Diehl William - Tajski koń

Szczegóły
Tytuł Diehl William - Tajski koń
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

Diehl William - Tajski koń PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie Diehl William - Tajski koń PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

Diehl William - Tajski koń - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Strona 1 Strona 2 Strona 3 Przełożyła Zofia Pawłowska Strona 4 Tytuł oryginału THAI HORSE Opracowanie graficzne Studio Graficzne FOTOTYPE Redaktor MIROSŁAW GRABOWSKI Redaktor techniczny ELŻBIETA STEFAŃSKA Copyright © 1987 by Hooligans, Inc. For the Polish edition Copyright © 1993 by Wydawnictwo Pegasus Sp, z o.o. Published in cooperation with Wydawnictwo Am ber Sp, z o.o. ISBN 83-7082-210-X Wydawnictwo Amber Sp, z o.o. Warszawa 1993. Wydanie I Zakład: KOLONEL w Łomiankach Druk: Drukarnia Wojskowa w Łodzi Strona 5 Czworgu nieocenionych przyjaciół: mojemu agentowi, Owenowi Lasterowi, mojemu wydawcy, Peterowi Gethersowi, mojemu doradcy, Buddy'emu Harrisowi, i, jak zwykle, miłości mego życia, Virginii Strona 6 KSIĘGA PIERWSZA Niektórym ludziom dane jest prześliznąć się przez lata i łagodnie opaść w spokojny grób, nie zdając sobie sprawy, ile w życiu jest perfidii, przemocy i strachu. JOSEPH CONRAD Strona 7 WIETNAM, 1972 „BLACK PONY” Usłyszał, że dostali, ale nie poczuł. Stłumiony huk wstrząsnął kadłubem. Gdyby nie nagłe lekkie drżenie drążka, nawet nie zauważyłby tego, co teraz widział z prawej. Postrzępione płaty blachy jeden po drugim odpadały od czegoś, co do niedawna było skrzydłem. Chwilę później rozległ się dobrze znany i przerażający grzechot pocisków półcalowego kaemu przeciwlotni- czego, dziurawiących kadłub dwusilnikowego OV-10. Szarpnęło wściekłe i zarzuciło w przeciwną stronę. Stracili sto stóp, gdy jeszcze całe lewe skrzy- dło przeważyło maszynę. Cody zmagał się ze sterem próbując wyrównać. Przekręcił wyłącznik i nadał: — Mayday, Mayday, tu Chilidog Jeden do Corkscrewa. Dostałem. Tra- cę kontrolę nad maszyną. Powiedział to dziwnie spokojnie, jakby z rezygnacją. Niewielkie znie- kształcenie barwy głosu — jakby ktoś dał za dużo basu we wzmacniaczu — sugerowało, że mają poważne kłopoty. Byli za nisko, żeby skakać. Cody zawsze schodził nisko. Mówiono, że czo- chrał czubki drzew. Swoim załogom powtarzał: „Zejść tak, żebyście rozróż- niali kolor oczu u żółtków”. Celne pociski wystrzelone spod gęstej zielonej zasłony metodycznie szarpały na strzępy kadłub dwusilnikowego sztur- mowca. — Trzymaj się — powiedział do strzelca. Nie usłyszał odpowiedzi. Spojrzał w tył. Rossiter siedział skulony w pogiętej wieżyczce. Pocisk od- strzelił mu twarz. Nie było czasu na współczucie. Cody spadał. Dżungla wy- rosła mu nagle przed oczami. Dwieście jardów do rzeki. Na drugim brzegu byłby wolny. Wiedział, że mu się nie uda. Wszedł na kanał, zanim dowództwo odpowiedziało na pierwszy komuni- kat. 9 Strona 8 — ...Chilidog Jeden... pół mili na północ od pozycji Wietkongu... spa- dam z pięciuset stóp. Radiooperator zareagował natychmiast. — Chilidog Jeden, dasz radę przez rzekę? — ...buję... Operator zmienił zakres i wezwał ratownictwo. — Corkscrew do Ratownika. „Black Pony” spada pół mili na północ od pozycji Wietkongu, paręset jardów od pola walki. Odbiór! — Ratownik do Corkscrewa. Słyszymy go... Huey w drodze. — Chilidog Jeden, będzie huey. Staniesz nad rzeką? — Nie dam rady... Spadam... Radio zamilkło. — Cholera jasna, stracimy go — mruknął operator i krzyknął do po- mocnika: — Dawaj tu szefa, Wicker! — Robi się — odszczeknął starszy marynarz o czerstwej twarzy, chwy- tając za telefon. Maszyną szarpnęło ostro. Drążek nie działał. Cody próbował manewro- wać orczykiem, ale też na próżno. Nie uszkodzone skrzydło uniosło się lekko w