2031

Szczegóły
Tytuł 2031
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

2031 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 2031 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

2031 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

James Joness "Gwizd" Tytu� orygina�u Whistle Copyright (c) 1978 by Gloria Jones as executrix for the estate of James Jones Redaktor Zofia Skorupi�ska Na ok�adce wykorzystano fragment obrazu Zdzis�awa Beksi�skiego Sk�ad i �amanie FOTOTYPE, Milanuwek, tel./fax 55 8414 For the Polish translation Copyright (c) 1993 by Wydawnictwo Andrzej Grabowski For the Polish edition Copyright (c) 1993 by Wydawnictwo Da Capo Wydanie I ISBN 83-85373-74-8 Druk i oprawa Drukarnia Wydawnicza im. W. L. Anczyca w Krakowie. Zam. 8735/93 Piel�gniarz na nocnym dy�urze wita� nowo przyby�ych pacjent�w nieodmiennie t� sam� formu�k�: "Je�eli co� b�dziesz chcia�, to gwizdnij". R.J. Blessing - Pami�tniki 1918 Ta�cz na sznurkach, brykaj, pl�saj, A na cmentarz gwi�d�. Co lub kto tob� porusza, Tego nie wie nikt. dawna francuska rymowanka prze�o�ona z orygina�u przez Autora Ksi��k� t� po�wi�cam wszystkim �o�nierzom s�u��cym w Armii Stan�w Zjednoczonych w czasie II wojny �wiatowej - tym, kt�rzy j� prze�yli, wzbogacili si� na niej, walczyli w niej, przesiedzieli j� w wi�zieniach, przez ni� zwa- riowali, i pozosta�ym. Wprowadzenie James Jones zmar� na zawa� serca w szpitalu w Sout- hampton na Long Island w Nowym Jorku 9 maja 1977 roku. Mia� pi��dziesi�t pi�� lat. Do chwili kolejnego nawrotu ci�kiej choroby zd��y� napisa� ponad trzydzie�ci i p� rozdzia�u Gwizdu z za- mierzonych trzydziestu czterech. Reszt� fabu�y mia� jednak obmy�lon� i dopracowan� niemal do najmniej- szego szczeg�u. By�em jego przyjacielem i s�siadem. Rozmowy, kt�re prowadzi�em z nim w ostatnich miesi�cach jego �ycia, i pozostawione przeze� nagrania magnetofonowe �wiad- cz� niezbicie, jak mia�y wygl�da� ko�cowe rozdzia�y powie�ci. Swoje uwagi nagrywa� w szpitalu jeszcze na dwa dni przed �mierci�. Planowa�, �e trzy ostatnie rozdzia�y b�d� stosunkowo kr�tkie. Zako�czenie by�o przes�dzone. Zabrak�o jedynie czasu. Wierz�, �e gdyby �y� jeszcze miesi�c, to ku w�asnej satysfakcji dopisa�by brakuj�c� reszt�. Niemniej to, co zostawi�, nale�y uzna� za uko�czone dzie�o. We wst�pie do tej ksi��ki (patrz. s. 13) Jones okre�li� zamierzenia, jakie mia� wzgl�dem tej powie�ci. Gwizd jest trzeci� cz�ci� jego wojennej trylogii, po St�d do wieczno�ci (1951) i Cienkiej czerwonej linii (1962). 9 Gwizd by� jego obsesj�. Pracowa� nad nim z prze- rwami bardzo d�ugo. Stale do niego wraca� i "obraca� on sw�j ro�en" w jego g�owie "przez blisko trzydzie�ci lat". Od chwili pierwszego ataku w 1970 roku jeszcze dwukrotnie dopada�a go ci�ka choroba serca i chyba przeczuwa�, i� walczy z czasem, �eby doko�czy� t� ksi��k�. Przez ostatnie dwa lata �ycia pracowa� nad ni� na poddaszu swojego wiejskiego domu w Sagaponack na Long Island po dwana�cie, czterna�cie godzin dzien- nie. W styczniu 1977 prze�y� kolejny atak, po kt�rym a� do swojej �mierci powraca� do pisania po kilka godzin dziennie. Ale na wszelki wypadek zostawi� przezornie r�wnie� nagrane ta�my i notatki. Jones pragn�� zamie�ci� we wst�pie kilka s��w wyja�- niaj�cych, dlaczego powie�ciowym miastem w Gwi�dzie jest Luxor, a nie Memphis w w stanie Tennessee. W swoich notatkach i wcze�niejszym eseju napisa�: "Luxor naprawd� nie istnieje. Nie ma miasta Luxor w stanie Tennessee. Nie ma �adnego Luxoru w Stanach Zjednoczonych. W rzeczywisto�ci Luxor to Memphis. W 1943 sp�- dzi�em tam w szpitalu wojskowym im. Kennedy'ego osiem miesi�cy. Mia�em wtedy dwadzie�cia dwa lata. Ale Luxor to tak�e Nashville. Kiedy ze szpitala Kennedy'ego odes�ano mnie do s�u�by, trafi�em do znajduj�cego si� w pobli�u Nashwille Obozu Campbella w Kentucky. Nashville zast�pi�o nam Memphis jako miasto, do kt�rego je�dzili�my na przepustki. Luxor ma w sobie rozpoznawalne cechy obu. W mojej ksi��ce nie chcia�em rezygnowa� z postaci, mi�ostek, zwyczaj�w, lokali, znajomych miejsc i os�b znanych mi z Memphis. W�a�nie dlatego by�em zmuszony zast�pi� prawdziwy Ob�z Campbella moim Obozem O'Bruyerre'a i umie�ci� go w pobli�u Memphis. Tak wi�c nazwa�em moje powie�ciowe miasto Luxo- 10 rem i wykorzysta�em miasto Memphis takie, jakim je zapami�ta�em. Albo swoje wyobra�enia o nim. Tym, kt�rzy znaj� Memphis, moje miasto wyda si� niepoko- j�co znajome. Lecz po chwili nieoczekiwanie jeszcze bardziej niepokoj�co obce. Radz� wi�c, �eby uwa�ali je za Luxor, a nie Memphis. Za wy��czn� w�asno�� Jamesa Jonesa, kt�ry bierze te� za to na siebie pe�n� od- powiedzialno��". Kr�tkie wyja�nienie w sprawie epilogu. Na stronie 609 s� trzy gwiazdki. Do tego miejsca doprowadzi� Jones rozdzia� 31. Na podstawie jego w�asnych my�li i wypowiedzi odtworzy�em i spisa�em szczeg�owo zamierzenia, jakie mia� w zwi�zku z braku- j�cymi rozdzia�ami. Nie w��czy�em tam nic, czego sobie wyra�nie nie �yczy�. Ostatni, wydzielony fragment epi- logu to w�asne s�owa Autora, spisane z nagrania mag- netofonowego dokonanego zaledwie kilka dni przed jego �mierci�. Willie Morris Bridgehampton, Long bland 28 maja 1977 Wst�p Autora Prac� nad Gwizdem rozpocz��em w roku 1968, ale pocz�tki tej ksi��ki s� znacznie wcze�niejsze. Jej pomys� przyszed� mi do g�owy ju� w roku 1947, kiedy po raz pierwszy pisa�em do Maxwella Perkinsa o moich boha- terach, Wardenie i Prewitcie, i o ksi��ce, kt�r� chc� napisa� o II wojnie �wiatowej. Przyst�puj�c do pisania St�d do wieczno�ci, nie maj�cej jeszcze pod�wczas tytu�u, zamierza�em opisa� losy moich postaci pocz�wszy od s�u�by w czasach pokojowych, przez Guadalcanal i No- w� Georgi� do powrotu ich, rannych, do Stan�w. A wi�c w czasie odpowiadaj�cym moim w�asnym wojskowym do�wiadczeniom. Jednak�e na d�ugo przed dotarciem do po�owy dzie�a zda�em sobie spraw� z niewykonalno�ci tak ambitnego zamierzenia. Nie pozwala�y na to zar�wno wymogi powie�ciowej dramaturgii, jak i same rozmiary takiej ksi��ki. I w�wczas przyszed� mi do g�owy pomys� trylogii. Jej cz�ci� mia�a by�, nie maj�ca jeszcze tytu�u i nie obmy�lona, powie�� Gwizd. Tak wi�c, kiedy w jakie� jedena�cie lat p�niej zabra�em si� do pisania Cienkiej czerwonej linii, plan trylogii by� ju� gotowy. Gwizd zosta� pomy�lany jako jej trzecia cz��. Kt�r� oczywi�cie