Szołochow Michał - Cichy Don

Szczegóły
Tytuł Szołochow Michał - Cichy Don
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

Szołochow Michał - Cichy Don PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie Szołochow Michał - Cichy Don PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

Szołochow Michał - Cichy Don - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Strona 1 Michał Szołochow Cichy Don Tom 1-4 Warszawa Książka i Wiedza 1982 Na dysku pisał Franciszek Kwiatkowski Tom pierwszy To nie sochy naszą sławną ziemię orały... Naszą ziemię rozkopały końskie kopyta, Naszą sławną ziemię głowy kozackie usiały, Cichy nasz Don rozkwita młodymi wdowami, Kwitnie ojciec nasz, Don, sierotami, Fale cichego Donu spływają ojcowskimi, matczynymi łzami! Hej, ty ojcze, cichy Donie! Hej, czemu ty, ojcze, toczysz mętną falę? Ach, jakże nie mam mętnej toczyć fali! Ode dna biją we mnie, Don cichy, lodowe źródła, We środku mąci mnie, biała ryba. (Ze starych pieśni kozackich) Część pierwsza I Zagroda Melechowów znajduje się na samym skraju chutoru. Wrota ogrodzenia dla bydła wychodzą na północ, w stronę Donu. Stromy, ośmiosążniowy spadek omszałych, zielonawych złomów kredy i oto brzeg: masa perłowa rozsypanych muszelek, zygzakowata obwódka krzemienia wycałowanego przez fale, a dalej już koryto Donu, wrzące na wietrze ciemnymi zmarszczkami. Na wschód, za wierzchowymi płotami gumien - Szlak Hetmański, szpakowacizny piołunu, bury rdest, zdeptany końskimi kopytami, kapliczka na rozstaju, a za nią step, w zamgleniu płynnej dali. Na południe - kredowy grzbiet wzgórza. Na zachód - ulica przecinająca plac biegnie aż do błonia. W przedostatnią wojnę turecką wrócił do chutoru Kozak Prokofij Melechow. Z Turcji przywiózł żonę - drobną, otuloną w szal kobietę. Chowała twarz przed ludźmi, z rzadka pokazując zdziczałe, pełne smutku oczy. Jedwabny szal pachniał dalekimi, nieznanymi woniami. Jego tęczowe desenie podniecały kobiecą zazdrość. Branka trzymała się z dala od krewniaków Prokofija i 1 Strona 2 stary Melechow wkrótce syna wydzielił. Do synowskiego kurenia nie zachodził aż do śmierci, nie zapominając obrazy. Prokofij prędko się zagospodarował: cieśle sklecili kureń, sam Prokofij zrobił ogrodzenie dla bydła i pod jesień przeprowadził przygarbioną żonę - cudzoziemkę na nowe gospodarstwo. Gdy szedł z nią za arbą z dobytkiem, wybiegł na ulicę, kto żył. Kozacy śmieli się pod wąsem, baby głośno wydziwiały, horda brudnych Kozacząt biegła z gwizdaniem, lecz Prokofij szedł powoli w rozpiętym czekmenie jak za pługiem: ogromna, ciemna dłoń ściskała kruchy przegub żoninej ręki, głowa z jasnym czubem wznosiła się hardo - tylko na policzkach wzdymały się i falowały guzy mięśni, a pot wystąpił między skamieniałymi w nieruchomości brwiami. Odtąd rzadko widywano go w chutorze, nie bywał też na majdanie. Żył jak wilk w swoim kureniu nad Donem. W chutorze opowiadano o nim dziwy. Chłopcy pasący cielęta na wygonie gadali, jakoby Prokofij pod wieczór, gdy zorze więdną, wynosił żonę na rękach aż do kurhanu Tatarskiego. Sadzał ją tam na wierzchołku kurhanu, plecami do porowatego kamienia, stoczonego przez wieki, siadał obok niej i razem długo patrzyli w step. Patrzyli póty, póki zorze nie wygasły, po czym Prokofij otulał żonę w zipun (chłopski kaftan) i odnosił do domu na rękach. Chutor gubił się w domysłach, szukając wyjaśnienia tego dziwacznego postępowania, niewiasty aż zapominały się iskać, tyle było plotek. O żonie Prokofija gadano różnie: jedni twierdzili, że jest piękna niesłychanie, inni - przeciwnie. Sprawa wyjaśniła się dopiero wtedy, gdy żołnierka Mawra, najzuchwalsza z bab chutoru, pobiegła do Prokofija, niby to po świeży zaczyn. W czasie gdy Prokofij poszedł do piwnicy po zaczyn, Mawra sprawdziła, że Turczynka Prokofija funta kłaków niewarta. Po powrocie zaczerwieniona Mawra, z chustką osuwającą się z głowy, rajcowała w tłumie kobiet. - Najmilsze, co on w niej znalazł dobrego? Żeby choć kobieta jak się patrzy, ale ta... W chutorze mamy do wzięcia dziewuchy o wiele gładsze. W stanie jak ta osa, o mało się nie złamie; oczyska czarne, ogromne, strzyże nimi jak diabeł, nie daj Boże! Pewno zlegnie niedługo! - Zlegnie? - dziwiły się kobiety. - Chybam nie dziecię, sama troje wyniańczyłam. - A z twarzy jaka? - Z twarzy? Żółta. Oczy przyćmione, oj niesłodko musi być między obcymi. Aha, wiecie, kobietki, że ona chodzi w mężowskich szarawarach? - No-o-o, no-o?... - wykrzykiwały jednym głosem przestraszone niewiasty. - Sama widziałam - szarawary, tylko bez lampasów. Widocznie porwała te, co Prokofij nosi na co dzień. Ma na sobie długą koszulę, a pod koszulą szarawary wpuszczone w pończochy. Jak to zobaczyłam, aż mnie zatkało... W chutorze szeptano, że żona Prokofija zajmuje się gusłami. Synowa Astachowa (Astachowowie siedzieli najbliżej Prokofija) zaklinała 2 Strona 3 się, jakoby drugiego dnia Zielonych Świątek widziała przed świtem, jak żona Prokofija, bosa, z gołą głową, doiła krowę w ich zagrodzie. Zaraz potem wymię zrobiło się jak piąstka dziecięca, krowa straciła mleko i wkrótce zdechła. Tego roku był pomór na bydło. Codziennie trupy krów i cieląt plamiły piaszczyste stojła nad Donem. Zaraza przerzuciła się na konie. Tabuny końskie, buszujące na pastwisku stanicznym, topniały w oczach. I wtedy to ciemne gadki jęły pełzać przez ulice i opłotki... Do Prokofija przyszli Kozacy z zebrania chutoru. Gospodarz wyszedł na ganek, ukłonił się. - Z czym przybywacie, panowie starszyzna? Tłum w niemym milczeniu zbliżył się do ganku. Pewien podchmielony staruch wrzasnął pierwszy: - Wyciągaj tu swoją wiedźmę i Zrobimy sąd!... Prokofij rzucił się do chaty, ale dopędzili go w sieni. Rosły artylerzysta, przezwiskiem Lusznia, stukał głową Prokofija o ścianę, przygadując: - Nie wrzeszcz, nie