górę, po czym przeważyło i samolot obrócił się brzuchem do góry. Cody pchnął drążek. Dziób szarpnął w górę, a tylne usterzenie wgryzło się w gałę- zie i zostało oderwane. Zielony gąszcz chwycił maszynę. Cody odepchnął drążek, przywarł do deski i zasłonił twarz. Usłyszał zgrzyt i jęk szarpanej blachy. Konary rozerwały poszycie kadłuba. Potem wszystko ucichło. Zabój- czy huk i pęd urwały się nagle, jakby świat zastygł w czasie. Wisiał głową w dół. Spojrzał na ziemię. Znajdowała się około dwudziestu stóp pod nim. Samolot zmienił się w kłąb pogiętego żelastwa. Cody odwrócił się do Rossitera, tkwiącego na swoim miejscu z ramionami bezwładnie zwi- sającymi ku ziemi. Pogięta i do połowy otwarta osłona kokpitu huśtała się na ostatnim ca- łym zawiasie. Uderzył w nią otwartą dłonią. Osłona odskoczyła i zniknęła w gałęziach. Poczuł dym. Drżąc na całym ciele od wibracji i huku powiedział do siebie: „Muszę się wydostać”. Rozluźnił pasy. Chciał zawisnąć na rękach i skoczyć nogami w dół w koronę drzewa. Swąd przybierał na sile. Uprzęż puściła nagle i poczuł, że spada. Odruchowo sięgnął w stronę gałęzi, która uderzyła go w dłoń i urwała się. Szarpnięcie obróciło go tak, że spadał stopami do ziemi. „Jak na spadochronie — pomyślał obijając się o konary — kolana ugięte, stopy ra- zem, potem przewrót...” Kontakt z ziemią wypadł fatalnie. Poczuł, jak rzepka pękła z trzaskiem, a piekący ból schodził w dół goleni aż do kostki. Zacisnął zęby. Był zlany po- tem. 10 Strona 9 Rozejrzał się. Do rzeki pozostało około dwudziestu jardów. Wstał i kuś- tykając gorączkowo, ruszył w stronę połyskującej między drzewami wody. Wiedział, że ze wszystkich stron otaczają go wrogowie, ale liczył na łut szczęścia. Wtem zaskwierczało nad głową i za plecami. Chwilę później zapa- liły się zbiorniki. Skulił się w żarze i pokuśtykał ku rzece, wlokąc zgruchota- ną nogę. Nie odwrócił się. Z lewej strony usłyszał znajomy warkot helikop- tera, który leciał w górę rzeki. „Boże, prędzej”. Do wolności zostało dwadzieścia jardów. — Ratownik Jeden do Corkscrewa. Widzę „Black Pony”. Helikopter zawisł dwadzieścia stóp nad wodą. Młody strzelec, Harley Simmons, mrużąc oczy wypatrywał oznak życia w zielonej gęstwinie. W słuchawkach zaskrzeczał głos pilota. — Masz coś, Simmons? — Patrzę kapitanie, patrzę w... Huk przerwał mu w pół słowa. „Black Pony” rozleciał się na strzępy, a ja- snopomarańczowa sycząca kula ognia uniosła się w górę. Parę sekund póź- niej nad kadłubem śmigłowca, kilka stóp od głowy Simmonsa, zagwizdały pociski. — Strzelają do nas! — wrzasnął do mikrofonu. — Co z tamtymi? — odkrzyknął pilot. Wtedy Simmons zobaczył go. Kuśtykając uchodził spod żaru. Jedną nogę wlókł bezwładnie za sobą. Kierował się ku rzece. Był blisko — jakieś dwa- dzieścia, może trzydzieści stóp. Zanim Simmons zdążył zameldować, kolej- na seria zgruchotała otwartą osłonę drzwi. O hełm zagrzechotały odłamki. Gdy koło ucha zagwizdały Simmonsowi dziewięciomilimetrowe pociski, sparaliżował go strach. We wraku nastąpiła kolejna eksplozja i płomienie rozszalały się na dobre. „Nie uda mu się” — powiedział do siebie Simmons, gdy ogień karabinów maszynowych gęstniał wokół helikoptera. — Nic nie widzę, kapitanie — skłamał. — Dranie grzeją od tyłu. Pilot podniósł brzuch maszyny w stronę drzew, zrobił zwrot i ruszył w dół rzeki. Simmons opadł na kolana. Dygotał. „Boże, co ja zrobiłem...” Był zbyt przerażony, by powiedzieć to głośno. Słyszał, jak pilot melduje: — Ratownik Jeden do Corkscrewa... Straciliśmy go... Cody był już prawie na brzegu. Usłyszał strzały z prawej i znieruchomiał. Padł na ziemię i zaczął się czołgać do wody. Helikopter wisiał nad rzeką niecałe sto stóp od niego. 