by� powinien. Od samego pocz�tku 13 chcia�em, aby ka�da z powie�ci tej trylogii stanowi�a samodzieln� ca�o��. W takim sensie, w jakim nie s� nimi, na przyk�ad, trzy powie�ci Johna Dos Passosa, tworz�ce jego pi�kn� trylogi� USA. 42 r�wnole�nik, Rok 1919 i Ci�kie pieni�dze nie s� samodzielnymi powie�- ciami. USA to jedna d�uga powie��, a nie trylogia. Zamierza�em napisa� trzeci� cz�� zaraz po uko�- czeniu Cienkiej czerwonej linii. Na przeszkodzie stan�y mi jednak inne utwory, inne powie�ci. Ilekro� od- k�ada�em na bok jej pisanie, to pomys� powie�ci bardziej dojrzewa�. Dlatego za ka�dym razem, gdy do niej wraca�em, musia�em zaczyna� od nowa. To eksperymen- towanie ze stylami i narracj� prowadzon� z r�nych punkt�w widzenia mia�o wp�yw na sam proces pisania. Na jeden z problem�w zwi�zanych z pisaniem trylogii natkn��em si� w roku 1959, zaraz po rozpocz�ciu pracy nad Cienk� czerwon� lini�. Pierwotnie - najpierw w po- wie�ci, potem w trylogii - g��wne postacie, takie jak sier�ant sztabowy Warden, szeregowy Prewitt czy pluto- nowy Stark, mia�y wyst�powa� we wszystkich cz�ciach. Niestety, dramaturgiczna struktura, a nawet powiem wi�cej: duch pierwszej powie�ci wymaga�y, �eby Prewitt zgin��. Gdyby bowiem nie zgin��, os�abi�oby to przes�anie tej ksi��ki. Po wyja�nieniu w�tpliwo�ci i napisaniu s�owa "ko- niec" w St�d do wieczno�ci, kt�rej da�em jedyne zako�- czenie, jakie ta powie�� mie� mog�a, straci�em Prewitta. Dzi� takie zmartwienie wygl�da niepowa�nie. Ale wtedy by�o inaczej. Dla Prewitta od samego pocz�tku przeznaczy�em wa�n� rol� w cz�ci drugiej i trzeciej. Nie mog�em go z g�upia frant wskrzesi�, wykorzysta� �ywego pod tym samym nazwiskiem. ) Z k�opotu tego wybawi�a mnie zmiana nazwisk bohater�w. Wszystkich. Ale zmieni�em je w taki spos�b, by zostawi� ukryty klucz, widoczne podobie�stwa do 14 nazwisk pierwotnych postaci, b�d�ce punktem odniesie- nia. Dzi� wygl�da to na proste rozwi�zanie, ale wtedy tak nie by�o. A zatem w Cienkiej czerwonej linii sier�ant sztabowy Warden staje si� sier�antem sztabowym Welshem, szere- gowy Prewitt szeregowym Wittem, a szef kuchni, pluto- nowy Stark, szefem kuchni, plutonowym Stormem. S� to jednak ci sami ludzie. W Gwi�dzie Welsh staje si� Martem Winchem, Witt Bobbym Prellem, a Storm Johnem Strange'em. Po ukazaniu si� Cienkiej czerwonej linii kilku uwa- �nych czytelnik�w spostrzeg�o to podobie�stwo nazwisk i napisali do mnie pytaj�c, czy jest ono zamierzone. Odpisa�em im, potwierdzaj�c ich domys�y, i wyja�ni�em powody. O ile mi wiadomo, podobie�stw w nazwiskach moich bohater�w nie zauwa�y� �aden krytyk ani re- cenzent. Niewiele pozostaje do dodania. Jedynie tyle, �e napisanie Gwizdu b�dzie z pewno�ci� ko�cem czego�. Przynajmniej dla mnie. Ukazanie si� tej powie�ci oznacza ukoronowanie d�ugiego dzie�a. Obmy�lonego w 1946 roku i rozpocz�tego wiosn� 1947, na kt�rego uko�czenie po�wi�c� w sumie blisko trzydzie�ci lat. Jest w nim zawarte wszystko, co mia�em i co b�d� mia� do powie- dzenia o ludzkim wymiarze wojny i czym ona dla nas by�a, na przek�r temu, co na ten temat twierdzimy. Pary�, 15 listopada 1973 KSI�GA PIERWSZA STATEK Rozdzia� pierwszy O tym, �e wracaj�, dowiedzieli�my si� na miesi�c przed ich przyjazdem. Dziwne, jak pr�dko wie�ci o wszel- kich zmianach w kompanii dociera�y do nas, rozproszo- nych po r�nych szpitalach w ca�ym kraju. Po ich otrzymaniu przekazywali�my je sobie listownie albo na kartkach pocztowych. Mieli�my swoj� w�asn� sie� ko- munikacyjn�, obejmuj�c� ca�e Stany. Tym razem wraca�o tylko czterech. Ale jakich wa�- nych! Winch. Strange. Prell. I Landers. Czterech naj- wa�niejszych ludzi w naszej kompanii. Kiedy nadesz�y pierwsze wie�ci o tym, nie wiedzieli�- my jeszcze, �e ca�a czw�rka trafi w jedno miejsce. To znaczy, do nas, do Luxoru. Zazwyczaj wie�ci dociera�y najpr�dzej w�a�nie tu, do szpitala w Luxorze. A to dlatego, �e stanowili�my tam najliczniejsz� grup�. W pewnej chwili przebywa�o nas w nim dwunastu i si�� rzeczy tworzyli�my central- ny w�ze� owej sieci. Przyj�li�my na siebie ten obowi�- zek bez szemrania i sumiennie rozsy�ali�my kartki i listy do reszty naszych koleg�w, �eby wiedzieli, co s�ycha�. Wiadomo�ci o naszej kompanii, w dalszym ci�gu siedz�cej w d�ungli, by�y dla nas najwa�niejsze. Wa�niejsze 19 i bardziej rzeczywiste od tego, co sami zobaczyli�my i co nas spotka�o. Winch by� szefem naszej kompanii. John Strange szefem kompanijnej kuchni. Landers kompanijnym pi- sarzem. A Bobby Prell - cho� zaledwie kapral, dwu- krotnie zdegradowany ze stopnia plutonowego - naj- twardszym kozakiem i dusz� oddzia�u. A� dziw jak my, "repatrianci", trzymali�my si� razem. Niczym osierocone rodze�stwo, roz��czone wsku- tek epidemii i rozes�ane do r�nych sieroci�c�w. Wra�e- nie, �e jeste�my zaka�nie chorzy, nie mija�o. Ludzie traktowali nas mi�o i bardzo o nas dbali, lecz zaraz potem �pieszyli, �eby umy� po nas r�ce. W jakim� sensie pozostawali�my nieczy�ci. Ska�eni. I godzili�my si� z tym. Zreszt� sami te� czuli�my si� ska�eni. Rozumieli�my, dlaczego cywile wol� nie patrze� na nasze rany. My, hospitalizowani, wiedzieli�my, �e nie jeste�my u siebie tam, gdzie panuje czysto�� i zdrowie. Nale�eli�my do miejsc nawiedzonych przez kl�ski i katastrofy, gdzie mo�na si� podda�, zgin��, przepa��, sczezn�� wraz z rodzin� nam podobnych, jedyn�, jak si� nam teraz zdawa�o, jak� kiedykolwiek mieli�my. Oto co znaczy�o by� rannym. Przypominali�my grup� bezu�ytecznych trzebie�c�w, kt�rzy, utraciwszy swoje rozhu�tane dzyn- dzle, jedz� w ogrodzie �akocie ze wzgardliwych d�oni hurys i czekaj� na wie�ci z szerokiego �wiata, przynie- sione przez zarz�dc�w dworu. A jednak by�a w nas zarozumia�o��. Przybyli�my tu przecie� z rejon�w nawiedzonych katastrof�, gdzie ci inni nigdy nie byli. Przybyli�my tu ze stref dotkni�tych zaraz�, na dow�d tego przywo��c ow� zaraz� w sobie. Szczycili�my si� tym, �e j� w sobie mamy. Byli�my zagorzale, ob��ka�czo wierni swojemu ga- tunkowi. Byli�my gotowi walczy� ze wszystkimi i niekie- dy, pijani, na przepustce w mie�cie, z nimi walczyli�my. 20 Bili�my si� z ka�dym, kto nie by� z nami tam, na wojnie. Dla odr�nienia nosili�my tylko nasze odznaki piechoty i nic wi�cej. Paradowanie z baretkami i odznaczeniami wojennymi uwa�ali�my za niegodne. Za propagand� na u�ytek poczciwych, spokojnych obywateli. Kompania