wrzeszcz, tobie nic do tego!... Ciebie nie tkniemy, ale babę twoją zakopiemy do ziemi. Lepiej zniszczyć ją jedną, niżby chutor miał zginąć bez bydła: A ty nie wrzeszcz, bo ci ścianę twoim łbem rozwalę. - Wlec ją, sukę, na dwór! - huczało z ganku. Kolega pułkowy Prokofija, okręciwszy włosy Turczynki na ręce, drugą ręką zaciskając jej usta, biegiem przeciągnął ją przez sień i z wrzaskiem rzucił tłumowi pod nogi. Cieniutki krzyk prześwidrował ryki tłumu: Prokofij rozrzucił po sieni sześciu Kozaków, wpadł do izby i porwał szablę ze ściany. Kozacy jeden przez drugiego uciekali z sieni. Wywijając nad głową rozmigotaną, świszczącą szablą Prokofij zbiegł z ganku. Tłum drgnął i rozsypał się po zagrodzie. Koło stodoły Prokofij dopędził artylerzystę Lusznię, który był przyciężki w nogach; i z tyłu od lewego ramienia na ukos rozwalił go aż do pasa. Kozacy, wyłamujący już koły z płotu, sypnęli w step poprzez gumno. Po pół godzinie tłum nabrał śmiałości i podszedł do zagrody. Dwóch zwiadowców kuląc się weszło do sieni. Na progu kuchni, z głową niezgrabnie odrzuconą, leżała we krwi żona Prokofija. Prokofij, z drżącą głową i nieruchomym spojrzeniem, otulał w kożuch barani czerwoną, śliską, popiskującą kruszynkę - przedwcześnie zrodzone dziecko. Żona Prokofija zmarła wieczorem tego samego dnia. Nie donoszone dziecko wzięła z litości babka, matka Prokofija. Obłożono je parzonymi otrębami, pojono mlekiem kobylim, a po miesiącu, przekonawszy się; że smagły, podobny do Turczynka malec wyżyje, zaniesiono do cerkwi i ochrzczono. Nadano mu po dziadku imię Pantelej. Prokofij wrócił z katorgi po dwunastu latach. Przystrzyżona, ruda, siwawa broda oraz rosyjska odzież robiły go obcym, niepodobnym do Kozaka. Wziął do siebie syna i zaczął gospodarzyć. 3 Strona 4 Pantelej wyrastał śniady, aż czarny. Z twarzy i z figury przypominał matkę. Prokofij ożenił go z Kozaczką - córką sąsiada. Odtąd turecka krew zaczęła się krzyżować z kozacką. Stąd zjawili się w chutorze Kozacy Melechowowie, dziwnie przystojni, z garbatymi nosami, przezwiskiem Turcy. Pochowawszy ojca Pantelej wgryzł się w gospodarstwo. Pokrył dom na nowo, przyłączył do osady pół dziesięciny nie oranej ziemi, postawił szopy i stodołę krytą blachą. Z polecenia gospodarza dekarz wyciął z obrzynków parę blaszanych kogutów i umieścił je na dachu stodoły. Beztroski wygląd kogutów rozweselał zagrodę nadając jej pozór zamożności i zadowolenia. Na schyłku pełznących latek okrzepł w sobie Pantelej Prokofijewicz, rozrósł się wszerz, przygarbił nieco, miał jednak wygląd postawnego starca. Był grubokościsty, utykał (w młodości na carskiej rewii w czasie skoków złamał nogę), nosił w lewym uchu srebrny kolczyk w kształcie półksiężyca, krucza głowa i broda nie przerzedziły się mimo starości, w gniewie zapamiętywał się i to widać przedwcześnie postarzyło jego dorodną żonę, niegdyś ładną, a obecnie oplątaną siecią zmarszczek. Starszy syn, Petro, żonaty, podobny był do matki: mały z zadartym nosem, ciemnooki, z bujną wiechą włosów koloru pszenicy; młodszy, Grigorij, wdał się w ojca: wyższy od Petra o pół głowy, choć młodszy o sześć lat, podobnie jak ojciec miał zwisający, jastrzębi nos, sinawe migdały gorących oczu, wykrojone nieco skośne, ostry zarys policzków, opiętych brązową, rumianą skórą. Grigorij pochylał się tak samo jak ojciec, nawet uśmiech mieli podobny, nieco zwierzęcy. Duniaszka, pupilka ojcowska, podlotek wielkooki i długoręki, oraz Daria, żona Petra, z niemowlęciem - oto cała rodzina Melechowów. II Rzadkie gwiazdy przedświtu migały chwiejnie na niebie koloru popiołu. Spod chmur ciągnął wiatr. Mgła stawała dęba nad Donem, rozpłaszczała się na spadku kredowej góry i pełzła w jary niby szary, bezgłowy padalec. Lewy brzeg Donu, piaski, bagniska porosłe trzciną, las w rosie - ziały opętańczym, zimnym ogniem zorzy. Za linią lasu słońce tęskniło do wschodu. W melechowowskim kureniu pierwszy zerwał się Pantelej Prokofijewicz. Wyszedł na ganek zapinając po drodze kołnierz koszuli haftowanej krzyżykami. Trawa na podwórzu zasłana była srebrem rosy. Stary wypuścił bydło. Daria w samej koszuli pobiegła doić krowy. Na łydki jej bosych nóg padała rosa. Na trawie poprzez obejście legł zmięty, siwy ślad. Pantelej Prokofijewicz popatrzył, jak trawa zmięta nogami Darii prostuje się powoli, i poszedł do izby. Na framudze rozwartego okna różowiały martwo płatki wiśni, 4 Strona 5 przekwitającej w ogrodzie przed domem. Grigorij spał twarzą do poduszki z odrzuconą w tył ręką. - Griszka, jedziesz na ryby? - Czego chcesz? - zapytał Grigorij szeptem i spuścił nogi z łóżka. - Jedziemy zawczasu, przed słońcem. Grigorij sapiąc ściągnął z wieszaka spodnie, wsunął je w białe wełniane skarpety i długo nakładał but, poprawiając podwinięty tył. - A czy mama nagotowała przynęty? - zapytał ochryple wychodząc za ojcem do sieni. - Nagotowała. Idź do łodzi, ja zaraz przyjdę. Stary wsypał do glinianego dzbanka wonne parzone zboże, oszczędnie zebrał spadłę ziarnka i utykając na lewą nogę pokusztykał do rzeki. Grigorij naburmuszony siedział w czółnie. - Dokąd jechać? - Do Czarnego Jaru, spróbujemy tam koło karpy, gdzie siedzieliśmy onegdaj. Czółno rysując rufą ziemię osiadło na wodzie i odbiło od brzegu. Prąd uniósł je kołysząc, próbując odwrócić bokiem. Grigorij nie wiosłując sterował wiosłem. - Powiosłowałbyś. - Jak się dostaniemy na środek. Przecinając prąd czółno zbliżało się do lewego brzegu. Z chutoru goniły łódź po wodzie wykrzykiwania kogucie. Rysując burtą żwir Czarnego Jaru, którego zrąb zwisał nad wodą, czółno przybiło do kotliny. O pięć sążni od brzegu widniały rozwidlone gałęzie zatopionego wiązu. Wir pędził naokoło bure kawały piany. - Rozwiń, ja przywiążę - szepnął ojciec do Grigorija i wsunął rękę w parujące gardło dzbanuszka. Ziarna