11 Strona 10 „Tutaj, tutaj! Prędzej” — ponaglał ich w duchu. Zaczął się podnosić, by dać znak ręką. Przerażony zobaczył, że maszyna podrywa się i odlatuje w dół rzeki. „Nie! Nie!!!” — wołał do siebie. — Tutaj! — krzyczał zrozpaczony. Wstał i ruszył do wody. Na drugim brzegu będzie bezpieczny. I wtedy z eksplodującej maszyny buchnęło morze płomieni. Żar przetoczył się po nim i spowił jego ciało jak koc. Cody zakrył twarz, padł i skulił się pod nawałnicą szalejącą w koronach drzew. Ogniste piekło dobrało się do jego stóp i ple- ców. Czołgał się dalej. Do rzeki. Był dziesięć stóp od wolności, gdy się poddał. Dowódca wpadł do baraku radiowego z twarzą zastygłą z gniewu. — Co jest, do cholery, Wicker? — warknął. — Właśnie straciliśmy jednego, poruczniku — odpowiedział radioope- rator głuchym głosem. Porucznik załamał się. Zwiesił bezwładnie ręce i pokręcił głową. — Cholera jasna! Kto to był? Po chwili wahania operator odpowiedział: — Chili Jeden, sir. Porucznik Cody. Dowódca zamknął oczy i zacisnął zęby, aż zgrzytnęło. — Jezu Chryste — jęknął i po chwili dokończył: — Łącz z naczelnym w Sajgonie. Muszę zameldować staremu, że straciliśmy jego syna. Strona 11 AMERYKA ŚRODKOWA, 1985 LOS BOXES Na początku rzeka była bystra i szeroka, ale dżungla stopniowo brała we władanie posiadłość rywalki. Czwartego dnia podróży mozolnie posuwali się po czymś, co przypominało zmęczoną strugę, leniwie wijącą się pod napo- rem wszechobecnej i nieprzyjaznej zieleni. Zmierzali do zapomnianej przez Boga i ludzi placówki odległej sto sześćdziesiąt mil od Madrango, stolicy kraju. Mocno nadgryziona zębem czasu, wilgocią i upałem łódź, prowadzo- na ręką ciągle zaspanego kapitana, parła pod prąd posapując z wysiłku. Gałęzie chłostały burty i bez żenady wkręcały się w każdy bulaj i luk. Stara krypa stękała i trzeszczała, odpierając kolejne ataki agresywnej dżungli. Jedyny pasażer wyglądał jak groteskowa pulchna postać z pijackiego snu. Chorobliwa otyłość zamieniła niegdyś subtelną twarz w nabrzmiały owal o wyblakłych niebieskich oczach, małych ustach i zadartym nosie giną- cym w fałdach tłuszczu. Mężczyzna siedział skulony, ze ściśniętymi nogami, na rozlatującym się składanym krześle w dziobie łodzi. Głowa opadała mu na piersi. Biały kapelusz zsunął się na czoło tak nisko, że oparł się o brwi. Delikatne pulchne dłonie z fałdkami tłuszczu ściskały parasol, który osłaniał go przed palącym słońcem. Biały garnitur, przepocony pod pachami i na plecach, źle leżał; spodnie były za krótkie i zbyt ciasne. Z rękawów wystawa- ły nie zapięte mankiety. Właściciel nie był w stanie ich dopiąć na masyw- nych nadgarstkach. Nazywał się Randall Wilfred Pratt III. Ku powszechnemu i nie ukrywa- nemu niezadowoleniu personelu przybył do ambasady w charakterze przed- stawiciela Departamentu Stanu USA. Na papierze prezentował się bez za- rzutu. Dyplom Harvardu z wyróżnieniem, ojciec — hojny ofiarodawca i wpływowy makler popierający rządzącą partię, tudzież doradca prezydenta. 13 Strona 12 W rzeczywistości Pratt III był kłopotliwy dla całej ambasady jako typowy dygnitarz przywieziony w teczce z dotacjami i poręczeniami. Przebywał na wygnaniu w niestabilnym latynoamerykańskim państewku, gdzie trzymano go z dala od wszystkich ważniejszych spraw i wyciągano z lamusa tylko w najmniej pożądanych okolicznościach. Była to doskonała posada. Nie wy- magała żadnej znajomości sztuki dyplomacji. Od dwóch dni siedział skulony na dziobie, czekając i wypatrując miejsca tak odrażającego, bezlitosnego i przerażającego, że jego nazwę nawet najsu- rowsi sędziowie wymawiali półgłosem. Pratt nie mógł się uwolnić od niepo- koju wyczekiwania, który narastał w nim aż do krzyku. Łódź przedarła się przez gęsty szpaler zieleni i to, na co czekał, wyrosło przed oczami jak upiór — potężny kamienny bastion skrępowany winoroślą, przygnieciony wilgotnym mchem