by�a dla nas rodzin�, naszym jedynym domem. Na dobr� spraw� prawdziwi rodzice, �ony, narzeczone w�a�ciwie dla nas nie istnia�y. Na pierwszym miejscu sta�o zawsze nasze fantastyczne przywi�zanie do takich jak my. Okaleczeni, w�ciekli, os�abieni, pozbawieni m�sko�ci w najprawdziwszym sensie, nienawidz�cy w�as- nego awersu i rewersu, tak jak i wszystkich pozosta�ych, lgn�li�my do siebie bez wzgl�du na oddalenie od siebie naszych szpitali w oczekiwaniu na cho�by najskromniejszy strz�p wiadomo�ci, a potem sumiennie pisali�my i przesy- �ali�my wie�ci, �eby podzieli� si� nimi z innymi bra�mi. Pierwsze nowiny o przyje�dzie tych czterech dotar�y do naszego dziwnego p�wiata na wysmarowanej, po- walanej b�otem kartce pocztowej od jakiego� szcz�- liwego-nieszcz�liwego wojaka stamt�d. Z karty wynika�o, �e przewieziono ich do tego samego szpitala ewakuacyjnego, i to prawie jednocze�nie. Z nast�pnych wie�ci wynika�o, �e ca�� czw�rk� wy- ekspediowano do kraju statkiem szpitalnym. Nades�a� je ze szpitala w bazie jaki� szcz�liwy - albo nieszcz�liwy - �o�nierz, kt�rego raniono, lecz nie zabra� si� na statek do Stan�w. No a potem przyszed� list od sier�anta z naszej kompanii, podaj�cy wi�cej szczeg��w. Wincha odes�ano z powodu jakiej� nieokre�lonej przypad�o�ci, o kt�rej nikt nic konkretnego nie wiedzia�. Sam Winch w og�le o tym nie m�wi�. Jeden termometr przegryz�, drugi st�uk�, przegoni� szpitalnego �apiducha z obozu i powr�ci� do swojego namiotu, gdzie znaleziono go w g��bokim omdleniu, zwalonego na ksi��k� raport�w dziennych le��c� na prowizorycznym biurku. 21 Johnowi Strange'owi utkwi� w d�oni od�amek pocisku z mo�dzierza. R�ka goi�a si� marnie, a rana coraz bardziej dawa�a mu si� we znaki. Strange'a odes�ano wi�c do kraju na skomplikowan� operacj� ko�ci i wi�- zade� oraz usuni�cie od�amka. Kompanijny pisarz Landers oberwa� w praw� kostk� od�amkiem ci�kiego pocisku mo�dzierzowego i wymaga� operacji ortopedycznej. Natomiast Bobby Prell podczas strzelaniny dosta� w uda seri� z ci�kiego karabinu maszynowego, kt�ra spowodowa�a liczne i skompliko- wane z�amania ko�ci i powa�nie uszkodzi�a tkank�. Takich w�a�nie bezpo�rednio nas dotycz�cych wie�ci �akn�li�my. Czy dlatego, �e po cichu byli�my z nich zadowoleni? �e cieszy�o nas to, �e nast�pni przybysze wkraczaj� do naszego nie w pe�ni m�skiego �wiata? Ka�demu, kto wysun��by takie przypuszczenie, by�my zaprzeczyli, zaatakowali go i pobili. A zw�aszcza, gdyby dotyczy�o to przyjazdu tych czterech. Kiedy nadbieg� Corello, machaj�c listem, siedzieli�my w�a�nie spor� grup� w b�yszcz�cym, nieskazitelnie czys- tym szpitalnym barze. Ten pobudliwy W�och pochodzi� z McMimwille w stanie Tennessee. Nikt nie wiedzia�, czemu trafi� do szpitala w Luxorze zamiast w Nashwille, tak jak nikt nie mia� poj�cia, dlaczego jego w�oscy przodkowie wyl�dowali w McMinnville, gdzie prowadzili restauracj�. Od chwili przyjazdu do Luxoru Corello tylko raz odwiedzi� dom i przebywa� tam nieca�y dzie�. Wyja�ni�, �e nie m�g� d�u�ej wytrzyma�. No, a teraz przepycha� si� ku nam mi�dzy bia�ymi szpitalnymi sto�ami, wysoko trzymaj�c list. Po chwili ciszy w barze wznowiono rozmowy. Szpita- lni wyjadacze ogl�dali takie sceny a� za cz�sto. Dwie kelnerki oderwa�y si�, zaniepokojone, od swoich zaj��, ale kiedy spostrzeg�y list, powr�ci�y do nalewania kawy. Na ca�� t� biel w dole pada�y z wysoka poprzez 22 szklany sufit promienie po�udniowego s�o�ca. �o�nierze, kt�rzy siedzieli przy sto�ach w rozs�onecznionych k�tach i pisali listy, woleli brz�k naczy� i rozmowy pacjent�w od ciszy szpitalnej biblioteki. Corello zatrzyma� si� przy stole, przy kt�rym siedzieli�my w pi�ciu. W tej samej chwili pozostali koledzy wstali od swoich sto��w i podeszli do naszego. Po kilku sekundach zebra�a si� ca�a gromadka. Przekazywali�my sobie list z r�k do r�k. Pacjenci z innych oddzia��w dali nam spok�j, powracaj�c do swojej, kawy i rozm�w. � Przeczytajcie na g�os - powiedzia� kto�. � Tak jest, przeczytajcie. Przeczytajcie na g�os - za- wt�rowa�o kilku innych. Trzymaj�cy list podni�s� wzrok i zaczerwieni� si�. A potem kr�c�c g�ow�, �e nie przeczyta listu, przekaza� go komu� innemu. Kolega, kt�ry wzi�� list, wyg�adzi� go i odchrz�kn��. Przesun�� po nim wzrokiem i po chwili zacz�� czyta� sztucznym tonem, jak ucze� na lekcji deklamacji. Kiedy sko�czy�, kilku z nas cicho gwizdn�o. Od�o�y� list mi�dzy kubki z kaw� i w�wczas spostrzeg�, �e mo�e si� on zabrudzi�, wzi�� go wi�c i zwr�ci� Corellowi. - Czterech jednocze�nie - odezwa� si� g�ucho �o�- nierz, kt�ry sta� za jego plecami. - Ano. W�a�ciwie tego samego dnia - doda� drugi. Dobrze wiedzieli�my, �e �aden z nas nie wr�ci do naszej starej kompanii. Ju� nie, nie po odes�aniu do Stan�w Zjednoczonych. Je�li wraca�e� do Stan�w, to ci� potem przydzielano do nowej jednostki. Niemniej wszys- tkim nam potrzebna by�a wiara, �e nasza kompania w niczym si� nie zmieni, �e przetrwa t� wojn� i wyjdzie z niej nietkni�ta. - To tak... to prawie tak... Ten, kt�ry to powiedzia�, nie doko�czy� zdania, ale dobrze wiedzieli�my, co ma na my�li. 23 Ogarn�a nas jaka� zabobonna trwoga. W naszej bran�y w du�ej mierze kierowali�my si� przes�dami. Nie mieli�my wyboru. Skoro ca�e do�wiadczenie i wiedza bra�y w �eb, to wynik walki, obrony czy ataku, zale�a� g��wnie od szcz�cia. Cze�� i podziw dla nieodgad- nionego losu, stanowi�ce sam rdze� obsesji na�ogowego hazardzisty, by�o jedyn� wiar� pasuj�c� do naszego przypadku. Czcili�my Boga, kt�ry z zimn� krwi� uczyni� ze szcz�cia jedno ze swoich g��wnych narz�dzi. Co do dow�dcy, to daj nam takiego, kt�ry ma szcz�cie, modlili�my si�. Niechaj inni maj� dow�dc�w wykszta�- conych i przygotowanych. Byli�my podobni do cz�owieka z zamierzch�ej prze- sz�o�ci, kt�ry widz�c, �e piorun zniszczy� mu lepiank�, na wyt�umaczenie tego stworzy� sobie Boga. Nasz B�g przypomina� najbardziej Ko�o Wielkiej Rulety. Kiedy� my�leli�my, �e B�g patrzy na nas �yczliwym okiem, a przynajmniej na nasz� kompani�. Jednak�e w tej chwili wygl�da�o na to, �e Ko�o Rulety obraca si� przeciwko nam. Nic nie mo�na by�o poradzi�. Jako ludzie przes�dni, rozumieli�my to. Takie by�y zasady tej gry. Jedyne, co mogli�my zrobi�, to nie stawa� na szpa- rach, nie przechodzi� pod drabinami, nie pozwala� czarnym kotom, �eby przebiega�y nam drog�. Niemniej trudno by�o bez strachu pogodzi� si� z tym, �e stara kompania zmieni si� tak ca�kowicie. �e stanie si� domem, rodzin�, oddzia�em jakiej� innej grupy �o�nierzy. Bo poza ni� niewiele nam zosta�o. - No, tak... - odezwa� si� kt�ry� i g�o�no od- chrz�kn��. Zabrzmia�o to jak strza� w pustej beczce. I zn�w dobrze zrozumieli�my, co mia� na my�li. Nie chcia� dopowiada� jej do ko�ca. �eby jeszcze bardziej nie zapeszy�. - Ale �eby wszyscy czterej naraz - dorzuci� kto�. 