1853
Szczegóły |
Tytuł |
1853 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
1853 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 1853 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
1853 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
tytu�: "Jaskinie"
autor: Ken Kesey
Wydawnictwo Da Capo
Warszawa 1992
Te pa�aj�ce oczy m�wi� wszystko
S�owo wst�pne Kena Keseya
Zanim z nastaniem administracji Reagana obci�to wydatki na
sztuk� i wszystko, co zwi�zane z humanistyk�, cz�sto obje�d�a�em
elitarne i modne kursy dla pocz�tkuj�cych pisarzy organizowane
przez uniwersytety. Op�acano mi przelot samolotem, wr�czano gar��
maszynopis�w i wciskano grup� student�w. Po kilku seminariach i
bankietach dostawa�em czek i lecia�em do domu.
Pieni�dze by�y du�e, pracy niewiele, p�awi�em si� w s�awie
i chwale. Ale kiedy spogl�dam wstecz i zastanawiam si�, czego te�
w�a�ciwie nauczy�em na tych kursach, stwierdzam, �e tylko jedno
wydarzenie utkwi�o mi na dobre w pami�ci: pewien weekend w
Teksasie z grup� adept�w sztuki pisarskiej. Rada uniwersytecka
wybra�a trzydzie�cioro ludzi do udzia�u w warsztatach
literackich, ale, jak si� wkr�tce przekona�em, nie kierowa�a si�
zdolno�ciami kandydat�w, tylko wysoko�ci� kwoty, jak� rodziny
kursant�w wspiera�y kas� uniwersytetu.
W�r�d wybranej trzydziestki znalaz�a si� te� pewna
zdenerwowana starsza pani. Mia�a jakie� sze��dziesi�t pi�� lat i
siwe w�osy podbarwione fioletow� p�ukank�. Zanim nas sobie
przedstawiono, jeden z cz�onk�w rady szepn�� mi na ucho, �e pani
ofiarowa�a kup� pieni�dzy na restauracj� historycznego skrzyd�a
biblioteki uniwersyteckiej. �rodowisko miejscowych
intelektualist�w zna�o j� z list�w do redakcji, a ca�y stan z
dzia�alno�ci filantropijnej, spo�ecznej oraz z jej pasji
antropologa-amatora. Ale ja od razu wiedzia�em, �e to literatura
jest tym, czym naprawd� chcia�a si� ws�awi�. Przecie� te pa�aj�ce
oczy m�wi�y wszystko...
Kiedy nadesz�a jej kolej, starsza pani podrepta�a z
godno�ci� do katedry, dzier��c w d�oniach weso�y bukiet
zapisanych na r�owo kartek, i zacz�a czyta�. Czyta�a nam
opowie�� o swojej m�odo�ci, o tym, jak w sadzie zbiera�a
brzoskwinie i jak w dojrza�ym ju� wieku, w domu opieki
spo�ecznej, usi�owa�a przybli�y� literatur� angielsk� ludziom,
kt�rzy ledwie w�adali tym j�zykiem. By�o tam te� o m�u, kt�remu
niewiele zabrak�o, by zosta� senatorem. Biedaczek. A mi�dzy
jednym, drugim i trzecim znalaz�o si� miejsce na obfity wyb�r z
niczym nie zwi�zanych wdowich przemy�le�, kt�re wyci�gn�a z
lod�wki akurat przy tej okazji. Wyszed� z tego jaki� paranoiczny
sos, gdzie p�ywa�o i to, i tamto, i owo. "Scyzoryk mojego papy
nigdy nie by� do�� ostry, jego zdaniem, ale komuni�ci
skonstruowaliby to lepiej, cho� niew�tpliwie najwspanialsz�
ksi��k� na �wiecie jest "Przemin�o z wiatrem", a tatu� wiedzia�,
�e zanim dojedziemy na lotnisko, nie zdo�amy ju� trafi� do domu."
S�ucha�em tego natchnionego potoku zda� przez bite trzy
kwadranse. By�em zdumiony, wstrz��ni�ty, przera�ony, wzruszony i
zak�opotany. A przede wszystkim - zdruzgotany. Nikt tego tekstu
wcze�niej nie czyta�! Nie, nie, jeszcze gorzej! Kto� go na pewno
czyta�, ale nie odrzuci�, bo uzna�, �e gdyby u�wiadomiono
starszej pani, i� to, co napisa�a, jest niewiarygodnym be�kotem,
oznacza�oby to dla uniwersytetu finansowe samob�jstwo.
Po jakiej� p�godzinie czytania nie trzeba jej by�o ju�
nic m�wi�. Sama wiedzia�a. Ka�dy, kto kiedykolwiek czyta� sw�j
tekst przed publiczno�ci�, wie... "Chryste, jakie to koszmarne, a
jestem dopiero w po�owie!" W jej leciwych oczach zacz�� przygasa�
p�omie�, ale starsza dama bohatersko par�a naprz�d. Maszynopis
dr�a� jej w d�oniach jak uschni�te li�cie, studenciaki w tylnych
rz�dach zacz�y chichota�, by w ko�cu gruchn�� gromkim �miechem.
Kiedy wreszcie sko�czy�a i opad�a na krzes�o, w sali teksa�skiego
uniwersytetu unosi� si� zapach krwi. Dwadzie�cia dziewi�� rekin�w
ostrzy�o literackie k�y, a nasza czcigodna wdowa dobrze
wiedzia�a, �e zas�u�y�a na straszliw� �mier�.
Na szcz�cie przypomnia�em sobie co�, czego nauczy� nas
Malcolm Cowley w Stanfordzie - i kto wie, czy nie jest to
najwa�niejsza rzecz, jakiej mo�na nauczy� grup� aspiruj�cych
pisarzy (nie, nie chodzi o pisarzy, chodzi w�a�nie o grup�). Ot�
Cowley cz�sto nas poskramia� m�wi�c: "Obchod�cie si� �agodnie z
prac� koleg�w. B�d�cie wyrozumiali i taktowni. I pami�tajcie, �e
napisanie z�ej ksi��ki kosztuje tyle samo wysi�ku, co napisanie
dobrej".
Na szcz�cie by�em w stanie przekaza� t� my�l dalej,
przekaza� j� grupie na tamtych warsztatach literackich. I uda�o
si�. Podzia�a�o jak balsam na ran�. Wszyscy byli�my wdzi�czni
Cowleyowi.
Ka�dy znany mi pisarz uczy. W pewnym momencie, nawet je�li
nie musi, to i tak musi. Je�li w czasach studenckich chodzi�e� na
zaj�cia w akademickim klubie sportowym, to wiesz, �e to zupe�nie
tak samo jak wykrzykiwanie wskaz�wek w czasie meczu zapa�niczego.
Mog�e� nie by� �adnym sportowym objawieniem, ale mia�e� swoj�
specjalno��, ze dwa, trzy zagrania taktyczne, kt�re wyci�ga�e�
znienacka z kieszeni, proste sztuczki w rodzaju: "Uwa�aj na
p�nelsona!" albo "Uwa�aj na d�wigni�!" Z niewyja�nionego powodu
po prostu musisz to z siebie wykrzycze�, musisz innych nauczy�
tego, czego uczono ciebie. Zw�aszcza je�li trafi� ci si� dobry
trener.
