2031
Szczegóły | |
---|---|
Tytuł | 2031 |
Rozszerzenie: |
2031 PDF Ebook podgląd online:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd 2031 pdf poniżej lub pobierz na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. 2031 Ebook podgląd za darmo w formacie PDF tylko na PDF-X.PL. Niektóre ebooki są ściśle chronione prawem autorskim i rozpowszechnianie ich jest zabronione, więc w takich wypadkach zamiast podglądu możesz jedynie przeczytać informacje, detale, opinie oraz sprawdzić okładkę.
2031 Ebook transkrypt - 20 pierwszych stron:
James Joness
"Gwizd"
Tytu� orygina�u
Whistle
Copyright (c) 1978 by Gloria Jones
as executrix for the estate of James Jones
Redaktor
Zofia Skorupi�ska
Na ok�adce wykorzystano
fragment obrazu Zdzis�awa Beksi�skiego
Sk�ad i �amanie
FOTOTYPE, Milanuwek, tel./fax 55 8414
For the Polish translation
Copyright (c) 1993 by Wydawnictwo Andrzej Grabowski
For the Polish edition
Copyright (c) 1993 by Wydawnictwo Da Capo
Wydanie I
ISBN 83-85373-74-8
Druk i oprawa
Drukarnia Wydawnicza im. W. L. Anczyca w Krakowie.
Zam. 8735/93
Piel�gniarz na nocnym dy�urze wita� nowo przyby�ych
pacjent�w nieodmiennie t� sam� formu�k�: "Je�eli co�
b�dziesz chcia�, to gwizdnij".
R.J. Blessing - Pami�tniki 1918
Ta�cz na sznurkach, brykaj, pl�saj,
A na cmentarz gwi�d�.
Co lub kto tob� porusza,
Tego nie wie nikt.
dawna francuska rymowanka
prze�o�ona z orygina�u przez Autora
Ksi��k� t� po�wi�cam wszystkim �o�nierzom
s�u��cym w Armii Stan�w Zjednoczonych
w czasie II wojny �wiatowej - tym, kt�rzy j�
prze�yli, wzbogacili si� na niej, walczyli w niej,
przesiedzieli j� w wi�zieniach, przez ni� zwa-
riowali, i pozosta�ym.
Wprowadzenie
James Jones zmar� na zawa� serca w szpitalu w Sout-
hampton na Long Island w Nowym Jorku 9 maja 1977
roku. Mia� pi��dziesi�t pi�� lat.
Do chwili kolejnego nawrotu ci�kiej choroby zd��y�
napisa� ponad trzydzie�ci i p� rozdzia�u Gwizdu z za-
mierzonych trzydziestu czterech. Reszt� fabu�y mia�
jednak obmy�lon� i dopracowan� niemal do najmniej-
szego szczeg�u.
By�em jego przyjacielem i s�siadem. Rozmowy, kt�re
prowadzi�em z nim w ostatnich miesi�cach jego �ycia,
i pozostawione przeze� nagrania magnetofonowe �wiad-
cz� niezbicie, jak mia�y wygl�da� ko�cowe rozdzia�y
powie�ci. Swoje uwagi nagrywa� w szpitalu jeszcze na
dwa dni przed �mierci�.
Planowa�, �e trzy ostatnie rozdzia�y b�d� stosunkowo
kr�tkie. Zako�czenie by�o przes�dzone. Zabrak�o jedynie
czasu. Wierz�, �e gdyby �y� jeszcze miesi�c, to ku
w�asnej satysfakcji dopisa�by brakuj�c� reszt�. Niemniej
to, co zostawi�, nale�y uzna� za uko�czone dzie�o.
We wst�pie do tej ksi��ki (patrz. s. 13) Jones okre�li�
zamierzenia, jakie mia� wzgl�dem tej powie�ci. Gwizd
jest trzeci� cz�ci� jego wojennej trylogii, po St�d do
wieczno�ci (1951) i Cienkiej czerwonej linii (1962).
9
Gwizd by� jego obsesj�. Pracowa� nad nim z prze-
rwami bardzo d�ugo. Stale do niego wraca� i "obraca�
on sw�j ro�en" w jego g�owie "przez blisko trzydzie�ci
lat". Od chwili pierwszego ataku w 1970 roku jeszcze
dwukrotnie dopada�a go ci�ka choroba serca i chyba
przeczuwa�, i� walczy z czasem, �eby doko�czy� t�
ksi��k�. Przez ostatnie dwa lata �ycia pracowa� nad ni�
na poddaszu swojego wiejskiego domu w Sagaponack
na Long Island po dwana�cie, czterna�cie godzin dzien-
nie. W styczniu 1977 prze�y� kolejny atak, po kt�rym a�
do swojej �mierci powraca� do pisania po kilka godzin
dziennie. Ale na wszelki wypadek zostawi� przezornie
r�wnie� nagrane ta�my i notatki.
Jones pragn�� zamie�ci� we wst�pie kilka s��w wyja�-
niaj�cych, dlaczego powie�ciowym miastem w Gwi�dzie
jest Luxor, a nie Memphis w w stanie Tennessee. W swoich
notatkach i wcze�niejszym eseju napisa�:
"Luxor naprawd� nie istnieje. Nie ma miasta Luxor
w stanie Tennessee. Nie ma �adnego Luxoru w Stanach
Zjednoczonych.
W rzeczywisto�ci Luxor to Memphis. W 1943 sp�-
dzi�em tam w szpitalu wojskowym im. Kennedy'ego
osiem miesi�cy. Mia�em wtedy dwadzie�cia dwa lata.
Ale Luxor to tak�e Nashville. Kiedy ze szpitala
Kennedy'ego odes�ano mnie do s�u�by, trafi�em do
znajduj�cego si� w pobli�u Nashwille Obozu Campbella
w Kentucky. Nashville zast�pi�o nam Memphis jako
miasto, do kt�rego je�dzili�my na przepustki. Luxor ma
w sobie rozpoznawalne cechy obu. W mojej ksi��ce nie
chcia�em rezygnowa� z postaci, mi�ostek, zwyczaj�w,
lokali, znajomych miejsc i os�b znanych mi z Memphis.
W�a�nie dlatego by�em zmuszony zast�pi� prawdziwy
Ob�z Campbella moim Obozem O'Bruyerre'a i umie�ci�
go w pobli�u Memphis.
Tak wi�c nazwa�em moje powie�ciowe miasto Luxo-
10
rem i wykorzysta�em miasto Memphis takie, jakim je
zapami�ta�em. Albo swoje wyobra�enia o nim. Tym,
kt�rzy znaj� Memphis, moje miasto wyda si� niepoko-
j�co znajome. Lecz po chwili nieoczekiwanie jeszcze
bardziej niepokoj�co obce. Radz� wi�c, �eby uwa�ali je
za Luxor, a nie Memphis. Za wy��czn� w�asno�� Jamesa
Jonesa, kt�ry bierze te� za to na siebie pe�n� od-
powiedzialno��".
Kr�tkie wyja�nienie w sprawie epilogu.
Na stronie 609 s� trzy gwiazdki. Do tego miejsca
doprowadzi� Jones rozdzia� 31. Na podstawie jego
w�asnych my�li i wypowiedzi odtworzy�em i spisa�em
szczeg�owo zamierzenia, jakie mia� w zwi�zku z braku-
j�cymi rozdzia�ami. Nie w��czy�em tam nic, czego sobie
wyra�nie nie �yczy�. Ostatni, wydzielony fragment epi-
logu to w�asne s�owa Autora, spisane z nagrania mag-
netofonowego dokonanego zaledwie kilka dni przed
jego �mierci�.
Willie Morris
Bridgehampton, Long bland
28 maja 1977
Wst�p Autora
Prac� nad Gwizdem rozpocz��em w roku 1968, ale
pocz�tki tej ksi��ki s� znacznie wcze�niejsze. Jej pomys�
przyszed� mi do g�owy ju� w roku 1947, kiedy po raz
pierwszy pisa�em do Maxwella Perkinsa o moich boha-
terach, Wardenie i Prewitcie, i o ksi��ce, kt�r� chc�
napisa� o II wojnie �wiatowej. Przyst�puj�c do pisania
St�d do wieczno�ci, nie maj�cej jeszcze pod�wczas tytu�u,
zamierza�em opisa� losy moich postaci pocz�wszy od
s�u�by w czasach pokojowych, przez Guadalcanal i No-
w� Georgi� do powrotu ich, rannych, do Stan�w. A wi�c
w czasie odpowiadaj�cym moim w�asnym wojskowym
do�wiadczeniom. Jednak�e na d�ugo przed dotarciem do
po�owy dzie�a zda�em sobie spraw� z niewykonalno�ci
tak ambitnego zamierzenia. Nie pozwala�y na to zar�wno
wymogi powie�ciowej dramaturgii, jak i same rozmiary
takiej ksi��ki.
I w�wczas przyszed� mi do g�owy pomys� trylogii. Jej
cz�ci� mia�a by�, nie maj�ca jeszcze tytu�u i nie
obmy�lona, powie�� Gwizd. Tak wi�c, kiedy w jakie�
jedena�cie lat p�niej zabra�em si� do pisania Cienkiej
czerwonej linii, plan trylogii by� ju� gotowy. Gwizd zosta�
pomy�lany jako jej trzecia cz��.
