Marek Skwarnicki "Z Papieżem po świecie" "Książka ta przedstawia wydarzenia związane z osobą i pontyfikatem Jana Pawła II, których byłem uczestnikiem od października 1978 roku do końca lipca 2004. Większość moich wspomnień dotyczy dziennikarskich podróży z Janem Pawłem II na różne kontynenty. Ale wiele z opisywanych tu sytuacji jest związanych z innymi ważnymi wydarzeniami w Kościele, które zapisywałem na gorąco w dzienniku". Marek Skwarnicki Marek Skwarnicki - ur. w 1930 r., poeta, publicysta, felietonista, od 1958 r. do przejścia na emeryturę w 1991 r. w zespole redakcyjnym "Tygodnika Powszechnego". Publikował felietony w miesięczniku "Znak" i w tygodniku "Wprost". W do robku prozatorskim ma m.in. książki: Podróże po Kościele (1983), Australijska wiosna (1988), Dziennik 1982-1990 (1998), Jan Paweł II (2002) i Mój Miłosz (2004). Jest laureatem nagród, m.in.: Fundacji im. Kościelskich (1967) i ostatnio nagrody im. Franciszka Karpińskiego (2002). Marek Skwarnicki "Z Papieżem po świecie" Świat Książki Od Autora Książka ta przedstawia wydarzenia związane z osobą i pontyfikatem Jana Pawła II, których byłem uczestnikiem od października 1978 roku do końca lipca 2004. Większość moich wspomnień dotyczy dziennikarskich podróży z Janem Pawłem II na różne kontynenty i do wielu krajów, przeważnie na pokładzie papieskiego samolotu. Ale wiele z opisanych tu sytuacji jest związanych z innymi ważnymi wydarzeniami w Kościele, które zapisywałem na gorąco w dzienniku. Książka ta nie pretenduje do bycia książką popularnonaukową ani nawet publicystyczną. Z ponad stu zagranicznych podróży Jana Pawła II dotyczy jedynie kilkunastu. Są to po prostu moje wspomnienia związane z wyborem biskupa, którego poznałem jeszcze jako księdza, na papieża, co zdeterminowało dalszy bieg i sens mojego życia. Nasz październik 22 września 1978 roku - a więc ponad ćwierć wieku od dnia, gdy piszę te wspomnienia - wysłałem do żony list z Neuchatel w Szwajcarii, zapowiadający mój powrót do Krakowa na 7 października. Dom Zygmunta Marzysa, bliskiego przyjaciela, emigranta, który i tym razem gościł mnie w czasie podróży, opuściłem 22 września. Przyjechałem tam z niemieckiego Fryburga, gdzie uczestniczyłem w Dniach Katolickich (Katholikentag) wraz z polską delegacją. Jej członkiem był też ksiądz Franciszek Macharski, ówczesny rektor Metropolitalnego Seminarium Duchownego w Krakowie. W Szwajcarii czekałem na rozpoczęcie w Rzymie dorocznej sesji Papieskiej Rady ds. Laikatu, której członkiem byłem od 1976 roku. Stąd wyruszyłem na południe przez Berno, Florencję do Rzymu. Jeszcze od Zygmunta zadzwoniłem do mej watykańskiej dykasterii, by otrzymać zgodę na wcześniejszy przyjazd, bo miałem brać udział w uroczystości objęcia przez Jana Pawła I rzymskiego biskupstwa w bazylice katedralnej św. Jana Chrzciciela na Lateranie. Minął miesiąc od chwili wyboru nowego papieża po śmierci Pawła VI. Zachowałem z tamtych dni Notificazione Urzędu Ceremonii Papieskich. Była to instrukcja przeznaczona dla papieskiej świty, do której byli zaproszeni: kardynałowie, patriarchowie, arcybiskupi i biskupi, opaci i „prelati donore" z klerem diecezjalnym i wymienionym na końcu „Membri del Consilium de Laicis", czyli z moim przyjacielem, Guzmanem Carriąuiry, szefem oddziału międzynarodowych organizacji laikatu, stale pracującym w Watykanie. W dzienniku zapisałem wówczas: Siedzieliśmy z Guzmanem w drugim rzędzie od konfesji, tuż za komunistycznym burmistrzem Rzymu. Przechodząc, Jan Paweł I lekko skłonił się w jego kierunku. Szedł piechotą, bo „sedia gestatoria" przestały już być używane do noszenia papieży. Msza piękna. Cały kler Rzymu składał papieżowi homagium. Liturgia łacińska z chórami. Wieczorem spacer i wino, które piłem z księdzem Tadeuszem Kirschke w restauracji pod Panteonem. Kirschke był wtedy kapelanem Wolnej Europy w Monachium. Zawsze go spotykałem, będąc w Rzymie, w pensjonacie Casa Pallotti, gdzie miałem co roku watykańskie zakwaterowanie. Był pallotynem. Codziennie odprawiał rano mszę w tamtejszej kaplicy. Ja byłem „ludem Bożym", on - celebransem. Spotkanie z księdzem Tadeuszem na początku nowego pontyfikatu było przypadkowe i jak zawsze radosne. Znaliśmy się od lat. Każdy emigrant czuje nostalgię za ojczyzną, obcując z Polakiem z kraju. Kirschke w dodatku był wciąż w Polsce „obecny" swym głosem emitowanym z Monachium, gdzie znajdowała się radiostacja Wolna Europa. Gdyby znalazł się w Polsce, byłby niechybnie aresztowany. A oto kolejne notatki: 27 września 1978 roku Dziś po południu zaczynamy obrady w Palazzo San Calli-sto. Rozmowa z kardynałem Nevesem (kard. Lucas Morrei-ra Neves ówczesny wiceprzewodniczący Papieskiej Rady ds. Laikatu). Kolacja znowu z księdzem Kirschke. Dożywia mnie (i „dopija" wyśmienitym winem). Myślę wciąż o przeżyciach na Lateranie. Nowy papież robi wrażenie niezdecydowanego. 29 września Wczorajsze narady w San Callisto chaotyczne. Ale miałem piękne, zagadkowe sny. Naprzód pojawiły się moje dzieci, Marysia i Krzyś, z którymi zwiedzałem jakieś amerykańskie muzeum. Aż niespodziewanie ujrzałem zakole Tybru widoczne z Ponte Sisto obok Casa Pallotti z wystającą nad horyzontem kopułą Bazyliki św. Piotra. Nad całym tym krajobrazem powiększała się i rozrastała błękitna poświata. I usłyszałem śpiew: „Jeruzalem, Jeruzalem moje miasto rodzinne". Powtarzałem te słowa głośno, siedząc z otwartymi oczyma w pościeli. Jadalnia w Casa Pallotti znajdowała się na dole. Żeby do niej wejść, trzeba było minąć portiernię. Przy kontuarze portiera stała grupa pensjonariuszy i członków naszej Rady. Radio powtarzało w kółko komunikat o nagłej śmierci papieża Jana Pawła I Wkrótce pojawił się kardynał Opilio Rossi (przewodniczący Rady). Opowiadał, że rano był przy łożu Zmarłego i ucałował jego rękę. Pomyślałem, że jedyne co pozostaje po 33-dniowym pontyfikacie, to wspomnienie zniewalająco bezbronnego uśmiechu papieża Lucianiego. Przeszedł do historii jako „Papież uśmiechu". Potem poszliśmy do kaplicy w podziemiu kościoła, gdzie Eucharystię celebrował arcybiskup Derry z Ghany w asyście arcybiskupa Worlocka z Liverpoolu. Zapamiętałem tę ceremonię na zawsze. Kilka dni przedtem na Lateranie siedziałem tylko dwa rzędy foteli za Zmarłym! 14.30. Jestem na prawie pustym placu św. Piotra. Pod Spiżową Bramą wydłuża się ogonek do złożenia hołdu Zmarłemu. Muszę wracać na obrady. Kardynał Yillion (ówczesny sekretarz Stanu) zezwolił na ukończenie sesji bez prawa głosowania i podejmowania jakichkolwiek decyzji. Wszystkie okna Pałacu Apostolskiego są zasłonięte okiennicami. Szok. 15.05. Piazza Santa Maria in Trastevere. Cisza. Nikt nie pokrzykuje. Włosi, rozmawiając, nie machają rękami. Jakież jednak jest wielkie przywiązanie rzymian i Włochów do papieży. 22.10. Po kolacji umówiłem się z arcybiskupem Rubinem, delegatem Prymasa Polski ds. Duszpasterstwa Polskiej Emigracji. Pójdziemy do niego z Jerzym Turowiczem, który obejrzał Całun w Turynie, gdzie wczoraj terroryści zabili jakiegoś człowieka - 12 kul w brzuch! Znowu San Piętro. Dużo policji i karabinierów. Ludzi mało. Amerykańska TV ABC wypróbowuje światła pod Spiżową Bramą. Poszedłem jeszcze powłóczyć się po ulicach, ale cały Rzym zamarł. Tylko na Piazza Navona kloszardzi i narkomani snuli się wokół fontanny jak duchy między niebem i piekłem. Co też zrobią tam, w Górze, z tym „współczesnym cyrkiem", oszołomionym nędzą własną i świata? 1 października Wczoraj byłem przy przeniesieniu zwłok Jana Pawła I z pałacu do Bazyliki. Staliśmy z księdzem Józefem Michalikiem na stopniu przed kratą zewnętrzną świątyni. Gregoriańska Litania do Wszystkich Świętych. Zwłoki w papieskich szatach. Za trumną niesiono pastorał. Tłum klaskał!? Robiło to wrażenie, że Papież nadal żyje. 2 października Dzisiaj, w kaplicy San Callisto odbyła się msza za Zmarłego. Wczoraj byłem na kolacji u Lidii Tresalti na Trasteve-re. Była tam też Emma Cavalaro i wielu gości ze szczytów włoskiej Akcji Katolickiej. Wypytywali mnie wyłącznie i w szczególny sposób o kardynała Wojtyłę. Czyżby coś wiedzieli? -Ale o czym? We włoskiej telewizji wywiad z bratem zmarłego Papieża. Młodszy od niego zwykły pan z bródką. Płakał. W środę pogrzeb. W czwartek wolne, a w piątek odlot. Nad miastem szaleje burza. Leje. Chciałbym się już schronić w domu. Przed sesją w San Callisto wstąpiłem do kościoła Matki Bożej na Trastevere. Ślepy przez psa prowadzony do ołtarza przystępował do komunii. 3 października Kolacja w restauracji Goethego. Wino z najprzyjemniejszym towarzystwem z sesji Rady. Jutro pogrzeb Papieża. Kardynał Wojtyła już w Rzymie. Nadal pada. Mówią o kardynale Sirim jako o przyszłym papieżu. Ja coraz częściej myślę o Wojtyle... Zachowane z tamtych dni notatki przypominają mi dzisiaj, że 5 października 1978 roku zostaliśmy z Jerzym Turowiczem zaproszeni na lunch do Polskiego Kolegium na 13.00. Zawiadomił mnie o tym spotkaniu ksiądz Dziwisz. W podróżnej teczce odnalazłem przechowywany list, który otrzymałem od kardynała Wojtyły z Krakowa z datą 8 września 1978 roku: Szanowny i Drogi Panie Redaktorze. Dziękuję za Pańskie słowa skierowane do mnie po śmierci Ojca Św. Pawła VI. Dziękuję również za pamięć i modlitwę w ciągu dni pogrzebu, a potem konklawe. Następca śp. Pawła VI - papież Jan Paweł I - wybrany zostal w dniu 26 sierpnia, w uroczystość Matki Bożej Częstochowskiej, co ma dla nas swą szczególną wymowę. Proszę przyjąć serdeczne życzenia błogosławieństwa Bożego dla Pana i Jego Rodziny. Karol Kardynał Wojtyła Z tym dokumentem w kieszeni, którego treść wtedy całkowicie już się zdezawuowała, poszedłem na Piazza Remuria. W sali jadalnej Kolegium Polskiego, którego rektorem był wtedy ksiądz Józef Michalik, zastaliśmy jeszcze biskupów Wesołego i Strobę, amerykańskiego biskupa z San Francisco, odpowiedzialnego za sprawy duszpasterstwa polskich Amerykanów. Kardynał Wojtyła, zazwyczaj bardzo opanowany, tym razem był niezwykle ożywiony. Przy stole nie rozmawiano o konklawe, lecz o problemach duszpasterskich w Kalifornii. Po posiłku zaproszeni zostaliśmy z Turowiczem do saloniku, gdzie Kardynał przyjmował zawsze gości. Ten salonik nie jest wielki i łączy się z sypialnią i łazienką, gdzie mieszkał zawsze, będąc w Rzymie arcybiskup Krakowa. Siedzieliśmy na stylowych miękkich fotelach i kanapce, a Kardynał wypytywał mnie o przebieg sesji Papieskiej Rady ds. Laikatu, której przede mną był konsultorem. Później, jako Papież, widząc mnie w gronie tej Rady, mawiał żartobliwie: -A pan Marek to mnie stamtąd wygryzł. - Teraz wysłuchał mojej relacji o dyskusji na temat duszpasterstwa masowego, które po Soborze właściwie na Zachodzie zlikwidowano, czemu się dziwiłem, a on z uśmiechem skomentował: - To nareszcie pan Marek doszedł do tego, o co chodzi. Dawniej nie dawało się ich do tego przekonać. - Ich oznaczało Watykan, Zachód. I nagle Kardynał zmienił ton i począł nam w pewnym podnieceniu opowiadać, jak kilka dni temu - w dniu śmierci Jana Pawła I, gdy jeszcze o niej nie wiedział - wizytował bielsko-bialską parafię w Złotej Górze. Rozszalała się straszliwa burza. Coś musiał osobliwego wówczas przeżywać, skoro głośno o niej w Rzymie opowiadał. Zaraz potem trzeba było się żegnać. Tak nas z Jerzym silnie przy tym żegnaniu przygarnął do siebie, jakby odjeżdżał w daleką podróż, która nie wiadomo, gdzie się skończy. W kolejce już czekała na niego siostra Emilia Ehrlich, bliska współpracowniczka. W drzwiach ksiądz Dziwisz nam powiedział: - Módlcie się za niego, by wrócił do Krakowa. To spotkanie pamiętam z fotograficzną dokładnością. Szliśmy ulicą prowadzącą do Koloseum obok Łuku Triumfalnego Augusta. - Co my zrobimy, jak go wybiorą - odezwałem się do Jerzego. - Nie wybiorą go, najpewniejszy jest Hume - odpowiedział Jerzy. Kardynał Hume rzeczywiście był wymieniany wśród kandydatów na papieża i stał się ulubieńcem kół dziennikarskich. Jerzy uległ tym spekulacjom. Zamilkłem więc, by nie narażać się na śmieszność wynikającą z filopolonizmu, niemodnego w intelektualnych kołach świeckich katolików w kraju i zagranicą. A jednak ze wzrastającą pewnością myślałem o czymś nieprawdopodobnym. Wciąż miałem przed oczyma żegnającego nas Kardynała, który, gdy usłyszał, że jutro lecę do Krakowa, zamilkł. Potem powiedział: - Proszę tam wszystkich pozdrowić. Dzisiaj zapytuję sam siebie, dlaczego właściwie wróciłem wtedy do Krakowa. Mogłem się gdzieś w Rzymie zagnieździć i być świadkiem wyboru nowego papieża. Jednak nie było mnie wiele tygodni w domu, a bilet lotniczy rezerwowany trzy miesiące wcześniej nie mógł być zmieniony bez dopłaty. A ja nie miałem już lirów. Odleciałem więc do Polski, mając wszakże w kieszeni bilet na lot powrotny do Rzymu na 20 października 1978 roku. Po prostu był to bilet na nowe zebranie Europejskiego Forum Laikatu, a w rzeczywistości -jak się niebawem okazało - na inaugurację pontyfikatu Jana Pawła II. Po przylocie do Krakowa wszedłem rano do redakcji na Wiślnej i powiedziałem do kolegów: - Gdybyśmy byli dobrymi dziennikarzami, to byśmy szybko pojechali do Wadowic, by przygotować materiały na ewentualny wybór Wojtyły. - Odebrano moje słowa jako złudzenia polocentrystów. Tylko żona była przejęta moimi spekulacjami popartymi ostatnimi przeżyciami w Rzymie. Obserwowaliśmy rozwój sytuacji w Watykanie, słuchając radia. Telewizja polska nie zajmowała się wtedy sprawami Kościoła. Nadawano komunikaty o wyznaczonych godzinach. Na kartce wypisałem sobie imiona „pa-pabilis", aby podczas ogłaszania wyboru wiedzieć, o kogo chodzi. 16 października po południu leżałem na dywanie i złościłem się, nie mogąc wyłapać z powodu zagłuszania głosu spikera z Wolnej Europy. Tylko ta stacja była wtedy wiarygodna. Wciąż mi się wpychało Radio Luksemburg ze swoją młodzieżową muzyką. I oto raptownie szumy i trzaski się skończyły. Francuski spiker zapowiedział połączenie z Watykanem, po czym usłyszałem owo słynne do dzisiaj: „habemus papam Carolum...". Wydałem z siebie niesamowity wrzask. Zbiegli się domownicy i wszyscy zaczęli się obejmować, a kobiety płakać. Na miasto wyległy tłumy krakowian. Był to odruch radości, którą nie wiadomo było, jak wyrazić wobec milczenia radia i telewizji o wyborze kardynała Wojtyły. Następnego dnia w redakcji rozszalało się dziennikarskie piekło. Coraz tłumniej poczęli napływać z lotnisk Warszawy i Krakowa telewizyjni, radiowi i prasowi dziennikarze z zagranicy. Przecież nikt tam nic nie wiedział o kardynale Wojtyle. Zdumienie mieszało się z sensacją. Za pięć dni odleciałem z Krakowa do Rzymu. Podczas lotu zapisałem: 20 października W samolocie ksiądz Gorzelany, Halinka Bortnowska, Adam Bujak. Siedzę razem z biskupem Strobą, ale dziwnie jest małomówny. Samolot nazywa się „Mickiewicz". Pod tą samą datą: Zakwaterowanie mam w Domus Mariae, gdzie wita mnie Maurice Ruby, Francuz, prezes Forum Europejskiego Laikatu. Spotykamy się z działaczami włoskiej Akcji Katolickiej podnieconymi wyborem Wojtyły. Niektórzy patrzą na mnie jakby z przymilnym uśmiechem i zarazem wyrzutem w oczach, że Wojtyła nie jest Włochem. Na Via Anicia u Gawrońskich Turowicz w euforii dawania non stop wywiadów. Oddaję mu przywiezione od Anny papierosy (tańsze w Polsce niż na Zachodzie) i szalik. - Bo jeszcze się tam przeziębi - rzekła Anna, gdy mi go wręczała. Wracam przez plac św. Piotra. Mokro i pusto. Przygotowują bariery i krzesła na jutrzejszą uroczystość. Dzwonię do Guzmana z PCL z prośbą o bilety na jutrzejszą mszę. Śpię w obszernym, paradnym pokoju. Za oknem dwie wielkie pinie, a za nimi park. Jutro początek - czegoś niesłychanego. Inaguracja W domowym archiwum zachowałem bilet wstępu na uroczystość inauguracji pontyfikatu Jana Pawła II. Miałem miejsce nr 630 w sektorze „S". Otrzymałem też książeczkę zawierającą pełny tekst liturgiczny obrzędów. Tekst ten w dwóch miejscach z łaciny przemieniał się w język polski. Gdy ustał łaciński śpiew psalmu responsoryjnego - „Chwalcie Pana wszystkie narody, / wysławiajcie Go wszystkie ludy. / Bo potężna nad nami Jego Łaska, / a wierność Pana trwa na wieki" - lektor odczytał fragment 1. Listu św. Piotra w rodzinnym języku jego następcy. Dzień był słoneczny. Wydawało się jakby to była Niedziela Wielkanocna. Tłumy zapełniały cały plac i sięgały aż po Tyber. Pod obeliskiem na środku placu widoczne były rzesze młodych Włochów z ruchu Comunione e Liberazione z wielkim transparentem: „Wspólnota i Wyzwolenie". Dziś wiemy, że było to wprowadzenie do wielkich haseł pontyfikatu, chociaż sam Ojciec Święty, mimo że nawet jakoś faworyzował ów ruch, z nim się nie utożsamiał. Polskość nowo wybranego papieża związana była ze zbliżeniem Wschodu i Zachodu. Dotyczyła wewnętrznej spójności Kościoła, rozdzielonego jeszcze „żelazną kurtyną". Tylko sakramentalna wspólnota, zespolona wiarą, nadzieją i miłością, ma moc wyzwoleńczą prawdy. A wszyscy przecież wiedzieliśmy, że Kościół jest również rozdzierany przez lewicujące, progresistowskie ruchy i teologie, między innymi Hansa Kiinga i integrystów biskupa Lefebvre'a. Do tego dodajmy jeszcze różnice pomiędzy Kościołem ubogich i Kościołem boga- tych, totalitarnych dyktatorów przysięgających na Ewangelię przy objęciu władzy, a gnębiących lud latynoamerykański czy na Filipinach. Wreszcie olbrzymie obszary ateizmu, forsowanego przez państwa komunistyczne albo krzewiącego się wśród spadkobierców kultury judeochrześcijańskiej. W tym to czasie na Mszy Świętej inaugurującej kolejny etap życia Kościoła czytano list Pawłowy: „Najmilsi: Starszych, którzy są wśród nas, proszę ja, również starszy, a przy tym świadek Chrystusowych cierpień oraz uczestnik tej chwały, która ma się objawić: paście stado Boże, które jest przy was, strzegąc go nie pod przymusem, ale z własnej woli, jak Bóg chce; nie ze względu na niegodziwe zyski, ale z oddaniem; i nie jak ci, którzy ciemiężą gminy, ale jako żywe przykłady owczarni. Kiedy zaś objawi się Najwyższy Pasterz, otrzymacie niewiędnący wieniec chwały". Modlitwa wiernych odmawiana była w wielu językach, ale pierwszą z nich odczytano po polsku. Koło mnie siedział z żoną Stanisław Gebhard, sekretarz „międzynarodówki" chadeckiej, emigrant polityczny, z którym się przyjaźniłem. Gdy Ojciec Święty wypowiedział słynne słowa: „Nie lękajcie się!", wzięte wszak z Ewangelii, na placu wybuchł entuzjazm. Staszek w tym momencie jęknął: - Nareszcie! Ja zaś krzyknąłem: - Alleluja! Po latach przygnębienia i strachu, pod koniec wieku totalizmów i horrorów współczesnej historii, przepojonej lękami sztuki, w czasach realnie zagrażającej nam wojny atomowej, nowy Biskup Rzymu woła: -Nie lękajcie się. A w momencie przygasania oklasków i wrzawy dodaje: - Otwórzcie drzwi Chrystusowi! Wtedy od razu człowiek sobie wyobraził, co w tym momencie - i w czasie całej mszy transmitowanej na żywo do Polski -dzieje się w kraju. Większość ludzi oglądała przebieg inauguracji pontyfikatu Papieża Wojtyły we własnych mieszkaniach. Ale już niedługo, bo w czerwcu następnego roku, wyzbywając się lęku przed bezpieką i ewentualnymi szykanami komunistycznego systemu, wyszliśmy na place i ulice miast całego kraju. To wszystko, co się działo już teraz, było początkiem konania systemu totalitarnego. Do historii tamtych wielkich dni dołączam jeszcze wspomnienie dwóch wydarzeń, w których też dane mi było uczestniczyć: dziękczynnej Mszy Świętej za wybór polskiego Papieża w bazylice Jezuitów II Gesu oraz audiencji dla Polaków w Auli Pawła VI. Zwłaszcza to drugie wryło mi się w pamięć. Ponieważ o audiencji zdecydowano nieoczekiwanie dla watykańskiej administracji, przeto nie żądano na nią biletów. Podobno Szwajcarzy wpuszczali każdego, kto potrafił powiedzieć po polsku: Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus. Znalazłem się gdzieś w połowie sali, w ścisku, i nie miałem szansy zobaczyć przechodzącego nieopodal Ojca Świętego. Stanąłem więc na krześle. Ale na to krzesło wszedł również jakiś Murzyn. W tej sytuacji, pozostając w braterskim uścisku z czarnym chrześcijaninem, mogliśmy obaj zachować równowagę. Gdy trzy metry przed sobą ujrzałem twarz przechodzącego Papieża, krzyknąłem: - Ojcze Święty! - i wyciągnąłem ku niemu ręce. Zatrzymał się i też zawołał: - Jeszcze się zobaczymy, panie Marku! Wtedy, straciwszy równowagę, musiałem zeskoczyć na ziemię. Murzyn spadł z krzesła, a mnie już było wszystko jedno, co będzie dalej. Były oczywiście przemówienia, okrzyki i śpiewy. Mimo ostrzeżeń niektórych osób, które z obawy przed władzami PRL zalecały, by hymn Boże coś Polskę śpiewać z refrenem „Ojczyznę wolną pobłogosław, Panie" - tysiące zebranych wolało buntowniczo śpiewać: „Ojczyznę wolną racz nam wrócić, Panie". Poza dziennikiem zachowałem też korespondencję zagraniczną; telegramy były nadawane natychmiast po wyborze Papieża, listy przyszły później. Lidia Tresalti wysłała depeszę rano 17 października z rzymskiego dworca kolejowego Termini. Napisała: „Pamiętając nasze spotkanie w moim domu i uczestnicząc w Twojej radości, pełna nadziei - Lidia". Em-ma Cavalaro, też działaczka włoskiej Akcji Katolickiej, depeszowała po prostu: „Deo gratias. Alleluja". Mayer, członek PCL z Paragwaju, wysłał telegram w dniu wyboru Papieża. Pisał: „Szczęście z polskimi braćmi w Janie Pawle Drugim". Podobna depesza nadeszła z Australii od Bryana, członka watykańskiej Rady. Przyszedł też list z Izraela. Nadany był 29 października z Jerozolimy przez znajomego Żyda amerykańskiego, profesora socjologii z Bostonu. Poznałem go w Krakowie. Zwiedzaliśmy krakowski Kazimierz, Oświęcim, zaprosiłem go do domu. David Hillel pisał: „Niedawno doszły do mnie wiadomości o wyróżnieniu, jakie spotkało Twój Kościół. Oczywiście gdy usłyszałem o wyborze Papieża Jana Pawła II, pomyślałem o Tobie i o przyjemnym naszym spotkaniu w Krakowie. Mam nadzieję, że to przypomnienie wesprze Cię i doda odwagi w wykonywaniu Twojego ważnego zawodu i że ten nowy most między Wschodem i Zachodem będzie wsparciem dla pokoju. Przeżywam piękny czas w Jerozolimie. Trwają najważniejsze święta Roku Żydowskiego. Serdecznie HILLEE'. Najdroższą jednak pamiątką jest list z Watykanu, datowany: 26 października 1978, z winietą papieską w lewym, górnym rogu i odręcznym podpisem Jana Pawła II: Drogi Panie Marku - Bóg zapłać za dobre słowo. Ufam, że zobaczymy się przy najbliższym Pańskim pobycie w Rzymie. Potem otrzymaliśmy życzenia na Boże Narodzenie z opłatkiem. W tym też czasie napisałem wiersz oddający to wszystko, co przeżyłem w Rzymie. ?i Watykan po krakowsku Gdybym w pierwszą sobotę stycznia 1979 roku nie wygramolił się, mimo mrozu, z domu, by w Krakowskim Seminarium Duchownym obejrzeć pokaz filmu księdza Stokłosy o św. Stanisławie biskupie, to nie wiem, jak by się ułożyły dalsze moje losy. Bo zaraz po projekcji, na której był obecny nominat na nowego arcybiskupa Krakowa, ksiądz Franciszek Macharski, podszedł do mnie ksiądz Tadeusz Pieronek i spytał, czy jako często podróżujący dziennikarz nie mam przypadkiem ważnego na wyjazd paszportu. Miałem. W połowie stycznia organizowano zebranie władz Pax Romana w Barcelonie, więc by się nie denerwować w święta, wydarłem paszport z depozytowej gardzieli milicji. - No, to może pan lecieć z pielgrzymką krakowską na uroczystość nadania sakry biskupiej do Rzymu w nadchodzące święto Trzech Króli - cieszył się ksiądz Pieronek. - Mogę - odpowiedziałem z zachwytem. Wielka poezja o mędrcach podróżujących do Betlejem, podtrzymana przez wiersz T.S. Eliota pt. Podróż Trzech Króli, zawsze wymienia trudy owej podróży: gwałtowne przeciwności przyrody, między innymi mróz i śnieżyce. Podobnie było z kilkudziesięcioosobową pielgrzymką krakowską wyruszającą z Warszawy do Rzymu w przeddzień święta Objawienia. Wynajętym samolotem LOT-u mieliśmy odlecieć na południe 5 stycznia 1979 roku około 22.00. Wystartowaliśmy o świcie dnia następnego, bo na dworcu lotniczym całą noc przetrzymano nas, 21 tłumacząc, że a to główny pilot zachorował, a to Rzym nie ustalił nowego czasu lądowania. Po prostu były to szykany, osobliwe zamiłowanie komunistów do grania na nosie ludziom Kościoła, a tym razem Papieżowi. Przecież lecieliśmy na jego zaproszenie na uroczystość przekazania przezeń władzy nad Archidiecezją i Metropolią Krakowską swemu następcy. Czekaliśmy na lot do Rzymu na Okęciu nocą, już po kontroli paszportowej, więc nie można było ani wyjść (byłoby to według ówczesnych przepisów przekroczenie granicy państwa bez prawa ponownego jego opuszczenia), ani porozumieć się ze światem zewnętrznym. Telefonów na sali odlotowej nie było, a komórkowe jeszcze nie istniały. Radzono sobie dobrze i w tych warunkach. Na dworze było około -25°C, a przez oszklone ściany zawiewało czasem śniegiem, ale akurat siadłem obok proboszcza ze wsi podhalańskiej, który miał „nale-weczkę na wisienkach" i wiejską kiełbasę... Na dworcu Fiumicino czekał na nas osobisty sekretarz Ojca Świętego. Wydaje się, że byliśmy bliscy skandalu dyplomatycznego o sporym zasięgu. Pokój w Rzymie w pensjonacie zgromadzenia czeskich sióstr dzieliłem z Adamem Bujakiem. Dla Adama był to początek światowej kariery artysty fotografika. Uzyskał natychmiast prawo poruszania się po Watykanie i obecności w miejscach zarezerwowanych dla urzędowych fotografów Arturo Mari i pana Felici. W czasie obrzędów w Bazylice św. Piotra mszę koncelebrowali z Ojcem Świętym dwaj pomocniczy biskupi krakowscy: Julian Groblicki i Stanisław Smoleński. Tym razem polski język rozbrzmiał już w samej Bazylice św. Piotra. I z tej uroczystości zachowałem watykański modlitewnik. Oto głos proroka Izajasza: „Powstań, świeć Jeruzalem, bo przyszło twe światło i chwała Pana rozbłyska nad tobą. Bo oto ciemność pokrywa ziemię i gęsty mrok spowija ludy, a ponad tobą jaśnieje Pan i Jego chwała jawi się nad tobą. I pójdą narody do twojego światła, królowie do blasku twojego wschodu. Podnieś oczy wokoło i popatrz: Ci wszyscy zebrani zdążają do ciebie...". Dla pielgrzymów, którzy spędzili noc na Okęciu, były to słowa nadziei. Zapamiętałem jeszcze dwie ważne uroczystości przeżywane przez całą naszą pielgrzymkę. Pierwszą z nich była Eucharystia sprawowana dla nas przez Jana Pawła II w Kaplicy Sykstyńskiej. W homilii Celebrans ujawnił, że było jego intencją, by tu właśnie, gdzie przyjął wybór na papieża, modlić się z rodakami, i że od tamtej chwili znalazł się tu ponownie po raz pierwszy. Śpiewaliśmy polskie kolędy. Sąd Ostateczny przed nami, a nad moją głową Bóg Ojciec stwarza Adama. Pomiędzy palcem Wszechmocnego i palcem budzącego się do życia człowieka ukryta jest delikatna „przestrzeń dotknięcia" - tchnienie życia wiecznego. W ówczesnej homilii Jan Paweł II podkreślił, że ma prawo -jako najwyższy pasterz Kościoła - odwiedzić swoją ojczystą owczarnię. Nacisk w homilii położony był na uniwersalność papieskiej roli w świecie, a nie prawa Papieża Polaka, chociaż jednocześnie było to bardzo patriotyczne przemówienie. Czy Papież Wojtyła pojedzie do Polski? To pytanie zadawał sobie cały świat podzielony na zimnowojenne dwa obozy. Przyznam się, że byłem pewien odwiedzin Papieża w Polsce, ale nie kresu komunizmu. Z kolei komuniści w Polsce, czyli tak zwana władza, robili, co mogli, by ograniczyć wpływ pontyfikatu. Chciano go zredukować do roli patriotycznej, pozbawić roli religijnej i kulturowej. Patriotyzm był deską ratunku dla ateistycznej władzy PRL. Coś z tego pozostało w mentalności „postkomunistów" do dzisiaj. Drugim wielkim wydarzeniem tamtych dni była audiencja dla krakowian. Po wejściu Ojca Świętego do Sali Klementyńskiej, swobodnego w ruchach i bardzo pogodnego, jakby nic się w tym czasie nie stało, przemawiał naprzód arcybiskup Franciszek Macharski. Mówił w imieniu nas wszystkich, ale specjalnie Archidiecezji Krakowskiej, bo audiencja nie była ogólna. Ojciec Święty wygłosił powtarzaną w przyszłości myśl o sukcesji apostolskiej, którą kontynuują wszyscy biskupi. Każdy z nich jest sukcesorem historycznym pierwszych apostołów. Obecny Biskup Rzymu to Następca Piotra, ale jego linia genealogiczna na miejsce Piotrowe przebiega przez życie i męczeństwo św. Stanisława, krakowskiego biskupa, którego 900-lecie śmierci Archidiecezja Krakowska i cała Polska, której święty jest też patronem, obchodziły w 1979 roku. Było to kolejne domaganie się szybkiego wpuszczenia go przez władze PRL do kraju. Stanisławowska rocznica wypadała na początku maja. Próby podróży do Polski Pawła VI nigdy się nie udały z powodu sprzeciwu komunistów i nacisku Sowietów. Najpogodniejszą częścią audiencji było spotkanie każdego z uczestników z Papieżem, który wręczał im różańce i błogosławił. Mnie położył rękę na ramieniu i powiedział: - No cóż, panie Marku, polecimy razem do Puebla. San Domingo-Meksyk-Bahamy Historia mojej podróży na Dominikanę, do Meksyku i na wyspy Bahama miała początek już w listopadzie 1978 roku. Kiedy ją ogłoszono, wydrukowałem w „Tygodniku Powszechnym" artykuł pt. „Papież jedzie do Meksyku", opierając się w nim na wiedzy o Ameryce Łacińskiej, jaką wyniosłem, współkierując Pax Romana. Po Soborze Watykańskim II Kościół latynoamerykański przejawiał wielką żywotność; był pełen fermentów teologicznych, określanych mianem „teologii wyzwolenia". Poznałem ją z pierwszej ręki w 1974 roku na sympozjum Pax Romana w Amecameca pod Mexico City, dokąd przyjechali militanci katoliccy z wielu krajów tamtego kontynentu. Byli wśród nich też twórcy nowych teologii. Po ukazaniu się artykułu napisałem list do Rzymu z pytaniem, czy istnieje możliwość lotu z Papieżem na tę wyprawę. Zawiózł go ksiądz Andrzej Bardecki, asystent kościelny „Tygodnika Powszechnego", którego Ojciec Święty zaprosił na Boże Narodzenie. Była to podróż prywatna. Andrzej wrócił z pozytywną odpowiedzią, a zaraz potem nastąpiła nominacja nowego Metropolity Krakowskiego i opisana właśnie pielgrzymka. Gdy więc w dzień po audiencji krakowianie odlecieli pod Wawel i Tatry, zgłosiłem się do księdza Dziwisza i powiedziałem mu o decyzji Ojca Świętego zabrania mnie na „volo papa-le", czyli samolotem czarterowanym przez Watykan na użytek Papieża, ze świtą i kurialnymi dostojnikami oraz grupą około sześćdziesięciu dziennikarzy akredytowanych przy Watykańskim Biurze Prasowym. W Rzymie przebywałem dalej, czekając, by udać się na sympozjum Pax Romana do Barcelony, a po powrocie lecieć do Meksyku. Ale jeszcze przed ową Barceloną ksiądz Dziwisz zadzwonił do mnie, bym przyszedł rano, 12 stycznia, na poranną Mszę Świętą do prywatnej kaplicy Papieża. Tu znowu odwołuję się do ówczesnych zapisków w dzienniku: Wejście schodami od strony Bramy św. Anny. Tam na podwórzu oczekuje mnie siostra sercanka. Uruchamia windę jakimiś zakodowanymi kluczykami. Wchodzę do małego pokoiku, gdzie zdejmuję płaszcz, i dalej idę długim korytarzem, dosyć niskim, w porównaniu z innymi pomieszczeniami pałacu. Nagle z jakichś drzwi wychodzi Ojciec Święty. Przyklęknąłem, całując go w rękę. Weszliśmy do kaplicy. Papież długo modlił się na klęczniku przed ołtarzem. Obecne tam były tylko krakowskie sercanki, dwaj sekretarze: Dziwisz, Magee (Irlandczyk z czasów poprzednich papieży), jakiś „cywil" (kamerdyner Gudel) i jeszcze dr Wanda Półtawska z córkami. Ukrzyżowany Chrystus nad ołtarzem jest bez cierniowej korony i przez to ma jeszcze bardziej „człowieczy" wygląd. Profil Jego twarzy rzuca cień na załamanie tła bocznej ściany. Msza po włosku cicha i skupiona. Komunia z rąk Ojca Świętego. Znów długa medytacja. Papież, wychodząc, skinął na mnie, wziął pod ramię i idąc, rozmawiał o wyjeździe do Puebla. W tym miejscu winien jestem wyjaśnienie, co właściwie oznacza wymienianie ciągłe - w związku z podróżą do Meksyku -nazwy miasta Puebla. Otóż głównym celem papieskiej podróży była wtedy Konferencja Episkopatów Ameryki Łacińskiej na temat ewangelizacji kontynentu. Takie konferencje odbywają się co parę lat i wyznaczają politykę ewangelizacyjną, pastoralną i społeczną. Obecne zgromadzenie miało mieć miejsce w mieście Puebla. To była niezwykle ważna konferencja, bo na amerykańskim kontynencie żyje około 50% wiernych Kościoła rzymskokatolickiego. Kościół latynoamerykański był w tym czasie rozdzierany konfliktami natury teologiczno-społecznej, Papież więc dal priorytet tym właśnie społeczno-ekonomicznym sprawom i tak została zapoczątkowana ideowa linia pontyfikatu Jana Pawła II, który znał problemy biedy i zamożności, wojen i rewolucji komunistyczno-ateistycznej z praktyki. Latynosi mają talent kreowania mitów zarówno teologicznych, jak i romantyczno-rewolucyjnych. Treścią ówczesnych sporów był bardziej mit niż teologia i jej „plakatowy" bohater: ksiądz z karabinem na czele „antyburżuazyjnej partyzantki". Takie to problemy czekały na Ojca Świętego. Ale jeszcze znajdowaliśmy się w przytulnej i miniaturowej, w stosunku do wielkich państw, Italii. Nadal zapisywałem swoje przeżycia w dzienniku: Niedziela, 14 stycznia Skończyły się deszcze. W Rzymie jest zimno. Niebo ma nie pastelowy, lecz jaskrawy blask i miasto ogląda się w chłodnych, ostrych zarysach. W nocy, gdy wracałem z Kolegium Polskiego z kolacji z polskimi księżmi, nad Koloseum świecił księżyc w pełni. Jest obecnie w mieście piękniej niż zazwyczaj, bo nie ma natłoku turystów. Rzym wskutek tego jest bardziej włoski, czyli swojski. Na mszy niedzielnej byłem w Piotrowej bazylice. Poniedziałek, 15 stycznia Rano o 9.00 rozmowa z księdzem Dziwiszem w apartamentach papieskich. Widok z nich na ośnieżone góry okalające miasto od południa. W saloniku na postumencie głowa grecka, starożytna płaskorzeźba z marmuru, portret Pawła VI i Matka Boska Częstochowska. Kontakty elektryczne ze złoconymi insygniami papieskimi. Meble renesansowe. Rozmawialiśmy, jak mam załatwić swoje wizy wjazdowe przez Sekretariat Stanu i przeprowadzić rozmowę z mon-signorem Pancirollim, dyrektorem Watykańskiego Biura Prasowego. Wieczorem, przed kolacją u Papieża, Szwajcar w Porta Santa Anna skłonił halabardę i życzył mi spędzenia miłego wieczoru i dobrego apetytu. Wiedział, dokąd idę. Papież wszedł i zaprosił mnie do pokoju stołowego. W towarzystwie obydwu sekretarzy siedziałem naprzeciw Ojca Świętego z początku niezręcznie zaaferowany, a potem zacząłem się hamować, by nie być zbyt swobodnym (wino!). Tematy: poezja, Ameryka Łacińska, konferencja w Puebla i Polska. Bardzo mu się spodobał mój artykuł o dylemacie moralnym Latynosów - chrześcijan, drukowany w „Tygodniku Powszechnym". Na odchodnym ucałował mnie w policzek i uścisnął. Wyszedłem nieco „ogłupiały"... Dopiero gdy znalazłem się na międzynarodowym lotnisku rzymskim Fiumicino (25 stycznia 1979 roku) zdałem sobie sprawę, jak bardzo zmieniła się moja życiowa sytuacja, jakie czekają mnie próby poznawania i rozumienia świata. Była godzina 3.00, gdy wokół specjalnego wyjścia, zwanego w międzynarodowym języku portów lotniczych check in (z napisem „volo papale"), poczęli się gromadzić dziennikarze akredytowani przy Sala Stampa. Mieliśmy towarzyszyć Janowi Pawłowi II w pierwszej zagranicznej, międzykontynentalnej podróży. Dziś już odbył ich ponad 100. W czasie 90. i 91. podróży, a właściwie pielgrzymek odbytych z Ojcem Świętym pod Górę Synaj, a potem do Aten, Damaszku i na Maltę, cztery lata temu, miałem lat 70, lecąc wtedy do Meksyku, miałem lat 49. W ciągu minionych lat pontyfikatu brałem udział jako reporter (poza Polską) dwanaście razy, w tym w trzech wielkich pielgrzymkach, oprócz Meksyku, na Filipiny i do Japonii, do Kanady i Australii. Przez dwadzieścia sześć lat pontyfikatu nic się nie zmieniła procedura lotniskowa odprawy dziennikarzy „volo papale". Najbardziej podejrzani dla policji są zawsze dziennikarze telewizyjni ze skomplikowanym sprzętem w metalowych skrzyniach. Oni będą zawsze znajdować się najbliżej Ojca Świętego. Dziennikarska „piechota", dawniej z magnetofonami, dzisiaj z dodanymi do nich laptopami, nie jest tak podejrzana. Wtedy też tylko wybrani zostali na dworcu lotniczym, by móc transmitować pojawienie się Papieża w towarzystwie prezydenta Republiki Włoskiej, a reszta współtowarzyszy podróży, gdy już prezydent odjechał limuzyną, musiała siedzieć na swoich miejscach wewnątrz samolotu linii Alitalia o nazwie „Dante Alighieri". Gdy dzisiaj przypominam sobie raz jeszcze ową nazwę samolotu świadczącą o wielkiej tradycji kultury Włoch, kojarzę ją sobie przede wszystkim z Piekłem Dantego, z dantejskimi sytuacjami na naszej ziemi. Kojarzę ją również z niedawno opisywaną, a wtedy świeżo przeżywaną Mszą Świętą Polaków w Kaplicy Sykstyńskiej, gdzie Ojciec Święty, mając w tle olbrzymi fresk Michała Anioła, mówił, że pierwszy raz znalazł się tam po konklawe. W tej kaplicy odpowiedział: „Tak, Panie" -jak Piotr Jezusowi na pytanie, czy Go kocha, po to by usłyszeć: „Paś owce moje". Paś „w obliczu" sądu ostatecznego, piekła i nieba, i ukazanych na freskach losów pierwszych ludzi, a potem całej ludzkości. Nie mogłem wtedy przewidzieć, że Jan Paweł II zaprosi mnie jesienią 2002 roku, bym mu towarzyszył w konsultacji na temat Medytacji nad Księgą Rodzaju na progu Kaplicy Sykstyńskiej i innych części Tryptyku rzymskiego. Tymczasem, gdy w samolocie lecącym do Meksyku sprzątnięto po śniadaniu i miano roznosić drinki, nagle przy kotarach oddzielających ogonową część samolotu od watykańskiej świty, za której pomieszczeniem z kolei był już apartament gabinetu Ojca Świętego, rozpoczął się jakiś ruch między postawnymi „aniołami stróżami" - jako że trudno nazywać ich „gorylami" w zbyt świeckim języku epoki. Za chwilę w jednym z przejść ukazał się Papież (w pierwszej chwili pomyślałem o nim jeszcze: „O, Kardynał przyszedł"). Kamerzyści i fotoreporterzy wskakiwali na fotele, a nawet na ich oparcia, wszyscy