Mia�em szcz�cie do kilku �wietnych trener�w. Bill Hammer
nauczy� mnie najrozmaitszych chwyt�w i kombinacji. Na retoryce
Robert C. Clark zdradzi� mi trzy sekrety dobrej dykcji: "Wargi,
j�zyk, z�by! Wargi, j�zyk, z�by!" A wspania�y nauczyciel sztuki
pisarstwa, James B. Hall, odkry� przede mn� jedn� z tajemnic
literatury.
By�em studentem na wydziale retoryki i dramatu uni-
wersytetu stanu Oregon. Jednym z warunk�w zrobienia dyplomu by�o
zaliczenie semestru zaj�� z pisania scenariuszy dla telewizji.
Nauczyciel prowadz�cy owe telewizyjne zaj�cia powiedzia�:
"Najpierw musi si� pan nauczy� czego� o konstruowaniu fabu�y.
Przenosz� pana do grupy literackiej J. B. Halla".
Doskonale, my�la�em. Uwielbia�em beletrystyk�, zw�aszcza
science-fiction. Moim ukochanym pisarzem by� Ray Bradbury. "Nie
ma lepszego nad Bradbury'ego", mawia�em z zadowoleniem. I w�a�nie
wtedy profesor Hall zada� mi do przeczytania opowiadanie Ernesta
Hemingway'a, "Powr�t �o�nierza", a potem kaza� mi je opowiedzie�
kolegom.
- Hm... - Wzruszy�em ramionami. - Moim zdaniem, to po
prostu historia jakiego� Krebsa, kt�ry siedzi u matki w kuchni i
je �niadanie. Ona mu wypomina, �e teraz, kiedy wojna si�
sko�czy�a, powinien ruszy� si� z domu, poszuka� sobie pracy,
znale�� jakie� zaj�cie, ale on chce tylko patrze�, jak jego
siostra gra w baseball...
- Nie! - przerwa� profesor Hall. - O, prosz�! Tutaj!. To
opowiadanie jest w�a�nie o tym! - Podszed� do mnie w tych swoich
bia�ych butach i d�gn�� palcem stron� gdzie� w �rodku ksi��ki. -
O tu, kiedy matka podaje mu jajka na boczku i opowiada, jak go
nosi�a na sercu, gdy by� malutki... Co Krebs robi? Na co patrzy?
Niech pan to jeszcze raz przeczyta. G�o�no.
Akapit sk�ada� si� tylko z jednego zdania. "Krebs patrza�
na t�uszcz z boczku krzepn�cy na talerzu". *
- W�a�nie o tym jest to opowiadanie! To jest kluczowa
linijka. Ona nadaje ton ca�ej historii. Bez tego d�wi�ku ca�a
kompozycja nie mia�aby harmonii. Czy pan to widzi?
* "Powr�t �o�nierza" z tomiku 49 opowiada� Ernesta
Hemingway
Cholera, pewnie, �e widzia�em! To zdanie sta�o si� dla
mnie kluczem otwieraj�cym podwoje do prawdziwej literatury i w
ko�cu wci�gn�o mnie do �rodka. Dzi�ki kilku opowiadaniom
dosta�em stypendium Woodrowa Wilsona i trafi�em do Stanfordu,
�eby uczestniczy� w kursie pisania prowadzonym przez s�ynnego
Wallace'a Stegnera.
Boj� si�, �e profesor Stegner omy�kowo wzi�� mnie za
antyintelektualist�, podczas gdy tak naprawd� by�em postaci�
daleko mniej z�o�on�, zwyczajnym analfabet�, zw�aszcza w
por�wnaniu z reszt� jego student�w - �mietank� samych pewniak�w.
Byli tam: C. J. Koch z Australii "Year of Living Dangerously"
("Rok niebezpiecznego �ycia"), Ernest Gaines "The Autobiography
of Miss Jane Pittman" ("Autobiografia panny Jane Pittman"),
Tillie Olsen "Tell Me a Riddle" ("Zgaduj-zgadula"), Peter Beagle
"A Fine and Private Place", "The Last Unicorn" ("Mi�e
Odosobnienie", "Ostatni Jednoro�ec"), Robert Stone "A Hall of
Mirrors", "Dog Soldiers", "A Flag for Sunrise", "Children of
Light" ("Komnata luster", "Najemnicy", "Wiwat wsch�d s�o�ca",
"Dzieci �wiat�a"), Ken Babbs "Cassady in the Backhouse" ("Cassady
w wyg�dce"), trio zwane Mafi� z Kentucky - Wendell Berry, Ed
McClanahan i Gurney Norman; ju� wtedy wszyscy zd��yli wyda� licz-
ne wa�ne powie�ci i zbiory opowiada�, kolejne za� mieli w druku,
a Larry McMurtry mia� dorobek, kt�ry, gdyby go roz�o�y� strona po
stronie, wy�cieli�by drog� z Teksasu do Sztokholmu.
Byli te� inni, ale wiecie ju�, o co chodzi: niesamowita
dru�yna, klub zwyci�skiej ekstraklasy i super szkoleniowiec. A
je�li doda� do tego trener�w wspomagaj�cych - Richarda
Scowcrofta, Malcolma Cowleya i Franka O'Connora - to dopiero
wtedy widzimy, co to by�o za szkolenie! I chocia� by� mo�e w
tamtych czasach nieca�kiem zdawali�my sobie z tego spraw� (m�wimy
o wczesnych latach sze��dziesi�tych, kiedy byli�my bardzo m�odzi,
a, jak wiecie, by� to okres, kiedy nasz� uwag� mog�o zaprz�ta�
wiele innych rzeczy), to teraz wszyscy spogl�damy na wsp�lnie
sp�dzony okres z jak�� nabo�n� czci�.
Zostaje szczeg�lna wi� ��cz�ca cz�onk�w dobrego,
z�ytego zespo�u, taka wi�, kt�ra nigdy do ko�ca nie wygasa, cho�
sezon si� ko�czy i ka�dy idzie w swoj� stron�. Wi�kszo�� z nas
wci�� pozostaje w kontakcie - a wielu zawar�o bliskie i trwa�e
przyja�nie. Rodzinne przyja�nie. Moje dzieciaki, dzieciaki Eda,
Wendella i Boba Stone'a znaj� si� od urodzenia. Dzieci Kena
Babbsa chodzi�y z moimi do tej samej szko�y, od przedszkola do
matury.
Co wi�cej, dzi�ki naukom Cowleya nadal pe�nimy wobec
siebie role �agodnych, wyrozumia�ych krytyk�w. Mo�emy wzajemnie
przesy�a� sobie brudnopisy ksi��ek bez obawy, �e zostaniemy
inteligentnie zjedzeni w kaszy przez jakiego� nienasyconego
demona literatury. Kiedy za "Wiwat wsch�d s�o�ca" Bob Stone
dosta� National Book Award, a Larry za "Samotn� go��bic�" nagrod�
Pulitzera, odczu�em g��bok� rado�� z ich sukcesu. Wszyscy
jeste�my z nich dumni, bo - jak nas uczy� Cowley - "Dobre
pisarstwo opromienia blaskiem wszystkich autor�w. Wy nie
jeste�cie dla siebie konkurencj�".