prysnęły w wodę, jakby ktoś szepnął półgłosem "szik". Grigorij nizał nabrzmiałe ziarna na haczyki; uśmiechnął się. - Łapaj, łapaj, rybo duża i mała! Linka wpadła do wody, wyciągnęła się jak struna i znowu zelżała, zaledwie ciężarek dotknął dna. Grigorij przycisnął nogą koniec wędziska i starając się go nie poruszyć sięgnął po kapciuch. - Tato, z tego nic nie będzie... Księżyc na nowiu. - Zapałki masz? - Aha. - Daj ognia. Stary zapalił, popatrzył na słońce, które utknęło z tamtej strony karczu. - Karp różnie bierze. Czasem złapie się i na nowiu. - Czuję drobiazg jakiś koło haczyka - westchnął Grigorij. Woda chlupnęła koło łodzi i opadła. Dwułokciowy karp, jakby odlany z czerwonej miedzi, wyskoczył do góry ze stękaniem, wtórując uderzeniami w wodę wygiętego chwaścistego ogona. Ziarna kropel usiały łódź. - Teraz, czekaj! - Pantelej Prokofijewicz otarł mokrą brodę rękawem. W pobok zatopionego wiązu, między obnażonymi ramionami gałęzi 5 Strona 6 jednocześnie wyskoczyły dwa karpie; trzeci, mniejszy, uparcie trzepotał się koło jaru, raz po raz świdrując się w powietrze. *** Grigorij niecierpliwie żuł rozmiękły koniec koziej nóżki. Słabe słońce wzeszło na pół dęba. Pantelej Prokofijewicz zużył całą przynętę - z niezadowoleniem zacisnął wargi i patrzył tępo na nieruchomy koniec wędziska. Grigorij wypluł niedopałek, obserwując ze złością jego lot do wody. W duchu klął ojca za to, że go zbudził przed świtem i nie dał się wyspać. Po tytoniu palonym na czczo pozostał w ustach zapach przysmalonej szczeciny. Przechylił się, by zaczerpnąć wody w garść - gdy koniec wędziska sterczący o kilkanaście cali nad wodą poruszył się słabo i zaczął powoli pełznąć w dół. - Podcinaj! - wyrzucił z siebie starzec. Grigorij drgnął, pociągnął za wędzisko, lecz koniec jego wrył się ostro w wodę, wędzisko zgięło się w pałąk. Jakby wir wciągał z ogromną siłą krzepkie, wierzbowe wędzisko. - Trzymaj! - stękał stary odpychając czółno od brzegu. Grigorij usiłował podnieść wędzisko, ale to mu się nie udało. Gruba linka pękła z suchym cmoknięciem. Grigorij zachwiał się tracąc równowagę. - Ależ byk! - przygadywał Pantelej Prokofijewicz, nie mogąc trafić haczykiem w przynętę. Grigorij śmiejąc się z podniecenia przywiązał nową linkę i zarzucił. Zaledwie ciężarek zdołał dotknąć dna, gdy koniec wędziska zgiął się. - A jesteś, diable... - mruknął Grigorij, z trudem odrywając ode dna rybę, która rzuciła się na środek nurtu. Linka rysowała wodę z przenikliwym, mokrym bzykaniem, zielonawe płótnisko wody falowało za nią. Pantelej Prokofijewicz przebierał krótkimi sęczkami palców po uchu czerpaka. - Zawróć go na wodę! Trzymaj, bo przetnie jak piłą! - Jeszcze czego! Wielki, żółto - czerwony karp uniósł się na powierzchnię, pieniąc wodę, po czym pochylił tępy łeb i rzucił się w głąb. - Ale ciągnie, aż mi ręka zdrętwiała... No, czekaj, bracie! - Griszka, trzymaj! - Trzy-y-mam! - Uważaj, nie puszczaj pod łódź... Uważaj! Grigorij z wysiłkiem doprowadził do łodzi karpia, leżącego na boku. Stary zbliżył się z czerpakiem, lecz ryba wytężyła resztki sił i uciekła w głąb. - Podnieś mu łeb! Jak łyknie wiatru, to się uspokoi. Grigorij znowu podciągnął do łodzi zmęczonego karpia. Karp utknął nosem w szorstki brzeg łodzi, ziewając szeroko otwartym pyskiem, i pozostał tak migocąc płynnym pomarańczowym złotem skrzeli. - Już się nawojował! - chrząknął Pantelej Prokofijewicz, zwaliwszy karpia do czerpaka. 6 Strona 7 Siedzieli jeszcze z pół godziny. Miotanie się karpia ustało. - Zwijaj, Griszka. Widać ostatniegośmy osidłali, nie ma co czekać. Zebrali się. Grigorij odepchnął łódź od brzegu. Przejechali już połowę drogi. Z twarzy ojca Grigorij widział, że chce coś powiedzieć, ale stary patrzył w milczeniu na zagrody chutoru, rozrzucone pod górą. - Wiesz co, Grigorij... - zaczął ojciec niezdecydowanie, miętosząc tasiemki torby leżącej pod nogami - uważam, że ty coś tam z Aksinią Astachową... Grigorij mocno poczerwieniał, odwrócił się. Kołnierz koszuli, wpinający się w muskularną, spaloną słońcem szyję, wycisnął na niej białe pasemko. - Uważaj, chłopaku - ciągnął stary szorstko i gniewnie - zacznę z tobą gadać inaczej. Stepan to nasz sąsiad i nie pozwolę bałamucić jego kobiety. Tu może dojść do grzechu, a uprzedzam zawczasu: jak to spostrzegę - zaćwiczę! Pantelej Prokofijewicz zebrał palce w sękatą pięść, zmrużył wypukłe oczy i patrzył, jak krew ucieka z twarzy syna. - Gadanie ludzkie - burknął głucho Grigorij jakby spod wody i spojrzał prosto w sinawy garb ojcowskiego nosa. - Milcz lepiej! - Mało to ludzie gadają... - Sza, psubracie! Grigorij pochylił się nad wiosłem. Czółno popłynęło skokami. Loczki fal pluskały i tańczyły za rufą. Aż do przystani milczeli obaj. Gdy podjeżdżali, ojciec przypomniał: - Uważaj mi, pamiętaj - masz od dziś skończyć z tymi wszystkimi zabawami. Żeby mi ani kroku za zagrodę! Tak. Grigorij milczał. Spytał tylko, umocowawszy łódż: - Czy rybę oddać kobietom? - Zanieś kupcom - stary zmiękł - będziesz miał na tytoń. Grigorij szedł za ojcem zagryzając usta. "Spróbujcie, tato, możecie mnie spętać, a ja i tak pójdę na zabawę" - myślał świdrując gniewnymi oczyma krępy kark ojcowski. W domu Grigorij troskliwie zmył piasek przyschły na łusce karpia i przesunął patyczek przez skrzela. We wrotach wpadł na Mitkę Korszunowa, przyjaciela i jednolatka. Mitka szedł igrając końcem nabijanego srebrem paska. Krągłe, nieco bezczelne oczy oliwiły się w wąziutkich szczelinkach rzęs. Żółte źrenice miał ustawione po kociemu, stąd spojrzenie jego było płynne i nieuchwytne. - Gdzie to z rybą? - Dzisiejszy połów. Niosę do kupca. - Do Mochowa? - Tak. Mitka zważył karpia na oko. - Z piętnaście funtów? - I pół. Ważyłem na bezmianie. 