oczywiście wstali, bo pierwszy raz się zdarzyło, by jakikolwiek papież odwiedzał w samolocie dziennikarzy. Nie wiem czemu - bo miejsce miałem nieco odleglejsze -polecono mi pierwszemu podejść do Ojca Świętego. To była jedna z trudniejszych chwil w moim życiu, bo w świetle jupiterów światowych telewizji miałem zrobić coś dziennikarskiego, będąc raczej lirykiem, a nie depeszowcem. W jakim języku wśród przedstawicieli mediów światowych mówić do Ojca Świętego. Byłem tam jedynym Polakiem. Włączyłem magnetofon i po polsku spytałem, co mam przekazać czytelnikom „Tygodnika Powszechnego", który reprezentowałem. Papież odpowiedział: Im bardziej oddalam się od Włoch, Polski, Europy, czuję się coraz bliżej Włoch, Polski i Europy, myślę, że i wy czujecie się coraz bliżej mnie, gdy się oddalam. Wie pan, czym jest dla nas Częstochowa, jakie mam stamtąd doświadczenia. Pielgrzymuję teraz do Matki Bożej z Guadalupe. I tu, i tam Matka Boża jest czczona przez wiernych społeczeństw, które wiele wycierpiały w historii. Z perspektywy 26 lat pontyfikatu ta wypowiedź jest bardziej znacząca, niż wtedy myślałem. Zajęci stosunkiem Papieża do „teologii wyzwolenia" i marksistowskiej inwazji na kontynent Ameryki Środkowej i Południowej, korespondenci, którym tę wypowiedź przetłumaczyłem, w ogóle chyba jej nie zrozumieli, sądząc, że polski Papież mówi o Czarnej Madonnie. Nic nadzwyczajnego. Poza tym nie chce, być może, poruszać drażliwych politycznie tematów. Tak jednak nie było. To było jego bardzo ważne osobiste wyznanie, czego świadectwem jest książka Wstańcie, chodźmy! wydana na początku roku 2004, w której wspominając pierwszą podróż apostolską, podkreśla, że na decyzję jej podjęcia miała wpływ chęć pielgrzymowania do sanktuarium w Guadalupe. Powiedział mi więc wtedy Papież, nie że leci na konferencję w Puebla, lecz że pielgrzymuje do sanktuarium Matki Bożej w Guadalupe, do sanktuarium całego tamtejszego kontynentu, a zwłaszcza Meksyku. Meksyku, w którym w XX wieku Kościół był krwawo prześladowany. Jeszcze w chwili naszego tam przylotu obowiązywało prawo zabraniające w miejscach publicznych noszenia duchownym sutann i habitów. W świetle doświadczeń wyniesionych z Częstochowy, gdzie obraz Matki Bożej był nawet za czasów Władysława Gomułki „aresztowany" przez władze PRL, by nie wożono go po całej Polsce, papieskie porównanie nie było wyłącznie „dewocyjne". Masowe duszpasterstwo pielgrzymkowe, Wielka Nowenna, poświęcenie Narodu Matce Bożej - to wszystko miał na myśli Papież, kiedy wypowiedział parę słów po polsku w drodze do Meksyku. Mówił też o społeczeństwach, które „wiele wycierpiały" w historii. Była w tym porównaniu aktualizacja „cierpień" społecznych, narodowych i religijnych obydwu krajów. Ale większość pytań korespondentów zagranicznych dotyczyła nie Matki Boskiej z Guadalupe, lecz stosunku nowego papieża do problemów społecznych i politycznych Ameryki Łacińskiej, a zwłaszcza do tamtejszych dyktatur, oraz „teologii wyzwolenia"; teologicznej ideologii inspirującej wielu katolickich bojowników Trzeciego Świata, duchownych i świeckich do walki z niesprawiedliwością, nawet z bronią w ręku. Odpowiedzi na te pytania miały być próbą „postępowości" lub „reakcyjności" nowego papieża. Nigdy jeszcze przedtem terminologia używana przez obserwatorów i uczestników przemian w Kościele posoborowym, sprowadzającym je do schematu „postępowości" i „konserwatyzmu", nie wydała mi się tak uboga, jak w czasie podniebnej konferencji prasowej, która trwała prawie godzinę i skończyła się już nad Francją. Był to dla mnie samego ważny moment w przeżywaniu wiary. Każdy Polak, chce czy nie chce, jest zdeterminowany „formacją" intelektualną katolicyzmu, w którym się wychował. Spory o „konserwatyzm" i „postępowość" żywe były i przechodziły przez rozmaite fazy w ciągu wszystkich lat kształtowania się mojej postawy czytelnika, a potem redaktora „Tygodnika Powszechnego", pisma uważanego wtedy za awangardowe, proponującego swoim czytelnikom katolicyzm świadomy, współczesny, otwarty na nowe idee i reformy dokonujące się zarówno przed Soborem Watykańskim II, w czasie jego trwania, jak i po zakończeniu. O ile jednak w latach pięćdziesiątych i sześćdziesiątych XX wieku istniał jakiś paralelizm między sposobem ujmowania różnych zagadnień współczesnych przemian chrześcijaństwa przez nasze katolickie środowisko intelektualne i analogiczne grupy zachodnie, zwłaszcza francuskie i belgijskie, o tyle w latach siedemdziesiątych ubiegłego wieku te wspólne drogi zaczęły się rozchodzić. Nie było to tak zauważalne w samej Polsce. Ale ja już od wielu lat uczestniczyłem w życiu świeckich organizacji katolickich Zachodu i coraz silniej odczuwałem wzrastającą odmienność perspektyw, dążeń, kryteriów oceny ewolucji życia chrześcijańskiego po Soborze Watykańskim II u nas i w pozostałych częściach Kościoła powszechnego. Do wyboru kardynała Wojtyły na papieża te różnice wydawały się niejasne, nieraz wątpliwe, zdawałoby się nieistotne. Przyzwyczajony był człowiek do tego, że zarówno my sami, w kraju, jak i nasi zagraniczni przyjaciele ciągle podkreślamy „polską specyfikę" sytuacji Kościoła katolickiego, katolicyzmu rozwijającego się w warunkach realnego socjalizmu, w warunkach materialistyczno-ideologicznego państwa komunistycznego. Miała to być historyczna probówka, w której mieszają się różne filozofie i światopoglądy, teorie społeczne szukające w dialogu nowej syntezy chrześcijaństwa z socjalizmem czy z marksizmem. Ta nadzieja między innymi ożywiała światową lewicę chrześcijańską w chwili wyboru polskiego biskupa na głowę Kościoła katolickiego. I moment przeze mnie opisywany miał zdecydować, czy w tej opinii, reprezentowanej - prawdę mówiąc - przez większość wpływowych mass mediów na Zachodzie, polski Papież zda egzamin z „postępowości", czy nie. Pytania testowe egzaminu sprowadzały się do kwestii, czy Ojciec Święty poprze „teologie wyzwolenia", czy też je potępi, czy stanie po stronie prawicowych, przeważnie powołujących się na chrześcijaństwo dyktatur latynoamerykańskich, czy też je napiętnuje, czy wreszcie poprze „czerwonych" biskupów, księży partyzantów, militantów i intelektualistów walczących o zmiany polityczno-systemowe kapitalizmu na formy socjalistyczne, czy też się od nich odetnie, tak jak byli do tego skłonni jego ostatni poprzednicy na Stolicy Piotrowej. Ale odpowiadający nad Oceanem Atlantyckim na pytania dziennikarzy Jan Paweł II zaskoczył wszystkich tym, że jego wypowiedzi nie można było zakwalifikować ani po stronie „lewej", ani „prawej". W ogóle nie posłużył się ani razu terminem „teologia wyzwolenia" albo „socjalizm" czy „kapitalizm". Najczęściej wtedy powtarzanym przez niego wyrazem, głównie w dialogach angielskojęzycznych, był „real mań" - człowiek realny, rzeczywisty, żyjący w rzeczywistym, realnym świecie, a nie człowiek „idol socjalizmu" w warunkach fikcyjnego systemu wymyślonego przez filozofów, ideologów czy polityków i ekonomistów. W roku 2004 ta personalistyczna wizja człowieczeństwa i społeczeństwa Jana Pawła II po wydaniu przez niego wielu encyklik i innych dokumentów nauczania jest znana, ale i tak nie zawsze rozumiana. W dodatku odnosi się już teraz nie do „fikcji" komunistycznej, pod której gruzami legło imperium sowieckie razem ze swoimi satelitami, lecz do fikcji „liberalnych mass mediów" łudzących mieszkańców Ziemi mirażem dobrobytu, sukcesu i słodyczy życia, jakie daje „liberalizm". Rzeczywisty człowiek podobnie nie przystaje do tej wyimaginowanej „nierzeczywistości". Rzeczywistość jest inna. Jaka? Zdarzyło się w przeszłości, że w czasie kolejnej prywatnej kolacji u Ojca Świętego w rozmowie prowadzonej przed następną jego pielgrzymką do jeszcze komunistycznej Polski zacząłem mówić o czymś, przyjmując za priorytet „walkę z socjalizmem". Papież mi wtedy odpowiedział, że nie jest ważna koncepcja czy realizacja nawet ustroju, o ile nie narusza on godności człowieka, jego praw w ramach „dobra wspólnego" i wolności religijnej. To wszystko trudno było i jest wytłumaczyć, ponieważ jest bardzo proste. Poza tym treść zmienia swój sens zależnie od tego, czy ktoś patrzy na człowieka i świat współczesny „oczami wiary", czy też powątpiewania. Niekoniecznie powątpiewania w naukę Kościoła rzymskokatolickiego czy w ogóle w chrześcijaństwo, ale w jakiekolwiek bezwzględne prawdy, w Prawdę jako taką, o walorach etycznych obejmujących dobro, miłość, szczęście, a nie wieszczenie zgrozy i katastrofy. Wobec tego, co się wówczas działo, mój rozum był bezsilny. Nie potrafiłem ani sobie, ani komukolwiek wytłumaczyć, co oznacza fakt, że oto biskup peryferyjnej archidiecezji jednego z mało znanych krajów ogromnego świata - Polski - leci jako następca świętego Piotra, Namiestnik Chrystusa na ziemi, luksusową maszyną ku setkom milionów wyznawców Ewangelii, oczekujących od niego wyzwolenia, nadziei na lepszą przyszłość, oczyszczenia ze zła zewnętrznego i wewnętrznego. A w dodatku ja, moralnie i umysłowo marnie przygotowany, zamieszany jestem w wielką przygodę, w historię zbawiania świata. Ale oto realny Kościół Ameryki Łacińskiej, którym są rzeczywiści ludzie żyjący w biedzie i zaniedbaniu cywilizacyjnym, przywitał nowego Papieża w słoneczne popołudnie w stolicy San Domingo. Kiedy „Dante Alighieri" zataczał koło przed lądowaniem, można było dostrzec z góry (jak kadr filmu) oznaki dyktatury południowoamerykańskiej. Runway lotniska kończył się obszernym miejscem kołowania przed terminalem. Na placu widać było kwadrat galowych białych mundurów generalicji i rządu, a obok też biały, ale niesfornie uformowany kwadracik biskupów i kleru. W tropikalnym upale wszyscy byli ubrani w jasne sutanny. Cały teren lotniska został obstawiony przez pancerne pojazdy. Bateria dział oddała honorowe salwy i w dodatku przeleciały nad zebranymi wojskowe odrzutowce. Dopiero gdy autobus dla prasy, do którego w podnieceniu zapędzili nas miejscowi policaje, już po pocałowaniu przez Papieża ziemi Dominikany (po raz pierwszy wtedy ujrzano go na kolanach przed ludźmi, do których przybywa z papieską posługą), znalazł się na autostradzie biegnącej brzegiem Morza Karaibskiego, pojawili się najwdzięczniejsi gospodarze Biskupa Rzymu. Były to skromne grupki biednych ludzi ubranych w odświętne stroje; wśród nich wiele kobiet i dzieci trzepoczących kolorowymi chorągiewkami albo czepiających się kurczowo konarów drzew, z których widać lepiej, co się dzieje za linią strzeżoną przez setki porozstawianych wzdłuż całej trasy żołnierzy. Szczęśliwe twarze, bajkowy, perłowy błękit bezmiaru wód, palmy, zwiększający się upał i tumult, a potem w mieście bezmiar głów na ulicach oraz placach o hiszpańskiej, kolonialnej zabudowie, płaczących i śmiejących się, jakby marzenia ich już się spełniły w tym momencie i mieli odtąd bytować wyzwoleni od nieszczęść i zła. Tak witała w czasie pierwszej pielgrzymki Jana Pawła II najstarsza, pierwsza z założonych w XVI wieku na kontynencie latynoamerykańskim diecezja. Dokładnie erygowano ją 16 grudnia 1504 roku w miejscu in qua est postus Sancti Dominici. Byliśmy w Gnieźnie tamtej części świata. Sama wyspa została odkryta przez Krzysztofa Kolumba dwanaście lat przedtem. Papież następnego dnia odprawił Mszę Świętą w miejscowej katedrze, gdzie czczony jest grób Krzysztofa Kolumba. Nie ma pewności, czy ten jeden z czterech na świecie grobowców odkrywcy Nowego Świata jest autentyczny. Tego dnia pod wieczór Papież przewodniczył mszy na placu Indipendenza. Pośrodku stoi tam wielki pomnik z brązu Matki Ojczyzny, która trzyma na rękach ciało zabitego w walce o wolność ojczyzny syna. Widok dla Polaka znajomy, aczkolwiek dwuznaczny, gdyż to polscy legioniści napoleońscy pacyfikowali tu w wieku XIX bunt francuskiej kolonii. Przedtem Dominikana walczyła z Hiszpanami. Obecnie walka ta była naznaczona oporem przeciw zbytniej hegemonii USA. Dlatego odprawiający Mszę Świętą w dniu 25 stycznia 1979 roku Papież Polak, przedstawiciel narodu też setkami lat walczącego o niepodległość ojczyzny, był rzecznikiem zgromadzonego ludu. Z prasowej platformy widoczne były nieprzebrane tłumy wypełniające rozległe avenidy, u których krańca perliło się w zachodzącym słońcu i migotało morze. Śpiewano po polsku Bóg się rodzi, a potem ni stąd, ni zowąd Apel Jasnogórski. Chór był miejscowy i trochę to dziwnie brzmiało. Ale byliśmy przecież jeszcze w okresie bożonarodzeniowym. Jadłem kolację i spałem w hotelu nad brzegiem morza sam wśród leciwych Amerykanów spędzających tu zimowe wakacje. Baseny, fontanny, tańce pięknych Dominikanek; w tym miejscu w ogóle nie było odczuwalne to, co działo się tego dnia w mieście. Dla przybysza z „socjalistycznego" Krakowa to był udział w filmie panoramicznym madę in USA, reklamującym wakacje na Karaibach. Najbardziej realny był wtedy dla mnie krwisty befsztyk, jakiego w tamtych czasach niepodobna było zjeść nawet w restauracji „Wierzynek" na Rynku Głównym w Krakowie. Z wszystkich relacji z ówczesnych podróży Papieża wiadomo, że i w Santo Domingo, i potem w Mexico City, Puebla, Oaxaca, Guadalajarze i Monterrey gromadziło się mnóstwo ludzi. W tym sensie na pewno doświadczenia z Jasnej Góry wybitnie pomagały Ojcu Świętemu w pasterzowaniu kilkunastomilionowej nieraz rzeszy wiernych. Tylu ich zebrało się na lotnisku i na trasie przejazdu w stolicy do katedry w pierwszym dniu pobytu. Ludzi zgromadzonych wokół sanktuarium w Guadalupe następnego dnia też było mrowie. Dlatego po doświadczeniu spotkania z tak licznym i pięknym Kościołem Mexico City, gdy przedarłem się z kolegami do nowej i nowoczesnej Bazyliki Matki Bożej z Guadalupe, zamkniętej dla ograniczonej liczby uczestników Eucharystii, która inaugurowała Konferencję Episkopatów Ameryki Łacińskiej, poczułem się jak w skromnym i cichym kościele. Przeżyłem w nim jedną z ważniejszych chwil w życiu. Oto u szczytu amfiteatralnie zbudowanej świątyni oczy wszystkich były zwrócone ku ołtarzowi i znajdującemu się nad nim obrazowi, a właściwie obrazkowi Matki Bożej. Ukazała się Ona skromnemu rolnikowi, żeby upomnieć się o prześladowanych przez Hiszpanów Indian. Z tym posłaniem udał się do miejscowego biskupa. Dowodem, że Ją widział, były kwiaty wyrosłe na śniegu... Ten mały człowieczek przedstawiony na obrazie to przedstawiciel obecnych w katedrze i poza nią biednych ludzi Meksyku... Wewnątrz katedry ołtarz z celebransem wznoszącym kielich ku górze otoczony był wieńcem kardynałów i biskupów, niżej stali jeszcze inni biskupi oraz setki księży, potem świeccy z rozmaitych stowarzyszeń, także USA i Europy, i Bóg tylko wie, skąd jeszcze. Cały świat. Tę uroczystość transmitowano na wiele kontynentów. W czasach konfrontacji chrześcijaństwa z komunizmem na kontynencie najbardziej katolickim spośród obszarów Trzeciego Świata znaleźliśmy się oto w samym „oku cyklonu Ewangelii". Polska nie była objęta ówczesnym kręgiem informacji masowych mediów obecnych w czasie opisywanych wydarzeń. Było w Meksyku tylko dwóch dziennikarzy Polaków: Tadeusz Nowakowski z Radia Wolna Europa i ja z „Tygodnika Powszechnego". Trudno to dziś zrozumieć, ale na czas trwania papieskiej pielgrzymki wycofano z Meksyku nawet korespondenta „Trybuny Ludu". Któregoś dnia przybyła jeszcze jakaś pani z PAX-u i jako fotoreporter Ryszard Rzepecki ze „Słowa Powszechnego". Gdy znalazłem się na powrót w Rzymie i zadzwoniłem (ze studia Głosu Ameryki, o czym nikt nie wiedział, bo było to wtedy przestępstwem) do redakcji krakowskiej, Mietek Pszon, który odebrał akurat telefon, na moje pytanie, jakich materiałów potrzebują o podróży do Meksyku, wrzasnął: - Człowieku, my tu nic nie wiemy, bo Nowakowski z Wolnej Europy był ciągle zagłuszany! W tym miejscu mam obowiązek napisania słów paru o nieżyjącym już przyjacielu Tadeuszu Nowakowskim, z którym wpadliśmy sobie w objęcia pod Nuncjaturą Apostolską w Mexico City, obok autobusu zabierającego dziennikarzy na uroczystości do Guadalupe. Tego wybitnego emigracyjnego pisarza, doskonałego reportera i publicystę Polskiej Sekcji Radia Wolna Europa (z siedzibą w Monachium) poznałem pół roku wcześniej w niemieckim Fryburgu, gdzie Centralny Komitet Katolików Niemieckich zorganizował kolejny Katholikentag. Był to masowy zjazd dziesiątków tysięcy katolików, którzy słuchali referatów i przemówień wybitnych naukowców, także duchownych, oraz bawili się i modlili zarazem. W tym samym czasie kończyła swój pobyt w Niemczech delegacja polska reprezentująca nasz Episkopat, do której też należeliśmy razem z Pszonem. Czekaliśmy na przyjazd kardynała Wojtyły, który wraz z kardynałem Wyszyńskim i innymi biskupami odbywali pierwszą po drugiej wojnie światowej oficjalną wizytę na zaproszenie Episkopatu Niemiec Zachodnich. Istniało jeszcze wtedy NRD i stał mur berliński. Miał runąć dopiero po dziesięciu latach. Pszon pewnego dnia zaprowadził mnie do piwnego baru w budynku tamtejszej komendy wojsk NATO (to dla kawału, bo wówczas nazwa NATO wzbudzała gniew „obozu socjalizmu" i Paktu Warszawskiego) i tam spotkaliśmy się pierwszy raz z Nowakowskim, którego znałem tylko z lektur i codziennej audycji w Radiu Wolna Europa. Był zjadliwym antykomunistycznym gawędziarzem i ogromnie lubianym przez słuchaczy w kraju reporterem. I oto Nowakowski stoi przede mną w Mexico City o świcie pod Nuncjaturą, gdzie spał Papież, i ma niepewną minę. Wszyscy Polacy pracujący we „wrogich ośrodkach dywersji ideologicznej" mieli zawsze podczas spotkań takie miny. Kompleks czy obawa, by nas nie narażać, wprowadzać w zaambarasowanie nie wiem. To wszystko stało się nieważne, gdy razem zajęliśmy miejsca z napisem: „prenza" (prasa), gawędząc o wspólnych sprawach i słuchając wierszy Karola Wojtyły nadawanych pomiędzy komunikatami z papieskiej wizyty, muzyką i prognozami pogody. Przekład był Jana Zycha, dziś już nieżyjącego poety z Krakowa, który ożenił się z Meksykanką i osiadł w jej ojczyźnie na stałe. Kochał żonę i poezję Ameryki Łacińskiej. Teraz słuchałem w autobusie do Guadalupe Profili Cyrenejczyka i fragmentów Kamieniołomu. Gdy ruszyliśmy w kawalkadzie papieskiej zaraz za Ojcem Świętym, oglądaliśmy po drodze nieprzebrane tłumy oblepiające między innymi wielki pomnik Indianina, balkony i dachy domów, monumenty słynnych konkwistadorów i wodzów rewolucji. Teren Meksyku obejmował niegdyś nawet Kalifornię, a jedna z wersji legendy o powstaniu flagi stanowej Kalifornii, gdy Jankesi opanowywali San Francisco, mówi o tym, że zdarto spódnicę z kobiety w tłumie i naszyto na tej części ubioru emblemat - Niedźwiedzia Grizzly. Obecny Meksyk był już inny i gospodarczo całkowicie zdominowany przez Amerykanów. Mimo dyktatury „masońskich" bogaczy, którzy w roku 2000 stracili tam, pierwszy raz w historii nowoczesnego Meksyku, władzę, panowała w nim „łagodna demokracja". Tadeusz (jak będę nazywał Nowakowskiego) szamotał się z darowanym mu przez żonę automatycznym kodakiem, bo chciał koniecznie utrwalić Ojca Świętego jadącego wówczas nie papamobilem, lecz odkrytym, dużym dżipem wojskowym pomalowanym na biało. Każdego wieczoru Tadeusz nadawał to wszystko do Polski via Nowy Jork, gdzie to utrwalano, by przechowywać i opracowywać bieżącą audycję emitowaną na skutek różnic czasu o innych godzinach. A to, co nadawał, było zagłuszane od Łaby po Władywostok tysiącami urządzeń elektronicznych. Papież, pozdrawiany przez milionowe tłumy, już zwyciężał w socjalnej rewolucji Meksyku. Takie sytuacje powtarzały się potem przez cały pontyfikat na różnych kontynentach, zwłaszcza w Polsce i krajach Trzeciego Świata. W każdym razie wszędzie było tak, gdziekolwiek byliśmy razem z Tadeuszem, który nie opuścił za życia chyba żadnej podróży papieskiej poza Polską. W ojczyźnie mogli go aresztować. Pod koniec życia wrócił do kraju. Zmarł w rodzinnej Bydgoszczy. Wydał wiele książek o peregrynacjach papieskich. Szczęśliwiec. Nie był ograniczony cenzurą. Wspaniały to był człowiek i Polak. W Puebla witał nadjeżdżającą kawalkadę napis na wielkich zakładach samochodowych: ,yólkswagen też wita Papieża". W drodze przez przełęcze między wulkanami wysokości ponad 5000 metrów Papież wciąż przystawał, by błogosławić Indian, którzy nadciągnęli tam z osłami, mułami i feretronami... Przy wyjeździe ze stolicy można było zobaczyć piramidę z napisem: „Dziękujemy Ci, Panie Prezydencie, żeś zaprosił Jana Pawła II". W Puebla padła pierwsza kluczowa odpowiedź nowego Papieża na pytanie o stosunek Kościoła do teologiczno-wyzwoleńczych teorii i praktyk. Jan Paweł II oznajmił, że Chrystus nie był ani ideologicznym agitatorem, ani militantem z bronią w ręku. Od tej pory ksiądz katolicki winien był towarzyszyć biednym i prześladowanym aż do ofiary krwi, ale bez karabinu w ręku. Z czasem zszarzał agitacyjny obraz Che Guevary, a coraz wyraźniejszy stawał się obraz zastrzelonego przy ołtarzu biskupa Salwadoru Romero lub zamordowanego za głoszenie chrześcijańskiej solidarności społecznej polskiego księdza Jerzego Popiełuszki. Ale był to dopiero rok 1979. Następnego dnia Jan Paweł II odleciał do Oaxaca, miejscowości położonej czterysta kilometrów na południe od stolicy, gdzie spotkał się z indiańską ludnością. Z odległości wielu setek kilometrów, z zakamarków górskich już od dziesięciu dni ciągnęły do Oaxaca całe wioski Indian. Przepyszne ubiory z dzianych, kolorowych tkanin, obrzędowe tańce „dzikich" chrześcijan, powaga i płacz uciemiężonych, którzy szukają u białego Gościa oparcia i wstawiennictwa, obrony przed skorumpowaną władzą - oto widoki spotkania, które tak jak cała ówczesna meksykańska pielgrzymka Papieża miały przejść do historii jego pontyfikatu. Bo do dziś dnia wspomina się ją nie tylko jako moment położenia fundamentów nauki, ale i praktyki nauczania społecznego w minionych dwudziestu sześciu latach obecności Papieża Wojtyły w Rzymie. W Oaxaca ostro potępił tych, co uciskają innych, i wygłosił tezę, że własność jest jedynie „hipoteką społeczną", którą właściciel winien spłacać ludziom pracy. Papież przemawiał do tłumów wiernych z bardzo wysokiego podium, na które jednak udało się wskoczyć kilku błagającym o pomoc. Do dzisiaj w albumach z ówczesnej podróży reprodukowane jest zdjęcie Jana Pawła II trzymającego w ojcowskim geście na rękach kilkuletniego chłopca w indiańskim stroju; znana jest też podobizna Biskupa Rzymu w indiańskim pióropuszu. Potem była jeszcze Guadalajara. Tam dęte orkiestry słynnych mariacki towarzyszyły dziesiątkom tysięcy młodych, a kawalkada konna poprzedzająca papamobil obrzucona została z okien kamienic okalających plac przed miejscową katedrą gęstym deszczem kolorowych konfetti. Gdy Papież przemawiał do tłumów rozśpiewanej młodzieży skandującej żywy do dzisiaj slogan w języku hiszpańskim -Juan Pablo Segundo, ama te toto mundo - wdarł się do mikrofonu szept sekretarza Dziwisza: - Jesteśmy już bardzo spóźnieni. - Jak ich tak można zostawić - padła, też szeptem, odpowiedź. Ta moja pierwsza reporterska przygoda zakończyła się lądowaniem w Nassau. Był to tak zwany postój techniczny przed powrotnym przelotem nad oceanem do Europy. Jednocześnie było to spotkanie z miejscowym Kościołem. Zapamiętałem tropikalny, wilgotny upał. Z bardzo nowoczesnego lotniska jechaliśmy przez dżunglę wyboistą drogą na miejscowy stadion sportowy, na którym czekało kilka tysięcy zaspanych, czarnych katolików. Byliśmy spóźnieni cztery godziny. Na samym froncię rzędy krzeseł dla uprzywilejowanych. Orkiestra ubrana w dziewiętnastowieczne uniformy kolonialnej armii brytyjskiej. Czarne twarze i złote kręgi trąb i puzonów. Zjawia się Ojciec Święty, wita go miejscowy biskup, który mówi, że Kościół wysp Bahama oczekiwał Papieża w takim nastroju, jakby to miał być sen, a nie rzeczywistość. Nad ranem zobaczyliśmy Morze Tyrreńskie, a niebawem Rzym. Następnego dnia byłem zaproszony na kolację do Papieża razem z księżmi Polakami towarzyszącymi mu w meksykańskiej wyprawie. Odpoczywał w Castel Gandolfo. Z kolejną pielgrzymką Papież miał wybrać się do Polski. Chyba wtedy jeszcze targowano się z rządem PRL o datę wizyty. Była ona związana z 900-leciem śmierci św. Stanisława biskupa, zabitego na Skałce przez króla, którego biskup strofował. Komuniści bali się tej daty i święta, tradycyjnie związanego z homiliami prymasa Wyszyńskiego i kardynała Wojtyły upominającego się od państwa o prawa dla działalności kościelnej i szanowanie godności obywateli. Papież w Polsce Z perspektywy dwudziestu pięciu lat pierwsza wizyta Jana Pawła II w Polsce może się wydawać, zwłaszcza młodym Czytelnikom, czymś oczywistym i łatwym do zinterpretowania w świetle wszystkiego, co wydarzyło się potem w historii naszego kraju, Europy, a nawet świata. Ale przecież w momencie jego przylotu w czerwcu 1979 roku do Warszawy nikt nie spodziewał się ani tego, co powie Papież, ani jak na to zareagują komunistyczne władze i ludzie. Jedno było pewne, że władze były przerażone wizytą. Kiedyś Gomułka odmówił Pawłowi VI przyjazdu na Jasną Górę. Transmisję z inauguracji pontyfikatu Jana Pawła II opłacił rząd włoski, traktując to jako podarunek dla Biskupa Rzymu (wiadomość od Wandy Gawrońskiej pośredniczącej w tej sprawie w momencie, gdy TVP zrezygnowała z transmisji pod pretekstem braku pieniędzy). Co działo się w Meksyku i co tam mówił Papież, wiedzieli tylko czytelnicy „Tygodnika Powszechnego" i też PAX-owskiego pisma „Kierunki". Innych pism katolickich prawie nie było, poza jeszcze diecezjalnym katowickim „Gościem Niedzielnym". Telewizja w momencie lądowania Papieża na Okęciu poczęła transmitować głównie spotkania z władzami, a na zgromadzeniach liturgicznych pokazywała przede wszystkim grupki sióstr zakonnych, kler i starszych ludzi. Rzeczywistego, niebywałego w rozmiarach napływu tłumów wiernych nie oglądaliśmy w TV W prasie straszono ściskiem, by zniechęcić do uczestnictwa w papieskich spotkaniach; rozpowszechniano plotki o trumnach przewożonych z miasta do miasta, gotowych na transport zadeptanych przez fanatyczne tłumy wiernych, i o ostrych dyżurach szpitali. Poza niebywałą w treści i symbolice Mszą Świętą na placu Zwycięstwa (dziś Piłsudskiego) w Warszawie najlepiej pamiętani pobyt Ojca Świętego w Krakowie i Oświęcimiu. Pierwszy raz z bliska zobaczyłem go wewnątrz Katedry na Wawelu, gdzie odbywało się uroczyste, bo przy konfesji św. Stanisława, zakończenie Synodu Archidiecezji Krakowskiej. Dla krakowian widok Karola Wojtyły jako papieża na tronie, na którym zasiadał do tej pory jako kardynał, był pierwszym zaskakującym przeżyciem. Jana Pawła II przemawiającego obok ołtarza pod wysokim, drewnianym, prostym krzyżem na placu Zwycięstwa oglądaliśmy w domu, w Krakowie, na jeszcze czarno-białym ekranie telewizora. Był z nami ksiądz Adam (Boniecki), wówczas współredaktor „Tygodnika Powszechnego" i mój przyjaciel. Dwa fragmenty homilii wygłoszonej w pobliżu Grobu Nieznanego Żołnierza, przed którym modlił się Papież, pozostały do dzisiaj w historycznej pamięci narodowych przemian. Mówił wtedy Papież: Kościół przyniósł Polsce Chrystusa - to znaczy klucz do rozumienia tej wielkiej i podstawowej rzeczywistości, jaką jest człowiek. Człowieka bowiem nie można do końca zrozumieć bez Chrystusa. A raczej: człowiek nie może siebie sam do końca zrozumieć bez Chrystusa. Nie może zrozumieć ani kim jest, ani jaka jest jego właściwa godność, ani jakie jest jego powołanie i ostateczne przeznaczenie. Nie może tego wszystkiego zrozumieć bez Chrystusa. I dlatego Chrystusa nie można wyłączać z dziejów człowieka w jakimkolwiek miejscu ziemi. Nie można też bez Chrystusa zrozumieć dziejów Polski - przede wszystkim jako dziejów ludzi, którzy przeszli i przechodzą przez tę ziemię. Dzieje ludzi! Dzieje narodu są przede wszystkim dziejami ludzi. A dzieje każdego człowieka toczą się w Jezusie Chrystusie. W Nim stają się dziejami zbawienia. Dzieje narodu zasługują na właściwą ocenę wedle tego, co wniósł on w rozwój człowieka i człowieczeństwa, w jego świadomość, serce, sumienie. To jest najgłębszy nurt kultury. To jej najmocniejszy zrąb. To jej rdzeń i siła. Otóż tego, co naród polski wniósł w rozwój człowieka i człowieczeństwa, co w ten rozwój również dzisiaj wnosi, nie sposób zrozumieć i ocenić bez Chrystusa. „Ten stary dąb tak urósł, a wiatr go żaden nie obalił, bo korzeń jego jest Chrystus" (Piotr Skarga Kazania sejmowe). Trzeba iść po śladach tego, czym - a raczej kim - na przestrzeni pokoleń byl Chrystus dla synów i córek tej ziemi. I to nie tylko dla tych, którzy jawnie weń wierzyli, którzy Go wyznawali wiarą Kościoła. Ale także i dla tych, pozornie stojących opodal, poza Kościołem. Dla tych wątpiących, dla tych sprzeciwiających się. Prawdę mówiąc, ta chrystologia Jana Pawła II ani wtedy, ani dzisiaj nie jest dla wielu w pełni i dogłębnie zrozumiała, ale w ateizowanym przez dziesiątki lat społeczeństwie tak otwarte mówienie o chrześcijaństwie narodu, o chrześcijańskiej tradycji naszej historii było wstrząsem. W dodatku Papież zwracał się nie tylko do „wierzących", wiernych swego Kościoła, ale nawet do „sprzeciwiających się". Był to sposób myślenia i nauczania niezbyt wtedy (a może i dzisiaj) powszechny wśród polskiego duchowieństwa. Zadziwiający po dziś dzień był finał ówczesnej homilii: Dzieje Ojczyzny napisane przez Grób jednego Nieznanego Żołnierza. Przyklęknąłem przy tym grobie, wspólnie z Księdzem Prymasem, aby oddać cześć każdemu ziarnu, które - padając w ziemię i obumierając w niej - przynosi owoc. Czy to będzie ziarno krwi żołnierskiej przelanej na polu bitwy, czy ofiara męczeńska w obozach i więzieniach. Czy to będzie ziarno ciężkiej, codziennej pracy w pocie czoła na roli, przy warsztacie, w kopalni, w hutach i fabrykach. Czy to będzie ziarno miłości rodzicielskiej, która nie cofa się przed daniem życia nowemu człowiekowi i podejmuje cały trud wychowawczy. Czy to będzie ziarno pracy twórczej w uczelniach, instytutach, bibliotekach, na warsztatach narodowej kultury. Czy to będzie ziarno modlitwy i posługi przy chorych, cierpiących, opuszczonych. Czy to będzie ziarno samego cierpienia na łożach szpitalnych, w klinikach, sanatoriach, po domach: „wszystko, co Polskę stanowi". Skąd przychodzą te słowa? Księże Prymasie, tak głosi Akt milenijny, złożony przez ciebie i Episkopat Polski na Jasnej Górze: „wszystko, co Polskę stanowi". To wszystko w rękach Bogarodzicy - pod krzyżem na Kalwarii i w wieczerniku Zielonych Świąt. To wszystko: dzieje Ojczyzny, tworzone przez każdego jej syna i każdą córkę od tysiąca lat-iw tym pokoleniu, i w przyszłych -choćby to był człowiek bezimienny i nieznany, tak jak ten żołnierz, przy którego grobie stoimy... To wszystko: i dzieje ludów, które żyły wraz z nami i wśród nas, jak choćby ci, których setki tysięcy zginęły w murach warszawskiego getta. To wszystko w tej Eucharystii ogarniam myślą i sercem i wtaczam w tę jedną jedyną Najświętszą Ofiarę Chrystusa na placu Zwycięstwa. I wołam, ja, syn polskiej ziemi, a zarazem ja: Jan Paweł II papież, wołam z całej głębi tego tysiąclecia, wołam w przeddzień święta Zesłania, wołam wraz z wami wszystkimi: Niech zstąpi Duch Twój! Niech zstąpi Duch Twój! I odnowi oblicze ziemi. Tej Ziemi! Cytowane teksty są czysto religijne, ale w ówczesnej rzeczywistości były zaskoczeniem, bo nie były głoszone w świątyni, lecz na placu, w centrum stolicy państwa oficjalnie laickiego, ideologicznego, o orientacji czysto materialistycznej, zawierały hołd dla Żydów, a przecież wtedy dopiero co ucichła antysemicka propaganda państwowo-partyjna PZPR. To była „bomba". Papież przemawiał z telewizora, a my co chwila zrywaliśmy się z foteli, nerwowo przechadzając po pokoju. Trasa pielgrzymki papieskiej prowadziła przez Gniezno i Jasną Górę w Częstochowie do Krakowa. Wszędzie Papież latał helikopterem z Warszawy. W Krakowie zatrzymał się na ostatnie cztery dni. Z drugiego dnia pobytu w Krakowie zachowałem ważny dla mnie dokument - bilet wstępu do udziału w Papieskiej Mszy Świętej ku czci błogosławionego Maksymiliana Kolbego na miejscu obozu zagłady w Oświęcimiu-Brzezince. Ta karta wstępu była ozdobiona wijącym się wokół niej drutem kolczastym i opatrzona dużym napisem: „Byli więźniowie". Nie byłem więźniem Oświęcimia, ale w wieku lat 14 byłem więźniem Mauthausen. Wywieziono mnie tam pod koniec sierpnia 1944 roku z Powstania Warszawskiego. Wycisnęło to na mnie piętno na całe życie. W Oświęcimiu więziona była moja siostra Krystyna, wywieziona potem do Ravensbruck. Nie mam jednak zamiaru rozdrapywać tu ran. Chcę powiedzieć coś o wolności, o której była mowa przy okazji podróży meksykańskiej. Wolnymi są wszyscy ludzie, czy przyznają się do tego, czy nie, gdyż Bóg ich stworzył na swoje podobieństwo. To On w moim przekonaniu jest i źródłem, i pełnią wolności. Niekiedy czujemy jej smak, doświadczamy jej, jak to się stało z Polakami; w czasie pierwszej wizyty Ojca Świętego w ojczyźnie. Przeżywałem owo poczucie wyzwolenia ze zła tego świata i poczucie własnej godności wolnego człowieka właśnie na Mszy Świętej [ w Oświęcimiu w 1979 roku. Eucharystia sprawowana przez Na-| stępce Piotra na prochach milionów zadręczonych i pomordowanych ludzi była też odkupywaniem win oprawców. A tak na marginesie, niedawno odwiedziła mnie pewna Austriaczka, Monika, która poznawszy moje wojenne dzieje, zajęła| się nimi szczegółowo, tropiąc ślady sprzed pięćdziesięciu sześciu lat. Powiedziała mi, że most w Linzu zbudowany został z granitu wydobywanego w obozie koncentracyjnym w Mauthausen. Wtedy oznajmiłem jej, że przez miesiąc byłem całodziennym świadkiem korowodu ludzi w pasiakach niosących na ramionach granitowe głazy z kamieniołomu. Kto się przewrócił, dobijano go pałkami. Tego Monika nie wiedziała. Przybywający w czasach totalitarnych rządów do Polski Papież Polak przede wszystkim wyzwolił nas z lęku przed represjami władzy. Miliony ruszyły na miejsca spotkań i nikt by już nawet nie mógł, gdyby usiłował, zatrzymać tych pielgrzymów. Jednocześnie w czasie tej pielgrzymki Ojciec Święty wyzwalał nas z nieprawdy - przede wszystkim z wizji zniewolonej przez sowietyzujące nas marksizowanie. W lutym 1979 roku, po przylocie z Meksyku, byłem w Castel Gandolfo. Papież odpoczywał po morderczym maratonie latynoamerykańskim. Zapytałem nagle, co przygotowuje Ojciec Święty dla nas w kraju. - To będzie o historii. O naszej, polskiej historii - odpowiedział. Ponieważ tego rodzaju rozmów nigdy nie notowałem z obawy, by nie dostały się w nieodpowiednie ręce, przeto i kolejną wymianę opinii cytuję na własną odpowiedzialność z pamięci. Rozważając sprawy Trzeciego Świata, powiedziałem wtedy o obawie o powolną komunizację życia tam, gdzie różnica zasobności między bogatymi i biednymi jest zbyt wielka. Kościół w każdym razie winien strzec się związków z finansową oligarchią (niebawem miało coś podobnego wydarzyć się w Nikaragui). Papież, chwilę się namyślając, odpowiedział: - Nieważne jak nazwiemy jakiś ustrój; może być i socjalizm, byleby godność ludzka, prawa osoby i swoboda działania Kościoła były respektowane. Nie była to aprobata dla tak zwanego socjalizmu z ludzką twarzą, czyli socjalizmu PRL liberalizującego „taktykę walki proletariatu"; było to potwierdzenie, że ważny jest w tym wszystkim „realny człowiek" i jego dobro, a nie „idea człowieka", którą się forsuje propagandowo, ideologicznie, siłą wciela w życie. Czynił to zarówno faszyzm - sam spekulowałem sobie po tej wymianie zdań -jak i komunizm. Ideologia chrześcijańska też może wpaść w taką pułapkę. Dlatego pewnie za Jana Pawła II widoczne było delikatne dystansowanie się od politycznych partii chadeckich. „Człowiek jest bytem realnym", powtarzał - przypominam -Ojciec Święty dziennikarzom na pokładzie samolotu „Dante Alighieri". „Nie czymś dowolnie wymyślanym". Pytali mnie potem, co to właściwie znaczy, bo niby jako krakowianin mogłem to rozumieć lepiej. Prawdę mówiąc, zrozumiałem dopiero pełniej tę prawdę, gdy na placu Zwycięstwa w Warszawie powiedział Papież, że niepodobna zrozumieć człowieka bez Chrystusa ani dziejów Warszawy i Polski bez Niego. Samego siebie i innych ludzi nie zrozumie się, nie pojmie naszego człowieczeństwa - bez Chrystusa. Na Mszy Świętej w Oświęcimiu byłem z mym przyjacielem, Louisem Flemingiem, nazywanym w skrócie Lou, korespondentem „Los Angeles Time" przy Watykanie. Poznaliśmy się w samolocie do San Domingo, gawędząc o wszystkim, co się dzieje teraz w Kościele i świecie. Lou wypytywał mnie bardziej o filozofię i teologiczne poglądy Karola Wojtyły niż idee społeczne. Jak się potem okazało, służył w czasie wojny w US Navy i miał przekonania prawdziwie amerykańskie, to znaczy nigdy go żaden Hegel nie ukąsił, nie miał na to szans. Lou był anglikaninem. Razem ze swoją żoną zjawił się w maju 1979 roku w Krakowie, by jako rzetelny dziennikarz przygotować się do sensacyjnej wtedy wizyty Jana Pawła II w kraju komunistycznym, w jego własnej ojczyźnie. Zadzwonił wówczas do mnie i umówiliśmy się w moim mieszkaniu na popołudnie dnia następnego. Już rankiem tego dnia (o 7.00) zjawił się oficer UB. Wszedł, aby zapytać, czy moi synowie, studenci, są w domu. Wszyscy byliśmy w nocnych koszulach i piżamach, więc wyglądało to komicznie. Poszedł bez pożegnania. Chłopcy rozpoznali w nim oficera UB zajmującego się ruchem dysydenckim studentów. Chciał nas przestraszyć przed wizytą Flemingów. Mnie to rozzłościło. Podczas spotkania z Flemingami syn Krzysztof grał na gitarze i śpiewał zachwyconym Amerykanom między innymi Mury Kaczmarskiego. Otóż, Lou był teraz znowu w Polsce i staliśmy obok siebie w Oświęcimiu. Miasto było otoczone dużymi zgrupowaniami ZOMO. - Kogo oni się właściwie