10997
Szczegóły |
Tytuł |
10997 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
10997 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 10997 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
10997 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Marek Skwarnicki
"Z Papieżem po świecie"
"Książka ta przedstawia wydarzenia związane z osobą i pontyfikatem Jana Pawła II, których byłem uczestnikiem od października 1978 roku do końca lipca 2004.
Większość moich wspomnień dotyczy dziennikarskich podróży z Janem Pawłem II na różne kontynenty.
Ale wiele z opisywanych tu sytuacji jest związanych z innymi ważnymi wydarzeniami w Kościele, które zapisywałem na gorąco w dzienniku".
Marek Skwarnicki
Marek Skwarnicki - ur.
w 1930 r., poeta, publicysta, felietonista, od 1958 r.
do przejścia na emeryturę w 1991 r.
w zespole redakcyjnym "Tygodnika Powszechnego".
Publikował felietony w miesięczniku "Znak" i w tygodniku "Wprost".
W do robku prozatorskim ma m.in.
książki: Podróże po Kościele (1983), Australijska wiosna (1988), Dziennik 1982-1990 (1998), Jan Paweł II (2002) i Mój Miłosz (2004).
Jest laureatem nagród, m.in.: Fundacji im.
Kościelskich (1967) i ostatnio nagrody im.
Franciszka Karpińskiego (2002).
Marek Skwarnicki
"Z Papieżem po świecie"
Świat Książki
Od Autora
Książka ta przedstawia wydarzenia związane z osobą i pontyfikatem Jana Pawła II, których byłem uczestnikiem od października 1978 roku do końca lipca 2004. Większość moich wspomnień dotyczy dziennikarskich podróży z Janem Pawłem II na różne kontynenty i do wielu krajów, przeważnie na pokładzie papieskiego samolotu. Ale wiele z opisanych tu sytuacji jest związanych z innymi ważnymi wydarzeniami w Kościele, które zapisywałem na gorąco w dzienniku. Książka ta nie pretenduje do bycia książką popularnonaukową ani nawet publicystyczną. Z ponad stu zagranicznych podróży Jana Pawła II dotyczy jedynie kilkunastu. Są to po prostu moje wspomnienia związane z wyborem biskupa, którego poznałem jeszcze jako księdza, na papieża, co zdeterminowało dalszy bieg i sens mojego życia.
Nasz październik
22 września 1978 roku - a więc ponad ćwierć wieku od dnia, gdy piszę te wspomnienia - wysłałem do żony list z Neuchatel w Szwajcarii, zapowiadający mój powrót do Krakowa na 7 października. Dom Zygmunta Marzysa, bliskiego przyjaciela, emigranta, który i tym razem gościł mnie w czasie podróży, opuściłem 22 września. Przyjechałem tam z niemieckiego Fryburga, gdzie uczestniczyłem w Dniach Katolickich (Katholikentag) wraz z polską delegacją. Jej członkiem był też ksiądz Franciszek Macharski, ówczesny rektor Metropolitalnego Seminarium Duchownego w Krakowie. W Szwajcarii czekałem na rozpoczęcie w Rzymie dorocznej sesji Papieskiej Rady ds. Laikatu, której członkiem byłem od 1976 roku. Stąd wyruszyłem na południe przez Berno, Florencję do Rzymu. Jeszcze od Zygmunta zadzwoniłem do mej watykańskiej dykasterii, by otrzymać zgodę na wcześniejszy przyjazd, bo miałem brać udział w uroczystości objęcia przez Jana Pawła I rzymskiego biskupstwa w bazylice katedralnej św. Jana Chrzciciela na Lateranie. Minął miesiąc od chwili wyboru nowego papieża po śmierci Pawła VI.
Zachowałem z tamtych dni Notificazione Urzędu Ceremonii Papieskich. Była to instrukcja przeznaczona dla papieskiej świty, do której byli zaproszeni: kardynałowie, patriarchowie, arcybiskupi i biskupi, opaci i „prelati donore" z klerem diecezjalnym i wymienionym na końcu „Membri del Consilium de Laicis", czyli z moim przyjacielem, Guzmanem Carriąuiry, szefem oddziału międzynarodowych organizacji laikatu, stale pracującym w Watykanie.
W dzienniku zapisałem wówczas:
Siedzieliśmy z Guzmanem w drugim rzędzie od konfesji, tuż za komunistycznym burmistrzem Rzymu. Przechodząc, Jan Paweł I lekko skłonił się w jego kierunku. Szedł piechotą, bo „sedia gestatoria" przestały już być używane do noszenia papieży. Msza piękna. Cały kler Rzymu składał papieżowi homagium. Liturgia łacińska z chórami. Wieczorem spacer i wino, które piłem z księdzem Tadeuszem Kirschke w restauracji pod Panteonem. Kirschke był wtedy kapelanem Wolnej Europy w Monachium.
Zawsze go spotykałem, będąc w Rzymie, w pensjonacie Casa Pallotti, gdzie miałem co roku watykańskie zakwaterowanie. Był pallotynem. Codziennie odprawiał rano mszę w tamtejszej kaplicy. Ja byłem „ludem Bożym", on - celebransem.
Spotkanie z księdzem Tadeuszem na początku nowego pontyfikatu było przypadkowe i jak zawsze radosne. Znaliśmy się od lat. Każdy emigrant czuje nostalgię za ojczyzną, obcując z Polakiem z kraju. Kirschke w dodatku był wciąż w Polsce „obecny" swym głosem emitowanym z Monachium, gdzie znajdowała się radiostacja Wolna Europa. Gdyby znalazł się w Polsce, byłby niechybnie aresztowany.
A oto kolejne notatki:
27 września 1978 roku
Dziś po południu zaczynamy obrady w Palazzo San Calli-sto. Rozmowa z kardynałem Nevesem (kard. Lucas Morrei-ra Neves ówczesny wiceprzewodniczący Papieskiej Rady ds. Laikatu). Kolacja znowu z księdzem Kirschke. Dożywia mnie (i „dopija" wyśmienitym winem). Myślę wciąż o przeżyciach na Lateranie. Nowy papież robi wrażenie niezdecydowanego.
29 września
Wczorajsze narady w San Callisto chaotyczne. Ale miałem piękne, zagadkowe sny. Naprzód pojawiły się moje dzieci, Marysia i Krzyś, z którymi zwiedzałem jakieś amerykańskie muzeum. Aż niespodziewanie ujrzałem zakole Tybru widoczne z Ponte Sisto obok Casa Pallotti z wystającą nad horyzontem kopułą Bazyliki św. Piotra. Nad całym tym krajobrazem powiększała się i rozrastała błękitna poświata. I usłyszałem śpiew: „Jeruzalem, Jeruzalem moje miasto rodzinne". Powtarzałem te słowa głośno, siedząc z otwartymi oczyma w pościeli.
