Pacyński Tomasz - Diabelska alternatywa
Szczegóły |
Tytuł |
Pacyński Tomasz - Diabelska alternatywa |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
Pacyński Tomasz - Diabelska alternatywa PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie Pacyński Tomasz - Diabelska alternatywa PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
Pacyński Tomasz - Diabelska alternatywa - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Tomasz Pacyński
Diabelska alternatywa
Diabelska alternatywa
Skórzane kubraki żołnierzy opinały się na muskularnych ramionach, gdy drzewce sulic napierały na tłoczących się
ludzi. Ciżba rozstępowała się niechętnie, z ociąganiem, ale błysk grotów chłodził temperament bardziej opornych.
Wychylające się z okiem mieszczki obrzucały zbrojnych wyzwiskami, idąc w zawody z małoletnimi obdartusami,
którzy posuwali się nawet do obrzucania straży końskimi pączkami. Przy celnych trafieniach ponad jednostajny gwar
radosnej ulicy wzbijały się ciężkie, litewskie przekleństwa. Koła wesoło turkotały po wyboistym bruku, rozchlapywały
mętną wodę z kałuż i rynsztoków. Obok wozu szli kusznicy, czujnie przepatrując okna i dachy, budząc respekt samym
swym wyglądem i znanym powszechnie faktem, iż mechanizmy spustowe w ich broni były bardzo czułe. Sir Roger z
Mons kochał festyny. Wprost przepadał za uroczystymi wjazdami do miasta, pełnymi zachwytu i zazdrości
spojrzeniami mężczyzn, omdlewającym wzrokiem statecznych mieszczek i trzpiotowatych młódek. Tym bardziej, że
zwykle bywał najważniejszą osobą owych festynów, ośrodkiem uwielbienia i podziwu. Nie inaczej było i dziś. Jak
wiele razy wcześniej, uśmiechał się w centralnym miejscu orszaku, puszczał oko do dziewic, uprzejmie machał dłonią
napotkawszy twardy wzrok mężczyzn. Uchylał się zręcznie przed rzucanymi wiązkami kwiatów, pamiętając
niefortunne wydarzenie sprzed lat, kiedy to pewna mieszczka o mało nie wybiła mu oka dorodną różą. Posyłał całusy
matronom, które, złożywszy obfite biusty na parapetach, wychylały się z okien o mało nie wypadając na wąską uliczkę.
Tłum gęstniał, im bliżej było do celu. Zbrojni nie mogli już torować drogi drzewcami, dowódca rzucił niezrozumiałą
dla gawiedzi komendę, ocierając pot z czoła i rozmazując przy tym na policzkach koński gnój. Błysnęły nastawione
ostrza, ktoś zaklął plugawo, nie zdążywszy się w porę wycofać. Piski młódek osiągnęły szczyt, żywo przypominający
szczytowanie. Poważni niemieccy mieszczanie w paradnych strojach cechowych nie pchali się bliżej jak reszta
gawiedzi, ale i kilku z nich grubym słowem zganiło brutalność litewskich zbrojnych. Twarze wojaków poczerwieniały
jeszcze bardziej, zadając kłam rozpowszechnionemu przekonaniu, jakoby nie rozumieli żadnego ludzkiego języka.
Dzielny rycerz, pogromca smoków uśmiechnął się melancholijnie do młodej kramarki, która, nie mając kwiatów pod
ręką, rzuciła w niego obwarzankiem. I tak dobrze, pomyślał, że nie prowadzi akurat kramu rybnego. Zabawa udała się
ponad wszelkie oczekiwania, zaledwie dwie przecznice dalej widział handlarkę płazującą okazałym węgorzem
nieszczęsnego halabardnika, który miał nieszczęście napatoczyć jej się pod rękę. Jedno było pewne, sympatia ludu była
po stronie rycerza. Jak zawsze. Co prawda sir Roger wolałby, żeby i pozostałe elementy triumfalnego przejazdu przez
miasto były takie jak zawsze. Wolałby siedzieć dumnie wyprostowany na swym olbrzymim bojowym rumaku,
przypominającym bardziej zamorskie monstrum, niż zwykłego konia. Zamiast zbrojnej asysty lepiej byłoby mieć za
sobą jak zwykle własne wozy wyładowane sprzętem przeciwsmokowym, rzadko wprawdzie używanym, ale niezwykle
efektownym i znakomitym wręcz do ulicznych parad. Gdyby tak jeszcze u siodła zwisała paskudna, brocząca czarną
posoką smocza głowa... Sir Roger wyprostował się więc dumnie na wyścielonym słomą, zaprzężonym w chuderlawego
konika wózku. Zamiast paradnej zbroi miał na sobie lnianą, zgrzebną koszulę. Zamiast bojowego rumaka tenże wózek,
podskakujący na wybojach. Towarzystwa zaś dotrzymywał mu ponury ksiądz, którego pociągła, smutna twarz nijak nie
pasowała do ogólnego nastroju wesołego święta. Na dodatek był strasznie natrętny i przejęty swoją rolą, wciąż pytał
rycerza czy już pogodził się z Bogiem. Na domiar złego dojeżdżali do celu. Już widać było plac, świecące świeżymi,
jasnymi belkami rusztowanie i niecierpliwie przestępującego z nogi na nogę muskularnego mężczyznę w czerwonym
kapturze. Rycerz uśmiechnął się, robiąc dobrą minę do niewątpliwie złej gry. Co za paskudny kraj, pomyślał, żadnej
pieprzonej wdzięczności. Mężczyzna w kapturze uniósł jego rąbek, by podłubać w nosie. Czekał. Nie był zazdrosny,
wiedział z doświadczenia, że wkrótce to on stanie się ośrodkiem zainteresowania. Uśmiechnął się dobrotliwie do
urwisów rozciągających płachtę pod rusztowaniem, by schwytać w nią krew skazańca. Tłum rozstąpił się, już nie było
potrzeby, by zbrojni kłuli gawiedź ostrzami sulic. Zbliżała się najciekawsza część ludowego festynu. Uśmiech nie
zniknął ze zdrętwiałej nagle twarzy rycerza, który wkroczył na pierwsze stopnie wiodących na podest schodków.