i zduszony przez dżunglę. Stało się to tak nagle, że przenikliwy wrzask zaskoczonego pasażera poderwał kapitana na równe nogi, przerywając mu drzemkę. Pratt otrząsnął się szybko. Odwrócił się i machnął ręką, próbując zatuszować zakłopotanie. Wyjął chusteczkę i nerwowo wytarł twarz. „Wielki Boże, czy Hatcher jeszcze żyje? — zapytał siebie. — A jeśli żyje, to czy ja mam dość oleju w głowie, że pcham się w takie miejsce?” HATCHER Christian Hatcher siedział trzy lata i dwa miesiące. Dokładnie tysiąc sto osiemdziesiąt trzy dni. Nikt w Los Boxes nie znał jego nazwiska, co nie było niczym wyjątkowym. W Los Boxes nikt nie znał nazwiska współwięźnia. Zesłanie tam oznaczało skazanie na zapomnienie. Z Los Boxes nie można było uciec. Wyrastało nad dżunglą jak widmo otoczone dwustumilowym pasem wiecznie zielonego dusznego lasu, który tylko z góry wyglądał jak szmaragdowy raj. W ciemnościach pod zielonym baldachimem roiło się od jadowitych węży, jaguarów i dzikich świń. Ru- chome piaski czekały na kolejną ofiarę, a winorośl w gorącym, wilgotnym klimacie pięła się tak szybko, że mogła zadusić człowieka we śnie. Tu nie było ścieżek ani szlaków — dżungla rozprawiała się z nimi w kilka godzin. Stuletnia winorośl oplatała popękane mury cytadeli tak gęsto, że zdawa- ło się, iż budowla stoi tylko dzięki niej. Wewnątrz znajdowało się dwieście dwadzieścia identycznych cel z kamienia i gliny. Każda miała dziesięć stóp 14 Strona 13 kwadratowych powierzchni, osiem stóp wysokości i jedną żarówkę, która świeciła w zależności od kaprysów generatora, oraz zakratowane okno, przez które z trudem mógłby się przecisnąć niedożywiony nastolatek. Jedy- nym przeciwnikiem była przyroda. Nikt nie pamiętał, kiedy i dlaczego zbu- dowano to więzienie, lecz od z górą stu lat trzymano tu więźniów politycz- nych. Rządy upadały i powstawały, a Los Boxes trwało. W Madrango jego nazwę szeptano z lękiem. Nie prowadzono tu ewidencji skazańców. Data przybycia była bez zna- czenia. Nowemu więźniowi przydzielano celę — jej numer stawał się jego tożsamością. Tysiąc sto osiemdziesiąt trzy dni temu Hatcher został numerem sto dwadzieścia siedem. Regulamin był prosty: Pracujesz i ani słowa do współwięźnia. Kropka. Nikt nie odmawiał pracy. Nikt się nie wykręcał. Praca była jedyną okazją do wyjścia na zewnątrz, na świeże powietrze, zażycia odrobiny ruchu. Tych, którzy odmówili pracy, okazali opór lub przejaw buntu, zamykano w celi i zapominano o ich istnieniu. Jeśli więzień odezwał się do współtowarzysza, strażnicy po prostu obci- nali mu język. Nikt nie próbował drugi raz: Los Boxes było okrutnie praktyczne i sku- teczne. Strażnicy — tylko sześciu — rekrutowali się spośród więźniów. Kiedy federales odchodzili, dostawali obłędu lub umierali toczeni przez pasożyty, zastępowano ich skazańcami. Strażnicy-więźniowie nie byli ani lepsi, ani gorsi od kontraktowych. Chociaż mieli broń, strzelali tylko w obronie wła- snej lub do przypadkowych drapieżników. Ucieczka oznaczała śmierć. Zbiega nikt nie ścigał. Strażnicy śmiali się w kułak i czekali. Kiedy uciekinier zdał sobie sprawę z bezsensu swoich zamia- rów, wracał. Trafiał z powrotem do celi, dostawał dwa posiłki dziennie i zapominano o nim. Początkowo czuł się niesamowicie zawiedziony i bezsilny, jak poeta bez pióra albo mówca, który stracił głos. Nie było sposobu, by dać upust wście- kłości. Towarzystwa dotrzymywał mu jedynie bezwzględny inkwizytor, któ- ry nigdy nie zasypiał, a nazywał się sumieniem. Hatcher nie mógł uciec od nieustannego analizowania swoich czynów, wściekłości na samego siebie, a gdy miesiące stały się latami, specyfika tego miejsca i uwarunkowania poli- tyczne stopiły się w filozoficzny ciąg bytów abstrakcyjnych. 