24 � My�licie, �e kt�rego� z nich przywioz� tutaj? - spyta� inny. � �eby tak trafi� tutaj Winch - doda� kt�ry�. � Aha, by�oby jak dawniej - rzek� jeszcze inny. � W ka�dym razie mieliby�my relacj� z pierwszej r�ki - w��czy� si� inny g�os. - Zamiast list�w. � A skoro ju� m�wimy o listach... - powiedzia� kt�ry� i wsta�. - Skoro ju� m�wimy o listach, to sami mogliby�my zabra� si� do dzie�a. Natychmiast wsta�o jeszcze kilku i przesz�o do dw�ch pustych sto��w. Niemal zaraz potem do��czyli do nich dwaj kolejni. Pojawi� si� papier, pi�ra, o��wki, poczt�w- ki, koperty i znaczki. W przyjemnych, pokrzepiaj�cych, uko�nych promie- niach letniego s�o�ca, kt�re o�lepiaj�co roz�wietla�y szpitaln� biel, zabrali si� do pisania list�w, kt�re zanios� wie�ci do innych szpitali w ca�ym kraju. Niekt�rzy pisali z j�zykami wysuni�tymi z k�cik�w ust. Pozostali siedzieli dalej. Przez jaki� czas odzywali�my si� do siebie nad podziw ma�o. A potem nagle wezbra�a fala gest�w prosz�cych o kaw�. Po czym zn�w wszyscy siedzieli�my, przewa�nie gapi�c si� na bia�e �ciany albo wlepiaj�c oczy w bia�y sufit. My�leli�my o tych czterech, o kt�rych s�usznie mo�na by powiedzie�, �e byli poniek�d sercem starej kompanii. A teraz tak�e oni odbywali t� sam� podr� do kraju, kt�r� my ju� odbyli�my. Podr� niesamowit�, dziwn�, nierzeczywist�. Odbyli�my j� albo lec�c du�ymi, szybkimi samolotami, albo p�yn�c wolnymi, bia�ymi statkami z czerwonymi krzy�ami na burtach, jak ci czterej. Siedzieli�my w tym naszym bia�ym p�wiecie i my�- leli�my o tamtych czterech, podr�uj�cych tak jak przed nimi my sami. Zastanawiali�my si�, czy te� maj� to samo dziwne poczucie zak��conego porz�dku, ca�kowi- tego rozk�adu i niedostosowania. Rozdzia� drugi Wiadomo�� o dostrze�eniu brzeg�w Stan�w Zjed- noczonych zasta�a Wincha w kabinie, gdzie si� wylegiwa�. Jaki� zdyszany, rozhisteryzowany �o�nierz wetkn�� g�ow� przez drzwi, wykrzykn�� wie�� i pop�dzi� dalej. Statek w jednej chwili o�y�. Winch ws�ucha� si� w tupot n�g dochodz�cy z obu stron poprzecznego korytarza za drzwiami. Jego czterej towarzysze podr�y od�o�yli karty i zacz�li zawi�zywa� szlafroki, �eby wyj�� na pok�ad. W zat�oczonej kabinie nie by�o m�odszych stopniem od plutonowego. Poranny obch�d, stanowi�cy o� ca�ego dnia w szpitalach wojskowych, kt�ry zreszt� na tej p�ywaj�cej trumnie by� jedynie karykaturaln� formal- no�ci�, ju� si� odby�. Przez reszt� dnia pacjenci mogli robi�, co chcieli. Przygl�daj�cy si� towarzyszom Winch nie poruszy� si�. Zdecydowa�, �e nie we�mie w tym wszystkim udzia�u. Ani nie b�dzie o tym m�wi�. - Pan nie idzie, Winch? - spyta� jeden. - Nie. - O rany, chod� pan - mrukn�� kt�ry�. - Jeste�my w kraju! - Nie! Winch spojrza� na nich. Nie wiedzia�, kt�ry go 26 zagadn��. Zreszt� i tak byli mu obcy. B�ysn�� im w oczy dziwnym u�miechem g�odnego ludo�ercy. � Ja ju� to widzia�em - doda�. � Ale nie w takich okoliczno�ciach, nie w takich okoliczno�ciach - odpar� jeden z nich i wskaza� na swoj� zagipsowan� r�k�. Gips utrzymywa� j� na alu- miniowym stela�u pod po��danym k�tem i w�drowa� w g�r� opasuj�c rami�. Jej ods�oni�ta cz�� by�a fio- letowa. � E, zostawcie go - rzek� inny. - Przecie� go znacie. Wiecie, jaki jest. Szmergni�ty. Wyle�li, wywlekli si� z kabiny - dw�ch, rannych w nogi, utyka�o, a ca�a czw�rka porusza�a si� wolno i ostro�nie, jak to poszkodowani. Szmergni�ty. Chcia�, �eby tak o nim my�leli. Od lat wsz�dzie zabiega� o to, �eby tak o nim my�lano. Kiedy wyszli, rozci�gn�� si� na koi i wpatrzy� si� w g�adki sp�d koi nad g�ow�. Nie mia� ochoty wychodzi� na pok�ad i gapi� si� na ameryka�ski brzeg. Kraj... Kraj, m�wili. Dla niego to by� pusty d�wi�k. Czy dla nich naprawd� co� znaczy�? - Wszyscy odczuwamy to samo w jakiej� chwili, po- wiedzia� sobie. My wszyscy, kt�rzy wiemy co� nieco� o �yciu. Kraj staje si� czym� bardzo nierzeczywistym. A w dodatku nie wydaje si� ju� sprawiedliwy. Straszni z nas szcz�ciarze. Bo straciwszy nog�, r�k�, oko, wracamy z tamtego piek�a do kraju, do tych wszystkich bar�w i dup. Podczas gdy zdrowi musz� tam siedzie�, wdycha� dym i stara� si� prze�y�. Winch si�gn�� po wys�u�ony chlebak, rozpi�� go, wyj�� butelk� szkockiej. Powiedzia� sobie, �e si� nie napije. Powiedzia� sobie, �e mu nie wolno pi�. A potem otworzy� flaszk� i poci�gn�� d�ugi, dwucz�ciowy gor�cy �yk. No, to do zobaczenia, wy tam! Wasze zdrowie, dupki! 27 Wznosz�c �w toast, przechyli� szyjk� butelki. Je�eli gorza�a by�a trucizn�, a ju� zw�aszcza dla niego w obec- nym stanie, to z pewno�ci� trucizn� przewyborn�. Dziwna rzecz z tymi opiniami. Wci�� m�wiono o cechach przyw�dczych. O tym, �e albo kto� je ma, albo nie ma. �e tego nie mo�na si� nauczy�. Same pierdo�y. Po pi�ciuset latach zn�w zacz�o wraca� do �ask nowe, cho� bynajmniej nie nowe s�owo. Stare, u�ywane w �redniowieczu ko�cielne s�owo - charyzma. Albo by�e� obdarzony charyzm�, albo nie, a je�eli tak, to nic nie by�o dla ciebie niemo�liwe, mog�e� za��da�, czego tylko chcia�e�, a ludzie szli za tob� i byli ci powolni. Nie rozumieli, �e na cechy przyw�dcze nie ma wp�ywu duch jakiej� osoby, ale �e narzucane s� one komu� przez samych wyznawc�w. To oni pragn� mie� kogo�, kogo mog� darzy� szacunkiem. To oni potrzebuj� osoby, kt�ra wydawa�aby im rozkazy. �r�d�em cech przyw�dczych s� oczy podw�adnych. Pot�na zmowa ludzkich mas. By� mo�e cechy te istniej� w oczach g�upich dow�dc�w. Ale �aden m�dry dow�dca w to nie wierzy. Po prostu z tego korzysta. Czy� on sam nie robi� tego od lat? Winch westchn�� i pod�o�y� d�o� pod g�ow�. Sam nale�a� do ludzi z charyzm� i od dawna zalicza� si� do "gwiazd" swojej dywizji. I to w takim stopniu, �e znano go w innych dywizjach, w ca�ej armii. Dzi�ki temu przekona� si�, �e wszystkie s�awy s� do siebie podobne. Nale�eli do tajnego klubu z�odziei. Rozpoznawali si� na pierwszy rzut oka i nigdy nie dobierali si� jeden drugiemu do sk�ry. Ich