ruszył w stronę połyskującej między drzewami wody.
Wiedział, że ze wszystkich stron otaczają go wrogowie, ale liczył na łut
szczęścia. Wtem zaskwierczało nad głową i za plecami. Chwilę później zapa-
liły się zbiorniki. Skulił się w żarze i pokuśtykał ku rzece, wlokąc zgruchota-
ną nogę. Nie odwrócił się. Z lewej strony usłyszał znajomy warkot helikop-
tera, który leciał w górę rzeki.
„Boże, prędzej”.
Do wolności zostało dwadzieścia jardów.
— Ratownik Jeden do Corkscrewa. Widzę „Black Pony”.
Helikopter zawisł dwadzieścia stóp nad wodą. Młody strzelec, Harley
Simmons, mrużąc oczy wypatrywał oznak życia w zielonej gęstwinie. W
słuchawkach zaskrzeczał głos pilota.
— Masz coś, Simmons?
— Patrzę kapitanie, patrzę w...
Huk przerwał mu w pół słowa. „Black Pony” rozleciał się na strzępy, a ja-
snopomarańczowa sycząca kula ognia uniosła się w górę. Parę sekund póź-
niej nad kadłubem śmigłowca, kilka stóp od głowy Simmonsa, zagwizdały
pociski.
— Strzelają do nas! — wrzasnął do mikrofonu.
— Co z tamtymi? — odkrzyknął pilot.
Wtedy Simmons zobaczył go. Kuśtykając uchodził spod żaru. Jedną nogę
wlókł bezwładnie za sobą. Kierował się ku rzece. Był blisko — jakieś dwa-
dzieścia, może trzydzieści stóp. Zanim Simmons zdążył zameldować, kolej-
na seria zgruchotała otwartą osłonę drzwi. O hełm zagrzechotały odłamki.
Gdy koło ucha zagwizdały Simmonsowi dziewięciomilimetrowe pociski,
sparaliżował go strach. We wraku nastąpiła kolejna eksplozja i płomienie
rozszalały się na dobre.
„Nie uda mu się” — powiedział do siebie Simmons, gdy ogień karabinów
maszynowych gęstniał wokół helikoptera.
— Nic nie widzę, kapitanie — skłamał. — Dranie grzeją od tyłu.
Pilot podniósł brzuch maszyny w stronę drzew, zrobił zwrot i ruszył w
dół rzeki.
Simmons opadł na kolana. Dygotał. „Boże, co ja zrobiłem...” Był zbyt
przerażony, by powiedzieć to głośno. Słyszał, jak pilot melduje:
— Ratownik Jeden do Corkscrewa... Straciliśmy go...
Cody był już prawie na brzegu. Usłyszał strzały z prawej i znieruchomiał.
Padł na ziemię i zaczął się czołgać do wody. Helikopter wisiał nad rzeką
niecałe sto stóp od niego.
11
Strona 10
„Tutaj, tutaj! Prędzej” — ponaglał ich w duchu. Zaczął się podnosić, by
dać znak ręką. Przerażony zobaczył, że maszyna podrywa się i odlatuje w
dół rzeki.
„Nie! Nie!!!” — wołał do siebie.
— Tutaj! — krzyczał zrozpaczony.
Wstał i ruszył do wody. Na drugim brzegu będzie bezpieczny. I wtedy z
eksplodującej maszyny buchnęło morze płomieni. Żar przetoczył się po nim
i spowił jego ciało jak koc. Cody zakrył twarz, padł i skulił się pod nawałnicą
szalejącą w koronach drzew. Ogniste piekło dobrało się do jego stóp i ple-
ców. Czołgał się dalej. Do rzeki.
Był dziesięć stóp od wolności, gdy się poddał.
Dowódca wpadł do baraku radiowego z twarzą zastygłą z gniewu.
— Co jest, do cholery, Wicker? — warknął.
— Właśnie straciliśmy jednego, poruczniku — odpowiedział radioope-
rator głuchym głosem.
Porucznik załamał się. Zwiesił bezwładnie ręce i pokręcił głową.
— Cholera jasna! Kto to był?