Jednak uśmiech był już tylko sztucznym rozciągnięciem warg. Sir Roger rozglądał się nerwowo, szukając w ciżbie
znajomej twarzy. Nie znalazł. Kłamał drań jeden, zrozumiał wreszcie. Tylko po to, bym do końca łudził się nadzieją, że
wszystko dobrze się skończy. Miejscowi mieli rację, nigdy nie można wierzyć Krzyżakowi. Kat wyciągnął pomocną
dłoń, gdy rycerz zachwiał się na ostatnim stopniu. Rozczarowany tłum zaszemrał głośniej, nie było zabawniejszego
widoku niż skazaniec, który, spadał z rusztowania. Tym razem nic z tego, kat był solidnym fachowcem, nie dopuścił do
zakłócenia poważnej, bądź co bądź uroczystości. Jeszcze jedno spojrzenie po otaczających podest twarzach, już bez
wielkiej nadziei. Von Egger, ty draniu... * Arnold von Egger nie wiedział gdzie podziać oczy. Wyglądał jak
niezwykle rosła, barczysta kupa nieszczęścia. Bo też i otoczenie nie napawało optymizmem. Mała, nisko sklepiona izba
w zamkowej wieży, solidne kraty w małym okienku. I ziąb, jak w krypcie. Sir Roger niecierpliwił się. Miał do tego
prawo, zważywszy, że w izdebce przebywał już rok z okładem. I wciąż nie mógł się przyzwyczaić, mimo iż poznał już
wszystkie miejscowe szczury a nawet ponadawał im imiona. Rycerz von Egger ociągał się. Niepotrzebnie. Gdy tylko
strażnik wprowadził go do celi, wyraz twarzy młodego Krzyżaka powiedział więźniowi wszystko. Nici z okupu. Słowa
padały powoli. Ciężko było szlachetnemu młodzianowi je wypowiadać, gdy patrzył na ściągniętą twarz szlachetnego
pogromcy smoków. Tym niemniej musiał to powiedzieć, dla zakonnego rycerza prawda, nawet najgorsza, była ponad
wszystko. - ... I w bezwstydzie swym lady Isabella zawrzeć bramy zamku nakazała, bronę spuścić i most zwodzony
podnieść. Z blank jeno krzyczała, że dobrze się stało, iż ten impo... Arnold urwał, zasromany nagle. - Iż wy, panie,
znaczy jej małżonek... - podjął po chwili, wbijając wzrok w posadzkę. - Iż w niewolę popadliście i gardło przyjdzie
wam dać. Żebym sobie ze łba zakutego wybił okup albo i co innego... Słusznie prawiła, w hełmie byłem, i dobrze, bo z
murów różności rzucali. A i wylewali po prawdzie... Zapadła cisza, którą przerwał pisk szczura w ciemnym kącie.
Arnold instynktownie podkulił nogi. - Wiecie panie, najgorsze było, jak jej gach zza niej się wychylił i lżyć mnie
począł okrutnie... W przygasłym spojrzeniu pogromcy smoków błysnęło zaciekawienie. - A jak wyglądał? Von Egger
popatrzył zdziwiony. - Jak wyglądał... - odparł po chwili. - No, zwyczajnie, jako to normandzki rycerz. Tłusty, spaśny,
z ryżym łbem... Sir Roger zdziwił się. - Jesteś pewien? A nie mały, czarniawy, lekko zezowaty? Młody Krzyżak
odruchowo sięgnął do rękojeści, by na jej krzyż przysiąc prawdę swoich słów. Ręka chwyciła pustkę, broń musiał
zostawić u dowódcy straży. - Żebym tak zdrów był! - z braku miecza musiało to wystarczyć. - No, no... - mruknął
rycerz kręcąc głową. - A dałbym sobie łeb uciąć... Tfu, cholera, co też mi chodzi po głowie! Splunął z niesmakiem na
posadzkę, omal nie trafiając szczura, który spojrzał z urazą i czmychnął w kąt. - Ryży, powiadasz? - z namysłem
powtórzył sir Roger. - To Cedric, baron Cedric. Popatrz, a dałbym... Tfu! Pewien byłem, że to będzie Geoffrey. Arnold
spoglądał nic nie rozumiejącym wzrokiem. - No, Geoffrey, ten czarniawy. Widać musiał go baron pochlastać... Rycerz
wstał z koślawego zydla, zaczął przechadzać się po izdebce. Rozważał coś widać, bo zaciskał szczęki, aż guzy
wyskoczyły mu na policzkach. Von Egger przyglądał mu się z niepokojem. Zemstę widno planuje, pomyślał z
mimowolnym podziwem, choć i jemu na księżą oborę jeno się oglądać. Prawy to rycerz, w tak srogiej obieży czci
dochować pragnie, wiarołomną ukarać, gacha przykładnie po podwórcu rozwłóczyć. Młody Krzyżak zaniepokoił się
całkiem serio. Wychodziło na to, że to on właśnie będzie tym, który ostatnią wolę prawego rycerza będzie musiał
spełnić. Nie miał specjalnej ochoty, Cedric, choć tłusty, wyglądał na tęgiego zabijakę. A i czci niewieściej, sądząc z
wyglądu małżonki sir Rogera, do obrony pozostało niewiele. Ale cóż, pomyślał Arnold twardo, honor droższy niż
życie. - Panie... - wtrącił nieśmiało, gdy kroki rycerza wciąż rozbrzmiewały na kamiennej posadzce a milczenie
przedłużało się nad miarę. Sir Roger zatrzymał się, wytrącony nagle z zamyślenia. - No dobrze, druhu wierny, dobrą
wiadomość oznajmiłeś, to teraz przejdź do tych złych. Uśmiechnął się mężnie. Ot, uśmiech fortuny, nieoczekiwany w
ciężkich terminach. Ma wiedźma za swoje. Baron Cedric goły jest jak święty turecki, majątek przehulał. Zdziwisz się,
zołzo, zdziwisz... Zwłaszcza jak już lichwiarze przyjdą, o procenty się upominać. Kwadratowa szczęka von Eggera
opadła ze zdziwienia, nawet nie odtrącił szczura obwąchującego łakomie jego ciżmy. * Ale nie same dobre
wiadomości przywiózł młody rycerz z dalekiej wędrówki. Prawdę mówiąc, pozostałe były wyłącznie złe. - Wielki
Mistrz? - poddał sir Roger, już bez wielkiej nadziei. Arnold pokręcił głową. - Nic nie da. Gdybyś, panie, między
pogany poszedł, wiarę prawdziwą krzewić, i tam w niewolę popadł, to może... Ale tu, powiedział rycerz Konrad,
chrześcijański kraj, choć żmogus świeżo ochrzczony na tronie. Nie godzi się rycerza, który prawa miejscowe naruszył,
z niewoli wykupywać, od topora i pnia katowskiego bronić. Radził Wielki Mistrz jeno... Von Egger zamilkł na chwilę.