has�em by�a bystro�� spojrzenia i maluj�ca si� w nim wsp�wina. Nigdy nie rozprawiali o charyzmie. Ze znajomo�ci z nimi, z faktu, �e sam do nich nale�a�, Winch nabra� przekonania, �e ludzie charyzmatyczni to gatunek i gniazdo arcyk�amc�w. 28 Taka wiedza pozbawia�a ci� wszystkiego. Pozbawia�a ci� zadowolenia i �yciowego nap�du. Wszystkiemu odbiera�a warto��. I wszelki sens. Zagania�a ci� z po- wrotem do wsp�lnej obory, wygl�daj�cego - i cuch- n�cego - jak reszta �ywego inwentarza. Inwentarza, do kt�rego nie chcia�e� si� zalicza�. I kto� taki jak on uchodzi� w swojej kompanii za bohatera. A niech ich szlag, niech ich szlag, niech ich wszystkich szlag trafi, pomy�la� nagle z furi� Winch. Nie zas�ugiwali nawet na to, by im to wybi� z �b�w �ajnem schowanym do skarpety! Po choler� si� nimi przej- mowa�?! Butelk� nadal trzyma� na piersi. Pozwoli� r�ce �cis- kaj�cej flaszk� ze�lizgn�� si� w d� po brzegu koi i odstawi� whisky. A pal sze�� ich wszystkich, to przekl�te armatnie mi�so. Nie mogli przecie� oczekiwa�, �e w niesko�- czono�� b�dzie utrzymywa� ich przy �yciu, no nie? Winch wspar� si� na �okciu i przez otwarte drzwi obserwowa� korytarz. Na jego drugim ko�cu znajdowa�a si� dawna g��wna kabina statku. Tam w�a�nie zgroma- dzono mi�so armatnie. W liczbie kilkuset sztuk. Miejsce foteli i stolik�w zaj�y szpitalne ��ka, kt�re ustawiono w r�wnych rz�dach. W tej jednej du�ej, wysokiej sali le�eli ci�ko ranni, wymagaj�cy sta�ej opieki. Pomi�dzy nimi poru- sza�y si� ubrane na bia�o postacie. Tu i tam przy kuca� lekarz, sprawdzaj�cy glukoz� i plazm�, kt�re sp�ywa�y ze szklanych s�oj�w zawieszonych na bia�ych stojakach. Sali nie odmalowano, tak wi�c powolnym cichym cier- pieniom rannych przygl�da�y si� z�ocenia, cynobrowe �ciany i lustra. W��cznie z Winchem p�yn�o tym statkiem tylko czterech �o�nierzy z jego kompanii. I tylko jeden le�a� na tej sali. 29 Kiedy pierwszy raz ujrza� g��wn� kabin�, zemdli�o go. Pomy�la�, �e za pierwszym razem odczuwaj� to z pewno�ci� wszyscy �o�nierze. Widok ten bowiem jasno i wyra�nie u�wiadamia� im, ile mo�e kosztowa� wojna. Nie dostrzegali go jedynie ci, kt�rzy w niej le�eli, i tylko do nich nie dociera� od�r, jakim zion�a. Tak�e t�dy przesz�y wie�ci o dojrzeniu l�du, poniewa� po sali rozchodzi� si� powoli nik�y poszept. Wiele z le��cych tam obanda�owanych postaci unios�o si� na ��kach. Widok by� niesamowity. Niekt�rzy z rozgl�da- j�cych si� mieli ca�kowicie obanda�owane g�owy. Winch patrzy� na nich w zadumie. Dobiegaj�cy z sali zapach stawa� si� nie do zniesienia. �o�nierski smr�d. Do kt�rego tak przywyk� w ci�gu d�ugoletniej s�u�by. I do jego najrozmaitszych odmian. Jak brzmia�o to s�owo? Wyziewy. Smr�d zapoconych m�skich pach i spoconych m�skich st�p. Skarpet i bieliz- ny. Cuchn�cych oddech�w. Nie powstrzymywanych pierdni�� i bekni��. Fetor z otwartych basen�w i kaczek nad samym ranem. Zmieszany z zapachami pasty do z�b�w i myd�a do golenia, kt�re dociera�y z umywalek uszeregowanych przy �cianie naprzeciwko. A teraz m�g� do tego doda� now� wo�. Wo� ropy. Ropy i zarastaj�cych ran. S�odkawy, ohydny zapach poranionego cia�a, kt�re pr�buje powoli i z wielkim trudem samodzielnie uleczy� si� pod splamionymi limf� banda�ami. Zapach przenikaj�cy ka�dy zak�tek wielkiej sali i wylewaj�cy si� przez drzwi. Zapach, kt�ry mia� pozosta� w jego nozdrzach do ko�ca �ycia. Kt�re w przypadku Marta Wincha wcale nie musia�o trwa�, niech je szlag, d�ugo. Gdyby o siebie nie dba�. Nie wolno mu by�o pi�. Nie wolno mu by�o pali�. W odruchu buntu si�gn�� do chlebaka po flaszk�, napi� si� i zapali� papierosa. Ale ani jedno, ani drugie niczego nie zmieni�o. Dalej 30 tkwi� na tym samym w�le kolejowym. W�le nocnym. Wagony mija�y go z dudnieniem. �aden si� nie za- trzyma�. Jak�e bezradny stawa� si� cz�owiek tu, na ko�cu sznurka! Bez widz�w. Starzej�cy si�, bezlitosny, twardy sier�ant sztabowy piechoty, rozpaczliwie szuka- j�cy wzrokiem wsz�dzie cho�by okruchu lito�ci. �miechu warte. Do diab�a, nie by� nawet ranny. Jedynie chory. Na d�wi�k tego s�owa poczu� w sobie niezwyk�� pustk�. Psiakrew, nie chorowa� w �yciu nawet jednego dnia. Mia� w sobie pustk� i alkohol, kt�ry ws�cza� mu w �y�y zdradliw�, uwodzicielsk�, z�otomiodn�, zaprawion� tru- cizn� pogod� ducha i �yczliwo��. Winch spojrza� w stron� sali. Dzi�ki Bogu, le�a� tam tylko jeden z jego ludzi. Ten skurczybyk Bobby Prell. Mia� ch�� si� jeszcze napi�. Ale tym razem napi� si� wody z le��cej pod koj� manierki w brezentowym pokrowcu. Wyjdzie pan z tej dengi - zapewni� go dywizyjny lekarz, pu�kownik Harris. Osobi�cie zaszed� do szpital- nego namiotu w d�ungli, �eby zbada� Wincha. - Wszys- cy z tego wychodz�. Chocia� jest to bolesne. - Bardzo panu dzi�kuj�, doktorze - wymrucza� Winch. A wi�c powali�a go denga. Jak zupe�nie zielony rekrut straci� przytomno�� i zwali� si� na prowizoryczne biurko. - Wyjdzie pan te� z tej z�o�liwej malarii tropikalnej - doda� Harris. - Ale to potrwa d�u�ej. To jej najgorsza odmiana. Powinien pan by� j� zg�osi�, Mart. Winchowi przez dwa miesi�ce udawa�o si� ukrywa� chorob�. Teraz jednak le�a� na ��ku w szpitalu polowym, obsypany na ca�ym ciele wysypk�, z jaskrawoczerwonymi, 31 spuchni�tymi d�o�mi, prze�ywszy pierwszy, �ami�cy w ko�ciach atak malarii, trwaj�c� dob� eufori� i nawr�t gor�czki. Czu� si� potwornie. - Owszem, panie doktorze, owszem. Ale co pora- dzi�? Co poradzi�? No wi�c? Harris zacz�� stuka� w wystaj�ce z�by gumk� na ko�cu nowego, d�ugiego, ��tego o��wka. Mia� s�abo�� do nowych, d�ugich, ��tych o��wk�w. - Niestety, Mart, to nie wszystko - powiedzia�. - Ma pan poza tym wysokie ci�nienie. Winch przynajmniej raz nie znalaz� odpowiedzi. Wreszcie roze�mia� si�. � Wysokie ci�nienie? �artuje pan? - spyta�. � Podejrzewam te�, �e to co� powa�nego. Febra zwykle obni�a ci�nienie. Ode�lemy pana statkiem i zba- daj� pana dok�adnie. Na pewno. O ile si� na tym znam, to stwierdz� u pana nadci�nienie. � A co to takiego? � Wysokie ci�nienie krwi - odpar� Harris. - Jak ju� powiedzia�em. Zjawi� si� ponownie w dwa dni p�niej i poroz- mawiali na ten temat d�u�ej. Winch m�g� si� ju� troch� porusza�, niemniej w ��ku czu� si� dziwnie niem�sko. Czemu inteligentni ludzie wykazywali potrzeb� mierzenia wszystkiego fizyczn� �ywotno�ci�? Bo robili to, wszyscy. � Koniec ze s�u�b� w piechocie, Mart. B�dzie musia� pan przestrzega� diety. Nie wolno panu pi�. Nie wolno pali�. Niech pan nie pije kawy ani herbaty. Niech pan unika zdenerwowania. Gdybym m�g�, to z miejsca przepisa�bym panu diet� bezsoln�. W ka�dym razie na pewno nie mog� pana odes�a� do kompanii. � O rany, to wspaniale - odpar� Winch. - Jak na dawnej pensji dla panienek. �adnej kawy i herbaty. � Na pewno nie mog� pana odes�a� do �adnego oddzia�u frontowego - doda� Harris. 