Po chwili wahania operator odpowiedział:
— Chili Jeden, sir. Porucznik Cody.
Dowódca zamknął oczy i zacisnął zęby, aż zgrzytnęło.
— Jezu Chryste — jęknął i po chwili dokończył: — Łącz z naczelnym w
Sajgonie. Muszę zameldować staremu, że straciliśmy jego syna.
Strona 11
AMERYKA ŚRODKOWA,
1985
LOS BOXES
Na początku rzeka była bystra i szeroka, ale dżungla stopniowo brała we
władanie posiadłość rywalki. Czwartego dnia podróży mozolnie posuwali się
po czymś, co przypominało zmęczoną strugę, leniwie wijącą się pod napo-
rem wszechobecnej i nieprzyjaznej zieleni. Zmierzali do zapomnianej przez
Boga i ludzi placówki odległej sto sześćdziesiąt mil od Madrango, stolicy
kraju. Mocno nadgryziona zębem czasu, wilgocią i upałem łódź, prowadzo-
na ręką ciągle zaspanego kapitana, parła pod prąd posapując z wysiłku.
Gałęzie chłostały burty i bez żenady wkręcały się w każdy bulaj i luk. Stara
krypa stękała i trzeszczała, odpierając kolejne ataki agresywnej dżungli.
Jedyny pasażer wyglądał jak groteskowa pulchna postać z pijackiego
snu. Chorobliwa otyłość zamieniła niegdyś subtelną twarz w nabrzmiały
owal o wyblakłych niebieskich oczach, małych ustach i zadartym nosie giną-
cym w fałdach tłuszczu. Mężczyzna siedział skulony, ze ściśniętymi nogami,
na rozlatującym się składanym krześle w dziobie łodzi. Głowa opadała mu
na piersi. Biały kapelusz zsunął się na czoło tak nisko, że oparł się o brwi.
Delikatne pulchne dłonie z fałdkami tłuszczu ściskały parasol, który osłaniał
go przed palącym słońcem. Biały garnitur, przepocony pod pachami i na
plecach, źle leżał; spodnie były za krótkie i zbyt ciasne. Z rękawów wystawa-
ły nie zapięte mankiety. Właściciel nie był w stanie ich dopiąć na masyw-
nych nadgarstkach.
Nazywał się Randall Wilfred Pratt III. Ku powszechnemu i nie ukrywa-
nemu niezadowoleniu personelu przybył do ambasady w charakterze przed-
stawiciela Departamentu Stanu USA. Na papierze prezentował się bez za-
rzutu. Dyplom Harvardu z wyróżnieniem, ojciec — hojny ofiarodawca i
wpływowy makler popierający rządzącą partię, tudzież doradca prezydenta.
13
Strona 12
W rzeczywistości Pratt III był kłopotliwy dla całej ambasady jako typowy
dygnitarz przywieziony w teczce z dotacjami i poręczeniami. Przebywał na
wygnaniu w niestabilnym latynoamerykańskim państewku, gdzie trzymano
go z dala od wszystkich ważniejszych spraw i wyciągano z lamusa tylko w
najmniej pożądanych okolicznościach. Była to doskonała posada. Nie wy-
magała żadnej znajomości sztuki dyplomacji.
Od dwóch dni siedział skulony na dziobie, czekając i wypatrując miejsca
tak odrażającego, bezlitosnego i przerażającego, że jego nazwę nawet najsu-
rowsi sędziowie wymawiali półgłosem. Pratt nie mógł się uwolnić od niepo-
koju wyczekiwania, który narastał w nim aż do krzyku.
Łódź przedarła się przez gęsty szpaler zieleni i to, na co czekał, wyrosło
przed oczami jak upiór — potężny kamienny bastion skrępowany winoroślą,
przygnieciony wilgotnym mchem i zduszony przez dżunglę. Stało się to tak
nagle, że przenikliwy wrzask zaskoczonego pasażera poderwał kapitana na
równe nogi, przerywając mu drzemkę. Pratt otrząsnął się szybko. Odwrócił
się i machnął ręką, próbując zatuszować zakłopotanie. Wyjął chusteczkę i
nerwowo wytarł twarz.