No i dobra. Wszystko pi�knie, �adnie, ale kiedy si� ju�
do�� naje�dzi�em po tych ekskluzywnych warsztatach literackich,
stwierdzi�em, �e wcale nie jest �atwo wprowadzi� te nauki w czyn.
Bo gra si� ju� toczy�a, ostra gra, a zaproszony trener nie zd��y�
jeszcze dojecha� na miejsce. Je�eli m�ody pan Pysza�ek zjedzie
s�odk� opowie�� panny Melancholii o dramatach panienek w
wianeczkach na g�owie, mo�ecie za�o�y� si� o wasz najlepszy
s�ownik, �e panna Melancholia zje go na surowo za jego opis
hulaszczego �ycia na obozie Korpusu Szkolenia Oficer�w Rezerwy.
Po wielu latach s�dziowania tym okrutnym i bezcelowym pojedynkom
wpad�em wreszcie na pomys�: trzeba wszystkich posadzi� do pracy
nad tym samym zadaniem. I zamiast zmusza� ich, �eby zasuwali pod
g�r� w cudzych butach, trzeba wszystko tak dobrze wymiesza�, �eby
sami nie wiedzieli, kt�re buty s� czyje.
Dyskutowali�my nad tym z kilkoma lud�mi z uniwersytetu
orego�skiego przez par� lat i wreszcie postanowi�em spr�bowa�.
Wydzia� literatury zebra� mi trzynastk� student�w ze specjalno�ci
pod tytu�em "sztuka tw�rczego pisania". Byli to uczestnicy
drugiego roku studi�w podyplomowych w wieku od lat dwudziestu
dw�ch do czterdziestu dw�ch. Spotykali�my si� u mnie w domu. Mamy
z �on� jednopi�trowy domek niedaleko kampusu, za kt�ry p�acimy,
cho� wcale w nim nie mieszkamy. Dom stoi dwie przecznice za
bibliotek� uniwersyteck�. Salon jest na tyle du�y, �e bez
problemu mie�ci st�, przy kt�rym mo�e zasi��� trzyna�cie os�b.
St� jest bardzo wa�ny. St� w sali Jonesa w Stanfordzie by�
r�wnie wa�ny, jak ksi��ki na p�kach: d�ugi, owalny z wyci�ciem
na jednym ko�cu, gdzie niczym kapitan na mostku siedzia�
nauczyciel. St� w naszym salonie nie mia� a� takiej klasy, ale
spe�nia� swoje zadanie.
W pierwszym dniu zaj�� jecha�em z farmy do uni-
wersyteckiego domu zdenerwowany i sp�niony. R�ce mi si� poc�, w
ustach zasch�o. Prowadz� Eldorado z podnoszonym dachem, rocznik
1973, bia�e z czerwon� lam�wk�, i mam nadziej�, �e swym
przyjazdem zrobi� na zebranych wra�enie. Na podje�dzie wszyscy
ju� czekaj� i nagle okazuje si�, �e drzwi s� zamkni�te, �e nie ma
Faye i klucza te� nie ma! Odzywa si� we mnie farmer. Wchodz�
przez ma�e okienko do piwnicy, ale drzwi do domu s� zaryglowane
na amen. Wype�zam na zewn�trz, znajduj� okno od ty�u, kt�re nie
jest zamkni�te na g�ucho. Pr�buj� je otworzy�, ale rama jest tak
zasmarowana farb� olejn�, �e nie daj� rady. Wyjmuj� z samochodu
solidny �om, wpycham go pod okno przy parapecie i d�wigni�
cholerstwo. Napieram. Pu�ci�o. Pcham je do g�ry. Chwytam si�
mocno parapetu, podrywam si� i wal� g�ow� prosto w ram� okna,
kt�re przed chwil� otworzy�em. Trac� przytomno�� i wpadam do
�rodka; nogi stercz� mi na zewn�trz. Kiedy dochodz� do siebie,
s�ysz�, jak kto� m�wi: "No dobra, on ju� jest... Ciekawe, kiedy
�ci�gn� tu Larry i Moe?"
Pierwszym zadaniem moich student�w by�o napisa� kr�tk�
charakterystyk�, ka�dy par� zda� o sobie. W trzeciej osobie. Co�
takiego nie zajmuje zbyt wiele czasu. Kiedy zbiera�em prace,
wyja�ni�em cele naszych zaj�� i zasady, jakie b�d� nas
obowi�zywa�. Do cel�w nale�a�o wymy�li�, naszkicowa�, napisa�,
poprawi� i odda� gotow� powie�� w ci�gu trzech semestr�w, bo tyle
mia� trwa� nasz kurs. Zasady by�y jeszcze prostsze i kr�tsze, bo
wyduma�em zaledwie dwie. Pierwsza: nikt spoza grupy nie mo�e si�
dowiedzie�, o czym jest nasza powie��. Druga: ja mam pi��dziesi�t
procent decyduj�cych g�os�w w sprawach ksi��ki. Musia�em zapewni�
sobie prawo do "wi�ta!" b�d� "heta!" w jakiej� krytycznej chwili,
�eby m�c nadal uprawia� to pole. Plon, jaki chcieli�my zebra�,
nie mia� niestety czasu dojrze� w literackiej dyskusji - nasze
lato by�o na to za kr�tkie.
Po przeczytaniu zebranych szkic�w orzek�em: "�wietnie,
moi kochani, widz�, �e pisa� umiecie. Wszyscy umiemy pisa�.
Pytanie tylko: o czym b�dziemy pisa�?"
Po dobrych kilku spotkaniach nagle dotar�a do nich
ponura �wiadomo�� tego, �e ja naprawd� nie mia�em najbledszego
poj�cia, o czym ta ksi��ka b�dzie. Nie obmy�li�em �adnej fabu�y,
nie wymy�li�em �adnych postaci, niczego. Wiedzia�em tylko, czego
chc� unikn��:
"Nie osadzajmy akcji na terenie uniwersytetu. Powie��
uniwersytecka to dzia�ka Saula Bellowa albo Philipa Rotha.
Proponuj� te�, �eby�my nie umiejscawiali jej za bardzo
wsp�cze�nie, dzi�ki temu ominiemy konieczno�� rywalizowania w
wymy�laniu dialog�w a~ la "Policjanci z Miami". I tak samo jak
arbitralnie sugeruj�, �eby nie pisa� o tym co tu i teraz,
chcia�bym, �eby�my nie pisali o tym, co znamy. Jedn� z
najg�upszych rzeczy, jakiej was ju� uczono, jest pisanie o tym,
co znacie. Bo to, co cz�owiek zna, na og� jest strasznie nudne.
Pami�tacie ten moment, kiedy zapragn�li�cie zosta� pisarzami?
Mieli�cie osiem czy dziesi�� lat i czytali�cie o bohaterach z
zaci�ni�tymi ustami, lec�cych nad tajemniczo spl�tanymi d�unglami
ku nie opisanym cudom, tak? O tym przecie� chcieli�cie pisa�. O
tym, czego nie znacie. No wi�c? Jakiego to tajemniczego okresu i
miejsca nie znamy?"