- No co, gadajże! - zniecierpliwił się więzień. - Co radził? - Żebyście się panie, z Bogiem pojednali, a on za tak
sławnego rycerza modlitwy nie poskąpi... Choćby i ów rycerz na koniec zbłądził, ale chrześcijańską i godną Rycerza
Najświętszej Maryi Panny powinnością błędy wybaczać. Gdy pokraśniały mocno Krzyżak wysłuchał już monologu, co
Wielki Mistrz może sobie zrobić ze swoją modlitwą, w mrocznej celi zapadło ciężkie milczenie. Tylko straże
nawoływały się na podwórcu. Gdzieś w załomie murów pohukiwała sowa. Wielki Mistrz Konrad był ostatnią nadzieją.
Zawiodło wszystko, nawet Gildia, tajne stowarzyszenie zabójców smoków. Nie chcieli uznać go za swego, zwłaszcza
po tym, jak użył zakazanego, wyklętego przez wszystkich prawych i błędnych rycerzy sposobu. Sir Theriminus,
posiwiały i poznaczony bliznami łowca aż trząsł się z irytacji, usłyszawszy jak sir Roger ubił bestię. Stanowczo
odmówił wyłożenia pieniędzy na okup, poparty zresztą przez całe zgromadzenie. Arnold bardzo niemile wspominał
wyniosłego, wciąż krzepkiego starucha, który cedził słowa o niegodnych rycerza postępkach, bardziej pasujących
komuś z gminu, plamiących cześć szlachetnej i tajnej Gildii. Starzec z oburzeniem odrzucił też sugestię, że powodem
niechęci zgromadzenia jest ustawiczne zaleganie sir Rogera ze składkami. Jakby nie było, stamtąd też nie przyszła
pomoc, jeno słowa potępienia. Na całej linii zawiedli lichwiarze. Zła sława sir Rogera jako dłużnika dorównywała jego
rozgłosowi jako zabójcy smoków. - Ot, przyjdzie łeb położyć... - mruknął w końcu z rezygnacją sir Roger,
wysłuchawszy do końca relacji von Eggera z całorocznych peregrynacji w poszukiwaniu okupu. Arnold nie przeczył.
Było to wielce prawdopodobne. - Paskudny kraj... - mruknął tylko. * Kraj w istocie wyglądał paskudnie. Być może
sir Roger był niesprawiedliwy w ocenie, ale obiektywne spojrzenie mąciła mu świadomość pustki w sakiewce. Cały
rok do tyłu. Zaczęło się już pechowo, gdy tylko przybył do ciechanowskiego dworzyszcza, które w jego rodzinnym
kraju mogłoby być zaledwie kasztelem dla zubożałego szlachcica. A tu popatrzcie tylko, siedziba księżnej! Drewniany
częstokół, niskie, zapadnięte dachy kryte gontem. Zarośnięta fosa. Już kiedy stał pod bramą, czekając aż niewątpliwie
pijany strażnik ocknie się i otrąbi jego przyjazd, wiedział, że interesu tu nie zrobi. Trudno będzie dostać nagrodę za
smoczy łeb. Nie mylił się, aczkolwiek ze zgoła innych powodów. Już w wielkiej sieni dojrzał na ścianie inne trofeum,
mówiąc szczerze, znacznie bardziej okazałe. Okazało się, że w miejscowych lasach smoków było pełno, a nie cieszyły
się wcale sławą im należną. Przeciwnie, uważane były za plugawe szkodniki, niegodne rycerskiego ostrza, a co gorsza,
zupełnie niejadalne. Przeto tępieniem ich zajmowali się borowi w ramach zwykłych obowiązków. Rycerz dumnie
odmówił przyjęcia dwóch miar jęczmienia, zwyczajowej nagrody według ustalonych stawek. Szybko skłamał, że
smoka napotkał przypadkiem po drodze i zabił ot tak, żeby się paskudztwo po gościńcu nie szwendało. Łeb ukradkiem
cisnął do gnojówki. W swoje strony wracać nie mógł. Szła zima, a droga daleka. Postanowił przezimować, po czym
wielokrotnie pluł sobie w brodę, wspominając tę decyzję podczas niekończących się, długich nocy. Same noce
wspominał bardzo niechętnie. Kurczyły się zapasy gotówki. Na szczęście utrzymanie było tanie, nie musiał
wyprzedawać ekwipunku, skromnego zresztą, gdyż przybył tu konno, bez wozów, bez świty. Przaśne rozrywki
miejscowego rycerstwa, paskudne piwo, wszechobecna pieczona rzepa. Dziewki zakutane w grube kożuchy. Lud
zamieszkujący okoliczne, nieprzebyte puszcze, podobny do wilkołaków raczej, a nie zwykłych drwali czy smolarzy.