7 Strona 8 - Zabierz mnie z sobą, będę się targował. - Chodźmy. - A litkup? - Ugodzimy się, co gadać po próżnicy. Ludzie po nabożeństwie rozsypali się na ulicy. Drogą kroczyli rzędem trzej bracia zwani Szamilami. Bezręki Aleksy, najstarszy, szedł w środku. Sztywny kołnierz munduru podtrzymywał żylastą szyję, klin rzadziutkiej, kędzierzawej bródki skręcał się zadzierzyście, lewe oko mrugało nerwowo. Dawno temu na strzelnicy karabin pękł w ręku Aleksego. Kawałek zamka zniekształcił mu policzek. Odtąd oko mruga samo przy każdej okazji. Niebieska szrama przeorała policzek i zagłębiła się w kądziel włosów. Lewą rękę urwało mu aż po łokieć, lecz Aleksy pozostałą potrafił skręcić papierosa zręcznie i nieomylnie: przyciskał kapciuch do wypukłej piersi, odrywał zębami kawałek bibuły, zginał w rowek, nabierał tytoniu i skręcał robiąc nieuchwytne ruchy palcami. Zanim ktokolwiek się obejrzy, już Aleksy gryzie w zębach gotowego papierosa, mruga i prosi o ogień. Aleksy, choć bez jednej ręki, był najlepszym pięściarzem w chutorze. Nie można nawet powiedzieć, aby pięść miał specjalnie wielką - nic podobnego; ale zdarzyło mu się raz zgniewać na wołu podczas orki, bat zapodział się gdzieś; rąbnął pięścią, a wół padł w bruzdę, krew wali mu z uszu, o mało nie zdechł. Bracia Aleksego, Martyn i Prochor, byli do niego zupełnie podobni - niscy, przysadziści jak dęby, tyle że mieli po dwie ręce. Grigorij przywitał się z Szamilami, Mitka przeszedł odwróciwszy głowę, aż chrząsnęło. W zapusty Aloszka Szamil w bitce na pięści obszedł się bez litości z młodymi zębami Mitki; machnął tylko na odlew i Mitka wypluł dwa trzonowe na siny lód, zdarty podkutymi butami. Aleksy zrównawszy się z chłopakami mrugnął co najmniej pięć razy: - Sprzedasz kloc? - A to kup. - Ile chcesz? - Parę wołów i żonę na dodatek. Aleksy mrużąc oko zaczął machać kikutem: - Ach, ty dziwaku, dziwaku. O - ho - ho, żonę... Może jeszcze z przychówkiem? - Zostaw na rozpłód, bo Szamile gotowi wyginąć - szczerzył zęby Grigorij. Na placu koło parkanu cerkiewnego gromadzili się ludzie. W tłumie wykrzykiwał starosta cerkiewny podnosząc nad głową spętanego gąsiora: - Pół rubla. Brać! Kto da więcej? Gąsior kręcił szyją mrużąc pogardliwie turkusy oczu. Mały, siwiutki staruszek, z piersią zawieszoną krzyżami i medalami, wymachiwał rękoma. - Nasz dziadek Griszaka baje o wojnie tureckiej - wskazał oczyma Mitka pójdziemy posłuchać? 8 Strona 9 - Póki będziemy słuchać, karp nam spuchnie i zaśmierdnie. - Spuchnie, będzie więcej ważył, czysty zysk. Na placu, za szopą strażacką, gdzie rozsychały się beczki strażackie z połamanymi dyszlami, zielenił się dach domu Mochowa. Grigorij i Miszka rozmawiając podeszli do ganku domu Mochowa. Słupy ganku były pokryte gęstym ornamentem dzikiego wina. Plamiste cienie leniwie układały się na ganku. - Ot, Mitrij! Jak żyją ludzie... - Nawet klamki, i te złocone! - Mitka otworzył drzwi na taras. - Kto tam? - zawołano z tarasu. Grigorij nieśmiało podszedł pierwszy. Ogon karpia zamiatał malowaną podłogę. - Do kogo? Dziewczyna w trzcinowym fotelu na biegunach. W ręku talerzyk z truskawkami. Grigorij patrzył w milczeniu na różowe serduszko pełnych warg obejmujących jagódkę, dziewczyna skłoniwszy głowę oglądała przybyłych. Griszce przyszedł z pomocą Mitka. Zakasłał. - Nie kupicie rybki? - Ryba? Zaraz powiem. Fotel zakołysał się, dziewczyna wstała człapiąc haftowanymi pantoflami, włożonymi na bose stopy. Słońce przeświecało przez białą suknię dziewczyny, Mitka widział mgliste zarysy pełnych nóg i szeroko falującą koronkę halki. Podziwiał atłasową białość gołych łydek; jedynie na krągłych piętach skóra błyszczała mleczną żółtością. Mitka trącił Grigorija. - Patrz no, Griszka, co za spódnica... Widać wszystko jak przez szkło... Dziewczyna wyszła z drzwi od korytarza i siadła miękko na fotelu: - Proszę iść do kuchni. Grigorij wszedł do domu na palcach. Mitka odstawił nogę i gapił się na białą nitkę przedziału we włosach dziewczyny, tworzących dwa złociste półkola. Przypatrywała mu się zuchwałymi, niespokojnymi oczami. - Tutejszy? - Tutejszy. - Czyj? - Korszunow. - A jak wam na imię? - Mitrij. Oglądała starannie różową łuskę paznokci i podwinęła nogi szybkim ruchem. - Który z was łowi ryby? - Grigorij, mój przyjaciel. - A wy nie chodzicie na ryby? - Chodzę i ja, jak mi przyjdzie ochota. - Na wędkę? - Owszem, łowimy na wędkę. U nas to nazywają prytugi. 9 Strona 10 - Ja bym też chciała iść na ryby - rzekła po chwilowym milczeniu. - No cóż, pojedziemy, jeśli jest ochota. - Nie, poważnie? Jak by to urządzić? - Trza wstać bardzo rano. - Wstanę, tylko trzeba mnie zbudzić. - Można zbudzić... A ojciec? - Co ojciec? Mitka roześmiał się: - Żeby tak nie wziął za złodzieja... Gotów zaszczuć psami. - Głupstwo! Śpię sama w narożnym pokoju. Oto okno - wskazała palcem. - Jak przyjdziecie i zastukacie do okna, wstanę zaraz. W kuchni ścierały się głosy: nieśmiały Grigorija i gęsty, oleisty - kucharki. Mitka przebierał mętne sreberko kozackiego paska i milczał. - Macie żonę? - spytała z ukrytym śmieszkiem. - A bo co? - Tak sobie, ciekawa jestem. - Nie, kawaler. Mitka nagle poczerwieniał, a ona pytała z uśmieszkiem, bawiąc się gałązką, z której jagody osypały się na podłogę: - A cóż, Mitia, dziewczęta was lubią? - Jedne lubią, inne nie. - Co też powiecie... A dlaczego macie takie oczy jak kot? - Jak kot? - zmieszał się Mitka. - A właśnie, kocie oczy. - To, widać, po matce... To nie moja wina. - A dlaczego to was nie żenią? Mitka opanował chwilowe zakłopotanie i mrugnął żółtymi oczyma, czując nieuchwytne szyderstwo w jej słowach. - Żenidło mi jeszcze nie urosło. Podniosła brwi w zdumieniu, poczerwieniała i wstała z fotela. Kroki na ganku od ulicy. Jej krótki uśmieszek, kryjący szyderstwo, oparzył Mitkę jak pokrzywa. Sam gospodarz, Siergiej Płatonowicz Mochow, szurając miękko chromowanymi obszernymi