boją? - spytał wtedy Lou -Chyba samych siebie - odpowiedziałem. Wspomnienie gitarowego wieczoru przed papieską wizytą kojarzy się dzisiaj z przeżyciem spotkania Papieża Wojtyły ze studentami na krakowskiej Skałce, czyli miejscu, gdzie został przed wiekami zamordowany przez królewskich siepaczy św. Stanisław. Spotkanie to reżyserowane było już w tym czasie przez nielegalny ruch oporu, głównie związany z akademickim duszpasterstwem dominikanów w Krakowie. Ich protektorem był kardynał Wojtyła, który po tajemniczej śmierci jednego z działaczy studenckich, Stanisława Pyjasa, w czasie corocznej procesji Bożego Ciała, której trasa prowadziła pod Wawelem, wystąpił z atakiem na władze prześladujące studentów. Ale w czerwcu 1979 roku klimat kilkunastotysięcznego zgromadzenia studentów i młodzieży krakowskiej nie był wojowniczy. Przeciwnie, młodzi przyszli na spotkanie z Papieżem z kwiatami. I w pewnym momencie z odległych miejsc od papieskiego podium poczęto rzucać te kwiaty przed siebie, a ci, którzy je złapali, wraz ze swoimi bukietami ciskali je znowu dalej i w ten sposób nad głowami tłumów utworzyła się jak gdyby kwiecista rzeka płynąca w kierunku Gościa. Teraz myślę, że to spotkanie było początkiem do dzisiaj powtarzających się, słynnych już z liczebności i atmosfery spotkań Jana Pawła II z młodzieżą różnych krajów i kontynentów. Pierwsza po wyborze wizyta Papieża w Krakowie kończyła się niedzielną Mszą Świętą na Błoniach. Już w nocy ciągnęły tłumy na ów dziwny rezerwat murawy pośrodku miasta, na którym przed 1939 rokiem odbywały się wielkie defilady kawalerii. Redaktorzy „Tygodnika Powszechnego", do których wtedy należałem, mogli być, jako prasowa obsługa, blisko ołtarza. W tym wypadku nie było to dla mnie zbyt wygodne. Wolałbym znajdować się wśród tłumów i z ludźmi przeżywać ten niezwykły moment historii ich i mojego życia. W loży prasowej nieustannie trzeba było odpowiadać na pytania korespondentów przybyłych tu z całego świata, dotyczące tajemnicy tego fenomenu, którego stali się świadkami. Oto po dziesiątkach lat marksistowskiej indoktrynacji Biskup Rzymu przemawiał na terenie komunistycznego państwa do milionów ludzi, którzy przyszli do niego z własnej woli i niewątpliwie z wielkim uczuciem sympatii, a nieraz i miłości. W tamtej chwili nikt jeszcze nie wyobrażał sobie, że jest to początek końca sowieckiego imperium. I dziś wydaje się dziwne to, co dane nam było przeżyć na krakowskich Błoniach w czerwcu 1979 roku. A na zakończenie tej mszy ochrypłym już od wygłaszania przemówień głosem Jan Paweł II żegnał rodaków słowami: Musicie być mocni, drodzy bracia i siostry! Musicie być mocni tą mocą, którą daje wiara! Musicie być mocni mocą wiary! Musicie być wierni! Dziś tej mocy bardziej wam potrzeba niż w jakiejkolwiek epoce dziejów. Musicie być mocni mocą nadziei, która przynosi pełną radość życia i nie dozwala zasmucać Ducha Świętego! Musicie być mocni mocą miłości, która jest potężniejsza niż śmierć, jak to objawil św. Stanisław i błogosławiony Maksymilian Maria Kolbe. Musicie być mocni miłością, która „cierpliwa jest, łaskawa jest... nie zazdrości, nie szuka poklasku, nie unosi się pychą... nie pamięta złego; nie cieszy się z niesprawiedliwości, lecz wpółweseli się z prawdą". Która „wszystko znosi, wszystkiemu wierzy, we wszystkim pokłada nadzieję, wszystko przetrzyma", tej miłości, która „nigdy nie ustaje ...Proszę was: • - abyście mieli ufność nawet wbrew każdej swojej słabości, - abyście szukali zawsze duchowej mocy u Tego, u którego tyle pokoleń ojców naszych i matek ją znajdowało, - abyście od Niego nigdy nie odstąpili, - abyście nigdy nie utracili tej wolności ducha, do której On „wyzwala" człowieka, - abyście nigdy nie wzgardzili tą Miłością, która jest „naiwiększa", która się wyraziła przez Krzyż, a bez której życie ludz-kie nie ma ani korzenia, ani sensu. Proszę was o to przez pamięć i przez potężne wstawiennictwo' Bogarodzicy z Jasnej Góry i wszystkich Jej sanktuariów na ziemi polskiej, przez pamięć św. Wojciecha, który zginął dla Chrystusa nad Bałtykiem, przez pamięć św. Stanisława, który legł pod mieczem królewskim na Skałce. Proszę was oto. Wielka Pani - Poezja W tle wszystkich opisywanych wydarzeń ogólnych i przeżyć własnych pontyfikatu Jana Pawła II rozwijała się nie nić, ale wstęga poezji. Jej początek to kartka kardynała Wojtyły napisana do mnie odręcznie, z wizerunkiem Matki Bożej, którą znalazłem po ocknięciu się w czasie ciężkiej choroby w roku 1973 w Szpitalu im. Gabryela Narutowicza w Krakowie. Leżała na szpitalnym stoliku. Kardynał napisał: 8 XII (1972) t Drogi Panie Marku - Ponieważ slyszę, że musial Pan pójść do szpitala, zatem życzę powrotu do zdrowia i polecam Pana „Uzdrowieniu chorych". Liczę też na to, że gdy Pan już powróci do zdrowia, będziemy mogli pomówić o... poematach. Musi Pan rozwiać pewne moje wątpliwości w tej sprawie. Bardzo serdecznie pozdrawiam Kard. Karol Wojtyła Po opuszczeniu szpitala poszedłem do Kardynała, który mi przekazał maszynopis pt. Chrystus ze słowami: - Nie chodzi o to, by je pan ocenial, czy są dobre, czy nie, ale czy tego wiersza nie powinienem podpisać jako osoba duchowna, nawet jako kardynał. Radziłem Kardynałowi, by nie porzucał pseudonimu, o ile chce, by jego wiersze czytano „normalnie" jak każdą poezję. Bo przecież wiersz kardynała to co innego niż Jawienia. Okazało się, że przystał na to, bo ów wspaniały poemat ukazał się pod pseudonimem, ale ze zmienionym tytułem: Rozważania o śmierci. Problem widocznie powstał, gdy Autor zastanawiał się - jakże to, mój poemat o Chrystusie ukryty pod pseudonimem; takie świadectwo? To jest oczywiście moje tylko przypuszczenie. Dziewiętnastego grudnia, kiedy to posłałem w rewanżu moje ówczesne poema, otrzymałem kolejną ręcznie pisaną kartkę tej treści: Drogi Panie Redaktorze! Bardzo dziękuję za życzenia na Boże Narodzenie połączone z tak wspaniałym prezentem. Wiersze trzeba czytać powoli, smakować je. Postaram się tak uczynić. Przy okazji dziękuję za pomoc w moich własnych „poetyckich perypetiach". Wiele błogosławieństwa Bożego na teraz i na Nowy Rok Kard. Karol Wojtyła Czasami myślę, że ta moja rada spowodowała, że zostając papieżem, Ojciec Święty polecił wszelkie poprzednie swoje utwory sygnować: Karol Wojtyła, co w stosunku do Jan Paweł II, papież, wyglądać może na pseudonim. Jako Papież Karol Wojtyła nowych utworów długo nie ogłaszał, aczkolwiek wiele jego tekstów homiletycznych, a zwłaszcza modlitwy do Matki Boskiej są utworami poetyckimi. Dopiero w 2002 roku napisał wiersze składające się na Tryptyk rzymski. Po wyborze na Papieża Społeczny Instytut Wydawniczy „Znak" zadecydował o wydaniu trzech publikacji: Kalendarium życia Karola Wojtyły, zlecone księdzu Adamowi Bonieckiemu, zbioru przedmów i artykułów Kardynała w redakcji Józefy Hennelowej pt. Aby się nami Chrystus posługiwał i zebranych Poezji i dramatów, których wybór i układ Autor powierzył Jerzemu Turowiczowi i mnie. Wśród wybranych do druku dramatów znalazł się wówczas niedawno odnaleziony w papierach domowych przez przyjaciela Karola Wojtyły, Juliusza Kydryńskiego, dramat Brat naszego Boga. Utwór był literacko niedopracowany. Kydryński dał go do oceny Turowiczowi, a ten z kolei mnie. Gorąco popierałem druk Brata naszego Boga, tak że ukazał się w „Tygodniku Powszechnym". A było to uczynione przy pewnych wątpliwościach Autora, który uważał, że tylko drukowane, dopracowane do końca utwory winny być teraz publikowane zbiorowo. Okazało się potem, że Brat naszego Boga stał się najczęściej tłumaczonym i wystawianym dramatem. Mój upór, aby drukować ów dramat Karola Wojtyły, ściśle wiąże się z moimi opisami i deliberacjami rewolucyjnymi, a przede wszystkim społecznymi ruchami chrześcijańskimi, które powstały w Ameryce Łacińskiej, a wtedy rodziły się w Polsce. Bieżące wydarzenia polskie wskazują na takie samo powiązanie duchownych z świeckimi w walce o prawa człowieka i społeczną sprawiedliwość. W Polsce nie przybierało ono form ani teologicznych, ani nawet ideologicznych. Rodziła się po prostu „Solidarność". Na ogół w momencie pierwszej wizyty Jana Pawła II wszyscy „buntownicy" chcieli „poprawiać socjalizm", a jego kompletna likwidacja jeszcze niewielu aktywnym dysydentom przychodziła do głowy. Ewentualnie „głosowano nogami" za kapitalistycznym wolnym rynkiem i respektowaniem praw człowieka. Przerażone beznadziejnością „realnego socjalizmu" masy młodych Polaków uciekały na Zachód. Nazywało się to „wybieraniem wolności". Z czasem uczynił tak mój drugi syn Tomasz. Trzy są znakomite w Bracie naszego Boga sceny, z których wyciągnąłem wnioski, już lecąc z Papieżem do Meksyku. Pierwsza z nich to dialog anonimowego Mówcy, rewolucjonisty o wybitnie marksistowskim nastawieniu, z Adamem, jeszcze artystą, w zakończeniu II części pt. „W Podziemiach Gniewu". Oto dialog w przytułku dla nędzarzy między socjalistycznym agitatorem a Adamem: - A jednak za panem nie poszli - mówi do Rewolucjonisty Adam. - A za Panem pójdą, myśli pan? Będziesz ich pan mógl nawlekać na sznurek? - Nie, ja pójdę za nimi - odpowiada Adam. Innym frapującym mnie od początku momentem dramatu jest dźwignięcie i włożenie sobie na ramiona przez malarza Adama nędzarza leżącego w rynsztoku. Nagle wydało mu się, że nieszczęśnik ma twarz Chrystusa. To tak jakby Szymon z Cyreny spotkał na drodze Ukrzyżowanego. Obsesja namalowania? i zarazem niemożność sprostania swej wewnętrznej wizji twarzy Chrystusa jest widoczna w słynnym obrazie „Ecce Homo" i nie możemy jej rozwiązać do dziś. No i wreszcie zakończenie dramatu rewolucją społeczną (1905 roku?): Kwestarz: - Wiedzieliście od dawna, Bracie starszy? O czym wiedzieliście? Albert (patrzy w tę stronę przenikliwie, ale przy tym jakby przez mgłę): - O gniewie. O wielkim gniewie. Słusznym. (Tamten dorzuca): -i co? Albert: - A cóż. Przecież wiecie, że gniew musi wybuchnąć. Zwłaszcza jak jest wielki, (przerwał). I potrwa, bo jest słuszny. (zamyśla się jeszcze głębiej, potem dorzuca jedno zdanie jak gdyby dla siebie, chociaż wszyscy słuchają w skupieniu). Wiem jednak na pewno, że wybrałem większą wolność. To Autor tych słów jako kardynał dodawał otuchy ludności Krakowa w czasie procesji Bożego Ciała, a potem w stanie wojennym. On już w Puebla powiedział, że duchowni winni iść za biednymi i prześladowanymi, a nie korzystać z nagromadzenia wielkiego gniewu. Ksiądz ma być tą „większą wolnością", która pomaga tej „zwykłej" jak miłosierny Jezus i Jego słudzy; kapłańska posługa jest sakramentalna, a nie militarna, wobec sprawiedliwych, ogarniętych gniewem i napiętnowanych też gniewem cierpienia. Przypomina się tu ksiądz Popiełuszko -no i prawdziwa idea solidarności. Ale razem z tomem Poezji i dramatów Karola Wojtyły pora wrócić do końca jego pierwszej pielgrzymki do Polski. Zaraz po niej wraz z żoną Zosią pojechaliśmy Via Roma na Sardynię, gdzie nas zaprosiła na wakacje Wanda Gawrońska, nasza -i wielu osób z kręgu „znakowego" - przyjaciółka, której wuj Pier Giorgio Frassati już jako sługa Boży czekał na wyniesienie na ołtarze, co uczynił Ojciec Święty za kilka lat. « Pier Giorgio był alpinistą, działaczem Akcji Katolickiej. Jego siostra Luciana Frassati wyszła za mąż za polskiego dyplomatę Gawrońskiego. Z tego małżeństwa urodziła się Wanda. Polskie tradycje rodzinne były zakorzenione w Wandzie bardzo mocno. A w ogóle to wspominam i ją, i resztę Gawrońskich, gdyż wiele pomogli w Rzymie w tamtych czasach i mnie, i Turowiczom, Zygmuntowi Kubiakowi, także wielu naukowcom KUL-u. Jeśli chodzi o pobyty w Rzymie w czasie pontyfikatu Jana Pawła II, to bez Gawrońskich trudno by było sobie poradzić. W drodze do letniego domku Wandy na Sardynię zatrzymaliśmy się więc na chwilę w Rzymie, by wręczyć Ojcu Świętemu przygotowywany do druku tom jego utworów. Wracając, mieliśmy znów się zgłosić i odebrać maszynopis z ewentualnymi uwagami. Sytuacja była dyplomatycznie subtelna. Papież bowiem nie zajmuje się w zasadzie takimi drobiazgami, jak własne liryki z lat młodzieńczych, ale wypadało wszak mu zaprezentować, co też robią jego „plenipotenci" literaccy. Tak też uczyniliśmy. Zarówno jadąc przez Rzym do Porto Rotondo na Sardynii, jak i stamtąd wracając, przyjmowani byliśmy przez Ojca Świętego w Ogrodach Watykańskich w Wieży Jana XXIII. Jest to owalna wieża, będąca zapewne dawnym fragmentem obronnych murów watykańskich, przystosowana do rezydowania papieży, a może i wybitnych gości, w cieplejszych okresach roku, gdy ogrody kwitną i śpiewają ptaki. Papieskie apartamenty w Pałacu Apostolskim były w remoncie, a do Castel Gandolfo na wakacje Ojciec Święty miał wyjechać za kilka dni. Gdy dotarliśmy do wieży, podjechał pod nią (przed 7.00) autobus ze zgromadzeniem włoskich sióstr w białych habitach i o pąsowych z przejęcia twarzach. Taka forma zaproszenia przez Papieża na domową mszę była nowością. Krążyło wówczas po Rzymie anegdotyczne opowiadanie o przełożonej zakonnej, która otrzymała po południu z Watykanu telefon z zaproszeniem papieskim na wspólną kolację. Uznała to za żart i musiano do niej wysyłać specjalnego monsignora, który ją do pałacu zabrał. W Wieży Jana XXIII świergotliwe siostry powiozła na górę owalna winda. Wieża była wszak okrągła. Siostry nie zabrały na górę kierowcy. Ale zjechał po niego ktoś z papieskiego otoczenia i mimo skrępowania brakiem garnituru (był w wiatrówce) modlił się z nami jak wszyscy. Po mszy poszliśmy na śniadanie do niewielkiej owalnej sali z widokiem na Ogrody Watykańskie. Oddałem teczkę z poezją, a rozmowa potoczyła się o właśnie zakończonej wizycie w Polsce. Kwestia trwałości wpływu podróży na sytuację, nie tylko religijną, była główną troską Papieża. Wspominaliśmy to, co działo się na Skałce. Opowiadałem Ojcu Świętemu o mijanych w czasie przejazdów dziennikarskich samotnych chałupach chłopskich ozdobionych kwiatami i świętymi obrazami, nawet w nocy iluminowanymi, chociaż przecież tego nikt w ogóle poza Panem Bogiem zobaczyć nie mógł. Przywieźliśmy też wtedy wiadomość o śmierci Antoniego Gołubiewa, wielkiego pisarza, członka redakcji „Tygodnika Powszechnego", zaprzyjaźnionego z Ojcem Świętym. W powrotnej podróży sytuacja się powtórzyła. Na stole podczas śniadania leżała obok Autora teczka z jego dawną twórczością. W zasadzie aprobował wybór i opracowanie. W wypadku tego drugiego w grę wchodził wymyślony przeze mnie „chwyt", by wydrukować też rzeczy nigdy niepublikowane. Bo Papież w zasadzie domagał się, by opublikować utwory już ostatecznie doszlifowane i wydane drukiem. Otóż stworzyliśmy dział „Juvenilia", gdzie znalazły się dwa młodzieńcze dramaty: Hiob i Jeremiasz oraz piękny wiersz Mognificat. Z ówczesnej rozmowy przy stole dowiadywał się też człowiek, jak dużą wagę przykłada Papież do poezji jako formy artystycznej, ba, obszaru kultury, wewnątrz którego można językiem ludzkim wyrażać, a także odkrywać sprawy, całe sensy i całe światy nie tylko wyobraźniowe, których w jakikolwiek inny sposób odkryć i wyrazić nie można. Potem jeszcze po namyśle dodał, że -: książka winna mieć przedmowę tłumaczącą jej zawartość i znaczenie układu wewnętrznego. Podsuwałem mu nazwiska Herberta i Kubiaka, a on patrzył na mnie i się uśmiechał. Bo chodziło mu o to, bym ja to zrobił. Z tremą - ale przystałem. Na zakończenie spotkania Papież powiedział: - W każdym razie musi być powiedziane też w tej przedmowie, że poezja to wielka Pani, której się trzeba całkowicie poświęcić: obawiam się, że nie byłem wobec niej w zupełnym porządku. Jeden z wierszy wykluczonych z druku, bardzo młodzieńczych, Autor rozpoznał jako utwór obcy; mówił, że może to być wiersz Wojciecha Żukrowskiego, z którym w czasie wojny chodził nad Wisłę, gdzie czytali sobie nawzajem wiersze ich obu. Spotkanie z Ojcem Świętym odbyło się akurat w dwudziestą piątą rocznicę naszego ślubu. Papież przygarnął nas do siebie i pobłogosławił. Jesienią, 18 września 1979 roku, otrzymałem w sprawie wierszy i dramatów jeszcze jeden list od Autora: Drogi Panie Marku! Bardzo dziękuję za „Słowo wstępne", którego tekst przywiózł ksiądz Andrzej (Bardecki). Jest bardzo piękne. Myślę tylko, że trzeba będzie - chyba osobno - wyjaśnić sprawę różnicy pomiędzy utworami, które byly publikowane, a tymi, które różni przyjaciele przekazali w rękopisie. Myślę, że sam fakt nie-publikowania tych pierwszych jest już wskaźnikiem, iż autor uważal je za utwory nie dość dojrzałe, za próby. Proszę przyjąć serdeczne pozdrowienia, również dla Pańskiej Małżonki i rodziny. Jan Paweł pp. II Uwypukliłem więc w przedmowie sprawę podziału na „juvenilia" i inne utwory. Cała ta sprawa miała po dwudziestu latach jeszcze ciąg dalszy. Pozostawiono mi bowiem utwory tworzone w zupełnie „sztubackim" okresie twórczości pt. Renesansowy psalterz - Księga słowiańska. Nie miałem prawa ich nikomu pokazywać. Pomiędzy 1 a 7 listopada 1979 roku w Mexico City odbyło się XXIII Plenarne Zgromadzenie Pax Romana ICMICA, czyli International Catholic Movement for Intellectual and Cultural Affairs (Międzynarodowy Ruch Inteligencji Katolickiej). Do władz ICMICA należałem od 1968 roku. Ostatnie cztery lata byłem wiceprezydentem i miałem nim być jeszcze cztery lata delegowany przez Kluby Inteligencji Katolickiej w Warszawie i innych miastach, ale nagle dokonano małego zamachu stanu i Polaka na następną kadencję nie wybrano. Rada Pax Romana zaakceptowała wszystkich kandydatów na wiceprezesów poza mną, motywując to następująco: „Rada nie odnowiła kandydatury Marka Skwarnickiego przedstawionego przez Polskę. Po długiej dyskusji członkowie Rady zdecydowali w tajnym głosowaniu, że nie jest rzeczą pożądaną, aby jeden z głównych członków władz Pax Romana ICMICA miał wysokie stanowisko w rzymskiej dykasterii zajmującej się laikatem, czyli Papieskiej Radzie ds. Laikatu". Był to zupełnie nielogiczny ruch personalny mający w zamierzeniach liderów, wywodzących się głównie z Katalonii i Belgii, posiadających zaplecze finansowe i manipulujących członkami z Trzeciego Świata, zapewnić większą demokrację w Kościele (tak jakbym ja był totalistą). Proponowano to stanowisko Andrzejowi Wielowiejskiemu, ale ten na znak lojalności ze mną odmówił. Prezes ICMICA, Katalończyk, prof. Feliks Marti został wybrany nielegalnie. Według statutu międzynarodowych organizacji katolickich ich prezesury musiały podlegać opiniowaniu Sekretariatu Stanu w Watykanie. Marti nie był aprobowany. Nie mam zamiaru więcej się nad tym rozwodzić. Polec w barwach papieskich jest nawet zaszczytem, zwłaszcza gdy przeciwnikami są naiwni lewicowcy nieświadomie skorumpowani przez ówczesny Wschód. Poprzedni prezydent Pax Romana pytał mnie, czy też, jak on, spędzam wakacje w rządowych, bułgarskich kurortach w Złotych Piaskach. Były one zarezerwowane wtedy dla komunistycznych elit świata i naiwnych „goszystów" Zachodu. Początkowy entuzjazm wywołany wyborem Papieża Wojtyły zaczął słabnąć w mediach, głównie w USA, ale i w centrach takich ośrodków, jak Pax Romana. Pierwszym zawodem dla liberalno-lewicowych elit Zachodu był stosunek Papieża do „teologii wyzwolenia"; wprost jej nie potępił, ale cały problem wyzwolenia przesunął na płaszczyznę ewangelicznej etyki stosunku do braci i sióstr ubogich i prześladowanych. Nagle Osiem błogosławieństw mogło zastąpić Manifest komunistyczny. Był to w ogóle cios w międzynarodową propagandę sowiecką i chińską. Nie była to zresztą taka sobie zabawa intelektualistów, pojedynek na pojęcia czy słowa. Ówczesny przewrót w Nikaragui był jak gdyby zwycięstwem jakiejś międzynarodowej idei Rady Pax Romana. Właściwie więc dobrze, że mnie stamtąd wykopali. Na zakończenie pobytu w Mexico City, w pół roku po wizycie tam Jana Pawła II, poszedłem w czasie trwania kongresu Pax Romana do Bazyliki Matki Bożej z Guadalupe. Było pustawo. Modliło się tam kilka pątniczych, indiańskich, wielodzietnych rodzin. W oczach miałem jednak tych około 10 milionów wiernych, którzy by wrócili tu natychmiast i modlili się znowu, gdyby ponownie przyjechał Juan Pablo Segundo. Zmówiłem więc kilka zdrowasiek i odleciałem via Nowy Jork do Rzymu na kolejną sesję PCL. Po drodze w redakcji „Time'a" zastałem podobne nastroje niechęci wobec Jana Pawła II; uważano go za bigota i konserwatystę. Na człowieka roku zgłoszono w tamtejszej redakcji dwie propozycje: Chomeiniego i Jana Pawła II. Wybrano Chomeiniego. Byłem świadkiem wewnętrznej dyskusji redakcyjnej jako gość z „Tygodnika Powszechnego", który wtedy był tam „w cenie". Przyjaźniłem się z Johnem Kohanem, tamtejszym korespondentem, który niekiedy zjawiał się w Krakowie jako miły gość. Gdy z nim przejeżdżałem taksówką do hotelu czy do naszego mieszkania, zawsze jeździła za nami bezpieka, ostrzegając reflektorami, że „partia czuwa". Kohana to podniecało... W Nowym Jorku spotkałem, dzięki Kohanowi, wielkiego rzeźbiarza rosyjskiego Nieizwiestnego. Nieizwiestny był kilka lat temu w Krakowie goszczony przez oo. dominikanów na Stolarskiej. Przybył w aurze dysydenta, bo na wystawie plastycznej sekretarz ówczesnego KC KPZR Chruszczow zmieszał z błotem i potępił nie tylko Nieizwiestnego, ale wszelkie „obce ludziom pracy" dziwactwa radzieckich artystów. Był to zresztą powód zaproszenia go przez dominikanów, którzy mu urządzili nawet wystawę w klasztornych krużgankach. Grafiki Nieizwiestnego można było kupić za pół litra wódki, gdyż handlowanie nimi było zakazane. Dałem więc w prezencie Nieizwiestnemu tak zwanego pół basa, on mnie zaś wspaniałą, nieco przerażającą w treści grafikę. Nieizwiestny był niewątpliwie pod urokiem naszej chrześcijańskiej aktywności. Po zwiedzeniu nowego kościoła „Arki" w Nowej Hucie (robotnicy wywalczyli sobie tę świątynię) obiecał dominikanom, że wyrzeźbi dla niej ołtarz. I oto Kohan wiezie mnie w końcu 1979 roku na West End na Manhattanie; wchodzimy do jakiejś przedziwnej hali pofabrycznej, która zamieniona została w atelier Nieizwiestnego, po metalowych schodach bocznej ściany schodzi sam Mistrz w szlafroku i wojłokowych kapciach, z radością mnie wita, po czym odsłania dużą makietę ołtarza dla kościoła w Nowej Hucie. -Podarowałem im, ale coś się skomplikowało, niech stoi na większą chwałę Boga - powiedział niby to żartobliwie, ale i z żalem. Spotkałem wówczas i Davida Hillela, profesora z Bostonu,, którego oprowadzałem niegdyś po Krakowie. Zawiózł mnie do swego domu w Massachusetts, a następnie do Akademickiego Duszpasterstwa na Yale University. Księża byli bardzo zdziwieni takimi koligacjami, ale spotkania ze studentami bardzo się udały. Poza tym poznałem codzienną pracę tamtejszych duszpasterzy, którzy nie mają gospodyń, gotują i piorą sobie wszystko sami. Wcale nie mieli zamiaru walczyć o zniesienie celibatu. W tym miejscu wypada zamknąć wątek Brata naszego Boga. i Tym bardziej że w Polsce nastroje rewolty społecznej coraz bardziej się nasilały. Tworzyły się zarówno grupy SKS Studencki Komitet Solidarności, jak i sieć powiązań KOR (Komitet Obrony Robotników), a także działało Towarzystwo Kursów Naukowych. Jeszcze jedną formą budzenia społeczeństwa z szarzyzny i ideowego letargu były odczyty organizowane w kościołach przez duszpasterzy akademików, duszpasterstwa rodzin, duszpasterstwa nauczycieli i tym podobne. Nie brałem udziału w TKN, natomiast występowałem w kościołach i duszpasterstwach. Po meksykańskiej podróży, w lutym, wygłosiłem w kraju około trzydziestu prelekcji. Było to przekazywanie słowami obrazów nieemitowanych przez polską TV oraz wyjaśnianie - w świetle wypowiedzi Jana Pawła II - sensu walki o prawa człowieka. Wszyscy bowiem słuchający, już chyba dwa pokolenia Polaków, byli indoktrynowani dialektyką, co do dziś ma swoje skutki. Wśród fermentów moralnych - i coraz częstszych niepokojów społecznych, robotniczych strajków - Krystyna Skuszanka, znana reżyserka współpracująca z Jerzym Krasowskim, postanowiła wystawić w Teatrze im. Juliusza Słowackiego w Krakowie Brata naszego Boga. Inicjatywa ta powstała w maju 1980 roku, Skuszanka napisała do Papieża list w tej sprawie i otrzymała następującą odpowiedź (drukowaną potem częściowo w programie premierowym 13 grudnia 1980 roku). Dziękuję bardzo serdecznie za list z 19 maja br. Propozycja wysunięta w tym liście przez Panią - Dyrektora Teatru im. J. Słowackiego w Krakowie -jest dla mnie wysoce zaszczytna. Nie mówię już o tym, że dotyka ona równocześnie takich strun, które zbyt żywo zawsze brzmialy w mojej duszy, ażebym również i teraz mógł nie odczuwać głębokiego wzruszenia... Z najlepszymi zawsze uczuciami dla „sceny ogromnej" - związanej z wielkimi tradycjami Narodowej Sztuki - oraz z wyrazami szacunku dla Pani Dyrektor, pozostaję Jan Paweł pp. II Watykan, dnia 17 czerwca 1980 roku Muzykę do sztuki skomponował Krzysztof Penderecki. Adama świetnie grał Jan Frycz, moja była konsultacja literacka. Na prapremierze światowej - jak głosił program - obecne były władze partyjne, administracyjne i Metropolita Krakowski. Przedstawienie cieszyło się niesłabnącym powodzeniem przez kilka lat. Rzym 1979 W inauguracyjnym przemówieniu Jan Paweł II wspomniał scenę opisaną przez Henryka Sienkiewicza w Quo vadis, gdy św. Piotr umyka z Rzymu przed prześladowaniami i spotyka na drodze Chrystusa idącego do miasta. - Gdzie idziesz, Panie? -pyta Piotr. - Do Rzymu - pada odpowiedź. Wzmiankę o spotkaniu w miejscu, gdzie stoi i dziś przy Via Appia kapliczka „Quo Yadis", interpretowano w ten sposób, że w czasie konklawe, które wybrało Jana Pawła I, bardzo prawdopodobny był wybór kardynała z Krakowa. Kardynał z radością wrócił wówczas w sierpniu pod Wawel. I oto przybył z powrotem do Rzymu, by paść Jego owce. Cytat z Sienkiewicza na placu św. Piotra był bardzo polskim cytatem. Wiążą mi się zawsze z nim fragmenty medytacji poetyckiej Karola Wojtyły (Bazylika św. Piotra jesienią 1962) pt. Kościół. Już sam fakt pisania poematu o Kościele świadczy o lirycznej sile przeżywania przez Autora misteryjnej, wielkiej rzeczywistości. Potwierdzeniem tego jest treść utworu. Często się nad tym zastanawiałem, a od momentu opracowywania wierszy Karola Wojtyły jeszcze częściej - aż po dziś dzień. By nie być gołosłownym, zacytuję naprzód niezwykły fragment pt. Przepaść z łacińskim cytatem z psalmu Abyssus abyssum invo-cat (Przepaść - przyzywa przepaść): Zawsze widzisz ją jako przestrzeń wypełnioną kaskadą powietrza, W które biją odblaski szkiełek zaszczepionych niby ziarnka W dalekich kamieniach. Proszę, byś po raz pierwszy dostrzegł również tę przepaść, Która bije odblaskami oczu. Człowiek każdy nosi ją w sobie, A ludzie razem zebrani przesuwają tę przepaść jak łódź na swoich barkach. Kiedy umysł nie dźwiga przepaści, Nie sądź, że już się zamknęła. Chociaż odblask oczu twych nie sięga, przecież Łódź na barki się wspina: Wraz z nią Przepaść przyobleka się w ciało, aby przez to w każdym człowieku stanowić Fakt. Ta „Łódź" przez duże „Ł" nie pozostawia wątpliwości, że chodzi o barkę Piotrową, a reszta poematu mówi o Bogu, o Przepaści przyoblekającej się w człowiecze ciało, aby w każdym stanowić fakt. Oto istota personalistycznego realizmu w podejściu do każdego człowieka wśród milionów otaczających Jana Pawła II. On tak na nas patrzy jak na Kościół! Dalszy fragment pt. Posadzka poszerza i zagęszcza eklezjologię poetycką. Kto był u św. Piotra w Rzymie, wie, że gdy nie ma tam krzeseł ani barier, uderza nas ogrom lśniącej posadzki biegnącej ku konfesji św. Piotra, nad którą można w słoneczny dzień ujrzeć w witrażu nad ołtarzem Ducha Świętego. Pisał biskup Karol Wojtyła w 1962 roku w czasie trwania sesji Soboru Watykańskiego II opracowującego również Konstytucję o Kościele Lumen Gentium: To Ty, Piotrze. Chcesz być tutaj Posadzką, by po Tobie przechodzili (idąc przed siebie, nie wiadomo dokąd), by szli tam, gdzie prowadzisz ich stopy, by łączyły się w jedno przestrzenie poprzez wzrok, który pomaga urodzić myśl. Chcesz być Tym, który służy stopom -jak skała raciczkom owiec: Skała jest także posadzką gigantycznej świątyni. Pastwiskiem jest krzyż. Gdy po wielu latach patrzyliśmy na pochylonego Pasterza idącego z trudem po posadzce, opierającego się o pastorał, którym jest krzyż, odnosiliśmy wrażenie, że ta dawna poezja tego samego człowieka trwa nadal w nim i można jej żar odczuć w każdym starczym geście i słowie. Ale w końcu roku 1979 Ojciec Święty był uosobieniem energii i niebywałego spokoju wewnętrznego. Na kolejną sesję PCL zjawiłem się rano 8 grudnia 1979 roku w dniu święta Niepokalanego Poczęcia Najświętszej Marii Panny. W tym dniu tradycja rzymska utrzymuje zwyczaj przyjazdu papieży na Piazza di Spagna pod figurę Matki Bożej stojącej na kolumnie nieopodal słynnej fontanny u stóp schodów opadających kaskadami od poziomu parku Yilla Borghese. Po prawej stronie na samym dole na kamienicy znajduje się tablica informująca, że mieszkał w niej i zmarł wielki romantyczny poeta angielski z przełomu XVIII i XIX wieku John Keats. Stałem pod murem tego domu, obserwując pierwszy raz Ojca Świętego, który jako Biskup Rzymu, otoczony władzami miasta, pełnił obowiązki miejscowego ordynariusza. Stamtąd odjechał na wielkie, tradycyjne nabożeństwo do Santa Maria Maggiore. Nie udałem się za czarną kolumną samochodów otoczonych motocyklową asystą, bo z domu naprzeciwko ktoś machał do mnie głośno krzycząc: - Marek, Marek! - Był to Lou Fleming, przyjaciel rzymski z podróży do Meksyku i późniejszych spotkań. Stał w oknie swej redakcyjnej ekspozytury „Los Angeles Time" dzielącej pokoje z rzymską filią „Newsweeka". Tymczasem Polska burzyła się coraz bardziej, a w naszym mieszkaniu krakowskim zbierała się młodzież z gitarami i śpiewała Pieśń konfederatów („Nigdy z królami nie będziem w aliansach") oraz Mury, pochodzenia katalońskiego, adaptowane przez barda Kaczmarskiego. Kochałem ich pieśni o wolności. Atmosfera tych posiadów w Krakowie i napięcie panujące w kraju nie dawały się w ogóle porównać z Zachodem. Także i z Rzymem. Z rozmów z Papieżem wynikało, że jest doskonale zorientowany w sytuacji, że zna polskie nastroje. To chyba w tym okresie byliśmy na kolacji u Ojca Świętego zaproszeni z księdzem Adamem Bonieckim, wtedy korespondentem „Tygodnika Powszechnego". Rozmowa była rzeczowa. Nie orientowałem się w poprzedzających ją wydarzeniach, bo Ojciec Święty nagle nachylił się nad stołem i powiedział Adamowi: - No cóż, księże Adamie, będziemy wydawali polskie „L'Osservatore Romano". Ksiądz Adam potem nie tylko wydawał to pismo, ale był adresatem wiadomości ze świata i Rzymu, klubem wszystkich przyjezdnych i z kraju, i z Zachodu. A w biurach Pontificio Concilio pro Laici opowiadały sobie wtedy bez ustanku sekretarki, jak to Santo Padre przybył do Palazzo San Callisto, by osobiście poznać pracę wszystkich kongregacji, rad i sekretariatów Kurii. - Papież usiadł na moim krześle - opowiadała mi wzruszona sekretarka. Rzym Jana Pawła II w tym czasie to były także polskie seminaria duchowne bądź seminarzyści w różnych kolegiach, głównie polskim na Piazza Remuria. Ale za każdym razem, gdy przebywałem w Świętym Mieście, odwiedzałem też kolegium przy bazylice II Gesu polskich jezuitów. Niedzielnym kościołem w Krakowie była wszak dla mojej rodziny bazylika na ulicy Kopernika, gdzie wszystkie moje dzieci uczyły się katechizmu, otrzymały Pierwszą Komunię Świętą i były bierzmowane. Klerycy polscy w międzynarodowym roju alumnów jezuickich z całego świata tworzyli małą wspólnotę tych, którzy są ciekawi, co dzieje się w kraju. Zatem mieliśmy wspólną Eucharystię, później kolację na sali z selfservisem, a potem nocne Polaków rozmowy. Kardynał Opilio Rossi, przewodniczący PCL, wiedząc, ile radości daje mi rzymska wolność, ofiarował mi wtedy w grudniu na weekend pobyt w Internationale Casa del Clero. Sam tam mieszkał i wielu urzędników Kurii Rzymskiej. Jakież było moje zdumienie (trwające po dziś dzień), gdy mnie portier zaprowadził do apartamentu, na którego portyku widniał włoski napis: „W tym apartamencie mieszkał zawsze, będąc w Rzymie, Kardynał Angelo Giuseppe Roncalli", czyli Jan XXIII. Moje życie stało się dla mnie głębszą jeszcze tajemnicą pogrążoną w czyjejś serdecznej życzliwości. Ten apartament był wyposażony w łazienkę wielkości całego naszego mieszkania w kwaterunkowym bloku w Krakowie, a do tego sypialnia i jeszcze pokój do pracy. Antyczne meble i boazerie... i ja z małą walizką brudnych już koszul. Miałem ze sobą proszek wzięty z domu i prałem to wszystko w wielkiej porcelanowej umywalce. Suszyłem na kaloryferach. Przed snem napuściłem do pełna wody do wanny, by leżąc w pienistych odmętach, móc zastanawiać się, i wczuć w to, co mógł tu rozważać Patriarcha Wenecji z miasta mego patrona, św. Marka Ewangelisty. Dobrze mi było być gościem Kurii Rzymskiej z Archidiecezji Krakowskiej. Skoro jeden z kardynałów kurialnych prosi o pomieszczenie dla amico di papa, a ten prezentuje paszport z Krakowa, to co robi wówczas dobrze wychowana administracja Santa Sedel To, co zrobiła. Jeżeli to była wola Kardynała, którego bardzo lubiliśmy w naszej Radzie, to był to piękny gest. On sam nosił się bardzo skromnie - czarny tużurek, laska lub parasol przewieszony przez rękę. Często odwiedzał znajome, ubogie rodziny po lewej stronie Tybru. , Karaczi-Filipiny-Guam-Japonia-Alaska W lutym 1981 roku wybierałem się znowu w reporterską podróż samolotem Ojca Świętego przez Karaczi na Filipiny, potem przez wyspę Guam do Japonii, a stamtąd via Anchora-na Alasce z powrotem do Rzymu. Dziś, gdy napisany kiedyś tekst niniejszych wspomnień przeglądam i uzupełniam, muszę dokładniej opowiedzieć, co działo się w tym czasie nie w Rzymie, lecz w Krakowie, w Polsce, w moim domu. Szczęśliwie odnalazłem w domowym archiwum również swoje zapiski z kolejnych dni - od 10 stycznia do 16 lutego 1981 roku. Lepiej oddadzą one atmosferę życia publicznego i mojego domu w tamtym niespokojnym czasie aniżeli jakiekolwiek inne wspominki. 10 stycznia. Sobota Kraków pustawy jak w święta. Znikomy ruch uliczny. Stanęła Huta Lenina. Strajk. Chodzi o wywalczenie wolnych od pracy sobót. Rozmyślam o czekającym mnie wyjeździe z Papieżem. Ksiądz Dziwisz dziś wrócił z Krakowa do Rzymu. Był tu na chwilę... 13 stycznia. Wtorek Zebranie krakowskiego oddziału Związku Literatów Polskich poświęcone wyborowi kandydatów do zarządu. Kwestia proporcji „partyjni : bezpartyjni". Wieczorem wiadomości o przylocie Wałęsy do Rzymu i marszałka Kulikowa (dowódca wojsk Układu Warszawskiego) do Warszawy. Załatwiam wizy wyjazdowe na papieską pielgrzymkę. 14 stycznia. Środa Rano dzwonił dr Mitarski z Kliniki Psychiatrycznej. Prosił o obronę Kliniki, którą chcą zamknąć z powodu remontu. Wszcząłem dziennikarską akcję w tej sprawie. Potem zebranie w Kurii Metropolitalnej w sprawie Tygodnia Kultury Chrześcijańskiej. Zajmuje się nim ksiądz Stefan Misiniec. W wolnym czasie wiza w Konsulacie USA. 15 stycznia. Czwartek Przyjazd w śnieżycy do Bielska-Białej. Uczestnictwo w utworzeniu nowego Klubu Inteligencji Katolickiej przy Parafii św. Mikołaja. Później odczyt w Parafii Opatrzności Bożej o „świeckich w Kościele". Dzielony z wszystkimi opłatek. Ksiądz Józef Sanak opowiada potem o swojej pracy wikarego podczas wojny w Oświęcimiu. Po wojnie, w PRL, 5 lat więzienia, w tym 8 miesięcy samotności w celi. - Tam nauczyłem się naprawdę modlić, bo tam towarzyszył mi tylko Bóg - zwierzył się. Rozmowa toczyła się w pokoju, w którym Wojtyła był na ostatniej wizytacji przed konklawe. Proboszcz położył mnie na tym samym tapczanie; ten sam budzik, który budził Wojtyłę, obudził mnie rano. Sanak dał mi krzyż przywieziony z Ziemi Świętej z drogą krzyżową z drugiej strony. Kupiony w Betlejem. 16 stycznia. Piątek Rano powrót w słońcu. Strajki z powodu konfliktu o wolne soboty. Konferencja prasowa w Klinice Psychiatrycznej i jej „obchód". Zgroza, do czego ją doprowadzono. Przemówienie Wałęsy i Papieża w Rzymie z Wolnej Europy. Wieczór. Poświęcenie mieszkania Tadeusza Szymy... Jerzy (Turowicz) odgrywał z taśmy wieczór poezji z Miłoszem, w Paryżu, w Centre du Dialogue pallotynów. 17 stycznia. Sobota Nagle wieczorem wizyta kumpla Krzysia (syna) z gitarą. Śpiewanie buntowniczych piosenek i psalmów do pierwszej w nocy. 18 stycznia. Niedziela Wizyta Stanisława Balbusa. Przyszedł, by nam powiedzieć, że wystąpił z PZPR. 19 stycznia. Poniedziałek Przedpołudnie w Ambasadzie Japonii w Warszawie. Wschodnia uprzejmość, lunch z rozmową o „sytuacji" i nici... nie otrzymałem wizy. Trzeba czekać i znów przyjeżdżać do Warszawy... 20 stycznia. Wtorek Załatwianie wizy włoskiej przez prałata z Kanonii, czyli Sekretariatu Episkopatu. Obiad z Heniem (Krzeczkowskim). Radzi przestać pisać felietony i wziąć się za publicystykę. Wieczór u Stacha (Stommy). Miały być manewry wojsk Układu Warszawskiego na terenie Polski, ale.... 21 stycznia. Środa Powrót rano ekspresem z Warszawy. Dalsza lektura o. Arupe o Japonii. Zosia znów chora. Rozmowy „Solidarności" z rządem. Impas. Wieczorem telefon Adama (Bonieckiego) z Rzymu o konieczności wypełnienia formularza i przesłaniu fotografii do 28 stycznia. Inaczej nie polecę z Papieżem. Wieczorem mój odczyt o Miłoszu w Jagiellonce. Mańka (Maria Przybylska - aktorka) i Elżbieta Wojciechowska recytowały jego wiersze. Wystawa ze zdjęciami Wojtka Smoczyńskiego i wydawnictwami „Kultury" (!). 22 stycznia. Czwartek Bieganie za kolorową fotografią... Wreszcie mi zrobili znajomi Krzysia w swoim domu. Amatorzy. Zawiezie je Maria i Grazia, która odwiedziła redakcję, do Mediolanu i wyśle do Rzymu. Obiad z ambasadorem USA i Jerzym. Wieczór u konsula USA. Zapowiedzi strajków na jutro i środę. Zima. 23 stycznia. Piątek Wieczorem wizyta Magdaleny i Wojtka Smoczyńskich oraz Olka Fiuta. Opowiadania o Miłoszu. Magdalena była w Berkeley, a Wojtek na Litwie. Wrócił z Wilna i Leningradu, pojechał do Doliny Issy Miłosza i przywiózł stamtąd zdjęcia. Potem - o wszystkim aż do 4.00 nad ranem. 