Zima ciągnęła się w nieskończoność. Oszalałby z nudów, gdyby nie towarzystwo dwóch Lotaryńczyków, którzy
przyciągnęli tu w poszukiwaniu przygód, ofiarowawszy swe służby księżnej. Od nich to dowiedział się, iż ten kraj,
wyglądający na wciąż beznadziejnie pogrążony w mrokach pogaństwa i zacofania, ma daleko na południu całkiem
okazałą stolicę. Nie dorównująca może najświetniejszym miastom Zachodu, ale bez porównania lepszą od owego
dworzyszcza i rozrzuconych wokół chałup. Do tego miasta, powiadali Lotaryńczycy, kwiat rycerstwa zjeżdża, by na
turniejach się znosić i przeciw poganom zmawiać. Co było tym dziwniejsze, że sam król poganinem był całkiem
jeszcze niedawno. Polityka nie interesowała sir Rogera. Wyprawy przeciw pogaństwu były mało opłacalne, a i sami
poganie wielce przywiązani do swych ohydnych bałwanów, nie zdradzali wielkiej ochoty do nawrócenia. Ale opis
miasta był zachęcający. Tym bardziej, że rycerze wspominali coś o smoku, który panoszył się tuż pod murami, u stóp
samego królewskiego zamku. Dziwne to było, ten kwiat rycerstwa i bestia pod bokiem. Rycerz pomyślał, że smok musi
być wielce srogi, skoro tyle czasu się uchował. Musi wielu rycerzy z koni zwalił, ogonem pochlastał, oddechem
ognistym poraził. Nie dziwota, że wciąż tam ściągają, by z potworem w szranki stanąć, sławę nieśmiertelną uzyskać.
Lotaryńscy rycerze o smoku mówili z respektem i skrywanym lękiem. Straszna była sława bestii. Sir Roger uśmiechał
się tylko. To typowe, myślał, lęk przed nieznanym, naturze przeciwnym. Tak myśleli zwykli ludzie, których widok
smoka porażał strachem, podsycanym przez baśnie
i klechdy. Tymczasem dla zawodowca smok był zwykłą zwierzyną. Owszem, niebezpieczną i plugawą, ale tylko
zwierzyną. Kraj musiał być strasznie zacofany, jeśli nikt dotąd nie potrafił gadziny ubić. To dziwne, na rubieżach
smoki były pospolite i tępione zajadle, a w metropolii z jednym nie mogli sobie poradzić. Czekając z utęsknieniem, aż
wyschną trakty po wiosennych roztopach, rycerz zastanawiał się, z czym przyjdzie mu się zmierzyć. Postanowił już, że
sam stanie w szranki, bez żadnych podstawionych szewczyków. Udało się ostatnio, uda się i teraz. A jeśli bestia będzie
zbyt groźna, trzeba użyć sposobu, na który nie wpadnie żaden z prawych rycerzy. * - To nie był dobry pomysł -
mruknął Arnold von Egger. Rycerz poderwał się, jak pchnięty mizerykordią w słabiznę. - I teraz mi to mówisz?! -
wrzasnął, aż zaniepokojony strażnik załomotał do drzwi. - Teraz?! A kto mnie namawiał? Kto fortuną kusił? Młody
Krzyżak nie wiedział, gdzie podziać oczy ze wstydu. Sir Roger przez chwilę parskał gniewnie. Złość jednak szybko
przeszła, miał wiele czasu, żeby wybaczyć Arnoldowi. Cały rok. * Miasto było okazałe. Solidne mury, barbakan,
wesołe kamieniczki, zewsząd widać było dostatek. Po ciechanowskim dworze, po beznadziejnej, długiej zimie w
otoczeniu śmierdzących baranicami indywiduów, rycerz wprost chłonął miejski gwar. Dopiero widok kramów w
sukiennicach przypomniał mu bolesną prawdę. Pustki w sakiewce. Resztę zasobów, oszczędzanych przez zimę zużył w
podróży. Istotnie, zbliżał się do cywilizacji, z każdym stajaniem było coraz drożej. Zaczął się zastanawiać w jaki
sposób zabrać się do rzeczy. Nie można przecież po prostu ruszyć, wyciągnąć gadzinę za ogon z pieczary i ubić, nie
upewniwszy się wprzódy, czy jest jakaś nagroda. Zresztą na pewno jest, co nie znaczy, iż nie warto się potargować.
Tylko z kim? To nie jest przecież grodziszcze jakiegoś pośledniego suwerena, z którym można gadać jak równy z
równym. To stolica, jakby nie było, sporego europejskiego mocarstwa. Siedziba króla. Rycerz zasępił się. Nikogo tu
nie znał, trzeba pewnie majątek na łapówki wydać, żeby dotrzeć choćby do kanclerza koronnego. Nie mówiąc już o
samym królu. Ten sposób odpadał. Na łapówki nie mógł już przeznaczyć ani grosza. Na nic innego zresztą też nie. A
może rzeczywiście ubić, i już? Przytargać łeb pod zamkową bramę, wpuszczą przecież? No tak, ale targować się po
wykonaniu roboty?... Puścił konia swobodnie, zajęty myślami. I o mało nie przegapił znajomej twarzy pod okapem
zdobionego pawimi piórami hełmu. * W mrocznej izbie karczmy zabójcy smoków przeszła złość, którą nieodparcie
odczuwał po spotkaniu z Arnoldem von Eggerem, obecnie posłem krzyżackim przy królewskim dworze. Wybaczył
młodemu rycerzowi, że ów opływał w dostatki, kiedy on sam żywił się wędzoną dziczyzną przegryzając pieczoną
rzepą i popijając kurpiowskim piwem. Arnold nieźle poznał miasto, sir Roger miał nadzieję rychło z tego skorzystać.