trzewikami z godnością przeniósł swą otyłą postać obok usuwającego się Mitki. - Do mnie? - zapytał w przejściu, nie odwracając głowy. - To, papo, przyniesiono rybę. Grigorij wyszedł z pustymi rękoma. III Grigorij przyszedł z zabawy po pierwszych kurach. Z sieni powiało na niego zapachem przekisłej zakwaski i przaśną suchością macierzanki. Przeszedł na palcach do izby, rozebrał się, rozwiesił starannie świąteczne szarawary z lampasami, przeżegnał się i poszedł spać. 10 Strona 11 Złota smuga sennego księżycowego światła przecięta na podłodze krzyżem ramy okiennej. W kącie pod haftowanymi ręcznikami mdły połysk posrebrzanych ikon. Nad łóżkiem lepkie bzykanie zaniepokojonych much. Już się zdrzemnął, ale w kuchni rozpłakało się dziecko brata. Kołyska skrzypiała jak nie nasmarowana arba. Daria mruknęła sennie: - Sza, nieznośne dziecko! Z tobą nie ma ani snu, ani spokoju! - i zaśpiewała cichutko: Kłodo-dudo, Gdzieś się podziewała? Konim doglądała. Cóżeś tam dojrzała? Konika z siodełkiem. Ze złotym frędzelkiem... Grigorij przypomniał sobie zasypiając przy miarowym skrzypieniu kołyski: "Przecież Petro ma jutro iść na obóz. Daszka zostaje z dzieckiem... Kosić już będziemy bez Petra". Zanurzył głowę w gorącej poduszce, ale kołysanka sączyła się natrętnie w uszy: A gdzie twój koń? Stoi za wrotami... A gdzie te wrota? Zabrała woda. Przeciągłe rżenie konia wstrząsnęło Grigorijem. Po głosie poznał wojskowego konia Petra. Zapinał długo koszulę palcami osłabłymi ze snu i znów omal że nie usnął pod płynne kołysanie pieśni: A gdzie gęsi? W trzciny poszły. A gdzie trzciny? Zżęły dziewczyny. A gdzie się podziały? Za mąż się wydały, A gdzie ich Kozacy? Poszli na wojenkę... Rozmarzony snem Grigorij dobrnął do stajni i wyprowadził konia na drogę. Przelotna pajęczyna połaskotała go w twarz. Sen przepadł od razu. Przez Don biegnie skośny, falisty, księżycowy szlak, nie tknięty kopytem. Nad Donem mgła, a w górze gwiezdne proso. Z tyłu koń ostrożnie stawia nogi. Niewygodne zejście do wody. Z drugiego brzegu dobiega krzyk gęsi, sum, polujący na drobiazg rzeczny w nadbrzeżnym mule, porwał się i ruszył na dużą wodę. Grigorij długo stał nad wodą. Brzeg dyszał zgniłą, mdłą wilgocią. 11 Strona 12 Z końskiego pyska kapały drobne krople. W sercu Grigorija lekka, słodka pustka. Jest dobrze, nie myśli się o niczym. Wracając spojrzał na wschód, gdzie niebieski półmrok rozpraszał się powoli. Spotkał matkę koło stajni. - To ty, Griszka? - A kto ma być? - Poiłeś konia? - Poiłem - niechętnie odpowiedział Grigorij. Podając się do tyłu matka niesie w zapasce kiziak na ogień, człapiąc starczo słabymi bosymi nogami. - Poszedłbyś zbudzić Astachowów. Stepan wybierał się razem z naszym Petrem. Chłód wkłada do wnętrza Griszy sztywną drżącą sprężynę. Ciało w mrówczych ukłuciach. Przez trzy stopnie wskakuje na dudniący ganek Astachowów. Drzwi są nie zamknięte. W kuchni na rozesłanej derce śpi Stepan, pod jego ramieniem - głowa żony. W rzednącym mroku Grigorij widzi koszulę Aksinii podwiniętą nad kolanami, brzozowobiałe nogi. Ogląda się jak złodziej. Głosem ochrypłym i obcym: - Hej, jest tam kto? Wstawajcie! Aksinia chlipnęła przez sen. - Oj, co to? Kto tu? - jej naga ręka śpiesznie zakrzątnęła się przy nogach, obciągając koszulę. Na poduszce została plamka śliny, wypuszczonej przez sen; o świtaniu babski sen bywa mocny. - To ja. Matka posłała obudzić was... - My zaraz... Tu u nas nie ma się gdzie podziać... Śpimy na podłodze przed pchłami. Stepan, wstawaj, słyszysz? Grigorij domyśla się po głosie, że ona czuje się nieswojo - i śpieszy z odejściem. *** Z chutoru na majowe obozy szło ze trzydziestu Kozaków. Punkt zborny - plac. Już o siódmej w stronę placu ciągnęły wózki z budkami brezentowymi, Kozacy piesi i konni, w płóciennych koszulach, uzbrojeni. Petro na ganku pośpiesznie zszywał pęknięty rzemień. Pantelej Prokofijewicz krzątał się koło Petrowego konia, dosypywał owsa do żłobu pokrzykując od czasu do czasu: - Duniaszka, zaszyłaś to suchary? A przesypałaś słoninę solą? Zarumieniona Duniaszka biegała jak jaskółka tam i z powrotem przez podwórze i ze śmiechem broniła się przed pokrzykiwaniami ojca. - Tato, róbcie, co do was należy, już ja braciszkowi wszystko tak ułożę, że do samego Czerkaska nic nie drgnie. - Nażarł się? - dowiadywał się Petro śliniąc dratwę i wskazując na konia. - Gryzie sobie - odpowiada z godnością ojciec, sprawdzając potniki szorstką dłonią. - Najmniejszy drobiazg, okruch albo ździebełko przylepi się do potnika i w jeden przemarsz zetrze do krwi grzbiet koński. - Jak się gniady nażre, napójcie go, tato. - Griszka zaprowadzi go do Donu. Hej, Grigorij, wyprowadź konia! 12 Strona 13 Duży, suchy doniec z gwiaździstą plamką na czole szedł rześko. Grigorij wyprowadził go za furtkę, wskoczył na niego zaledwie tknąwszy ręką grzywy i ruszył z miejsca zamaszystym kłusem. Chciał powstrzymać konia na spadku, ale ten zmylił nogi, zadrżał niespokojnie i ruszył z góry galopem. Grigorij odrzucił się w tył; leżąc prawie na grzbiecie ujrzał schodzącą w dół kobietę z wiadrami. Skręcił ze ścieżki i werżnął się w rzekę prześcigając wzniesiony obłok kurzu. Z góry, kołysząc się, schodziła Aksinia i z daleka jeszcze krzyknęła donośnie: - Ty diable wściekły! Cud, że nie stratował, poczekaj, powiem ojcu, jak ty jeździsz! - No, no, sąsiadko, nie wymyślaj. Jak odprowadzisz męża do obozu, to może przydam się w gospodarstwie. - Na jakiego diabła jesteś mi potrzebny? - Poprosisz jeszcze, jak przyjdą sianokosy - śmiał się Grigorij. Aksinia stojąc na pomoście zaczerpnęła zręcznie wody do wiadra na nosidle i spojrzała na Grigorija zaciskając kolanami spódnicę wzdętą przez wiatr. - No i cóż, twój Stepan zbiera się? - spytał Grigorij. - A tobie co do tego? - No tak. - Aleś ty... Cóż to, nie można nawet