Kt�r� oczywi�cie by� powinien. Od samego pocz�tku
13
chcia�em, aby ka�da z powie�ci tej trylogii stanowi�a
samodzieln� ca�o��. W takim sensie, w jakim nie s�
nimi, na przyk�ad, trzy powie�ci Johna Dos Passosa,
tworz�ce jego pi�kn� trylogi� USA. 42 r�wnole�nik, Rok
1919 i Ci�kie pieni�dze nie s� samodzielnymi powie�-
ciami. USA to jedna d�uga powie��, a nie trylogia.
Zamierza�em napisa� trzeci� cz�� zaraz po uko�-
czeniu Cienkiej czerwonej linii. Na przeszkodzie stan�y
mi jednak inne utwory, inne powie�ci. Ilekro� od-
k�ada�em na bok jej pisanie, to pomys� powie�ci bardziej
dojrzewa�. Dlatego za ka�dym razem, gdy do niej
wraca�em, musia�em zaczyna� od nowa. To eksperymen-
towanie ze stylami i narracj� prowadzon� z r�nych
punkt�w widzenia mia�o wp�yw na sam proces pisania.
Na jeden z problem�w zwi�zanych z pisaniem trylogii
natkn��em si� w roku 1959, zaraz po rozpocz�ciu pracy
nad Cienk� czerwon� lini�. Pierwotnie - najpierw w po-
wie�ci, potem w trylogii - g��wne postacie, takie jak
sier�ant sztabowy Warden, szeregowy Prewitt czy pluto-
nowy Stark, mia�y wyst�powa� we wszystkich cz�ciach.
Niestety, dramaturgiczna struktura, a nawet powiem
wi�cej: duch pierwszej powie�ci wymaga�y, �eby Prewitt
zgin��. Gdyby bowiem nie zgin��, os�abi�oby to przes�anie
tej ksi��ki.
Po wyja�nieniu w�tpliwo�ci i napisaniu s�owa "ko-
niec" w St�d do wieczno�ci, kt�rej da�em jedyne zako�-
czenie, jakie ta powie�� mie� mog�a, straci�em Prewitta.
Dzi� takie zmartwienie wygl�da niepowa�nie. Ale
wtedy by�o inaczej. Dla Prewitta od samego pocz�tku
przeznaczy�em wa�n� rol� w cz�ci drugiej i trzeciej. Nie
mog�em go z g�upia frant wskrzesi�, wykorzysta� �ywego
pod tym samym nazwiskiem. )
Z k�opotu tego wybawi�a mnie zmiana nazwisk
bohater�w. Wszystkich. Ale zmieni�em je w taki spos�b,
by zostawi� ukryty klucz, widoczne podobie�stwa do
14
nazwisk pierwotnych postaci, b�d�ce punktem odniesie-
nia. Dzi� wygl�da to na proste rozwi�zanie, ale wtedy
tak nie by�o.
A zatem w Cienkiej czerwonej linii sier�ant sztabowy
Warden staje si� sier�antem sztabowym Welshem, szere-
gowy Prewitt szeregowym Wittem, a szef kuchni, pluto-
nowy Stark, szefem kuchni, plutonowym Stormem. S�
to jednak ci sami ludzie. W Gwi�dzie Welsh staje si�
Martem Winchem, Witt Bobbym Prellem, a Storm
Johnem Strange'em.
Po ukazaniu si� Cienkiej czerwonej linii kilku uwa-
�nych czytelnik�w spostrzeg�o to podobie�stwo nazwisk
i napisali do mnie pytaj�c, czy jest ono zamierzone.
Odpisa�em im, potwierdzaj�c ich domys�y, i wyja�ni�em
powody. O ile mi wiadomo, podobie�stw w nazwiskach
moich bohater�w nie zauwa�y� �aden krytyk ani re-
cenzent.
Niewiele pozostaje do dodania. Jedynie tyle, �e
napisanie Gwizdu b�dzie z pewno�ci� ko�cem czego�.
Przynajmniej dla mnie. Ukazanie si� tej powie�ci oznacza
ukoronowanie d�ugiego dzie�a. Obmy�lonego w 1946
roku i rozpocz�tego wiosn� 1947, na kt�rego uko�czenie
po�wi�c� w sumie blisko trzydzie�ci lat. Jest w nim
zawarte wszystko, co mia�em i co b�d� mia� do powie-
dzenia o ludzkim wymiarze wojny i czym ona dla nas
by�a, na przek�r temu, co na ten temat twierdzimy.
Pary�, 15 listopada 1973
KSI�GA PIERWSZA
STATEK
Rozdzia� pierwszy
O tym, �e wracaj�, dowiedzieli�my si� na miesi�c
przed ich przyjazdem. Dziwne, jak pr�dko wie�ci o wszel-
kich zmianach w kompanii dociera�y do nas, rozproszo-
nych po r�nych szpitalach w ca�ym kraju. Po ich
otrzymaniu przekazywali�my je sobie listownie albo na
kartkach pocztowych. Mieli�my swoj� w�asn� sie� ko-
munikacyjn�, obejmuj�c� ca�e Stany.
Tym razem wraca�o tylko czterech. Ale jakich wa�-
nych! Winch. Strange. Prell. I Landers. Czterech naj-
wa�niejszych ludzi w naszej kompanii.
Kiedy nadesz�y pierwsze wie�ci o tym, nie wiedzieli�-
my jeszcze, �e ca�a czw�rka trafi w jedno miejsce. To
znaczy, do nas, do Luxoru.
Zazwyczaj wie�ci dociera�y najpr�dzej w�a�nie tu,
do szpitala w Luxorze. A to dlatego, �e stanowili�my
tam najliczniejsz� grup�. W pewnej chwili przebywa�o
nas w nim dwunastu i si�� rzeczy tworzyli�my central-
ny w�ze� owej sieci. Przyj�li�my na siebie ten obowi�-
zek bez szemrania i sumiennie rozsy�ali�my kartki
i listy do reszty naszych koleg�w, �eby wiedzieli, co
s�ycha�.
Wiadomo�ci o naszej kompanii, w dalszym ci�gu
siedz�cej w d�ungli, by�y dla nas najwa�niejsze. Wa�niejsze
19
i bardziej rzeczywiste od tego, co sami zobaczyli�my i co
nas spotka�o.
Winch by� szefem naszej kompanii. John Strange
szefem kompanijnej kuchni. Landers kompanijnym pi-
sarzem. A Bobby Prell - cho� zaledwie kapral, dwu-
krotnie zdegradowany ze stopnia plutonowego - naj-
twardszym kozakiem i dusz� oddzia�u.
A� dziw jak my, "repatrianci", trzymali�my si�
razem. Niczym osierocone rodze�stwo, roz��czone wsku-
tek epidemii i rozes�ane do r�nych sieroci�c�w. Wra�e-
nie, �e jeste�my zaka�nie chorzy, nie mija�o. Ludzie
traktowali nas mi�o i bardzo o nas dbali, lecz zaraz
potem �pieszyli, �eby umy� po nas r�ce. W jakim� sensie
pozostawali�my nieczy�ci. Ska�eni. I godzili�my si� z tym.
Zreszt� sami te� czuli�my si� ska�eni. Rozumieli�my,
dlaczego cywile wol� nie patrze� na nasze rany.
My, hospitalizowani, wiedzieli�my, �e nie jeste�my
u siebie tam, gdzie panuje czysto�� i zdrowie. Nale�eli�my
do miejsc nawiedzonych przez kl�ski i katastrofy, gdzie
mo�na si� podda�, zgin��, przepa��, sczezn�� wraz
z rodzin� nam podobnych, jedyn�, jak si� nam teraz
zdawa�o, jak� kiedykolwiek mieli�my. Oto co znaczy�o
by� rannym. Przypominali�my grup� bezu�ytecznych
trzebie�c�w, kt�rzy, utraciwszy swoje rozhu�tane dzyn-
dzle, jedz� w ogrodzie �akocie ze wzgardliwych d�oni
hurys i czekaj� na wie�ci z szerokiego �wiata, przynie-
sione przez zarz�dc�w dworu.
A jednak by�a w nas zarozumia�o��. Przybyli�my tu
przecie� z rejon�w nawiedzonych katastrof�, gdzie ci
inni nigdy nie byli. Przybyli�my tu ze stref dotkni�tych
zaraz�, na dow�d tego przywo��c ow� zaraz� w sobie.
Szczycili�my si� tym, �e j� w sobie mamy.
Byli�my zagorzale, ob��ka�czo wierni swojemu ga-
tunkowi. Byli�my gotowi walczy� ze wszystkimi i niekie-
dy, pijani, na przepustce w mie�cie, z nimi walczyli�my.
20
Bili�my si� z ka�dym, kto nie by� z nami tam, na wojnie.
Dla odr�nienia nosili�my tylko nasze odznaki piechoty
i nic wi�cej. Paradowanie z baretkami i odznaczeniami
wojennymi uwa�ali�my za niegodne. Za propagand� na
u�ytek poczciwych, spokojnych obywateli.