Ostatecznie dla posła bagatelką powinno być umówienie na audiencję u kanclerza koronnego, ba, może nawet u
samego króla. Tym bardziej, że, jak wywnioskował z nieskładnej nieco opowieści Krzyżaka, sam monarcha był
człekiem dość rubasznym. Ale kiedy tylko usiłował skierować rozmowę w najbardziej interesującym kierunku, młody
poseł natychmiast zmieniał temat. Unikał też wzroku rycerza, wpatrując się w swój garniec miodu. Przedniego zresztą i
zasługującego na zainteresowanie. Rycerz nie naciskał zbytnio. Ostatecznie po raz pierwszy od długiego czasu mógł
spokojnie zjeść, a i perspektywy na przyszłość były coraz lepsze. Arnold nie narzekał na brak gotówki, widać komtur
nie poskąpił na fundusz reprezentacyjny. Zaś niekłamany podziw, jaki von Egger żywił dla sir Rogera pozwalał
przypuszczać, że nie jest to ostatnia taka uczta. W końcu jednak trzeba było przejść do konkretów. - Smok,
powiadacie... - mruknął Arnold przyciśnięty wreszcie do muru. - Wiecie, panie, ze smokiem jest problem... Istotnie, był
problem. Oficjalnie smok nie istniał. Nie wspominano o nim, o straty w pogłowiu owiec i bydła nieodmiennie
oskarżano wilki i złodziei. Sir Roger słuchał zdumiony. - Nie uwierzycie, panie - mówił Arnold przyciszonym głosem,
rozglądając się nieufnie na boki. - Bestia pod samą prawie królewską komnatą porykuje, chrapie, bąki smrodliwe
puszcza. Toć ubić ją przykładnie należałoby... A tu nic, żaden rycerz pod jamę nie przybieży, nie zelży stosownie,
wreszcie kopią serca plugawego nie przebije. Gorzej... Von Egger zniżył jeszcze bardziej głos, pochylił się do zabójcy
smoków. - Nawet ofiary bestii składają, owieczki... - mówił chrapliwym szeptem. - I dziewice ponoć, nie wiem, ile w
tym prawdy... Niewiele, pomyślał sir Roger, wieść gminna wszystko wyolbrzymia. W swej praktyce nie spotkał nigdy
smoka, który mając do dyspozycji owce, połaszczyłby się na łykowate, zasuszone dziewice. - Do rzeczy - przynaglił
Arnolda, który wymrukiwał pod nosem jakieś przekleństwa. - Powiadasz, że oficjalnie go nie ma? I wszystkim to
odpowiada? Pasterzom chociażby, tym od owieczek? Krzyżak rozejrzał się jeszcze raz, choć pobliscy goście,
spoczywający w malowniczych pozach na ławach nie sprawiali wrażenia, by cokolwiek mogli dosłyszeć. - No, różnie
ludzie gadają. Cechy pono szemrzą, odkąd ostatniego szewczyka, który na bestię się zasadził, zbrojni przykładnie obili
i wrzucili do pieczary. A i wielmoże narzekają, mówią, że król... Von Egger urwał, uświadomił sobie, że za dużo gada.
Z zakłopotaniem pociągnął z garnca. - No, dalej... - zimno przynagli go rycerz. Speszony Arnold dolał miodu z dzbana.
- Kiedy nie godzi się posłowi opowiadać... - I tak to przecież powiesz kiedyś komturowi. Ostatecznie tylko po to tu
siedzisz. - No, niby prawda... To, co sir Roger za chwilę usłyszał, brzmiało bardzo interesująco. Król nie cieszył się
zbytnią estymą szlachty. Powiadano, że pod baranicą, którą rad odziewał, kryje się zatwardziały poganin. Ponoć i
diabłu ogarek potrafił w kaplicy stawiać. A smok był tym, co okrutnie drażniło mieszczan. Rycerz podjął decyzję.
Przerwał von Eggerowi niecierpliwym machnięciem dłonią. - Umów mnie - powiedział tylko. - Z kim? - wybałuszył
oczy zaskoczony Arnold. - Z niezadowolonymi. Ostatecznie obojętne, kto mi za gadzinę zapłaci. W oczach młodego
Krzyżaka rycerz dostrzegł podziw. Oto szybka decyzja. - Wiecie, panie - Arnold wyglądał na wielce ukontentowanego.
- Dobrze się stanie, jak smok plugawić to miejsce przestanie. Zacny to gród, polubiłem go, przyzwyczaiłem się...
Przymknął z rozmarzeniem oczy. - Umówię, możecie na mnie polegać jak na Zawiszy. - Na kim? - spytał sir Roger ze
zdziwieniem. - Na Zawiszy. To przecież wielki rycerz, jeden z najtęższych między chrześcijanami mocarzy... - Nie
słyszałem. Pogromca smoków rozglądał się z roztargnieniem po izbie. Nagle jego wzrok znieruchomiał, zatrzymawszy
się na zarośniętej postaci. - Widziałeś? - spytał podekscytowany rycerz, chwytając Arnolda za rękaw. - Kogo? - Toż to
Cztan z Rogowa! Obaj rycerze spoglądali z podziwem na mocarza, który, jako legenda głosiła, wkurzywszy się
strasznie, sam wielki głaz wokół kościoła trzykrotnie przetoczył. Zaiste, wielkie to miasto, pomyślał sir Roger, skoro
takich herosów napotkać tu można. * - Jesteście pewni, panie? - spytał z powątpiewaniem von Egger. Opierał się o
ścianę podejrzanej szopy na podgrodziu. - Jehtem - odparł sir Roger, nieco niewyraźnie, z powodu trzymanej w zębach
dratwy. Owczy zewłok był spory. Musiał taki być, by pomieścić w sobie dużo siarki, saletry, węgla drzewnego i ze trzy
funty hufnali. Wprawdzie stare klechdy zalecały wyłącznie siarkę i saletrę, ale rycerz był zdania, że działanie
odłamkowe nie zaszkodzi. Popatrzył z namysłem prosto w wypchane wnętrze, widoczne jeszcze przez nie do końca
zszyty otwór. Czy proporcje aby właściwe? - pomyślał jeszcze. Chyba tak, nic więcej już nie wymyślę. Można jeszcze
trochę smoły... Nie, wystarczy, byle nie przedobrzyć. Dla pewności napluł do środka i zaczął zszywać skórę
wprawnymi ruchami. Arnold przyglądał się z zainteresowaniem. - Dobrze wam idzie z tą dratwą - zauważył. Rycerz o
mało nie zakłuł się w palec. Podniósł znad ścierwa ciężkie spojrzenie. - Mówiłeś coś? - spytał nerwowo. Niemożliwe,
żeby coś wiedział, pomyślał. Ale dlaczego powiedział akurat to? Czyżby? Arnold nie miał złych intencji. Po prostu
uważał, że wszystko, co tyczyło się łowów na smoki było wiedzą tajemną. Sam bardzo chciał jej kiedyś dostąpić,
dlatego pilnie śledził wszystkie poczynania. Zaczerwienił się. Pewnie sir Roger jest zły, że asystuje mu przy
obrządkach ktoś niewtajemniczony. - Ja tylko tak... - burknął nieśmiało. - Popatrzeć chciałem. Nie zwracając więcej na
niego uwagi, rycerz zakładał ostatnie szwy. Gdy skończył, ze stęknięciem postawił wypchaną owieczkę. Stała pewnie
na raciczkach, dzięki solidnym kołkom wstawionym w nogi. Kunszt rycerza był wielki, zachowała nawet zwykły durny
wyraz pyska. Sir Roger klepnął w wełnisty zadek. - Jak żywa - stwierdził z zadowoleniem. Nie była to do końca
prawda. Jednak smok, z natury dalekowzroczny nie będzie się przyglądał z bliska, nie zobaczy takich szczegółów jak
oczy z guzików. Wiedziony nieposkromionym apetytem połknie od razu. - Wszystko umówione? - spytał rycerz.