Prze�uwali�my ten problem przez dobry tydzie�, kiedy
wreszcie dotar�o do nas, �e trudno jest wymy�li� sensown� fabu��
bez �adnych postaci. Trzeba zacz�� od samych bohater�w. W ko�cu
Medea nie powsta�a na spotkaniu scenarzyst�w opery mydlanej:
"Mam! Ch�opaki, mam! Napiszmy o �onie, kt�r� m�� wystawia do
wiatru, a ona z zemsty zabija w�asne dzieciaki!" Nie. Medea
zaczyna si� od postaci Medei. To podsun�o mi nowe rozwi�zanie.
"Jednog�o�nie wybieramy okres, kiedy nie by�o nas jeszcze na
�wiecie. Ja si� urodzi�em w trzydziestym pi�tym. Cofamy si� do
tysi�c dziewi��set trzydziestego czwartego i ka�dy z nas obmy�la
posta� pasuj�c� do tamtych czas�w. Dopiero potem wykombinujemy,
dok�d by naszych bohater�w wys�a�."
Przynie�li mi kolekcj� postaci, kt�ra ucieszy�aby sa-
mego Chaucera. By�a to grupa prawych pielgrzym�w. Niezale�nych
ludzi. Jak mawia�a moja babka: "samodzielnych jak �winia na
lodowisku". Takich, kt�rzy nie dadz� sob� manipulowa�.
Usi�owali�my wymy�la� romanse mi�dzy Tak� to a Takim, tyle �e
zaraz okazywa�o sie, i� Taka nie ma na to najmniejszej ochoty;
Taki zreszt� te� nie. Wszystko, na co mogli�my si� ewentualnie
zgodzi�, to projekt, �e ca�� t� paczk� dok�d� razem po�lemy.
"Dok�d? Na drodze do Canterbury od dawna straszny t�ok,
a Missisipi d�awi si� od tratw i zbieg�ych niewolnik�w. Polowanie
na wieloryby na otwartym morzu jest ca�kiem nie na czasie, za�
(r)Stracone Horyzonty� na tybeta�skich szczytach ju� dawno
postrada�y ostro��. Znajd�my takie miejsce, gdzie ludzie jeszcze
nie byli. Mo�e wejd�my do jakiej� dziury! No i dobra, nareszcie
wiemy, dok�d si� wybieramy. Uff! Teraz zostaje nam tylko
wymy�li�, po co oni tam id�, co si� im po drodze przytrafia i co
to dla ka�dego z nich znaczy. No i prosz�! Powie�� jest ju�
gotowa!"
"W�a�ciwie to mo�e nie przesadzajmy z tym (r)co to dla
ka�dego z nich znaczy�. Takie co� to zawsze nieco �liski grunt."
Nie zagl�da�em na uniwersytet zbyt cz�sto. Nie dlatego,
�e unika�em uczelnianego �ycia, nie. Po prostu ta ksi��ka zacz�a
poch�ania� mnie tak bardzo, �e wszystko inne odsun��em na dalszy
plan. Spotykali�my si� dwa razy w tygodniu: o wp� do trzeciej w
poniedzia�ki i o tej samej godzinie w pi�tki. Przed ka�dym
spotkaniem czu�em, �e wszystko mi w �rodku wiruje, zupe�nie jak w
czasach, kiedy stawa�em na macie. I to nie grupa by�a moim
przeciwnikiem. Musia�em walczy� z jakim� nieokre�lonym bezw�adem.
Studenci byli moj� dru�yn�.
Po kilku miesi�cach pierwszego semestru mieli�my ju�
rozpisan� fabu�� i zacz��em rozdziela� fragmenty ksi��ki. Pisali
je w domu, potem g�o�no odczytywali na spotkaniach. K�opot w tym
- co szybko spostrzeg�em - �e kawa�ki prozy przynoszone z domu
nabiera�y niezdrowych rumie�c�w, niczym zaognione rany. Kolejne
cz�stki ksi��ki wik�a�y si� coraz mocniej, omawia�o si� je bez
ko�ca, poprawia�o, przepisywa�o. By�y osobiste! Kiedy
usi�owali�my je razem sfastrygowa�, wychodzi� z tego potworek,
kt�ry zachwyci�by jedynie Mary Shelley. I wtedy w�a�nie
ustanowili�my trzeci� zasad�: od tego momentu nie piszemy �adnej
cz�ci ksi��ki w oderwaniu od innych. Siadali�my wi�c przy stole,
omawiali�my kolejny fragnent powie�ci, dzielili�my go na tyle
cz�stek, �eby starczy�o dla ka�dego i ci�gn�li�my losy.
Spogl�dali�my na tablic�, �eby zobaczy�, co na kogo wypad�o
(doktor Jones wstaje, wychodzi na zewn�trz, spogl�da w niebo,
wspomina, co wydarzy�o si� poprzedniego wieczoru, przygotowuje
si� do dalszej drogi), potem schylali�my g�owy nad kartkami i
pisali�my. �adnego gadania. Trzydzie�ci minut pracy i g�o�ne
czytanie. Natychmiastowy popis przed grup� koleg�w. Popis
umiej�tno�ci pisania, nie poprawiania. To zasadnicza r�nica.
Kiedy mija�o p� godziny, nastawiali�my �wie�y dzbanek
kawy, otwierali�my kolejn� butelk� Caberneta, wyjmowali�my ten
male�ki magnetofon, do kt�rego teraz m�wi�, przekazywali�my go
osobie, kt�ra pisa�a pierwszy fragment, i ta osoba czyta�a
pocz�tek nowego rozdzia�u. Potem przekazywa�a magnetofon temu,
kto pisa� cz�� nast�pn�. I tak dalej, a� do ko�ca rozdzia�u i do
dna butelczyny. Tym sposobem ta�ma dla Barbary by�a gotowa.
Barbara Platz jest mi od dawna podpor� w rozmaitych
przedsi�wzi�ciach. Barbara bra�a ta�m�, przegrywa�a na sw�j
dyktafon, kt�ry obs�ugiwa�a stop�, i przepisywa�a wszystko na
komputer. Puszczali�my rozdzia� na drukark� i kiedy grupa
zbiera�a si� na nast�pne spotkanie, poprzedni rozdzia� by� gotowy
do poprawek.
O, tak, gor�co by�o! Ale zaj�� nikt specjalnie nie
opuszcza�. Nie mogli sobie na to pozwoli�. Pewnego popo�udnia H.
Highwater Powers musia� wyj�� wcze�niej; wzywa�y go obowi�zki
organisty. Przeczyta� sw�j fragment jako pierwszy - poza
kolejno�ci� - i poszed� do ko�cio�a. Ledwie drzwi si� za nim
zamkn�y, kiedy Jim Finley pu�ci� wok� sto�u kartk� z
propozycj�: "Ukatrupmy posta� Highwatera".
Cho� brzmi to okrutnie, pomys� Fineya rzeczywi�cie
rozwi�zywa� nam k�opot, na kt�ry natkn�li�my si� w tym stadium
fabu�y. Bo wiecie, to tajemnicze jezioro, kt�re odkryli�my w
jaskini, musia�o mie� jakie� uj�cie, bo zasila�a je podziemna
rzeka, i w�a�nie posta� Highwatera mog�a...