Jadalnia w Casa Pallotti znajdowała się na dole. Żeby do niej wejść, trzeba było minąć portiernię. Przy kontuarze portiera stała grupa pensjonariuszy i członków naszej Rady. Radio powtarzało w kółko komunikat o nagłej śmierci papieża Jana Pawła I
Wkrótce pojawił się kardynał Opilio Rossi (przewodniczący Rady). Opowiadał, że rano był przy łożu Zmarłego i ucałował jego rękę. Pomyślałem, że jedyne co pozostaje po 33-dniowym pontyfikacie, to wspomnienie zniewalająco bezbronnego uśmiechu papieża Lucianiego. Przeszedł do historii jako „Papież uśmiechu". Potem poszliśmy do kaplicy w podziemiu kościoła, gdzie Eucharystię celebrował arcybiskup Derry z Ghany w asyście arcybiskupa Worlocka z Liverpoolu. Zapamiętałem tę ceremonię na zawsze. Kilka dni przedtem na Lateranie siedziałem tylko dwa rzędy foteli za Zmarłym!
14.30. Jestem na prawie pustym placu św. Piotra. Pod Spiżową Bramą wydłuża się ogonek do złożenia hołdu Zmarłemu. Muszę wracać na obrady. Kardynał Yillion (ówczesny sekretarz Stanu) zezwolił na ukończenie sesji bez prawa głosowania i podejmowania jakichkolwiek decyzji. Wszystkie okna Pałacu Apostolskiego są zasłonięte okiennicami. Szok.
15.05. Piazza Santa Maria in Trastevere. Cisza. Nikt nie pokrzykuje. Włosi, rozmawiając, nie machają rękami. Jakież jednak jest wielkie przywiązanie rzymian i Włochów do papieży.
22.10. Po kolacji umówiłem się z arcybiskupem Rubinem, delegatem Prymasa Polski ds. Duszpasterstwa Polskiej Emigracji. Pójdziemy do niego z Jerzym Turowiczem, który obejrzał Całun w Turynie, gdzie wczoraj terroryści zabili jakiegoś człowieka - 12 kul w brzuch!
Znowu San Piętro. Dużo policji i karabinierów. Ludzi mało. Amerykańska TV ABC wypróbowuje światła pod Spiżową Bramą. Poszedłem jeszcze powłóczyć się po ulicach, ale cały Rzym zamarł. Tylko na Piazza Navona kloszardzi i narkomani snuli się wokół fontanny jak duchy między niebem i piekłem.
Co też zrobią tam, w Górze, z tym „współczesnym cyrkiem", oszołomionym nędzą własną i świata?
1 października
Wczoraj byłem przy przeniesieniu zwłok Jana Pawła I z pałacu do Bazyliki. Staliśmy z księdzem Józefem Michalikiem na stopniu przed kratą zewnętrzną świątyni. Gregoriańska Litania do Wszystkich Świętych. Zwłoki w papieskich szatach. Za trumną niesiono pastorał. Tłum klaskał!? Robiło to wrażenie, że Papież nadal żyje.
2 października
Dzisiaj, w kaplicy San Callisto odbyła się msza za Zmarłego. Wczoraj byłem na kolacji u Lidii Tresalti na Trasteve-re. Była tam też Emma Cavalaro i wielu gości ze szczytów włoskiej Akcji Katolickiej. Wypytywali mnie wyłącznie i w szczególny sposób o kardynała Wojtyłę. Czyżby coś wiedzieli? -Ale o czym?
We włoskiej telewizji wywiad z bratem zmarłego Papieża. Młodszy od niego zwykły pan z bródką. Płakał. W środę pogrzeb. W czwartek wolne, a w piątek odlot.
Nad miastem szaleje burza. Leje. Chciałbym się już schronić w domu.
Przed sesją w San Callisto wstąpiłem do kościoła Matki Bożej na Trastevere. Ślepy przez psa prowadzony do ołtarza przystępował do komunii.
3 października
Kolacja w restauracji Goethego. Wino z najprzyjemniejszym towarzystwem z sesji Rady. Jutro pogrzeb Papieża. Kardynał Wojtyła już w Rzymie. Nadal pada.
Mówią o kardynale Sirim jako o przyszłym papieżu. Ja coraz częściej myślę o Wojtyle...
Zachowane z tamtych dni notatki przypominają mi dzisiaj, że 5 października 1978 roku zostaliśmy z Jerzym Turowiczem zaproszeni na lunch do Polskiego Kolegium na 13.00. Zawiadomił mnie o tym spotkaniu ksiądz Dziwisz. W podróżnej teczce odnalazłem przechowywany list, który otrzymałem od kardynała Wojtyły z Krakowa z datą 8 września 1978 roku:
Szanowny i Drogi Panie Redaktorze. Dziękuję za Pańskie słowa skierowane do mnie po śmierci Ojca Św. Pawła VI. Dziękuję również za pamięć i modlitwę w ciągu dni pogrzebu, a potem konklawe.
Następca śp. Pawła VI - papież Jan Paweł I - wybrany zostal w dniu 26 sierpnia, w uroczystość Matki Bożej Częstochowskiej, co ma dla nas swą szczególną wymowę.
Proszę przyjąć serdeczne życzenia błogosławieństwa Bożego dla Pana i Jego Rodziny.
Karol Kardynał Wojtyła
Z tym dokumentem w kieszeni, którego treść wtedy całkowicie już się zdezawuowała, poszedłem na Piazza Remuria. W sali jadalnej Kolegium Polskiego, którego rektorem był wtedy ksiądz Józef Michalik, zastaliśmy jeszcze biskupów Wesołego i Strobę, amerykańskiego biskupa z San Francisco, odpowiedzialnego za sprawy duszpasterstwa polskich Amerykanów.
Kardynał Wojtyła, zazwyczaj bardzo opanowany, tym razem był niezwykle ożywiony. Przy stole nie rozmawiano o konklawe, lecz o problemach duszpasterskich w Kalifornii. Po posiłku zaproszeni zostaliśmy z Turowiczem do saloniku, gdzie Kardynał przyjmował zawsze gości.
Ten salonik nie jest wielki i łączy się z sypialnią i łazienką, gdzie mieszkał zawsze, będąc w Rzymie arcybiskup Krakowa. Siedzieliśmy na stylowych miękkich fotelach i kanapce, a Kardynał wypytywał mnie o przebieg sesji Papieskiej Rady ds. Laikatu, której przede mną był konsultorem. Później, jako Papież, widząc mnie w gronie tej Rady, mawiał żartobliwie: -A pan Marek to mnie stamtąd wygryzł. - Teraz wysłuchał mojej relacji o dyskusji na temat duszpasterstwa masowego, które po Soborze właściwie na Zachodzie zlikwidowano, czemu się dziwiłem, a on z uśmiechem skomentował: - To nareszcie pan Marek doszedł do tego, o co chodzi. Dawniej nie dawało się ich do tego przekonać. - Ich oznaczało Watykan, Zachód.
I nagle Kardynał zmienił ton i począł nam w pewnym podnieceniu opowiadać, jak kilka dni temu - w dniu śmierci Jana Pawła I, gdy jeszcze o niej nie wiedział - wizytował bielsko-bialską parafię w Złotej Górze. Rozszalała się straszliwa burza. Coś musiał osobliwego wówczas przeżywać, skoro głośno o niej w Rzymie opowiadał. Zaraz potem trzeba było się żegnać. Tak nas z Jerzym silnie przy tym żegnaniu przygarnął do siebie, jakby odjeżdżał w daleką podróż, która nie wiadomo, gdzie się skończy. W kolejce już czekała na niego siostra Emilia Ehrlich, bliska współpracowniczka. W drzwiach ksiądz Dziwisz nam powiedział: - Módlcie się za niego, by wrócił do Krakowa.