Kompania by�a dla nas rodzin�, naszym jedynym
domem. Na dobr� spraw� prawdziwi rodzice, �ony,
narzeczone w�a�ciwie dla nas nie istnia�y. Na pierwszym
miejscu sta�o zawsze nasze fantastyczne przywi�zanie do
takich jak my. Okaleczeni, w�ciekli, os�abieni, pozbawieni
m�sko�ci w najprawdziwszym sensie, nienawidz�cy w�as-
nego awersu i rewersu, tak jak i wszystkich pozosta�ych,
lgn�li�my do siebie bez wzgl�du na oddalenie od siebie
naszych szpitali w oczekiwaniu na cho�by najskromniejszy
strz�p wiadomo�ci, a potem sumiennie pisali�my i przesy-
�ali�my wie�ci, �eby podzieli� si� nimi z innymi bra�mi.
Pierwsze nowiny o przyje�dzie tych czterech dotar�y
do naszego dziwnego p�wiata na wysmarowanej, po-
walanej b�otem kartce pocztowej od jakiego� szcz�-
liwego-nieszcz�liwego wojaka stamt�d.
Z karty wynika�o, �e przewieziono ich do tego
samego szpitala ewakuacyjnego, i to prawie jednocze�nie.
Z nast�pnych wie�ci wynika�o, �e ca�� czw�rk� wy-
ekspediowano do kraju statkiem szpitalnym. Nades�a� je
ze szpitala w bazie jaki� szcz�liwy - albo nieszcz�liwy
- �o�nierz, kt�rego raniono, lecz nie zabra� si� na statek
do Stan�w. No a potem przyszed� list od sier�anta
z naszej kompanii, podaj�cy wi�cej szczeg��w.
Wincha odes�ano z powodu jakiej� nieokre�lonej
przypad�o�ci, o kt�rej nikt nic konkretnego nie wiedzia�.
Sam Winch w og�le o tym nie m�wi�. Jeden termometr
przegryz�, drugi st�uk�, przegoni� szpitalnego �apiducha
z obozu i powr�ci� do swojego namiotu, gdzie znaleziono
go w g��bokim omdleniu, zwalonego na ksi��k� raport�w
dziennych le��c� na prowizorycznym biurku.
21
Johnowi Strange'owi utkwi� w d�oni od�amek pocisku
z mo�dzierza. R�ka goi�a si� marnie, a rana coraz
bardziej dawa�a mu si� we znaki. Strange'a odes�ano
wi�c do kraju na skomplikowan� operacj� ko�ci i wi�-
zade� oraz usuni�cie od�amka.
Kompanijny pisarz Landers oberwa� w praw� kostk�
od�amkiem ci�kiego pocisku mo�dzierzowego i wymaga�
operacji ortopedycznej. Natomiast Bobby Prell podczas
strzelaniny dosta� w uda seri� z ci�kiego karabinu
maszynowego, kt�ra spowodowa�a liczne i skompliko-
wane z�amania ko�ci i powa�nie uszkodzi�a tkank�.
Takich w�a�nie bezpo�rednio nas dotycz�cych wie�ci
�akn�li�my. Czy dlatego, �e po cichu byli�my z nich
zadowoleni? �e cieszy�o nas to, �e nast�pni przybysze
wkraczaj� do naszego nie w pe�ni m�skiego �wiata?
Ka�demu, kto wysun��by takie przypuszczenie, by�my
zaprzeczyli, zaatakowali go i pobili. A zw�aszcza, gdyby
dotyczy�o to przyjazdu tych czterech.
Kiedy nadbieg� Corello, machaj�c listem, siedzieli�my
w�a�nie spor� grup� w b�yszcz�cym, nieskazitelnie czys-
tym szpitalnym barze. Ten pobudliwy W�och pochodzi�
z McMimwille w stanie Tennessee. Nikt nie wiedzia�,
czemu trafi� do szpitala w Luxorze zamiast w Nashwille,
tak jak nikt nie mia� poj�cia, dlaczego jego w�oscy
przodkowie wyl�dowali w McMinnville, gdzie prowadzili
restauracj�. Od chwili przyjazdu do Luxoru Corello
tylko raz odwiedzi� dom i przebywa� tam nieca�y dzie�.
Wyja�ni�, �e nie m�g� d�u�ej wytrzyma�. No, a teraz
przepycha� si� ku nam mi�dzy bia�ymi szpitalnymi
sto�ami, wysoko trzymaj�c list.
Po chwili ciszy w barze wznowiono rozmowy. Szpita-
lni wyjadacze ogl�dali takie sceny a� za cz�sto. Dwie
kelnerki oderwa�y si�, zaniepokojone, od swoich zaj��,
ale kiedy spostrzeg�y list, powr�ci�y do nalewania kawy.
Na ca�� t� biel w dole pada�y z wysoka poprzez
22
szklany sufit promienie po�udniowego s�o�ca. �o�nierze,
kt�rzy siedzieli przy sto�ach w rozs�onecznionych k�tach
i pisali listy, woleli brz�k naczy� i rozmowy pacjent�w
od ciszy szpitalnej biblioteki. Corello zatrzyma� si� przy
stole, przy kt�rym siedzieli�my w pi�ciu.
W tej samej chwili pozostali koledzy wstali od swoich
sto��w i podeszli do naszego. Po kilku sekundach zebra�a
si� ca�a gromadka. Przekazywali�my sobie list z r�k do
r�k. Pacjenci z innych oddzia��w dali nam spok�j,
powracaj�c do swojej, kawy i rozm�w.
� Przeczytajcie na g�os - powiedzia� kto�.
� Tak jest, przeczytajcie. Przeczytajcie na g�os - za-
wt�rowa�o kilku innych.
Trzymaj�cy list podni�s� wzrok i zaczerwieni� si�.
A potem kr�c�c g�ow�, �e nie przeczyta listu, przekaza�
go komu� innemu.
Kolega, kt�ry wzi�� list, wyg�adzi� go i odchrz�kn��.
Przesun�� po nim wzrokiem i po chwili zacz�� czyta�
sztucznym tonem, jak ucze� na lekcji deklamacji.
Kiedy sko�czy�, kilku z nas cicho gwizdn�o.
Od�o�y� list mi�dzy kubki z kaw� i w�wczas spostrzeg�,
�e mo�e si� on zabrudzi�, wzi�� go wi�c i zwr�ci� Corellowi.
- Czterech jednocze�nie - odezwa� si� g�ucho �o�-
nierz, kt�ry sta� za jego plecami.
- Ano. W�a�ciwie tego samego dnia - doda� drugi.
Dobrze wiedzieli�my, �e �aden z nas nie wr�ci do
naszej starej kompanii. Ju� nie, nie po odes�aniu do
Stan�w Zjednoczonych. Je�li wraca�e� do Stan�w, to ci�
potem przydzielano do nowej jednostki. Niemniej wszys-
tkim nam potrzebna by�a wiara, �e nasza kompania
w niczym si� nie zmieni, �e przetrwa t� wojn� i wyjdzie
z niej nietkni�ta.
- To tak... to prawie tak...
Ten, kt�ry to powiedzia�, nie doko�czy� zdania, ale
dobrze wiedzieli�my, co ma na my�li.
23
Ogarn�a nas jaka� zabobonna trwoga. W naszej
bran�y w du�ej mierze kierowali�my si� przes�dami. Nie
mieli�my wyboru. Skoro ca�e do�wiadczenie i wiedza
bra�y w �eb, to wynik walki, obrony czy ataku, zale�a�
g��wnie od szcz�cia. Cze�� i podziw dla nieodgad-
nionego losu, stanowi�ce sam rdze� obsesji na�ogowego
hazardzisty, by�o jedyn� wiar� pasuj�c� do naszego
przypadku. Czcili�my Boga, kt�ry z zimn� krwi� uczyni�
ze szcz�cia jedno ze swoich g��wnych narz�dzi. Co do
dow�dcy, to daj nam takiego, kt�ry ma szcz�cie,
modlili�my si�. Niechaj inni maj� dow�dc�w wykszta�-
conych i przygotowanych.
Byli�my podobni do cz�owieka z zamierzch�ej prze-
sz�o�ci, kt�ry widz�c, �e piorun zniszczy� mu lepiank�,
na wyt�umaczenie tego stworzy� sobie Boga. Nasz B�g
przypomina� najbardziej Ko�o Wielkiej Rulety.
Kiedy� my�leli�my, �e B�g patrzy na nas �yczliwym
okiem, a przynajmniej na nasz� kompani�. Jednak�e
w tej chwili wygl�da�o na to, �e Ko�o Rulety obraca si�
przeciwko nam.
Nic nie mo�na by�o poradzi�. Jako ludzie przes�dni,
rozumieli�my to. Takie by�y zasady tej gry.
Jedyne, co mogli�my zrobi�, to nie stawa� na szpa-
rach, nie przechodzi� pod drabinami, nie pozwala�
czarnym kotom, �eby przebiega�y nam drog�.
Niemniej trudno by�o bez strachu pogodzi� si� z tym,
�e stara kompania zmieni si� tak ca�kowicie. �e stanie
si� domem, rodzin�, oddzia�em jakiej� innej grupy
�o�nierzy. Bo poza ni� niewiele nam zosta�o.