spytać? - Zbiera się, no więc? - Zostajesz, znaczy się, żołnierką. Koń oderwał wargi od wody, żując resztki spływające między zębami, uderzył w wodę przednim kopytem, spoglądając na przeciwny brzeg Donu. Aksinia napełniła wodą drugie wiadro, przerzuciła nosidła przez ramię i poszła pod górę, kołysząc się z lekka pod ciężarem. Grigorij ruszył za nią na koniu. Wiatr furkotał spódnicą Aksinii, przebierał na smagłym karku drobne, puszyste kosmyczki. Szłyczka (płaska czapeczka) haftowana kolorowym jedwabiem płonęła na włosach zwiniętych w ciężki węzeł, różowa, wpuszczona w spódnicę koszula obejmowała bez zmarszczek spadziste plecy i pełne ramiona. Idąc pod górę Aksinia pochylała się nieco naprzód, podłużny rowek na plecach występował pod koszulą. Oczy Grigorija towarzyszyły każdemu ruchowi Aksini. Chciało mu się jeszcze z nią mówić. - Będzie ci się chyba przykrzyć bez męża? Hę? Aksinia odwróciła głowę, uśmiechnęła się. - Jakżeby nie. Ożeń się - mówiła dysząc, urywanym głosem - ożeń się, to sam będziesz wiedział, czy się przykrzy bez przyjaciela. Grigorij pchnął konia, by zrównać się z nią, i zajrzał jej w oczy. - A są takie kobiety, co mają uciechę z tego, że mężów zabierają. Nasza Daria to tyje bez Petra. Aksinia dyszała mocno, poruszając nozdrzami; rzekła wreszcie, poprawiając włosy: - Mąż nie wąż, ale krew pije. Prędko cię to będziemy żenili? - Nie wiem, jak tata. Chyba po wojsku. 13 Strona 14 - Jesteś młody, nie żeń się. - A bo co? - Tylko kłopot - spojrzała spode łba i uśmiechnęła się skąpo, nie otwierając ust. I tu Grigorij po raz pierwszy zauważył, że Aksinia ma usta pulchne, bezwstydnie pożądliwe. Dzieląc grzywę końską na pasma rzekł: - Nie mam ochoty do żeniaczki. Znajdzie się taka, co i tak pokocha. - Masz już na oku? - Co mam mieć na oku... Choćby ty - odprowadzasz Stepana... - Ty ze mną nie zaczynaj! - Może ugryziesz? - Powiem słówko Stepanowi... - A ja twojego Stepana... - Patrzcie no, jaki odważny, zaraz się rozpłacze. - Nie strasz mnie, Aksinia! - Ja nie straszę. Zajmuj się dziewuchami. Niech ci haftują chustki. A na mnie nie masz co się gapić. - Umyślnie będę patrzył. - A to patrz! Aksinia uśmiechnęła się pojednawczo i zeszła ze ścieżki próbując obejść konia. Grigorij zwrócił go bokiem, zagradzając drogę. - Puść, Griszka! - Nie puszczę. - Nie rób głupstw; muszę wyprawić męża. Grigorij z uśmiechem ruszył koniem; ten stopniowo spychał Aksinię do jaru. - Puść, diable! Nie widzisz ludzi... co sobie pomyślą? Rzuciła wokół zalęknionymi oczyma i przeszła zachmurzona, nie oglądając się. Na ganku Petro żegnał się z rodziną. Grigorij osiodłał konia. Petro śpiesznie zbiegł ze schodków podtrzymując ręką szablę i wziął cugle z rąk Grigorija. Koń niespokojnie grzebał kopytem, przeczuwając podróż. Toczył z pyska pianę gryząc wędzidło. Złowiwszy strzemię nogą, opierając rękę o łęk siodła Petro mówił do ojca: - Tato, nie męczcie łysych robotą. Sprzedamy na jesieni. Grigorij niech dopatrzy konia. A stepowej trawy nie sprzedawaj; sam widzisz, jakie siano będzie w tym roku na łące. - No, komu w drogę, temu czas. Jedź z Bogiem - powiedział stary żegnając syna. Petro nawykowym ruchem rzucił się na siodło i poprawił z tyłu fałdy koszuli, ściągnięte pasem. Koń poszedł w stronę wrót. Rękojeść szabli błysnęła mdło, drgając w takt kroków końskich. Daria poszła z dzieckiem na ręku za koniem. Matka stała na podwórzu, wycierając łzy i zaczerwieniony nos rogiem zapaski. - Braciszku, pierożki! Zapomniałeś pierożków! Pierożki z ziemniakami! Dunia jak koza skoczyła we wrota. - Czego się drzesz, głupia! - krzyknął gniewnie Grigorij. 14 Strona 15 - Pierożki zostały! - jęczała Dunia oparta o furtkę. Z oczu ciekły łzy na zamazane, rozgorączkowane policzki, a z policzków na bluzkę. Daria patrzyła z dłonią u czoła na białą koszulę męża, przysłonioną kurzem drogi. Pantelej Prokofijewicz spojrzał na Grigorija, kołysząc spróchniałym słupem przy wrotach. - Weź i popraw wrota, zrób podpórki! - Pomyślawszy dodał niby jaką nowość: - Pojechał Petro. Przez płot Grigorij widział, jak Stepan zbiera się do drogi. Aksinia, wystrojona, w zielonej wełnianej spódnicy, przyprowadziła mu konia. Stepan mówił coś do niej z uśmiechem. Pocałował po gospodarsku żonę, bez pośpiechu, i długo nie zdejmował ręki z jej ramienia. Spalona słońcem w pracy ręka czerniała niby węgiel na białej bluzce Aksinii. Stepan stał zwrócony plecami do Grigorija; przez płot widać było jego krzepki, pięknie podgolony kark, ramiona szerokie i nieco obwisłe, a gdy nachylił się do żony - zakręcony koniuszek jasnego wąsa. Aksinia śmiała się czegoś i kręciła głową przecząco. Rosły wrony koń szarpnął się podrzucając jeźdźca w strzemieniu. Stepan wyjechał z wrót długim stępem, siedział w siodle jak wrosły. Aksinia zaś szła obok, trzymając się strzemienia, i spoglądała z dołu w oczy miłosnym i chciwym spojrzeniem. Minęli tak sąsiedni kureń i skryli się za zakrętem. Grigorij odprowadził ich długim, nieruchomym spojrzeniem. IV Pod wieczór zaniosło się na burzę. Ciemnoszara chmura stanęła nad chutorem. Rozczochrany przez wiatr Don rzucał na brzegi grzebieniaste, gęste fale. Sucha błyskawica paliła niebo za lewadami. Rzadkie odgłosy grzmotu przytłaczały ziemię. Kania krążyła pod chmurą z rozpuszczonymi skrzydłami, wrony goniły ją z wrzaskiem. Dysząca zimnem chmura szła z zachodu wzdłuż Donu. Niebo za błoniem czerniało groźnie, step milczał wyczekująco. Przez chutor szedł trzask zamykanych okiennic. Staruchy wracały z nabożeństwa żegnając się nieustannie, szary słup kurzu kołysał się na placu, pierwsze ziarna dżdżu padały już w przeciążoną wiosennym upałem ziemię. Duniaszka przebiegła przez podwórze trzęsąc warkoczykami, zatrzasnęła drzwi kurnika i stanęła rozdymając nozdrza jak koń przed skokiem. Dzieciarnia brykała na