Arnold kiwnął głową. Jak dotąd wywiązywał się ze swojej części zadania. Najwięcej dawał starszy cechu szewców,
zirytowany widać dużą śmiertelnością wśród czeladników. Spowodowaną zresztą nie tyle żarłocznością smoka, co
bezwzględnością królewskich przybocznych, strzegących smoczej jamy. Cechy były bogate. I choć nagroda za śmierć
potwora nie dorównywała zwyczajowym, fundowanym przez wielmoży i wysokie rody, to była całkiem nie do
pogardzenia. A przynajmniej dawała nadzieję na wyrwanie się z tego kraju, na powrót w lepsze strony. Poza tym była
konkretna, pieniężna, nie oferowała innych mglistych form zapłaty jak pół księstwa i księżniczka albo odwrotnie. - Bez
kłopotów - powiedział Arnold. - Nawet się nie targowali. Dziwili się tylko... Urwał, zakłopotany. Rycerz spojrzał
pytająco. - Że takim sposobem. Mówili, ze rycerz powinien w zbroi na bestię wyruszyć, kopią ugodzić, zatratować ku
większej chwale bożej. A tak, to oni sami potrafią... - To niech spróbują - odpalił sir Roger, dokonując ostatnich
oględzin faszerowanej owcy. - Jak tacy mądrzy, to proszę bardzo... Sam wolałby użyć innego sposobu. Faktycznie,
chwała z roztratowania smoka większa, pal diabli tę bożą, ale chodzi o własną. Ale nie dałby rady wyruszyć konno i w
zbroi, litewscy zbrojni zatrzymaliby go zanim zdołałby zbliżyć się do pieczary. Albo i co innego gotowi uczynić. *
Przedzieranie się przez nadbrzeżne łozy z owczym zewłokiem pod pachą było trudniejsze niż przypuszczał. Na
szczęście ścierwo było lekkie, siarka i saletra nawet z hufnalami ważyły mniej niż prawdziwe owcze bebechy. Innej
drogi, prócz tej przez zarośla, nie było. Zbrojni obstawiali szczelnie smoczą pieczarę, dbając, by nikt nie zakłócał snu
potworowi. Pilnowali starannie i skutecznie, aż nad sam brzeg niosło się pochrapywanie smoka. Lekki wietrzyk
przynosił smród siarki i gnijących odpadków. Rycerz skrzywił się. Zaiste pogański to władca, tolerować coś takiego
pod samym zamkiem. Księżyc zachodził już. Straże nawoływały się jakby rzadziej. Pora była zacząć najbardziej
niebezpieczną część wyprawy. Choć i początek nie był łatwy. Już samo wywiezienie owcy z miasta nastręczało
trudności. Strażnicy kontrolowali wozy, sumiennie dźgali sulicami w wyściełającą je słomę, kazali odbijać beczki i
otwierać skrzynie. Szczególnie pilnie sprawdzali ludzi o wyglądzie szewców, ale i rycerzom potrafili zadawać
kłopotliwe pytania. Udało się tylko dzięki Arnoldowi. Zbrojni nie śmieli sprawdzać co wiezie krzyżacki poseł,
zwłaszcza jak huknął na nich z wysokości siodła. Szybko odstąpili od wozu. Odskoczyło też dwóch przerażonych
pachołków, zdających sobie doskonale sprawę, że w przypadku wykrycia wszystko spadnie na nich. Ale von Egger nie
mógł zajechać wozem pod samą smoczą pieczarę. Resztę musiał zrobić sam sir Roger. Niedługo brzask. Najgorsza
pora dla straży, zmęczonych całonocnym czuwaniem. Teraz! Łozy skończyły się szybko, sir Roger wypełznął na łąkę.
Nawet w ciemnościach czeluść jaskini wyróżniała się z otoczenia smolistą czernią. I dochodzącym z niej straszliwym
smrodem. Czołgając się rycerz wyczuwał lekkie drżenie ziemi, wzbudzone smoczym chrapaniem. Straże zostały za
nim. Musiał uważać już tylko, by nieostrożnie nie zbudzić bestii. Sen smoków był przysłowiowo lekki. Klął z cicha,
gdy w wysokiej trawie natrafiał coraz częściej na kości, na szczęście czyste, wylizane do cna szorstkim, smoczym
językiem. Było ich coraz więcej, niektóre zetlałe już, rozpadające się. Coś zabrzęczało trącone kolanem, rycerz
przywarł do ziemi, spojrzał. Była to zardzewiała, żelazna rękawica, w której tkwiły jeszcze wyschnięte palce i
nadgarstek. Więc jednak ktoś próbował, pomyślał tylko. Nie miał czasu na rozważania, zbyt długie przebywanie tak
blisko legowiska mogło się źle skończyć. Ocenił odległość od czeluści. W sam raz, na tyle blisko, by bestia zauważyła
od razu, na tyle daleko, by wiedziona łakomstwem rzuciła się na zdobycz i zbytnio nie przyglądała. Postękując
przysiadł, ustawił starannie przynętę. Począł czołgać się z powrotem, rozwijając za sobą długi szpagat. * W łozach
było niewygodnie, zaczynały kąsać komary. Z trudem powstrzymywał się, by nie zabijać ich z głośnymi klapnięciami.