- No, tak... - odezwa� si� kt�ry� i g�o�no od-
chrz�kn��.
Zabrzmia�o to jak strza� w pustej beczce. I zn�w dobrze
zrozumieli�my, co mia� na my�li. Nie chcia� dopowiada� jej
do ko�ca. �eby jeszcze bardziej nie zapeszy�.
- Ale �eby wszyscy czterej naraz - dorzuci� kto�.
24
�
My�licie, �e kt�rego� z nich przywioz� tutaj?
- spyta� inny.
� �eby tak trafi� tutaj Winch - doda� kt�ry�.
� Aha, by�oby jak dawniej - rzek� jeszcze inny.
� W ka�dym razie mieliby�my relacj� z pierwszej
r�ki - w��czy� si� inny g�os. - Zamiast list�w.
� A skoro ju� m�wimy o listach... - powiedzia�
kt�ry� i wsta�. - Skoro ju� m�wimy o listach, to sami
mogliby�my zabra� si� do dzie�a.
Natychmiast wsta�o jeszcze kilku i przesz�o do dw�ch
pustych sto��w. Niemal zaraz potem do��czyli do nich
dwaj kolejni. Pojawi� si� papier, pi�ra, o��wki, poczt�w-
ki, koperty i znaczki.
W przyjemnych, pokrzepiaj�cych, uko�nych promie-
niach letniego s�o�ca, kt�re o�lepiaj�co roz�wietla�y
szpitaln� biel, zabrali si� do pisania list�w, kt�re zanios�
wie�ci do innych szpitali w ca�ym kraju. Niekt�rzy pisali
z j�zykami wysuni�tymi z k�cik�w ust.
Pozostali siedzieli dalej. Przez jaki� czas odzywali�my
si� do siebie nad podziw ma�o. A potem nagle wezbra�a
fala gest�w prosz�cych o kaw�. Po czym zn�w wszyscy
siedzieli�my, przewa�nie gapi�c si� na bia�e �ciany albo
wlepiaj�c oczy w bia�y sufit.
My�leli�my o tych czterech, o kt�rych s�usznie mo�na
by powiedzie�, �e byli poniek�d sercem starej kompanii.
A teraz tak�e oni odbywali t� sam� podr� do kraju,
kt�r� my ju� odbyli�my. Podr� niesamowit�, dziwn�,
nierzeczywist�. Odbyli�my j� albo lec�c du�ymi, szybkimi
samolotami, albo p�yn�c wolnymi, bia�ymi statkami
z czerwonymi krzy�ami na burtach, jak ci czterej.
Siedzieli�my w tym naszym bia�ym p�wiecie i my�-
leli�my o tamtych czterech, podr�uj�cych tak jak przed
nimi my sami. Zastanawiali�my si�, czy te� maj� to
samo dziwne poczucie zak��conego porz�dku, ca�kowi-
tego rozk�adu i niedostosowania.
Rozdzia� drugi
Wiadomo�� o dostrze�eniu brzeg�w Stan�w Zjed-
noczonych zasta�a Wincha w kabinie, gdzie si� wylegiwa�.
Jaki� zdyszany, rozhisteryzowany �o�nierz wetkn�� g�ow�
przez drzwi, wykrzykn�� wie�� i pop�dzi� dalej.
Statek w jednej chwili o�y�. Winch ws�ucha� si�
w tupot n�g dochodz�cy z obu stron poprzecznego
korytarza za drzwiami. Jego czterej towarzysze podr�y
od�o�yli karty i zacz�li zawi�zywa� szlafroki, �eby wyj��
na pok�ad.
W zat�oczonej kabinie nie by�o m�odszych stopniem
od plutonowego. Poranny obch�d, stanowi�cy o� ca�ego
dnia w szpitalach wojskowych, kt�ry zreszt� na tej
p�ywaj�cej trumnie by� jedynie karykaturaln� formal-
no�ci�, ju� si� odby�. Przez reszt� dnia pacjenci mogli
robi�, co chcieli. Przygl�daj�cy si� towarzyszom Winch
nie poruszy� si�. Zdecydowa�, �e nie we�mie w tym
wszystkim udzia�u. Ani nie b�dzie o tym m�wi�.
- Pan nie idzie, Winch? - spyta� jeden.
- Nie.
- O rany, chod� pan - mrukn�� kt�ry�. - Jeste�my
w kraju!
- Nie!
Winch spojrza� na nich. Nie wiedzia�, kt�ry go
26
zagadn��. Zreszt� i tak byli mu obcy. B�ysn�� im w oczy
dziwnym u�miechem g�odnego ludo�ercy.
� Ja ju� to widzia�em - doda�.
� Ale nie w takich okoliczno�ciach, nie w takich
okoliczno�ciach - odpar� jeden z nich i wskaza� na
swoj� zagipsowan� r�k�. Gips utrzymywa� j� na alu-
miniowym stela�u pod po��danym k�tem i w�drowa�
w g�r� opasuj�c rami�. Jej ods�oni�ta cz�� by�a fio-
letowa.
� E, zostawcie go - rzek� inny. - Przecie� go
znacie. Wiecie, jaki jest. Szmergni�ty.
Wyle�li, wywlekli si� z kabiny - dw�ch, rannych
w nogi, utyka�o, a ca�a czw�rka porusza�a si� wolno
i ostro�nie, jak to poszkodowani. Szmergni�ty. Chcia�,
�eby tak o nim my�leli. Od lat wsz�dzie zabiega� o to,
�eby tak o nim my�lano.
Kiedy wyszli, rozci�gn�� si� na koi i wpatrzy� si�
w g�adki sp�d koi nad g�ow�. Nie mia� ochoty wychodzi�
na pok�ad i gapi� si� na ameryka�ski brzeg.
Kraj... Kraj, m�wili. Dla niego to by� pusty d�wi�k.
Czy dla nich naprawd� co� znaczy�?
- Wszyscy odczuwamy to samo w jakiej� chwili, po-
wiedzia� sobie. My wszyscy, kt�rzy wiemy co� nieco�
o �yciu. Kraj staje si� czym� bardzo nierzeczywistym.
A w dodatku nie wydaje si� ju� sprawiedliwy. Straszni
z nas szcz�ciarze. Bo straciwszy nog�, r�k�, oko,
wracamy z tamtego piek�a do kraju, do tych wszystkich
bar�w i dup. Podczas gdy zdrowi musz� tam siedzie�,
wdycha� dym i stara� si� prze�y�.
Winch si�gn�� po wys�u�ony chlebak, rozpi�� go,
wyj�� butelk� szkockiej. Powiedzia� sobie, �e si� nie
napije. Powiedzia� sobie, �e mu nie wolno pi�. A potem
otworzy� flaszk� i poci�gn�� d�ugi, dwucz�ciowy
gor�cy �yk.
No, to do zobaczenia, wy tam! Wasze zdrowie, dupki!
27
Wznosz�c �w toast, przechyli� szyjk� butelki. Je�eli
gorza�a by�a trucizn�, a ju� zw�aszcza dla niego w obec-
nym stanie, to z pewno�ci� trucizn� przewyborn�.
Dziwna rzecz z tymi opiniami. Wci�� m�wiono
o cechach przyw�dczych. O tym, �e albo kto� je ma,
albo nie ma. �e tego nie mo�na si� nauczy�. Same
pierdo�y.
Po pi�ciuset latach zn�w zacz�o wraca� do �ask
nowe, cho� bynajmniej nie nowe s�owo. Stare, u�ywane
w �redniowieczu ko�cielne s�owo - charyzma. Albo
by�e� obdarzony charyzm�, albo nie, a je�eli tak, to nic
nie by�o dla ciebie niemo�liwe, mog�e� za��da�, czego
tylko chcia�e�, a ludzie szli za tob� i byli ci powolni.
Nie rozumieli, �e na cechy przyw�dcze nie ma
wp�ywu duch jakiej� osoby, ale �e narzucane s� one
komu� przez samych wyznawc�w. To oni pragn� mie�
kogo�, kogo mog� darzy� szacunkiem. To oni potrzebuj�
osoby, kt�ra wydawa�aby im rozkazy. �r�d�em cech
przyw�dczych s� oczy podw�adnych. Pot�na zmowa
ludzkich mas. By� mo�e cechy te istniej� w oczach
g�upich dow�dc�w. Ale �aden m�dry dow�dca w to nie
wierzy. Po prostu z tego korzysta. Czy� on sam nie robi�
tego od lat?
Winch westchn�� i pod�o�y� d�o� pod g�ow�. Sam
nale�a� do ludzi z charyzm� i od dawna zalicza� si� do
"gwiazd" swojej dywizji. I to w takim stopniu, �e znano
go w innych dywizjach, w ca�ej armii. Dzi�ki temu
przekona� si�, �e wszystkie s�awy s� do siebie podobne.
Nale�eli do tajnego klubu z�odziei. Rozpoznawali si� na
pierwszy rzut oka i nigdy nie dobierali si� jeden drugiemu
do sk�ry. Ich has�em by�a bystro�� spojrzenia i maluj�ca
si� w nim wsp�wina. Nigdy nie rozprawiali o charyzmie.