Ale nie uprzedzajmy wypadk�w.
Ken Kesey, 1989
PROLOG
Ameryka na wp� wysz�a z wielkiego kryzysu i zn�w
zaczyna odzyskiwa� nadziej�. Oznaki przemian s� wyra�ne. Wida� je
wsz�dzie: w kolorach przysz�orocznych modeli samochod�w
reklamowanych w og�oszeniach prasowych, w eleganckim kroju
najnowszych stroj�w kobiecych, w samym wygl�dzie nowej pory roku.
Po raz pierwszy od wielu lat w ��kn�cych jesiennych li�ciach
ludzie odnajduj� skrawki chwa�y, jaka ich niegdy� opromienia�a.
Lato przynios�o liczne wie�ci o mrocznych wydarzeniach
w Europie: o ruchach antysemickich i profaszystowskich, o
ostatnim zgromadzeniu Ligi Narod�w i pierwszym spotkaniu
z�owieszczego niebieskookiego F�hrera Niemiec ze swoim
ko�skoszcz�kim odpowiednikiem z W�och. Lecz Europa jest daleko,
za wielk� wod�, Amerykanie za� maj� ju� do�� wody. Wci�� ciesz�
si� ze zniesienia prohibicji. Wci�� �wi�tuj�. Co wida� w
gazetach. Na g�rze pierwszej strony "The San Francisco Chronicle"
pyszni si� dumny nag��wek: "Wre robota - otworzymy z�ote wrota".
Nieco ni�ej wida� inne: "Dolar idzie w g�r�" oraz "Bezrobocie
spada" i "Policyjne pa�y wp�dzaj� komunist�w w opa�y".
W dziale filmowym kr�luj� Gary Cooper, Cary Grant,
James Cagney i Shirley Temple, kt�rzy zwabiaj� do kin
nieprzebrane t�umy ludzi. Komik Joe Palooka ok�ada pi�ciami
Bully Billy'ego Bologn�, Dick Tracy �ciga Creampuffa, a kapitan z
inspektorem uganiaj� si� do upad�ego za gangiem Katzenjammer�w.
Dzia� sportowy przykuwa uwag� czytelnik�w wiadomo�ci� o
wielkim meczu na Leland Stanford Junior Farm, o meczu sezonu.
Dziennikarze jak zwykle przewiduj�, �e mecz b�dzie decyduj�cym
starciem mi�dzy dwoma gro�nymi przeciwnikami, mi�dzy "Wspania�ymi
Rogaczami" ze Stanford i "Dzielnymi Nied�wiedziami" z Kalifornii,
i �e pierwsza po�owa spotkania nale�e� b�dzie do "Wspania�ych
Rogaczy", a ci z Kalifornii b�d� musieli zadowoli� si� drug�.
Eleganckie hotele w San Francisco s� znowu w po�owie
zaj�te lub te� - jak g�osz� mniej optymistycznie nastawieni
znawcy hotelarstwa - w po�owie puste.
Pa�dziernikowa mg�a na wp� przes�ania ulice, ludzkie
domostwa s� na wp� rozbudzone.
Jeden z wiktoria�skich dom�w na przedmie�ciach
chi�skiej dzielnicy, p�torej przecznicy od Stockton, wygl�da
tak, jakby go te� podzielono na p�. Pi�tro jest pomalowane na
typowy dla San Francisco jasnoniebieski pastelowy kolor, z bia�ym
szlaczkiem na g�rze. Parter jest natomiast zupe�nie czarny,
czarny a� do samych fundament�w. Podw�rze jest ogrodzone czarnym
�elaznym p�otem ze szpikulcami. Na czarnym �a�cuchu w poprzek
podjazdu wisi czarna metalowa tabliczka. Na tabliczce widnieje
czerwony t�oczony napis: "Wst�p wzbroniony zarz�dzeniem policji
San Francisco".
Za bram� wida� �cie�k� wyk�adan� kamiennymi p�ytami.
Jest poro�ni�ta chwastami i prowadzi do kamiennych schod�w.
Frontowe drzwi, kt�re czeka�y niegdy� na ich szczycie, s�
zamurowane, a ceg�y pomalowane na czarno, jak ca�y parter. Ale
tu� przy schodach �cie�ka skr�ca w prawo, biegnie przed wielk�
werand� wychodz�c� na podjazd, potem wzd�u� �elaznego p�otu,
wreszcie skr�ca w lewo, przebija dawno nie strzy�ony �ywop�ot i
ko�czy si� przed progiem bocznych drzwi. Drzwi, zrobione z
ci�kich metalowych p�yt spojonych nitami, osadzono na solidnych
zawiasach. Spoiny pozielenia�y ze staro�ci, klamk� usuni�to i
zast�piono pot�n� k��dk�.
W stalowych drzwiach jest witra�owe okienko, nie
wi�ksze ni� du�y judasz. Fasety witra�u przedstawiaj� anch -
egipski krzy� z p�tl� na szczycie. Przez wisz�c� nad miastem mg��
przebija si� promie� porannego s�o�ca. Promie� trafia w sam
�rodek egipskiego symbolu, wpada do wn�trza domu i biegnie
zygzakiem po wyk�adanych dywanem schodkach, by o�wietli� po-
mieszczenie zbudowane poni�ej fundament�w - przestronn� podziemn�
sal�. Panuje w niej zastyg�y bezruch.
Sala ma kszta�t elipsy. Jej d�ugo�ci nie spos�b oceni�,
poniewa� �ukowate, ozdobione sztukateri� �ciany gin� w mroku.
Powietrze stoi, jest duszno. Wsz�dzie osiad�a warstwa kurzu,
niczym pokrowiec ochronny. Na sto�ach i na klepkach pod�ogi kurz
jest upstrzony licznymi �ladami male�kich �apek.
Na blacie jednego z okr�g�ych sto��w wymalowano
alfabet. Blat jest inkrustowany mahoniem, a inkrustacje uk�adaj�
si� w s�owa: "Tak, nie i spytaj jeszcze raz". Po�rodku kr�gu
u�o�onego z liter alfabetu widnieje z�ociste s�o�ce z
wyci�gni�tymi ramionami zamiast promieni. Symbol ten powtarza si�
na mozaice pod�ogowej.
W �ciany wbudowano p�ki z ksi��kami. Przy p�kach i na
orzechowych sto�ach do czytania stoj� lampy w stylu Tiffany'ego.
Na niekt�rych sto�ach wci�� walaj� si� druki i szkice. Jedne s�
zrobione o��wkiem, inne atramentem, ale wszystkie przedstawiaj�
t� sam� scen�. Scena ta powtarza si� r�wnie� na licznych
wycinkach z gazet i na ok�adkach czasopism, kt�re oprawiono w
ramki i rozwieszono w sali. Jest to czarno-bia�a fotografia
przedstawiaj�ca wysokiego m�czyzn� o�wietlonego p�omieniem
ogniska. M�czyzna ubrany w bryczesy i w buty do safari stoi
przed wapienn� �cian�. �ciana ozdobiona jest prehistorycznymi
malowid�ami, prymitywnymi sylwetkami zwierz�t i ludzi,
poprzeplatanymi symbolami i znakami. Obrazy te wiruj� nad
rozd�tym cieniem m�czyzny, �opoc� niczym wielkie skrzyd�a i
rozmywaj� si� w mroku, poza ramkami zdj�cia. Na g�rze fotografii
zastyg�y dwa dziwne cienie. Tkwi� naprzeciwko siebie i s�
niewyra�ne, bo uwieczniono je w ruchu. Wygl�daj� jak nietoperze.