To spotkanie pamiętam z fotograficzną dokładnością. Szliśmy ulicą prowadzącą do Koloseum obok Łuku Triumfalnego Augusta. - Co my zrobimy, jak go wybiorą - odezwałem się do Jerzego. - Nie wybiorą go, najpewniejszy jest Hume - odpowiedział Jerzy.
Kardynał Hume rzeczywiście był wymieniany wśród kandydatów na papieża i stał się ulubieńcem kół dziennikarskich. Jerzy uległ tym spekulacjom. Zamilkłem więc, by nie narażać się na śmieszność wynikającą z filopolonizmu, niemodnego w intelektualnych kołach świeckich katolików w kraju i zagranicą.
A jednak ze wzrastającą pewnością myślałem o czymś nieprawdopodobnym. Wciąż miałem przed oczyma żegnającego nas Kardynała, który, gdy usłyszał, że jutro lecę do Krakowa, zamilkł. Potem powiedział: - Proszę tam wszystkich pozdrowić.
Dzisiaj zapytuję sam siebie, dlaczego właściwie wróciłem wtedy do Krakowa. Mogłem się gdzieś w Rzymie zagnieździć i być świadkiem wyboru nowego papieża. Jednak nie było mnie wiele tygodni w domu, a bilet lotniczy rezerwowany trzy miesiące wcześniej nie mógł być zmieniony bez dopłaty. A ja nie miałem już lirów. Odleciałem więc do Polski, mając wszakże w kieszeni bilet na lot powrotny do Rzymu na 20 października 1978 roku. Po prostu był to bilet na nowe zebranie Europejskiego Forum Laikatu, a w rzeczywistości -jak się niebawem okazało - na inaugurację pontyfikatu Jana Pawła II.
Po przylocie do Krakowa wszedłem rano do redakcji na Wiślnej i powiedziałem do kolegów: - Gdybyśmy byli dobrymi dziennikarzami, to byśmy szybko pojechali do Wadowic, by przygotować materiały na ewentualny wybór Wojtyły. - Odebrano moje słowa jako złudzenia polocentrystów.
Tylko żona była przejęta moimi spekulacjami popartymi ostatnimi przeżyciami w Rzymie. Obserwowaliśmy rozwój sytuacji w Watykanie, słuchając radia. Telewizja polska nie zajmowała się wtedy sprawami Kościoła. Nadawano komunikaty o wyznaczonych godzinach. Na kartce wypisałem sobie imiona „pa-pabilis", aby podczas ogłaszania wyboru wiedzieć, o kogo chodzi. 16 października po południu leżałem na dywanie i złościłem się, nie mogąc wyłapać z powodu zagłuszania głosu spikera z Wolnej Europy. Tylko ta stacja była wtedy wiarygodna. Wciąż mi się wpychało Radio Luksemburg ze swoją młodzieżową muzyką. I oto raptownie szumy i trzaski się skończyły. Francuski spiker zapowiedział połączenie z Watykanem, po czym usłyszałem owo słynne do dzisiaj: „habemus papam Carolum...". Wydałem z siebie niesamowity wrzask. Zbiegli się domownicy i wszyscy zaczęli się obejmować, a kobiety płakać.
Na miasto wyległy tłumy krakowian. Był to odruch radości, którą nie wiadomo było, jak wyrazić wobec milczenia radia i telewizji o wyborze kardynała Wojtyły.
Następnego dnia w redakcji rozszalało się dziennikarskie piekło. Coraz tłumniej poczęli napływać z lotnisk Warszawy
i Krakowa telewizyjni, radiowi i prasowi dziennikarze z zagranicy. Przecież nikt tam nic nie wiedział o kardynale Wojtyle. Zdumienie mieszało się z sensacją.
Za pięć dni odleciałem z Krakowa do Rzymu. Podczas lotu zapisałem:
20 października
W samolocie ksiądz Gorzelany, Halinka Bortnowska, Adam Bujak. Siedzę razem z biskupem Strobą, ale dziwnie jest małomówny. Samolot nazywa się „Mickiewicz".
Pod tą samą datą:
Zakwaterowanie mam w Domus Mariae, gdzie wita mnie Maurice Ruby, Francuz, prezes Forum Europejskiego Laikatu. Spotykamy się z działaczami włoskiej Akcji Katolickiej podnieconymi wyborem Wojtyły. Niektórzy patrzą na mnie jakby z przymilnym uśmiechem i zarazem wyrzutem w oczach, że Wojtyła nie jest Włochem. Na Via Anicia u Gawrońskich Turowicz w euforii dawania non stop wywiadów. Oddaję mu przywiezione od Anny papierosy (tańsze w Polsce niż na Zachodzie) i szalik. - Bo jeszcze się tam przeziębi - rzekła Anna, gdy mi go wręczała.
Wracam przez plac św. Piotra. Mokro i pusto. Przygotowują bariery i krzesła na jutrzejszą uroczystość. Dzwonię do Guzmana z PCL z prośbą o bilety na jutrzejszą mszę.
Śpię w obszernym, paradnym pokoju. Za oknem dwie wielkie pinie, a za nimi park. Jutro początek - czegoś niesłychanego.
Inaguracja
W domowym archiwum zachowałem bilet wstępu na uroczystość inauguracji pontyfikatu Jana Pawła II. Miałem miejsce nr 630 w sektorze „S". Otrzymałem też książeczkę zawierającą pełny tekst liturgiczny obrzędów. Tekst ten w dwóch miejscach z łaciny przemieniał się w język polski. Gdy ustał łaciński śpiew psalmu responsoryjnego - „Chwalcie Pana wszystkie narody, / wysławiajcie Go wszystkie ludy. / Bo potężna nad nami Jego Łaska, / a wierność Pana trwa na wieki" - lektor odczytał fragment 1. Listu św. Piotra w rodzinnym języku jego następcy.
Dzień był słoneczny. Wydawało się jakby to była Niedziela Wielkanocna. Tłumy zapełniały cały plac i sięgały aż po Tyber. Pod obeliskiem na środku placu widoczne były rzesze młodych Włochów z ruchu Comunione e Liberazione z wielkim transparentem: „Wspólnota i Wyzwolenie". Dziś wiemy, że było to wprowadzenie do wielkich haseł pontyfikatu, chociaż sam Ojciec Święty, mimo że nawet jakoś faworyzował ów ruch, z nim się nie utożsamiał. Polskość nowo wybranego papieża związana była ze zbliżeniem Wschodu i Zachodu. Dotyczyła wewnętrznej spójności Kościoła, rozdzielonego jeszcze „żelazną kurtyną". Tylko sakramentalna wspólnota, zespolona wiarą, nadzieją i miłością, ma moc wyzwoleńczą prawdy. A wszyscy przecież wiedzieliśmy, że Kościół jest również rozdzierany przez lewicujące, progresistowskie ruchy i teologie, między innymi Hansa Kiinga i integrystów biskupa Lefebvre'a. Do tego dodajmy jeszcze różnice pomiędzy Kościołem ubogich i Kościołem boga-
tych, totalitarnych dyktatorów przysięgających na Ewangelię przy objęciu władzy, a gnębiących lud latynoamerykański czy na Filipinach. Wreszcie olbrzymie obszary ateizmu, forsowanego przez państwa komunistyczne albo krzewiącego się wśród spadkobierców kultury judeochrześcijańskiej.