24 stycznia. Sobota Film „Robotnicy" w kinie Wanda. Spacer z Zosią po Rynku, kremówka w Sukiennicach. Wolna sobota „Solidarności" wypadła świetnie. W TV nawoływanie do rozmów obydwu stron. Winien jest rząd. Napięcie i niepokój. 25 stycznia. Niedziela Odczyt w Zabrzu dla „Odrodzenia" o Papieżu. Dalsza lektura o. Arupe. Pociągi w śniegu i brudzie. 26 stycznia. Poniedziałek W redakcji od rana teleksy o akcjach i strajkach „Solidarności". Czekam na wieści z Rzymu. Pojadę czy nie. Formalności! 27 stycznia. Wtorek Teleks od Bonieckiego, ale nie mam wiadomości z Sala Stampa. Może jutro? Gdybym nie pojechał tym razem, nie wiem, co bym robił. Urlop i pisanie? Życie wytrącone z równowagi. Telewizyjna dyskusja między „Solidarnością", związkami branżowymi i przedstawicielami rządu. Moczar przemawia w Dzienniku TV Strajki w całej Polsce. 28 stycznia. Środa Brak wiadomości z Rzymu. Niepokój w kraju wzrasta. Strajki. Ataki w prasie „sąsiadów". Papież podobno poinstruował Wałęsę, żeby „nie rozrabiał". Zebranie na Krupniczej, ostatnie przed wyborami zarządu ZLP Dwóch kandydatów podanych przez partię właśnie ją opuściło. Jedziemy na imieniny syna Tomka. Potem wizyta u Malewskiej. Adoracja u jezuitów na Kopernika, w kaplicy, do której czasem zaglądam - nic nie jest ważne, chociaż się takim wydaje. 29 stycznia. Czwartek Dalej brak wiadomości z Rzymu. Ale Andrzej Bardecki już tam jest. Dostałem wizę japońską. 30 stycznia. Piątek Adam powiedział Turowiczowi przez telefon, że wszystko ze mną OK. Jadę. Zebranie ZLP z wyborami do zarządu. Dostałem tyle głosów co Filipowicz, 66 na 78... Walka o rezolucję w sprawie „sytuacji" w Polsce. Przyszedł do nas Zdzisio Dąbrowski z chłopcami z domu dziecka, których jest opiekunem. Sytuacja napięta: strajk generalny w Bielsku, studencki w Łodzi, chłopski w Rzeszowie. Rząd rozmawia z „Solidarnością". Grypa. Masz ci los. 31 stycznia. Sobota Kompromis „władzy" z „Solidarnością" w sprawie wolnych sobót i dostępu do środków masowego przekazu. Mimo to Bielsko nadal strajkuje. Grypa, poty. Przejazd Ewy i Michała Józefowiczów z synkiem z Murzasichla do Torunia. Rozmowy z nimi i Zdzisławem (Dąbrowskim). Wieczorem wiadomość, że kardynał Macharski też leci do Japonii i na Filipiny. Cudownie. 2 lutego. Poniedziałek Odczyt w PTTK o Papieżu. Sytuacja w kraju coraz bardziej skomplikowana. Grypa się kończy. Byli z wizytą Tomkowie z małym wnukiem Dominikiem. Bardzo piękny wieczór. 4 lutego. Środa ...Obiad z ambasadorem i żoną oraz sekretarzem ambasady japońskiej. W Klubie Inteligencji Katolickiej przy Kopernika rozmowa z Wielowieyskim o Bielsku-Białej. Telefon do Wandy Gawrońskiej do Rzymu. 5 lutego. Czwartek Cotygodniowa konferencja redakcyjna. Wiadomości: Jelenia Góra ogłasza strajk na 9 lutego. Tego samego dnia zbiera się KC PZPR. Zerwano rozmowy z Bielskiem i Jelenią Górą. Niezwykle ostre ataki „sąsiadów" z Układu Warszawskiego. 6 lutego. Piątek Ostatni dzień w redakcji. Po południu odwiedziłem Mietka Pszona w przebudowanym mieszkaniu. Konflikt w Bielsku załatwiony przez biskupa Dąbrowskiego w imieniu Prymasa. 7 lutego. Sobota Leżę cały dzień w potach. Nawrót grypy. Odwiedziny Marysi z mężem Krzysiem. 8 lutego. Niedziela Zdrowie lepsze. Przejazd do Warszawy. Nocleg u Kołodziejskich. Sytuacja polityczna bez zmian. 9 lutego. Poniedziałek Odwiedziny u Henia Krzeczkowskiego i wspólny obiad. Wizyta u Królów... Krzysio dzwonił z Zakopanego, by mnie pożegnać. 10 lutego. Wtorek Lot do Rzymu. Leciał też biskup Majdański i Adam Broż. Obiad u Wandy, mieszkanie na Scarpetta. Mam już kartę na „volo papale", jutro forsa i wiza filipińska. Ciepło. Cicho. Andrzej Bardecki z Ireną (Kinaszewską) czekają na widzenie z Ojcem Świętym. Jemy kolację u zmartwychwstanek. 11 lutego. Środa Salonik na górze trochę się zmienił. Naprzeciw fotografii Pawła VI piękne zdjęcie Ojca Świętego. Miałem z nim rozmowę. Wspominam wyjazd do Meksyku sprzed dwóch lat. Wizyta u Grygielów w wytwornym mieszkaniu. Opowiadali o swoich „osiągnięciach"... 13 lutego. Piątek W Manili niepokoje. Biskup Andrzej Deskur cudowny. Odwiedziłem go w jego watykańskim apartamencie. Na Babuino (mieszkanie Jean i Lou Fleminga). Cudowne obrazy na ścianach i jedzenie. Kochani przyjaciele z Yilla Bor-ghese. Umówiliśmy się na wspólną taksówkę, za dwa dni, rano, by polecieć na Fiumicino, a potem dalej, na Daleki Wschód! Tym razem „volo papale" nosił nazwę „Luigi Pirandello" i odleciał o 7.30 rano 16 lutego 1981 roku w kierunku Karaczi. Dworzec lotniczy był tam nieco „barakowato-kurnikowaty", a przed nim stała kompania honorowa wykonująca musztrę rodem z dawnych kolonii brytyjskich. Ojciec Święty, nadal silny i barczysty, ucałował - jak to w jego jest zwyczaju - ziemię, po czym sam żwawo się podniósł z klęczek, by wysłuchać hymnów Watykanu i Pakistanu. W czasie odgrywania tego pierwszego Papież dostrzegł Tadzia Nowakowskiego i mnie, bo przedstawiciele prasy stali akurat naprzeciwko podium powitalnego. Uśmiechnął się do nas nieco żartobliwie; może z powodu tej wszędzie powtarzającej się pompy dyplomatycznej. Przedstawicieli mass mediów wpakowano szybko do autobusów przypominających muzealne egzemplarze środków transportu z połowy XX stulecia i pognaliśmy na stadion, by się tam modlić z katolikami przybyłymi z całego, rozległego i niechrześcijańskiego kraju. Liturgia była uderzająco piękna. Stałem blisko ołtarza. W dzienniku swym zapisałem wtedy: Krąg biskupów skupionych wokół ołtarza otaczał wieniec młodych księży. Jeden z nich miał w swej pieczy papieski pastorał. Piękna, smagła twarz młodzieńca w białej albie, spokój w wielkich oczach patrzących na Papieża i... ta laska pasterska - jak mówi psalm - zaciśnięta w dłoniach. Kto wie, może i on będzie kiedyś powołany na Stolicę Piotrową? A oto inna notatka z tamtej mszy: Obok mnie przy ołtarzu dżentelmen w śnieżnobiałej koszuli ozdobionej kwiecistym krawatem w pogniecionym garniturku o zbyt krótkich rękawach i nogawkach. Pytam go, co przeżywa. Jechał do Karaczi pięć dni z odległych regionów górskich i jest bardzo zmęczony. W ręku trzyma spracowany różaniec. Okazało się, że jest katechetą grupki młodzieży, którą przywiózł tu ze sobą, bo była - jak się wyraził - jedyna szansa w życiu, „aby być tak blisko czasów apostolskich". Jak zapowiadał kardynał Deskur, którego odwiedziłem przed odlotem, Filipiny okazały się krajem zamieszkiwanym głównie przez pogodnych i łagodnych katolików (90%) rządzonych przez również na oko miłe, katolickie i zazwyczaj uśmiechnięte małżeństwo Marcosów. W dodatku przyroda wszędzie cudowna z wszędobylską obecnością morza, jego zatok lub bezkresów otaczających, było nie było, około 7 tysięcy wysp i wysepek wymoszczonych dżunglą, porośniętych ryżem lub rozkołysanych trzciną cukrową. Słodko i błękitnie. Na przywitanie Papieża przemknęły nad lotniskiem, podobnie jak w San Domingo, eskadry odrzutowców, zagrzmiały salwy armat, przemaszerowały honorowe kompanie i przemówił prezydent. Wizyta była odraczana, bo od lat trwał na Filipinach stan wyjątkowy. Marcos zniósł go, by móc przyjąć Jana Pawła II. Gdy kawalkada papieska rozwinęła się w wielki rząd limuzyn i autokarów, przejechaliśmy niespodziewanie szpalerem klęczących na przednich nogach krów z rozłożystymi rogami. To podobno ludowa tradycja składania hołdu wielkim tego świata. Tym razem był to raczej znak franciszkańskiej pobożności miejscowych wieśniaków. Już w czasie przejazdu przez miasto prasa dowiedziała się, że Papież nie odwiedzi więźniów politycznych w więzieniu w Manili i zastąpi go kardynał Casaroli. Wiedziały te krowy, czemu klękały także przed panią burmistrz Manili, czyli prezydentową. Pierwsza dama Filipin sama była pobożna, bo - w ciągu oblatywania archipelagu Filipin - jej prywatny odrzutowiec pierwszy przylatywał na lotniska, gdzie sprawowano Eucharystię, i pierwsza przyjmowała z rąk Ojca Świętego komunię. Gdy jeden z amerykańskich reporterów spytał Jana Pawła II, czy nie uważa tych codziennych praktyk „żelaznej damy" za nieco gorszące, Papież odpowiedział, że nie ma prawa odmawiać komunii, gdy ktoś chce ją przyjąć. W hotelu Sheraton w Manili, gdzie mieszkali dziennikarze, odwiedził mnie Tadeusz i mówi: - Marek, wyobraź sobie, że tu nie ma Polaków. Gdzieś podobno są tylko dwaj salezjanie. To wręcz niewiarygodne, by gdziekolwiek na świecie nie było Polaków. Zagadywani Filipińczycy niczego też sobie poza słowem „Solidarność" i nazwiskiem Wałęsy nie kojarzyli. To i tak było wiele. Sprawiało mi to jednak frajdę, że wreszcie jesteśmy w jednym z miejsc ziemi, gdzie nikt nie śpiewa Góralu, czy ci nie żal, a drugą wojnę światową wspomina się jako dziką walkę Amerykanów z Japończykami od wyspy do wyspy, od zatoki do zatoki, bez sentymentalnych piosenek: Wojenko, wojenko, cóżeś ty za pani. Każdy dzień podróży zbliżał nas do Hiroszimy. Potem nadszedł czas wielkiej mszy beatyfikacyjnej w Rizal Park nad morzem. Rano byliśmy na Uniwersytecie św. Tomasza, a potem w dzielnicy slumsów (z programem przebudowy przez panią prezydent - matkę stolicy). Na uniwersytet nie zdążyłbym bez taksówki, bo zaspałem. Kierowca w czasie jazdy spytał mnie, co znaczą wszędzie widoczne plakaty z napisem „Totus Tuus". Po angielsku też nie do końca wiedział, ale że chodziło o Matkę Boską, to wreszcie pojął rzecz całą. Na uniwersytecie był koszmarny bałagan i radość. Fala studentów napierająca na schodki trybuny, gdzie już był Papież, wcisnęła mnie w górę i nagle stanąłem z Ojcem Świętym twarzą w twarz ponad ramionami ochrony. W tym strasznym tumulcie i tłoku Ojciec Święty, patrząc na mnie, uśmiechnął się i powiedział: - Panie Marku, a skądże pan się tu wziął... Gdy samemu przeszło się przez doświadczenia totalitarnego państwa, dostrzega się w każdej dyktaturze jej nieodrodne znamiona. Slumsy były wszystkie świeżo pomalowane. Wisiał też bałwochwalczy transparent o „Matce stolicy, burmistrzowej Marcos". Trawniki postrzyżone i ani śladu śmieci, chociażby jednej zgniecionej puszki po piwie czy coca-coli. A wieczorem, nad ponad milionem wiernych, na mszy beatyfikacyjnej stałem na wieży ze stalowych rur wzniesionej dla kamerzystów i dziennikarzy. Poza pierwszym w dziejach Filipin błogosławionym Ruizem Jimenezem Papież wznosił też na ołtarze kilkudziesięciu męczenników z Nagasaki. Pomordowali ich w XVII wieku Japończycy, bo nie chcieli uznać cesarza Japonii za boga. Ze względów chyba dyplomatycznych uroczystość nie odbywała się w miejscu śmierci - Nagasaki, gdzie mieliśmy kończyć tę podróż. O jednym filipińskim wydarzeniu nigdy nie mogę zapomnieć. W ciągu oblatywania wysp archipelagu dotarliśmy pod wieczór do prowincji Negros Occidental. Na lotnisku witali Papieża usmoleni i łomocący w tarcze wojownicy z maskami na twarzach. Siedziałem w autobusie dla prasy, który na chwilę oddzielił wrzeszczącą „kompanię honorową" od papamobilu przejeżdżającego kilka metrów od dziennikarzy. Uśmiechałem się do Ojca Świętego z radości, że go widzę i że w ogóle takie teatrum sakralne się odbywa w chrześcijańskiej dżungli. Papież zauważył mnie i głośno zawołał: - Ja tu ciężko pracuję, a ten się śmieje! Wieczór pod katedrą. Zanotowałem wówczas: Chłodzi nas łagodny wiatr o zmierzchu. Płoną tysiące świec przed katedrą. Papież wyraźnie znużony staje przed figurą Matki Bożej z Iloilo, którą ma koronować. Śpiew tysięcy zebranych. Maryjne pieśni o melodiach jak gdyby romansów polinezyjskich wysp na Pacyfiku. Papież zasłuchany stoi pod figurą zwrócony twarzą do tłumów migocących dziesiątkami tysięcy świec. Na zakończenie zjednoczone chóry Iloilo intonują pieśń: Christus Vincit, Christus Regnat. Był to dzień Matki Boskiej Gromnicznej. Po opuszczeniu Filipin polecieliśmy na wyspę Guam. Zapamiętałem ją jako oazę dobrobytu i oceanicznego piękna, gdzie bawią się i harcują zarówno amerykańscy, jak i australijscy turyści. Tam przydarzyła mi się śmieszna przygoda. Dzieliłem pokój hotelowy z Nowakowskim. Mieliśmy widok na ocean i dwie bardzo wysokie, zgięte wichrami palmy. Tadeusz nadał swoje relacje do ojczyzny, a ja odkryłem, że mój cenny PRL-owski paszport i wszystkie pieniądze są całkowicie mokre od potu. Na Guam był upał i parno. Normalni ludzie Zachodu już wtedy jeździli z kartami kredytowymi, my zaś, mieszkańcy nailiberalniejszego baraku w obozie socjalizmu, musieliśmy mieć gotówkę. W Polsce kart kredytowych w ogóle nie było, a na Zachodzie kont nie wolno nam było w bankach zakładać. Przeciągnąłem w pokoju sznurek i spaliśmy pod schnącym paszportem i setkami dolarów. Tadeusz konał ze śmiechu. Ale jako redaktor Wolnej Europy należał do ludzi rozumiejących sztukę życia w „realnym socjalizmie". Jak wiadomo, samolot z pierwszą bombą atomową zrzuconą na Hiroszimę wystartował właśnie z bazy na wyspie Guam. Lecieliśmy więc do Japonii jego szlakiem, tyle że z innym ładunkiem. Przelatując nad Jokohamą Lou Fleming, który znowu razem ze mną podróżował, począł wspominać, jak zdobywał w czasie wojny ten port. Służył w Navy. No, a potem Tokio i kompletna zmiana scenerii pielgrzymki. Do tej pory panowały wszędzie upały, teraz było koło zera stopni i lało. Głowę Kościoła katolickiego witał minister spraw zagranicznych Japonii z dwiema paniami w wytwornych kimonach... i nikt więcej. Samolot Filipińskich Linii Lotniczych przycumowano do lotniskowego rękawa jak zwykły czarter. Potem pustymi, olbrzymimi autostradami wieziono nas do katedry, która do tej pory wydaje mi się czymś takim jak Betlejem, do którego po trudach podróży dotarli mędrcy, tyle że tym razem z Zachodu, a nie ze Wschodu. Oto w mrocznym morzu ogromnego miasta otwierają się dla dziennikarzy boczne drzwi i stajemy obok ołtarza obszernej, nowoczesnej świątyni, w której zgromadził się chyba cały kler katolicki Japonii. Papież wszedł i przemówił po japońsku. Potem podszedł do ołtarza i zaintonował Credo po łacinie. Łacińskie wyznanie wiary, rozświetlona katedra i Jan Paweł II z monstrancją w ręku w Tokio - to czas wielkiego uniesienia. Potem w bocznym pomieszczeniu Ojciec Święty spotkał się z bratem Zenonem Żebrowskim. Brat Zeno - jak go tam nazywali - był towarzyszem o. Kolbego przy zakładaniu i rozwoju polskiego Niepokalanowa w Nagasaki. Cieszył się niezwykłym mirem wśród Japończyków, gdyż należał do najofiarniejszych ratowników ofiar bomby atomowej w Hiroszimie. Z jego postacią związana była też legenda, że nie umrze, zanim nie spotka Papieża Polaka. I to, co było legendą, stało się rzeczywistością. Brat Zeno miał już około 90 lat. Siedział na wózku, ślinił się i bełkotał. Wszystko to działo się przed licznymi kamerami. Brat Zeno był uważany przez całą Japonię za świętego męża. Również i japońska telewizja poczęła zmieniać niektóre programy, by na przykład transmitować fragmenty Mszy Świętej, skupiając oko kamer na samym Ojcu Świętym, którego uznano za wielkiego męża modlitwy. Dzięki wywalczonemu przez kolegów dziennikarzy dostępowi do nagrań udokumentowano wymianę zdań między Janem Pawłem II i Bratem Zeno. - Przyszedł polski Papież - Ojciec Święty odezwał się pierwszy. - To jest nasz polski Papież? - z pewnym niedowierzaniem zareagował Brat Zeno. - Tak, polski Papież jest tutaj - powtórzył Ojciec Święty. - Bardzo chciałem się z tobą spotkać - wybełkotał mnich. -Jak długo przebywasz w Japonii? - spytał Papież. - Przybyłem tu około 1930 roku - padła odpowiedź. -Przyjechałeś tu z ojcem Kolbe. - Brat przytaknął bez słowa. -Dziękuję ci, jako misjonarz dokonałeś wielkiego dzieła. Ta rozmowa spisana z relacji angielskiej, bo na moim magnetofonie nagrały się tylko japońskie pokrzykiwania policji i szloch Brata Zeno, uprzytomniła mi dzisiaj, że aczkolwiek w Japonii było i jest mało katolików lub w ogóle chrześcijan, to stosunek do chrześcijaństwa nie jest tam wrogi. Wizyta Papieża przyczyniła się w znacznym stopniu do jego ocieplenia. Poczucie świętości życia całej natury umożliwia jakąś wewnętrzną, międzyludzką komunikację. Przypominam też sobie słowa wypowiedziane w Manili w tamtejszym Radiu Yeritas w Orędziu do ludów Dalekiego Wschodu. Papież wtedy powiedział, że w opinii wyrażonej przez Sobór Watykański II ktokolwiek w jakikolwiek sposób modli się do Absolutu, zwraca do Istoty Wyższej, nie może czynić tego bez udziału Ducha Świętego. Dla mnie też to była pewna rewelacja potwierdzona tym, czego byłem świadkiem w Japonii. Dla Japonii miało również znaczenie spotkanie Papieża z cesarzem. Mimo ograniczenia dostępu dziennikarzy do pałacu mnie się udało do niego dostać przez przypadek. Do autobusu odwożącego nas spod widowiskowej hali Budokan, w której Papież spotkał się z młodzieżą tokijską (względy wyznaniowe przy staraniach się młodych o możliwość wstępu nie odgrywały roli), podszedł i stanął koło kierowcy chudy i stary urzędnik naszej obsługi lokalnej, i mówiąc po japońsku, proponował jakieś czerwone wstążeczki, na których tuszem były wypisane robaczkowate literki. Nauczony doświadczeniem, że w czasie obsługi wizyt papieskich trzeba brać cokolwiek dają, otrzymałem taką wstążeczkę. To było pozwolenie na obecność przy spotkaniu Papieża z cesarzem, które odbyło się następnego dnia rankiem. Przedstawiciele mediów mogli stać jedynie w westybulu. Widok na czarno wyfraczonego cesarza Japonii i Białego Biskupa Rzymu we wzajemnym wschodnim ukłonie zapamiętałem na zawsze. Z młodzieżą chrześcijańską i wszelkiej innej wiary - lub niewiary - Papież - jak wspomniałem - spotkał się w Budokanie, olbrzymiej hali, w której nie tak dawno śpiewał idol młodego pokolenia Bob Dylan. W Budokanie zgromadzono Tokijską Orkiestrę i Chór Filharmonii, różnych popularnych piosenkarzy, a także zespół ludowy bębnistów. Jak wiadomo, specyficzną sztuką bębnienia na instrumentach różnej wielkości i kształtu wyraża się między innymi tajemnicza dusza Wschodu. (Hejnal Mariacki na powitanie i pożegnanie Papieża odegrał trębacz solista z zespołu Filharmonii). Ojciec Święty podchodził, dotykając i błogosławiąc około stu niepełnosprawnych na wózkach. Program przebiegu wizyty był już dawno naruszony, ale Papież nikogo nie pomijał. Słyszałem dramatyczny szept księdza Dziwisza, że dyplomaci czekają, ale nic to nie pomogło. Następnego dnia - Hiroszima. Nazwa magiczna, jak w historii nam znanej: Termopile, Waterloo, Yerdun, Bitwa Warszawska 1920, Stalingrad, plaże Normandii w momencie inwazji i setki innych, zwrotnych momentów wojen, które wpłynęły na losy cywilizacji i świata. Hiroszima to jednak inny rodzaj śmierci odkryty przez nas, ludzi, niegdyś posługujących się maczugami, a dziś rozbitym atomem. W swym dzienniku zachowałem kilka cytatów z przemówienia Ojca Świętego w Parku Pokoju w Hiroszimie. Stojąc jak gdyby samotnie, mówił po japonsku: „Wojna jest dziełem człowieka. Wojna jest zagładą ludzkości. Wojna jest śmiercią". Przemówienie było w wielu językach, aczkolwiek treść nie była powtarzana w każdym z nich, lecz kontynuowana; w pewnym momencie Jan Paweł II zaczął mówić po polsku: Niech nigdy nie powtórzy się przeszłość przemocy i zniszczenia. Wejdźmy na stromą i trudną drogę pokoju: jedyną drogę, która odpowiada godności osoby ludzkiej; jedyną drogę, która prowadzi do realizacji powołania człowieka; jedyną drogę ku przyszłości, w której równość, sprawiedliwość i solidarność będą rzeczywistością, a nie jakimś odległym marzeniem. Po polskim użył języka rosyjskiego. Geograficznie znajdowaliśmy się po drugiej stronie imperium sowieckiego, ale nie mogłem oprzeć się wrażeniu, że przemówienie to w cytowanych fragmentach było adresowane i do Sowietów, i do sowieckich Polaków władających moim krajem. Bo od opuszczenia Filipin bez ustanku towarzyszyła pielgrzymce papieskiej sprawa polskiej „Solidarności". Pod katedrą w Tokio kardynał Macharski, który przyleciał spóźniony z Krakowa z powodu panującej tam rewolucyjnej sytuacji, szepnął, przechodząc koło mnie w jakimś momencie: - Widziałem się z Krzysiem. Wszystko w porządku. - Chodziło o strajk studencki na Akademii Górniczo-Hutniczej, któremu przewodził między innymi mój syn. Po wylądowaniu w Guam otoczyły papieską kawalkadę grupy strajkujących tam w lokalnych sprawach pracowników powiewających sztandarami naszej „Solidarności". Gdy Jan Paweł II przemawiał w Hiroszimie, istniała obawa przed wtargnięciem wojsk Układu Warszawskiego do Polski, pociągającym za sobą nieobliczalne skutki światowe. Sztab inwazyjnej - jak dzisiaj wiemy - armii sowieckiej i tak zwanych demoludów znajdował się w polskiej Legnicy. Nie tylko zmiana wojny z zimnej na gorącą, ale groźba wybuchu konfliktu atomowego obecne były tamtego poranka i w Hiroszimie. Hans Jacob Stehle, znajomy dziennikarz z zachodnich (wtedy) Niemiec, reprezentujący „Die Zeit", już przed odlotem w tę podróż na lotnisku Fiumicino napadł na mnie jako na Polaka. - Cóż wy sobie wyobrażacie - mówił podniesionym głosem - chcecie Europę zamienić w zgliszcza? Zwariowaliście z tą waszą „Solidarnością", a Papież was popiera. - Odpowiedziałem mu wtedy, że każdy naród ma obowiązek i prawo walczyć o własną wolność. Dlaczego Polska ma być wyjątkiem? -Zginiemy albo zwyciężymy razem - zażartowałem z ironią. -Tym razem będziecie nas bronić. To były jednak żarty Europejczyków. Po obejrzeniu Muzeum Ofiar Hiroszimy i zapoznaniu się z fotografiami ludzi ratujących się przed ogniem skokami do rzeki, której woda się zagotowała, zastanowiłem się pierwszy raz w życiu nad tymi, którzy wydali rozkaz zrzucenia bomby „A". To było też masowe morderstwo. W samoobronie? Od takiej samoobrony można się zdeprawować moralnie albo dostać pomieszania zmysłów. Na koniec dodać wypada, że Papież w tamtym momencie swej pontyfikalnej polityki wkraczał w okres ostrej walki ze złem. Był to czas, gdy wymieniał listy z Breżniewem o polskiej sprawie, bo pancerne dywizje sowieckie zmasowane były na naszej wschodniej granicy. Gdy myślę po latach o kilkugodzinnym pobycie z Ojcem Świętym w Hiroszimie, raczej ogarnia mnie przerażenie niż zaduma nad współczesnym światem i tajemnicą życia w nim naszego Kościoła. Jeżeli każda z podróży papieskich, według tego co mi powiedział Ojciec Święty w samolocie do Meksyku, jest pielgrzymką do sanktuariów maryjnych, to ta zapewne była do Nagasaki i tamtejszego japońskiego Niepokalanowa. Tak myślę. Następnego dnia rano padał śnieg i było wietrzno. Nagasaki położone na wybrzeżu morza przywitało katolików japońskich, którzy przybyli tu na mszę papieską, zamieciami sypkiego śniegu. Na miejsce pod ołtarzem przeznaczone dla prasy przybyłem wcześnie. Ołtarz i jego stopnie wciąż poprószone śniegiem zmiatał zamaszyście zwykłą wiejską miotłą młody franciszkanin. Popatrzył na mnie i na dużą akredytację z fotografią, nazwiskiem i nazwą reprezentowanego pisma dyndającą mi na piersiach. - O, pan Spodek nas odwiedził - zawołał braciszek - ja pana od lat co tydzień czytam. Mój Boże - wzruszył się. Ja też się wzruszyłem. Jednak warto być pisarzem, a nawet felietonistą. W czasie mszy było tak zimno, że Ojcu Świętemu, który chrzcił kilkudziesięciu katechumenów, potem im rozdawał Pierwszą Komunię, a następnie bierzmował, grabiały ręce. Samolot Japońskich Linii Lotniczych, którym lecieliśmy do Anchorage, a potem do Rzymu, był bardzo ciasny. Japońska firma nie świadczyła grzecznościowych usług darmo, jak to bywa w chrześcijańskich krajach. Typ samolotu też był odrzutowo archaiczny. Nasi dziennikarscy wyjadacze oblatujący wciąż świat dookoła obliczyli, że może nam nie starczyć paliwa. Na szczęście amerykański ołtarz był w Anchorage ogrzewany. Papież zażył też tam krótkiej przejażdżki psim zaprzęgiem Polaka, który przywędrował z odległych, śnieżnych terenów. A potem noc nad biegunem północnym; pierwszy przelot nad nim w dziejach papiestwa. Nadszedł ranek. Po śniadaniu poproszono mnie do części bardziej komfortowej (mniej foteli!) i posadzono przy kardynale Macharskim pod samymi drzwiami części papieskiej. Dowiedziałem się wiele o tym, co dzieje się w kraju i Krakowie. Nagle w drzwiach ukazał się ksiądz Dziwisz i poprosił do środka. Ojciec Święty siedział przy małym stoliczku pod oknem i coś pisał. Podniósł głowę i rzekł: - A, witam korespondenta. Nie przejawiał jednak chęci do dalszej wymiany zdań. Powiedziałem: - Ojciec Święty pracuje, a tam na dole cudowne fiordy norweskie. Wyjrzał przez okno i rzekł: - Rzeczywiście piękne, ale jutro Anioł Pański... Zamach Pod koniec listopada 1980 roku Jan Paweł II wydał jedną z najbardziej aktualnych encyklik swego pontyfikatu - Dwes in Miseńcordia. Można powiedzieć, że kanonizując w roku 2000 św. Siostrę Faustynę, dopisał ostatni rozdział do tej encykliki, a ostatni - daj Boże - do okrucieństw naszego czasu. Potem, już po japońskiej podróży, dokonano zamachu na jego życie. Otrzymałem list z Watykanu z datą 16 grudnia 1980 roku: Drogi Panie Marku! Jestem bardzo wdzięczny za ostatni list z Pieśniami pokutnymi, które przeczytałem jako doskonałą lekturę adwentową. Jestem również wdzięczny za to, że podjął się Pan udziału w przygotowaniach Brata naszego Boga w Teatrze Słowackiego. (Nigdy się z czymś takim nie liczyłem). Proszę przyjąć załączony do listu opłatekjako znak wigilijnej wspólnoty, a wraz z tym serdeczne życzenia i błogosławieństwo dla Pana i Jego Rodziny. Jan Paweł pp. II Przed zamachem nadszedł jeszcze inny list. Miał, tak jak na wszystkie święta Zmartwychwstania i Bożego Narodzenia, faksymilowy napis, tym razem po polsku, a nie po łacinie: Alleluja! Chrystus żyje! Wszystkim Rodakom z serca błogosławię. Jan Paweł pp. II Wielkanoc 1981 A oto treść listu: Moi Drodzy, życzenia świąteczne serdecznie odwzajemniam i dołączam do nich imieninowe, dla dzisiejszego Solenizanta i dla majowej Solenizantki. Z serdecznym błogosławieństwem Watykan 25 kwietnia 1981 JPII To jedna z moich Pieśni pokutnych czytanych przed bliskimi już, dramatycznymi wydarzeniami: A kiedy mnie, Panie, doświadczasz dotkliwie dusza moja staje przed Tobą w podziwie. Dusza moja i myśli, i serce, i słowo Pragną zdjąć z Twojej głowy koronę cierniową. Czy dostąpię tej łaski, żebyś mi przyzwolił, by bolało mnie wszystko, co i Ciebie boli? Czy moja słabość, z którą do Ciebie przychodzę, Może towarzyszyć Twej królewskiej trwodze? O zamachu na życie Papieża dowiedziałem się, dojechawszy do duszpasterstwa rodzin w Bytomiu, gdzie miałem wygłosić odczyt o podróży Ojca Świętego na Daleki Wschód. Była 18.00, 13 maja, i o tym, co się stało, dopiero dowiadywaliśmy się z niepewnych, a groźnych komunikatów radiowych. Zmówiliśmy modlitwy za Papieża. Pytano, co robić w takiej sytuacji. Radio było na sali, nie chciano się rozchodzić do domów. Powiedziałem wtedy: - Papież by nam polecił kontynuować naszą pracę. Ja będę opowiadał o nim, a dyżurujący przy radiu będzie mi przerywał w czasie komunikatów, co dzieje się z Ojcem Świętym. Ludzie zaaprobowali taki program spotkania, bo wszyscy byliśmy wstrząśnięci czymś, co nie mieściło się w głowie; w chwili grozy chcieli być razem. Nikt nie miał wątpliwości, kto zlecił zamach. Mnie dodatkowo przychodziły do głowy refleksje, jakie snułem, podróżując przez Filipiny, a potem nasłuchując radia nocą w Japonii. To było dziwne uczucie - poza stacją po angielsku dla baz amerykańskich w tamtym regionie świata nie można było zrozumieć jakiegokolwiek języka. Jednocześnie stacje japońskie czy filipińskie nadawały tę samą amerykańską muzykę rozrywkową, którą można usłyszeć w Krakowie, Berlinie, Nowym Jorku czy w Meksyku. Powszechność medialna świata i ujednolicanie się cywilizacyjne, a jednocześnie podział na wrogie, nienawidzące się połacie ziemi. Papież dokonał „operacji okrążenie" i zagroził potędze czerwonych. Zaczęli więc strzelać do niego chyba z bezradności, ze strachu, bo już nie wiedzieli, jak z nim walczyć. Wysłaliśmy wtedy od razu z żoną z Krakowa list na ręce księdza Dziwisza i otrzymaliśmy przez niego przekazywane wiadomości. Oto jedna z kartek: „Drogi Panie Redaktorze, Ojciec Święty dziękuje za list z Módling i serdecznie pozdrawia całą Rodzinę. Cieszymy się, że wraca do zdrowia i teraz każdego dnia widać już poprawę. Z serdecznym pozdrowieniem". Klinika Gemelli 22 lipca 1981 r. X. Stanisław Dziwisz Wspomniana miejscowość, Módling pod Wiedniem, była miejscem spotkania europejskich członków PCL i odpowiedzialnych za europejski laikat biskupów, skąd napisałem do Ojca Świętego list, bo po przekroczeniu „żelaznej kurtyny", czyli przedostaniu na teren niecenzurowanej korespondencji, zawsze było swobodniej i raźniej pisać listy do osób na Zachodzie. Pierwszy raz spotkałem się z Ojcem Świętym po zamachu dopiero jesienią 1981 roku. Tymczasem zmarł Ksiądz Prymas Kardynał Stefan Wyszyński. Wydelegowano mnie, bym na uroczystym pogrzebie w Warszawie niósł wieniec od „Tygodnika Powszechnego". Przygnębienie było ogólne. Zamach zbiegł się ze śmiercią Prymasa. Ja sam byłem do niego przywiązany z czasów, gdy „byłem warszawiakiem" do 1958 roku. On mnie błogosławił, gdy szedłem do „Tygodnika". Mieliśmy z Zosią mszaliki benedyktyńskie, jeszcze sprzed reformy liturgicznej, z łacińskimi tekstami i jego dedykacjami. Ale najważniejsze były wspomnienia z warszawskich studenckich lat, gdy w stalinowskim okresie terroru chodziłem na rekolekcje Wyszyńskiego do kościoła św. Anny na Krakowskim Przedmieściu. Po jednym z kazań go aresztowano. W 1956 roku stałem pod balkonem na Miodowej, gdy wypuszczono go z internowania. Zetknąłem się parokrotnie z Prymasem w Rzymie, bo wszak za jego zgodą byłem w PCL. Zachowałem jego piękny list o służeniu przez świeckich Bogu, którym błogosławił krakusa na drogę ku Stolicy św. Piotra. Gdy przyjechałem na jesienną sesję PCL do Rzymu, zostałem zaproszony na poranną Mszę Świętą w Castel Gandolfo. Jak wiadomo, kaplica zdobiona jest freskami. Jeden z nich przedstawia „Cud nad Wisłą" w 1920 roku z księdzem Skorupką na pierwszym planie. Napięta sytuacja w kraju i ciągłe obawy o interwencję zgromadzonych za wschodnią granicą sowieckich dywizji pancernych aktualizowały ów fresk w czasie mszy, tym bardziej że człowiek był pewien, kto dokonał zamachu na Papieża. - Nie polska to głowa wymyśliła - twierdził wtedy Czesław Miłosz. Potem śniadanie w małej jadalence. Tematy oczywiście ojczyste. Po pewnym czasie ksiądz Dziwisz wyszedł i zostaliśmy z Papieżem sam na sam. Mówił: - Wie pan, panie Marku, wczoraj lekarze mi powiedzieli, że skończył się dzisiaj czas rekonwalescencji. Wracam do pracy. - Ileż było w jego głosie radości. Wojna Jaruzelska 13 grudnia 1981 roku ogłoszono w Polsce stan wojenny, paraliżując społeczeństwo, państwo. Będąc synem legionisty Piłsudskiego i przedwojennego oficera WP, który umarł na politycznej emigracji w Chicago, nie ukrywam, że widok generała Wojciecha Jaruzelskiego w mundurze polskim zawsze napawał mnie niesmakiem. Stan wojenny zastał mnie w Pałacu Kultury i Nauki im. Józefa Stalina, którego budowa rzucała cień na moją warszawską, studencką młodość. Odbywał się tam Kongres Wolnej Kultury Polskiej. Powróciłem jak najszybciej do Krakowa. Dalszy ciąg ówczesnych dziejów zapisałem w Dziennikach wydanych drukiem (Znak 1998). Tematem tych wspomnień jest pontyfikat Jana Pawła II, więc odchodzę od szczegółów ówczesnej „wojny Jaruzelskiego z narodem" - jak to wielu nazywa. Kontakty z zagranicą były zerwane. Ba, nawet z miasta nie można było wyjechać. Nie działały telefony. Obowiązywała godzina policyjna, którą zawieszono w Wigilię Bożego Narodzenia. Brnęliśmy na silnym mrozie przez zaśnieżone chodniki na pasterki w kościołach, jedynych światłach nadziei. Przecież nie wiedzieliśmy wtedy, czy Polski nie zalewa właśnie Armia Radziecka. Na znak solidarności z „Solidarnością" i Polakami na całym świecie trwała akcja zapalania w nocy świeczek w oknach. Uczynił tak i Papież. Tamtej nocy wigilijnej napisałem wiersz, który niech wystarczy za resztę wspomnieniowych komentarzy. PASTERKA 1981 Mała moja Ojczyzno jakże jesteś wielka I mimo kłamstw o tobie jak jesteś prawdziwa. Jak po twarzy człowieka ciepła łzy kropelka Tak po mapie świata swym konturem spływasz. Zmęczone bólem oczy patrzą w nieba przestrzeń I ręce twe splecione aby ból wytrzymać. Tyle już przeżyliśmy w swej historii cierpień A tu znów śniegiem miota niewolnicza zima. Dzwony kołyszą się w mroku. Chodźmy do kościoła Krocząc wśród aut pancernych do swego Betlejem. Anioł biały jak orzeł z nieba do nas woła Że się Bóg narodził że moc truchleje. 