A mo�e to tylko paproch na soczewce obiektywu? Ze szkic�w i
druk�w ten rozpraszaj�cy uwag� szczeg� usuni�to.
Nagle z ulicy dochodzi st�umiony odg�os uderzenia.
Odg�os burzy cisz� i bezruch sali. Z dziury w zdobionej
sztukateri� �cianie wybiega mysz. Przemyka wzd�u� coko�u, skr�ca
i zmierza w stron� przeciwleg�ej �ciany. Ale zatrzymuje si�
po�rodku sali, zdezorientowana dziwn� smug� �wiat�a wpadaj�c�
przez okr�g�e okienko w drzwiach. Zatrzymuje si� i zmieszana
mruga. Bo do jej kr�lestwa �wiat�o dochodzi rzadko, bawi tu tylko
kilka dni w roku, kiedy promienie pa�dziernikowego s�o�ca
zagl�daj� przez witra�owe okienko w drzwiach.
Kiedy oczy przywykaj� do nowych warunk�w, zwierz�
dostrzega drugi koniec sali. Mysz stoi jak zahipnotyzowana i
wy�upiastymi, okr�g�ymi niczym kamyczki �lepkami podziwia to, co
przed sob� widzi. Na wkl�s�ej �cianie, niczym malowid�o na
wewn�trznej stronie skorupki jajka, dominuje zawi�y fresk. Jest
niemal lustrzanym odbiciem fresku z fotografii, z tym �e usuni�to
z niego owe niewyra�ne, rozmazane ruchem kszta�ty, a m�czyzn� w
bryczesach zast�piono egipskim anchem.
Z ulicy dochodzi inny d�wi�k. To pierwszy tego ranka
tramwaj, synkopuj�cy �piewnym dzwonkiem. Przestraszona mysz rusza
naprz�d, przecina sal� i znika w jakiej� dziurze.
Dzwonek dzwoni jeszcze raz i przed domem, pod
�ywop�otem, wybrzusza si� sterta koc�w. Wybrzusza si� i p�ka
wypluwaj�c z siebie g�ow� pokryt� zmierzwionymi w�osami i
pomarszczon� twarz. W�osy s� siwe, twarz sinawoniebieska.
M�czyzna kl�ka, wspiera si� wolno na r�kach i bole�nie kr�ci
g�ow�. Trzeszczy mu w barkach, strzyka w szyi. Zaczyna dr�e� i
pokas�ywa�. Kaszle d�ugo, po czym spluwa przez bram� w stron�
ulicy.
Czeka na czworakach, a� dreszcze ustan�, wtedy si�ga
ostro�nie za �ywop�ot i wydostaje stamt�d wiekowy, zniszczony
futera� ze sk�ry. Rozpina �ciskaj�cy go pasek, otwiera wieko i
zerka do �rodka.
- Dzie� dobry - szepcze.
Jego g�os przypomina szum wiatru wiej�cego w suchych
chwastach, lecz udr�czona twarz si� wypogadza. M�czyzna
przemawia do swego kornetu.
- Dzie� dobry - powtarza pocieraj�c srebrzysty kielich
instrumentu. Obok kornetu odkrywa do po�owy opr�nion� paczk�
papieros�w, co sprawia, �e czuje si� jeszcze lepiej. Zamyka
futera� i przypala pogi�tego papierosa.
Zaci�ga si� ostro�nie, pr�buj�c otrze�wie� po �nie.
Dr�czy go jaka� mglista, wystrz�piona my�l. Wczoraj kto� mu chyba
co� powiedzia�. Tak, powiedzia� mu o czym�, co powinien zrobi�
dzisiaj... M�czyzna my�li, ale wysi�ek grozi nowym atakiem
kaszlu, wi�c my�le� przestaje. Umys� stopniowo wype�niaj� mu
przyjemne fragmenty wspomnie� z wczorajszego wieczoru, co ukaja
go jeszcze bardziej. The Sugarfoot Stomp, Benny Goodman, Gene
Krupa - w sali balowej Colonial. To by�o wczoraj? Co za r�nica.
Bez wzgl�du na to kiedy grali, kapel� maj� jak si� patrzy. Kto by
pomy�la�, �e biali mog� tak dawa� czadu. Czadu, czadu, czadu! A
ten Krupa, ten Krupa r�n�� na b�bnach jak szalony, wali� w nie
jak dzikus w tam-tamy! Oczywi�cie Goodmana nikt nie pobije, na
kornecie jest wci�� najlepszy, i w�r�d bia�ych, i w�r�d czarnych.
No i te puzony. Bardzo dyskretne. Tak, dyskretne i p�ynne.
Potrzebuj� tylko jednej ostrej tr�bki. Albo jeszcze lepiej
kornetu. Gdyby stary Juke po�wiczy� z miesi�c czy dwa, na pewno
by im dor�wna� i zagra� w Palomar. Ale najpierw... Otwiera
futera�, przesuwa palcami po instrumencie i z jego kielicha
wyci�ga brudn� torebk� z chi�skiego jedwabiu, zwi�zan� z�ot�
tasiemk�. Torebka sprawia wra�enie sflacza�ej i pustej. Tak,
najpierw trzeba p�j�� do starego Mao Tsu po �wie�y zapas
domieszki do astmadoru. A potem do Palomar. W Los Angeles te� s�
niez�e kapele. No i jeszcze w chi�skiej dzielnicy. Dasz rad�,
Juke, za�apiesz si�, powtarza sobie z nadziej�. Tak, dasz rad�,
stary..
Gdyby tylko m�g� przypomnie� sobie to co�, co mia�
zrobi� przedtem...
1. Zwolnienie i pierwsze spotkanie...
Wiele przecznic dalej, w kiszkowatej zakrystii, ojciec
Paul D'Angelo �ywi� nadziej�, �e uda mu si� naprawi� zniszczony
kielich. Naczynie by�o mocno pogi�te; kiedy ksi�dz umieszcza� je
w mszalnym przyborniku, pasek ledwo obj�� asymetryczn� krzywizn�
kielicha.
- Powyginany na dziesi�t� stron�... - mrukn�� pod nosem
ojciec Paul.
Rano nowy ministrant zamkn�� Bibli� i nie zauwa�ywszy,
�e mi�dzy jej kartki dosta� si� r�g obrusa wy�cie�aj�cego o�tarz,
odwr�ci� si�, �eby odej��. I �ci�gn�� na ziemi� ca�y kram.
Kielich grzmotn�� o pod�og�.