15 Strona 14 Czy zawiódł zaufanie? Czy cynizm odarł go ze szczętem z poczucia war- tości? Czy taka była cena za nietolerancję, pogardzanie godnością? Wiwi- sekcja ciągnęła się w nieskończoność. Zasypiał z pytaniem na ustach i budził się bez odpowiedzi. Nawet wspomnienia stały się odległą i pokrętną fikcją. Kalendarzem były kolejne rysy na glinianej ścianie. W ciągu dnia czas odmierzały cienie krat na podłodze. Jedynie marzenia o wolności trzymały Hatchera przy życiu, ale po trzech latach nawet one wyblakły i skurczyły się do maleńkich błysków nadziei. Zbyt małych, by zainspirować ucieczkę. Początkowo rozważał jej możliwość bardzo poważnie. Swego czasu prze- żył pięć miesięcy w parnej dżungli Laosu i Kambodży. Wyszedł i opowiadał, jak było. Innym razem dwóch członków jego załogi przetrwało dzięki niemu katastrofę samolotu załadowanego bronią, który spadł do dżungli na połu- dnie od Madrango. Jeden z nich miał pecha — zmarł od ukąszenia jadowi- tego węża, gdy byli na skraju lasu. Nadchodzący obłęd powstrzymywały tylko wspomnienia i marzenia o ucieczce. Nie musiał się spieszyć. Czasu miał pod dostatkiem. Obserwował uważnie więzienie i miał nawet plan. Znał rozkład budynku, wszystkie szczeliny i zagłębienia w murach. Przestudiował wszystkie drogi wiodące do dżungli i zrobił wiele szkiców na podłodze i ścianach. Analizował dokładnie każdy wariant. Okno nie było przeszkodą. Czas i erozja zrobiły swoje — wy- starczyło dobrze szarpnąć drągiem, który mógł przemycić w każdej chwili. Kiedy był na zewnątrz, skrupulatnie oglądał budynek więzienia — stary i przegniły. Wspinaczka po gołym murze na szczyt cytadeli wydawała się bulką z masłem. Cirillo dobrze go nauczył. To był dzień, którego nie zapomni do końca życia. Stale miał go przed oczami. Tkwił przyklejony do skały, jakby była potężnym magnesem. Wiatr szarpał ubranie i kąsał krwawiące palce. Hatcher wydrapałby w ścianie dziurę i schował się w niej, gdyby to było możliwe. Miał siedemnaście lat i czuł się jak sparaliżowany. To nie była góra. W żaden sposób nie dało się tego tak nazwać. Stusto- powa iglica o spadzistych ścianach i płaskim wierzchołku stercząca samot- nie wśród wzniesień Gór Zielonych trzy godziny drogi od Bostonu. Ciepły, słoneczny wrześniowy dzień nie zapowiadał niespodzianek z pogodą, lecz nagle zrobiło się zimno i pochmurno. Cirillo był dziesięć stóp wyżej i wspinał się jak pająk, przywierając twarzą 16 Strona 15 do skały. Bez ekwipunku. Bez liny, czekana. Tylko menażka i pudełko żywi- cy przytroczone do pasa. Wspinaczka swobodna — tak to nazywał polega na tym, że nie ma etapu przygotowawczego. Po prostu wspinasz się. Od po- czątku. Zanim zaczęli, Cirillo dokładnie obejrzał ścianę. — Wygląda nieźle. Na początek w sam raz — rzekł. — Powiadasz, że ja tam wejdę? — odparł Hatcher niemal z paniką w głosie. — Od czegoś trzeba zacząć. — Nie chcę zaczynać od czegoś. — Racja. Do tego trzeba mieć jaja — stwierdził Cirillo kładąc drugą puszkę żywicy u podnóża skały. Palce Cirilla wyczuły niewielką szczelinę w pionowej skale. Zanurzył je w puszce, strzepnął nadmiar żywicy i zaczął piąć się w górę. Przypominał ol- brzymiego pająka przylepionego tułowiem do ściany, którego kończyny, poruszając się wolno i na pozór bezładnie, wyczuwały następny punkt opar- cia dla palców, następny stopień i zagłębienie, na którym mógł się podcią- gnąć. Chłopak przyglądał się z lękiem. — Pan ma bzika. — Aha. — A jak się skończą zagłębienia? — Odpadasz. — Bomba, nie ma co! — stwierdził Hatcher. Cirillo wspinał się dalej. Mięśnie pęczniały mu jak balony, mozolnie dźwigając ciężar w górę. Hatcher wciąż patrzył i poczuł się głupio. Zbliżył się do skały i niepewnie przesunął po niej dłońmi, szukając rys, półek i wystę- pów. W końcu wziął puszkę żywicy, przywiązał ją do pasa i naśladując ruchy Cirilla rozpoczął ciężką