Ze znajomo�ci z nimi, z faktu, �e sam do nich nale�a�,
Winch nabra� przekonania, �e ludzie charyzmatyczni to
gatunek i gniazdo arcyk�amc�w.
28
Taka wiedza pozbawia�a ci� wszystkiego. Pozbawia�a
ci� zadowolenia i �yciowego nap�du. Wszystkiemu
odbiera�a warto��. I wszelki sens. Zagania�a ci� z po-
wrotem do wsp�lnej obory, wygl�daj�cego - i cuch-
n�cego - jak reszta �ywego inwentarza. Inwentarza, do
kt�rego nie chcia�e� si� zalicza�.
I kto� taki jak on uchodzi� w swojej kompanii za
bohatera. A niech ich szlag, niech ich szlag, niech ich
wszystkich szlag trafi, pomy�la� nagle z furi� Winch. Nie
zas�ugiwali nawet na to, by im to wybi� z �b�w �ajnem
schowanym do skarpety! Po choler� si� nimi przej-
mowa�?!
Butelk� nadal trzyma� na piersi. Pozwoli� r�ce �cis-
kaj�cej flaszk� ze�lizgn�� si� w d� po brzegu koi
i odstawi� whisky.
A pal sze�� ich wszystkich, to przekl�te armatnie
mi�so. Nie mogli przecie� oczekiwa�, �e w niesko�-
czono�� b�dzie utrzymywa� ich przy �yciu, no nie?
Winch wspar� si� na �okciu i przez otwarte drzwi
obserwowa� korytarz. Na jego drugim ko�cu znajdowa�a
si� dawna g��wna kabina statku. Tam w�a�nie zgroma-
dzono mi�so armatnie.
W liczbie kilkuset sztuk. Miejsce foteli i stolik�w
zaj�y szpitalne ��ka, kt�re ustawiono w r�wnych
rz�dach. W tej jednej du�ej, wysokiej sali le�eli ci�ko
ranni, wymagaj�cy sta�ej opieki. Pomi�dzy nimi poru-
sza�y si� ubrane na bia�o postacie. Tu i tam przy kuca�
lekarz, sprawdzaj�cy glukoz� i plazm�, kt�re sp�ywa�y
ze szklanych s�oj�w zawieszonych na bia�ych stojakach.
Sali nie odmalowano, tak wi�c powolnym cichym cier-
pieniom rannych przygl�da�y si� z�ocenia, cynobrowe
�ciany i lustra.
W��cznie z Winchem p�yn�o tym statkiem tylko
czterech �o�nierzy z jego kompanii. I tylko jeden le�a� na
tej sali.
29
Kiedy pierwszy raz ujrza� g��wn� kabin�, zemdli�o
go. Pomy�la�, �e za pierwszym razem odczuwaj� to
z pewno�ci� wszyscy �o�nierze. Widok ten bowiem jasno
i wyra�nie u�wiadamia� im, ile mo�e kosztowa� wojna.
Nie dostrzegali go jedynie ci, kt�rzy w niej le�eli, i tylko
do nich nie dociera� od�r, jakim zion�a.
Tak�e t�dy przesz�y wie�ci o dojrzeniu l�du, poniewa�
po sali rozchodzi� si� powoli nik�y poszept. Wiele
z le��cych tam obanda�owanych postaci unios�o si� na
��kach. Widok by� niesamowity. Niekt�rzy z rozgl�da-
j�cych si� mieli ca�kowicie obanda�owane g�owy. Winch
patrzy� na nich w zadumie. Dobiegaj�cy z sali zapach
stawa� si� nie do zniesienia.
�o�nierski smr�d. Do kt�rego tak przywyk� w ci�gu
d�ugoletniej s�u�by. I do jego najrozmaitszych odmian.
Jak brzmia�o to s�owo? Wyziewy. Smr�d zapoconych
m�skich pach i spoconych m�skich st�p. Skarpet i bieliz-
ny. Cuchn�cych oddech�w. Nie powstrzymywanych
pierdni�� i bekni��. Fetor z otwartych basen�w i kaczek
nad samym ranem. Zmieszany z zapachami pasty do
z�b�w i myd�a do golenia, kt�re dociera�y z umywalek
uszeregowanych przy �cianie naprzeciwko.
A teraz m�g� do tego doda� now� wo�. Wo� ropy.
Ropy i zarastaj�cych ran. S�odkawy, ohydny zapach
poranionego cia�a, kt�re pr�buje powoli i z wielkim
trudem samodzielnie uleczy� si� pod splamionymi limf�
banda�ami. Zapach przenikaj�cy ka�dy zak�tek wielkiej
sali i wylewaj�cy si� przez drzwi. Zapach, kt�ry mia�
pozosta� w jego nozdrzach do ko�ca �ycia.
Kt�re w przypadku Marta Wincha wcale nie musia�o
trwa�, niech je szlag, d�ugo. Gdyby o siebie nie dba�. Nie
wolno mu by�o pi�. Nie wolno mu by�o pali�. W odruchu
buntu si�gn�� do chlebaka po flaszk�, napi� si� i zapali�
papierosa.
Ale ani jedno, ani drugie niczego nie zmieni�o. Dalej
30
tkwi� na tym samym w�le kolejowym. W�le nocnym.
Wagony mija�y go z dudnieniem. �aden si� nie za-
trzyma�. Jak�e bezradny stawa� si� cz�owiek tu, na
ko�cu sznurka! Bez widz�w. Starzej�cy si�, bezlitosny,
twardy sier�ant sztabowy piechoty, rozpaczliwie szuka-
j�cy wzrokiem wsz�dzie cho�by okruchu lito�ci. �miechu
warte.
Do diab�a, nie by� nawet ranny. Jedynie chory. Na
d�wi�k tego s�owa poczu� w sobie niezwyk�� pustk�.
Psiakrew, nie chorowa� w �yciu nawet jednego dnia.
Mia� w sobie pustk� i alkohol, kt�ry ws�cza� mu w �y�y
zdradliw�, uwodzicielsk�, z�otomiodn�, zaprawion� tru-
cizn� pogod� ducha i �yczliwo��.
Winch spojrza� w stron� sali. Dzi�ki Bogu, le�a� tam
tylko jeden z jego ludzi. Ten skurczybyk Bobby Prell.
Mia� ch�� si� jeszcze napi�. Ale tym razem napi� si�
wody z le��cej pod koj� manierki w brezentowym
pokrowcu.
Wyjdzie pan z tej dengi - zapewni� go dywizyjny
lekarz, pu�kownik Harris. Osobi�cie zaszed� do szpital-
nego namiotu w d�ungli, �eby zbada� Wincha. - Wszys-
cy z tego wychodz�. Chocia� jest to bolesne.
- Bardzo panu dzi�kuj�, doktorze - wymrucza�
Winch.
A wi�c powali�a go denga. Jak zupe�nie zielony
rekrut straci� przytomno�� i zwali� si� na prowizoryczne
biurko.
- Wyjdzie pan te� z tej z�o�liwej malarii tropikalnej
- doda� Harris. - Ale to potrwa d�u�ej. To jej najgorsza
odmiana. Powinien pan by� j� zg�osi�, Mart.
Winchowi przez dwa miesi�ce udawa�o si� ukrywa�
chorob�. Teraz jednak le�a� na ��ku w szpitalu polowym,
obsypany na ca�ym ciele wysypk�, z jaskrawoczerwonymi,
31
spuchni�tymi d�o�mi, prze�ywszy pierwszy, �ami�cy
w ko�ciach atak malarii, trwaj�c� dob� eufori� i nawr�t
gor�czki. Czu� si� potwornie.
- Owszem, panie doktorze, owszem. Ale co pora-
dzi�? Co poradzi�? No wi�c?
Harris zacz�� stuka� w wystaj�ce z�by gumk� na
ko�cu nowego, d�ugiego, ��tego o��wka. Mia� s�abo��
do nowych, d�ugich, ��tych o��wk�w.
- Niestety, Mart, to nie wszystko - powiedzia�.
- Ma pan poza tym wysokie ci�nienie.
Winch przynajmniej raz nie znalaz� odpowiedzi.
Wreszcie roze�mia� si�.
� Wysokie ci�nienie? �artuje pan? - spyta�.
� Podejrzewam te�, �e to co� powa�nego. Febra
zwykle obni�a ci�nienie. Ode�lemy pana statkiem i zba-
daj� pana dok�adnie. Na pewno. O ile si� na tym znam,
to stwierdz� u pana nadci�nienie.
� A co to takiego?
� Wysokie ci�nienie krwi - odpar� Harris. - Jak ju�
powiedzia�em.
Zjawi� si� ponownie w dwa dni p�niej i poroz-
mawiali na ten temat d�u�ej. Winch m�g� si� ju� troch�
porusza�, niemniej w ��ku czu� si� dziwnie niem�sko.
Czemu inteligentni ludzie wykazywali potrzeb� mierzenia
wszystkiego fizyczn� �ywotno�ci�? Bo robili to, wszyscy.