Ojciec Paul westchn��, dotkn�� kielicha i namaca� jeden
ze zdobi�cych go kamieni. By� poluzowany. Ksi�dz nie mia� czasu,
�eby naprawi� to od r�ki. Przez kilka dni b�dzie zbyt zaj�ty, bo
jeszcze przed niedziel� wszyscy wyrusz� do jaskini. Spogl�da� ze
smutkiem na okaleczony kielich. Dosta� go od matki w dniu
przyj�cia �wi�ce�. Musia�a wyda� na to nielich� fortun�, bo
kielich by� z litego osiemnastokaratowego florenty�skiego z�ota.
Dlatego tak �atwo si� gi�� - by� mi�kki i czysty, jak ludzka
dusza. Ojciec Paul u�miechn�� si� my�l�c o woli bo�ej i o teorii,
�e nic nie jest kwesti� przypadku. Mo�e ten poranny wypadek by�
znakiem, wystrza�em pistoletu startowego oznajmiaj�cym, �e podr�
ju� si� rozpocz�a? Kiedy kielich upad� na pod�og�, ksi�dzu
przesz�y po grzbiecie ciarki. Mia� nadziej�, �e �wi�te naczynie
b�dzie jedyn� ofiar� ca�ego przedsi�wzi�cia.
Zacz�� zdejmowa� ci�ki poz�acany ornat. Robi� to
wolno, niespiesznie. Powiesi� go starannie w szafie. P�niej
zdj�� alb� i humera�, a na ko�cu stu��, w�sk� bia�� szarf�
ozdobion� na ko�cach haftowanymi krzy�ami. To jedyny element
stroju, jaki ksi�dz musi nosi� podczas nabo�e�stwa. W
przeciwie�stwie do reszty szat, stu�a nie by�a w�asno�ci�
ko�cio�a. To jeszcze jeden podarunek od matki; da�a mu j� w dniu
przyj�cia �wi�ce� kap�a�skich. Uni�s� do ust ci�ki krzy� z
damasce�skiej stali i poca�owa� go szepcz�c s�owa modlitwy:
- Panie, w�� na m� g�ow� szyszak zbawienia, bom
odpiera� ataki z�ego. Amen.
Z�o�y� stu�� i umie�ci� j� w ma�ej walizeczce. Potem
stan�� przy umywalce, si�gn�� przez wisz�c� pod ni� zas�onk� i
wydoby� jutowy woreczek z nie b�ogos�awion� hosti� oraz butelk�
przedniego benedyktyna - zakonni bracia zawsze twierdzili, �e
ichniejszy trunek jest najlepszym zabezpieczeniem przed trudami
podr�y. Umocowa� j� w walizeczce, obok kielicha, po czym mi�dzy
dwoma naczyniami ostro�nie umie�ci� hosti� i ca�un do kielicha.
Z�o�y� go starannie, zas�aniaj�c butelk�, a na wierzch dorzuci�
msza�. Zamkn�� walizk�, zatrzasn�� trzy ma�e zapi�cia,
wyprostowa� si� i jeszcze raz powi�d� wzrokiem po zakrystii.
Odczuwa� jakie� grzeszne podniecenie, jak dziecko id�ce
na wagary. Oczywi�cie wr�ci tu zaraz po wyprawie z Loachem, a
kiedy wr�ci, zap�aci za wino. A potem naprawi kielich. Tak, tej
sprawy nie mo�na tak zostawi�. Zaniesie go do jubilera zaraz po
powrocie. Tak jest, natychmiast, nie zwlekaj�c.
Wiedzia�, �e tak zrobi, mimo to czu� si�... dziwnie.
Mo�e gn�bi�o go poczucie winy? Mo�e widzia� w tym jaki� grzech?
Wiedzia� te�, �e jego samopoczucie ma co� wsp�lnego z doktorem
Loachem. Czy�by wypiera� si� s�owa bo�ego? Czy�by przedk�ada� nad
nie s�owo Loacha? Nie. Loach by� barankiem bo�ym w niedoli.
Siedzia� w wi�zieniu, a ojciec Paul przynosi� mu tylko ksi��ki,
opowiada� o tym, co dzia�o si� za murami i w towarzystwie
stra�nik�w grywa� z nim w pokera, nic wi�cej. W dodatku grywa�
nie na pieni�dze, a na papierosy, chocia� ani on, ani Loach nie
pal�. Lecz mimo to owo dziwne samopoczucie wci�� go nie
opuszcza�o. Narasta�o w nim w miar� up�ywu dni, jakie pozosta�y
Loachowi do ko�ca kary, a dzi� rano, kiedy kielich spad� z
o�tarza, kiedy przez katedr� przetoczy�o si� echo jego upadku,
si�gn�o dramatycznego zenitu, niczym pe�na napi�cia scena w
filmie.
Zn�w potoczy� wzrokiem po zakrystii i postanowi� wzi��
jeszcze jedn� butelk�. Dla dyrektora Duffy'ego, na znak pokoju.
Wreszcie odwr�ci� si� zdecydowanie i ruszy� w stron� ma�ego
portalu prowadz�cego do o�tarza. Otworzy� masywne spi�owe drzwi
katedry i z u�miechem na ustach wyszed� na �wie�e powietrze. W
z�otych oprawkach okular�w zagra�y �wietliste promienie, a g�adka
twarz ojca Paula b�yszcza�a w s�o�cu niczym oblicze anio�ka na
�wi�tym obrazie.
Jego stary Plymouth by� ju� zapakowany, gotowy do
drogi. Ojciec Paul si�gn�� do kieszeni i zanim odnalaz� kluczyki,
namaca� palcami kamie� z uszkodzonego kielicha. Siad� za
kierownic�, uruchomi� samoch�d, wyregulowa� ssanie. Czekaj�c, a�
silnik si� rozgrzeje, zajrza� do teczki le��cej na siedzeniu
pasa�era. By�y w niej wszystkie niezb�dne dokumenty. Nienagannie
u�o�one, wymaga�y tylko podpisu dyrektora Duffy'ego. Wyjecha� z
parkingu bez ogl�dania si� na katedr�. Za nim, na wzg�rzu,
zabrzmia�y dzwony zwo�uj�ce wiernych na nieszpory.
- Mam nadziej�, �e w wi�zieniu nie b�dzie �adnych
niespodziewanych trudno�ci - powiedzia� skr�caj�c w Guerrero, w
stron� przystani promowej. - Mam nadziej�, �e wszystko jest w
porz�dku...
Dyrektor Duffy chodzi� nerwowo po gabinecie na trzecim
pi�trze wi�zienia San Quentin i �ywi� nadzieje wprost przeciwne.
Lecz na pr�no. Telegram z Sacramento wyra�nie to potwierdza�.
Przeczyta� wiadomo�� dwa razy, ci�ko westchn��, po czym
przycisn�� kciukiem guzik interkomu.
- Obud� Loacha. Powiedz mu, �e przysz�o potwierdzenie
zwolnienia warunkowego. Od samego gubernatora, niech go szlag.
Wydaj mu ciuchy i zadzwo� do depozyt�w. Niech mi tu przy�l� jego
pude�ko. Jak tylko przyjedzie ksi�dz, b�d� musia� sukinsyna
wypu�ci�.