32 � Szcz�ciarz ze mnie - mrukn�� Winch. � Ile pan ma lat, Mart? � Czterdzie�ci dwa. A bo co? � Troch� ma�o jak na nadci�nienie. � I co z tego? - Winch z pewno�ci� nie czu� si� szcz�ciarzem. Po�ow� duszy cz�owiek pragn�� st�d wyjecha�, a drug� pozosta� i czu� si� z tego powodu przegrany. Zawstydzony i pe�en winy, �e wyje�d�a. Bez wzgl�du na to, jak powa�nie chorowa� i jak ci�ko by� ranny. Dotyczy�o to wszystkich �o�nierzy. - A w�a�ciwie co to za choroba, panie doktorze? Nadci�nienie? Prawda wygl�da�a tak, �e nie wiedzia- no o tej chorobie wszystkiego. Nale�a�a z regu�y do tych �agodnych przypad�o�ci, kt�rych przebiegu nie dawa�o si� �atwo ustali�. Zawa� albo atak serca m�g� ci� dopa�� jutro, ale mog�e� te� do�y� osiemdziesi�tki. W przypadku Wincha przyczyn� choroby by�o, zdaniem doktora Harri- sa, permanentne wlewanie w siebie du�ych ilo�ci alkoho- lu. Picie i palenie. Ostatnio dokonano interesuj�cych bada� na temat wp�ywu alkoholu na ludzki organizm. - O kurwa, ale kawa� - zakl�� z gorycz� Winch. Nikt go nie oskar�a� o alkoholizm. �aden pijak nie podo�a�by takiej robocie, jak� wykonywa�. Ale jego mo�liwo�ci w piciu obros�y legend�. Ile wypija� dziennie? - Aha. Te� mi legenda - prychn�� Winch. - Wi�c ile? P� butelki? Butelk�? - Spokojnie - przyzna� z oci�ganiem. - P�torej? - Och, jasne - sk�ama�. - Je�eli tyle zdob�d�. Jednak�e prawda wygl�da�a tak, �e na dobr� spraw� nie mia� poj�cia. Ile pali�? Dwie paczki dziennie? Trzy? W ka�dym razie doktor Harris przewidywa�, �e jak tylko Winch dojdzie do siebie i przestanie gor�czkowa�, to ci�nienie krwi na pewno mu podskoczy. 33 Winch skwitowa� to skinieniem g�owy. Po raz pierw- szy zacz�a w nim kie�kowa� ch��, �eby si� podda�. Mia� wra�enie, �e wisi na parapecie okiennym na palcach, kt�re z wolna si� prostuj�. W pewnym sensie towarzy- szy�a temu ogromna ulga. Jak� w ko�cu czuj� wszyscy kalecy, ka�dy z nas, pomy�la�. � Pan rzeczywi�cie uwa�a, �e dla mnie to koniec - powiedzia�. � Ze s�u�b� w piechocie, niestety, tak. I na tym stan�o. Winch zna� doktora Harrisa od sze�ciu lat. Pu�kownik by� dobrym fachowcem. Przewi- dzia� wszystko dok�adnie. Ci�nienie krwi istotnie pod- skoczy�o. Kolejni, nie znani Winchowi lekarze, kt�rzy go badali, byli wobec niego w tej mierze bardziej dyskretni i ogl�dni. Niemniej klamka zapad�a. Najwyra�niej wyznawali teori�: "Nie m�w choremu nic, czego nie musisz, to go nie wystraszysz". Winch by� marnego zdania o wi�kszo�ci lekarzy. Dlatego przed wyjazdem jeszcze raz dok�adnie wypyta� doktora Harrisa o swoj� chorob�. �mier� nast�powa�a zazwyczaj po pi��dziesi�tce wskutek zastoinowej niewydolno�ci mi�nia sercowego. Naturalnie, je�eli choroba by�a odpowiednio hamowana albo nie nast�pi� wcze�niej atak serca albo udar. Ale d�ugie �ycie te� nie nale�a�o do rzadko�ci. Zastoinowa niewydolno�� serca polega�a na stopniowym zmniej- szaniu si� jego sprawno�ci. Powi�ksza�o si� ono i s�ab�o, natomiast puls przy�piesza�. W ko�cu dochodzi�o do przekrwienia p�yn�w w ciele, czyli tak zwanego obrz�ku. W ko�cowym stadium choroby p�uca same wype�nia�y si� wod�. Stanowi�o to przyczyn� oko�o po�owy zgon�w. By�a to wi�c nie tyle choroba, co stan organizmu. I w tym w�a�nie sensie nie do uleczenia. Ale i tak mi�dzy 34 d�ugo�ci� �ycia poszczeg�lnych chorych wyst�powa�y przepastne r�nice, od kilku do kilkudziesi�ciu lat. - Chc� panu powiedzie�, �e je�eli b�dzie pan o siebie dba�, to najprawdopodobniej d�ugo pan po�yje - oznaj- mi� Harris. Winch s�ucha� go pilnie. Tak jak wszyscy, kiedy chodzi o diagnoz� ich w�asnego zdrowia i prognozy dotycz�ce d�ugo�ci ich �ycia, pomy�la�. Cz�owiek czuje si� w�wczas bardzo szczeg�lnie. Jak bohater filmu stoj�cy przed s�dzi�, kt�ry, po wybornym �niadaniu, z uroczyst� min� odczytuje na niego straszny wyrok za pope�nienie takiego czy innego przest�pstwa. � Wiele by tu m�wi� o przyzwoitym �yciu - doda� Harris. � Przyzwoitym �yciu! - nie wytrzyma� Winch. - Pew- nie, pewnie. No dobrze, panie doktorze. Wszystko mi pan wyja�ni�. Wszystko zrozumia�em. Mo�e wi�c za- pomnieliby�my o tej rozmowie? Stwierdzi�by pan moj� przydatno�� do s�u�by i odes�a�by mnie pan do mojej kompanii. Co? � Pan wie, �e nie mog� tego zrobi� - odpar� gniewnie Harris. - Jak Boga kocham, nie rozumiem pana, Mart. Wi�kszo�� �o�nierzy tutaj wyskakuje ze sk�ry, �eby wr�ci� do Stan�w, a nie mog�. � No c�, wie pan, jak to jest - rzek� Winch. � Ma pan w kraju �on� i dzieci, prawda? � A tak, oczywi�cie. Gdzie� tam s�. � To pan nawet nie wie gdzie? � No, wiem. Mieszkaj� w Saint Louis. Chyba. � Ja pana w og�le nie rozumiem. � E, to nie takie trudne, zrozumie� mnie. - Winch wsta�. - A wi�c to pana ostatnie s�owo? � Niestety, tak. Nie wiadomo dlaczego Winch poczu� ch��, �eby zasalutowa� pu�kownikowi. Ale zrobi� tylko w ty� zwrot. 35 Wi�cej nie zobaczy� doktora Harrisa. Nast�pnego dnia wraz z kilkoma innymi �o�nierzami zosta� przewieziony samolotem na Nowe Hebrydy. Pomimo panuj�cego podniecenia maszyny statku dudni�y bez zmian. Do uszu Wincha nadal dochodzi�y odg�osy niezwyk�ej krz�taniny, wywo�anej ujrzeniem brzeg�w Ameryki. A wi�c by� tu, na tej cuchn�cej, �mierdz�cej jak zagroda dla byd�a szpitalnej �ajbie, i p�yn�� do kraju. W dalszym ci�gu wsparty na �okciu wpatrywa� si� w pokiereszowane postacie w g��wnej kabinie po drugiej stronie korytarza. Zastanawia� si�, co tak wzburzy�o Harrisa. Czy�by nigdy nie s�ysza� o m�czyznach, kt�rzy maj� do�� ma��e�stwa i rozstaj� si� z �onami i dzie�mi? Nie wiedzia�, jaki jest doktor w swoim domu, ale pewien by�, �e pani Harris przynajmniej stara si� u�o�y� sobie �ycie z m�em pu�kownikiem. Z pami�ci wy�oni� mu si� migotliwy obraz w�asnej fl�drowatej, t�ustawej �ony i dw�ch p�owow�osych smyk�w. Zdecydowanie odsun�� go od siebie. My�l o nich rozdra�nia�a go. Dla �ony i dw�jki podobnych do niej jak dwie krople wody dzieciak�w z krowimi oczami nie warto by�o wraca� do kraju. Z pewno�ci� nie cierpia�a tam, w Saint Louis, dlatego �e go nie ma. Nie z tym jej ci�g�ym pieprzeniem si� na boku we wszystkich garnizonach, w kt�rych mieszkali... Tak si� ko�czy�o po�lubienie c�rki zapija- czonego starszego sier�anta stacjonuj�cego w jakiej� zapchlonej pipid�wce. Lubi�a zadawa� szyku. Dzieciaki by�y do niej tak podobne, �e nie da�o si� orzec, kto jest ich ojcem. Nie potrafi� ustali�, czy ci ch�opcy to jego synowie, ale zak�ada�, �e tak. Nie mia�o to jednak znaczenia. Winch nie dba� o to, czy ich jeszcze kiedykol- wiek zobaczy. 