� Koniec ze s�u�b� w piechocie, Mart. B�dzie musia�
pan przestrzega� diety. Nie wolno panu pi�. Nie wolno
pali�. Niech pan nie pije kawy ani herbaty. Niech pan
unika zdenerwowania. Gdybym m�g�, to z miejsca
przepisa�bym panu diet� bezsoln�. W ka�dym razie na
pewno nie mog� pana odes�a� do kompanii.
� O rany, to wspaniale - odpar� Winch. - Jak na
dawnej pensji dla panienek. �adnej kawy i herbaty.
� Na pewno nie mog� pana odes�a� do �adnego
oddzia�u frontowego - doda� Harris.
32
�
Szcz�ciarz ze mnie - mrukn�� Winch.
� Ile pan ma lat, Mart?
� Czterdzie�ci dwa. A bo co?
� Troch� ma�o jak na nadci�nienie.
� I co z tego? - Winch z pewno�ci� nie czu� si�
szcz�ciarzem. Po�ow� duszy cz�owiek pragn�� st�d
wyjecha�, a drug� pozosta� i czu� si� z tego powodu
przegrany. Zawstydzony i pe�en winy, �e wyje�d�a. Bez
wzgl�du na to, jak powa�nie chorowa� i jak ci�ko by�
ranny. Dotyczy�o to wszystkich �o�nierzy. - A w�a�ciwie
co to za choroba, panie doktorze?
Nadci�nienie? Prawda wygl�da�a tak, �e nie wiedzia-
no o tej chorobie wszystkiego. Nale�a�a z regu�y do tych
�agodnych przypad�o�ci, kt�rych przebiegu nie dawa�o si�
�atwo ustali�. Zawa� albo atak serca m�g� ci� dopa��
jutro, ale mog�e� te� do�y� osiemdziesi�tki. W przypadku
Wincha przyczyn� choroby by�o, zdaniem doktora Harri-
sa, permanentne wlewanie w siebie du�ych ilo�ci alkoho-
lu. Picie i palenie. Ostatnio dokonano interesuj�cych
bada� na temat wp�ywu alkoholu na ludzki organizm.
- O kurwa, ale kawa� - zakl�� z gorycz� Winch.
Nikt go nie oskar�a� o alkoholizm. �aden pijak nie
podo�a�by takiej robocie, jak� wykonywa�. Ale jego
mo�liwo�ci w piciu obros�y legend�. Ile wypija� dziennie?
- Aha. Te� mi legenda - prychn�� Winch.
- Wi�c ile? P� butelki? Butelk�?
- Spokojnie - przyzna� z oci�ganiem.
- P�torej?
- Och, jasne - sk�ama�. - Je�eli tyle zdob�d�.
Jednak�e prawda wygl�da�a tak, �e na dobr� spraw�
nie mia� poj�cia.
Ile pali�? Dwie paczki dziennie? Trzy? W ka�dym
razie doktor Harris przewidywa�, �e jak tylko Winch
dojdzie do siebie i przestanie gor�czkowa�, to ci�nienie
krwi na pewno mu podskoczy.
33
Winch skwitowa� to skinieniem g�owy. Po raz pierw-
szy zacz�a w nim kie�kowa� ch��, �eby si� podda�. Mia�
wra�enie, �e wisi na parapecie okiennym na palcach,
kt�re z wolna si� prostuj�. W pewnym sensie towarzy-
szy�a temu ogromna ulga. Jak� w ko�cu czuj� wszyscy
kalecy, ka�dy z nas, pomy�la�.
� Pan rzeczywi�cie uwa�a, �e dla mnie to koniec
- powiedzia�.
� Ze s�u�b� w piechocie, niestety, tak.
I na tym stan�o. Winch zna� doktora Harrisa od
sze�ciu lat. Pu�kownik by� dobrym fachowcem. Przewi-
dzia� wszystko dok�adnie. Ci�nienie krwi istotnie pod-
skoczy�o. Kolejni, nie znani Winchowi lekarze, kt�rzy
go badali, byli wobec niego w tej mierze bardziej
dyskretni i ogl�dni. Niemniej klamka zapad�a.
Najwyra�niej wyznawali teori�: "Nie m�w choremu
nic, czego nie musisz, to go nie wystraszysz". Winch by�
marnego zdania o wi�kszo�ci lekarzy. Dlatego przed
wyjazdem jeszcze raz dok�adnie wypyta� doktora Harrisa
o swoj� chorob�.
�mier� nast�powa�a zazwyczaj po pi��dziesi�tce
wskutek zastoinowej niewydolno�ci mi�nia sercowego.
Naturalnie, je�eli choroba by�a odpowiednio hamowana
albo nie nast�pi� wcze�niej atak serca albo udar. Ale
d�ugie �ycie te� nie nale�a�o do rzadko�ci. Zastoinowa
niewydolno�� serca polega�a na stopniowym zmniej-
szaniu si� jego sprawno�ci. Powi�ksza�o si� ono i s�ab�o,
natomiast puls przy�piesza�. W ko�cu dochodzi�o do
przekrwienia p�yn�w w ciele, czyli tak zwanego obrz�ku.
W ko�cowym stadium choroby p�uca same wype�nia�y
si� wod�. Stanowi�o to przyczyn� oko�o po�owy zgon�w.
By�a to wi�c nie tyle choroba, co stan organizmu.
I w tym w�a�nie sensie nie do uleczenia. Ale i tak mi�dzy
34
d�ugo�ci� �ycia poszczeg�lnych chorych wyst�powa�y
przepastne r�nice, od kilku do kilkudziesi�ciu lat.
- Chc� panu powiedzie�, �e je�eli b�dzie pan o siebie
dba�, to najprawdopodobniej d�ugo pan po�yje - oznaj-
mi� Harris.
Winch s�ucha� go pilnie. Tak jak wszyscy, kiedy
chodzi o diagnoz� ich w�asnego zdrowia i prognozy
dotycz�ce d�ugo�ci ich �ycia, pomy�la�. Cz�owiek czuje
si� w�wczas bardzo szczeg�lnie. Jak bohater filmu
stoj�cy przed s�dzi�, kt�ry, po wybornym �niadaniu,
z uroczyst� min� odczytuje na niego straszny wyrok za
pope�nienie takiego czy innego przest�pstwa.
� Wiele by tu m�wi� o przyzwoitym �yciu - doda�
Harris.
� Przyzwoitym �yciu! - nie wytrzyma� Winch. - Pew-
nie, pewnie. No dobrze, panie doktorze. Wszystko mi
pan wyja�ni�. Wszystko zrozumia�em. Mo�e wi�c za-
pomnieliby�my o tej rozmowie? Stwierdzi�by pan moj�
przydatno�� do s�u�by i odes�a�by mnie pan do mojej
kompanii. Co?
� Pan wie, �e nie mog� tego zrobi� - odpar�
gniewnie Harris. - Jak Boga kocham, nie rozumiem
pana, Mart. Wi�kszo�� �o�nierzy tutaj wyskakuje ze
sk�ry, �eby wr�ci� do Stan�w, a nie mog�.
� No c�, wie pan, jak to jest - rzek� Winch.
� Ma pan w kraju �on� i dzieci, prawda?
� A tak, oczywi�cie. Gdzie� tam s�.
� To pan nawet nie wie gdzie?
� No, wiem. Mieszkaj� w Saint Louis. Chyba.
� Ja pana w og�le nie rozumiem.
� E, to nie takie trudne, zrozumie� mnie. - Winch
wsta�. - A wi�c to pana ostatnie s�owo?
� Niestety, tak.
Nie wiadomo dlaczego Winch poczu� ch��, �eby
zasalutowa� pu�kownikowi. Ale zrobi� tylko w ty� zwrot.
35
Wi�cej nie zobaczy� doktora Harrisa. Nast�pnego dnia
wraz z kilkoma innymi �o�nierzami zosta� przewieziony
samolotem na Nowe Hebrydy.
Pomimo panuj�cego podniecenia maszyny statku
dudni�y bez zmian. Do uszu Wincha nadal dochodzi�y
odg�osy niezwyk�ej krz�taniny, wywo�anej ujrzeniem
brzeg�w Ameryki. A wi�c by� tu, na tej cuchn�cej,
�mierdz�cej jak zagroda dla byd�a szpitalnej �ajbie,
i p�yn�� do kraju. W dalszym ci�gu wsparty na �okciu
wpatrywa� si� w pokiereszowane postacie w g��wnej
kabinie po drugiej stronie korytarza.