Straże znów się ożywiły, jeden ze zbrojnych, ziewając rozdzierająco, przeszedł niedaleko kryjówki. Byle tylko nie
dostrzegł szpagatu, zaniepokoił się rycerz. Dniało już. Powinien wziąć przed świtem. Zazwyczaj o tej porze smoki
opuszczały pieczary, przeciągały się z chrzęstem pancerza, rozkładały zdrętwiałe od snu skrzydła. Ten jest pewnie
przyzwyczajony, że o tej porze pojawia się posiłek, nikt rozsądny nie karmiłby przecież smoka w dzień. Sir Roger był
zdenerwowany, choć nie po raz pierwszy siedział tak w ukryciu, czekając na branie. Uświadamiał sobie, że niepokój
spowodowany jest czymś innym, nie obawą przed smokiem. Był w obcym mieście, w obcym kraju, o dziwnych,
niepojętych zwyczajach. Zdawał sobie niejasno sprawę, iż rozprawa ze smokiem to początek problemów. Trzeba
jeszcze odebrać nagrodę i wyjechać stąd, najlepiej cało. To miało być zadanie Arnolda. Von Egger nie raz opowiadał o
swych dobrych stosunkach z dworem. Przysięgał, iż w otoczeniu króla mają dość plugawej bestii i chętnie ochronią
przed królewskim gniewem każdego, kto miasto od niej uwolni. Choć młody poseł zarzekał się, że to prawda, i
wszystko już ustalone, jakieś ziarenko niepokoju kiełkowało uparcie w umyśle rycerza. A jeśli?... Szarpnięcie za
szpagat omotany na nadgarstku było bardzo delikatne. Przez chwilę sir Roger myślał, że wszystko na nic, że któryś ze
strażników potknął się o szpagat, a teraz patrzy z niedowierzaniem i za chwilę bluźnie niezrozumiałym przekleństwem.
Potem nastawi swoją sulicę, skrzyknie kolegów i jak po nitce do kłębka trafią prosto do rycerza, niestosownie do
swego stanu skulonego w łozach. Sprężył się do ucieczki. Następne delikatne szarpnięcie. I lekkie drżenie ziemi od
smoczych kroków. Rycerz momentalnie zapomniał o strażach. Wprawdzie dawno już nie używał tego sposobu, lecz
dobrze pamiętał, co należy czynić. Zaczął delikatnie ściągać cienką linkę. Chodziło o to, by przynęta poruszała się choć
trochę. Smoki już od dawna przestały się nabierać na nieruchome kukły. Nieznajomość tego faktu kosztowała już życie
wielu szewczyków, smok, stwierdziwszy oszustwo, stawał się straszny. Rycerz ostrożnie odwinął zamotany na
nadgarstku szpagat. Nie chciał, by bestia urwała mu rękę. W samą porę. Branie było z początku delikatne, jednak teraz
nastąpiło potężne szarpnięcie. Koniec sznurka wyskoczył w dłoni, zniknął w zaroślach. Trzask tratowanych krzaków,
zakończony potężnym beknięciem. Już po wszystkim. Sir Roger począł wycofywać się pod osłoną wiklin. Teraz trzeba
tylko poczekać. * Wybuch wstrząsnął grodem. Z kamieniczek posypały się dachówki, gołębie wzbiły się z łopotem z
rynku. Zaczęły bić dzwony. Przerażeni mieszczanie spoglądali na nadrzeczne błonia, na rozerwany, poszatkowany
hufnalami zewłok. Nienaruszona ocalała tylko zębata paszcza. Błotnisty wąwóz, którym niegdyś płynęła rzeka,
srebrzył się drgającymi rybami, chwytającymi powietrze spazmatycznymi ruchami skrzeli. Były tam karaski, leszcze,
jazie, nawet kilka jesiotrów i zabłąkana troć. Gdańska szkuta utkwiła przechylona w mule, zboże wysypywało się,
mieszając ze szlamem. Smok musiał mieć straszne pragnienie. Ale nie zdołał zapobiec eksplozji. Sir Roger opadł z
powrotem na siano, przygarniając do siebie przerażoną dziewoję. Teraz trzeba odczekać, pomyślał, jutro odebrać
nagrodę. Zupełnie nieźle poszło. Jednak nie poszło. Następną noc spędził już sam, w lochu. * - I to za co! - rycerz z
rozmachem walnął pięścią w ścianę. - Nawet nie mieli odwagi przyznać, że za tego parszywego smoka! Psiakrew,
nawet duży nie był, za to stary jak diabli. Niedługo sam by zdechł. Von Egger milczał. Czuł się winny, poniekąd
słusznie. Pierwszym, który doniósł, był sprytny szewc, starszy cechu. Smoka już nie było, a sakiewka złota piechotą nie
chodzi, można zaoszczędzić. Niewiele wyprzedził biskupa, tego, który obiecał, iż opuszczą miasto przez nikogo nie
niepokojeni. - Za spowodowanie zagrożenia żeglugi! Zakłócenia w dostawach importowanego zboża! Bo to też
prawda, pomyślał Arnold, przezornie nie mówiąc tego na głos. Rzeka wyschła aż do małej mieściny zwanej Warszawą.