ulicy. Miszka, ośmiolatek sąsiadów, wiercił się przysiadając na jednej nodze; na głowie kołysał mu się zakrywając oczy olbrzymi kaszkiet ojcowski. Miszka wrzeszczał przenikliwie: Roś, deszczyku, roś, rzęsisty, Pojedziemy w krzaki, chrusty, Do Boga się pomodlimy, 15 Strona 16 Chrystusowi pokłonimy... Duniaszka z zawiścią patrzyła na bose, osypane strupkami zadrapań nogi Miszki, zawzięcie tupiące po ziemi. Chciało jej się również skakać na deszczu, moczyć głowę, aby włosy rosły gęste i kędzierzawe, chciało się tak samo jak koleżka Miszki stanąć w kurzu drogi do góry nogami, ryzykując upadek w tarninę, ale matka patrzyła przez okno miamląc gniewnie wargami. Duniaszka westchnęła i wbiegła do kurenia. Spadł gęsty, ulewny deszcz. Grzmot rozpękł się nad samym domem, odłamki potoczyły się aż za Don. W sieni ojciec i spocony Griszka ciągnęli z bokówki zwiniętą sieć. - Nici lnianych i dużą igłę, prędko! - krzyknął Grigorij do Duni. W kuchni zapalono lampę. Daria zasiadła do naprawiania sieci. Stara mruczała kołysząc dziecko: - Zawsze się ciebie trzymają różne wymysły, szlibyście lepiej spać, nafta ciągle drożeje, a ty wypalasz. Jaki tam teraz może być połów? Gdzie was tam zaraza niesie? Potopicie się, na dworze koniec świata! Widzicie, jak błyska. Panie Jezu! Królowo niebios... Przez sekundę w kuchni panowała oślepiająca siność i cisza; słychać było, jak deszcz drapie w okiennicę. Później trzasnął grzmot. Duniaszka pisnęła i schowała głowę w sieć. Daria drobnymi ruchami żegnała drzwi i okna. Stara patrzyła strasznymi oczyma na kota ocierającego się o jej nogi. - Duńka, wypędź go, przek...! Królowo niebieska, daruj mnie grzesznej. Dunia, wyrzuć kota na podwórze. Precz, siło nieczysta! A żeby cię... Grigorij puścił brzeg sieci i trząsł się w cichym śmiechu. - No, co wy tam... chichoty! Cicho - krzyknął Pantelej Prokofijewicz. - Baby, zszywać prędko, mówiłem, żeby sieć obejrzeć zawczasu! - A jaka tam teraz ryba - pisnęła stara. - Milcz, kiedy nie rozumiesz! Ile czeczugi samej nabierzemy koło odmiału! Ryba boi się burzy, idzie do brzegu. Woda pewnikiem zmętniała. No, Dunia, wyjdź no, posłuchaj, jak tam strumyk przybrał. Duniaszka ruszyła niechętnie bokiem ku drzwiom. - A kto pójdzie na rzekę? Daria nie może, piersi przeziębi - stara nie chciała się uspokoić. - Ja i Griszka, do drugiej sieci zawołamy Aksinię i jeszcze jaką kobietę. Duniaszka wbiegła zdyszana. Krople dżdżu zwisały na rzęsach. Pachniała wilgotnym czarnoziemem. - Strumień szumi, że strach! - Pójdziesz z nami na rzekę? - A jeszcze kto pójdzie? - Zawołamy kobiety. - Pójdę! 16 Strona 17 - No, to narzuć zipun i pędź do Aksinii. Jak zechce iść, to niech zawoła jeszcze Małaszkę Frołową! - Ta nie zmarznie - uśmiechnął się Grigorij. - Ma na sobie tłuszczu jak dobry wieprzek. - Wziąłbyś trochę siana suchego, Grisza - radziła matka - połóż sobie pod serce, bo wnętrze zaziębisz. - Leć, Grigorij, po siano! Dobrze mówi stara. Wkrótce Duniaszka przyprowadziła kobiety. Aksinia w podartym kaftaniku, przepasanym sznurem, i w niebieskiej spódnicy wyglądała dziś mniejsza i chudsza niż zwykle. Prześmiewając się z Darią Aksinia zdjęła chusteczkę z głowy, skręciła włosy w ściślejszy węzeł, odrzuciła głowę i patrzyła zimno na Grigorija. Gruba Małaszka przewiązywała na progu pończochy i chrypiała przeziębionym głosem: - Wzięliście worki! Boże wielki, ale my dzisiaj nałapiemy ryb! Wyszli na podwórze. Gęsty deszcz lał na rozmiękłą ziemię. Pienił się w kałużach, spełzał do Donu strumieniami. Grigorij szedł przodem. Opływała go nieuzasadniona radość. - Tato, uważaj, tu rów! - Ale też ciemno! - Aksiuszka, trzymaj się mnie, nieboże, razem będziemy w kozie - śmieje się Małaszka ochryple. - Patrz, Grigorij, chyba to przystań Majdannikowa. - Właśnie ona. - Stąd... Zaczynamy... - grzmi Pantelej Prokofijewicz przemagając chłostę wiatru. - Dziadku, nic nie słychać: chrypi Małaszka. - Z Bogiem, do wody... Ja od głębiny. Powiadam, od głębiny... Małaszka, diable głuchy, gdzie ciągniesz? Ja pójdę do głębi! Grigorij! Griszka! Niech Aksinia idzie z brzegu! Nad Donem jęczący ryk. Wiatr szarpie na strzępy skośne smugi dżdżu. Grigorij wymacuje nogami dno i zanurza się po pas w wodę. Lepki chłód pełznie po piersi, ściąga serce obręczą. Fale jak batem biją w twarz, w oczy zmrużone mocno. Sieć nadyma się niby balon, ciągnie w głąb. Nogi Grigorija, obute w wełniane skarpety, ślizgają się po piaszczystym dnie, sieć wydziera się z rąk... Głębiej, głębiej... Dół. Nogi podrywa. Prąd wsysa, niesie ostro ku środkowi: Grigorij pracując mocno prawą ręką płynie do brzegu. Czarna, rozkołysana głębia straszy go jak jeszcze nigdy. Noga z rozkoszą dotyka chwiejnego dna. O kolano uderza jakaś ryba. - Obejdź głębiej! - dobiega z grząskiej czerni głos ojca. Sieć unosi się. Znowu pełznie w głąb, prąd znowu wyrywa ziemię spod nóg i Grigorij płynie z zadartą głową wypluwając wodę. - Żyjesz to, Aksinia? - Jeszcze żyję. - Deszczyk jakby ustaje. - Mały ustaje, zaraz lunie wielki. - Ciszej. Ojciec usłyszy, nawymyśla. 