Dyrektor zdj�� koszul� i wszed� za rz�d szafek z
kartotekami, gdzie w rogu sta�a umywalka. Ju� si� dzisiaj goli� -
rano, o �wicie, w swoim domu w Larkspur - ale co� mu kaza�o
ogoli� si� jeszcze raz. A mo�e wzi�� �wie�� koszul� z pralni? I
jeszcze na�o�y� ten cholerny krawat? - pomy�la� z kwa�n� min�,
ostrz�c na pasku brzytw�.
Mimo s�awy, jak� przynios�a mu jego kampania na rzecz
reformy systemu wi�ziennictwa, dyrektor Duffy nie uwa�a� si� za
cz�owieka pr�nego. Cho� tkwi� w centrum zainteresowania
publicznego, cho� obsypywano go pochwa�ami, cho� prasa obdarza�a
go niezliczonymi przydomkami - nazywano go mi�dzy innymi "�wi�tym
z San Quentin", "egomaniakalnym geniuszem" oraz "p�bogiem" -
wci�� uwa�a� si� za szarego cz�owieka, kt�ry wbrew wszelkim
trudno�ciom zdo�a� wej�� na sam szczyt. �eby cho� wymy�li� jak��
now� teori� dotycz�c� reformy systemu wi�ziennictwa. Ale nie, owe
teorie nie by�y jego autorstwa, by�y logicznym efektem pracy
ca�ej rzeszy wnikliwych penolog�w rozsianych po kraju, kt�rzy
wymy�lali je nie w przeb�ysku genialnego ol�nienia, lecz pod
presj� zmieniaj�cych si� czas�w. Prohibicja nape�ni�a wi�zienia
penitencjariuszami nowego rodzaju, mi�kkimi, wygadanymi i
podatnymi na z�o amatorami, kt�rych wrzucono do cel razem z
twardymi, do�wiadczonymi weteranami. I bez przeb�ysku genialnego
ol�nienia ka�dy widzia�, �e ofiary "rycz�cych lat dwudziestych"
potrzebuj� znacznie troskliwszej opieki. Ale szczerze m�wi�c, w
ca�ej swojej wieloletniej karierze penitencjarnej Duffy spotka�
tylko jednego, jedynego cz�owieka, kt�ry by� na tyle pr�ny, �eby
si� za tak� ofiar� uwa�a� - i za kilka minut ten w�a�nie wi�zie�
wyjdzie st�d jako wolny cz�owiek.
Dyrektor wytar� twarz i w podkoszulku, z szelkami
dyndaj�cymi wzd�u� chudych ud, podszed� do biurka. Na zawalonym
papierami blacie le�a�a otwarta ��ta koperta. Duffy pochyli� si�
nad g�o�niczkiem interkomu i mokrym palcem wcisn�� guzik.
- Pralnia? M�wi dyrektor. Przy�lijcie mi czyst� koszul�
i krawat, granatowy. I wydajcie Loachowi ubranie, je�li zechce.
Nie pami�tam, w czym do nas przyszed�...
Dwadzie�cia minut p�niej, umyty, ogolony, w �wie�ej
bia�ej koszuli, Duffy czu� si� znacznie lepiej. Mo�e ubranie nie
ca�kiem czyni cz�owieka, ale zwa�ywszy wszystkie "za" i
"przeciw", mia� wiele dowod�w na to, �e brak odpowiedniego
ubrania mo�e cz�owieka skutecznie odcz�owieczy�. Dziesi�� dolc�w
na tanie ciuchy to dla rz�du mniejsza strata ni� st�wa wydana
p�niej - nie licz�c koszt�w zwi�zanych z ponownym zamkni�ciem
nieszcz�snego sukinsyna. Podobnie jak darmowe wydawanie tytoniu
penitencjariuszom doprowadzi�o do znacznego z�agodzenia starego
zwyczaju dzielenia wi�ni�w na "ludzi" i "dupk�w", akcja
wydawania darmowych ubra� przy opuszczaniu zak�adu karnego
spowodowa�a istotny spadek liczby recydywist�w. Wi�kszo�� du�ych
wi�zie� w kraju sz�a teraz za przyk�adem San Quentin. I nawet
je�li do Duffy'ego przylgn�o miano dyrektora mi�kkiego i zbyt
liberalnego, by�a to reputacja, z kt�rej szef San Quentin czu�
si� coraz dumniejszy.
Zarz�dzenie gubernatora wci�� czeka�o na samym wierzchu
sterty papier�w, ale Duffy nie m�g� go jako� podpisa�. Ale
w�a�ciwie dlaczego? Co mia� przeciwko temu Loachowi? Ni cholery,
naprawd� ni cholery. Jednak dokumentu podpisa� nie chcia�. Nie,
jeszcze nie.
J�kn��, odsun�� na bok formularz i otworzy� ��t�
kopert�. Jak na sze�� lat pobytu Loacha w San Quentin jej
zawarto�� by�a nader szczup�a. �adnych skarg, �adnych za�ale�,
�adnych pisemnych pr�b o specjalne przywileje, o jakie zwraca�a
si� wi�kszo�� wi�ni�w po odsiedzeniu ledwie kilku miesi�cy - a
to o inn� diet�, a to o lekarstwa, a to o zmian� celi. W
papierach Loacha nie by�o nawet pro�by o zmian� celi. A przecie�,
nie licz�c oczywi�cie "do�ka", Loach siedzia� w najgorszej celi w
ca�ym San Quentin, w celi, kt�r� i stra�nicy, i penitencjariusze
nazywali "pochy�k�".
By�a tak ma�a dlatego, �e pierwotnie zamierzano tam
urz�dzi� co� w rodzaju pakamery. Zbudowano j� pod schodami, przez
co sufit szed� skosem i w najni�szym miejscu cz�owiek normalnego
wzrostu nie m�g� si� wyprostowa� bez pochylania g�owy. By�a
wystarczaj�co niewygodna, �eby lokowa� w niej wi�ni�w za drobne
wykroczenia przeciwko regulaminowi - za gromadzenie i
przechowywanie �ywno�ci, za nielegaln� gr� w karty - �eby
umieszcza� w niej za kar� tych, kt�rzy nie zas�u�yli na "do�ek".
I po mniej wi�cej miesi�cu w "pochy�ce" przyrzekali zwykle, �e
wi�cej nie zb��dz�, byleby tylko pozwolono im znowu rozprostowa�
plecy.
Natomiast Loach - prawie sto dziewi��dziesi�t centy-
metr�w wzrostu w skarpetkach - nie biadoli� i nie pochlipywa�.
Duffy wsadzi� go do "pochy�ki" ju� pierwszego dnia. Nie �eby
wi�zie� pope�ni� jakie� wykroczenie, ale i nie bez pewnej
z�o�liwo�ci. Ot� dyrektorowi nie podoba�o si� to, co o Loachu
czyta�, zanim skazany pope�ni� morderstwo, jak r�wnie� i to, co
czyta� o nim po procesie: rozdzieraj�ce serce listy od staruszek
zamieszczane w gazetach, listy do redakcji, listy do samego
diab�a. Po prostu faceta nie lubi�, i tyle! Nie podoba� mu si�
spos�b, w jaki Loach sta�, wyszuka