W tym to czasie na Mszy Świętej inaugurującej kolejny etap życia Kościoła czytano list Pawłowy:
„Najmilsi: Starszych, którzy są wśród nas, proszę ja, również starszy, a przy tym świadek Chrystusowych cierpień oraz uczestnik tej chwały, która ma się objawić: paście stado Boże, które jest przy was, strzegąc go nie pod przymusem, ale z własnej woli, jak Bóg chce; nie ze względu na niegodziwe zyski, ale z oddaniem; i nie jak ci, którzy ciemiężą gminy, ale jako żywe przykłady owczarni. Kiedy zaś objawi się Najwyższy Pasterz, otrzymacie niewiędnący wieniec chwały".
Modlitwa wiernych odmawiana była w wielu językach, ale pierwszą z nich odczytano po polsku.
Koło mnie siedział z żoną Stanisław Gebhard, sekretarz „międzynarodówki" chadeckiej, emigrant polityczny, z którym się przyjaźniłem. Gdy Ojciec Święty wypowiedział słynne słowa: „Nie lękajcie się!", wzięte wszak z Ewangelii, na placu wybuchł entuzjazm. Staszek w tym momencie jęknął: - Nareszcie! Ja zaś krzyknąłem: - Alleluja! Po latach przygnębienia i strachu, pod koniec wieku totalizmów i horrorów współczesnej historii, przepojonej lękami sztuki, w czasach realnie zagrażającej nam wojny atomowej, nowy Biskup Rzymu woła: -Nie lękajcie się. A w momencie przygasania oklasków i wrzawy dodaje: - Otwórzcie drzwi Chrystusowi!
Wtedy od razu człowiek sobie wyobraził, co w tym momencie - i w czasie całej mszy transmitowanej na żywo do Polski -dzieje się w kraju. Większość ludzi oglądała przebieg inauguracji pontyfikatu Papieża Wojtyły we własnych mieszkaniach. Ale już niedługo, bo w czerwcu następnego roku, wyzbywając się lęku przed bezpieką i ewentualnymi szykanami komunistycznego systemu, wyszliśmy na place i ulice miast całego kraju. To wszystko, co się działo już teraz, było początkiem konania systemu totalitarnego.
Do historii tamtych wielkich dni dołączam jeszcze wspomnienie dwóch wydarzeń, w których też dane mi było uczestniczyć: dziękczynnej Mszy Świętej za wybór polskiego Papieża w bazylice Jezuitów II Gesu oraz audiencji dla Polaków w Auli Pawła VI. Zwłaszcza to drugie wryło mi się w pamięć.
Ponieważ o audiencji zdecydowano nieoczekiwanie dla watykańskiej administracji, przeto nie żądano na nią biletów. Podobno Szwajcarzy wpuszczali każdego, kto potrafił powiedzieć po polsku: Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus. Znalazłem się gdzieś w połowie sali, w ścisku, i nie miałem szansy zobaczyć przechodzącego nieopodal Ojca Świętego. Stanąłem więc na krześle. Ale na to krzesło wszedł również jakiś Murzyn. W tej sytuacji, pozostając w braterskim uścisku z czarnym chrześcijaninem, mogliśmy obaj zachować równowagę. Gdy trzy metry przed sobą ujrzałem twarz przechodzącego Papieża, krzyknąłem: - Ojcze Święty! - i wyciągnąłem ku niemu ręce. Zatrzymał się i też zawołał: - Jeszcze się zobaczymy, panie Marku! Wtedy, straciwszy równowagę, musiałem zeskoczyć na ziemię. Murzyn spadł z krzesła, a mnie już było wszystko jedno, co będzie dalej. Były oczywiście przemówienia, okrzyki i śpiewy. Mimo ostrzeżeń niektórych osób, które z obawy przed władzami PRL zalecały, by hymn Boże coś Polskę śpiewać z refrenem „Ojczyznę wolną pobłogosław, Panie" - tysiące zebranych wolało buntowniczo śpiewać: „Ojczyznę wolną racz nam wrócić, Panie".
Poza dziennikiem zachowałem też korespondencję zagraniczną; telegramy były nadawane natychmiast po wyborze Papieża, listy przyszły później. Lidia Tresalti wysłała depeszę rano 17 października z rzymskiego dworca kolejowego Termini. Napisała: „Pamiętając nasze spotkanie w moim domu i uczestnicząc w Twojej radości, pełna nadziei - Lidia". Em-ma Cavalaro, też działaczka włoskiej Akcji Katolickiej, depeszowała po prostu: „Deo gratias. Alleluja". Mayer, członek PCL z Paragwaju, wysłał telegram w dniu wyboru Papieża. Pisał: „Szczęście z polskimi braćmi w Janie Pawle Drugim". Podobna depesza nadeszła z Australii od Bryana, członka watykańskiej Rady. Przyszedł też list z Izraela. Nadany był 29 października z Jerozolimy przez znajomego Żyda amerykańskiego, profesora socjologii z Bostonu. Poznałem go w Krakowie. Zwiedzaliśmy krakowski Kazimierz, Oświęcim, zaprosiłem go do domu. David Hillel pisał:
„Niedawno doszły do mnie wiadomości o wyróżnieniu, jakie spotkało Twój Kościół. Oczywiście gdy usłyszałem o wyborze Papieża Jana Pawła II, pomyślałem o Tobie i o przyjemnym naszym spotkaniu w Krakowie. Mam nadzieję, że to przypomnienie wesprze Cię i doda odwagi w wykonywaniu Twojego ważnego zawodu i że ten nowy most między Wschodem i Zachodem będzie wsparciem dla pokoju. Przeżywam piękny czas w Jerozolimie. Trwają najważniejsze święta Roku Żydowskiego. Serdecznie HILLEE'.
Najdroższą jednak pamiątką jest list z Watykanu, datowany: 26 października 1978, z winietą papieską w lewym, górnym rogu i odręcznym podpisem Jana Pawła II:
Drogi Panie Marku - Bóg zapłać za dobre słowo. Ufam, że zobaczymy się przy najbliższym Pańskim pobycie w Rzymie.
Potem otrzymaliśmy życzenia na Boże Narodzenie z opłatkiem. W tym też czasie napisałem wiersz oddający to wszystko, co przeżyłem w Rzymie.
?i
Watykan po krakowsku
Gdybym w pierwszą sobotę stycznia 1979 roku nie wygramolił się, mimo mrozu, z domu, by w Krakowskim Seminarium Duchownym obejrzeć pokaz filmu księdza Stokłosy o św. Stanisławie biskupie, to nie wiem, jak by się ułożyły dalsze moje losy. Bo zaraz po projekcji, na której był obecny nominat na nowego arcybiskupa Krakowa, ksiądz Franciszek Macharski, podszedł do mnie ksiądz Tadeusz Pieronek i spytał, czy jako często podróżujący dziennikarz nie mam przypadkiem ważnego na wyjazd paszportu. Miałem. W połowie stycznia organizowano zebranie władz Pax Romana w Barcelonie, więc by się nie denerwować w święta, wydarłem paszport z depozytowej gardzieli milicji.
- No, to może pan lecieć z pielgrzymką krakowską na uroczystość nadania sakry biskupiej do Rzymu w nadchodzące święto Trzech Króli - cieszył się ksiądz Pieronek.