17 Strona 18 - Też, przestraszył się ojca... Przez chwilę ciągną w milczeniu. Woda krępuje każdy ruch niby lepkie ciasto. - Grisza, koło brzegu coś jakby pniak. Trzeba obejść. Straszliwe uderzenie odrzuca Grigorija daleko. Grzmiący plusk, jak gdyby bryła skalna runęła z jaru do wody. - A-a-a! - piszczy Aksinia gdzieś na brzegu. Przestraszony Grigorij wynurza się i płynie w stronę krzyku. - Aksinia! Wicher i płynny szum wody. - Aksinia! - krzyczy Grigorij ogarnięty chłodem strachu. - Hej-hej!... Gri... go... rij... - zgłuszony głos ojca z daleka. Grigorij przestaje zagarniać wodę rękoma. Coś grząskiego pod nogami, łapie ręką - sieć. - Grisza, gdzie jesteś? - płaczliwy głos Aksinii. - Dlaczego nie odpowiadasz?... - wrzeszczy ostro Grigorij wyłażąc na brzeg na czworakach. Przykucają drżący i rozpościerają sieć zwiniętą w kłąb. Księżyc wykluwa się spoza rozerwanej chmury. Grzmoty gadają powściągliwie za błoniem. Ziemia błyszczy nie wessaną wilgocią. Niebo wyprane przez deszcze jest jasne i surowe. Rozplątując sieć Grigorij wpatruje się w Aksinię. Twarz jej jest kredowobiała, ale czerwone, nieco wywinięte wargi śmieją się już. - Jak mnie nie rzuci na brzeg - opowiada dysząc - zupełnie straciłam rozum. Zalękłam się na śmierć! Myślałam, żeś się utopił. Ręce ich spotykają się. Aksinia próbuje przesunąć swoją rękę w rękaw jego koszuli. - Jak tu u ciebie ciepło w rękawie - mówi żałośnie - a ja zmarzłam, mróz mi chodzi po całym ciele. - O, to tu wyrżnął... przeklęte sumisko! Grigorij rozsuwa szeroką na półtora arszyna dziurę w środku sieci. Ktoś biegnie z odmiału. Grigorij odgaduje Dunię. Krzyczy z daleka: - Masz nici? - Tutaj są. Duniaszka podbiega zadyszana. - Czego tu siedzicie? Tato posłał, żebyście prędko szli na odmiał. Nałapaliśmy cały wór czeczugi! - w głosie Duni brzmi triumf: Szczękając zębami Aksinia zszywa dziurę w sieci. Biegną kłusem, by się rozgrzać. Pantelej Prokofijewicz skręca papierosa palcami zbrużdżonymi przez wodę, grubymi jak u topielca; przytupuje i chwali się: - Weszliśmy raz - zagarnęliśmy osiem, a za drugim razem... - robi przerwę, zapala i w milczeniu wskazuje nogą wór. Aksinia z ciekawością zagląda. W worku zgrzyt i trzeszczenie. Żywe jeszcze ryby trą się o siebie. - A wy dlaczegoście się odbili? - Sum rozwalił sieć. 18 Strona 19 - Zaszyliście? - Posczepialiśmy oczka, jak się dało. - No, pójdziemy do zakrętu i do domu. Zbieraj się, Griszka, cóżeś się tak znarowił? Grigorij przestępuje zdrewniałymi nogami. Aksinia drży tak mocno, że Grigorij przez sieć odczuwa jej drżenie. - Nie trzęś się! - Chciałabym, ale nie mogę złapać tchu. - Wiesz co... Wyłaźmy! Niech diabli biorą ryby! Duży karp uderza przez sieć. Grigorij zawija sieć przyśpieszając kroku, Aksinia zgięta wybiega na brzeg. Spływająca woda szeleści po piasku. Ryby rzucają się w sieci. - Pójdziemy przez błonie? - Przez las bliżej. Hej, wy tam, prędko? - Idźcie, dogonimy was. Wypłuczemy jeszcze sieć. Aksinia krzywiąc twarz wyżyma spódnicę, bierze na ramię worek z połowem i pędzi niemal kłusem. Grigorij niesie sieć. Przeszli już ze sto sążni. Aksinia jęknęła: - Oj, nie mam już siły! Każda noga idzie po swojemu. - Masz tu zeszłoroczną kopę siana, może się zagrzejesz? - Chyba. Można zdechnąć, zanim się dolezie do domu. Grigorij zsunął na bok pokrycie stogu, wygrzebał dół. Gorący zapach zwietrzałego siana uderzył w nozdrza. - Właź do środka. Tu jak na piecu! Aksinia rzuciła worek i zakopała się w siano po szyję. - Oj, dobrze tu. Grigorij drżąc z zimna położył się obok. Z mokrych włosów Aksinii płynął zapach delikatny i podniecający. Leżała z odrzuconą głową, miarowo dysząc półotwartymi ustami. - Włosy to ci pachną jak bieluń. Wiesz, taki biały kwiatek... - szepnął nachylając się Grigorij. Aksinia milczała. Wzrok jej utkwiony w sierp księżyca w lisiej czapie był zamglony i daleki. Grigorij wysunął rękę z kieszeni i nagle przyciągnął głowę Aksinii ku sobie. Szarpnęła się ostro i uniosła na ręku. - Puść! - Cicho bądź! - Puszczaj, bo będę krzyczeć! - Czekaj, Aksinia... - Wuju Panteleju!... - A co, zbłądziłaś? - głos Panteleja Prokofijewicza rozległ się blisko spoza zarośli głogu. Grigorij zacisnął zęby i zeskoczył ze stogu. - Czego się drzesz? Zabłądziliście? - pytał stary podchodząc. Aksinia stała koło stogu poprawiając chustkę zsuniętą na tył głowy, nad nią dymiła para. - Zabłądzić nie zabłądziliśmy, ale ja o mało nie zamarzłam. - Oj, kobieto, patrzaj, a przecież tutaj stóg, ogrzej się. Aksinia z uśmiechem schyliła się po worek. 19 Strona 20 V Do chutoru Sietrakow - gdzie zbierał się obóz - było sześćdziesiąt wiorst. Petro Melechow i Stepan Astachow jechali na jednej bryczce. Z nimi trzech jeszcze Kozaków z chutoru: Fiedot Bodowskow, młody Kozak, dziobaty, podobny do Kałmuka, Chrisanf Tokin, przezwiskiem Christonia, rezerwista pułku atamańskiego lejbgwardii, i artylerzysta Tomilin Iwan, który jechał do Persjanowki. Zaraz po pierwszym postoju zaprzęgnięto do bryczki wronego konia Astachowa i mierzyna Christonii. Pozostałe trzy konie szły osiodłane z tyłu. Powoził Christonia, ogromny i głupkowaty, jak wszyscy atamańczycy. Zgiąwszy plecy w półkole siedział na przodzie, zasłaniając otwór budki, i straszył konie donośnym basem. W bryczce obciągniętej nowiutkim brezentem, leżeli Petro Melechow, Stepan i artylerzysta Tomilin. Fiedot Bodowskow maszerował z tyłu, widocznie łatwo mu szło wtykanie krzywych, kałmuckich nóg w kurz drogi. Bryczka Christonii szła pierwsza. Z tyłu ciągnęło się siedem czy osiem zaprzęgów z końmi osiodłanymi i nie osiodłanymi. Nad drogą wirował śmiech, krzyki, przeciągłe pieśni, parskanie koni, dźwięk pustych strzemion. Petro miał pod głową worek z sucharami. Leży i podkręca długiego, żółtego wąsa. - Stepan! - Hę? - Jazda! Zanucimy sobie coś wojskowego. - Za gorąco. Wszystko zaschło w człowieku. - Karczmy nie ma w bliskich chutorach, nie masz na co czekać. - No, to zaczynaj. Ale tyś niezdatny do tego. Wasz Griszka, ten ma dyszkant! Jak wyciągnie, po prostu nie głos, ale srebrna nitka. Myśmy z nim wyciągali zawsze na zabawach. Stepan odrzuca głowę, odkasłuje i zaczyna niskim, dźwięcznym głosem: Ej ty zorzo-błyskawico Coś tak rano zabłysła... Tomilin przykłada po babsku dłoń do policzka i podchwytuje cienkim, jęczącym głosikiem. Petro patrzy z uśmiechem; zagryzając wąsa, jak na skroniach barczystego artylerzysty niebieszczeją wężyki żył. ... A ta młoda krasawica Po wodę późno poszła... Stepan leży głową do Christonii, odwraca się, opiera na ręku; mocna, ładna szyja różowieje. - Christonia, podeprzyj! 20