24 grudnia 1981 Dopiero w kwietniu otrzymałem list od Ojca Świętego w odpowiedzi na wysyłane przez pierwszych pielgrzymów życzenia wielkanocne: Drogi Panie Marku, dziękuję za dobre słowa. Chciałbym, by i moje przyniosły Wam radość i pokrzepienie, o które proszę gorąco Matkę Najświętszą dla Was i dla Wszystkich potrzebujących tego pokrzepienia i radości. Serdecznie pozdrawiam i błogosławię. Watykan 31 marca 1982 Jan Paweł pp. II PS. Dołączam także serdeczne życzenia świąteczne dla całej rodziny. Papież co tydzień starał się pokrzepiać i budzić nadzieję czy to na środowych audiencjach, czy na Anioł Pański, co transmitowało również niezagłuszane Radio Watykańskie. Kontakty z organizacjami zachodnimi katolików kulały, bo ich listy przychodziły z dużymi pieczęciami: „ocenzurowano" albo „nieocenzurowano". Ten drugi nadruk był niezrozumiały, ale wszystko wówczas było niezrozumiałe. Trzeba było mieć przepustkę, by z Krakowa pojechać pociągiem do Tarnowa. Jeżeli tak było z opuszczaniem miasta, to co dopiero mówić o wyjazdach z kraju. Przyjaciele siedzieli w obozach dla internowanych, więc chociażby przez lojalność w stosunku do nich przestałem myśleć o dotychczasowym moim międzynarodowym aktywizmie. Pominąłem wiele zebrań i zaproszeń milczeniem, aż w maju zapowiedziano Forum Europejskie Laikatu w Brukseli. Wiedział też o nim kardynał Macharski i gdy o tym rozmawialiśmy, powiedział: - Postaram się panu o kolejne pismo do milicji z Sekretariatu Episkopatu Polski. Fatima Paszport otrzymałem w takim momencie, że na komunikację lotniczą nie było czasu. Nie robiłem uprzednio rezerwacji, nie wiedząc, czy mnie władze wypuszczą z kraju. Kupiłem bilet na pociąg. Pojechałem do Warszawy i wsiadłem na Dworcu Gdańskim do ekspresu Moskwa-Berlin-Kolonia-Bruksela-Paryż. Był to pociąg widmo. W pierwszych dniach maja, kiedy to nie puszczano na ogół ludzi za granicę, siedziało w każdym wagonie jedynie kilka osób, a w moim tylko staruszka, której pozwolono na wyjazd do rodziny w Niemczech. Puste perony były strzeżone przez oddział antyterrorystyczny, jakby wszystko (razem z tą staruszką) miało zaraz wylecieć w powietrze. Za tydzień Papież miał odwiedzić Portugalię i w Fatimie podziękować Matce Bożej za uratowanie mu życia. Zamach wszak był 13 maja o 17.00, czyli nie tylko w rocznicę, ale i o godzinie słynnych objawień fatimskich. Gdy żegnałem się z żoną, powiedziała mi na progu mieszkania: - Nie masz co wracać, jeśli nie będzie cię z Papieżem w Fatimie. Jadąc widmowym pociągiem nadal nie planowałem niczego innego poza Forum w Brukseli. Co miałem planować z dziesięcioma dolarami w kieszeni, powrotnym biletem na pociąg do Warszawy i bez portugalskiej wizy. Rozbity psychicznie ostatnimi miesiącami i dniami przedwyjazdowymi patrzyłem osowiale na wschodnioniemiecką policję zaglądającą we wschodnim Berlinie pod ławki i do moich kieszeni z brudną chustką do nosa. Potem zasnąłem, gdyż pociąg miał się dopiero zatrzymać w Niemczech Zachodnich. Obudziło mnie dwóch grenzschutzów stemplujących paszporty. - Das is Bundesrepublik? - zapytałem lagierną niemczyzną. - Jo, jo - usłyszałem. - Gruss Gott! - zawołałem, czym rozśmieszyłem ich bardzo. Jeden z nich też Boga pochwalił. Zbliżając się do Kolonii, poczułem, że mi się robi słabo. Dawno nic nie jadłem i nagle uświadomiłem sobie okropność tego, co dzieje się w Polsce. Można powiedzieć - załamałem się nerwowo. Zdecydowałem więc, że dalej nie jadę, i wysiadłem na dworcu w Kolonii. Zadzwoniłem z automatu telefonicznego do niedalekiego Bonn, gdzie przywitał mnie Paul Becher, wielki mój przyjaciel i też członek Europejskiego Forum. Krzyknął zdumiony, że jestem na Zachodzie, jakbym dzwonił zza grobu. Za godzinę byłem w jego domu w Bonn, na przedmieściach ówczesnej niemieckiej stolicy i głównej kwatery Zentralkomitee der Deutchen Katholiken. Następnego dnia mercedesem Bechera pędziliśmy na zebranie Europejskiego Forum do Brukseli, gdzie wydarzył się mój cud fatimski. Cud polegał na tym, że jednym z członków władz Forum był Jorge Braga, z którym lubiliśmy się od dawna, z zawodu przedsiębiorca - inżynier. On od razu po przywitaniu spytał mnie, czy będę w Fatimie, wiedząc, że dawniej podróżowałem już z Papieżem jako reporter. Wytłumaczyłem mu, że to jest niemożliwe. - Jeśli dostaniesz się do Lizbony, ja ci wszystko potem zapewniam organizacyjnie i finansowo - oświadczył. -No i cóż z tego, a bilet i wiza? - pomyślałem sobie w duchu. Wieczorem zadzwoniłem do polsko-szwajcarskiego przyjaciela Marzysa z Neuchatel, który też wrzasnął ze zdumienia, że jestem na Zachodzie, i spytał, czy potem lecę do Lizbony i Fatimy. - Nie ma jak - odparłem. - To ja nocnym pociągiem jadę do ciebie - oświadczył. I przyjechał. W przerwie obrad poszliśmy się przejść po mieście. Wizę do Portugalii załatwił mi ksiądz Michalik, obserwator obrad Forum z ramienia Watykanu. Po prostu zadzwonił do Nuncjatury Apostolskiej, Nuncjatura na policję i po kilku godzinach mogłem lecieć do Portugalii. Bilet lotniczy - jak dowiedziałem się dopiero w listopadzie 2000 roku - kupił mi też Jorge. Powiedział w Forum: - Jeśli Marek dostanie wizę, ja płacę podróż. Wobec praw wojennych i pokojowych PRL taka samowola była nielegalna, ale miara się przebrała i chyba wtedy już każdy Polak myślał i działał nielegalnie. Pamiętam nawet powtarzany wówczas dowcip o funkcjonariuszu partyjnym, którego przełożony pyta: - A co wy, towarzyszu, myślicie o USA, pewnie się wam podobają, co? - Podobają się - pada odpowiedź - ale ja się ze swoimi myślami nie zgadzam. Znalazłem się więc nagle w samolocie lecącym do Lizbony, oczekując, że Jorge będzie na lotnisku. I był. Wsiedliśmy do jego samochodu, z którego wysiedliśmy przed wejściem do rekolekcyjnego hotelu Episkopatu Portugalii. Już w drzwiach wpadłem na biskupa Ablewicza, a zaraz potem na księdza Malińskiego. W pokoju przeznaczonym dla mnie zastałem gotową akredytację na udział w fatimskiej wizycie Jana Pawła II. Wszystko to wydarzyło się dlatego, że Jorge okazał się jednym z prominentnych działaczy katolickich i w dodatku przyjacielem Patriarchy (tam Patriarcha to prymas) Lizbony, który dawał mu ślub, chrzcił dzieci i go cenił. Ale to nie był jeszcze koniec cudownych zdarzeń. Niewątpliwie splotły się one ze sobą jak paciorki różańca, który na końcu wspominanej historii miałem odmawiać z milionem pielgrzymów i Ojcem Świętym w Fatimie. Rano poproszono mnie po śniadaniu wraz z biskupem Ablewiczem do minibusa epi-skopalnego i z dwoma jeszcze kardynałami (z Francji i Hiszpanii) oraz osobami mniej znacznymi, w eskorcie policjantów na motocyklach, pojechaliśmy do Fatimy. Tam zostałem pozostawiony sam sobie i zacząłem rozważać, co czynić, by przedostać się na drugą stronę olbrzymiego placu przed bazyliką kompletnie zapchaną pielgrzymami. Nagle zaczęto mnie wołać po nazwisku. Ktoś do mnie telefonował. Okazało się, że to ksiądz Adam Boniecki, który zatrzymał się u swoich księży marianów właśnie po drugiej stronie tłumów. - Marek, szuka cię Macharski, mam dla ciebie wejściówkę do cudownej kaplicy; masz tam z nim modlić się po polsku razem z innojęzycznymi duchownymi. Czekam jeszcze tylko pół godziny. No i przedarłem się do Adama, następnie wszedłem do kaplicy, gdzie wpuszczono, poza dwoma ekipami tylko czterech dziennikarzy. Stałem trzy metry od figury Matki Bożej. Ta kaplica jest przezroczysta, to znaczy ma ściany z grubego szkła albo plastyku. Napierający na nią tłum rozpłaszczał nosy dopchniętych z tamtej strony do jej ściany. Wewnątrz zaś doszło do szczytowego momentu przedziwnej w mym życiu historii. Oto ujrzałem nagle przesuwający się od strony obszernego wejścia papamobil, z którego Papież wszedł prosto do kaplicy. Poza dziennikarzami w środku znajdowało się kilkunastu duchownych, a wśród nich kardynał Macharski. Ojciec Święty na nikogo nie spojrzał, szedł jak zaczarowany ku figurze i klęknął przed nią w zapadłej nagle ciszy. Tylko gdzieś z dalszych kręgów pielgrzymich dochodził refren - Ave, ave, ave Maryja. Potem Papież wstał i po podsuniętych mu schodkach wszedł nieco wyżej, i zawiesił na dłoniach Matki Boskiej wspaniały różaniec. Krzyżyk na dole zwisał trochę nierówno, więc przesunął różaniec o kilka paciorków. Niebawem kaplicę opuścił i zaczęliśmy odmawiać z całym tłumem dziesiątki różańca; początek był w różnych językach, a kontynuacja modlitwy po portugalsku. W tym czasie nieopodal eksksiądz rzucił się na Papieża na schodach bazyliki z nożem gotowym do ciosu, co świadczy o tym, że diabeł na pewno istnieje. Noc w Fatimie. Setki tysięcy świec i nieustająca modlitwa i śpiew. Księża marianie mieli tylko miejsce w rozmównicy urządzonej jak mały salon z kanapą i obrazami w starych ramach. Zasnąłem po północy, obudziłem się o brzasku. Naprzeciw mnie wisiał duży obraz Jezusa Miłosiernego z napisem: „Jezu ufam Tobie". Piszę te słowa w roku 2004, po kanonizacji Siostry Faustyny i poświęceniu Sanktuarium w Łagiewnikach. Fatimska Matka Boska przewędrowała w tym czasie całą pokomunistyczną Rosję, a przedtem Jej figura gościła przez pewien czas w Watykanie. W Roku Jubileuszowym Papież mający 80 lat ponownie pielgrzymował do Fatimy. Nie zdziwiła mnie ta powtórna decyzja Ojca Świętego, bo pamiętam doskonale odprawianą przez niego następnego dnia po przybyciu do Fatimy w 1982 roku Mszę Świętą. Razem z Bonieckim mieliśmy miejsca w kabinie umiejscowionej z lewej strony ołtarza, ale w górze, skąd pod kątem widzieliśmy z wysoka ołtarz i całe jego otoczenie wraz z przyniesioną, całą w kwiatach, Maryją. Ojciec Święty, modląc się przed Nią, odwracał się tyłem do placu, a my patrzyliśmy w jego twarz. Robił wrażenie, jak gdyby Ją widział żywą. Było w tym coś jednocześnie niezwykłego i zwykłego, tak jak zwykła jest twarz każdego człowieka. W języku polskim posługujemy się powiedzeniem, że czyjaś „twarz promieniała". To mam na myśli. Za ołtarzem pokotem położono ludzi sparaliżowanych i im tylko Papież rozdawał komunię. A na zakończenie uroczystości, jak każe tradycja, procesjonalnie odniesiono fatimską figurę do kaplicy. Milion ludzi powiewało wstęgami, śpiewając Ave. Papież też powiewał wstęgą tak, jakby z jakiegoś świętego „peronu" żegnał oddalającą się, niezwykle bliską osobę. Bo i tak było. W Lizbonie uczestniczyłem jeszcze w spotkaniu Ojca Świętego z młodzieżą portugalską w wielkim parku tego pięknego miasta. Był akurat weekend i Jorge Braga zabrał mnie do domu i do swojej letniej daczy w miejscowości nieopodal oceanu. On, tak jak wszyscy spotkani znajomi zagraniczni, starał się mi jakoś psychicznie pomóc. Wojna Jaruzelska z narodem i „Solidarnością" była szokiem dla świata, a zwłaszcza dla Europy. Portugalia już się otrząsnęła z dyktatorskich rządów Salazara, niemniej, podobnie jak dzisiaj u nas, coś lękliwego nadal pozostało w ludziach. Braga zawiózł mnie również na brzeg Atlantyku, gdzie znajduje się obelisk z napisem, że to miejsce jest najbardziej wysuniętym na zachód punktem Europy. Wspomnienie pielgrzymki do Fatimy, wraz z momentami pierwszej papieskiej modlitwy w kaplicy, a potem adoracji Matki Najświętszej w czasie Eucharystii, skierowuje naszą uwagę raczej na poezję Karola Wojtyły aniżeli na kroniki politycznych wydarzeń. Matka Papieża zmarła, gdy był dzieckiem. Wiersz do niej z tomu Renesansowy psalterz - Księga słowiańska cytowany jako motto do pierwszego wydania Poezji i dramatów zawiera między innymi zwrotkę: Nad Twoją białą mogiłą, Od lat tylu już zamkniętą - jakby w górę coś wznosiło coś, tak jak śmierć niepojęte. Śmierci zrozumieć, pojąć nie można. Jest to niemożliwe. Nawet śmierć i zmartwychwstanie Chrystusa opisane i interpretowane przez wieki pozostają tajemnicą do rozstrzygnięcia u kresu czasów. Innym zagadkowym i pięknym wierszem Karola Wojtyły jest hymn młodzieńczy Magnificat, też z Renesansowego psalterza..., napisany latem 1939 roku w Krakowie. Jego tajemniczość skrywa się w tytule, który sugeruje maryjność poematu. Tylko Maryja wypowiada „Magnificat", w Ewangelii, nawiedzając po Zwiastowaniu Elżbietę. I Autor jak gdyby wcielił się w człowieka poetę powtarzającego przedwiekowe słowa maryjnego wyznania wiary i proroctwa. W 1950 roku ksiądz Wojtyła opublikował poemat pt. Matka. Rzadko o nim się mówi. Jest to wiersz mniej liryczny, bardziej intelektualny. Najważniejszy utwór Wojtyły - poety o Matce Boskiej. Myślę, że najbliższym „alter ego" w tym poemacie jest św. Jan, któremu Jezus (już z Krzyża) oddaje Ją za Matkę, a Jan Ją za Matkę przyjmuje. Jest to scena często przywoływana przez Jana Pawła II w homiliach. Korzenie maryjnego kultu Jana Pawła II tkwią w parafialnym kościele wadowickim (dzisiaj bazylice) z czczonym tam obrazem Matki Boskiej Nieustającej Pomocy i chyba przede wszystkim w pobliskim sanktuarium w Kalwarii Zebrzydowskiej. Fal. T. VUuko Archiwum autora Pierwszy raz odwiedził je Papież, jadąc do Wadowic z Krakowa, w 1979 roku. Drugi raz w czasie ostatniej, jak dotąd, pielgrzymki w 2002 roku. Ponieważ jest to również miejsce częstych odwiedzin piszącego te słowa, pozwalam sobie w tym „maryjnym" fragmencie na tę dygresję. Kalwarię poznałem dzięki memu przyjacielowi Adamowi Bujakowi. Jest on najlepszym ilustratorem całego pontyfikatu Jana Pawła II. Jeszcze w latach krakowskich towarzyszył księdzu kardynałowi Wojtyle jako fotoreporter. Wraz z upływem dziesiątków lat pontyfikatu Jana Pawła II stał się nie tylko większym artystą fotografikiem, ale i kronikarzem dziesięcioleci posługi piętrowej Papieża Wojtyły. Bujak nie tylko dokumentuje to, co robi Ojciec Święty, ale i cały krąg wydarzeń wokół niego. Tym, co najistotniejsze i co stanowi o oryginalności talentu Adama, jest mistyczne jakieś światło prześwietlające od wewnątrz ludzi, krajobrazy, zdarzenia, wszystko, co utrwala jego obiektyw. Początki kariery artysty to ukazanie misterium obrzędów uroczystości maryjnych w Polsce. Trudno jednak zrozumieć twórczość Bujaka bez świadomości wymiaru przemijania stuleci i tysiącleci, nastroju „snu ludzkiego" o Bogu, Jego Matce i świętych, wreszcie uwrażliwienia artysty na śmierć samą w sobie, obecną zarówno w każdym wizerunku Ukrzyżowanego czy Męki Pańskiej, jak i we wszystkim, co jeszcze teraz żyje, a przemija. Jego słynny przed laty album pt. Ruś jest księgą o świętej Rusi i jej udręczeniu. Ukazanie drogi przez mękę całego Kościoła prawosławnego na terenach sowieckich to osiągnięcie niezwykłe. Podobnie nadzwyczajny jest cały dorobek Bujaka jako kronikarza wielu rzymskich wydarzeń pontyfikalnych, jak i podróży zagranicznych Papieża w 2000 roku i potem. W niektórych byłem jego pisarskim partnerem. To jest również zasługa Leszka Sosnowskiego, prezesa firmy „Biały Kruk", który nie tylko zadbał o Kronikę roku świętego 2000 i związanych z nią pielgrzymek Jana Pawła II, ale zaopatrzył ją w wygłaszane teksty Papieża. Obszerna dygresja o Adamie Bujaku w środku moich osobistych wspomnień czasu pontyfikatu Jana Pawła II ma swój początek w tym, że Adam zaprosił mnie w roku 1979 do Kalwarii Zebrzydowskiej na wystawę swoich, jeszcze czarno-białych, fotografii ukazujących początek pontyfikatu. To zaproszenie sprawiło, że pierwszy raz w życiu znalazłem się w Kalwarii Zebrzydowskiej i już nigdy mojego głównego, poza kościołem św. Anny w Krakowie, Asyżem i Rzymem, źródła życia wewnętrznego nie opuściłem. Pochodzę z kresów północno-wschodnich i z Warszawy. Mieszkając w Krakowie od 1958 roku, niewiele słyszałem o Kalwarii Zebrzydowskiej, gdyż miejscowe kręgi kulturalnej elity (poza nielicznymi wyjątkami) uważały Kalwarię za miejsce zbyt plebejskie i dewocyjne. Mnie więzienne wagony i obozy okupacyjne czasów dziecięcych nauczyły duchowej demokracji Kościoła i w Kościele, a także zwykłego uroku i spontanicznego piękna pobożności ludowej, a nawet polskiej pobożności narodowej. Bo w końcu sierpnia 1944 roku spontaniczny śpiew wszystkich więźniów okrytych łachmanami w koncentracyjnym obozie przejściowym w Pruszkowie pod Warszawą w czasach stołecznego Powstania - Wszystkie nasze dzienne sprawy, Kiedy ranne wstają zorze i Pod Twoją obronę - był dobrą lekcją odniesienia ostatecznych spraw indywidualnego życia zarówno dorosłych, jak i dzieci, profesorów i analfabetów. Od 1980 roku począłem wydawać w Kalwarii niektóre swoje publikacje i odpoczywać z rodziną w klasztorze dzięki niezwykłej gościnności śp. kustosza o. Stanisława Szydełki i o. Mikołaja Rudyka. Przebywali tam też inni redaktorzy „Tygodnika Powszechnego", między innymi Jerzy Turowicz. Potem zbudowaliśmy z rodziną skromny domek letni „U Rozalii na Puszczy", jak nazywają przysiółek w pobliskiej wiosce Barwałdzie, z drewnianą, osiemnastowieczną kaplicą i widokiem z naszego ogródka na Beskidy i wadowicką dolinę. Znaleźliśmy własny kąt w rodzinnej ziemi Ojca Świętego. Tu przyszedł na świat i tu odkrył swoje powołanie i do poezji, i do kapłaństwa. Publikując reportaże w „Tygodniku Powszechnym" i książki o działalności Papieża w świecie, głosząc odczyty po duszpasterstwach i kościołach całego kraju, brałem w latach powstawania „Solidarności" udział w akcji oporu wobec PRL na równi z liberalną opozycją dopuszczaną do ambon, mimo iż miała problemy z wiarą. Byłem przekonany, że Jan Paweł II za największy dynamit rozsadzający od środka totalitaryzm sowiecki (i każdą totalitarną dyktaturę) uważa Ewangelię. Wierzyłem w to... Ale dziś stawiam sobie pytanie: jak wielu z nas w Polsce wierzyło i wierzy w moc światła rozpraszającego ciemności, o ile nie ma ono oprawy politycznej czy ideologicznej? W tym ostatnim wypadku traci swoją moc. Genewa W tym miejscu wspomnień odwołam się do fragmentów prowadzonego w 1982 roku dziennika. 29 maja W przyszły czwartek jadę do Rzymu zaproszony na sympozjum przez PCL. Papież akurat wrócił z Anglii, a potem leci do Argentyny. 15 czerwca spędzi jeden dzień w Genewie. Jest mi bardzo ciężko wyjeżdżać. Sytuacja w kraju napięta i ponura. Wyjazdy takie jak dawniej wydają się obecnie czymś nienaturalnym, gdy tylu ludzi jest w więzieniach i czasy tak niepewne. Robię to, co zalecają robić biskupi. Czy słusznie? Trochę się zastanawiam. Przyjaciele mówią: jak długo można - jedź. Paszport otrzymuję na podstawie pisma Sekretariatu Episkopatu. Wczoraj przyjechał do redakcji Bartoszewski, pierwszy raz po uwolnieniu. Wyjątkowy to człowiek. Opowiadał szczegóły bytowania w „Jaworzu" (obóz dla internowanych mężczyzn, przeważnie intelektualistów). 23 czerwca W Rzymie byłem dwa tygodnie. Pierwszy z nich spędziłem w Grottaferrata na sympozjum PCL poświęconym „Nawróceniu i pojednaniu" w ramach przygotowań do Synodu Biskupów w przyszłym roku. Ogłuszony świadomością, że znów jestem w Rzymie, o czym już właściwie przestawałem marzyć w pierwszych miesiącach stanu wojennego, przyglądałem się ludziom i światu, jak gdybym był po jakiejś bolesnej chorobie... Już następnego rana po przyjeździe byłem na Mszy Świętej u Ojca Świętego razem z doktorem Gabrielem Turowskim... Pod koniec pobytu rozmawiałem krótko z Papieżem na audiencji generalnej 9 czerwca, obok stał Juliusz Kydryński. Gdy trzymaliśmy się za ręce, szepnął: - Trzymaj się - i odszedł... Tragizm sytuacji polskiej narasta, z dala od kraju widać lepiej. Ci błąkający się młodzi wygnańcy, Papież Polak w kipieli światowych kryzysów i niedoli własnego narodu, oglądanie naszego kraju z dystansu jako gasnącego płomienia romantycznych myśli i czynów, wiadomości o pochodach, aresztowaniach, represjach czytane w obcych gazetach na schodach Bazyliki św. Piotra. To nie przenośnia! Przekonanie, że Ojca Świętego do kraju najprawdopodobniej powtórnie nie wpuszczą, a jednocześnie świadomość tego, jak bardzo pragnie być w Częstochowie. W ciągu tego pobytu byłem znowu jeden dzień w „volo papa-le", kiedy to 15 czerwca Papież udał się do Genewy, by odwiedzić międzynarodowe organizacje mające tam swoje siedziby. Ale tak naprawdę to poleciał przemawiać na forum generalnym Międzynarodowej Organizacji Pracy. Moment był szczególny, bo Lech Wałęsa otrzymał Pokojową Nagrodę Nobla, ale nie chciał opuszczać Polski, by ją odebrać, z obawy, że go ze Sztokholmu z powrotem nie wpuszczą do kraju. Reprezentować go miała żona z synem, a przemówienie Wałęsy miał przeczytać w Sztokholmie Bohdan Cywiński, który oczekiwał na listy z domu (rozdzielony był z żoną i dziećmi) oraz na tekst przemówienia Wałęsy. Przywiózł mu ten tekst ksiądz Adam Boniecki, też wyjeżdżający do Genewy jako redaktor polskiej wersji „EOsser-vatore Romano". Ja miałem list od żony Cywińskiego. W sali prasowej szukano mnie przez głośniki, aż do Bohdana dotarłem. Otrzymał wiadomość, że rodzina może się z nim połączyć w Szwajcarii, gdzie we Fryburgu miał stypendium i wykłady na miejscowym uniwersytecie katolickim. Decydował się pozostawać na emigracji. Ale to działo się już po wystąpieniu Papieża w wielkiej sali dawnej Ligi Narodów. W tej samej sali słuchałem w roku 1968 Pawła VI - odbywającego podobną wizytę, tylko że w innych okolicznościach historycznych. Dotarliśmy na wyznaczone miejsca, gdy Papież wchodził na salę. Czarno ubrana widownia w krawatach lub z perlistymi dekoltami wstała, witając go owacyjnie. To było już po ogłoszeniu encykliki Laborem Exercens (O pracy ludzkiej). Na sali znajdowała się również delegacja „Solidarności" z Brukseli i Jan Kułakowski, który właściwie zagraniczną delegaturę związku utrzymywał i wspierał. Był nadal sekretarzem Światowego Sekretariatu Liberalnych (Chrześcijańskich) Związków Zawodowych z siedzibą w Brukseli. Razem z delegacją siedział i Bohdan, którego znałem jeszcze z pracy w Bibliotece Narodowej w latach pięćdziesiątych ubiegłego wieku, potem współpracowaliśmy w Krakowie, bo mianowano go redaktorem naczelnym „Znaku" i mieszkał w Nowej Hucie. Stan wojenny zastał go za granicą, więc pojechał do Rzymu, by być blisko Papieża. W dawnych latach Bohdan często wyjeżdżał na Słowację i do Czech, gdzie utrzymywał kontakty z tamtejszymi katolickimi opozycjonistami. Potem relacjonował wszystko kardynałowi Wojtyle. Podobnie było ze śp. Tadeuszem Żychiewiczem, ówczesnym członkiem redakcji „Tygodnika Powszechnego", który pochodził ze Lwowa. Tadeusz z kolei jeździł na Ukrainę i jemu w sporej mierze można zawdzięczać świetną znajomość tamtejszych stosunków religijnych Papieża. Ale wróćmy na salę Ligi Narodów. Oto przemawia Papież Wojtyła, a na galerii po drugiej stronie, na wprost mnie, siedzi Cywiński. Widzimy się po raz pierwszy od dwóch lat. Przesyłamy sobie całusy. Trochę nie wiadomo, czy śmiać się, czy płakać nad tym, co wyczynia z nami historia. Raczej uśmiechać się, patrząc na naszego dawnego ordynariusza, który mówi o godności pracy człowieka szarganej dziś na świecie. Pontyfikat biegnie dalej niezmordowanie, uparcie ratując moralnie Kościół i świat. A my, małe pionki w tym wszystkim, powinniśmy być szczęśliwi, że taką nam Ktoś wyznaczył rolę. I byliśmy szczęśliwi. Bohdan niebawem przeczytał w Sztokholmię przemówienie Wałęsy. Przyjechała tam jedynie żona laureata Nagrody Nobla z synem. Tego dnia czekały mnie inne niespodzianki, bo w małym, a starożytnym kościółku św. Mikołaja Papież spotkał się z delegacjami władz różnych międzynarodowych organizacji katolickich, w tym i Pax Romana. Moi dawni przyjaciele mieli na mój widok miny niewyraźne. Był to jednak już czwarty rok pontyfikatu i opozycja progresistów intelektualnych powoli tak się starzała, jak i jej zwolennicy. W wielkiej hali wystawowej Targów Genewskich spotkałem się z Zygmusiem Marzysem. Wręczył mi sporych rozmiarów pakunek, w którym było kilkadziesiąt par skarpet damskich i męskich oraz czekolady. - To dar od Towarzystwa „Polonia" w Neuchatel dla „Solidarności" - mruknął. Papieża akurat wieziono szpalerami na wózku golfowym kierowanym przez prezesa tamtejszych klubów golfowych. Odlecieliśmy z Papieżem, gdy w dolinach już było ciemno, a szczyty Alp opromieniało zachodzące słońce. Specjalnie dla Ojca Świętego samolot Swiss Air okrążył szczyt Mont Blanc, który wyglądał jak podświetlona silnie od wewnątrz biała, kryształowa góra. Jeszcze w klimacie szwajcarskiej, a przedtem argentyńskiej i angielskiej podróży, które papież odbył jedna za drugą, zostaliśmy zaproszeni z Bonieckim do Ojca Świętego na kolację. Mowa była o ówczesnej nieszczęsnej wojnie falklandzkiej i o perspektywach odwiedzenia przez Papieża Polski. W kraju i na emigracji zażarcie dyskutowano, czy powinien, czy nie powinien jechać w czasie trwania stanu wojennego do kraju. Dla jednych byłaby to jakaś aprobata „komuchów", dla innych gromadzenie sił do zmiany sytuacji w Polsce. Żywa była wtedy i taka opinia, że jeżeli Papież mógł odwiedzić Argentynę rządzoną dyktatorsko przez juntę generałów, to czym się od nich różni generał Jaruzelski? - Zdradą własnej ojczyzny na rzecz zniewolenia i ubezwłasnowolnienia przez inne państwo - odpowiedzieliśmy Papieżowi. Kanonizacja ojca Kolbego Kanonizacja o. Kolbego zbiegła się w czasie z kolejną doroczną sesją PCL w Rzymie. Wśród kilkudziesięciu członków sesji większość nie wiedziała w ogóle, kim był o. Kolbe, jako że żyli w egzotycznych krajach odległych kontynentów. Jedynie japoński przyjaciel z PCL, dziś śp. Tomaso Sagara, świetnie o wszystkim wiedział i pytał mnie, czy nie moglibyśmy razem siedzieć w czasie mszy kanonizacyjnej. Oczywiście przystałem na to i jeszcze silniej poczułem się ze świętym związany, bo pewnie katolicyzm Sagary był skutkiem jego misyjnej działalności w Japonii. 10 października 1982 roku był też dniem, w którym nadeszła wiadomość z Polski o prawnej likwidacji naszej „Solidarności". Wskutek tego do Rzymu z delegacją polskich biskupów nie przyjechał prymas Glemp. Był to z jego strony znak sprzeciwu wobec decyzji władz. Po uroczystości kanonizacyjnej z kolei Papież wygłosił oficjalny apel do świata o pomoc zdelegalizowanemu ruchowi. W tym dniu zaprosił nas Ojciec Święty na obiad. Niewiele razy w życiu widziałem go tak wzburzonego. Jednocześnie odwlekała się wizyta Papieża w Polsce i nie było wcale pewne, czy przyjedzie do nas w 1983 roku. Mimo wszystko, gdy Papież ogłaszał o. Maksymiliana świętym, stojąc przed frontonem Bazyliki św. Piotra, przeżyłem podobną chwilę jak w czasie mszy oświęcimskiej w 1979 roku: jako oczywisty triumf dobra nad złem, które Bóg pozwolił mi oglądać. Przypominałem sobie ów straszliwy, całodzienny korowód współwięźniów w Mauthausen niosących na barkach lub zawinięte w bluzy kamienie. Kiedy któryś z nich upadał, okładano go pałkami i często pozostawał już tam nieżywy lub konający. Dziesiątki lat tego nie wspominałem i nadal tego czynić nie chcę. Wyniesienie Maksymiliana Kolbego na ołtarze, tak jak potem Edyty Stein i męczenników Dachau, to wielka zasługa tego Papieża, którego pontyfikat przypadł na przełom tysiącleci. Pozostawia on ostrzeżenie, a zarazem pociechę, że Bóg jest sprawiedliwy i dobry. Często nadal stawia się pytanie: czy możliwa jest wiara w istnienie chrześcijańskiego Boga po Oświęcimiu. Dla Jana Pawła II jest możliwa. Po mistycznej podróży do Fatimy, po społecznej podróży do Genewy i pasterskich pielgrzymkach do Anglii i Argentyny obchodziliśmy święto zwycięstwa piękna nad brzydotą, człowieczego heroizmu nad ludzkim bestialstwem. Z takich to splątanych wątków właściwie składa się po dziś dzień cały pontyfikat Jana Pawła II. I znowu przepisuję polskie teksty mszy kanonizacyjnej o. Maksymiliana z watykańskiego modlitewnika wydanego na ówczesną uroczystość. Czytanie z Księgi Mądrości: „Dusze sprawiedliwych są w ręku Boga i nie dosięgnie ich męka. Zdało się oczom głupich, że pomarli, zejście ich poczytano za nieszczęście i odejście od nas za unicestwienie, a oni trwają w pokoju. Choć nawet w ludzkim rozumieniu doznali kaźni, nadzieja ich jest pełna nieśmiertelności. Po nieznacznym skarceniu dostąpią dóbr wielkich, Bóg ich bowiem doświadczył i znalazł ich godnymi siebie. Doświadczył ich jak złoto w tyglu i przyjął ich jako całopalną ofiarę..." W czasie mszy śpiewano kilkakrotnie polskie pieśni maryjne, a na koniec zagrzmiała pieśń Boże coś Polskę. To po tej pieśni Papież odczytał swój prosolidarnościowy apel do narodów świata. 1983 - znowu w ojczyźnie Ostatecznie termin wizyty Papieża w Polsce uzgodniono na dni między 16 a 23 czerwca 1983 roku. Na długo przedtem zawitał do Krakowa ksiądz Adam Boniecki. Odbyliśmy z nim tajną naradę w mieszkaniu księdza Andrzeja Bardeckiego. Byli tam wyłącznie członkowie redakcji, i to chyba nie wszyscy. Odpowiadaliśmy po kolei na pytanie, co najważniejszego chcielibyśmy powiedzieć Ojcu Świętemu przed jego nową pielgrzymką. Wszyscy byli zgodni w jednej sprawie: Papież musi się spotkać z Wałęsą. Jeżeli się z nim nie spotka, to właściwie lepiej, by pielgrzymkę odłożyć na kiedy indziej. Bo w kraju bez ustanku wrzało. Wciąż wybuchały protesty i rozruchy, wciąż trwały aresztowania. Brak spotkania, chociażby prywatnego, byłby oznaką kapitulacji w walce nie tylko o restytuowanie wolnych związków zawodowych, ale i jakąś krzywdą dla walczącego o swoje prawa społeczeństwa. Jak się potem okazało, zostało to w Rzymie zrozumiane. Pielgrzymka więc odbyła się, i to z happy endem. Spotkali się w Dolinie Chochołowskiej. Zjawiła się tam cała rodzina Wałęsów i cała „kościelna rodzina papieska". A ponieważ papieskie pielgrzymki mają powszechnie dostępną i pełną dokumentację, w swoich wspomnieniach z dotychczasowych lat pontyfikatu znów przepiszę krótki fragment ówczesnego dziennika: Wielkim przeżyciem była oczywiście Msza Święta na Błoniach w Krakowie. Po jej zakończeniu poszedłem do redakcji, gdzie między innymi zastałem Mazowieckiego, żonę Geremka i Drawicza. Geremkowa chciała się porozumieć z prałatem Bolonkiem z Sekretariatu Stanu, który do niej dzwonił, by przyszła, ponieważ chce ją zobaczyć. Nie wiedziała, co robić (mąż w areszcie), bo nagle w naszej redakcji SB zrobiło „kocioł". Do środka nie wchodzili, ale stali na schodach, a nawet jeden „mundurowy" na ulicy. Z dziennikarskimi kartami akredytacyjnymi mogliśmy się poruszać, ale gości nie wypuszczano. Do Kurii z kolei blokowało wejście Biuro Ochrony Rządu strzegące Papieża. Wpadłem więc na pomysł i zadzwoniłem po prostu do Kurii. Telefon działał. Poproszono Bolonka. Powiedziałem mu, co się dzieje i że chciał się widzieć z Geremkową, która jest u nas, ale nie może wyjść. Odpowiedział, że za chwilę sam do nas przyjdzie. Ten kocioł był zapewne po to, by Mazowiecki nie mógł jechać do Nowej Huty na spotkanie Papieża z „Solidarnością" pod kościołem św. Maksymiliana. Pojawienie się Bolonka błyskawicznie zlikwidowało kocioł. Tadeusz się ulotnił z redakcji, a Bolonek rozmawiał z Geremkową... Następnego dnia byliśmy na śniadaniu z Ojcem Świętym w Pałacu Biskupim: Jerzy Turowicz, Andrzej Potocki, Stefan Wilkanowicz i ja. Byli też: Casaroli, Martinez, Poggi, Bolonek, kardynałowie Macharski i Glemp, biskupi Smoleński i Pietraszko oraz ksiądz Rakoczy z Watykanu. Niewiele było rozmowy, ale wrażenie duże. Papież znużony i podenerwowany. Dwukrotnie odmówił modlitwę przed jedzeniem, bo po pierwszej gdzieś go nagle odwołano. Pomyślałem sobie, że chodzi o widzenie z Wałęsą, którego stanowczo się domagał... Była to bardzo dziwna chwila, gdy znowu siedzieliśmy w tej samej jadalni, gdzie prawie co miesiąc spotykał się kardynał Wojtyła z naszymi redakcjami, albo też osobno z poszczególnymi osobami. Siedziałem naprzeciwko Ojca Świętego, a Andrzej Potocki koło mnie rozmawiał z Casarolim. Powiedziałem Papieżowi, że Kraków bardzo się cieszy z beatyfikacji Brata Alberta, co go wyraźnie uradowało. - Udało się na czas załatwić - uśmiechnął się. Podano mu jajecznicę na lekko osmalonej patelence... Potem poleciał do Doliny Chochołowskiej. Taki był finał tej ważnej - dla odzyskiwania przez nas wolności - pielgrzymki papieskiej. Jej początek w Warszawie też był zaskakujący. W powitalnym przemówieniu na Okęciu Papież nawiązał do ewangelicznego fragmentu „Kazania na górze". Nagle cytaty z Nowego Testamentu zabrzmiały bardziej rewolucyjnie aniżeli Manifest komunistyczny. Mówił o tym, że przybył, jak zawsze, do wszystkich rodaków, ale szczególnie do tych, którzy są uwięzieni, cierpią i znoszą prześladowania dla sprawiedliwości, którzy łakną i pragną. Taki jest sens ewangelicznych Ośmiu błogosławieństw... A w czasie kolejnej mszy na krakowskich Błoniach Papież beatyfikował Brata Alberta Chmielowskiego i Rafała Kalinowskiego, a więc dwóch powstańców 1863 roku. Brat Albert stracił w powstaniu nogę od wybuchu szrapnela, a o. Rafał przeszedł przez Sybir. Byli przyjaciółmi spotykającymi się często w Czernej pod Krakowem, gdzie mieści się macierzysty, karmelitański klasztor o. Rafała. W Warszawie na Stadionie Dziesięciolecia Jan Paweł II otwarcie mówił o sytuacji ojczyzny, do której po raz drugi mógł przyjechać. Obchodzono wtedy jubileusz „Wiktorii wiedeńskiej", do której Papież nawiązał: O zwycięstwie król zawiadomił Stolicę Apostolską w znamiennych słowach: Venimus, vidimus, Deus vicit - przybyliśmy, zobaczyliśmy, Bóg zwyciężył... Otrzymałem w ostatnich miesiącach wiele listów od różnych osób, między innymi od internowanych. Listy te były dla mnie nieraz budującym świadectwem takich właśnie wewnętrznych zwycięstw, o których można powiedzieć: Deus vicit - Bóg zwyciężył w człowieku. Chrześcijanin bowiem powołany jest w Jezusie Chrystusie do zwycięstwa. Zwycięstwo takie jest nieodłączne od trudu, a nawet cierpienia, tak jak zmartwychwstanie Chrystusa jest nieodłączne od krzyża. „A zwycięży już dziś, choćby leżał na ziemi podeptany, kto miłuje i przebacza - mówił kardynał Stefan Wyszyński - kto jak Chrystus oddaje serce swoje, a nawet życie za braci" (24 VI1966 r.). Naród również w ciągu swych dziejów odnosi zwycięstwa, z których się raduje - tak jak raduje się w tym roku Wiktorią wiedeńską - ale, z drugiej strony, ponosi klęski, które go bolą. Tych klęsk na przestrzeni ostatnich stuleci było wiele. Nie powiedzielibyśmy całej prawdy, gdyby stwierdzić, że były to tylko klęski polityczne aż do utraty niepodległości. Były to również klęski moralne: upadek moralności w czasach saskich, zatrata wrażliwości na dobro wspólne aż do karygodnych przestępstw przeciw własnej Ojczyźnie. Ale przecież już druga połowa XVIII wieku przynosi zdecydowane wysiłki w kierunku społecznej, kulturalnej i politycznej odnowy. Wystarczy wspomnieć Komisję Edukacyjną, a nade wszystko Konstytucję 3 maja. Na tle tych wysiłków cios zadany pierwszej Rzeczypospolitej przez państwa dokonujące rozbioru Polski był straszliwą krzywdą dziejową, pogwałceniem praw narodu i porządku międzynarodowego. Jak człowiek czuje, że powinien odnieść moralne zwycięstwo, jeśli jego życie ma posiadać właściwy sens - podobnie i naród, który jest wspólnotą ludzi... Równocześnie jednak Chrystus jest „wczoraj i dzisiaj" - i tu spotyka się z każdym z nas, z człowiekiem każdego pokolenia, tu spotyka się również z narodem, który jest wspólnotą ludzi. Z tego spotkania pochodzi owo wezwanie do zwycięstwa w prawdzie, wolności, sprawiedliwości i miłości, o których mówi Jan XXIII w encyklice Pacem in terris. Encyklika ta ukazała się przed dwudziestu laty, a zawierała w sobie głęboki refleks owych wysiłków zmierzających do utrzymania pokoju w świecie współczesnym po straszliwych doświadczeniach drugiej wojny światowej. Kościół bierze udział w tych wysiłkach rodziny ludzkiej, uważa to za część swojego ewangelicznego posłannictwa. Jako następca Jana XXIII oraz Pawła VI na rzymskiej stolicy miałem sposobność wielokrotnie wypowiadać się na ten temat. Wkrótce po powrocie z Polski w 1979 roku czyniłem to wobec forum Organizacji Narodów Zjednoczonych w Nowym Jorku. Niezapomniane pozostanie dla mnie orędzie-modlitwa z Hiroszimy w lutym 1981 roku. Nie mogę dziś nie powrócić do tego samego tematu, gdy jestem w Warszawie - stolicy Polski, która w 1944 roku została przez najeźdźców obrócona w ruinę. Stąd więc ponawiam moje orędzie pokoju, które od strony Stolicy Apostolskiej stale płynie do wszystkich narodów i państw, zwłaszcza do tych, które za sprawę pokoju w świecie współczesnym ponoszą największą odpowiedzialność. Również z tego miasta - stolicy narodu i państwa, które z wkładem największych ofiar walczyło za dobrą sprawę w czasie ostatniej wojny światowej - pragnę przypomnieć wszystkim, że Polska wypełniła do ostatka - owszem: z nawiązką! - zobowiązania sprzymierzeńcze, jakie wzięła na siebie w straszliwym doświadczeniu lat 1939-1945. Los Polski w 1983 roku nie może być obojętny narodom świata - zwłaszcza Europy i Ameryki. Drodzy moi Rodacy! Bracia i Siostry! ...Pragnienie zwycięstwa, szlachetnego zwycięstwa, zwycięstwa okupionego trudem i krzyżem, zwycięstwa odnoszonego nawet poprzez klęski - należy do chrześcijańskiego programu życia człowieka. Również i życia narodu. ...Moje obecne odwiedziny w Ojczyźnie wypadają w okresie trudnym. Trudnym dla wielu ludzi, trudnym dla całego społeczeństwa. Jak wielkie są te trudności, to wy sami, drodzy rodacy, wiecie lepiej ode mnie, chociaż ja również głęboko przeżywam całe doświadczenie polskie ostatnich lat (począwszy od sierpnia 1980 roku). Jest ono zresztą ważne dla wielu społeczeństw Europy i świata - i nie brak wszędzie ludzi, którzy z tego zdają sobie sprawę. Nie brak również takich, którzy zwłaszcza od grudnia 1981 roku świadczą pomoc mojemu narodowi, za co i ja również jestem wszystkim wdzięczny. Jednakże naród nade wszystko musi żyć o własnych siłach i rozwijać się o własnych siłach. Sam musi odnosić to zwycięstwo, które Opatrzność Boża zadaje mu na tym etapie dziejów. Wszyscy zdajemy sobie sprawę z tego, że nie chodzi o zwycięstwo militarne -jak przed trzystu laty - ale o zwycięstwo natury moralnej. To ono właśnie stanowi istotę wielokrotnie proklamowanej odnowy. Chodzi tu o dojrzały ład życia narodowego i państwowego, w którym będą respektowane podstawowe prawa człowieka. Tylko zwycięstwo moralne może wyprowadzić społeczeństwo z rozbicia i przywrócić mu jedność. Taki ład może być zarazem zwycięstwem rządzonych i rządzących. Trzeba do niego dochodzić drogą wzajemnego dialogu i porozumienia, jedyną drogą, która pozwala narodowi żyć pełnią praw obywatelskich i posiadać struktury społeczne odpowiadające jego słusznym wymogom; wyzwoli to poparcie, którego państwo potrzebuje, aby mogło spełnić swoje zadania, i przez które naród rzeczywiście wyrazi swoją suwerenność. To przemówienie papieskie podniosło temperaturę zgromadzonych tłumów i na stadionie, i poza nim. Istniało niebezpieczeństwo, że może ze stadionu wyruszyć „solidarnościowy" pochód w kierunku pobliskiego budynku Komitetu Centralnego PZPR. Dlatego, już po przemówieniu, poproszono od ołtarza zebranych, by spokojnie rozeszli się do domów. Do konfrontacji sił na szczęście nie doszło. Wyprawa wiedeńska W dniach 10-13 września 1983 roku Jan Paweł II przybył do Austrii, by odwiedzić Wiedeń i sanktuarium maryjne w Mariazell. W Polsce nadal celebrowano i w sferach kościelnych, i wojskowych trzechsetną rocznicę odsieczy wiedeńskiej. Pamiętam, że anonsowano wtedy w gazetach, że na krakowskich Błoniach będzie serwowana ludności „prawdziwa, żołnierska grochówka", bo „generalska junta" Jaruzelskiego nadal trzymała kraj w okowach „stanu powojennego". Jak to bywa w naszej historii, walka reżimu ze społeczeństwem przybierała formy tragiczno-groteskowe, bo na placu Zwycięstwa w Warszawie i w wielu miastach polskich, także w Krakowie, układano na miejscach, gdzie był w 1979 roku Papież, krzyże z kwiatów. Babcie, które to robiły, bywały aresztowane. Kwiaty i tak po nocy wracały na swoje miejsca przyniesione przez kogoś innego. Nacisk, jaki w propagandzie polskiej położono na pogrom przez chrześcijańską husarię Turków pod Wiedniem przed trzystu laty, spowodował oficjalny de marche Ambasady Tureckiej w stolicy Austrii, bo przebywało wtedy w niej kilka tysięcy tureckich gastarbeiterów budujących tamtejsze metro. Dlatego na Kahlenbergu, z którego Jan III Sobieski obserwował zwycięską bitwę, Papież był potem tylko pół godziny, by się spotkać z licealną młodzieżą, a nie z Sarmatami. A w ogóle to cel tej pielgrzymki Biskupa Rzymu okazał się zgoła inny. Po południu 10 września 1983 roku siedziałem na Heldenplatz z Jerzym Turowiczem w rzędzie krzeseł przeznaczonych dla zagranicznych gości i słuchałem przemówienia Jana Pawła II, który przed godziną przybył z czterodniową, duszpasterską wizytą do Austrii. Papież stał na szczycie dekoracyjnej „piramidy" wzniesionej na placu obok białego „tronu" ustawionego na purpurowym obiciu podium przeznaczonego także dla innych dostojnych gości. Znajdowaliśmy się w centrum miasta pośród imperialnych budowli dawno nieistniejącego Cesarstwa, obecnie małego, neutralnego kraju na pograniczu Wschodu i Zachodu Europy, świata „atlantyckiego" i komunistycznego. Uroczystość na Heldenplatz nosiła nazwę „Nieszpory Europejskie". Kiedy ją wspominam latem 2004 roku, Polska jest już członkiem Unii Europejskiej, władze tej Unii uchwaliły konstytucję, w której brak jest wzmianki o chrześcijańskich korzeniach europejskiej kultury, o co toczyły się niedawno międzynarodowe spory. Wtedy zarówno przyszłość Wspólnoty Europejskiej, jak i rozpadnięcie się imperium sowieckiego znajdowały się poza zasięgiem wyobraźni. Zanim Papież zabrał głos z wysokości swego podium, wygłosili „przemówienia -świadectwa" kardynałowie z różnych części kontynentu: Lustiger (Francja), Meisner (Berlin Wschodni), Kuharić z Chorwacji i nasz Franciszek Macharski. Temat nieszporów brzmiał: „W Krzyżu nadzieja". Przed wygłoszeniem przemówienia Papież wziął udział w uroczystości postawienia naprzeciw dawnego pałacu cesarskiego na Heldenplatz krzyża z brązu upamiętniającego jego wizytę i symbolizującego chrześcijańską tradycję kontynentu. Zastanawiające są dzisiaj, w świetle tego, co zaszło w następnych latach, cytaty z ówczesnego przemówienia Jana Pawła II: Jedność kulturalna kontynentu europejskiego, która trwa nadal mimo wszystkich kryzysów i rozłamów, jest niezrozumiała bez tego, co zawiera orędzie chrześcijańskie. Także dla nas we wspaniały sposób stanowiono wspólne dziedzictwo, któremu Europa zawdzięcza swe bogactwo i swą siłę, sztukę i naukę, formację kulturalną, filozofię i kulturę ducha. Doceniając to, co mówił Ojciec Święty, nie mogłem otrząsnąć się z własnych wspomnień wojennych związanych z Wiedniem, a przede wszystkim z obozem w Mauthausen. I czekałem na to, co Polak powie na temat europejskiego barbarzyństwa. I doczekałem się. Nikt nie może zamykać oczu - mówił dalej Papież - na fakt, że wspólna historia europejska miała nie tylko momenty świetlane, ale także momenty ciemne, straszliwe, nie do pogodzenia z