- Mogę - odpowiedziałem z zachwytem.
Wielka poezja o mędrcach podróżujących do Betlejem, podtrzymana przez wiersz T.S. Eliota pt. Podróż Trzech Króli, zawsze wymienia trudy owej podróży: gwałtowne przeciwności przyrody, między innymi mróz i śnieżyce. Podobnie było z kilkudziesięcioosobową pielgrzymką krakowską wyruszającą z Warszawy do Rzymu w przeddzień święta Objawienia. Wynajętym samolotem LOT-u mieliśmy odlecieć na południe 5 stycznia 1979 roku około 22.00. Wystartowaliśmy o świcie dnia następnego, bo na dworcu lotniczym całą noc przetrzymano nas,
21
tłumacząc, że a to główny pilot zachorował, a to Rzym nie ustalił nowego czasu lądowania. Po prostu były to szykany, osobliwe zamiłowanie komunistów do grania na nosie ludziom Kościoła, a tym razem Papieżowi. Przecież lecieliśmy na jego zaproszenie na uroczystość przekazania przezeń władzy nad Archidiecezją i Metropolią Krakowską swemu następcy.
Czekaliśmy na lot do Rzymu na Okęciu nocą, już po kontroli paszportowej, więc nie można było ani wyjść (byłoby to według ówczesnych przepisów przekroczenie granicy państwa bez prawa ponownego jego opuszczenia), ani porozumieć się ze światem zewnętrznym. Telefonów na sali odlotowej nie było, a komórkowe jeszcze nie istniały. Radzono sobie dobrze i w tych warunkach. Na dworze było około -25°C, a przez oszklone ściany zawiewało czasem śniegiem, ale akurat siadłem obok proboszcza ze wsi podhalańskiej, który miał „nale-weczkę na wisienkach" i wiejską kiełbasę...
Na dworcu Fiumicino czekał na nas osobisty sekretarz Ojca Świętego. Wydaje się, że byliśmy bliscy skandalu dyplomatycznego o sporym zasięgu.
Pokój w Rzymie w pensjonacie zgromadzenia czeskich sióstr dzieliłem z Adamem Bujakiem. Dla Adama był to początek światowej kariery artysty fotografika. Uzyskał natychmiast prawo poruszania się po Watykanie i obecności w miejscach zarezerwowanych dla urzędowych fotografów Arturo Mari i pana Felici.
W czasie obrzędów w Bazylice św. Piotra mszę koncelebrowali z Ojcem Świętym dwaj pomocniczy biskupi krakowscy: Julian Groblicki i Stanisław Smoleński. Tym razem polski język rozbrzmiał już w samej Bazylice św. Piotra. I z tej uroczystości zachowałem watykański modlitewnik. Oto głos proroka Izajasza:
„Powstań, świeć Jeruzalem, bo przyszło twe światło i chwała Pana rozbłyska nad tobą. Bo oto ciemność pokrywa ziemię i gęsty mrok spowija ludy, a ponad tobą jaśnieje Pan i Jego chwała jawi się nad tobą. I pójdą narody do twojego światła, królowie do blasku twojego wschodu. Podnieś oczy wokoło i popatrz: Ci wszyscy zebrani zdążają do ciebie...".
Dla pielgrzymów, którzy spędzili noc na Okęciu, były to słowa nadziei.
Zapamiętałem jeszcze dwie ważne uroczystości przeżywane przez całą naszą pielgrzymkę. Pierwszą z nich była Eucharystia sprawowana dla nas przez Jana Pawła II w Kaplicy Sykstyńskiej. W homilii Celebrans ujawnił, że było jego intencją, by tu właśnie, gdzie przyjął wybór na papieża, modlić się z rodakami, i że od tamtej chwili znalazł się tu ponownie po raz pierwszy. Śpiewaliśmy polskie kolędy.
Sąd Ostateczny przed nami, a nad moją głową Bóg Ojciec stwarza Adama. Pomiędzy palcem Wszechmocnego i palcem budzącego się do życia człowieka ukryta jest delikatna „przestrzeń dotknięcia" - tchnienie życia wiecznego.
W ówczesnej homilii Jan Paweł II podkreślił, że ma prawo -jako najwyższy pasterz Kościoła - odwiedzić swoją ojczystą owczarnię. Nacisk w homilii położony był na uniwersalność papieskiej roli w świecie, a nie prawa Papieża Polaka, chociaż jednocześnie było to bardzo patriotyczne przemówienie.
Czy Papież Wojtyła pojedzie do Polski? To pytanie zadawał sobie cały świat podzielony na zimnowojenne dwa obozy. Przyznam się, że byłem pewien odwiedzin Papieża w Polsce, ale nie kresu komunizmu. Z kolei komuniści w Polsce, czyli tak zwana władza, robili, co mogli, by ograniczyć wpływ pontyfikatu. Chciano go zredukować do roli patriotycznej, pozbawić roli religijnej i kulturowej. Patriotyzm był deską ratunku dla ateistycznej władzy PRL. Coś z tego pozostało w mentalności „postkomunistów" do dzisiaj.
Drugim wielkim wydarzeniem tamtych dni była audiencja dla krakowian.
Po wejściu Ojca Świętego do Sali Klementyńskiej, swobodnego w ruchach i bardzo pogodnego, jakby nic się w tym czasie nie stało, przemawiał naprzód arcybiskup Franciszek Macharski. Mówił w imieniu nas wszystkich, ale specjalnie Archidiecezji Krakowskiej, bo audiencja nie była ogólna. Ojciec Święty wygłosił powtarzaną w przyszłości myśl o sukcesji apostolskiej, którą kontynuują wszyscy biskupi. Każdy z nich jest sukcesorem historycznym pierwszych apostołów. Obecny Biskup
Rzymu to Następca Piotra, ale jego linia genealogiczna na miejsce Piotrowe przebiega przez życie i męczeństwo św. Stanisława, krakowskiego biskupa, którego 900-lecie śmierci Archidiecezja Krakowska i cała Polska, której święty jest też patronem, obchodziły w 1979 roku. Było to kolejne domaganie się szybkiego wpuszczenia go przez władze PRL do kraju. Stanisławowska rocznica wypadała na początku maja. Próby podróży do Polski Pawła VI nigdy się nie udały z powodu sprzeciwu komunistów i nacisku Sowietów.
Najpogodniejszą częścią audiencji było spotkanie każdego z uczestników z Papieżem, który wręczał im różańce i błogosławił. Mnie położył rękę na ramieniu i powiedział: - No cóż, panie Marku, polecimy razem do Puebla.
San Domingo-Meksyk-Bahamy
Historia mojej podróży na Dominikanę, do Meksyku i na wyspy Bahama miała początek już w listopadzie 1978 roku. Kiedy ją ogłoszono, wydrukowałem w „Tygodniku Powszechnym" artykuł pt. „Papież jedzie do Meksyku", opierając się w nim na wiedzy o Ameryce Łacińskiej, jaką wyniosłem, współkierując Pax Romana. Po Soborze Watykańskim II Kościół latynoamerykański przejawiał wielką żywotność; był pełen fermentów teologicznych, określanych mianem „teologii wyzwolenia". Poznałem ją z pierwszej ręki w 1974 roku na sympozjum Pax Romana w Amecameca pod Mexico City, dokąd przyjechali militanci katoliccy z wielu krajów tamtego kontynentu. Byli wśród nich też twórcy nowych teologii. Po ukazaniu się artykułu napisałem list do Rzymu z pytaniem, czy istnieje możliwość lotu z Papieżem na tę wyprawę. Zawiózł go ksiądz Andrzej Bardecki, asystent kościelny „Tygodnika Powszechnego", którego Ojciec Święty zaprosił na Boże Narodzenie. Była to podróż prywatna. Andrzej wrócił z pozytywną odpowiedzią, a zaraz potem nastąpiła nominacja nowego Metropolity Krakowskiego i opisana właśnie pielgrzymka.