Zastanawia� si�, co tak wzburzy�o Harrisa. Czy�by
nigdy nie s�ysza� o m�czyznach, kt�rzy maj� do��
ma��e�stwa i rozstaj� si� z �onami i dzie�mi? Nie
wiedzia�, jaki jest doktor w swoim domu, ale pewien by�,
�e pani Harris przynajmniej stara si� u�o�y� sobie �ycie
z m�em pu�kownikiem. Z pami�ci wy�oni� mu si�
migotliwy obraz w�asnej fl�drowatej, t�ustawej �ony
i dw�ch p�owow�osych smyk�w. Zdecydowanie odsun��
go od siebie. My�l o nich rozdra�nia�a go. Dla �ony
i dw�jki podobnych do niej jak dwie krople wody
dzieciak�w z krowimi oczami nie warto by�o wraca� do
kraju. Z pewno�ci� nie cierpia�a tam, w Saint Louis,
dlatego �e go nie ma. Nie z tym jej ci�g�ym pieprzeniem
si� na boku we wszystkich garnizonach, w kt�rych
mieszkali... Tak si� ko�czy�o po�lubienie c�rki zapija-
czonego starszego sier�anta stacjonuj�cego w jakiej�
zapchlonej pipid�wce. Lubi�a zadawa� szyku. Dzieciaki
by�y do niej tak podobne, �e nie da�o si� orzec, kto jest
ich ojcem. Nie potrafi� ustali�, czy ci ch�opcy to jego
synowie, ale zak�ada�, �e tak. Nie mia�o to jednak
znaczenia. Winch nie dba� o to, czy ich jeszcze kiedykol-
wiek zobaczy.
36
Nagle piekielny widok na g��wn� kabin� zak��ci�a
mu g�rna po�owa czyjej� g�owy, kt�ra wyskoczy�a zza
framugi drzwi, a pozbawione reszty twarzy oczy wpatrzy-
�y si� w niego jak oczy snajpera.
Winch pr�dko przestawi� si� duchowo i jak zwykle
przybra� poz� �artobliwej opryskliwo�ci, kt�ra w jego
d�ugiej znajomo�ci z by�ym kompanijnym szefem kuchni
sta�a si� rytua�em.
- Johnny Stranger - powiedzia�. - Odejd�. Odejd�
st�d! Id� na pok�ad pobawi� si� z tymi dzieciuchami!
G�owa, kt�ra pochyla�a si�, a� jej grube brwi znalaz�y
si� w pionie, r�wnolegle do framugi, wyprostowa�a si�,
za ni� pojawi�o si� cia�o i wsun�a si� do �rodka, a po
twarzy Johna Strange'a przemkn�� najkr�tszy z u�mie-
ch�w. Strange wszystko robi� rozwa�nie i powoli. By�
dosy� dziwnie zbudowany, bo nogi mia� troch� za
kr�tkie w stosunku do reszty cia�a. Wisz�ca mu w tej
chwili przy udzie prawa r�ka przypomina�a niezdarn�
�ap�, w kt�rej chyba nie wszystkie palce s� na swoim
miejscu.
- Serio - doda� Winch. - Nie ma o czym z tob�
rozmawia�, Strange. Nie licz�c twoich g�upich wspo-
mnie�. Tak nudnych, a� mnie w dupie �ciska.
Strange skin�� potakuj�co g�ow�.
� Domy�li�em si�, �e nie wyjdzie pan na pok�ad,
szefie - rzek�.
� �eby zobaczy� tam co? - burkn�� Winch.
� Ja poszed�em - przyzna� odrobin� zawstydzony
Strange. - Na troch�. Przepi�kny widok. - Wskaza�
g�ow� pok�ad. - Wszyscy dr� si� i krzycz�.
Na jego grubo ciosanej, szerokiej twarzy zn�w
pojawi� si� u�miech, grymas ni to pogardliwego, ni to
strapionego, z�o�liwego zrozumienia. Jego niezwykle
szerokie oblicze zdradza�o zadawnion� cierpliwo�� wobec
wszech�wiata i smutek. A jednak gruba linia brwi,
37
odcinaj�ca w�ochat� ciemn� krech� trzeci�, g�rn� cz��
twarzy, wygl�da�a niewiarygodnie gniewnie i w�ciekle.
Trzeba by�o zna� tego cz�owieka znacznie d�u�ej, by
rozpozna� w tej minie u�miech, a nie szyderstwo.
Wszyscy nauczyli si�, i to nauczyli bardzo pr�dko, �e
Strange nale�y do tych, kt�rzy lubi� warcze�, i �e gryzie
znacznie mocniej, ni� warczy.
� Jak tam szlachetne zdr�wko, szefie? - spyta�.
� Lepsze ni� twoje - odpar� Winch. O swojej
przypad�o�ci nie m�wi� nikomu i by� pewien, �e Strange
nie ma poj�cia, co mu dolega. - A poza tym nie nazywaj
mnie szefem. Przesta�em nim by�. Jestem, tak jak ty,
ofiar� wojny transportowan� do kraju.
� Ale przecie� zachowa� pan stopie� i dostaje
pan �o�d.
- G�upek!
� Oczywi�cie. Czemu nie? Jestem tego samego
zdania.
� W takim razie rozumiemy si�.
� Pomy�la�em te� sobie, �e wpadn� do g��wnej sali,
do Bobby'ego Prella - doda� ciszej Strange.
Winch nie odpowiedzia� na to.
- Chce pan ze mn� i��?
- Nie.
Strange poruszy� g�ow�.
� No, to p�jd� sam - powiedzia�.
� G�upi osio�. Nie znalaz�by si� tutaj, gdyby nie
pr�bowa� struga� bohatera.
Strange znowu poruszy� g�ow�.
� Niekt�rzy musz�. W ka�dym razie w tej chwili
jest na pewno bardzo przygn�biony. Dzisiaj. Wie�ci od
lekarzy g�osz�, �e ju� nie b�dzie chodzi�. Podobno mo�e
straci� nog�.
� Cokolwiek z nim si� stanie, to sam sobie na to
zas�u�y� - odpar� pr�dko Winch.
38
�
Ale i tak nale�y do naszej starej kompanii - rzek�
Strange.
� Z tymi pierdo�ami o kompanii te� koniec - doda�
Winch. - Lepiej si� z tym pog�d�, Johnny Stranger.
Wbij to sobie do swego t�pego teksaskiego �ba.
Strange u�miechn�� si� kr�tko.
- W�tpi� w to - odpar�. - Nie, to nie koniec,
jeszcze przez jaki� czas. Na pewno pan nie p�jdzie?
- Nie.
- Jak pan chce. Twardziel z pana, nie? W�a�nie
m�wi�em dzi� komu�, jaki pan jest twardy. - Strange
zmarszczy� warg�. - Chcia�em panu zaproponowa�
uroczystego kielicha. Z okazji dop�yni�cia i w og�le. Ale
zapomnia�em zabra� gorza�y.
Winch mierzy� go przez chwil� wzrokiem, a potem
si�gn�� do manierki i rzuci� j� Strange'owi takim ruchem,
jakby to by�a koperta z dokumentami. Strange bez
najmniejszego k�opotu schwyci� manierk� i zacisn�� na
niej kciuk i palce zdrowej, lewej d�oni.
- O, dzi�ki, szefie.
Nim si� napi�, z pe�n� pomp� i parad� zasalutowa�
manierk�, pochylaj�c jej szyjk�. Trzyma� j� ju� w prawej,
przypominaj�cej szpony d�oni, kt�rej palce rozwiera�y
si� i zwiera�y wy��cznie powoli. Przyjrza� si� manierce
i zwr�ci� j�.
� Ko�czy si� - zawyrokowa�. - Je�eli b�dzie pan
czego� potrzebowa�, szefie, to niech pan wpadnie do
starego Strangera.
� Ja mam potrzebowa� gorza�y? - Winch potrz�sn��
manierk�. - �artujesz sobie? Ten zbiornik zasila wi�cej
�r�de� ni� fontann�.
� Mo�e pan potrzebowa� czego� innego.
� Towarzystwa kole�k�w z wojska? Ha! Nie pierdol.
W moim wieku?
� Nigdy nic nie wiadomo.
39
Kompanijny szef kuchni zasalutowa�. Dla �artu,
kalek� d�oni�. A potem opu�ci� kabin� i korytarzem
doszed� do du�ej sali.
Przygl�daj�c si� odchodz�cemu, Winch wyci�gn��
si� na koi. Je�eli w og�le uwa�a� kogo� za bohatera, to
dla niego by� nim w jakim� sensie Strange. Podziwia� go
za to, �e na dobr� spraw� Johnny gwizda� na wszystko.
Inni, jak on sam, udawali, �e si� niczym nie przejmuj�,
ale przejmowali si�. A Strange nie. Nie przejmowa� si�
niczym. Wojskiem, kompani�, robot�, lud�mi, kobieta-
mi, �yciem, sukcesem, cz�owiecze�stwem. Udawa�, �e
mu na tym zale�y, ale nie zale�a�o. W duszy by� ca�kiem
samotny i zadowolony z takiego stanu. I w�a�nie za to
Winch go podziwia�.
Si�gn�� r�k� pod koj� i pog�adzi� palcem przez klap�
chlebaka zimn� szyjk� manierki. Dziwne, jak pasowa�y
do siebie te dwie rzeczy, whisky i seks. A zw�aszcza
whisky zakazana. Niedozwolone, potajemne picie pod-
nieca�o r�wnie mocno jak francuska mi�o��. No c�,
jutro... Jutro, obieca� sobie, nie wypij� ani kropli.
Banda kurewsko. g�upich baran�w! - przemkn�o
mu nagle przez g�ow�. - Czy ten sier�ant, kt�ry pozosta�
w kompanii, zdo�a utrzyma� ich w ryzach?