duchem człowieczeństwa i radosnej nowiny Jezusa Chrystusa. Zbyt często z nienawiścią i okrucieństwem wywoływano wojny, pozbawiano ludzi ich ojczyzny, wypędzano ich lub zmuszano do ucieczki z powodu nędzy, dyskryminacji i prześladowania. Wielu ludzi zamordowano z powodu rasy, narodowości i za ich przekonania lub po prostu dlatego, że byli niewygodni dla innych. Napawa przygnębieniem fakt, że również chrześcijanie należeli do tych, którzy uciskali i prześladowali bliźnich. Jako spadkobiercy naszych ojców zanieśmy pod Krzyż również tę Europę obciążoną winami, bo w nim jest nadzieja. To, co mówił Papież w czasie przeszłym, dotyczyło też sytuacji bieżącej, bo Austria, Wiedeń były miejscem schronienia setek tysięcy ludzi uciekających albo z Węgier w 1956 roku, albo z Czechosłowacji w 1968, bądź też w chwili gdy odbywały się „Nieszpory Europejskie", z Polski stanu wojennego. Pod Wiedniem znajdowały się obozy proszących o azyl polityczny Polaków, stąd ewentualnie rozsyłanych potem do krajów stałej emigracji: Australii, Kanady, USA. W czasie wiedeńskiej wizyty Ojciec Święty odwiedził też kościół św. Karola Boromeusza księży zmartwychwstańców, zgromadzenia o stuletniej tradycji duszpasterstwa emigracyjnego. Dziennikarskie (bo akredytowaliśmy się z Turowiczem wtedy w Biurze Prasy) obserwowanie tłumu młodych rodaków - dwudziestoparoletnich matek z dziećmi na rękach i ich ojców, nowej generacji uchodźców z ojczyzny, którzy byli przymuszani albo ekonomicznie, albo przez milicję polityczną, by opuścili naszą ojczyznę - było trudne, bo sceny wokół Papieża, który pojawił się wtedy wśród młodych polskich uchodźców, były wyjątkowo dramatyczne. Wieczorem tego samego dnia siedzieliśmy z Jerzym Turowiczem na trybunach wielkiego stadionu na Praterze. Słońce chyliło się ku zachodowi. Wielką amfiteatralną misę wypełniało około 100 tysięcy młodych Austriaków, ponad koroną stadionu obracało się koło z wagonikami - turystyczna atrakcja Europy, jeden z symboli Wiednia słynącego nie tylko z opery, ale i z „wesołego miasteczka". Na początku ceremonii zobaczyliśmy wyjeżdżający z przeciwległej bramy pojazd wiozący Ojca Świętego, który otaczała chmara agentów bezpieczeństwa. Kawalkada zatoczyła krąg i wśród nieopisanej wrzawy zebranych dotarła pod podium z fotelem dla gościa i orkiestrami. Ponad koroną stadionu na wielkim billboardzie ukazała się twarz Papieża. W chwilę potem na płytę stadionu wybiegło kilkaset dziewcząt i chłopców w baletowych strojach, którzy przy muzycznym akompaniamencie gigantofonów przedstawili różne układy choreograficzne. Finał był zaskakujący. Oto wniesiono kilkadziesiąt koszy z kwiatami, z których zespół baletowy ułożył na murawie olbrzymi krzyż. Ostatni bukiet do tego krzyża dołożył Ojciec Święty, przeszedłszy między szpalerami młodych siedzących na płycie stadionu. Była to niewątpliwa aluzja do kwiecistych krzyży układanych - jak wspominałem - w Warszawie na placu Zwycięstwa lub przed kościołem św. Anny i systematycznie konfiskowanych przez milicję. Te obrazy ze stolicy „solidarnościowej" Polski emitowała TV w całej Europie, bo też poczynania władz PRL były wyjątkowo głupie, wręcz groteskowe. Potem odbyły się choreograficzne pokazy przedstawiające problemy młodzieży współczesnej Austrii. Motywem przewodnim była towarzysząca różnym scenom pieśń o poszukiwaniu Jezusa przez samotnych ludzi. Z treści programu wyzierała frustracja pokolenia zagrożonego wojną (żywy wtedy dylemat: czy wybuchnie wojna atomowa między Sowietami i Zachodem), bezrobociem, alkoholizmem i narkomanią. Pokolenia, któremu zabrakło drogowskazów, narażonego na obojętność najbliższych, zmuszonego do walki o kariery i pieniądze. Pomnę, że patrząc na ów krzyż z kwiatów i przeżywając chrześcijański show młodzieżowy, myślałem jednocześnie o niedawnym spotkaniu Papieża w Polsce z polską młodzieżą na Jasnej Górze. W czerwcu zgromadziło się pod Wałami Jasnogórskimi około pół miliona młodych. Na obrzeżu pielgrzymich tłumów widoczne były liczne oddziały milicji. Cóż za kolosalna różnica sytuacji, nastrojów, wewnętrznych treści tych dwóch spotkań w miejscach oddalonych od siebie zaledwie o kilkaset kilometrów. Wizytę Papieża w sanktuarium Mariazell oglądałem w TV w mieszkaniu przyjaciela księdza Stanisława Kluza. Poznałem go na początku lat sześćdziesiątych ubiegłego wieku, gdy był akademickim duszpasterzem we Wrocławiu. Potem go ówczesny kardynał wrocławski Kominek oddelegował do Wiednia, gdzie był dziesiątki lat duszpasterzem studenckim Uniwersytetu Wiedeńskiego. Obecnie już przebywa w domu dla emerytowanych księży. Ale przez dziesiątki lat, w czasach, gdy wędrowałem czy to do Szwajcarii w związku z pracą w Pax Romana, czy do Rzymu, nieraz był moją przystanią, pierwszym azylem przyjaźni na Zachodzie. Miałem trzy takie - w opisywanych latach - miejsca w Europie: u Kluza w Wiedniu, u Zygmunta Marzysa w Neuchatel w Szwajcarii i u Zofii i Jana Kułakowskich w Brukseli. Te punkty oparcia były właściwie konieczne nie tylko ze względów psychicznych, ale i ekonomicznych. „Tygodnik Powszechny" nie miał przecież jakichkolwiek funduszy w zabronionej wówczas i limitowanej przez państwo walucie zachodniej. Wszelkie opisywane tu podróże i pobyty finansowane były wtedy przez zachodnie, katolickie, kościelne organizacje wspomagające księży lub świeckich katolików wyjeżdżających poza „żelazną kurtynę". Korzystał więc człowiek z życzliwości przyjaciół własnych lub środowiska „Tygodnika Powszechnego" i „Znaku", rozsianych po całym świecie. Tak więc wtedy, gdy Jan Paweł II był w Mariazell, siedziałem w mieszkaniu na Karmelitergasse u Kluza, który zaprosił też austriackich przyjaciół uniwersyteckich. W opinii zebranych wizyta papieska naruszyła błogi sen kleru austriackiego, który właściwie zaakceptował proces powolnej laicyzacji młodzieży i całego społeczeństwa. Nie spodziewano się tak ogromnej liczby uczestników spotkania na stadionie, a w czasie przejazdów papieskich przez miasto tłumy coraz bardziej gęstniały. Kluz, który i w Polsce, i tutaj był księdzem „antyklerykałem", uważał, że owocem papieskiej pielgrzymki będzie przebudzenie z letargu austriackiej hierarchii. On sam żył po franciszkańsku, naprawdę oddawał biednym studentom wszystko, co mógł. A nie mógł wiele. Wspomagali go różni zasobni Austriacy. Papieża znał z Polski i z przejazdów przez Wiedeń do Rzymu w czasach kardynalskich. Kardynał Wiednia Joseph Kónig był jak gdyby hierarchicznym łącznikiem pomiędzy Rzymem a Kościołami Europy Wschodniej i Środkowej, głównie hierarchią polską. Kanada W 1984 roku uczestniczyłem, lecąc z akredytowaną przy Watykańskim Biurze Prasy grupą dziennikarzy, w pielgrzymce Papieża do Kanady. Proponowano ją Jerzemu Turowiczowi. On jednak zawołał mnie w sierpniu do swego gabinetu i spytał, czy mogę go zastąpić. Był to szczyt uprzejmości Naczelnego, który w tym samym czasie wybierał się gdzie indziej, na jakiś kongres w Europie. Turowicz nie był entuzjastą ani USA, ani Kanady, był z głębi serca Europejczykiem. Trasa papieskiej podróży prowadziła od Atlantyku do Pacyfiku i z powrotem Liczyła 19 tysięcy kilometrów. Prowadziła kolejno przez miasta i prowincje: Quebec, Trois-Rivieres, Montreal, St. John's w Nowej Fundlandii, Moncton w Nowym Brunszwiku, Halifax w Nowej Szkocji, Toronto i Midland w Ontario, Winnipeg w Manitobie, Edmonton w Albercie, Yellowknife w Terytoriach Północno-Zachodnich, Vancouver w Kolumbii Brytyjskiej do Ottawy i stamtąd z powrotem do Rzymu. Kiedy zacząłem w Krakowie studiować program kolejnej pielgrzymki, przeżywałem tremę zmieszaną ze zdumieniem, że znowu mnie coś takiego spotyka. W samolocie linii Alitalia - 9 września o 12.00 czasu rzymskiego - nad Atlantykiem Papież zaprosił wszystkich do odmówienia z nim modlitwy Aniol Pański w intencji zbliżającej się wizyty. Wśród dziennikarzy jedni zamilkli, inni palili dalej papierosy, a z megafonu dochodził głos Ojca Świętego proszącego Matkę Boską o dobre owoce Piotrowej posługi w Kanadzie. Ponieważ wylądowaliśmy w Quebecu o 11.30, a była niedziela, więc Papież odmówił po raz drugi Aniol Pański, tym razem z Kanadyjczykami. Jeszcze w czasie lotu przypomniałem sobie pierwszą w życiu podróż do Nowego Świata w roku 1964 na pokładzie okrętu transatlantyckiego „Batory". Płynąłem wtedy do żyjącego jeszcze ojca, który, będąc politycznym emigrantem, mieszkał w Chicago, dokąd dojechałem pociągiem z portu w Montrealu. Ale pierwszym portem był Quebec, w którym nigdy potem już nie byłem; odwiedziłem w czasie innych podróży jedynie Toronto, gdzie do tej pory mieszka siostra mojej matki, emigrantka po 1956 roku. Pod wieczór w dniu przylotu Papież odprawił Mszę Świętą na terenie Uniwersytetu Laval. Quebec to pierwsza biskupia siedziba na całym kontynencie północnoamerykańskim. Miejscowa diecezja rozciągała się w drugiej połowie XVII wieku aż po Luizjanę. Pierwszym ordynariuszem był Francois de Laval. W chwili rozpoczęcia pierwszej w dziejach Kanady wizyty Biskupa Rzymu 97% ludności prowincji przyznawała się do katolicyzmu, co stanowiło prawie 50% katolików całego kraju. Na terenach sportowych kampusu uniwersyteckiego zgromadziło się około 300 tysięcy wiernych. Było ciepło - jak zanotowałem wtedy w swym dzienniku - wiatr łopotał barwnymi wstęgami zwisającymi z baldachimu rozpostartego nad ołtarzem. Przez megafony podniecony ksiądz głośno wykrzykiwał różne informacje i pouczenia przeplatane muzyką operową. Był to początek wielu innych zgromadzeń przygotowanych według miejscowych gustów. Uwertury operowe miały wprowadzić wiernych w nastrój poważny, ale jednocześnie pogodny, tak by wiara była „świętowana". Intencją Papieża Wojtyły nie była jednak celebracja, lecz ratowanie wiary w obliczu spadku praktyk religijnych i powołań kapłańskich. Ciekawiła mnie treść tej pielgrzymki, gdyż pierwszy raz byłem świadkiem pobytu Jana Pawła II nie w kraju europejskim czy egzotycznym, lecz takim, w którym młody naród powstał z wymieszania się wielu grup etnicznych. Oficjalna dwujęzyczność, a w praktyce „kilkudziesięciojęzyczność" Kanadyjczyków, pierwotny wpływ kultury francuskiej i angielskiej, a potem wielu nacji, w tym i słowiańskich, a ostatnio południowoamerykańskich, obecność na podbitych i cywilizowanych terenach chmary plemion indiańskich i eskimoskich (Inuitami teraz zwanych), które nie zostały tak wytępione jak w Stanach Zjednoczonych, wreszcie granice ze starszą i monolityczną już kulturą narodową USA - wszystko to składało się na zupełnie nową sytuację duszpasterską Kościoła. W tym zmieniającym się społeczeństwie - cytuję ówczesną homilię - musicie się uczyć, drodzy Bracia i Siostry, artykułować swoją wiarę i nią żyć... Winniście wiedzieć, jak rozwijać nową kulturę, która zintegruje nowoczesność Ameryki z zachowaniem głęboko zakorzenionego w niej humanizmu. Ten drugi cel niewątpliwie wynika z faktu, że wasza kultura była użyźniona przez chrześcijaństwo. Nie akceptujcie rozwodu pomiędzy wiarą i kulturą. Jesteście powołani do nowych wysiłków misyjnych w obecnych czasach. Następnego dnia zaplanowano przejazd specjalnym pociągiem do Montrealu z postojem w sanktuarium św. Anny Beau-pre, patronki Quebecu, gdzie czekali na gościa autochtoni prowincji - Indianie i Eskimosi. Przed opuszczeniem miasta Papież odwiedził szpital dziecięcy. Wśród dziennikarzy TV, którzy tam byli, opowiadano sobie anegdotę o chłopcu, który wziął na barana kolegę i przedzierając się przez tłum ubranych w piżamy małych pacjentów, podszedł do Papieża i zdjął mu piuskę, chcąc się przekonać, czy łysieje. Przejazd do Montrealu trwał cały dzień. Luksusowy pociąg pokonywał setki kilometrów, zwalniając co pewien czas, bo na trasie pozdrawiały Papieża gromady ludzi z pobliskich farm i małych miejscowości z transparentami i naręczami kwiatów wyrażającymi ich uczucia. Wrażenie robiły rodziny farmerów stojące samotnie na platformach traktorów w polu, w pewnym oddaleniu od torów, by ich można było zobaczyć. Amerykanie mało jeżdżą pociągami. W Kanadzie są one nadal częstym środkiem transportu osobowego, bo pokonywanie wielkich i mało zaludnionych przestrzeni, o ile nie leci się samolotem, jest bardzo uciążliwe. Cały środek tego kontynentalnego państwa to zbożowe równiny, reszta to preria i jeziora, a do tego wielki obszar Gór Skalistych. Tak więc pomysł, by wieźć Gościa pociągiem, był też reklamą linii Canadian National, a jednocześnie umożliwiał mieszkańcom wsi i prowincji kontakt z Papieżem. Osobliwe było spotkanie z Indianami i Eskimosami w czasie przerwy w Trois-Rivieres. Zapamiętałem wodzów plemiennych ubranych w przepiękne skórzane stroje, z kamerami marki Sony utrwalającymi to historyczne wydarzenie. Pobożnie się żegnali, po czym unosili kamery. Papież spotkał się z Indianami jeszcze w ich rezerwacie pod Toronto, a następnie na terenie Terytoriów Północno-Zachodnich poza 60. równoleżnikiem. Wszędzie tubylcza ludność Kanady domagała się rewindykacji swoich praw do ziemi praojców i zniesienia krzywdzących ich ustaw. Jan Paweł II przybywał do nich już w glorii obrońcy praw i godności człowieka. Nazwisko Lecha Wałęsy i słowo „Solidarność" kojarzone było z ojczyzną Papieża i wciąż obecne w mass mediach. Wszyscy też pamiętali o zamachu na jego życie, który musiał mieć podłoże ideologiczno-polityczne, chociaż jego sprawcy pozostawali nadal bezkarni. Montreal przywitał wieczorem Ojca Świętego dziesiątkami tysięcy świec, sztucznych ogni kręconych w powietrzu przez dzieci i rozpryskami fajerwerków na niebie. Następnego dnia rano w kanionach wieżowców wzdłuż wielokilometrowych arterii downtownu (śródmieścia) stały gęste szpalery ludzi oklaskujących przejazd papamobilu. Takie widoki powtarzały się potem w innych wielkich miastach, co przeczyło socjologicznym statystykom wykazującym raptowne laicyzowanie się Kanady. To wszystko można było oglądać w domu w TV Tym dokładniej, że pierwszy raz w dziejach pielgrzymek Jana Pawła II zamontowano wewnątrz papamobilu szerokokątne kamery przekazujące jego ruchy i wyraz twarzy, a także ukazujące te widoki, które można było dostrzec jedynie z wewnątrz pojazdu. Mimo to setki tysięcy ludzi wolało oglądać Papieża, chociaż przez moment, „na żywo". W tym pragnieniu jest coś tajemniczego. Być może chodzi o pozbycie się samotności i współprzeżywanie radości, jaką Papież niewątpliwie wzbudza, z innymi, chociażby nieznanymi ludźmi. W nocy z szesnastego piętra hotelu patrzyłem znużony na wielki świetlisty krzyż umieszczony na szczycie Mount Royal, od której to góry miasto otrzymało swoją nazwę. Znajduje się na niej sanktuarium św. Józefa, które odwiedzają co roku rzesze pielgrzymów. Wydarzeniem ciągle żywym do dzisiaj było spotkanie Papieża z 70 tysiącami studentów i starszej młodzieży na Olimpijskim Stadionie. Zbudowany w 1976 roku stadion ma formę olbrzymiej betonowej muszli z zagiętymi nawisami chroniącymi trybuny przed deszczem lub słońcem. Trybuny były zapełnione po brzegi. Wszyscy uczestnicy mieli białe lub czerwone szarfy i różnokolorowe plastykowe kwadraty, które unoszone w górę tworzyły barwną dekorację tłumu. Wodzirejami byli znani młodzieży piosenkarze i prezenter telewizyjny. Mimo że lał deszcz i po murawie stadionu jeździły bez przerwy wielkie suszarki, nastrój był wspaniały. Wtedy po raz trzeci w czasie podróży z Papieżem byłem świadkiem jego spotkania z młodzieżą. Przedtem był Budokan w Tokio i Prater w Wiedniu. Zważywszy na trwającą nadal w kraju tragiczną atmosferę ponurości „stanu wyjątkowego", to, co przeżywałem w Kanadzie, wydawało się na wpół realne. Przebywałem w normalnym świecie. Gdy zjawił się Papież, stał się mały cud, bo nagle ustała ulewa. Ogłuszający szum i łopot szarf trwał długo, aż rozległa się muzyka i łagodny głos piosenkarki uspokoił atmosferę. Śpiewała o pokoju, przyjaźni, urodzie życia i o Janie Pawle II. Impreza ta była telewizyjnie wyreżyserowana i transmitowana na całą Kanadę. Jakże inny był w tamtej chwili styl posługi Biskupa Rzymu od początkowych momentów jego pontyfikatu. Papież, używając form i środków „masowej kultury", kształtował zbiorową wyobraźnię dziesiątków milionów ludzi. Po pewnym czasie rozległ się w megafonach jego głos: Wydaje mi się, że czegoś ode mnie oczekujecie - powiedział i wzbudził owacje. - Wydaje się, że czegoś chcecie ode mnie - powtórzył i znów orgia wrzasku i radości. - Posłuchajcie, co wam powiem. Przemówienie Ojca Świętego było bardzo franciszkańskie. Znalazły się w nim cytaty z Pochwały stworzenia św. Franciszka i rozważania o Siostrze Biedzie. Oczywiście chodziło o biedę współczesną i nie tylko materialną, lecz i duchową. Kolejne dwa dni poświęcone były na pobyt Papieża w atlantyckich prowincjach Kanady. Pierwszym etapem podróży był St. John's, stolica Nowej Fundlandii, której kościelna administracja obejmuje również Labrador. Następnego dnia byliśmy w Moncton w Nowym Brunszwiku, a wieczorem w Halifaksie w Nowej Szkocji. Różnica czasu z Europą naprzód zmniejszyła się o półtorej godziny, potem znowu powiększyła: dwa odrzutowce - papieski Canadian Air Force i dla przedstawicieli mass mediów Air Canada - pokonywały tysiące kilometrów nad obszarami sinych wód i rzadko zaludnionych leśnych i skalistych wysp, by opadać nad portowymi miastami, gdzie czekały na Papieża setki tysięcy Kanadyjczyków mówiących to po francusku, to po angielsku, mających głównie irlandzkich, szkockich czy angielskich przodków, dzielnych żeglarzy i rybaków, którzy tu przed dwoma wiekami zapoczątkowali nową cywilizację. Czekali też na niego autochtoni. Były to skromne grupki Eskimosów. Gdy wspominam dzisiaj kolejne dwa dni kanadyjskiej pielgrzymki, czyli pobyt w Toronto, głównie myślę o Polish Raiły-o spotkaniu Jana Pawła II z Polakami. Przed tym spotkaniem byłem zaproszony na posiłek przez ówczesnego prezesa Kongresu Polonii Kanadyjskiej pana Jana Kaszubę. Wraz z paru innymi polonusami biesiadowaliśmy nad brzegiem jeziora Ontario, oczekując na wielkie dla miejscowej Polonii wydarzenie. Dowiedziałem się wtedy, że początkowo proponowano Polakom mniejszy niż obecnie stadion. Być może problem był też polityczny. Władze kanadyjskie chciały uniknąć w czasie wizyty akcentów wykraczających poza jej duszpasterski charakter, a z Polakami - nigdy nic nie wiadomo. Tamten wieczór przeżywałem w szczególny sposób z kilku powodów. Po pierwsze, był on dla mnie spotkaniem z rodakami, ale w kontekście całej trasy - spotkaniem z kolejną grupą etniczną. Po drugie, nie byłem tu świadkiem dla torontońskiej emigracji nieznanym, bo nie tylko czytano tutaj od lat moje felietony i artykuły w „Tygodniku Powszechnym", ale współpracowałem również z wychodzącym w Toronto polskojęzycznym tygodnikiem pt. „Związkowiec". Wreszcie niebagatelnym przeżyciem było spotkanie z moją ciotką, najmłodszą siostrą mojej matki, która wyemigrowała z kraju przed prześladowaniami w 1956 roku. Przedtem spędziła kilka lat w więzieniu za działalność antypaństwową. Była oficerem Armii Krajowej w czasie niemieckiej okupacji, w czasie Powstania Warszawskiego walczyła na Starym Mieście, skąd po upadku Starówki kanałami przedostawała się do Śródmieścia. W Toronto miała brać udział w defiladzie Stowarzyszenia Kombatantów Polskich przed Papieżem. Zanotowałem wtedy, że gdy zająłem miejsce na trybunie w sektorze dla prasy, kończono właśnie śpiewać naszą starą pieśń kościelną, której zakończenie tak brzmi: Ojcze z niebios, Boże Panie. A przez Syna Twego męki, Ulżyj smutnej doli tej, Łzom pofolguj, ukój męki, Boże wielki litość miej. To chyba jest jeszcze dziewiętnastowieczna pieśń typowa dla polskiej religijności. Defilada kombatantów wyruszyła zaraz po przyjeździe Papieża. Szli oddziałami swoich dawnych formacji z czasów drugiej wojny światowej: ci od Andersa i Maczka, lotnicy i marynarze, także oddziały Armii Krajowej, a wśród nich ciocia Nela. W czasie tego spotkania obfitującego w przemówienia, śpiewy, radosne i łzawe zarazem, Ojciec Święty odłożył w pewnej chwili oficjalny tekst, który czytał, i uczynił wyznanie: Kiedy od kilku dni przejeżdżam przez różne miasta tego kraju, spotykam bardzo często transparenty z napisem „Solidarność". Moi drodzy Bracia i Siostry, moi drodzy Rodacy, znaczą one, że do tamtej Deklaracji Praw Człowieka (ONZ) w ciągu czterdziestu lat, a zwłaszcza w latach osiemdziesiątych, naród polski usiłował dopisać treść, która jest jednorodna z Deklaracją Praw Człowieka. Napis „Solidarność" jest symbolem takiego właśnie porządku, w którym człowiek znajduje się w centrum. Godność człowieka i prawa człowieka są kryterium tworzenia organizacji pracy i kultury, życia społecznego, życia narodowej wspólnoty. I dlatego odnosimy się z czcią do tego symbolu, do tej rzeczywistości, do tego słowa, chcemy bowiem być sobą i żyć życiem własnym. Przed południem następnego dnia Jan Paweł II poleciał helikopterem na Midland, gdzie trzysta czterdzieści pięć lat temu jezuici wraz z Indianami z plemienia Huronów zbudowali pierwszą na tych terenach misję katolicką. Stała się ona potem miejscem męczeństwa świętych Brebeufa i Lalemanta, pochowanych w kościele pod wezwaniem św. Józefa u „Maryi wśród Huronów". Po zniszczeniu przez Indian misja była nieczynna przez całe stulecia. W 1964 roku rząd prowincji Ontario odbudował to miejsce razem z oryginalną osadą indiańską jako historyczny skansen. Kościół zaś, także odbudowany, stał się miejscem pielgrzymek, między innymi polskich Kanadyjczyków jako ich Częstochowa. Ojciec Święty był gościem chiefów i rodzin indiańskich na Midlandzie. Odprawiono wokół niego plemienne modły, okadzono palącą się trawą, ofiarowano mu orle pióro jako symbol duchowego przywództwa. Wszystko to było bardzo piękne, ale nieco sztuczne. Wczesnym rankiem następnego dnia odlecieliśmy Boein-giem 727 via Winnipeg do Edmonton. Przelot ten utkwił mi w pamięci jako kolejne przeżycie uroków Kanady. Najpierw lecieliśmy około godziny nad bezludnymi obszarami prowincji Ontario. Na dole widzieliśmy niezliczone jeziora i lasy. Bardzo rzadko były widoczne geometryczne linie dróg lub drobnych osiedli w głębi prerii. Potem, jak nożem uciął, skończyły się wody i lasy. Zaczęła się druga godzina lotu nad ciągnącymi się od horyzontu po horyzont uprawami zbóż. To były obszary dawnej prerii. W Winnipeg, sennym mieście pośrodku bezkresu łanów zbożowych, mieliśmy spędzić osiem godzin. Temat pielgrzymki tego dnia brzmiał: „Wiara i kultura w społeczeństwie wielokulturowym". A to dlatego, że miejscowe diecezje wyróżniają się w Kanadzie niezwykłą mozaiką kulturową ludności. Jest tych grup etnicznych aż czternaście. Najliczniejsze: francuska, polska, irlandzka, belgijska, włoska i ukraińska. W ostatnich latach przed datą papieskiej pielgrzymki napłynęły nowe fale uchodźców z Wietnamu, Laosu, Kambodży i Polski. Ukraińcy to głównie unici. Do nich też Papież zawitał zaraz po przylocie i przemawiał w ich języku w bazylice pod wezwaniem świętych Włodzimierza i Olgi. Potem wśród okolicznych lasów na wielkiej polanie odprawiona została Msza Święta, na której śpiewały też ukraińskie chóry i odmawiano po ukraińsku niektóre modlitwy liturgiczne. Zapamiętałem dobrze to słoneczne, anglosasko-słowiańskie południe na „Ptasich Wzgórzach" pod Winnipeg. Edmonton natomiast to stolica prowincji Alberta, dwumilionowe miasto przeżywające nagły boom gospodarczy po odkryciu dużych złóż nafty. Pierwszy boom w Edmonton miał miejsce na początku XIX wieku w czasie gorączki złota. Podążający tędy do Klondike poszukiwacze szczęścia zaopatrywali się w sprzęt i żywność. Przebywaliśmy w Edmonton dokładnie 37 godzin i 45 minut. Poza Mszą Świętą i spotkaniem ekumenicznym nic się tam nie działo, bo Papież pojechał na odpoczynek w rezerwacie leśnym utajnionym przed opinią publiczną, by nie zakłócano jego spokoju. Dziennikarze, porządnie zmęczeni, odpoczywali w mieście. Byłem też już mocno osłabiony pogoniami za autobusami dla prasy, bez których niepodobna dostać się tam, gdzie jest Papież, i przedzieraniem przez kordony policji, ale mimo wszystko pojechałem na poranną mszę na pola Namao pod Edmonton. Na terenie dawnej bazy wojskowej zgromadziło się kilkaset tysięcy ludzi. Koczowali tu w śpiworach i pod namiotami całą noc. Natrafiłem tam na polską pielgrzymkę solidarnościowców - emigrantów, którzy z odległej miejscowości, przez dziewięć dni nieśli duży drewniany krzyż wotywny. Byli to internowani w stanie wojennym robotnicy wrocławscy, których część, gnębiona przez SB, zdecydowała się aż tu uciec przed „komuną" i szukać pracy. Na wielkich ekranach wyświetlano filmy obrazujące życie Jana Pawła II. Homilia w czasie mszy, gdy już słońce ogrzało tłumy i rozświetliło olbrzymi ołtarz, którego tłem był rozpościerający skrzydła biały gołąb nadnaturalnych rozmiarów, dotyczyła problemów ekonomicznych świata. Trudno dziś nie liczyć się z opinią, że ten Papież jest współczesnym prorokiem, skoro wtedy, w roku 1984, twierdził w Edmonton, że konflikty pomiędzy Wschodem a Zachodem mniej zagrażają pokojowi niż olbrzymia nierówność ekonomiczna pomiędzy Północą a Południem naszego globu. Dziś „zimna wojna" jest już tylko wspomnieniem, natomiast bieda rodzi terroryzm i zbrojenia atomowe dyktatur utrzymujących swoje społeczeństwa w nędzy. Kiedy samolot dla prasy wystartował rankiem 18 września z Edmonton do Fort Simpson, nikt się nie spodziewał tego, co się niebawem miało wydarzyć. Po pobycie w sanktuarium św. Anny w Quebecu, a potem wizycie w Huroni na Midlandzie pod Toronto, Fort Simpson miał być trzecim i najważniejszym miejscem spotkania Jana Pawła II z autochtoniczną ludnością Kanady. Tę miejscowość, liczącą tysiąc mieszkańców, trudno jest znaleźć na mapie. Nieco wyżej na północy kończą się już bite drogi i rozpoczynają obszary, na których jedynym mechanicznym środkiem transportu są hydroplany lub małe samoloty na płozach. Osada założona w 1904 roku jako punkt handlowy u zbiegu Mackenzie River i Liard River służyła słynnej Hudson's Bay Company. Mieszkańcy tych okolic to Indianie plemienia Dene trudniącego się do dziś łowiectwem i rybołówstwem. Ale na spotkanie z Janem Pawłem II ściągały od wielu dni do Port Simpson rzesze przedstawicieli innych plemion z bardzo odległych osad. Pisano i mówiono o tym, że od niepamiętnych czasów wodzowie wielu szczepów pogodzili się ze sobą i wystąpią na spotkaniu razem. Na Ojca Świętego oczekiwano na rozległym placu przed ołtarzem zbudowanym w kształcie indiańskiego wigwamu. Po ponad godzinie lotu pilot zakomunikował pasażerom, że z powodu mgły nie możemy lądować na lotnisku w Fort Simpson i polecimy jeszcze dalej na północ do stolicy terytorialnej Yellowknife, by tam czekać na polepszenie się warunków atmosferycznych, Tak rozpoczął się największy dramat w czasie kanadyjskiej pielgrzymki Papieża. Ale jeszcze w tym momencie nie zdawaliśmy sobie z tego sprawy. Boeing szybował ku owemu Yellowknife nad sinymi wodami Wielkiego Jeziora Niewolniczego rozległego jak morze. Na skalistej ziemi, która wychynęła pod wysuniętymi już kołami, rosły karłowate świerki, w kamiennych, omszałych nieckach terenu migotała woda obrzeżona lodem. Z daleka mignęło skupisko zabudowań miasteczka. Na płycie lotniska stały rzędem hydroplany. Samolot zatankował paliwo, poderwał się do lotu i wróciliśmy do Yellowknife. Tym razem kazano nam wysiąść i czekaliśmy na coś na płycie lotniska. Niebawem wylądowały na nim dwa duże odrzutowce, z których wyszło kilkuset policjantów. Potem nadleciał trzeci z napisem Pacific Western Airlines, z którego, ku osłupieniu zebranych, zszedł na ziemię po trapie Papież ze świtą. Runęliśmy w jego kierunku z fotoreporterami na czele. W zamieszaniu udało mi się iść blisko Ojca Świętego, który na mój widok, krocząc energicznie w stronę lotniczego portu, rzucił w moim kierunku po polsku: - Jakoś nie chcą nas tam puścić. W tym momencie odpędzili mnie tajniacy i razem z resztą dziennikarskiej czeredy powędrowaliśmy do poczekalni dworcowej. Wyglądało na to, że podejrzenia w stosunku do rządu Kanady o niechęć do spotkania się Indian z Janem Pawłem II mogły być słuszne. Indianie bowiem chcieli i tu domagać się zmiany prawodawstwa własnościowego, czyli zwrotu rodzinnej ziemi i innych reform gwarantujących im większą autonomię. Ale dlaczego Papież przyleciał liniowym samolotem? Podobno w przeznaczonym dla niego wojskowym odrzutowcu wykryto jakiś defekt. A poza tym w Fort Simpson mgła o tej porze roku jest stałym zjawiskiem i trzeba to było przewidzieć. W ciasnym pomieszczeniu miejscowego terminalu czekaliśmy dalej, a w miarę upływu czasu dramat Indian coraz bardziej się pogłębiał. W pewnym momencie usłyszeliśmy przez megafony Ojca Świętego przemawiającego przez radio do zebranych w Fort Simpson tłumów. W oparach gęstej mgły - co pokazała potem telewizja - Indianie wysłuchali przemówienia Papieża domagającego się ich praw. Potem w poczekalni ustawiono rzędem przygodnych podróżujących Indian, a wśród nich wodza któregoś z plemion, który też tu ugrzązł w drodze na spotkanie... Ojciec Święty krótko do nich przemówił i po kolei rozdał wszystkim różańce. Ów wódz, gdy stanął przed nim Papież, zdjął z siebie wspaniały, zdobiony skórzany płaszcz, zostając w dżinsach i koszuli. Ktoś założył go na ramiona Ojca Świętego, wzbraniającego się przed tym; nie chciał, aby Indianin zmarzł. Tymczasem z miasteczka nadjeżdżali z piskiem opon mieszkańcy zawiadomieni o niebywałym fakcie obecności Jana Pawła II w Yellowknife. Przed odlotem do Vancouveru wyszedł on przed budynek, by pozdrowić i pobłogosławić zebranych. Kiedy samolot znów wystrzelił w niebo, aby pokonać wysokie Góry Skaliste, kanadyjski radiowiec, przesłuchujący obok mnie taśmę, szalał z radości. Okazało się, że Papież, pozdrawiając miejscową ludność, utknął nagle na nazwie osady, powtarzając tę nazwę dwukrotnie. Yellow, yellow... knife, knife -zaczęli skandować zebrani. - Thank you - odpowiedział Gość, który w całym tym zamieszaniu nie bardzo już wiedział, gdzie się znajduje. Trudno sobie wyobrazić większy kontrast (ukazujący też wspaniałość Kanady) aniżeli ten pomiędzy Yellowknife i Van-couverem. Pokonaliśmy dzielącą te miasta odległość w ciągu ponad dwugodzinnego lotu nad szczytami i dolinami, lodowcami i przepaściami Gór Skalistych. Na końcu otworzył się przed nami rozległy widok zatok i wysp zatopionych w błękitnych mgłach wybrzeża Pacyfiku. Trzecie co do wielkości miasto Kanady liczy około półtora miliona mieszkańców, głównie brytyjskiego i irlandzkiego pochodzenia. Mniejszości etniczne: Francuzi, Niemcy, Indianie, Chińczycy, Grecy i Japończycy. Pół miliona katolików, w tym spora grupa ukraińskich unitów. Gwoździem jednodniowego pobytu było spotkanie na stadionie o nazwie „British Columbia Place", przykrytym olbrzymią plastykową kopułą. Pośrodku płyty stadionu przygotowano dużą scenę na występy grup folklorystycznych. Na jej, skraju stał fotel dla Gościa. Gdy zjawił się Jan Paweł II, wszyscy zerwali się z miejsc i zaśpiewali hymn kanadyjski. Było to wydarzenie niezaplanowane wskazujące na istnienie silnego poczucia jedności młodej wspólnoty narodowej. Dwadzieścia pięć grup w strojach narodowych wybiegło na środek stadionu. Byli wśród nich Chińczycy i Hiszpanie, Chorwaci, Francuzi i Polacy. Wszystkie stworzenia naszego Boga i Króla podnieście swój głos i śpiewajcie z nami Alleluja, Alleluja - śpiewano potem razem z Ojcem Świętym. Następnie jakiś stary Indianin podał mu „mówiącą laskę", czyli laskę będącą znakiem pozwalającym na publiczne przemawianie. Po przemówieniu odtańczono dziesiątki tańców: tarantele, kozaki, krakowiaki i flamenco. Widowisku towarzyszył 800-osobowy chór, śpiewając na pożegnanie: Składamy Ci dzięki, o Panie, bo odpowiedziałeś na moje błaganie. Ocalileś moją duszę od śmierci. Jesteś moją mocą i pieśnią. Noc w Vancouverze była dla mnie końcem kanadyjskiej przygody korespondenta „Tygodnika Powszechnego". Następnego dnia o świcie samolot „wyskoczył" nagle w górę z lotniska, by pokonać ścianę pobliskich Gór Skalistych. Po paru godzinach wylądowaliśmy w Ottawie. Tam, jak to w stolicy każdego państwa, program przewidywał, poza mszą, spotkania z biskupami i przedstawicielami rządu. Potem znów samolot Air Canada, już z Papieżem na pokładzie, i nad ranem Rzym i nocleg w Kolegium Polskim. Pokój na górze, na dole apartament, w którym przed pięciu laty żegnaliśmy z Jerzym Turowiczem kardynała Wojtyłę, gdy udawał się na konklawe... Zamieszanie w Beneluksie Pod koniec maja 1985 roku Jan Paweł II odwiedził kraje Beneluksu: Holandię, Luksemburg i Belgię. Tym razem „Tygodnik Powszechny" nie miał „zaproszenia", by towarzyszyć Ojcu Świętemu, bo pielgrzymka była europejska i udawanie się do Rzymu po to, by podróżować papieskim samolotem do krajów znajdujących się w geograficznym pobliżu Polski, było niepraktyczne. Jednak odległość polityczna Beneluksu od nas była o wiele większa niż geograficzna, a poza tym kto w takiej sytuacji miałby sponsorować korespondenta. W innych wypadkach czynił to Rzym albo organizacje zapraszające nas z Zachodu. Byłem jednak głęboko zainteresowany podróżą papieską do krajów, w których od 1976 roku wciąż bywałem jako członek władz „Europejskiego Forum Narodowych Komisji Apostolstwa Świeckich", jak oficjalnie nazywała się ta „struktura" europejskich stowarzyszeń współpracujących między sobą i ze swoimi episkopatami. Z perspektywy czasu widać, że „Europejskie Forum" utworzone zostało przy współudziale hierarchii, by wspomagać ruch jednoczenia się Europy. W 1985 roku była to „Wspólnota Europejska" powstała ze „Wspólnoty Węgla i Stali". Pierwotnie ukierunkowany głównie ekonomicznie organizm powoli ewoluował w kierunku dzisiejszej Uni Europejskiej. Watykan od razu był zwolennikiem współpracy europejskiej i udziału w niej także świeckich katolików. Forum było organizacją nietypową, bo nie miało biur ani stałej siedziby. Rządził nim wybierany na kongresach, też zwanych „Forami", Komitet Łączności. Reprezentowane były w nim różne kraje europejskie, ale prym wiedli Belgowie. Prezes, sekretarze i skarbnik żyli w swoich krajach i porozumiewali się na odległość, ale ów Komitet spotykał się z nimi i przygotowywał nowe kongresy, odbywające się co dwa lata, dyskutujące nad najważniejszymi problemami bieżącego życia chrześcijańskiego w Europie. Z krajów komunistycznych jedynie Polska zezwalała na tę współpracę i w roku 1976 zostałem z inicjatywy kardynała Wojtyły wybrany do owego Komitetu Łączności. Opuściłem go po dwóch kadencjach latem 1984 roku. Za mojej obecności w Komitecie owe fora jako kongresy odbyły się kolejno w Louvain-la-Neuve (nowy uniwersytet Louvain pod Brukselą), Luksemburgu, Dublinie, Madrycie i holenderskim Vaux. Poza tym podróżowałem na zebrania komitetu organizacyjnego zazwyczaj obradującego w Brukseli. Obrady były kilkudniowe i trzeba było mieć jakieś oparcie, bo ta organizacja opłacała tylko podróże i pobyt w czasie obrad. Takie oparcie ofiarowali mi przyjaciele ze środowiska „Więzi" i „Tygodnika Powszechnego" Zofia i Jan Kułakowscy, stali mieszkańcy Brukseli, obywatele Belgii, Polacy. Jan Kułakowski został dzisiaj wybrany jako polski poseł do Parlamentu Europejskiego, a od 1989 roku był w rządzie polskim koordynatorem procesu wstępowania Polski do Unii. Poznaliśmy się jeszcze w 1969 roku, gdy razem z nieżyjącym już przyjacielem z Warszawy, Ludwikiem Dembińskim, odwiedziliśmy Kułakowskich, by namówić Jana do wygłoszenia referatu na Kongresie Pax Romana w szwajcarskim Fryburgu. Wspominałem już tu o roli, jaką Kułakowski odegrał, przewodnicząc delegacji związków zawodowych reprezentujących także zdelegalizowaną w kraju „Solidarność" w czasie odwiedzin Jana Pawła II Międzynarodowej Organizacji Pracy w Genewie. Był on także z Wałęsą u Papieża jeszcze przed ogłoszeniem stanu wojennego. Pod jego opieką, jako sekretarza Światowej Federacji Liberalnych (dawniej Chrześcijańskich) Związków Zawodowych, pracowała, po likwidacji „Solidarności" w kraju, delegatura międzynarodowa związku w Brukseli. W momencie gdy Papież przyjeżdżał z wizytą do Beneluksu, emigracyjni solidarnościowcy szykowali się, by go osobno spotkać. Tak mnie korciło, by polecieć do Beneluksu, że poprosiłem Turowicza o zafundowanie mi biletu lotniczego. Dalszą pomoc ofiarował mi ówczesny rektor Polskiej Misji Katolickiej w Belgii ksiądz Tadeusz Frankow, a przede wszystkim Kułakowscy i zupełnie niespodziewanie Joanna Salamon, dziś już nieżyjąca poetka krakowska, która wyszła za mąż za Holendra i mieszkała pod Hoertegenbosch. Byłem więc świadkiem podróży papieskiej w Holandii i Belgii. Na Luksemburg nie miałem pieniędzy, ale pielgrzymka ówczesna obfitowała w naprawdę interesujące wydarzenia jedynie w Holandii i Brukseli. Holenderski Kościół katolicki był najbardziej „skandalizującą" częścią Kościoła powszechnego po Soborze Watykańskim II. Przeżył gwałtowną sekularyzację wyrażającą się olbrzymim spadkiem powołań kapłańskich, masowym porzucaniem celibatu przez duchownych i obfitą twórczością teologiczną rewidującą oficjalne nauczanie, czyli Magisterium Kościoła. Towarzyszył temu bunt przeciwko władzy Biskupa Rzymu i Kurii Rzymskiej, żądania różnych grup katolickich dysydentów, by biskupi i proboszczowie byli wybierani przez wiernych, a nie mianowani odgórnie, co było niewątpliwym wpływem Kościołów protestanckich, w których pastorów wybiera gmina. Tak więc przyjazd Jana Pawła II do Holandii i przychylnej tym rewizjonizmom Belgii był otoczony atmosferą skandalu. Tym bardziej że przed przylotem Papieża przez kilka dni odbywała się sesja teologów kontestujących nauczanie Jana Pawła II i Pawła