„Wielki Boże, czy Hatcher jeszcze żyje? — zapytał siebie. — A jeśli żyje, to
czy ja mam dość oleju w głowie, że pcham się w takie miejsce?”
HATCHER
Christian Hatcher siedział trzy lata i dwa miesiące. Dokładnie tysiąc sto
osiemdziesiąt trzy dni. Nikt w Los Boxes nie znał jego nazwiska, co nie było
niczym wyjątkowym. W Los Boxes nikt nie znał nazwiska współwięźnia.
Zesłanie tam oznaczało skazanie na zapomnienie.
Z Los Boxes nie można było uciec. Wyrastało nad dżunglą jak widmo
otoczone dwustumilowym pasem wiecznie zielonego dusznego lasu, który
tylko z góry wyglądał jak szmaragdowy raj. W ciemnościach pod zielonym
baldachimem roiło się od jadowitych węży, jaguarów i dzikich świń. Ru-
chome piaski czekały na kolejną ofiarę, a winorośl w gorącym, wilgotnym
klimacie pięła się tak szybko, że mogła zadusić człowieka we śnie. Tu nie
było ścieżek ani szlaków — dżungla rozprawiała się z nimi w kilka godzin.
Stuletnia winorośl oplatała popękane mury cytadeli tak gęsto, że zdawa-
ło się, iż budowla stoi tylko dzięki niej. Wewnątrz znajdowało się dwieście
dwadzieścia identycznych cel z kamienia i gliny. Każda miała dziesięć stóp
14
Strona 13
kwadratowych powierzchni, osiem stóp wysokości i jedną żarówkę, która
świeciła w zależności od kaprysów generatora, oraz zakratowane okno,
przez które z trudem mógłby się przecisnąć niedożywiony nastolatek. Jedy-
nym przeciwnikiem była przyroda. Nikt nie pamiętał, kiedy i dlaczego zbu-
dowano to więzienie, lecz od z górą stu lat trzymano tu więźniów politycz-
nych. Rządy upadały i powstawały, a Los Boxes trwało. W Madrango jego
nazwę szeptano z lękiem.
Nie prowadzono tu ewidencji skazańców. Data przybycia była bez zna-
czenia. Nowemu więźniowi przydzielano celę — jej numer stawał się jego
tożsamością.
Tysiąc sto osiemdziesiąt trzy dni temu Hatcher został numerem sto
dwadzieścia siedem.
Regulamin był prosty: Pracujesz i ani słowa do współwięźnia. Kropka.
Nikt nie odmawiał pracy. Nikt się nie wykręcał. Praca była jedyną okazją
do wyjścia na zewnątrz, na świeże powietrze, zażycia odrobiny ruchu. Tych,
którzy odmówili pracy, okazali opór lub przejaw buntu, zamykano w celi i
zapominano o ich istnieniu.
Jeśli więzień odezwał się do współtowarzysza, strażnicy po prostu obci-
nali mu język.
Nikt nie próbował drugi raz: Los Boxes było okrutnie praktyczne i sku-
teczne.
Strażnicy — tylko sześciu — rekrutowali się spośród więźniów. Kiedy
federales odchodzili, dostawali obłędu lub umierali toczeni przez pasożyty,
zastępowano ich skazańcami. Strażnicy-więźniowie nie byli ani lepsi, ani
gorsi od kontraktowych. Chociaż mieli broń, strzelali tylko w obronie wła-
snej lub do przypadkowych drapieżników.
Ucieczka oznaczała śmierć. Zbiega nikt nie ścigał. Strażnicy śmiali się w
kułak i czekali. Kiedy uciekinier zdał sobie sprawę z bezsensu swoich zamia-
rów, wracał. Trafiał z powrotem do celi, dostawał dwa posiłki dziennie i
zapominano o nim.