Gdańszczanie słusznie mieli za złe. Z sir Rogera uszła nagle cała energia. Ciężko opadł na zydel, ponuro wpatrując się
w posadzkę. Za jego złe samopoczucie można było obwiniać uprzejmego strażnika, który codziennie informował o
postępach w pracy cieśli, budujących rusztowanie na rynku. - To prawda, że już kończą? - spytał z rezygnacją rycerz. -
Prawda - ożywił się Krzyżak. - Już dziś suknem obijają, zacnym, czerwonym. Aż z Gdańska sprowadzałem, nie może
to być, byś skonał, panie, na tym samym suknie, na którym mieszczan ścinają... - A więc to już... Arnold bąknął coś
pod nosem, pokręcił głową. Sir Roger popatrzył na niego z nagłą nadzieją - Jest jeszcze jakiś sposób? - spytał
gwałtownie. - Nie wiem... - pod natarczywym spojrzeniem Arnold zmieszał się. - Może i jest, ale to nic pewnego... -
Przebóg, mówże... Von Egger długo się wykręcał, nie chcąc wzbudzać czczej nadziei. Zbyt podziwiał niezłomnego,
prawego rycerza, swego mistrza, by łudzić go bez potrzeby. W końcu jednak zaczął. - Bo wiecie, panie, jakem wracał z
Malborka... To na trakcie spotkałem poczet zacny, a w nim młokosa jednego. Na drodze do Tyńca chyba... Zamyślił
się, podrapał po głowie. - Tak, do Tyńca, ani chybi... W oczach sir Rogera błysnęła wściekłość. - Streszczaj się -
warknął. - No, i ów młodzian podjechał do mnie, szlachcic widać, ale nie pasowany. I pyta, czym Krzyżak? Głupi
jakiś, bo przecie płaszcz zakonny miałem i pióra pawie na hełmie. Bo trzeba wam wiedzieć, panie, że zbroję jeno
paradną miałem, jako to we zwyczaju na trakcie, kiedy posłem się jest. Nie można tak w skórzniach jeno i w kubraku...
Rycerz położył ciężką rękę na ramieniu Krzyżaka. Ten spojrzał mu w oczy i pospiesznie ciągnął: - Na czym to
stanąłem? A, już wiem. Spytał, to odpowiadam, co, nie widać? Przecie, żem Krzyżak. No to on wtedy jak mnie w gębę
nie zamaluje, tak bez dania racji. Aż mi się hełm przekrzywił i z konia spadłem. To on wtedy jeszcze mi nakopał... Sir
Roger pokręcił głową. Na nic to, dobry chłop z tego Arnolda, ale nie za mądry. Bo co ma jedno do drugiego? Ech,
przyjdzie gardło dać... - No i za napaść na posła na ścięcie go skazali. Ot, siedzi tu, obok. Żalu ja nie mam, młody,
głupi. Ale godność Zakonu obraził, nie mnie wybaczać. A król surowy, oj, bardzo surowy, nie ułaskawi. Krzyczy tylko
"szyję mu uciąć", jak i do was, nie przymierzając. I wiecie, jakeśmy się kiedyś napili z jego stryjcem, młodego znaczy,
nie króla, to powiedział mi, że jest pono sposób... Rycerz już nie słuchał. Arnold miał dobre intencje, ale na ogół nic
mu z nich nie wychodziło. Przyjdzie gardło dać... Siedział skulony na zydlu, nie docierały do niego wypowiadane
słowa. Aż wreszcie strażnik załomotał do drzwi. Widzenie skończone. Arnold von Egger odwrócił się jeszcze
wychodząc. - Zaufaj mi - rzucił z pokrzepiającym uśmiechem. * Ostatnie spojrzenie z wysokiego rusztowania,
obitego rzeczywiście pierwszorzędnym, czerwonym suknem. Gwar gawiedzi przycichał, mieszczki unosiły dzieci, by
nic nie straciły z widowiska. Ponury klecha mamrotał modlitwy. Sir Roger odwrócił się do kata, spojrzał w oczy
widoczne w wycięciach kaptura. Wyciągnął spotniałą dłoń z chudym mieszkiem, zwyczajową zapłatą. Kat zważył
sakiewkę w dłoni. Był wyraźnie zadowolony. - Zaraz będzie po wszystkim - mruknął pocieszająco, rozciągając w
uśmiechu wargi widoczne pod kapturem. - Nie denerwujcie się, panie, mnie też nie jest przyjemnie... Rycerz po raz
ostatni chciał ogarnąć spojrzeniem błękitne niebo, białe, przesuwające się leniwie chmury. Już nie miał nadziei.
Ostatnie spojrzenie. Nagle coś przesłoniło oczy, coś białego, szorstkiego i drapiącego. Zamarł, nie wiedząc, czy to już
kat znienacka nie zdzielił go toporem po szyi, nie czekając, aż położy głowę na pniaku. Czy to już śmierć? Przez
tętnienie w skroniach przebił się piskliwy krzyk. - Mój ci jest! Mój ci jest! - Jej ci jest - huknął tłum jednym głosem. -
Do kasztelana! Rycerz nic nie widział, walczył z białą materią okrywającą mu szczelnie głowę, dusząc się z emocji i
braku powietrza. Kat zerwał z głowy kaptur, cisnął z rozmachem na sukno. - Kurwa mać! - ryknął. - Znowu!
Chuderlawy ksiądz począł wyrywać mu sakiewkę. - Nie należy się! - krzyczał. Kat nie dawał za wygraną, szarpiąc się z
duchownym, popatrywał wymownie na wbity w pieniek topór. Rycerz wciąż walcząc z okrywającą głowę materią,
skojarzył sobie, co mówił von Egger, o starym zwyczaju, kiedy to dziewka niewinna obiecuje poślubić oddanego już
śmierci. - Jej ci jest! - huczał tłum. - Nałęczką go nakryła! Dziewka niewinna. Dziewica, w mieście nawiedzonym
przez smoka... Zerwał wreszcie nałęczkę, spojrzał i wrzasnął. Najstarsza dziewica, którą wzgardziła gadzina. Von
Egger, ty... Rycerz zdecydowanie odwrócił się, szukając wzrokiem kata. Może jeszcze nie wszystko stracone.
Ostatecznie przecież zapłacił.
Koniec