VI. Główną rolę wśród nich odgrywał Hans Kung, któremu zabroniono wykładania teologii na uniwersytetach katolickich z powodu jego interpretacji boskości Chrystusa. Kling twierdzi, że Chrystus został „usynowiony" przez Boga Ojca dopiero na Krzyżu. A tak był zwykłym, aczkolwiek wspaniałym człowiekiem. W ogóle wszelkie ówczesne nowe teologie zmierzały w tych samych kierunkach, by jak najgłębiej zdesakralizować (zhumanizować) katolicyzm i zdemokratyzować Kościół - w sensie demokracji świeckiej - a więc stworzyć Kościół ludowy i oddać władzę wiernym. Te idee z dużym opóźnieniem ożyły dziś w niektórych kręgach polskiej inteligencji. Wtedy trwała izolacja informacyjna pomiędzy Wschodem i Zachodem, a poza tym w Polsce skupialiśmy się na podstawowych problemach demokracji i wolności, wyzwolenia, a nie na subtelnościach rozróżnień teologicznych. W dniu przylotu Papieża do Utrechtu ukazała się w prasie holenderskiej reklama: „Lepsza polska wódka niż polski papież", a w telewizji trwały nieustające dyskusje intelektualistów na wszystkie wymienione przeze mnie tematy. Joasia Salamon z mężem mieli miły domek w małej miejscowości. W ogrodzie w wielkiej klatce hodowali dziesiątki gatunków ptaków. To było hobby męża, rudego, poczciwego wielkoluda. Joanna, krakowianka, była niezwykle podniecona przyjazdem Papieża i wszystko mi tłumaczyła, co mówiono w telewizji, oraz objaśniała, co się dzieje. Podwoziła mnie samochodem do najbliższej stacji, z której jeździłem do Utrechtu do Centrum Prasowego, skąd mogłem obserwować na telewizyjnych podglądach wszystko, co robi Papież, albo uczestniczyć bezpośrednio w poszczególnych wydarzeniach. Nie byłem w Hadze, gdzie doszło do walki policji z antypapieską, brutalną manifestacją. Było to jedyne wydarzenie odbiegające od normalnych warunków, w jakich odbywają się podróże Jana Pawła II. Telewizja z pewnym zażenowaniem przekazywała fragmenty ukazujące ubranych w skórzane kombinezony mężczyzn, którzy właściwie nie wiadomo skąd się wzięli i czego chcieli. Był to osobliwy wybuch antypapieskiej nienawiści jakichś „skinów". Holendrzy są narodem łagodnym i gościnnym, więc całe to zajście było relacjonowane przez mass media z niesmakiem. Z tej wizyty zapamiętałem najbardziej Mszę Świętą odprawianą w Utrechcie w obszernej hali tamtejszych targów. I nie tyle tę mszę tak pamiętam, ile przejście z pobliskiego Biura Prasy do owej hali. Dziennikarze utworzyli grupę, której towarzyszyli policjanci, ponieważ po drodze musieliśmy przejść przez spory tłum manifestujących homoseksualistów i lesbijek. To było bardzo wesołe towarzystwo. Ludzie z pomalowanymi na różne kolory twarzami, tańczący w przedziwnych nieraz szatach, zapewne niektórzy pod wpływem narkotyków. W tym tłumie siedziała w klatce półnaga kobieta z różnymi zwierzątkami, między innymi papugą. Domagała się orzeczenia przez Kościół, a więc Papieża, że zwierzęta mają nieśmiertelne dusze, a jedzenie mięsa jest grzechem. Potem msza w hali targowej przebiegała spokojnie. Na ofiarowanie podarowano Gościowi żywe jagnię. Inne wrażenie wyniosłem z Hoertogenbosch. Stałem tam z grupą dziennikarzy przed XIII-wieczną gotycką, wspaniałą katedrą, przed którą oczekiwali na Papieża miejscowi notable, a w przepełnionej świątyni wierni. Nie było natomiast w ogóle gapiów na chodnikach prowadzącej do katedry ulicy. Stali tam tylko rozstawieni co kilkanaście metrów policjanci. Kiedy nadjeżdżał papamobil, Papież nie miał kogo błogosławić. Uczynił to jednak kilkakrotnie, bo niektórzy policjanci na jego widok kreślili na piersiach znak krzyża. Joasia Salamon odwiozła mnie potem do Louvain, skąd zabrał mnie do siebie Janek Kułakowski. Jeździł dużym volvo z napisem „Solidarność" na tylnej szybie. Ten służbowy samochód wraz z kierowcą oddał do mojej dyspozycji na czas trwania papieskiej wizyty w Belgii. W Holandii miałem takie uczucie, jakbym brał udział nie w pielgrzymce Następcy św. Piotra do lokalnego kościoła w Europie, lecz w burzliwym kongresie chrześcijańskich intelektualistów, w czasie którego doszło nawet do rękoczynów. W Belgii natomiast od momentu wylądowania papieskiego helikoptera wieczorem 16 maja w parku Cinąuantenaire wizyta Papieża upływała w nastroju spokojnej i radosnej niedzieli. Był to pobyt bardzo pracowity i mogłem jako dziennikarz, dostarczany do miejsc, gdzie przebywał Gość, volvem lub autobusami konwojowanymi przez policję, obsłużyć tylko niektóre uroczystości. Byłem więc na mszy w Gandawie, we flamandzkiej części Belgii, gdzie zgromadziło się około 300 tysięcy wiernych. Mszę poprzedziły występy pantomimiczno-baletowe wyrażające tańcem rozmaite boleści współczesnego świata. Mszę koncelebrowało kilkuset księży. Nadjeżdżającego Papieża przywitał las papierowych słoneczników na patykach, które mieli wszyscy w ręku. Po mszy wbiegła na podium gromada dzieci, która podniosła do góry duży słonecznik z wypisaną w środku cyfrą „65". Były to życzenia dla Ojca Świętego, który tego dnia kończył 65 lat. I wtedy ktoś w tłumie zaintonował pieśń jubileuszową, flamandzkie Sto lat, podjętą przez zgromadzone tłumy. Z młodzieżą spotkał się Papież w Namur. I tam głównym punktem programu były taneczne inscenizacje. Para młodych budzi się z rana i przeżywa rozmaite współczesne lęki, a więc przed wojną atomową, bezrobociem i pustką życia, po czym, o dziwo, może po tych dziennych koszmarach zasnąć. Ciekawe było to, że zebranych tam około 100 tysięcy młodych widzów odnosiło się z dezaprobatą do widowiska przygotowanego zapewne przez sfrustrowanych duszpasterzy i studencką elitę artystyczną. Na stadionie słynnego katolickiego Uniwersytetu w Louvain znalazłem się ze swoim bliskim przyjacielem, wtedy już emigrantem, Wojtkiem Skalmowskim. Był współpracownikiem „Tygodnika Powszechnego", a potem paryskiej „Kultury", profesorem językoznawstwa, znanym arabistą. W roku 1967 otrzymał stypendium i pojechał do Iranu. Tam pewnego dnia znalazł się w ambasadzie PRL, by przedłużyć ważność paszportu, i w poczekalni przeczytał „Trybunę Ludu", organ KC PZPR, z antysemickimi atakami moczarowskich dziennikarzy. To zdecydowało, że zadzwonił do belgijskich przyjaciół naukowych i uzgodnił z nimi swoją ucieczkę na Zachód. Pewien czas wykładał na Columbii w Nowym Jorku, potem osiadł w Louvain. Zawsze go odwiedzałem w Brukseli, a teraz siedzieliśmy razem, witając dawnego Arcybiskupa Krakowa. W przemówieniach rektora Louvain i Jana Pawła II była mowa o problemie wolności badań na katolickim uniwersytecie. Jedyne zalecenie papieskie dotyczyło badań teologicznych, które nie mogą być w niezgodzie z podstawowymi doktrynalnymi twierdzeniami Magisterium Kościoła. Snując dziś refleksje nad pobytem Jana Pawła II w Beneluksie w roku 1985, zastanawiam się nad dziejami sekularyzacji chrześcijańskiej od dziesiątków stuleci Europy. I dzisiaj porównanie wiedeńskich „Nieszporów Europejskich" z tegoroczną polemiką nad włączeniem do preambuły konstytucji Unii Europejskiej wzmianki o chrześcijańskich korzeniach daje wiele do myślenia. Jeszcze rok przed opisywanymi wydarzeniami, na „Forum Europejskim" w roku 1984 w Dublinie, kardynał Hume, ceniony i znany benedyktyn, mówił w powitalnym przemówieniu na początku kongresu: „Europa jest podzielona, Europa jest niewierząca, Europa jest bogata, Europa jest dumna ze swoich umiejętności i technologii, Europa jest zbrojnym obozem. Oto kontynent, na którym żyjemy i pracujemy i gdzie zostaliśmy powołani przez Opatrzność Bożą, by go ewangelizować". Jakby odpowiedzią na tamte poglądy było przemówienie Papieża do biskupów belgijskich w Malines. Biskup Rzymu naprzód zaznaczył, że Kościół zawsze w historii żył w niesprzyjających warunkach zewnętrznych. Potem oświadczył: W naszych czasach ludzie mają skłonność do odrzucania Boga w imię własnego człowieczeństwa. Sekularyzacja, która sama z siebie nie może być niczym więcej jak uprawnionym rozróżnieniem pomiędzy tym, co ziemskie, i tym, co duchowe, jest groźna dlatego, że wpływa na sam Kościół, nawet na życie księży i osób zakonnych. Drugi Sobór Watykański wytyczył podstawowe zasady i środki, którymi posługiwać ma się Kościół, by odrodzić się duchowo... Zamiast narzekania na trudne warunki musimy odkryć lekarstwo na duchową słabość chrześcijan, innymi słowy -pracować nad formowaniem wiary i głosić wiarę wszystkim współczesnym. A ponieważ żaden człowiek nie jest samotną wyspą, lecz znajduje się w pułapce wpływów społecznych wzmacnianych przez massmedia, radą na to jest wytwarzanie chrześcijańskiej tkanki w społeczeństwie. Finał papieskiej wizyty przeżyłem na spotkaniu z Polakami na stadionie Fallon w Brukseli, położonym na przedmieściach i silnie strzeżonym przez policję. Zgromadzenie zostało zorganizowane przez księdza Tadeusza Franków. Biskup Stefan Wesoły, ówczesny duszpasterz emigracji z ramienia Episkopatu Polski, przemawiał na trybunie ozdobionej olbrzymim emblematem „Solidarności". Papież mówił krótko, był wyraźnie zmęczony. Odśpiewaliśmy już w ciemnościach Boże coś Polskę. Australia Wiosną roku 1986 zjawił się w Krakowie wysłannik duszpasterstw polonijnych w Australii o. Wiesław Słowik, jezuita, i zaprosił mnie na miesięczne tournee po polskich ośrodkach duszpasterskich w Australii, by przygotować rodaków do papieskiej wizyty w krainie kangurów. Pojechaliśmy tam z aktorką Danutą Michałowską, koleżanką Papieża z młodych lat, z okupacyjnego okresu istnienia słynnego Teatru Rapsodycznego. Ojciec Słowik zapamiętał mnie ze spotkania autorskiego z klerykami w ich seminarium na ulicy Kopernika w Krakowie. Michałowską zaś słuchał, gdy w latach sześćdziesiątych ubiegłego wieku recytowała w obecności kardynała Wojtyły w średniowiecznej bóżnicy na Kazimierzu Księgę Hioba. O ówczesnej podróży, która trwała dwa miesiące, napisałem i wydałem książkę pt. Australijska wiosna. W istocie była to jesień 1986 roku, ale ponieważ na antypodach zima jest latem, a lato zimą, więc jesień uczyniłem wiosną. Pierwsze jej wydanie ukazało się w 1987 roku w Melbourne, drugie w Polsce. Dzisiaj, w siedemnaście lat od tamtych wydarzeń na odległym kontynencie i w dwudziestą szóstą rocznicę pontyfikatu Jana Pawła II, tylko niektóre momenty wydają się warte przypomnienia. Kolejna wyprawa Jana Pawła II na Daleki Wschód obejmowała: Bangladesz, Singapur, Fidżi, Nową Zelandię, Australię i Seszele. Byłem jej świadkiem jedynie w Australii. Trwała od 18 listopada do 1 grudnia 1986 roku. Tym razem sponsorem i organizatorem naszej podróży był Wiktoriański Komitet Organizacyjny Spotkania Polaków z Ojcem Świętym na Stadionie MCG (Melbourne Cricket Ground) w Melbourne i duszpasterze polonijni w miastach australijskich. Celem mojego pobytu przed przybyciem Papieża we wszystkich ośrodkach duszpasterskich Australii było wygłaszanie odczytu o dotychczasowych podróżach Papieża i publicystyczna odpowiedź na pytanie: Po co Jan Paweł II przybywa do Australii? Michałowska przygotowała patriotyczny program poetycki składający się z fragmentów poezji wielkich polskich romantyków oraz wierszy Karola Wojtyły. Kolejno występowaliśmy w wielu polskich duszpasterstwach w Melbourne i okolicy, na terenie prowincji Wictoria, a potem w Hobart na Tasmanii, w Sydney, Brisbane, Canberze i w Adelajdzie. Michałowska recytowała jeszcze w Perth. Z miejsca na miejsce przelatywaliśmy samolotami. W wolnym czasie załatwiłem dziennikarską akredytację i po przylocie Papieża towarzyszyłem mu podczas pobytu w Sydney, Melbourne i Adelajdzie. Był to niezwykły maraton odczytowo-reporterski, bo przed samym przylotem Ojca Świętego polecieliśmy jeszcze na trzy dni do Nowej Zelandii, by tam wystąpić w polskich duszpasterstwach w Auckland i Wellington. Po nas zjawił się, przylatując z wyspy Fidżi, Papież. W większości dotychczasowych papieskich podróży brałem udział, lecąc z watykańską prasą „volo papale", w Australii znalazłem się w takiej sytuacji jak w Krakowie czy Polsce, oczekując na przylot Jana Pawła II. Bazą naszego zakwaterowania stał się dom państwa Miry i Jana Wilde'ów, znanych działaczy polonijnych. On, stomatolog, już wtedy był chory na białaczkę i za kilka lat umarł. Wspominam go jako człowieka wspaniałego, oddanego życiu polonijnemu, ale zakochanego też w Australii. Wśród polskich emigrantów starszego pokolenia w USA, Australii czy gdzie indziej w tych czasach wiele było zgorzkniałych od zawodów życiowych osób nielubiących kraju swego pobytu. Mieszanina poczucia przegranej i nostalgii za Polską. Może teraz, po roku 1989, to się zmieniło. Wilde'owie nie byli zgorzkniali, uważali się właściwie za Australijczyków, byli świetnymi pomocnikami o. Słowika w jego czysto polskiej parafii w dzielnicy Melbourne, Essendon. Była to główna kwatera przygotowań do owego spotkania Polaków z całej Australii z Papieżem na wielkim stadionie gry w krykieta (narodowa gra Australijczyków). Ojciec Słowik wyświęcony został na księdza w katedrze w Melbourne w roku 1976 przez kardynała Wojtyłę obecnego tam wtedy na Światowym Kongresie Eucharystycznym. Gdziekolwiek docieraliśmy w czasie naszego objazdu, trafialiśmy na wspomnienia o dawnym tam pobycie Kardynała. Odwiedził on wtedy też wyspy Papua-Nowa Gwinea. Teraz miał się zjawić w Australii jako Papież. Przed papieską wizytą, gdziekolwiek by się ona odbywała, wybuchają z jednej strony spory o jej sens wobec ponoszonych kosztów organizacyjnych oraz z drugiej rośnie gorączka handlu dewocjonaliami i podniecenie spowodowane limitowanymi kartami wstępu na planowane uroczystości. Australia to kraj chrześcijański, ale nie katolicki. Katolicy w roku 1986 na 16 100 000 ludności stanowili 26%, tyle samo co anglikanie, ale poza nimi żyło tam 21,4% protestantów i 3% prawosławnych, zwiększała się też liczba buddystów i muzułmanów. Liczbę zdeklarowanych niewierzących szacowano w oficjalnych statystykach na 11%. W takiej sytuacji wyznaniowej polska diaspora stanowiła dużą katolicką wyspę, ale ton życiu religijnemu Australii nadal nadawali anglikanie. Wszak ten kraj, naród, powstał z brytyjskich kolonii karnych. Przekształciły się one powoli - w miarę rosnącego tu, głównie anglosaskiego, osadnictwa - we wspaniały, bogaty, demokratyczny i urodziwy kraj. Kościół rzymskokatolicki narodził się tutaj w koloniach karnych, do których zsyłano buntujących się przeciwko Anglikom Irlandczyków razem z ich katolickimi księżmi. Powoli, w miarę postępów demokracji, narodził się z nich Kościół. Polonia tamtejsza ma inny nieco rodowód aniżeli w wieloetnicznych narodach kontynentu północnoamerykańskiego. Rząd australijski zaczął przyjmować imigrantów polskich i z innych krajów słowiańskich dopiero po drugiej wojnie światowej. Brakuje więc w Australii tak zwanej starej Polonii z XIX czy pierwszej połowy XX wieku. W momencie przylotu tam Papieża Australijczyków polskiego pochodzenia było 3 072 449, przy czym największy ich napływ odnotowano w latach 1947-1951. Był to czas, gdy na wniosek australijskich wojskowych, którzy walczyli z Korpusem Andersa w Afryce, otworzono wrota azylowe dla kombatantów spod Tobruku i Al-Alamajn. Pierwotnie osiedlali się oni w Tasmanii. System energetyczno-irygacyjny jest dziełem polskich inżynierów przybyłych wtedy na tę wyspę. Chwalono się tam powszechnie polskim wkładem w jej rozwój. W roku 1986 postępował też niepowstrzymanie napływ najmłodszej emigracji polskiej, zwanej „solidarnościową". Ale nie była ona tylko polityczna, lecz i zarobkowa. Australijczycy stwarzali i stwarzają świetne warunki adaptacji imigrantów; po prostu utrzymują ich przez pewien czas z funduszy federalnych z przymusem nauki języka i ewentualnie nowego zawodu. Ojciec Słowik był duszpasterzem tej nowej fali, nieszczęśliwych często, uchodźców i pamiętano go powszechnie jako opiekuna, nie tylko duchowego, w obozach azylantów lat stanu wojennego. Nic dziwnego, że był głównym organizatorem spotkania z Papieżem również jako przedstawiciel australijskiej hierarchii. Episkopat tamtejszy położył rękę na papieskich dewocjonaliach i nie mogły być one produkowane bez zezwolenia kościelnego, a zezwolenia takie potwierdzało specjalne oznakowanie produktów. Skandal wywołało wypuszczenie przez wielkie browary australijskie kufli z podobizną Jana Pawła II (za zezwolenia episkopalne musiano płacić). Dodać jeszcze wypada, że politykę wielokulturowości narodowej, którą przyjęła od stosunkowo niedawnych czasów Kanada, współtworzył profesor Jerzy Zubrzycki mieszkający w stolicy Australii Canberze, doradca rządu w sprawach polityki ludnościowej i kulturalnej. Byliśmy w czasie odczytowego objazdu gośćmi w jego domu. W Centrum Prasowym mieszczącym się w hotelu Intercontinental w Sydney zjawiłem się rano 25 listopada. O tej porze Papież, po pobycie poprzedniego dnia w Canberze, odlatywał do Brisbane. Na ekranie biura nadawano podgląd TV i dystrybuowano przemówienia i komunikaty. Usiadłem przy stoliku z maszyną do pisania i studiowałem otrzymane papiery. Od przylotu przed miesiącem do Melbourne wysyłałem do „Tygodnika Powszechnego" w formie rozszerzonego felietonu „Spodka" cotygodniowe relacje z moich peregrynacji, a że i tu czytano nasze pismo, więc chętnie udzielano mi informacji. W bieżących biuletynach przeczytałem wypowiedź ważną dla całej dalekowschodniej, tej najdłuższej papieskiej pielgrzymki: Podróż, która się rozpoczyna tutaj, iv Bangladesz - oświadczył Ojciec Święty - zaprowadzi mnie do Singapuru, Fidżi, Nowej Zelandii, Australii i na Seszele. Jakie są powody odbycia tych wizyt? Po pierwsze, mają one głębokie, eklezjalne znaczenie dla chrześcijańskich wspólnot całego świata. Po drugie, należy je rozumieć jako dalszy rozwój zaangażowania Kościoła katolickiego w szczery i lojalny dialog z innymi tradycjami religijnymi, z uwagi na wspólny duchowy i ludzki los, w którym wszyscy mamy swój udział. Po trzecie, odwiedzając różne części świata, pragnę uczulić mężczyzn i kobiety dobrej woli na ciężkie wyzwania, wobec których staje rodzina ludzka w ostatnich latach dwudziestego wieku. W tej fazie pobytu w Australii już wiedziałem, że klimat życia tutaj nie jest porównywalny z jakimkolwiek miejscem na ziemi. Z dystansu może się wydawać, że Australia należy, obok USA i Kanady, do krajów Nowego Świata o anglosaskim rodowodzie i jest ich repliką. Nie docenia się wpływu na rozwijającą się najnowocześniejszą, elektroniczną cywilizację tamtejszej przyrody, klimatu, a przede wszystkim związku właśnie z Dalekim Wschodem, z wyspami i krajami Pacyfiku. Może tę specyficzną atmosferę przedziwnej egzotyki połączonej z nowoczesnością technologiczną w jakimś stopniu oddaje taki oto fragment notatek robionych na gorąco w czasie papieskiej peregrynacji: Sydneyski hotel, w którym mam za godzinę napisać i wysłać korespondencję do Krakowa, bo jest wtorek, dzień druku „Tygodnika"... Zacząłem stukać na maszynie, a potem myślałem nad tytułem. „Pielgrzymka do wieży Babel" - przyszedł mi on na myśl z powodu widoku za oknem. Hotel ogromny. Centrum Prasowe wizyty Papieża mieści się w jednym z wielu wynajętych przez biznesowe firmy pomieszczeń. W porównaniu z nimi ten lokal jest skromny. Poza tą salą roje podróżujących Australijczyków wypełniają szybkobieżne windy i hole. Wytworna obsługa, bogaci przybysze z różnych kontynentów i innych regionów Australii, bellboye w liberii i portierzy obsługujący ruch samochodów wyjeżdżających z podziemnych parkingów. Wszystko to jest znajomym widokiem z moich dawnych pielgrzymek z Papieżem do Meksyku, Toronto, Vancouveru, Manili lub Tokio. Ale tam nie byłem tak samotny, jak w tej chwili ze świadomością, że to, co czytam, o czym myślę, za co się w duchu modlę, jest jakimś wołaniem w wielkomiejskim, duchowym i moralnym buszu Sydney, miasta, do którego przypłynęła niegdyś pierwsza flota odkrywców, kierując się w nawigacji Krzyżem Południa. Maszyna teleksu zaczęła niebawem połykać mój tekst, wyświetlając go na monitorze komputera, i wiedziałem, że w naszej antycznej skrzyni dalekopisu w starej kamieniczce krakowskiej, nieopodal renesansowego i gotyckiego rynku, wyskakuje o 2.00 (10 godzin różnicy czasu), a rano poprawią go koledzy i poślą do drukarni, gdzie zostanie powielony przez rotacyjną maszynę drukującą również komunistyczny dziennik lokalny. Natychmiastowe połączenie z Australii, także i telefoniczne, zapewniał komunikacyjny satelita wiszący nad oceanem pod Krzyżem Południa. Z tamtego i następnego dnia w Sydney, gdzie przybył Jan Paweł II po pobycie w Brisbane, wryły mi się w pamięć wrażenia z dwóch „imprez": spotkanie na Sydney Cricket Ground (SCG) z młodzieżą całej Australii i w Operze z australijskim klerem. O spotkaniach z młodzieżą w czasie papieskich pielgrzymek już pisałem, bo są one zawsze jednymi z najbarwniejszych punktów programu. Spotkanie w Sydney następowało w momencie przekształcania się masowych kontaktów z młodzieżą w pewną metodę pasterzowania Jana Pawła II. W Niedzielę Palmową 1985 roku byłem w Rzymie świadkiem spotkania Papieża z 300 tysiącami młodych ludzi z Włoch i Europy oraz małych grup z całego świata. Był to moment wydania przez niego pierwszego w dziejach papiestwa dokumentu skierowanego wyłącznie do młodych (List apostolski Ojca Świętego Jana Pawła II do młodych całego świata z okazji Międzynarodowego Roku Młodzieży). I tam w sobotę pod Bazyliką na Lateranie odbywały się taneczne pokazy i grzmiały pobożne rock and rolle, a następnego dnia w procesji z palmami szli młodzi chrześcijanie przez plac św. Piotra, którym towarzyszyły meksykańskie chóry. W Sydney siedziałem na trybunie w sektorze dla prasy po przeciwnej stronie podium przygotowanego dla Papieża, który pod wieczór lecąc z Brisbane, jak zwykle w tych czasach, się spóźniał. Przygotowane dla niego miejsce otaczał chór liczący 700 dziewcząt i chłopców ubranych w luźne czerwone tuniki. Nad trybuną na wielkim billboardzie można było oglądać fragmenty pokazów poprzedzających przybycie Gościa, a potem samego Papieża. Myliłby się jednak ktoś, kto uważałby, że Papież był przyjmowany przez całe tamtejsze społeczeństwo tak jak przez młodzież zgromadzoną na SCG. Wszystkie kanały telewizyjne, z trudnych do zrozumienia powodów, odmówiły transmitowania spotkania Papieża z młodzieżą. Być może coś z tajemnicy takiego postępowania wyjaśniał artykuł pt. „Czy ta zabawa może trwać wiecznie?" drukowany w grudniu, po australijskiej pielgrzymce, w „Newsweeku". Korespondent tego pisma, z pochodzenia Australijczyk, Tony Clifton pisał: „Australijczycy często traktują swoje dzieci z podobnym sentymentem jak krokodyle, które zamierzają zjeść własne potomstwo, o ile nie wydostanie się ono dostatecznie szybko z jaja. My nie jemy swoich dzieci, ale pozwalamy im się upijać w wieku lat 14, porzucać szkoły przed osiągnięciem dostatecznej edukacji i przyglądamy się, jak niszczą same siebie w centrum taniego seksu i narkomanii, pretendującym do pierwszeństwa wśród społeczeństw Zachodu... Australia jest z własnej woli przepełniona nastolatkami bez życiowego celu, ponieważ dwie trzecie wszystkich dzieci nie uzupełnia swojego wykształcenia po skończeniu 16. roku życia. Tysiące młodych bezrobotnych korzysta z czeków zapomogowych". Uczestnik spotkania z młodzieżą w Sydney nie mógłby dojść do tak katastroficznych wniosków. Czterdzieści tysięcy młodych zabawiało się na stadionie we własnym gronie. Robili to pięknie. Śpiewali: Ten dzień należy do nas, Żyjemy naszymi marzeniami, Ten dzień należy do nas! Przybywajcie pełni życia By zobaczyć jego nowe horyzonty! Ten dzień należy do nas. Jesteśmy znakiem nowego początku, Znakiem pokoju w naszym kraju! Papież się spóźniał, więc zabawiano publiczność przygotowanymi wcześniej występami. Cóż się tam nie działo! Naprzód wybiegły z bramy na murawę dziesiątki grup w narodowych strojach pochodzenia swych rodziców. Byli wśród nich również krakowiacy i górale, ale też Chińczycy i Wietnamczycy. Po nich setki chłopców i dziewcząt w białych szortach i bluzach wykonywało akrobacje gimnastyczne ze wstęgami, a po nich dwa tysiące młodzieży w żółtych kombinezonach ustawiło się na płycie boiska w formie wielkiego krzyża. Niebawem wjechał na bieżnię papamobil. Wcześniej poinformowano stadion, że papieski samolot ląduje w Sydney. Zatrzymano ruch w powietrzu i było widać błyskające światła papieskiego samolotu. I mnie udzielały się emocje zebranych. Miałem niebawem znowu spotkać Ojca Świętego, tym razem siedemnaście tysięcy kilometrów od Krakowa i Rzymu. Chciało mi się też śpiewać wraz ze stadionem Ten dzień należy do nas. Jeden z songów wieczoru kończył się refrenem: „I Ojciec ruszy w taniec". Gdy wykonywał go potem ów kilkusetosobowy chór, Papież schwycony za ręce przez najwyższy rząd śpiewających dziewcząt kołysał się i podnosił ręce razem z wszystkimi. Fragment przemówienia brzmiał następująco: Obejmij Chrystusa w każdym, kto dzieli z wami godność ludzkiej natury. Wyciągnij do Niego ręce i odkryj Go w każdym ubogim i samotnym, chorym i zmartwionym, obezwładnionym i starym, niechcianym i we wszystkich, którzy czekają na twój uśmiech, potrzebują twojej pomocy i pragną twego zrozumienia, współczucia i miłości. A kiedy rozpoznasz i obejmiesz Jezusa we wszystkich tych ludziach, wtedy - i tylko wtedy - będziesz miał głęboki udział w pokoju Jego świętego serca. Jeszcze jeden zapisany z tamtych czasów song utkwił mi w pamięci. Tytuł: Operator. W telefonicznym systemie australijskim, tak jak w USA, „operator" to nasza „panienka z międzymiastowej". Łączy na koszt abonenta, na którego numer się dzwoni (za jego zgodą), informuje o numerach telefonów i adresach, a także wzywa policję lub inne służby ratownicze. Treść songu wykonywanego przy wtórze gitary przez długowłosego młodzieńca była dziwna. Śpiewał: Moja matka używała tego numeru, gdy byłem bardzo mały. Kiedy dzwoniła, za każdym razem otrzymywała połączenie. Skąd dzwonię? Ze swojego serca. Adres? - Niebo, to nazwa ulicy. Z kim chcę rozmawiać? -Z Jezusem. Operatorze, proszę, znajdź połączenie z Jezusem -brzmiał powtarzany rytmicznie refren. Z wielu uroczystości następnego dnia wizyty w Sydney wybrałem jedynie spotkanie z australijskim klerem zakonnym w gmachu słynnej Opery. Biuro Prasowe nie dysponowało wejściówkami dla wielu dziennikarzy, więc wprowadzili mnie tam jako duchowną osobę polscy księża. Zdjąłem z szyi prasowe akredytacje i wiatrówkę, pozostając jedynie w koszuli, wskutek czego upodobniłem się do otoczenia, bo większość kleru i zakonnice byli tam w świeckich ubraniach. Również na scenie Opery, gdzie czekał na Papieża wielki fotel, na pluszowych kanapkach siedzieli najwyżsi przełożeni zakonów żeńskich i męskich. Zakonnicy byli w habitach, natomiast siostry przełożone odziane były w wytworne kostiumy. Była to kolejna manifestacja wewnątrzkościelnej opozycji wobec „konserwatywnego" Papieża. Tyle że po spotkaniu z młodzieżą poprzedniego dnia, które odtworzyły nagle w wieczornych programach telewizyjne stacje, atmosfera towarzysząca wizycie kompletnie się zmieniła. Jan Paweł II śpiewający w braterskim, kołyszącym się w rytm muzyki łańcuchu z pięknymi dziewczętami zupełnie nie pasował do ponurej wizji, jaką wokół jego osoby roztaczano jeszcze przedwczoraj. Największy dziennik australijski „The Sun" informował wielkimi literami na pierwszej stronie: „Papież strzelił gola!". Ale spotkanie w Operze wspominam nie dlatego, że najwyższa przełożona sióstr zakonnych w Australii miała zrobioną wspaniałą ondulację, ale dlatego, że po wyjściu z Opery spotkała mnie jedna z milszych przygód w mojej reporterskiej karierze. Spotkanie w Operze było zaskakujące, bo tym wszystkim „zbuntowanym" zakonnicom i wielu krytykanckim księżom Papież oznajmił, że ich kocha. Po prostu taki był ton jego przemówienia. W dodatku powiedział zebranym, że wie, w jak ciężkich duchowo i moralnie warunkach pracują w społeczeństwie przeżywającym raptowną rewolucję technologiczną i kulturalną. Po spotkaniu znalazłem się na schodach Opery opadających ku szerokiej ulicy, na której czekał papamobil w asyście policyjnych motocykli i innych pojazdów papieskiej kawalkady. Założyłem na piersi swoje akredytacje i spytałem jakiegoś policjanta, gdzie mogę stanąć, bo teren był pilnie strzeżony. Widząc, że jestem dziennikarzem, wskazał mi grupę kolegów z mass mediów stojących po przeciwnej stronie jezdni. Szedłem w tamtym kierunku, omijając policyjne motocykle i słysząc za sobą wrzawę tłumu witającego na schodach Opery Papieża. Zapuszczono motory i w tej chwili znajomy z TV amerykańskiej, który stał tam z kamerą, wrzasnął do mnie: - Marek go! Go! Hę is waiting for you (Marku! Idź. On czeka na ciebie). Obejrzałem się i zobaczyłem, że ruszający już papamobil zatrzymuje się, a przez otwartą ścianę patrzy na mnie uśmiechnięty Ojciec Święty i wskazuje ręką, żebym podszedł bliżej. Uścisnęliśmy sobie ręce i Papież spytał: - Gdzie wy jesteście z Michałowską? - W Melbourne - odkrzyknąłem, bo motory policjantów grzmiały dalej. - To zobaczymy się w Melbourne -odrzekł Papież i dodał: - Dziękuję wam. Przypomniałem wtedy sobie, że otrzymałem od Ojca Świętego list, w którym pisał między innymi: O Waszym - wspólnie z Danutą M. - pielgrzymowaniu po Australii dowiaduję się z TP (przesyłałem do „Tygodnika" cotygodniowe relacje...). Życzę Wam błogosławieństwa Bożego w tej osobliwej „posłudze apostolskiej", ufając, że będziemy mogli się spotkać pod Krzyżem Pasterskim. , Ojciec Święty miał na myśli, rzecz jasna, konstelację gwiezdną nad Oceanią - Krzyż Południa. Po tym wydarzeniu szedłem przez jakiś park i nagle zauważyłem, że przez cały czas miałem otwarty, nagrywający magnetofon. Odsłuchałem taśmę i z radością odkryłem, że nagrało się całe spotkanie przed Operą. Przypominałem sobie, tak jak i dzisiaj, hymn o Chrystusie, który szuka w naszym świecie świadków Jego Dobrej Nowiny. Poprzedniego dnia śpiewała tę pieśń też młodzież. Oto wolny przekład: Oto ja, Pan mórz i nieba, usłyszałem, że płacze mój lud. Ale moja dłoń ocali wszystkich pogrążonych w ciemnościach zła. Ja, Stworzyciel nocnych gwiazd, ciemność przemienię w blask. Ale kto to światło im zaniesie? Kto chce im je dać. Jestem tutaj, Panie, to mogę być ja! Usłyszałem Twe po nocy wołanie Pójdę Panie, tylko Ty prowadź mnie. W moim sercu żyje Twój lud. Zwrotek było więcej, ale angielski refren: Herę I am Lord, It is I, Lord. I have heard your calling in the night - zapamiętałem na zawsze. O dziwo, po latach tę pieśń słyszałem również w amerykańskim kościele parafialnym, w niewielkim mieście stanu Nowy Jork, Syracuse, w USA. Papież dotrzymał słowa. Nieoceniony o. Słowik przekazał już w Melbourne jakimś eklezjalnym kanałem wiadomość o Danucie i o mnie księdzu Dziwiszowi. Na zakończenie pobytu Papieża w Melbourne polecono, by wczesnym ranem ostatniego dnia wizyty, kiedy Ojciec Święty leciał do Adelajdy, odprawić Mszę Świętą na Stadionie Wyścigów Konnych. Pod „wikarówką" miejscowej katedry zebrała się grupa polskich organizatorów (w dniu poprzednim) „Spotkania z Polakami". Gdy staliśmy pod skromnym budyneczkiem owej wikarówki, ktoś wezwał aktorkę i poetę, by weszli do środka. Papież jadł, a właściwie kończył śniadanie. Byli we dwóch z księdzem Dziwiszem w przytulnym saloniku kurialnym. Rozmawialiśmy o naszej z Danką roli w przygotowaniu Polonii australijskiej do papieskiej pielgrzymki. Mówiliśmy o księdzu Słowiku, który grał pierwsze skrzypce w organizowaniu wszystkiego... Ojciec Święty powiedział, że chyba to pierwszy raz w czasie jego podróży zagranicznych ktoś wpadł na taki pomysł jak Wiesio Słowik. - Ja go święciłem - pokiwał głową. - Tu w tej katedrze na Kongresie Eucharystycznym. Dla gromadki oczekującej na zewnątrz otrzymaliśmy pudło papieskich różańców. Idąc do swojej limuzyny, Papież na chwilę podszedł do rodaków. Byliśmy bardzo tym wszystkim poruszeni. Po tym spotkaniu natychmiast podwieziony zostałem na lotnisko i poleciałem do Adelajdy, gdzie pierwszą uroczystością było zainicjowanie Adwentu w uroczystym akcie -na tarasie ratusza wraz z grupką miejscowych dzieci. Adwent w Adelajdzie wypadał na początku tamtejszego lata. Ale zanim poleciałem do Adelajdy, by powrócić z niej i niebawem lecieć do Warszawy, brałem udział na stadionie Melbourne Cricket Ground w dwóch wielkich spotkaniach: ekumenicznym i z Polakami. Stadion mieści 120 tysięcy ludzi, a wierni Kościołów protestanckich i anglikańskiego wypełnili go po brzegi. Samo spotkanie było czymś wyjątkowym w dziejach papieskich pielgrzymek. Na taką skalę Jan Paweł II nie spotykał się chyba nigdzie z tak wielką liczbą chrześcijan innych Kościołów. W samej Australii też był to moment historyczny. Od czasów, gdy angielskie załogi kolonii karnych uniemożliwiały- nie tylko katolikom, ale i członkom innych wyznań chrześcijańskich poza Kościołem anglikańskim - otwarte praktykowanie wiary, upłynęło co prawda wiele czasu (sto kilkadziesiąt lat), niemniej nadal pozostało w tradycji wzajemnych stosunków coś, co nosiło ślady pierwotnych, angiel-sko-irlandzkich animozji. W dodatku w tradycji irlandzkiego katolicyzmu tkwi duch sporów z protestantami, wyniesiony ze swojego kraju, które do tej pory nie wygasły. Ale katolicyzm współczesnej Australii przestawał być „irlandzki" i stawał się z roku na rok coraz bardziej pluralistyczny kulturowo, wieloet-niczny. Wpływ na to miał nie tylko spory napływ Polaków, lecz też bliższych geograficznie katolickich uciekinierów z komunistycznego Wietnamu. W dodatku malała liczba anglikanów. W chwili przyjazdu Papieża było ich mniej więcej tylu, ilu katolików. Do tego wszystkiego postępująca laicyzacja zagrażała wszelkiej religijności i wszystkim Kościołom, co nakłaniało je do szukania dróg ekumenicznego porozumienia. Razem z Mirą i Janem Wilde byłem na owym spotkaniu. I tutaj uświetniał je program artystyczny wykonywany na płycie stadionu. Śpiewała tam też Susan Still, słynna śpiewaczka operowa. Kiedy zakończyła występ, wszyscy wstali z miejsc, by ją oklaskiwać. Był to być może jej ostatni występ, specjalny dla Jana Pawła II (cierpiała na chorobę nowotworową). W czasie spotkania za trybunami słyszeliśmy co pewien czas rżenie koni. Czuwała tam w pogotowiu przed ewentualnymi kontestacjami konna policja. Ekumeniczni konserwatyści twierdzili, że konie śmiały się z ironią, mnie ich śmiech wydawał się raczej pogodny, franciszkański, może dlatego, że Ojciec Święty mówił do zebranych o duchu Dnia Modlitw w Asyżu, który miesiąc temu odbył się z jego inicjatywy, gromadząc religijnych przywódców chrześcijańskich i wielkich religii świata. Wbrew obawom australijskich biskupów, że stadion MSG będzie dla Polaków zbyt duży, okazało się, że został wypełniony wiernymi po brzegi. Z Polakami było trochę Ukraińców. Ponieważ cały nasz z Michałowską pobyt związany był z tą właśnie uroczystością, przeżywaliśmy i my spotkanie z Papieżem, jak byśmy sami byli australijskimi Polakami. Imponujące było podium przygotowane dla Papieża, świty i lokalnych, towarzyszących mu osób. Była to łódź Piotrowa wykonana z drewna przez szkutników, z żaglem, na którym widniał znak tęczy. Na trybunach rozwinięto też wielki transparent z napisem: „Solidarni". W poszczególnych sektorach siedzieli przybysze z wszystkich zakątków kraju. Niektórzy jechali tu po kilka dni, pokonując tysiące kilometrów. Uderzała młodość australijskiej Polonii. Młody był też i zespół kilkuset kobiet i mężczyzn w ludowych strojach wielu regionów folklorystycznych Polski. Wśród pamiątek z Australii zachowałem program spotkania z Polakami wydrukowany starannie i przygotowany praktycznie, bo wszystkim tekstom polskim towarzyszą angielskie tłumaczenia. Znalazła się w nim też podobizna obrazu Matki Boskiej Kalwaryjskiej. Przebieg spotkania był połączeniem bardzo poważnych modlitw i śpiewów z wykonaną brawurowo wiązanką tańców ludowych. Ten fragment uroczystości powtarzano potem w wiadomościach telewizyjnych razem z relacjami z egzotycznej wizyty Papieża w rezerwacie Aborygenów w Alice Springs pośrodku kontynentu. Pomalowani w kolorowe wzory rytualne chrześcijanie, potomkowie pierwotnych ludów zamieszkujących Australię, witali Jana Pawła II z namaszczeniem i przyjaźnią, występując, podobnie jak Indianie kanadyjscy, z prośbą o poparcie w walce o równe prawa w społeczności białych. Do innych ważnych wydarzeń w czasie tej pielgrzymki zaliczyć trzeba spotkanie z liczną w Australii społecznością żydowską (Sydney), a także rozmowy w czasie przelotów z uczniami i nauczycielami słynnej szkoły radiowej (potem też telewizyjnej) dla dzieci mieszkających w farmach i osiedlach na pustkowiach środkowej Australii i w buszu. Państwo utrzymuje ten system edukacji za pośrednictwem radia i satelitarnej TV Zachowałem też z tamtej podróży zdjęcia Papieża z niedźwiadkiem koala na rękach i głaszczącego kangura. Niebawem wracaliśmy do Polski przez Singapur i Bangkok. Nie wiedziałem jeszcze, że kończą się moje ówczesne podróże reporterskie z Papieżem. W przyszłości latałem jeszcze „vo-lo papale", ale już w innym charakterze. Tymczasem historia mojego życia, nadal związana z Wiecznym Miastem i jego biskupem, toczyła się dalej. Krzyże pod Pałacem Kolejna wizyta papieska w Polsce odbyła się w pierwszej połowie czerwca 1987 roku. Episkopat ogłosił „Kongres Eucharystyczny", którego program streszczał się w tym, co robił Papież. A robił i mówił dużo. Miało się wrażenie, że uważa, iż Polska znajduje się już na innym etapie historii, mimo że Główna Kwatera wojsk Układu Warszawskiego nadal mieściła się w Legnicy, „Solidarność" była zdelegalizowana, kraj żył zabójstwem księdza Popiełuszki i obowiązywała cenzura wraz z ograniczeniami wyjazdów za granicę. Ale