Gdy więc w dzień po audiencji krakowianie odlecieli pod Wawel i Tatry, zgłosiłem się do księdza Dziwisza i powiedziałem mu o decyzji Ojca Świętego zabrania mnie na „volo papa-le", czyli samolotem czarterowanym przez Watykan na użytek Papieża, ze świtą i kurialnymi dostojnikami oraz grupą około sześćdziesięciu dziennikarzy akredytowanych przy Watykańskim Biurze Prasowym.
W Rzymie przebywałem dalej, czekając, by udać się na sympozjum Pax Romana do Barcelony, a po powrocie lecieć do Meksyku. Ale jeszcze przed ową Barceloną ksiądz Dziwisz zadzwonił do mnie, bym przyszedł rano, 12 stycznia, na poranną Mszę Świętą do prywatnej kaplicy Papieża. Tu znowu odwołuję się do ówczesnych zapisków w dzienniku:
Wejście schodami od strony Bramy św. Anny. Tam na podwórzu oczekuje mnie siostra sercanka. Uruchamia windę jakimiś zakodowanymi kluczykami. Wchodzę do małego pokoiku, gdzie zdejmuję płaszcz, i dalej idę długim korytarzem, dosyć niskim, w porównaniu z innymi pomieszczeniami pałacu. Nagle z jakichś drzwi wychodzi Ojciec Święty. Przyklęknąłem, całując go w rękę.
Weszliśmy do kaplicy. Papież długo modlił się na klęczniku przed ołtarzem. Obecne tam były tylko krakowskie sercanki, dwaj sekretarze: Dziwisz, Magee (Irlandczyk z czasów poprzednich papieży), jakiś „cywil" (kamerdyner Gudel) i jeszcze dr Wanda Półtawska z córkami.
Ukrzyżowany Chrystus nad ołtarzem jest bez cierniowej korony i przez to ma jeszcze bardziej „człowieczy" wygląd. Profil Jego twarzy rzuca cień na załamanie tła bocznej ściany. Msza po włosku cicha i skupiona. Komunia z rąk Ojca Świętego. Znów długa medytacja. Papież, wychodząc, skinął na mnie, wziął pod ramię i idąc, rozmawiał o wyjeździe do Puebla.
W tym miejscu winien jestem wyjaśnienie, co właściwie oznacza wymienianie ciągłe - w związku z podróżą do Meksyku -nazwy miasta Puebla. Otóż głównym celem papieskiej podróży była wtedy Konferencja Episkopatów Ameryki Łacińskiej na temat ewangelizacji kontynentu. Takie konferencje odbywają się co parę lat i wyznaczają politykę ewangelizacyjną, pastoralną i społeczną. Obecne zgromadzenie miało mieć miejsce w mieście Puebla. To była niezwykle ważna konferencja, bo na amerykańskim kontynencie żyje około 50% wiernych Kościoła rzymskokatolickiego. Kościół latynoamerykański był w tym
czasie rozdzierany konfliktami natury teologiczno-społecznej, Papież więc dal priorytet tym właśnie społeczno-ekonomicznym sprawom i tak została zapoczątkowana ideowa linia pontyfikatu Jana Pawła II, który znał problemy biedy i zamożności, wojen i rewolucji komunistyczno-ateistycznej z praktyki. Latynosi mają talent kreowania mitów zarówno teologicznych, jak i romantyczno-rewolucyjnych. Treścią ówczesnych sporów był bardziej mit niż teologia i jej „plakatowy" bohater: ksiądz z karabinem na czele „antyburżuazyjnej partyzantki".
Takie to problemy czekały na Ojca Świętego. Ale jeszcze znajdowaliśmy się w przytulnej i miniaturowej, w stosunku do wielkich państw, Italii. Nadal zapisywałem swoje przeżycia w dzienniku:
Niedziela, 14 stycznia
Skończyły się deszcze. W Rzymie jest zimno. Niebo ma nie pastelowy, lecz jaskrawy blask i miasto ogląda się w chłodnych, ostrych zarysach. W nocy, gdy wracałem z Kolegium Polskiego z kolacji z polskimi księżmi, nad Koloseum świecił księżyc w pełni. Jest obecnie w mieście piękniej niż zazwyczaj, bo nie ma natłoku turystów. Rzym wskutek tego jest bardziej włoski, czyli swojski. Na mszy niedzielnej byłem w Piotrowej bazylice.
Poniedziałek, 15 stycznia
Rano o 9.00 rozmowa z księdzem Dziwiszem w apartamentach papieskich. Widok z nich na ośnieżone góry okalające miasto od południa. W saloniku na postumencie głowa grecka, starożytna płaskorzeźba z marmuru, portret Pawła VI i Matka Boska Częstochowska. Kontakty elektryczne ze złoconymi insygniami papieskimi. Meble renesansowe. Rozmawialiśmy, jak mam załatwić swoje wizy wjazdowe przez Sekretariat Stanu i przeprowadzić rozmowę z mon-signorem Pancirollim, dyrektorem Watykańskiego Biura Prasowego.
Wieczorem, przed kolacją u Papieża, Szwajcar w Porta Santa Anna skłonił halabardę i życzył mi spędzenia miłego wieczoru i dobrego apetytu. Wiedział, dokąd idę. Papież wszedł i zaprosił mnie do pokoju stołowego. W towarzystwie obydwu sekretarzy siedziałem naprzeciw Ojca Świętego z początku niezręcznie zaaferowany, a potem zacząłem się hamować, by nie być zbyt swobodnym (wino!). Tematy: poezja, Ameryka Łacińska, konferencja w Puebla i Polska. Bardzo mu się spodobał mój artykuł o dylemacie moralnym Latynosów - chrześcijan, drukowany w „Tygodniku Powszechnym". Na odchodnym ucałował mnie w policzek i uścisnął. Wyszedłem nieco „ogłupiały"...
Dopiero gdy znalazłem się na międzynarodowym lotnisku rzymskim Fiumicino (25 stycznia 1979 roku) zdałem sobie sprawę, jak bardzo zmieniła się moja życiowa sytuacja, jakie czekają mnie próby poznawania i rozumienia świata.
Była godzina 3.00, gdy wokół specjalnego wyjścia, zwanego w międzynarodowym języku portów lotniczych check in (z napisem „volo papale"), poczęli się gromadzić dziennikarze akredytowani przy Sala Stampa. Mieliśmy towarzyszyć Janowi Pawłowi II w pierwszej zagranicznej, międzykontynentalnej podróży. Dziś już odbył ich ponad 100. W czasie 90. i 91. podróży, a właściwie pielgrzymek odbytych z Ojcem Świętym pod Górę Synaj, a potem do Aten, Damaszku i na Maltę, cztery lata temu, miałem lat 70, lecąc wtedy do Meksyku, miałem lat 49. W ciągu minionych lat pontyfikatu brałem udział jako reporter (poza Polską) dwanaście razy, w tym w trzech wielkich pielgrzymkach, oprócz Meksyku, na Filipiny i do Japonii, do Kanady i Australii.