Początkowo czuł się niesamowicie zawiedziony i bezsilny, jak poeta bez
pióra albo mówca, który stracił głos. Nie było sposobu, by dać upust wście-
kłości. Towarzystwa dotrzymywał mu jedynie bezwzględny inkwizytor, któ-
ry nigdy nie zasypiał, a nazywał się sumieniem. Hatcher nie mógł uciec od
nieustannego analizowania swoich czynów, wściekłości na samego siebie, a
gdy miesiące stały się latami, specyfika tego miejsca i uwarunkowania poli-
tyczne stopiły się w filozoficzny ciąg bytów abstrakcyjnych.
15
Strona 14
Czy zawiódł zaufanie? Czy cynizm odarł go ze szczętem z poczucia war-
tości? Czy taka była cena za nietolerancję, pogardzanie godnością? Wiwi-
sekcja ciągnęła się w nieskończoność. Zasypiał z pytaniem na ustach i budził
się bez odpowiedzi. Nawet wspomnienia stały się odległą i pokrętną fikcją.
Kalendarzem były kolejne rysy na glinianej ścianie. W ciągu dnia czas
odmierzały cienie krat na podłodze. Jedynie marzenia o wolności trzymały
Hatchera przy życiu, ale po trzech latach nawet one wyblakły i skurczyły się
do maleńkich błysków nadziei. Zbyt małych, by zainspirować ucieczkę.
Początkowo rozważał jej możliwość bardzo poważnie. Swego czasu prze-
żył pięć miesięcy w parnej dżungli Laosu i Kambodży. Wyszedł i opowiadał,
jak było. Innym razem dwóch członków jego załogi przetrwało dzięki niemu
katastrofę samolotu załadowanego bronią, który spadł do dżungli na połu-
dnie od Madrango. Jeden z nich miał pecha — zmarł od ukąszenia jadowi-
tego węża, gdy byli na skraju lasu.
Nadchodzący obłęd powstrzymywały tylko wspomnienia i marzenia o
ucieczce. Nie musiał się spieszyć. Czasu miał pod dostatkiem. Obserwował
uważnie więzienie i miał nawet plan. Znał rozkład budynku, wszystkie
szczeliny i zagłębienia w murach. Przestudiował wszystkie drogi wiodące do
dżungli i zrobił wiele szkiców na podłodze i ścianach. Analizował dokładnie
każdy wariant. Okno nie było przeszkodą. Czas i erozja zrobiły swoje — wy-
starczyło dobrze szarpnąć drągiem, który mógł przemycić w każdej chwili.
Kiedy był na zewnątrz, skrupulatnie oglądał budynek więzienia — stary i
przegniły. Wspinaczka po gołym murze na szczyt cytadeli wydawała się
bulką z masłem. Cirillo dobrze go nauczył.
To był dzień, którego nie zapomni do końca życia. Stale miał go przed
oczami.
Tkwił przyklejony do skały, jakby była potężnym magnesem. Wiatr szarpał
ubranie i kąsał krwawiące palce. Hatcher wydrapałby w ścianie dziurę i
schował się w niej, gdyby to było możliwe. Miał siedemnaście lat i czuł się
jak sparaliżowany.
To nie była góra. W żaden sposób nie dało się tego tak nazwać. Stusto-
powa iglica o spadzistych ścianach i płaskim wierzchołku stercząca samot-
nie wśród wzniesień Gór Zielonych trzy godziny drogi od Bostonu. Ciepły,
słoneczny wrześniowy dzień nie zapowiadał niespodzianek z pogodą, lecz
nagle zrobiło się zimno i pochmurno.
Cirillo był dziesięć stóp wyżej i wspinał się jak pająk, przywierając twarzą
16
Strona 15
do skały. Bez ekwipunku. Bez liny, czekana. Tylko menażka i pudełko żywi-
cy przytroczone do pasa. Wspinaczka swobodna — tak to nazywał polega na
tym, że nie ma etapu przygotowawczego. Po prostu wspinasz się. Od po-
czątku.
Zanim zaczęli, Cirillo dokładnie obejrzał ścianę.
— Wygląda nieźle. Na początek w sam raz — rzekł.
— Powiadasz, że ja tam wejdę? — odparł Hatcher niemal z paniką w
głosie.
— Od czegoś trzeba zacząć.
— Nie chcę zaczynać od czegoś.