wspinaczkę. — Powoli i nie patrz w dół — powiedział spokojnie Cirillo. — Ziemia nie ucieknie. Hatcher wspinał się. Palce, ramiona i brzuch bolały niemiłosiernie. Go- dzinę później był czterdzieści stóp wyżej. Kurczowo przywarł do iglicy, jak zgubione i przerażone dziecko do odnalezionej przed chwilą matki. Cirillo zbliżał się do martwego punktu. Występ skalny na szczycie ster- czał nad jego głową. — Dalej nie dam rady — krzyknął Hatcher drżąc z wysiłku. — Nie mam się czego chwycić. — Poszukaj z lewej, synu — odparł Cirillo. — Dobrze, trochę w lewo... ze dwa cale... o właśnie! 17 Strona 16 Krwawiące palce Hatchera odnalazły szczelinę, w której z trudem zmie- ściłby się paznokieć. — Za mała — krzyknął zaciskając powieki, wciąż przyklejony do ściany. — Mnie wystarczyła, a mam dwa razy grubsze palce — odpowiedział Cirillo. Hatcher zagłębił palce w szczelinę, wydrapał piach. Powiększyła się na tyle, że mógł podciągnąć się o następne sześć cali. Strach ściskał mu gardło. W tej chwili niebo pociemniało. Zerwał się wiatr. Przeszyło go przenikli- we zimno. Poczuł pierwsze krople deszczu. Wiatr nasilał się i smagał ciało. Hatcher czuł, że palce mu drżą. — Robi się niewesoło, synu — krzyknął Cirillo. — Weź się w garść, na- przód. — Nie mogę... — Gówno prawda. Rusz tylko tyłek albo zostanie z ciebie mokra plama na dole. — Cholera. Tylko tyle zdołał z siebie wydobyć. Palce pościerane niemal do kości krwawiły coraz mocniej. Stopy bolały jak nigdy przedtem. Ramiona drżały z wyczerpania. Pot spływał po twarzy, kłuł w oczy i łaskotał kąciki ust. Nigdy nie pragnął żyć bardziej niż teraz. Gdy pierwsze krople deszczu spadły na Cirilla, ten także zaczął się bać, ale nie mógł okazać tego chłopcu. Był przy przewieszce. Powoli przesunął palcami do występu. Wyciągnął rękę, najdalej jak mógł, i poczuł ostrą krawędź. Zbadał ją ostrożnie dłonią, a gdy upewnił się, że występ go utrzyma, chwycił z całej siły i zawisł w powie- trzu na jednej ręce. Spojrzał na chłopaka, który wciąż przywierał do ściany jak kępka mchu. Zmienił rękę. Wisząc na prawej, wyciągnął lewą do Hatchera. — Śmiało. Jeszcze sześć stóp i przejmę cię. Hatcher gramolił się w górę, spojrzał na występ nad Cirillem i zamknął oczy szukając oparcia dla palców. Wreszcie jego głowa stuknęła o prze- wieszkę. Droga skończyła się. — Złap mnie za rękę, synu. Hatcher spojrzał przerażonymi oczami na Cirilla, na zapraszające palce wiszącej nad nim lewej dłoni przewodnika. — Zaufaj mi, synu. Dotychczas nie zaufał nikomu. Zaczął obracać głowę. — Nie patrz w dół — powiedział Cirillo spokojnie, ale stanowczo. 18 Strona 17 Chłopak zamknął oczy i znów życie wydało mu się najcenniejszą rzeczą na ziemi. — Daj rękę, synu — rozkazał Cirillo. Hatcher powoli wyciągnął rękę w kierunku muskularnego ramienia poli- cjanta. Poczuł dotyk stwardniałych szorstkich palców. Zsunęły się po jego dłoni i zacisnęły wokół nadgarstka. — Dobra. Teraz puść się. — Co?! — No już! Nie mogę tu sterczeć całą wieczność! Hatcher zamknął oczy, przełknął ślinę i odczepił drugą rękę. Cirillo zaci- snął zęby i powoli dźwignął na wpół bezwładne ciało chłopaka. — Dobra. Złap mnie za kark. Hatcher objął ramionami grubą, muskularną szyję policjanta, który przysunął się do krawędzi występu. — Boże! — wyszeptał, gdy Cirillo wciągnął go na występ i przetoczył w bardziej bezpieczne miejsce. Hatcher leżał plackiem twarzą do skały. Każ- dym oddechem podrywał obłoczek piasku i okruszyn skalnych. Serce waliło jak młotem. Roześmiał się histerycznie. — Do diabła, żyjemy! Żyjemy jak cholera! Spotkał się ze śmiercią i okpił ją. Przeżył to pierwszy raz w życiu i był za- uroczony. — Udało się! — wrzasnął na całe gardło, aż echo odpowiedziało. — Od życia nie ma urlopu. Zapamiętaj to, synu. Zrobisz sobie urlop i