Przez dwadzieścia sześć lat pontyfikatu nic się nie zmieniła procedura lotniskowa odprawy dziennikarzy „volo papale". Najbardziej podejrzani dla policji są zawsze dziennikarze telewizyjni ze skomplikowanym sprzętem w metalowych skrzyniach. Oni będą zawsze znajdować się najbliżej Ojca Świętego. Dziennikarska „piechota", dawniej z magnetofonami, dzisiaj z dodanymi do nich laptopami, nie jest tak podejrzana. Wtedy też tylko wybrani zostali na dworcu lotniczym, by móc transmitować pojawienie się Papieża w towarzystwie prezydenta Republiki Włoskiej, a reszta współtowarzyszy podróży, gdy już prezydent odjechał limuzyną, musiała siedzieć na swoich miejscach wewnątrz samolotu linii Alitalia o nazwie „Dante Alighieri".
Gdy dzisiaj przypominam sobie raz jeszcze ową nazwę samolotu świadczącą o wielkiej tradycji kultury Włoch, kojarzę ją sobie przede wszystkim z Piekłem Dantego, z dantejskimi sytuacjami na naszej ziemi. Kojarzę ją również z niedawno opisywaną, a wtedy świeżo przeżywaną Mszą Świętą Polaków w Kaplicy Sykstyńskiej, gdzie Ojciec Święty, mając w tle olbrzymi fresk Michała Anioła, mówił, że pierwszy raz znalazł się tam po konklawe. W tej kaplicy odpowiedział: „Tak, Panie" -jak Piotr Jezusowi na pytanie, czy Go kocha, po to by usłyszeć: „Paś owce moje". Paś „w obliczu" sądu ostatecznego, piekła i nieba, i ukazanych na freskach losów pierwszych ludzi, a potem całej ludzkości.
Nie mogłem wtedy przewidzieć, że Jan Paweł II zaprosi mnie jesienią 2002 roku, bym mu towarzyszył w konsultacji na temat Medytacji nad Księgą Rodzaju na progu Kaplicy Sykstyńskiej i innych części Tryptyku rzymskiego.
Tymczasem, gdy w samolocie lecącym do Meksyku sprzątnięto po śniadaniu i miano roznosić drinki, nagle przy kotarach oddzielających ogonową część samolotu od watykańskiej świty, za której pomieszczeniem z kolei był już apartament gabinetu Ojca Świętego, rozpoczął się jakiś ruch między postawnymi „aniołami stróżami" - jako że trudno nazywać ich „gorylami" w zbyt świeckim języku epoki. Za chwilę w jednym z przejść ukazał się Papież (w pierwszej chwili pomyślałem o nim jeszcze: „O, Kardynał przyszedł"). Kamerzyści i fotoreporterzy wskakiwali na fotele, a nawet na ich oparcia, wszyscy oczywiście wstali, bo pierwszy raz się zdarzyło, by jakikolwiek papież odwiedzał w samolocie dziennikarzy.
Nie wiem czemu - bo miejsce miałem nieco odleglejsze -polecono mi pierwszemu podejść do Ojca Świętego. To była jedna z trudniejszych chwil w moim życiu, bo w świetle jupiterów światowych telewizji miałem zrobić coś dziennikarskiego, będąc raczej lirykiem, a nie depeszowcem. W jakim języku
wśród przedstawicieli mediów światowych mówić do Ojca Świętego. Byłem tam jedynym Polakiem. Włączyłem magnetofon i po polsku spytałem, co mam przekazać czytelnikom „Tygodnika Powszechnego", który reprezentowałem. Papież odpowiedział:
Im bardziej oddalam się od Włoch, Polski, Europy, czuję się coraz bliżej Włoch, Polski i Europy, myślę, że i wy czujecie się coraz bliżej mnie, gdy się oddalam. Wie pan, czym jest dla nas Częstochowa, jakie mam stamtąd doświadczenia. Pielgrzymuję teraz do Matki Bożej z Guadalupe. I tu, i tam Matka Boża jest czczona przez wiernych społeczeństw, które wiele wycierpiały w historii.
Z perspektywy 26 lat pontyfikatu ta wypowiedź jest bardziej znacząca, niż wtedy myślałem. Zajęci stosunkiem Papieża do „teologii wyzwolenia" i marksistowskiej inwazji na kontynent Ameryki Środkowej i Południowej, korespondenci, którym tę wypowiedź przetłumaczyłem, w ogóle chyba jej nie zrozumieli, sądząc, że polski Papież mówi o Czarnej Madonnie. Nic nadzwyczajnego. Poza tym nie chce, być może, poruszać drażliwych politycznie tematów. Tak jednak nie było. To było jego bardzo ważne osobiste wyznanie, czego świadectwem jest książka Wstańcie, chodźmy! wydana na początku roku 2004, w której wspominając pierwszą podróż apostolską, podkreśla, że na decyzję jej podjęcia miała wpływ chęć pielgrzymowania do sanktuarium w Guadalupe.
Powiedział mi więc wtedy Papież, nie że leci na konferencję w Puebla, lecz że pielgrzymuje do sanktuarium Matki Bożej w Guadalupe, do sanktuarium całego tamtejszego kontynentu, a zwłaszcza Meksyku. Meksyku, w którym w XX wieku Kościół był krwawo prześladowany. Jeszcze w chwili naszego tam przylotu obowiązywało prawo zabraniające w miejscach publicznych noszenia duchownym sutann i habitów. W świetle doświadczeń wyniesionych z Częstochowy, gdzie obraz Matki Bożej był nawet za czasów Władysława Gomułki „aresztowany" przez władze PRL, by nie wożono go po całej Polsce, papieskie porównanie nie było wyłącznie „dewocyjne". Masowe duszpasterstwo pielgrzymkowe, Wielka Nowenna, poświęcenie Narodu Matce Bożej - to wszystko miał na myśli Papież, kiedy wypowiedział parę słów po polsku w drodze do Meksyku. Mówił też o społeczeństwach, które „wiele wycierpiały" w historii. Była w tym porównaniu aktualizacja „cierpień" społecznych, narodowych i religijnych obydwu krajów.
Ale większość pytań korespondentów zagranicznych dotyczyła nie Matki Boskiej z Guadalupe, lecz stosunku nowego papieża do problemów społecznych i politycznych Ameryki Łacińskiej, a zwłaszcza do tamtejszych dyktatur, oraz „teologii wyzwolenia"; teologicznej ideologii inspirującej wielu katolickich bojowników Trzeciego Świata, duchownych i świeckich do walki z niesprawiedliwością, nawet z bronią w ręku. Odpowiedzi na te pytania miały być próbą „postępowości" lub „reakcyjności" nowego papieża.