— Racja. Do tego trzeba mieć jaja — stwierdził Cirillo kładąc drugą
puszkę żywicy u podnóża skały.
Palce Cirilla wyczuły niewielką szczelinę w pionowej skale. Zanurzył je w
puszce, strzepnął nadmiar żywicy i zaczął piąć się w górę. Przypominał ol-
brzymiego pająka przylepionego tułowiem do ściany, którego kończyny,
poruszając się wolno i na pozór bezładnie, wyczuwały następny punkt opar-
cia dla palców, następny stopień i zagłębienie, na którym mógł się podcią-
gnąć. Chłopak przyglądał się z lękiem.
— Pan ma bzika.
— Aha.
— A jak się skończą zagłębienia?
— Odpadasz.
— Bomba, nie ma co! — stwierdził Hatcher.
Cirillo wspinał się dalej. Mięśnie pęczniały mu jak balony, mozolnie
dźwigając ciężar w górę. Hatcher wciąż patrzył i poczuł się głupio. Zbliżył się
do skały i niepewnie przesunął po niej dłońmi, szukając rys, półek i wystę-
pów. W końcu wziął puszkę żywicy, przywiązał ją do pasa i naśladując ruchy
Cirilla rozpoczął ciężką wspinaczkę.
— Powoli i nie patrz w dół — powiedział spokojnie Cirillo. — Ziemia nie
ucieknie.
Hatcher wspinał się. Palce, ramiona i brzuch bolały niemiłosiernie. Go-
dzinę później był czterdzieści stóp wyżej. Kurczowo przywarł do iglicy, jak
zgubione i przerażone dziecko do odnalezionej przed chwilą matki.
Cirillo zbliżał się do martwego punktu. Występ skalny na szczycie ster-
czał nad jego głową.
— Dalej nie dam rady — krzyknął Hatcher drżąc z wysiłku. — Nie mam
się czego chwycić.
— Poszukaj z lewej, synu — odparł Cirillo. — Dobrze, trochę w lewo...
ze dwa cale... o właśnie!
17
Strona 16
Krwawiące palce Hatchera odnalazły szczelinę, w której z trudem zmie-
ściłby się paznokieć.
— Za mała — krzyknął zaciskając powieki, wciąż przyklejony do ściany.
— Mnie wystarczyła, a mam dwa razy grubsze palce — odpowiedział
Cirillo.
Hatcher zagłębił palce w szczelinę, wydrapał piach. Powiększyła się na
tyle, że mógł podciągnąć się o następne sześć cali. Strach ściskał mu gardło.
W tej chwili niebo pociemniało. Zerwał się wiatr. Przeszyło go przenikli-
we zimno. Poczuł pierwsze krople deszczu.
Wiatr nasilał się i smagał ciało. Hatcher czuł, że palce mu drżą.
— Robi się niewesoło, synu — krzyknął Cirillo. — Weź się w garść, na-
przód.
— Nie mogę...
— Gówno prawda. Rusz tylko tyłek albo zostanie z ciebie mokra plama
na dole.
— Cholera.
Tylko tyle zdołał z siebie wydobyć. Palce pościerane niemal do kości
krwawiły coraz mocniej. Stopy bolały jak nigdy przedtem. Ramiona drżały z
wyczerpania. Pot spływał po twarzy, kłuł w oczy i łaskotał kąciki ust.
Nigdy nie pragnął żyć bardziej niż teraz. Gdy pierwsze krople deszczu
spadły na Cirilla, ten także zaczął się bać, ale nie mógł okazać tego chłopcu.
Był przy przewieszce. Powoli przesunął palcami do występu. Wyciągnął
rękę, najdalej jak mógł, i poczuł ostrą krawędź. Zbadał ją ostrożnie dłonią, a
gdy upewnił się, że występ go utrzyma, chwycił z całej siły i zawisł w powie-
trzu na jednej ręce. Spojrzał na chłopaka, który wciąż przywierał do ściany
jak kępka mchu.
Zmienił rękę. Wisząc na prawej, wyciągnął lewą do Hatchera.