36 Nagle piekielny widok na g��wn� kabin� zak��ci�a mu g�rna po�owa czyjej� g�owy, kt�ra wyskoczy�a zza framugi drzwi, a pozbawione reszty twarzy oczy wpatrzy- �y si� w niego jak oczy snajpera. Winch pr�dko przestawi� si� duchowo i jak zwykle przybra� poz� �artobliwej opryskliwo�ci, kt�ra w jego d�ugiej znajomo�ci z by�ym kompanijnym szefem kuchni sta�a si� rytua�em. - Johnny Stranger - powiedzia�. - Odejd�. Odejd� st�d! Id� na pok�ad pobawi� si� z tymi dzieciuchami! G�owa, kt�ra pochyla�a si�, a� jej grube brwi znalaz�y si� w pionie, r�wnolegle do framugi, wyprostowa�a si�, za ni� pojawi�o si� cia�o i wsun�a si� do �rodka, a po twarzy Johna Strange'a przemkn�� najkr�tszy z u�mie- ch�w. Strange wszystko robi� rozwa�nie i powoli. By� dosy� dziwnie zbudowany, bo nogi mia� troch� za kr�tkie w stosunku do reszty cia�a. Wisz�ca mu w tej chwili przy udzie prawa r�ka przypomina�a niezdarn� �ap�, w kt�rej chyba nie wszystkie palce s� na swoim miejscu. - Serio - doda� Winch. - Nie ma o czym z tob� rozmawia�, Strange. Nie licz�c twoich g�upich wspo- mnie�. Tak nudnych, a� mnie w dupie �ciska. Strange skin�� potakuj�co g�ow�. � Domy�li�em si�, �e nie wyjdzie pan na pok�ad, szefie - rzek�. � �eby zobaczy� tam co? - burkn�� Winch. � Ja poszed�em - przyzna� odrobin� zawstydzony Strange. - Na troch�. Przepi�kny widok. - Wskaza� g�ow� pok�ad. - Wszyscy dr� si� i krzycz�. Na jego grubo ciosanej, szerokiej twarzy zn�w pojawi� si� u�miech, grymas ni to pogardliwego, ni to strapionego, z�o�liwego zrozumienia. Jego niezwykle szerokie oblicze zdradza�o zadawnion� cierpliwo�� wobec wszech�wiata i smutek. A jednak gruba linia brwi, 37 odcinaj�ca w�ochat� ciemn� krech� trzeci�, g�rn� cz�� twarzy, wygl�da�a niewiarygodnie gniewnie i w�ciekle. Trzeba by�o zna� tego cz�owieka znacznie d�u�ej, by rozpozna� w tej minie u�miech, a nie szyderstwo. Wszyscy nauczyli si�, i to nauczyli bardzo pr�dko, �e Strange nale�y do tych, kt�rzy lubi� warcze�, i �e gryzie znacznie mocniej, ni� warczy. � Jak tam szlachetne zdr�wko, szefie? - spyta�. � Lepsze ni� twoje - odpar� Winch. O swojej przypad�o�ci nie m�wi� nikomu i by� pewien, �e Strange nie ma poj�cia, co mu dolega. - A poza tym nie nazywaj mnie szefem. Przesta�em nim by�. Jestem, tak jak ty, ofiar� wojny transportowan� do kraju. � Ale przecie� zachowa� pan stopie� i dostaje pan �o�d. - G�upek! � Oczywi�cie. Czemu nie? Jestem tego samego zdania. � W takim razie rozumiemy si�. � Pomy�la�em te� sobie, �e wpadn� do g��wnej sali, do Bobby'ego Prella - doda� ciszej Strange. Winch nie odpowiedzia� na to. - Chce pan ze mn� i��? - Nie. Strange poruszy� g�ow�. � No, to p�jd� sam - powiedzia�. � G�upi osio�. Nie znalaz�by si� tutaj, gdyby nie pr�bowa� struga� bohatera. Strange znowu poruszy� g�ow�. � Niekt�rzy musz�. W ka�dym razie w tej chwili jest na pewno bardzo przygn�biony. Dzisiaj. Wie�ci od lekarzy g�osz�, �e ju� nie b�dzie chodzi�. Podobno mo�e straci� nog�. � Cokolwiek z nim si� stanie, to sam sobie na to zas�u�y� - odpar� pr�dko Winch. 38 � Ale i tak nale�y do naszej starej kompanii - rzek� Strange. � Z tymi pierdo�ami o kompanii te� koniec - doda� Winch. - Lepiej si� z tym pog�d�, Johnny Stranger. Wbij to sobie do swego t�pego teksaskiego �ba. Strange u�miechn�� si� kr�tko. - W�tpi� w to - odpar�. - Nie, to nie koniec, jeszcze przez jaki� czas. Na pewno pan nie p�jdzie? - Nie. - Jak pan chce. Twardziel z pana, nie? W�a�nie m�wi�em dzi� komu�, jaki pan jest twardy. - Strange zmarszczy� warg�. - Chcia�em panu zaproponowa� uroczystego kielicha. Z okazji dop�yni�cia i w og�le. Ale zapomnia�em zabra� gorza�y. Winch mierzy� go przez chwil� wzrokiem, a potem si�gn�� do manierki i rzuci� j� Strange'owi takim ruchem, jakby to by�a koperta z dokumentami. Strange bez najmniejszego k�opotu schwyci� manierk� i zacisn�� na niej kciuk i palce zdrowej, lewej d�oni. - O, dzi�ki, szefie. Nim si� napi�, z pe�n� pomp� i parad� zasalutowa� manierk�, pochylaj�c jej szyjk�. Trzyma� j� ju� w prawej, przypominaj�cej szpony d�oni, kt�rej palce rozwiera�y si� i zwiera�y wy��cznie powoli. Przyjrza� si� manierce i zwr�ci� j�. � Ko�czy si� - zawyrokowa�. - Je�eli b�dzie pan czego� potrzebowa�, szefie, to niech pan wpadnie do starego Strangera. � Ja mam potrzebowa� gorza�y? - Winch potrz�sn�� manierk�. - �artujesz sobie? Ten zbiornik zasila wi�cej �r�de� ni� fontann�. � Mo�e pan potrzebowa� czego� innego. � Towarzystwa kole�k�w z wojska? Ha! Nie pierdol. W moim wieku? � Nigdy nic nie wiadomo. 39 Kompanijny szef kuchni zasalutowa�. Dla �artu, kalek� d�oni�. A potem opu�ci� kabin� i korytarzem doszed� do du�ej sali. Przygl�daj�c si� odchodz�cemu, Winch wyci�gn�� si� na koi. Je�eli w og�le uwa�a� kogo� za bohatera, to dla niego by� nim w jakim� sensie Strange. Podziwia� go za to, �e na dobr� spraw� Johnny gwizda� na wszystko. Inni, jak on sam, udawali, �e si� niczym nie przejmuj�, ale przejmowali si�. A Strange nie. Nie przejmowa� si� niczym. Wojskiem, kompani�, robot�, lud�mi, kobieta- mi, �yciem, sukcesem, cz�owiecze�stwem. Udawa�, �e mu na tym zale�y, ale nie zale�a�o. W duszy by� ca�kiem samotny i zadowolony z takiego stanu. I w�a�nie za to Winch go podziwia�. Si�gn�� r�k� pod koj� i pog�adzi� palcem przez klap� chlebaka zimn� szyjk� manierki. Dziwne, jak pasowa�y do siebie te dwie rzeczy, whisky i seks. A zw�aszcza whisky zakazana. Niedozwolone, potajemne picie pod- nieca�o r�wnie mocno jak francuska mi�o��. No c�, jutro... Jutro, obieca� sobie, nie wypij� ani kropli. Banda kurewsko. g�upich baran�w! - przemkn�o mu nagle przez g�ow�. - Czy ten sier�ant, kt�ry pozosta� w kompanii, zdo�a utrzyma� ich w ryzach? Mgli�cie, ot�pia�y jak po za�yciu odurzaj�cego leku, kiedy cz�owiek nie czuje ju� b�lu, a tylko nieustanne