przepadłeś. Masz robotę, to ją wykonaj. Zawsze idzie o wszystko. Nie skąp siebie i nie odkładaj na potem. Hatcher spojrzał na niego i powiedział z zapałem: — Chodźmy na następną! Cirillo uśmiechnął się i spokojnie odparł: — Najpierw trzeba zejść z tej. „Ściany to drobnostka — myślał Hatcher. — Przejście przez dżunglę to do- piero ciężka sprawa”. Nadeszła pora deszczu. Po murach więzienia spływała szara, lepka maź. Deszczowe tygodnie zmieniły się w miesiące. Z każdym dniem wejście sta- wało się coraz bardziej niebezpieczne, gdy w ścianie przybywało zdradli- wych niespodzianek. Próbował jak najdokładniej odtworzyć obraz, który widział tylko raz, gdy go tu przywieziono. Szkicował mapy i plany na podło- dze. Opracowywał trasę w górę rzeki. Próbował nanosić kierunki i odległo- ści. Wreszcie pogodził się z faktem, że bez broni, bez kompasu, bez map 19 Strona 18 i najmniejszego rozeznania w terenie ucieczka równa się samobójstwu. Deszcz wciąż padał. Wyzwanie powoli wyblakło i straciło moc. Narzucił sobie surowy reżim dnia. W celi gimnastykował się, by opóźnić zanik mięśni. Intensywny trening myślowy miał zapobiec pomieszaniu zmy- słów, chociaż z dnia ma dzień granica między obłędem a przytomnością zacierała się. By oddalić chwilę, kiedy obłęd weźmie górę, rozmyślał o kobietach w swoim życiu. Czasami imiona zwodziły go i kojarzył je z konkretnymi fak- tami. Spróbował odtworzyć historię pewnej szkolnej miłości. Jak miała na imię? Chyba Haley... Przypominał sobie, kiedy pierwszy raz jej dotknął. Tylne siedzenie chevroleta Cirilla. Ręce wędrowały po omacku w ciemno- ściach. Odsunęła się i skuliła, a gdy mimo to ją odnalazł, uległa i pozwoliła się dotknąć. Przyspieszony oddech. Przesunął rękę do piersi, które dopiero miały rozkwitnąć. Był przerażony rozbudzonym obok pożądaniem. Nie przewidywał, że odwzajemniona namiętność wkrótce stanie się szaleń- stwem. Kochali się wszędzie i jeszcze w kilku nieprawdopodobnych miej- scach — na balkonie jedynego kina w mieście, opatuleni kocem w zagajniku w Massachusetts, a nawet w szafce na ubrania w żeńskiej szatni przy sali gimnastycznej jej liceum. Gdy klasa wyszła na zajęcia, zamknięte drzwi szafki rytmicznie odpowiadały każdemu porywowi młodzieńczej namiętno- ści. Potem on poszedł do akademii, a ona zakochała się do szaleństwa w szkolnym championie wolnej amerykanki. Utratę dziewictwa przeżywał wielokrotnie. Wracała, ilekroć pozwolił my- ślom wędrować swobodnie, nawet gdy dotarły do pewnej alejki w Bostonie, gdzie nakrył go Cirillo. Hatcher był wówczas dobrze zapowiadającym się i twardym hersztem ulicznego gangu, Cirillo równie twardym i nie gorzej zapowiadającym się gliną, który go zgarnął i odmienił. To Cirillo zmusił go, by skończył ogólniak, przekonał do wspinaczki i do tego, że warto dać z siebie wszystko. Cirillo załatwił przyjęcie do Annapolis. Tam odkrył go Har- ry Sloan. Sloan. Wspomnienie o nim było najgorszą torturą. Nie wyobrażał sobie, że mógłby kiedykolwiek zaistnieć bez jego podstępnej ingerencji. Nie potrafił uzmysłowić sobie, kiedy dokładnie sprzedał swoje prawdy za cenę przydatności i pragmatyzmu, ale w tej samej chwili zmienił światło i radość życia na cień wojownika. Teraz, pozostając w odosobnieniu gorszym niż może przytrafić się zwykłemu śmiertelnikowi, Hatcher wielokrotnie na próżno przyzywał chwilę, w której podmieniono mu cel życia. Na początku tylko nienawidził. Siedząc w ciasnym pudle zwanym celą, 20 Strona 19 wymyślał najbardziej wyrafinowane tortury dla Harry'ego Sloana. Z biegiem czasu zaczął szukać gdzie indziej, zrzucał winę na kogoś innego. Jednak w końcu wszystko sprowadziło się do jednego. To Sloan wrobił go, zdradził i skazał na powolną śmierć za życia. Cirillo był wybawcą, Sloan przekleństwem i zniszczeniem. Mimo to nie