— Śmiało. Jeszcze sześć stóp i przejmę cię.
Hatcher gramolił się w górę, spojrzał na występ nad Cirillem i zamknął
oczy szukając oparcia dla palców. Wreszcie jego głowa stuknęła o prze-
wieszkę. Droga skończyła się.
— Złap mnie za rękę, synu.
Hatcher spojrzał przerażonymi oczami na Cirilla, na zapraszające palce
wiszącej nad nim lewej dłoni przewodnika.
— Zaufaj mi, synu.
Dotychczas nie zaufał nikomu. Zaczął obracać głowę.
— Nie patrz w dół — powiedział Cirillo spokojnie, ale stanowczo.
18
Strona 17
Chłopak zamknął oczy i znów życie wydało mu się najcenniejszą rzeczą
na ziemi.
— Daj rękę, synu — rozkazał Cirillo.
Hatcher powoli wyciągnął rękę w kierunku muskularnego ramienia poli-
cjanta. Poczuł dotyk stwardniałych szorstkich palców. Zsunęły się po jego
dłoni i zacisnęły wokół nadgarstka.
— Dobra. Teraz puść się.
— Co?!
— No już! Nie mogę tu sterczeć całą wieczność!
Hatcher zamknął oczy, przełknął ślinę i odczepił drugą rękę. Cirillo zaci-
snął zęby i powoli dźwignął na wpół bezwładne ciało chłopaka.
— Dobra. Złap mnie za kark.
Hatcher objął ramionami grubą, muskularną szyję policjanta, który
przysunął się do krawędzi występu.
— Boże! — wyszeptał, gdy Cirillo wciągnął go na występ i przetoczył w
bardziej bezpieczne miejsce. Hatcher leżał plackiem twarzą do skały. Każ-
dym oddechem podrywał obłoczek piasku i okruszyn skalnych. Serce waliło
jak młotem. Roześmiał się histerycznie.
— Do diabła, żyjemy! Żyjemy jak cholera!
Spotkał się ze śmiercią i okpił ją. Przeżył to pierwszy raz w życiu i był za-
uroczony.
— Udało się! — wrzasnął na całe gardło, aż echo odpowiedziało.
— Od życia nie ma urlopu. Zapamiętaj to, synu. Zrobisz sobie urlop i
przepadłeś. Masz robotę, to ją wykonaj. Zawsze idzie o wszystko. Nie skąp
siebie i nie odkładaj na potem.
Hatcher spojrzał na niego i powiedział z zapałem:
— Chodźmy na następną!
Cirillo uśmiechnął się i spokojnie odparł:
— Najpierw trzeba zejść z tej.
„Ściany to drobnostka — myślał Hatcher. — Przejście przez dżunglę to do-
piero ciężka sprawa”.
Nadeszła pora deszczu. Po murach więzienia spływała szara, lepka maź.
Deszczowe tygodnie zmieniły się w miesiące. Z każdym dniem wejście sta-
wało się coraz bardziej niebezpieczne, gdy w ścianie przybywało zdradli-
wych niespodzianek. Próbował jak najdokładniej odtworzyć obraz, który
widział tylko raz, gdy go tu przywieziono. Szkicował mapy i plany na podło-
dze. Opracowywał trasę w górę rzeki. Próbował nanosić kierunki i odległo-
ści. Wreszcie pogodził się z faktem, że bez broni, bez kompasu, bez map
19
Strona 18
i najmniejszego rozeznania w terenie ucieczka równa się samobójstwu.
Deszcz wciąż padał. Wyzwanie powoli wyblakło i straciło moc.
Narzucił sobie surowy reżim dnia. W celi gimnastykował się, by opóźnić
zanik mięśni. Intensywny trening myślowy miał zapobiec pomieszaniu zmy-
słów, chociaż z dnia ma dzień granica między obłędem a przytomnością
zacierała się.
By oddalić chwilę, kiedy obłęd weźmie górę, rozmyślał o kobietach w
swoim życiu. Czasami imiona zwodziły go i kojarzył je z konkretnymi fak-
tami. Spróbował odtworzyć historię pewnej szkolnej miłości. Jak miała na
imię? Chyba Haley... Przypominał sobie, kiedy pierwszy raz jej dotknął.