silne �mienie z�ba, Winch pomy�la� o tych wszystkich durniach na g�rnym pok�adzie, wyba�uszaj�cych ga�y na ameryka�ski brzeg, kt�ry tym idiotom wydawa� si� jakim� rajem. Rozdzia� trzeci Widok ojczystego brzegu wzrusza�, m�ci� spok�j i w jakim� stopniu pora�a� ka�dy bez wyj�tku trans- port �o�nierzy. Pod tym wzgl�dem rejs Wincha, Stran- ge i pozosta�ych nie r�ni� si� od podr�y innych rannych. Zaledwie garstka z nich naprawd� wierzy�a, �e brzeg rzeczywi�cie si� pojawi. Ale ukaza� si� na widnokr�gu zgodnie z planem. Jego d�uga niebieska linia wy�oni�a si� na wschodzie dok�adnie tak, jak im zapowiedziano. Na pustym bezmiarze wolno pulsuj�cego oceanu wlok�cy za sob� czarny pi�ropusz dymu parowiec by� jedynym widomym znakiem �ycia. Bia�y statek z wielkimi czerwonymi krzy�ami sun�� po r�wnej wodzie, kt�ra ugina�a si� i sapa�a jak �ywa istota. Rozpruwa� j�. Ocean po�yskiwa�, a niekiedy przy lekkim wietrzyku i w jaskrawym s�o�cu na jego powierzchni pojawia�y si� malutkie bia�e grzebyczki piany. Pocz�tkowo na wschodnim horyzoncie ukaza�a si� niczym wy�aniaj�cy si� i znikaj�cy mira� d�uga niebieska chmura, tylko troch� ciemniejsza od nieba. Ojczyzna. S�owo to rozesz�o si� szeptem po statku tak chy�o jak mrowienie sk�ry. Chmura po jakim� czasie usadowi�a si� niepostrze�enie na dobre nad lini� wody i przesta�a 41 znika�. Wi�kszo�� rannych na pok�adzie wolno posu- waj�cego si� statku s�u�y�a za oceanem co najmniej rok. Ojczyzna. Wypowiadali to s�owo mi�dzy sob� bardziej z niepokojem, z zakorzenionym, nie wyegzek- wowanym strachem, a nawet z rozpacz� ni� z ulg�, mi�o�ci� czy nadziej�. Jak to teraz b�dzie? Jacy b�d� oni sami? Podobnie by�o ze wszystkim. Komunikaty i gazetki informowa�y ich, �e jad� do ojczyzny. Ale po tak d�ugim pobycie poza krajem nie ufali gazetkom i urz�dowym komunikatom. Gazetki i komunikaty zainteresowane by�y duchem bojowym �o�nierzy i tym, w co oni wierz�, a nie prawd�. Wszyscy wiedzieli, �e ich pogl�dy s� s�uszne. Bo�e uchowaj, �eby kt�rykolwiek z nich mia� pogl�dy nies�uszne. Trudno wszak�e by�o si� zorien- towa�, czy jaki� biuletyn b�d� raport sporz�dzono ze wzgl�du na ducha bojowego wojska, czy te� �eby po prostu przekaza� konkretn� wiadomo�� na temat tej d�ugiej niebieskiej chmury. Ale nie by�o jej wida� z ka�dego miejsca, tylko z g�rnych pok�ad�w od strony dziobu. A jedynym dost�pnym dla �o�nierzy by� tak zwany pok�ad spa- cerowy. W�a�nie na niego wysz�o, �eby popatrze� na brzeg, tylu ilu mog�o, chcia�o i zdo�a�o si� tu wcisn��. �a�osna gromada. W szarych pi�amach i kasztano- wych szlafrokach, w papuciach bez pi�t, ledwo trzy- maj�cych si� na nogach, przepychali si� przez drzwi na pok�ad dziobowy i przyciskali si� do barierki albo do przyci�ni�tych do niej. Chwiej�cy si�, wychudli, wycie�- czeni, z za��conymi oczami i sk�r�, zabanda�owani, z ropiej�cymi ranami, oblepieni gipsem, wdrapywali si� na g�r�, zataczaj�c si�, pomagaj�c sobie nawzajem, a niekt�rzy ku�tykaj�c na zagipsowanych nogach. Byli to najwi�ksi szcz�liwcy spo�r�d rannych. Uznano ich 42 za na tyle mocno poszkodowanych, by odes�a� ich a� do kraju. Niekt�rzy p�akali. Inni �miali si� i klaskali albo klepali koleg�w po plecach. Wszyscy rozgl�dali si� dooko�a i patrzyli na siebie z niepokojem. Z niepo- kojem, �e tak nies�ychanie im si� poszcz�ci�o. Po- tajemna, skrywana trwoga w ich spojrzeniach pod- powiada�a wniosek, �e, ich w�asnym zdaniem, nie maj� prawa tu by�. W dole pod nimi, na dawnym przestronnym po- k�adzie roboczym dla za�ogi, t�oczy� si� t�um marynarzy z marynarki wojennej w granatowych uniformach i personelu medycznego w bia�ych. Wszyscy oni byli wynaj�ci, op�acani, zorganizowani i zhierarchizowani s�u�bowo wy��cznie do obs�ugi stale wzrastaj�cej liczby zu�ytych detali nowoczesnej wojny. "Detale" te za� na swoim ma�ym pok�adzie, szpetne jak stado indor�w, gulgocz�ce, wyci�gaj�ce szyje, potr�caj�ce si� i roz- pychaj�ce, �eby zerkn�� na kraj rodzinny, by�y nader �ywo i rado�nie �wiadome faktu, �e �aden z nich jeszcze nie umar�. G��boko wewn�trz statku, w jednej z kabin Marion Landers pr�bowa� pozosta� w koi i przekona� si�, �e nie potrafi. W ko�cu sturla� si� z pos�ania i z trudem stan�� na nogach. W ma�ym pomieszczeniu nie by�o to �atwe, bo praw� nog� a� do kolana spowija� mu gips. Nie spos�b jednak by�o oprze� si� wrzawie podnieconych g�os�w. Landers, pisarz kompanijny, by� zaledwie starszym kapralem i nie zas�ugiwa� na oddzieln� przewiewn� kabin� tak jak Winch i Strange. Przyzwyczai� si� ju� jednak do podr�y g��wnie pod pok�adami i p�mrocz- nego �wiat�a nagich �ar�wek. Si�gn�� pod poduszk� po tanie okulary przeciws�oneczne. Mimo woli lekko j�kn��. Ale nie z powodu rany. Ta 43 ju� przesta�a go bole�. B�l wywo�a�a sztywno�� nogi uwi�zionej w ci�kim gipsowym pancerzu. Nie m�g� z nim ani wygodnie siedzie�, ani sta�, ani le�e�. Z drugiego ko�ca sze�cioosobowej kabiny dobieg� go szelest. To podni�s� g�ow� m�ody lotnik, strzelec ogonowy, kt�ry znowu p�aka�, tym razem z powodu dotarcia do ojczystych brzeg�w. � Ty te� mnie zostawisz? - spyta�. � Chyba p�jd� na g�r�. Tak, popatrz� sobie - od- par� Landers, staraj�c si� ukry� irytacj�. Zdj�� kule z wieszaka. � Nie zostawiaj mnie, prosz�. Landers zatrzyma� si� w drzwiach i zr�cznie obr�ci� si� na kulach. Cz�owiek przyzwyczaja� si� po jakim� czasie do tego dra�stwa. Uwa�nie przyjrza� si� ch�o- pakowi. Pomy�la�, �e na ka�dego spada kiedy� takie brzemi�. W ka�dej kabinie by�a jaka� ofiara losu. We wszystkich kabinach ustala�a si� hierarchia, a ofiara losu zajmowa�a w niej miejsce na samym dole. Z kim� takim zawsze by� problem moralny. Wszyscy za niego odpowiadali. Tak nakazywa� kodeks kole�e�ski. Nikt tego nie lubi�, ale je�eli chcia� �y� w gromadzie, to musia� si� do niego stosowa�. A ofiara losu mog�a wykorzystywa� ten fakt. Mia�a do tego moralne prawo. Nale�a�o to do przywile- j�w, kt�re zyskiwa�a poddaj�c si� losowi i godz�c z tym, �e jest najs�absza. Landers i m�odziutki strzelec pok�adowy przez p� godziny po wyj�ciu reszty na pok�ad nie zamienili ani s�owa. Landers nie mia� ochoty si� odzywa�. Le�a� bezczynnie i gapi� si� w cienie na suficie. Wtem m�ody lotnik znowu zacz�� p�aka�. Poniek�d w�a�nie jego p�acz zmusi� Landersa do wstania. � O rany, przesta�, ma�y - powiedzia�. � Nie r�nisz si� od tamtych - zapiszcza� cienk