Nigdy jeszcze przedtem terminologia używana przez obserwatorów i uczestników przemian w Kościele posoborowym, sprowadzającym je do schematu „postępowości" i „konserwatyzmu", nie wydała mi się tak uboga, jak w czasie podniebnej konferencji prasowej, która trwała prawie godzinę i skończyła się już nad Francją. Był to dla mnie samego ważny moment w przeżywaniu wiary. Każdy Polak, chce czy nie chce, jest zdeterminowany „formacją" intelektualną katolicyzmu, w którym się wychował. Spory o „konserwatyzm" i „postępowość" żywe były i przechodziły przez rozmaite fazy w ciągu wszystkich lat kształtowania się mojej postawy czytelnika, a potem redaktora „Tygodnika Powszechnego", pisma uważanego wtedy za awangardowe, proponującego swoim czytelnikom katolicyzm świadomy, współczesny, otwarty na nowe idee i reformy dokonujące się zarówno przed Soborem Watykańskim II, w czasie jego trwania, jak i po zakończeniu. O ile jednak w latach pięćdziesiątych i sześćdziesiątych XX wieku istniał jakiś paralelizm między sposobem ujmowania różnych zagadnień współczesnych przemian chrześcijaństwa przez nasze katolickie środowisko intelektualne i analogiczne grupy zachodnie, zwłaszcza francuskie i belgijskie, o tyle w latach siedemdziesiątych ubiegłego wieku te wspólne drogi zaczęły się rozchodzić. Nie było
to tak zauważalne w samej Polsce. Ale ja już od wielu lat uczestniczyłem w życiu świeckich organizacji katolickich Zachodu i coraz silniej odczuwałem wzrastającą odmienność perspektyw, dążeń, kryteriów oceny ewolucji życia chrześcijańskiego po Soborze Watykańskim II u nas i w pozostałych częściach Kościoła powszechnego. Do wyboru kardynała Wojtyły na papieża te różnice wydawały się niejasne, nieraz wątpliwe, zdawałoby się nieistotne. Przyzwyczajony był człowiek do tego, że zarówno my sami, w kraju, jak i nasi zagraniczni przyjaciele ciągle podkreślamy „polską specyfikę" sytuacji Kościoła katolickiego, katolicyzmu rozwijającego się w warunkach realnego socjalizmu, w warunkach materialistyczno-ideologicznego państwa komunistycznego. Miała to być historyczna probówka, w której mieszają się różne filozofie i światopoglądy, teorie społeczne szukające w dialogu nowej syntezy chrześcijaństwa z socjalizmem czy z marksizmem. Ta nadzieja między innymi ożywiała światową lewicę chrześcijańską w chwili wyboru polskiego biskupa na głowę Kościoła katolickiego. I moment przeze mnie opisywany miał zdecydować, czy w tej opinii, reprezentowanej - prawdę mówiąc - przez większość wpływowych mass mediów na Zachodzie, polski Papież zda egzamin z „postępowości", czy nie. Pytania testowe egzaminu sprowadzały się do kwestii, czy Ojciec Święty poprze „teologie wyzwolenia", czy też je potępi, czy stanie po stronie prawicowych, przeważnie powołujących się na chrześcijaństwo dyktatur latynoamerykańskich, czy też je napiętnuje, czy wreszcie poprze „czerwonych" biskupów, księży partyzantów, militantów i intelektualistów walczących o zmiany polityczno-systemowe kapitalizmu na formy socjalistyczne, czy też się od nich odetnie, tak jak byli do tego skłonni jego ostatni poprzednicy na Stolicy Piotrowej.
Ale odpowiadający nad Oceanem Atlantyckim na pytania dziennikarzy Jan Paweł II zaskoczył wszystkich tym, że jego wypowiedzi nie można było zakwalifikować ani po stronie „lewej", ani „prawej". W ogóle nie posłużył się ani razu terminem „teologia wyzwolenia" albo „socjalizm" czy „kapitalizm". Najczęściej wtedy powtarzanym przez niego wyrazem, głównie w dialogach angielskojęzycznych, był „real mań" - człowiek realny, rzeczywisty, żyjący w rzeczywistym, realnym świecie, a nie człowiek „idol socjalizmu" w warunkach fikcyjnego systemu wymyślonego przez filozofów, ideologów czy polityków i ekonomistów.
W roku 2004 ta personalistyczna wizja człowieczeństwa i społeczeństwa Jana Pawła II po wydaniu przez niego wielu encyklik i innych dokumentów nauczania jest znana, ale i tak nie zawsze rozumiana. W dodatku odnosi się już teraz nie do „fikcji" komunistycznej, pod której gruzami legło imperium sowieckie razem ze swoimi satelitami, lecz do fikcji „liberalnych mass mediów" łudzących mieszkańców Ziemi mirażem dobrobytu, sukcesu i słodyczy życia, jakie daje „liberalizm". Rzeczywisty człowiek podobnie nie przystaje do tej wyimaginowanej „nierzeczywistości". Rzeczywistość jest inna. Jaka?
Zdarzyło się w przeszłości, że w czasie kolejnej prywatnej kolacji u Ojca Świętego w rozmowie prowadzonej przed następną jego pielgrzymką do jeszcze komunistycznej Polski zacząłem mówić o czymś, przyjmując za priorytet „walkę z socjalizmem". Papież mi wtedy odpowiedział, że nie jest ważna koncepcja czy realizacja nawet ustroju, o ile nie narusza on godności człowieka, jego praw w ramach „dobra wspólnego" i wolności religijnej.
To wszystko trudno było i jest wytłumaczyć, ponieważ jest bardzo proste. Poza tym treść zmienia swój sens zależnie od tego, czy ktoś patrzy na człowieka i świat współczesny „oczami wiary", czy też powątpiewania. Niekoniecznie powątpiewania w naukę Kościoła rzymskokatolickiego czy w ogóle w chrześcijaństwo, ale w jakiekolwiek bezwzględne prawdy, w Prawdę jako taką, o walorach etycznych obejmujących dobro, miłość, szczęście, a nie wieszczenie zgrozy i katastrofy. Wobec tego, co się wówczas działo, mój rozum był bezsilny. Nie potrafiłem ani sobie, ani komukolwiek wytłumaczyć, co oznacza fakt, że oto biskup peryferyjnej archidiecezji jednego z mało znanych krajów ogromnego świata - Polski - leci jako następca świętego Piotra, Namiestnik Chrystusa na ziemi, luksusową maszyną ku setkom milionów wyznawców Ewangelii, oczekujących od niego wyzwolenia, nadziei na lepszą przyszłość, oczyszczenia ze
zła zewnętrznego i wewnętrznego. A w dodatku ja, moralnie i umysłowo marnie przygotowany, zamieszany jestem w wielką przygodę, w historię zbawiania świata.
Ale oto realny Kościół Ameryki Łacińskiej, którym są rzeczywiści ludzie żyjący w biedzie i zaniedbaniu cywilizacyjnym, przywitał nowego Papieża w słoneczne popołudnie w stolicy San Domingo. Kiedy „Dante Alighieri" zataczał koło przed lądowaniem, można było dostrzec z góry (jak kadr filmu) oznaki dyktatury południowoamerykańskiej. Runway lotniska kończył się obszernym miejscem kołowania przed terminalem. Na placu widać było kwadrat galowych białych mundurów generalicji i rządu, a obok też biały, ale niesfornie uformowany kwadracik biskupów i kleru. W tropikalnym upale wszyscy byli ubrani w jasne sutanny. Cały teren lot