Tylne siedzenie chevroleta Cirilla. Ręce wędrowały po omacku w ciemno-
ściach. Odsunęła się i skuliła, a gdy mimo to ją odnalazł, uległa i pozwoliła
się dotknąć. Przyspieszony oddech. Przesunął rękę do piersi, które dopiero
miały rozkwitnąć. Był przerażony rozbudzonym obok pożądaniem. Nie
przewidywał, że odwzajemniona namiętność wkrótce stanie się szaleń-
stwem. Kochali się wszędzie i jeszcze w kilku nieprawdopodobnych miej-
scach — na balkonie jedynego kina w mieście, opatuleni kocem w zagajniku
w Massachusetts, a nawet w szafce na ubrania w żeńskiej szatni przy sali
gimnastycznej jej liceum. Gdy klasa wyszła na zajęcia, zamknięte drzwi
szafki rytmicznie odpowiadały każdemu porywowi młodzieńczej namiętno-
ści.
Potem on poszedł do akademii, a ona zakochała się do szaleństwa w
szkolnym championie wolnej amerykanki.
Utratę dziewictwa przeżywał wielokrotnie. Wracała, ilekroć pozwolił my-
ślom wędrować swobodnie, nawet gdy dotarły do pewnej alejki w Bostonie,
gdzie nakrył go Cirillo. Hatcher był wówczas dobrze zapowiadającym się i
twardym hersztem ulicznego gangu, Cirillo równie twardym i nie gorzej
zapowiadającym się gliną, który go zgarnął i odmienił. To Cirillo zmusił go,
by skończył ogólniak, przekonał do wspinaczki i do tego, że warto dać z
siebie wszystko. Cirillo załatwił przyjęcie do Annapolis. Tam odkrył go Har-
ry Sloan. Sloan. Wspomnienie o nim było najgorszą torturą. Nie wyobrażał
sobie, że mógłby kiedykolwiek zaistnieć bez jego podstępnej ingerencji. Nie
potrafił uzmysłowić sobie, kiedy dokładnie sprzedał swoje prawdy za cenę
przydatności i pragmatyzmu, ale w tej samej chwili zmienił światło i radość
życia na cień wojownika. Teraz, pozostając w odosobnieniu gorszym niż
może przytrafić się zwykłemu śmiertelnikowi, Hatcher wielokrotnie na
próżno przyzywał chwilę, w której podmieniono mu cel życia.
Na początku tylko nienawidził. Siedząc w ciasnym pudle zwanym celą,
20
Strona 19
wymyślał najbardziej wyrafinowane tortury dla Harry'ego Sloana. Z biegiem
czasu zaczął szukać gdzie indziej, zrzucał winę na kogoś innego. Jednak w
końcu wszystko sprowadziło się do jednego. To Sloan wrobił go, zdradził i
skazał na powolną śmierć za życia.
Cirillo był wybawcą, Sloan przekleństwem i zniszczeniem.
Mimo to nie mógł wyprzeć Sloana ze świadomości. Był on nauczycielem i
mentorem w jednej osobie. Wprowadził go w najtajniejsze i nie zawsze
zgodne z prawem arkana zawodu, poczynając od otwierania każdego zamka,
na doskonałym morderstwie kończąc. Teraz okazało się także, że nauczył go
znosić najgorsze warunki. Jak na ironię, właśnie Sloan przygotował go do
przetrwania w Los Boxes.
Sloan dotrzymał słowa. Obiecywał przygodę i wielkie przeżycia w najlep-
szym stylu, używając języka z licznymi ozdobnikami w rodzaju „patrio-
tyzm”, „obowiązek”, „ojczyzna”. Było wszystko i jeszcze więcej. Wiele wspa-
niałych chwil. Tokio, Singapur i Manila.
Hongkong i Bangkok.
Zawsze łączyły się w jego myślach, gdy wspominał Cohena i sobotnio-
niedzielne wypady z Bangkoku do Hongkongu, by na kilka godzin wyrwać
się z piekła w delcie.