Mgli�cie, ot�pia�y jak po za�yciu odurzaj�cego leku,
kiedy cz�owiek nie czuje ju� b�lu, a tylko nieustanne
silne �mienie z�ba, Winch pomy�la� o tych wszystkich
durniach na g�rnym pok�adzie, wyba�uszaj�cych ga�y na
ameryka�ski brzeg, kt�ry tym idiotom wydawa� si�
jakim� rajem.
Rozdzia� trzeci
Widok ojczystego brzegu wzrusza�, m�ci� spok�j
i w jakim� stopniu pora�a� ka�dy bez wyj�tku trans-
port �o�nierzy. Pod tym wzgl�dem rejs Wincha, Stran-
ge i pozosta�ych nie r�ni� si� od podr�y innych
rannych.
Zaledwie garstka z nich naprawd� wierzy�a, �e brzeg
rzeczywi�cie si� pojawi. Ale ukaza� si� na widnokr�gu
zgodnie z planem. Jego d�uga niebieska linia wy�oni�a si�
na wschodzie dok�adnie tak, jak im zapowiedziano.
Na pustym bezmiarze wolno pulsuj�cego oceanu
wlok�cy za sob� czarny pi�ropusz dymu parowiec by�
jedynym widomym znakiem �ycia. Bia�y statek z wielkimi
czerwonymi krzy�ami sun�� po r�wnej wodzie, kt�ra
ugina�a si� i sapa�a jak �ywa istota. Rozpruwa� j�.
Ocean po�yskiwa�, a niekiedy przy lekkim wietrzyku
i w jaskrawym s�o�cu na jego powierzchni pojawia�y si�
malutkie bia�e grzebyczki piany.
Pocz�tkowo na wschodnim horyzoncie ukaza�a si�
niczym wy�aniaj�cy si� i znikaj�cy mira� d�uga niebieska
chmura, tylko troch� ciemniejsza od nieba. Ojczyzna.
S�owo to rozesz�o si� szeptem po statku tak chy�o jak
mrowienie sk�ry. Chmura po jakim� czasie usadowi�a
si� niepostrze�enie na dobre nad lini� wody i przesta�a
41
znika�. Wi�kszo�� rannych na pok�adzie wolno posu-
waj�cego si� statku s�u�y�a za oceanem co najmniej
rok. Ojczyzna. Wypowiadali to s�owo mi�dzy sob�
bardziej z niepokojem, z zakorzenionym, nie wyegzek-
wowanym strachem, a nawet z rozpacz� ni� z ulg�,
mi�o�ci� czy nadziej�. Jak to teraz b�dzie? Jacy b�d�
oni sami?
Podobnie by�o ze wszystkim. Komunikaty i gazetki
informowa�y ich, �e jad� do ojczyzny. Ale po tak d�ugim
pobycie poza krajem nie ufali gazetkom i urz�dowym
komunikatom. Gazetki i komunikaty zainteresowane
by�y duchem bojowym �o�nierzy i tym, w co oni wierz�,
a nie prawd�. Wszyscy wiedzieli, �e ich pogl�dy s�
s�uszne. Bo�e uchowaj, �eby kt�rykolwiek z nich mia�
pogl�dy nies�uszne. Trudno wszak�e by�o si� zorien-
towa�, czy jaki� biuletyn b�d� raport sporz�dzono ze
wzgl�du na ducha bojowego wojska, czy te� �eby po
prostu przekaza� konkretn� wiadomo�� na temat tej
d�ugiej niebieskiej chmury.
Ale nie by�o jej wida� z ka�dego miejsca, tylko
z g�rnych pok�ad�w od strony dziobu. A jedynym
dost�pnym dla �o�nierzy by� tak zwany pok�ad spa-
cerowy. W�a�nie na niego wysz�o, �eby popatrze�
na brzeg, tylu ilu mog�o, chcia�o i zdo�a�o si� tu
wcisn��.
�a�osna gromada. W szarych pi�amach i kasztano-
wych szlafrokach, w papuciach bez pi�t, ledwo trzy-
maj�cych si� na nogach, przepychali si� przez drzwi na
pok�ad dziobowy i przyciskali si� do barierki albo do
przyci�ni�tych do niej. Chwiej�cy si�, wychudli, wycie�-
czeni, z za��conymi oczami i sk�r�, zabanda�owani,
z ropiej�cymi ranami, oblepieni gipsem, wdrapywali si�
na g�r�, zataczaj�c si�, pomagaj�c sobie nawzajem,
a niekt�rzy ku�tykaj�c na zagipsowanych nogach. Byli
to najwi�ksi szcz�liwcy spo�r�d rannych. Uznano ich
42
za na tyle mocno poszkodowanych, by odes�a� ich a� do
kraju.
Niekt�rzy p�akali. Inni �miali si� i klaskali albo
klepali koleg�w po plecach. Wszyscy rozgl�dali si�
dooko�a i patrzyli na siebie z niepokojem. Z niepo-
kojem, �e tak nies�ychanie im si� poszcz�ci�o. Po-
tajemna, skrywana trwoga w ich spojrzeniach pod-
powiada�a wniosek, �e, ich w�asnym zdaniem, nie maj�
prawa tu by�.
W dole pod nimi, na dawnym przestronnym po-
k�adzie roboczym dla za�ogi, t�oczy� si� t�um marynarzy
z marynarki wojennej w granatowych uniformach
i personelu medycznego w bia�ych. Wszyscy oni byli
wynaj�ci, op�acani, zorganizowani i zhierarchizowani
s�u�bowo wy��cznie do obs�ugi stale wzrastaj�cej liczby
zu�ytych detali nowoczesnej wojny. "Detale" te za� na
swoim ma�ym pok�adzie, szpetne jak stado indor�w,
gulgocz�ce, wyci�gaj�ce szyje, potr�caj�ce si� i roz-
pychaj�ce, �eby zerkn�� na kraj rodzinny, by�y nader
�ywo i rado�nie �wiadome faktu, �e �aden z nich jeszcze
nie umar�.
G��boko wewn�trz statku, w jednej z kabin Marion
Landers pr�bowa� pozosta� w koi i przekona� si�, �e nie
potrafi. W ko�cu sturla� si� z pos�ania i z trudem stan��
na nogach. W ma�ym pomieszczeniu nie by�o to �atwe,
bo praw� nog� a� do kolana spowija� mu gips. Nie
spos�b jednak by�o oprze� si� wrzawie podnieconych
g�os�w.
Landers, pisarz kompanijny, by� zaledwie starszym
kapralem i nie zas�ugiwa� na oddzieln� przewiewn�
kabin� tak jak Winch i Strange. Przyzwyczai� si� ju�
jednak do podr�y g��wnie pod pok�adami i p�mrocz-
nego �wiat�a nagich �ar�wek. Si�gn�� pod poduszk� po
tanie okulary przeciws�oneczne.
Mimo woli lekko j�kn��. Ale nie z powodu rany. Ta
43
ju� przesta�a go bole�. B�l wywo�a�a sztywno�� nogi
uwi�zionej w ci�kim gipsowym pancerzu. Nie m�g�
z nim ani wygodnie siedzie�, ani sta�, ani le�e�.
Z drugiego ko�ca sze�cioosobowej kabiny dobieg�
go szelest. To podni�s� g�ow� m�ody lotnik, strzelec
ogonowy, kt�ry znowu p�aka�, tym razem z powodu
dotarcia do ojczystych brzeg�w.
� Ty te� mnie zostawisz? - spyta�.
� Chyba p�jd� na g�r�. Tak, popatrz� sobie - od-
par� Landers, staraj�c si� ukry� irytacj�. Zdj�� kule
z wieszaka.
� Nie zostawiaj mnie, prosz�.
Landers zatrzyma� si� w drzwiach i zr�cznie obr�ci�
si� na kulach. Cz�owiek przyzwyczaja� si� po jakim�
czasie do tego dra�stwa. Uwa�nie przyjrza� si� ch�o-
pakowi.
Pomy�la�, �e na ka�dego spada kiedy� takie brzemi�.
W ka�dej kabinie by�a jaka� ofiara losu. We wszystkich
kabinach ustala�a si� hierarchia, a ofiara losu zajmowa�a
w niej miejsce na samym dole. Z kim� takim zawsze by�
problem moralny. Wszyscy za niego odpowiadali. Tak
nakazywa� kodeks kole�e�ski. Nikt tego nie lubi�, ale
je�eli chcia� �y� w gromadzie, to musia� si� do niego
stosowa�. A ofiara losu mog�a wykorzystywa� ten fakt.
Mia�a do tego moralne prawo. Nale�a�o to do przywile-
j�w, kt�re zyskiwa�a poddaj�c si� losowi i godz�c z tym,
�e jest najs�absza.
Landers i m�odziutki strzelec pok�adowy przez p�
godziny po wyj�ciu reszty na pok�ad nie zamienili ani
s�owa. Landers nie mia� ochoty si� odzywa�. Le�a�
bezczynnie i gapi� si� w cienie na suficie. Wtem m�ody
lotnik znowu zacz�� p�aka�. Poniek�d w�a�nie jego p�acz
zmusi� Landersa do wstania.
� O rany, przesta�, ma�y - powiedzia�.
� Nie r�nisz si� od tamtych - zapiszcza� cienk