mógł wyprzeć Sloana ze świadomości. Był on nauczycielem i mentorem w jednej osobie. Wprowadził go w najtajniejsze i nie zawsze zgodne z prawem arkana zawodu, poczynając od otwierania każdego zamka, na doskonałym morderstwie kończąc. Teraz okazało się także, że nauczył go znosić najgorsze warunki. Jak na ironię, właśnie Sloan przygotował go do przetrwania w Los Boxes. Sloan dotrzymał słowa. Obiecywał przygodę i wielkie przeżycia w najlep- szym stylu, używając języka z licznymi ozdobnikami w rodzaju „patrio- tyzm”, „obowiązek”, „ojczyzna”. Było wszystko i jeszcze więcej. Wiele wspa- niałych chwil. Tokio, Singapur i Manila. Hongkong i Bangkok. Zawsze łączyły się w jego myślach, gdy wspominał Cohena i sobotnio- niedzielne wypady z Bangkoku do Hongkongu, by na kilka godzin wyrwać się z piekła w delcie. Apartament na półwyspie Koulun, gdzie był tylko z Daphne. Daphne. Boże, czy jeszcze żyje? Czy wciąż jest tak samo piękna...? Nazy- wał ją Daffy. Pasowało do niej. Był także Sam-Sam Sam, Joe Karaluch i Ts'e K'am Men Ti, matecznik chińskich piratów rzecznych. Był Tollie Fong, cyngiel Triady, który poprzy- siągł mu zemstę za zlikwidowanie ojca, wuja i czterech najbliższych kole- siów. Nie mógł wrócić do Hongkongu. Ani do Bangkoku. Za dużo duchów, wrogów i zaległych pożegnań. Sloan wzbudzał w nim mieszane uczucia. To, co zaczęło istnieć jako więź nauczyciel — uczeń, nabrało cech związku między ojcem i synem. Jak na huśtawce uczuć, Hatcher to go uwielbiał, to przeklinał. W końcu doszedł do wniosku, że nie da się dokładnie określić, kiedy na- stąpiła zmiana w jego systemie wartości. W czasie pierwszego spotkania ze Sloanem był młody i łatwo uległ urokowi chwili. Dał się omamić wszech- obecnemu uśmiechowi i pięknym słówkom. Zresztą Sloan był arcymistrzem zwodzenia słowem jak różdżką. W końcu Hatcher zrozumiał, że to on sam ponosi odpowiedzialność za to, kim był, co robił, za kształt i jakość tego, co zbudował. Los Boxes stało się dla niego czyśćcem. Pewnej nocy usłyszał drapanie w ścianę. Był pewien, że to karaluch albo 21 Strona 20 szczur, ale po chwili glinę przebiła niewielka drzazga. Poruszyła się jak czu- łek ślimaka i wycofała. — Psst. Przyłożył ucho do otworka. Usłyszał schrypnięty i dawno nie używany ludzki głos. — Sto dwadzieścia siedem? STO DWADZIEŚCIA SZEŚĆ Nie odpowiedział. Nie był w stanie. Paranoja i strach zablokowały mu gar- dło. A jeżeli to strażnik go podpuszcza? Ryzyko użycia języka było zbyt duże. Skulił się przy ścianie, przyciskając ucho do otworka, i nasłuchiwał. — Sto dwadzieścia siedem? — powtórzył schrypnięty głos. Zaschło mu w ustach. Chwilę trwał w bezruchu, po czym zakasłał. — Sprytnie. Bardzo sprytnie — szepnął głos po hiszpańsku. — Jestem sto dwadzieścia sześć. Znałem twojego poprzednika. Był dziennikarzem w moim kraju. Bardzo dobrym dziennikarzem. Załatwiły go robaki i zielone jagody. Boże, ten głos, całkiem przyjazny, był niczym odroczenie chwili nadej- ścia obłędu. Hatcher zadał sobie pytanie: jaki sens ma posiadanie języka, skoro się go nie używa? — Słucham — odpowiedział szeptem i natychmiast odruchowo we- pchnął pięść do ust. — Nareszcie, wybawco. — Jestem Hatcher, a ty? — Nieważne, nieistotne — odparł sto dwadzieścia sześć nienaganną angielszczyzną. — Tu nie ma zwolnień warunkowych, darowania kary ani ucieczki. Jestem sto dwadzieścia sześć! Tak już zostanie. Ty jesteś sto dwa- dzieścia siedem. — Jak długo tu jesteś? — Odkąd Pan Bóg stworzył karaluchy. — Powód? — Kłamstwo na szkodę państwa. — Ja też. — Przywiązując wagę do kłamstwa, unieśmiertelniasz je. Nie ma żad- nego znaczenia, dlaczego ja tu jestem ani dlaczego ty tu jesteś. Do tej pory nawet sądy zapomniały o naszym istnieniu. Dlaczego ma obchodzić nas to, co nie obchodzi nikogo? Kłamstwo to kłamstwo. 22