Apartament na półwyspie Koulun, gdzie był tylko z Daphne.
Daphne. Boże, czy jeszcze żyje? Czy wciąż jest tak samo piękna...? Nazy-
wał ją Daffy. Pasowało do niej.
Był także Sam-Sam Sam, Joe Karaluch i Ts'e K'am Men Ti, matecznik
chińskich piratów rzecznych. Był Tollie Fong, cyngiel Triady, który poprzy-
siągł mu zemstę za zlikwidowanie ojca, wuja i czterech najbliższych kole-
siów.
Nie mógł wrócić do Hongkongu. Ani do Bangkoku. Za dużo duchów,
wrogów i zaległych pożegnań.
Sloan wzbudzał w nim mieszane uczucia. To, co zaczęło istnieć jako więź
nauczyciel — uczeń, nabrało cech związku między ojcem i synem. Jak na
huśtawce uczuć, Hatcher to go uwielbiał, to przeklinał.
W końcu doszedł do wniosku, że nie da się dokładnie określić, kiedy na-
stąpiła zmiana w jego systemie wartości. W czasie pierwszego spotkania ze
Sloanem był młody i łatwo uległ urokowi chwili. Dał się omamić wszech-
obecnemu uśmiechowi i pięknym słówkom. Zresztą Sloan był arcymistrzem
zwodzenia słowem jak różdżką. W końcu Hatcher zrozumiał, że to on sam
ponosi odpowiedzialność za to, kim był, co robił, za kształt i jakość tego, co
zbudował.
Los Boxes stało się dla niego czyśćcem.
Pewnej nocy usłyszał drapanie w ścianę. Był pewien, że to karaluch albo
21
Strona 20
szczur, ale po chwili glinę przebiła niewielka drzazga. Poruszyła się jak czu-
łek ślimaka i wycofała.
— Psst.
Przyłożył ucho do otworka.
Usłyszał schrypnięty i dawno nie używany ludzki głos.
— Sto dwadzieścia siedem?
STO DWADZIEŚCIA SZEŚĆ
Nie odpowiedział. Nie był w stanie. Paranoja i strach zablokowały mu gar-
dło. A jeżeli to strażnik go podpuszcza? Ryzyko użycia języka było zbyt duże.
Skulił się przy ścianie, przyciskając ucho do otworka, i nasłuchiwał.
— Sto dwadzieścia siedem? — powtórzył schrypnięty głos.
Zaschło mu w ustach. Chwilę trwał w bezruchu, po czym zakasłał.
— Sprytnie. Bardzo sprytnie — szepnął głos po hiszpańsku. — Jestem
sto dwadzieścia sześć. Znałem twojego poprzednika. Był dziennikarzem w
moim kraju. Bardzo dobrym dziennikarzem. Załatwiły go robaki i zielone
jagody.
Boże, ten głos, całkiem przyjazny, był niczym odroczenie chwili nadej-
ścia obłędu. Hatcher zadał sobie pytanie: jaki sens ma posiadanie języka,
skoro się go nie używa?
— Słucham — odpowiedział szeptem i natychmiast odruchowo we-
pchnął pięść do ust.
— Nareszcie, wybawco.
— Jestem Hatcher, a ty?
— Nieważne, nieistotne — odparł sto dwadzieścia sześć nienaganną
angielszczyzną. — Tu nie ma zwolnień warunkowych, darowania kary ani
ucieczki. Jestem sto dwadzieścia sześć! Tak już zostanie. Ty jesteś sto dwa-
dzieścia siedem.
— Jak długo tu jesteś?
— Odkąd Pan Bóg stworzył karaluchy.
— Powód?
— Kłamstwo na szkodę państwa.
— Ja też.
— Przywiązując wagę do kłamstwa, unieśmiertelniasz je. Nie ma żad-
nego znaczenia, dlaczego ja tu jestem ani dlaczego ty tu jesteś. Do tej pory
nawet sądy zapomniały o naszym istnieniu. Dlaczego ma obchodzić nas to,
co nie obchodzi nikogo? Kłamstwo to kłamstwo.
22