Papież tym razem był po raz pierwszy na Wybrzeżu i wygłosił na gdańskiej Zaspie swoją historyczną homilię, w której w imieniu całego Kościoła dziękował robotnikom i stoczniowcom za „solidarnościową rewolucję". Jeżdżąc po świecie, zdawałem sobie sprawę, jak wielki wpływ na robotników, ale i inteligencję Ameryki Południowej miało wszystko to, co u nas się dzieje. Nie jestem pewien, czy wiedzieli o tym sami bohaterowie bezkrwawej walki o prawa i godność człowieka. Reakcja na homilię Ojca Świętego była raczej nacjonalistyczna niż w imię uniwersalnych ideałów. Ważnymi wydarzeniami ówczesnej pielgrzymki były: modlitwa przy grobie księdza Jerzego Popiełuszki na Żoliborzu w Warszawie, spotkanie z ludźmi kultury w kościele Świętego Krzyża i procesja Bożego Ciała po Mszy Świętej na placu Defilad pod Pałacem Kultury i Sztuki. Papież odwiedził Wawel, ale tym razem Kraków nie był głównym bohaterem pielgrzymki. Z pobytu Biskupa Rzymu w Warszawie zachowałem kilka zapisów w prowadzonym od czasu do czasu dzienniku. Pod datą 17 czerwca 1987 roku zapisałem między innymi wrażenia ze spotkania w kościele Świętego Krzyża: Nie było mnie w prezbiterium, gdzie zgromadzono „salon warszawski", czyli high life, który wspiera Eklezję. Byli tam też Jerzy (Turowicz) i Kisiel oraz Henryk Woźniakowski, który mi potem powiedział, że nastrój był taki, jakby zaraz miał się zjawić pod ołtarzem kelner we fraku, by serwować kawę z koniakiem. Andrzej Biernacki miał dla mnie miejsce siedzące blisko przejścia w tylnej części kościoła. Gdy mnie w zamieszaniu przy wychodzeniu zobaczył Ojciec Święty, z rozbawieniem powiedział: „A to tutaj pana wetkali!". Ale spotkanie nie było tak facecyjne, jak to odnotowałem post factum w dzienniku. Było wzruszające. W kościele znaleźli się pisarze, aktorzy, dziennikarze, filmowcy, naukowcy i kto tam jeszcze mógł zdobyć „wejściówkę" od miejscowych księży. Stali w ścisku zarówno opozycjoniści, jak i oportuniści, eksinternowani i ci co internowali. Tak zwanych „porządnych ludzi" była większość. Mając na uwadze, jak wielką wagę przywiązywali zawsze do propagandy, oświaty i kultury komuniści, to spotkanie było kolejną fazą przemian ideowych w Polsce. W dalszej części dziennika z tych dni zanotowałem: No i lotnisko na pożegnanie. To warto uwiecznić, bo było historycznie dramatyczne. Rozmowa Papieża z Jaruzelem na osobności (burze atmosferyczne). Z Jerzym staliśmy zaraz za korpusem dyplomatycznym i kiedy Papież nas zobaczył, podszedł do wiernych śpiewających płaczliwie pobożne i narodowe pieśni, a potem gdy był przy nas, podał nam błyskawicznie rękę i głośno powiedział: „Dziękuję panom redaktorom". Wiemy, czy raczej nie wiemy za co? Hę. Ksiądz Stanisław (Dziwisz) podbiegł potem i powiedział: „Jesteśmy wszyscy pod wrażeniem godności objawionej przez naród". Jaruzel był wściekły i niezupełnie panował nad sobą. Papież też był jakby w ferworze starcia. Kardynałowie i rząd rojący się w rozmowach na płycie pożegnalnej z nasiąkniętym wodą chodnikiem. I ten budynek lotniczy. Widok jak na prowincjonalnym, trzecio-światowym, małym lotnisku lokalnym ze starym samolotem Tu 154 M w tle. Przedtem Msza Święta na placu Defilad z piekielnym tłokiem, kontrolami, tłumami, upałem i niesłychanymi rojami milicji. Pałac im. Stalina i Papież z uniwersalnym posłaniem eucharystycznym. Misjonarze idący w świat z Polski z dawanymi im przez biskupów i Papieża krzyżami. Także i siostry. Potem przedziwna procesja - pojazd z monstrancją, Papieżem i prymasem Glempem, przed którym to pojazdem nikt nie klękał, a tam gdzie byłem, przed hotelem Yictoria, nikt się nawet nie przeżegnał, a wielu klaskało. Koniec trzeciej wizyty -w dzisiejszej „Gazecie Krakowskiej" „antysemicki atak na Turowicza". Znów posłużyłem się fragmentami z dziennika, ponieważ obecnie atmosfera tamtych lat i chwil jest już w inny sposób nie do odtworzenia. A i tak dla młodego Czytelnika to, co wtedy działo się, musi być dziwne. A działo się wiele, bo przecież ta pełna napięcia kolejna konfrontacja pomiędzy Janem Pawłem II a komunistami w Polsce zaledwie o dwa lata wyprzedzała „jesień narodów" centralnej i wschodniej Europy. Wiele czynników na tę jesień się złożyło, ale kolejne pielgrzymki Jana Pawła II też odegrały w tym procesie bardzo dużą rolę. To widać z perspektywy czasu. W moich przeżyciach ta konfrontacja misjonarskich krzyży z wielkim pałacem, którego cień padł na całą moją młodość, była najważniejsza. Co prawda, ludzie zawsze będą wahać się, czy słabość ofiary krzyżowej jest silniejsza od siły politycznych i społecznych realiów życia społeczeństw? Co jest silniejsze w historii - Krzyż czy karabin? Na synodzie biskupów 1 października 1987 roku rozpoczynał się w Rzymie Synod Biskupów na temat „Powołanie i misja świeckich w Kościele i świecie w dwadzieścia lat po Soborze Watykańskim II". Audytorem został wybrany, na wyraźne żądanie księdza kardynała Józefa Glempa, doktor Maciej Giertych, specjalista od dendrologii z Kórnika koło Poznania. Nigdy go przedtem nie widziałem. Potem, w wolnej już Polsce, okazał się jednym z liderów nacjonalistycznej, katolickiej prawicy politycznej. Kardynał Macharski jeszcze w Krakowie wezwał mnie i powiedział, że zabiera mnie do Rzymu jako swego doradcę. Będę mieszkał w Kolegium Polskim. Z perspektywy czasu widać, że Pan mi w ten sposób przedłużył życie, które - jak się wkrótce okazało- wisiało na włosku. Nieświadom niczego, zagrożony byłem zawałem serca nie do uratowania: gdyby nie diagnoza, możliwa wtedy tylko w Rzymie (koronariografia), nie uratowano by mnie operacyjnie w Krakowie. Objawy choroby wieńcowej tak częstej w tym wieku były słabe, ja się na nich nie znałem i je lekceważyłem. W Kolegium Polskim na Piazza Remuria codziennie rano brałem udział w mszy wszystkich mieszkańców, czyli młodych księży, a że mieszkałem w jednym domu z arcybiskupem To-karczukiem i nowo mianowanym biskupem Józefem Michalikiem oraz kardynałem Franciszkiem Macharskim, przeto msze? te nie były zupełnie zwyczajne. Zresztą, będąc jedynym świeckim w Kolegium, nieraz zachodziłem do owej kaplicy na krótkie medytacje nad swoim zagrożonym życiem. Odbywały się też wielkie ceremonie liturgiczne w Bazylice św. Piotra rozpoczynające, a potem kończące synod. Na ostatniej mszy nie byłem, bo już leżałem na oddziale intensywnej terapii w Ospedale Aurelia bardziej zdumiony takim obrotem rzeczy niż mój Anioł Stróż, który pewnie z góry miał wydane dyspozycje. Ale zanim nadszedł ów finał, sporo zdążyło mi się przydarzyć w synodalnym Rzymie, również mające związek z osobą Ojca Świętego. Odnotowałem to wszystko dzienniku: 30 września. Środa Rano msza w Kolegium i śniadanie. Przejazd z kardynałem Macharskim i biskupem Michalikiem do Watykanu... Wizyta u Adama Bonieckiego w „EOsservatore Romano". Po południu odwiedziny u księdza Stanisława Ryłki na Scrofa (Internationale Casa di Clero). Na zbiorowej sali jadalnej kardynał Hume i arcybiskup Worlock. Jerzy Turowicz przekazuje mi kartkę upoważniającą do przyjęcia Komunii Świętej z rąk Papieża na otwarcie owego „Synodu o Misji i odpowiedzialności świeckich w Kościele i świecie". 1 października. Czwartek ...Msza - jak zawsze wspaniała, modlitwy wiernych niezbyt europejskie: po koreańsku, w języku hindi i po arabsku... Cała Kuria Rzymska i chmary biskupów z całego świata. W homilii papieskiej duży nacisk na kolegialną władzę razem z Ojcem Świętym. 4 października. Niedziela Obiad u Ojca Świętego trwał około dwóch godzin i miał bardzo domowy charakter. Byli: Jerzy (Turowicz) z Anną, kardynał Deskur z bratem kardynała Macharskiego, obydwaj sekretarze. Bardzo interesujące rozmowy. Wieczorem znów ból pod mostkiem. Niedobrze. Co tu robić? 9 października. Piątek Wczoraj wieczorem w Kolegium wielkie i historyczne (pierwsze po dziesięcioleciach) przyjęcie z Lubacziwskim i innymi dostojnikami unickimi. Także kler polski. Ksiądz prymas, kardynał Gulbinowicz, ze świeckich Giertych i ja. Historyczne przemówienie kardynała Glempa. Odpowiedź Lubacziwskiego. 11 października. Niedziela ...25-lecie Soboru czciliśmy poranną mszą u św. Piotra. Znowu otrzymałem miejsce 20 metrów od celebransa przy konfesji św. Piotra, jak w czasie odprawianego niedawno tu z Papieżem różańca. Czy ma się coś ze mną stać? Po wyjściu ze świątyni burza i ulewa... 18 października. Niedziela O 6.00 przejazd z księdzem Andrzejem (kapelanem kardynała) pod Porta Bronza, by być z Polakami na Mszy Świętej w Sali Błogosławieństw w dziewiątą rocznicę pontyfikatu... 28 października. Poniedziałek Kolacja „na górze". Oprócz Kisiela, Jerzego Turowicza ksiądz Adam, Wilkanowicz i ja. Prywatna wizyta. Zdjęcia z Papieżem w saloniku. Nastrój rodzinnej radości, że jesteśmy razem. Kisiel ofiarował Ojcu Świętemu numer podziemnego „Pulsu", mówiąc: - Tam jest artykuł o ostatniej pielgrzymce Ojca Świętego do Polski. Krytyczny... -Uśmiechnął się przewrotnie jak to on. - Dlaczego? - Bo wiemy, że trzeba obalić komunizm, ale Papież nie powiedział jak. To pierwsza (i chyba ostatnia) audiencja Kisiela u Papieża, bo Stefan do Rzymu i Włoch nigdy dotąd nie jeździł. Droga krzyżowa w Koloseum Wróciłem do Krakowa i w ciągu trzech dni w pośpiechu operowano mnie, wszczepiając by-passy. Było to dzieło lekarzy Antoniego Dziatkowiaka i Stanisława Sadowskiego w Klinice Kardiochirurgii w Krakowie w Szpitalu im. Jana Pawła II. Gdyby nie owa koronariografia na koszt Watykanu (spowodowana brakiem dostępu do odpowiedniej aparatury w Krakowie), operowanie byłoby niewykonalne, a ponieważ diagnoza technicznie okazała się świetna, więc i wynik całości zadowala. W końcu wspomnienia te piszę 17 lat po zabiegu. Święta (dziś) Faustyna chorowała w tym samym krakowskim szpitalu, gdzie i ja leżałem. W dodatku nieopodal znajduje się sanktuarium Brata Alberta. Jak trwoga to do Boga - ale On wydaje się temu nie dziwić, a nawet uciekającym się do Niego sprzyja. Na Boże Narodzenie 1987 roku, które spędziłem w sanatorium kardiologicznym w Rabce Zdroju, przyszedł od Ojca Świętego list (z opłatkiem dla całej rodziny) z tymi oto słowami: W środku tych życzeń jest Pańskie zdrowie, Marku. Bogu dzięki za to, że pomógł przetrwać kryzys - i pomaga wracać do sił. Bardzo dziękuję za wszystkie słowa na ten temat, a także na temat szpitali i chorych. Do normalnej pracy redakcyjno-działaczowskiej nie miałem ani sił, ani ochoty wracać, więcej myślałem wówczas o pisaniu. I nagle przyszła z Rzymu propozycja, by napisać tekst Drogi krzyżowej, która będzie odprawiona przez Papieża w 1989 roku w Koloseum. Przejęty świętą trwogą dziesięć dni pisałem tę Drogę w zaciszu domu ojców jezuitów na Przegorzałach w Krakowie. Przetłumaczona przez księdza Adama Bonieckiego była odmawiana przez Ojca Świętego i tłumy zebranych w Wielki Piątek w Rzymie - na wiosnę 1989 roku. Oglądałem wówczas tylko film wideo nakręcony w Berlinie przez jakiegoś Czytelnika „Tygodnika Powszechnego", który mi przysłał kasetę. Bo do Polski jej nie transmitowano. Jeszcze w styczniu 1989 (chyba trochę za bardzo się chwalę) otrzymałem od Papieża list: Bardzo dziękuję za Drogę krzyżową. Posiada te właściwości, o których mowa w Pańskim liście - jest krótka i uniwersalna -dodałbym jeszcze: jest prosta, a przez to też piękna, prostota graniczy z głębią. Cieszę się, że będziemy mieli w Koloseum tekst napisany przez polskiego poetę. Następny list przyszedł z odpowiedzią na nasze rodzinne życzenia wielkanocne tego samego 1989 roku: Dziękuję za życzenia i za list - napisany w duchu Patrona Ewangelisty (związanego z Piotrem). Poza tym - gdy chodzi o Drogę krzyżową, to zbliżają nas te same dwa ośrodki inspiracji: Kalwaria oraz Stacje Mehoffera u krakowskich Franciszkanów. Życzę więc Szczęść Boże na dalszą twórczość... Jeszcze fragment listu z dnia 25 marca 1989: Wczoraj uczestniczyliśmy w Drodze krzyżowej z Pańskimi przemyśleniami. Ufam, że dobrze spełniły zadanie. A jesienią 1989 roku Ojciec Święty pisał znów: ...Polska na obecnym, trudnym, choć obiecującym etapie. Jest to oczywiście wielka próba. Bardzo się cieszę, że Pan przyjedzie na kanonizację Brata Alberta... Dziś wyruszam na Daleki Wschód. Z prośbą o modlitwę JPII Słowiańscy święci w Rzymie Kanonizacja błogosławionych Agnieszki Czeskiej i Alberta Adama Chmielowskiego odbyła się w Bazylice Watykańskiej 12 listopada 1989 roku. Siostry albertynki zafundowały mi podróż samolotem do Rzymu. Napisałem wtedy dla nich wiele pieśni o Bracie Albercie i często bywałem w nowo budowanym kościółku „Ecce Homo" z obrazem o tym tytule i relikwiami Świętego w głównym ołtarzu. Kwatery mi użyczyli kochani Tadeusz i Kasia Konopkowie. Od stanu wojennego przebywali na emigracji. Katarzyna zmarła przy porodzie upragnionego dziecka, które uratowano. Wychowuje je teraz Tadeusz. Poznaliśmy się w Krakowie; przyjaźnił się z moim synem Krzysiem. Zgadało się kiedyś, że w czasie okupacji gościłem we dworze Konopków pod Proszowicami, zaproszony tam w ramach obywatelskiej akcji chłopów i ziemian -jako „sierota z Warszawy". Na kanonizację Brata Alberta przybył do Rzymu Stanisław Rodziński z córką Justyną. Zjawiło się bardzo dużo pielgrzymów zarówno z Polski, jak i Czech. Ci drudzy swoją liczebnością budzili wielkie zdziwienie, bo Czechosłowacja, kraj poza Sowietami najciężej gnębiący katolików, do tej pory właściwie nikogo nie wypuszczała w celach religijnych. Więziła nadal księży i nie pozwalała wykonywać im swoich funkcji; zakonników trzymała w jednym klasztorze pod kluczem. A tu nagle zjawia się w Rzymie kilkanaście tysięcy pątników... Dodajmy wreszcie i napięcie polityczne, które było wyczuwalne zwłaszcza w krajach tak zwanej demokracji ludowej, a w tym w Polsce i Czechosłowacji. Wszystkich gnębił kryzys gospodarczy i dekompozycja władzy. Nagromadzenie tych wszystkich czynników wpłynęło na niezwykły przebieg ówczesnych uroczystości. Na wejście zaśpiewano Pod Twoją obronę i czeską pieśń Tisi-krate pozdrawujem Tebe. Pierwsze czytanie było po polsku z Księgi Izajasza: „To mówi Pan: Rozerwij kajdany zła, rozwiąż więzy niewoli, dziel swój chleb z głodnym, wprowadź w dom biednych tułaczy, nagiego, którego ujrzysz, przyodziej i nie odwracaj się od współziomków..." Drugie czytanie było po czesku o treści bezaluzyjno duszpasterskiej. W czasie Komunii śpiewaliśmy swoje pieśni na przemian we własnych językach. Audiencja dla Polaków w Sali Pawła VI była po południu i oczywiście nie obyło się i bez wzruszeń. Wtedy też zupełnie nieoczekiwanie Staszek z córką i ja zostaliśmy zaproszeni na kolację do Papieża. Poza nami i sekretarzami więcej nikogo nie było. Ojciec Święty po prostu w dniu kanonizacji swego ulubionego artysty i mnicha zaprosił krakowskiego malarza i poetę. Rozmowy toczyły się wokół spraw życia kulturalnego Polski, no i oczywiście przewidywań, co też dalej będzie z ojczyzną i ze światem. Odpowiedź przyszła szybko i nieoczekiwanie. Otóż przez cały czas uroczystości kanonizacyjnych nie przewidywano zbiorowej audiencji dla Czechów. Stosunki dyplomatyczne między Watykanem a Pragą były zawsze napięte i formalnie jeszcze nie istniały. I oto na placu św. Piotra spotykam następnego dnia rano znajomego Czecha, adwokata z Pragi, zajmującego się organizacją ich pielgrzymki, który już z daleka woła, że ma dla mnie bilet wstępu na audiencję, która odbędzie się w Auli Pawła VI za półtorej godziny. Bilet nie był drukowany tak jak zwykle. Była to karteczka napisana na maszynie i powielona w języku czeskim z pieczątką organizatorów praskiej pielgrzymki. Miałem miejsce przy barierze ciągnącej się od wejścia na aulę. Stałem na skraju schodów prowadzących na podium, tuż obok świty kardynała Tomaszka, prymasa Czech. Rozbrzmiewał nieustający gwar uspokajany religijnymi „pieśniczkami", które z kolei przerywały skandowania: „Tomaszek, Tomaszek", co przypominało owacje na cześć kardynała Wyszyńskiego na pierwszej audiencji Polaków w roku 1978. Stałem w rzędzie dziennikarzy, więc doszła do mnie wiadomość, że nadejście Papieża przedłuża nieoczekiwanie zapowiedziany przylot na audiencję przedstawicieli rządu czechosłowackiego, między innymi ministra kultury, zawiadującego sprawami religijnymi w państwie. Wreszcie ów dygnitarz się pojawił, ale nikt na niego nie zwracał uwagi. Z prawej mojej strony bocznym wejściem wszedł nagle Ojciec Święty. Radość tłumu osiągnęła apogeum. Szedł wzdłuż bariery, przy której staliśmy razem z praskim adwokatem. Ojciec Święty położył mi swoją dłoń na mojej dłoni i powiedział cichym głosem, drugą ręką wskazując na Czechów: - Dobre, co!? Chyba następnego dnia albo za dni kilka runął mur berliński. Ówczesne dni kanonizacyjne pamiętam z fotograficzną wręcz dokładnością. Idąc wieczorem brzegiem jesiennego Tybru, wyobrażałem sobie, że kuśtyka koło mnie św. Brat Albert i cieszymy się razem zarówno Rzymem, Papieżem, jak i falą wolności wzbierającą w kraju. W ostatnich latach nawiązałem żywy kontakt z Domem Opieki Społecznej na ulicy Krakowskiej w Krakowie, gdzie mieściła się pierwsza ogrzewalnia, przytulisko miejskie św. Alberta. Sam cierpiący na trudne do opanowania smutki, od czasów przeżyć wojennych miałem Brata Alberta za patrona pewnych spraw, bo przeżył depresyjne załamanie, miał swoją „noc ciemną duszy", prowadzącą do odkrycia Boga. Uważam też Chmielowskiego niejako za patrona cierpień psychiatrycznych. Bo cierpiał bardzo. Powołanie artystyczne i duchowne, niemożność artystyczna wyrażenia Chrystusa udręczonego, kalectwo, walka z obezwładniającą nieraz mocą zła - wszystko to utrwalił w wizerunku „Ecce homo". Właściwie, co miał na myśli Piłat, mówiąc tak do Żydów? Wyrażał pogardę dla nędzy i nieszczęścia ludzkiego, czy drwił? W tym drugim wypadku byłoby to powiedzenie obozowo-koncentracyjne: „Ecce non homo". Zdarza się, że i dziś ludzie poniewierają sobą nawzajem, aż traci się nadzieję istnienia dobroci i miłosierdzia. Tak zdarza się i wśród nieuleczalnie chorych, narkomanów, prostytutek. To dla nich zakładał swoje przytuliska św. Albert. A do tego wszystkiego jego tradycja walki o niepodległość Polski w Powstaniu Styczniowym, napiętnowana kalectwem. Amputowano mu nogę. A jeszcze marzenie o sztuce, monachijskie studia z okresu dekoracyjnej i subtelnej grafiki, anielskie wizje Chrystusa i ta upostaciowana w obrazie „Ecce Homo": żałość nad męką istnienia, która zostaje oczyszczona z krwi, plwocin i brudu pokornie majestatyczną, godną Człowieczeństwa twarzą Boga. Wspaniały Święty wszedł w moje życie i byłem świadkiem jego triumfu nad zniewalaniem ludzi i ludów. Towarzyszyła mu w Rzymie panieńska i delikatna św. Agnieszka Czeska. Mijają lata Wracając do Krakowa z uroczystości kanonizacyjnych w Rzymie, nie przypuszczałem, że mimo zaawansowanego już wieku (60 lat) rozpoczynam zupełnie nowy okres życia. Po 1989 roku życie publiczne uległo radykalnej zmianie. W związku z nią zmieniła się też sytuacja „Tygodnika Powszechnego" i w ogóle całego, krakowskiego „Znaku" oraz poszczególnych związanych z nim osób. Również i moja. Krzysztof Kozłowski, zastępca Jerzego Turowicza, został ministrem spraw wewnętrznych w rządzie Tadeusza Mazowieckiego, Józefa Hennelowa posłanką. Do redakcji przyszli nowi, młodzi redaktorzy, reformujący pismo według swoich przekonań, które w mniejszym niż przedtem stopniu było związane z życiem instytucjonalnego Kościoła. Dziś, po latach, widać, że przeważała wśród nich formacja, którą najpełniej reprezentuje „Gazeta Wyborcza". Zmieniła się też sytuacja samego Kościoła. W warunkach absolutnej wolności słowa, podróżowania i wolnorynkowej gospodarki tradycyjny przedtem udział redaktorów „Tygodnika Powszechnego" w papieskich pielgrzymkach tracił swoje dawne motywy. Teraz wszystkie mass media polskie, nie tylko katolickie, relacjonowały na gorąco i na bieżąco kolejne podróże papieskie po świecie. W tej sytuacji odesłano mnie na emeryturę. Przyczyną były moje poglądy, ale również moje nadwątlone zdrowie. Przez długi jeszcze czas z przerwami drukowałem w „Tygodniku Powszechnym" felieton. Z czasem i tej współpracy zaniechałem. Skupiłem się na pracy w domu, pisaniu i wydawaniu książek. Były to zbiory felietonów z przeszłości, zbiory dawnych i nowych wierszy, przedruki dzienników ze stanu wojennego, które częściowo były dawniej drukowane w „drugim obiegu". Powoli przyzwyczajałem się do tej zupełnie nowej dla mnie formy pisarskiej egzystencji. Nowość jej polegała na braku zależności od jakichkolwiek ugrupowań czy redakcji. Była ona jednak nadal związana z poprzednimi czasami, a zwłaszcza z moimi przyjaciółmi za granicą i z Rzymem. Tak jak jest z nimi związana i ta książka. Jednocześnie to już nie było dziennikarskie obsługiwanie pontyfikatu, bo nie identyfikowałem się z żadną grupą świeckich katolików lub ich polityczną orientacją. To było już życie wolnego pisarza, który nadal przeżywa wszystko, co dzieje się z Janem Pawłem II. Po prostu przywiązałem się do niego. Uważam, że ferment moralny pobudzany przez religię katolicką i całe chrześcijaństwo, razem ze swoimi wadami, wewnętrznymi skandalami, ale i niezłomnością w obronie ludzkiej godności, nawet wtedy, gdy samemu nie potrafi się temu sprostać, jest tym, co niekoniecznie ocala narody, ale ludzi na pewno. Tak więc moje „wielkie wyprawy" po świecie w dawnym reporterskim stylu na kilka lat zostały przerwane. Nie urwał się stały kontakt, głównie korespondencyjny, z Ojcem Świętym, dalsze obserwowanie wszytkiego, co się dzieje w Kościele i co daje do tej pory satysfakcję z uczestnictwa w jego życiu duchowym. Gdy już w zmienionym świecie, Polsce i mojej osobistej sytuacji zupełnie nie liczyłem się z tym, że spotkam znów Ojca Świętego, całkiem nieoczekiwanie otrzymałem w 1996 roku z Watykanu zaproszenie na sympozjum w Loreto, poświęcone 30. rocznicy ogłoszenia soborowej konstytucji Gaudium et Spes. Był to skutek mojej dawnej przynależności do Watykanu jako członka Papieskiej Rady ds. Laikatu. Delegatami z Polski na to międzynarodowe zgromadzenie byli oprócz mnie i aktualnego członka PCL Stefana Wilkanowicza: Marian Krzaklewski, Tadeusz Mazowiecki i ksiądz Józef Tischner. Był też tam z nami kardynał Franciszek Macharski. Zanotowałem wtedy: Prawdziwy cud. Znowu lot do Rzymu. Domus Mariae, a o 18.00 Sala Synodu Biskupów z Papieżem inaugurującym jubileusz Gaudium et Spes. Sala Synodu znajduje się nad salą audiencyjną Pawła VI. Przed Papieżem przemawiali krótko kardynał Pironio i Etchegeray. Następnego dnia o 9.00 rano autobus do Loreto - w poprzek Włoch nad Adriatyk. Spałem w Seminarium Duchownym na placu Bazyliki obok „Domku z Nazaretu". Msza dla kilkuset osób z całego świata. Spacer po miejscowym cmentarzu wojskowym - Macharski, Tischner, Wilkanowicz i ja. Cmentarz polski z kaplicą. Dziś akurat 11 listopada. Powrót do Rzymu. O 19.30 kolacja z Ojcem Świętym: kardynał, Tischner, Wilkanowicz i ja. Rozmowy o wyborach (prezydenckich). Następne dni wizyty i spotkania dawnych przyjaciół i znajomych... Ale Loreto ma też świeżą tradycję obecności Papieża na spotkaniu z młodzieżą włoską na brzegu morza, za którym działy się nowe okropności, krzewiło się nowe bestialstwo totalitarne. Papież Via TV rozmawiał w Loreto z grupką ludzi ukrytych w Sarajewie (to niezwykłe spotkanie było również transmitowane do Polski). W pewnym momencie tej rozmowy z młodymi ludźmi za Adriatykiem, w opustoszałym mieście, gdzie leżały ciała zastrzelonych przez snajperów, zobaczyliśmy łzę ściekającą po policzku Ojca Świętego. Cmentarz wojskowy w Loreto, na którym byliśmy w dniu narodowego święta, 11 listopada, przypominał drugą wojnę światową, walki Korpusu Andersa i II Rzeczpospolitą. Wśród pola krzyży andersowców wyodrębniało się poletko gwiazd Dawida, Żydów poległych w Wojsku Polskim za naszą Ojczyznę. Zanim znowu zobaczyłem Papieża, tym razem w Polsce, miało miejsce w Krakowie wiele ważnych wydarzeń. Oto zapiski z tego okresu (z 1996 i 1997 roku): 7 lipca ...Obchody 85-lecia Miłosza. Byłem na trzech uroczystościach - w Wydawnictwie Literackim, tygodnikowej w hotelu-restauracji Grand i w Stowarzyszeniu Pisarzy Polskich na Kanoniczej. Tu otrzymałem egzemplarz „Czesławowi Miłoszowi - poeci", opracowany przez Olka Fiuta. W tym tomiku dwa wiersze moje: Berkeley i Drzewo. 16 września Wiadomości o chorobie Papieża. Listy od Papieża i księdza Dziwisza. W tym czasie zmarła Teresa Żychiewicz... Przedwczoraj śmierć Wiktora Woroszylskiego. Włodek Kołodziejski dzwonił, że Janusz Ankudowicz jest w stanie beznadziejnym (to mój przyjaciel jeszcze z pracy w Bibliotece Narodowej do 1958 roku). Dla Andrzeja Nikodemowicza napisałem tekst do oratorium pod tytułem „Pasja". 8 października Dziś operacja Ojca Świętego. Komunikat oficjalny lekarzy, że udana i że nie cierpi na żadną inną chorobę. Był to tylko wyrostek robaczkowy... Wisława Szymborska dostała parę dni temu Nobla. W Krakowie zamieszanie ogromne. „Tygodnik" w euforii... Odnalazłem w domu parę tomików Wisławy z życzliwymi i serdecznymi dedykacjami... 21 listopada Zabawny wieczór galowy Wisławy w Teatrze. Ulg we fraku, Walas jako wodzirejka, sami znajomi... 25 grudnia 80-lecie śmierci św. Brata Alberta. Siostra Akwina zaprosiła mnie na Krakowską do albertynów. Tam w kaplicy ogrzewalni Macharski odprawił mszę... Mój Anioł Pański napisany na śmierć Brata Alberta i pieśni o nim przez wszystkich śpiewane... 30 grudnia Wisławie wręczono w Sztokholmie Nobla. Byli z nią Teresa Walas, Nyczek, Marta Wyka, Marysia Kwiatkowska, Ulg... Dziś skończyłem korektę Wierszy wybranych przysłanych mi przez dominikanów z Poznania. Chyba do Wielkanocy wydadzą. Andrzej Nikodemowicz przywiózł już napisaną pasyjną kantatę do moich słów. Nazywa się ,yia Cru-cis" i trwa 45 minut. Chóry i orkiestra. Mają wykonać w Mogile w Wielki Piątek. 25 marca 1997 roku o 13.30 wczoraj byłem w szpitalu na Skawińskiej u Turowicza. Czwarty tydzień choroby, a właściwie załamania się zdrowia... Powiedział mi: - Nie mów nikomu, Marek, ale jak wrócę do domu, nie będę nigdzie wychodził. Rozmawialiśmy o Dziennikach Kisiela (nie może ich zrozumieć), o nowym felietonie Mentzla - że do niczego. Zły był na druk Herlinga o Jaruzelskim itp. Wszystko to razem tragedia. To się zgadza - oddaliłem się od „TP" razem z odejściem Jerzego. Ale on jak gdyby nie zdaje sobie sprawy, że to koniec „jego" „Tygodnika" - na pewno - ale i życia. Jeszcze walczy, ale to już jest „po bitwie". Bardzo jestem do niego przywiązany. „Pieśń o blasku wody" Wizyta papieska w Polsce w 1997 roku rozpoczęła się Światowym Kongresem Eucharystycznym we Wrocławiu. Gościli nas tam, żyjący jeszcze wtedy, śp. Krzysztof Odrowąż Pieniążek i jego żyjąca do dzisiaj żona Teresa. Mieliśmy bardzo blisko do Hali, w której odbywało się to wspaniałe zgromadzenie. Na spotkaniu ekumenicznym Papież przed samym przemówieniem potężnie kichnął. Zapanowała cisza, a on rzekł: - Nawet kichnięcie Papieża może mieć znaczenie ekumeniczne. - Odpowiedział mu gromki śmiech sali. Było święto Bożego Ciała i procesja idąca przez cały Wrocław, z dziwnym zjawiskiem na niebie - nad całym miastem ukazało się, niby aureola, tęczowe koło. Nic takiego nigdy w życiu nie widziałem. Być może była to zapowiedź olbrzymiej powodzi, która zalała Wrocław jeszcze tego roku. i Wizytę w tym mieście zapamiętałem świetnie i z tego powodu, że kilka tygodni przedtem Teatr Polski we Wrocławiu zaproponował mi przygotowanie scenariusza z poezji Karola Wojtyły, który posłużyłby jako widowisko reżyserowane przez Andrzeja Wajdę, z muzyką Henryka Mikołaja Góreckiego wykonywaną przez Orkiestrę Leopoldinum. Przedtem posłałem scenariusz Ojcu Świętemu. Odpisał, że ufa mojemu wyczuciu i zaaprobował „Pieśń o blasku wody" - i tak ten spektakl nazwaliśmy. Wajda naprzód uzgodnił ze mną w Krakowie, jak, według mnie, powinien to reżyserować. Doradziłem mu styl rapsodyczny, który Wojtyle był najbliższy. I tak się stało. Przedstawienie odbyło się w Leopoldinum, zabytkowej sali Uniwersytetu Wrocławskiego w przeddzień przybycia Papieża. Było piękne. Z kolei w związku z ówczesnym pobytem Papieża w Krakowie otrzymałem zamówienie (sugestia Ojca Świętego przekazana przez biskupa Nycza) na napisanie Epilogu do opery „Jadwiga" Kurpińskiego do słów Juliana Ursyna Niemcewicza. Opera miała być wystawiana w Teatrze im. Juliusza Słowackiego. Posłałem Ojcu Świętemu tekst. W odpowiedzi otrzymałem list, w którym Ojciec Święty pisał między innymi: Przeczytałem ,Epilog" do opery „Jadwiga" J.U. Niemcewicza. Jest piękny. Dziękuję Autorowi za przysłany tekst. Życzę, aby realizacja tej „kreacji poetyckiej" spotkała się ze szczerym aplauzem słuchaczy w Teatrze im. Słowackiego w Krakowie. Szczęść Boże! Do pierwotnie planowanej „kreacji" nigdy jednak nie doszło z zupełnie nieznanych mi powodów. Sfer muzycznych nie znam w Krakowie w ogóle, a to one ponoć rozpętały jakiś spór kompetencyjny: Kto? Gdzie? Kiedy? Dlaczego ci, a nie tamci? Itd. Nie dotyczyło to mojego tekstu, lecz całej opery. Nie została w końcu w ogóle wykonana; za to mój tekst wykorzystał łódzki kompozytor Bauer do pieśni śpiewanej na dziedzińcu Colle-gium Maius w obecności Papieża w dniu beatyfikacji Królowej Jadwigi. Przedtem Papież spotkał się w tamtym kanonizacyjnym dniu ze światem kultury i nauki, na które w ogóle nie miałem zaproszenia. Mało tego - nie mogłem otrzymać nawet wejściówki na dziedziniec Collegium Maius. Kraków jest takinl zagadkowym miastem, w którym, gdy chodzi o zapełnianie „pierwszych rzędów", trwa nieustająca rywalizacja. W końcu zrozpaczony, że Papieża nie zobaczę i własnej pieśni nie wysłucham, zwróciłem się przez znajomą do wysokiego urzędnika uniwersyteckiego z listem papieskim o „Epilogu". Wejściówka od razu się znalazła. Ale na tym operowa afera się nie zakończyła. Pod koniec koncertu poczęli podchodzić do Ojca Świętego muzycy i profesorowie z darami. Stałem z tyłu, ale wypatrzył mnie tam kamerdyner Papieża i pokazał księdzu Dziwiszowi, ten podszedł do Ojca Świętego i nagle przez wszystkie megafony wezwano mnie do Papieża. Stało się coś podobnego jak pod Operą w Sydney. Następnego dnia Papież poświęcał jeszcze Klinikę Kardio-chirurgii i Naczyń Collegium Medicum w szpitalu swojego imienia, gdzie mi w 1986 roku uratowano życie. Profesor Dziatkowiak wytypował mnie na jednego z „czołowych pacjentów", razem z arcybiskupem Częstochowy Nowakiem (też by-passy), dziś już zmarłym Markiem Kotańskim, panią, której przeszczepiono serce, a ona potem urodziła dziecko, i innymi pacjentami z tej kliniki. Tam Ojciec Święty popatrzył na mnie i powiedział: - A pan Marek to wszystko zamienił na piękną poezję (chodziło o Intensywną terapię). Na początku roku 1992 posłałem Ojcu Świętemu maszynopisy wierszy z cyklu Intensywna terapia dedykowanego profesorowi Antoniemu Dziatkowiakowi oraz zdjęcia z przedstawienia „Brata naszego Boga" w Domu Opieki Społecznej na ulicy Krakowskiej, tam, gdzie rozpoczęła się miłosierna działalność Brata Alberta. Przedstawienie w reżyserii pedagoga grali wyłącznie miejscowi pensjonariusze, dziś głównie upośledzeni umysłowo i z zaburzeniami psychicznymi, a jednocześnie bezdomni... W czasie przedstawienia, oglądanego wraz z kardynałem Macharskim, jeden z aktorów dostał ataku epilepsji. Przerwano na chwilę akcję, doprowadzono delikwenta do stanu ponownej użyteczności i sztukę ukończono. Ojciec Święty na moje listy i materiały tak zareagował (w liście z 18 lutego 1992 roku): Dziękuję szczególnie za wiersze: są one wymarzonym świadectwem prawdy o ludzkiej egzystencji, o tym, co określa się jako jedną z „sytuacji granicznych"... Język Ewangelii jest prostszy, a równocześnie pełniejszy. Pańskie wiersze są bliskie tej prostoty. A oprócz tego dziękuję za „Brata naszego Boga". Cieszę się, że w jakiś sposób śluzy ludziom. Z Pańskiego listu dowiedzialem się o przedstawieniu w dawnej „ogrzewalni", gdzie aktorami byli jej dzisiejsi mieszkańcy. Nawet na odległość odczuwam szczególną wymowę takiej realizacji... Pisałem też w tym czasie do Papieża o moim rozejściu się z „Tygodnikiem Powszechnym". Odpowiedział mi tak: Zdaję sobie sprawę, ile musiała Pana kosztować ta decyzja, o której Pan pisze w swym ostatnim liście. Pójście za głosem sumienia nieraz tak kosztuje, zwłaszcza gdy w coś włożyło się serce i poświęciło temu wiele lat życia. Jest rzeczą bolesną, że takie decyzje - niestety - muszą być podejmowane. Boli to wszystkich, którzy podobnie jak Pan zawierzyli. Na silne osłabienie dawnych kontaktów krakowskich wpłynęły i moje zdrowie, i moje lata, myślowe przyzwyczajenia, ale też przedwczesna śmierć kolegów z redakcji. Odchodzili parami. Naprzód żona Jerzego Kołątaja, Jadwiga, potem on sam, następnie umarł Tadeusz Żychiewicz, a po nim jego żona Teresa, jeszcze w stanie wojennym zmarła Hanna Malewska. Odszedł Henryk Krzeczkowski, także Mieczysław Pszon. Dwudziestolecie pontyfikatu Wspomnienia z roku 1998 rozpocznę od odnotowania w końcu sierpnia śmierci Zbyszka Herberta. Wszyscy to przeżywali i pełno było o nim w prasie i TV 13 sierpnia zapisałem w swym dzienniku: Skończyłem dziś Minione a bliskie (autobiografia). Razem chyba ponad 500 stron maszynopisu. Zadzwonił Miłosz, żeby się zobaczyć. Spotkaliśmy się o 10.00 w „No-worolu". Przyszedł z bratem i głównie rozmawialiśmy o Herbercie. Pokazał mi wiersz świeżo napisany pt. Telefony po śmierci Herberta. Nie wie, co robić, bo powinien coś o Zbyszku napisać, ale - wypłynęła sprawa politycznych poglądów... Mowa była też o wierze. Miłosz nie chce dopuścić do swojej świadomości, że Herbert był zwykłym patriotą AK-owskim i że właściwie w Boga wierzył. Zakłopotał się, gdy powiedziałem, że ostatni tomik z „brewiarzami" świadczy o wierze Zbyszka. - Przecież był, jak ja, „manichejczykiem"-Miłosz na to. Wszyscy trzej mamy przytępiony słuch, więc nasza krzykliwa rozmowa w „Noworolu" była trochę groteskowa... Miłosz nagle mi powiedział, że moja wizyta w 1972 roku w Berkeley sprawiła mu wielką radość. Pamięta ją. Powiedział też, kładąc na pożegnanie rękę na mojej dłoni: - Panie Marku, niech pan wie, że pana bardzo lubię. On ma poczucie „odchodzenia", boi się, co się dziwić. Wiem, jak to jest. Tamtego sierpnia zmarł nagle również Kazimierz Dziewanowski. Kolejny facet dużego formatu. 30 sierpnia W czwartek list od Ojca Świętego z Castel Gandolfo. Taka pełna aprobata pracy mojej i Zosi, związanej z Medjugor-je. Wiadomość, że 25 października na Jasnej Górze w bazylice podczas mszy upamiętniającej 20-lecie pontyfikatu Jana Pawła II będzie wykonane „Misterium Krzyża Świętego" kompozycji Andrzeja Nikodemowicza do moich słów. Celebransem będzie biskup Nowak. W odpowiedzi na list z wiadomością o śmierci Herberta Papież odpisał, że prosi o wysłanie mu wierszy zmarłego. Zadzwoniłem więc do pani Kasi, żony poety, by mi przysłała wiersze Zbyszka dla Papieża i napisała do niego list. Z dziennika: 24 września Rano przyszła specjalną pocztą przesyłka od pani Kasi, a w niej Poezje zebrane i Epilog po burzy. Jej list - ściska w gardle tak jest poruszający. „Zbyszek był obdarzony wrażliwością - pisze - piękna świata i niezwykłej dramatyczności życia. Tragedii". Dopisałem do paczki i jej listu własny list do księdza Dziwisza. Dzwonię do kardynalskiego kapelana Andrzeja, a on, żeby szybko przyjeżdżać, bo jest okazja do Rzymu. Gdy dotarłem z przesyłką do Kurii, weszła właśnie pani lecąca jutro do Wiecznego Miasta. Opatrzność. Święty Brat Albert twierdził, że jak coś tak jedno z drugiego wynika, to znaczy, że Bóg bezpośrednio działa. 7 października Wczoraj list od Ojca Świętego z podziękowaniami za szybkie przesłanie poezji Herberta. Napisał do Kasi Herbert. 18 października Dwa dni temu brałem udział w programie „Kawa czy herbata" w TVPi nadawanym z Wadowic, z Domu Ojca Świętego. Był też ksiądz Suder, profesor Janik, Władek Stróżewski. Poza tym orkiestra dęta i pani burmistrz... 27 listopada. Niedziela Msza na Jasnej Górze. „Misterium Krzyża Świętego" Andrzeja Nikodemowicza do moich słów... wzruszająca, piękna i pamiętna. Chóry mieszane ze Śląska, orkiestra miejscowa, soliści. Obok w Kaplicy obraz Matki Boskiej Częstochowskiej. W tym czasie stan zdrowia Turowicza tak się pogorszył, że poczęto mówić o następcy. Wypłynęła kandydatura Bonieckiego. Kraków żył też chorobą nowotworową księdza Józefa Tischnera, który poleciał na operację krtani do Londynu. Potem Turowicz miał kolejny zawał serca. Już nie opuścił kliniki profesora Szczeklika. Zmarł 27 stycznia przed południem. Pochowany został w Tyńcu. Na pogrzebie było około dwóch tysięcy osób. Papież na ręce kardynała przesłał list. O Turowiczu napisałem w „L'Osservatore Romano". Wszystko, co się potem działo w moim życiu i w Kościele nad Wisłą było - z dzisiejszej perspektywy - jak gdyby przygotowywaniem do jubileuszowego roku 2000. Kolejną pielgrzymkę Papieża do Polski oglądaliśmy z Zosią w TV Nie mieliśmy sił na dalsze podróże. W Krakowie odbyła się Msza Święta na Wawelu. Siedzieliśmy z Zosią w prezbiterium, za konfesją św. Stanisława, a Papież, odprawiając mszę, twarz miał zwróconą ku nam. U wyjścia z katedry siedział na wózku inwalidzkim ksiądz Józef Tischner. Już nie mógł mówić... Rzymski Wieczernik Dalsza część wspomnień będzie dotyczyć kilku jeszcze nieoczekiwanych wyjazdów do Rzymu. Pierwsza z tych życiowych przygód została zapisana prawie na bieżąco w dzienniku, więc ją po prostu przepisuję: Od 26 maja do 2 czerwca 1998 roku Znowu Rzym. Jeden z najwspanialszych tygodni w życiu. Zawiozłem tam nowo wydaną książkę: reedycję „drugo-obiegowego" wydania Dziś ciężka noc i późniejsze zapiski... 30 maja Siedziałem wśród delegatów Kongresu Ruchów Kościelnych i Nowych Wspólnot nieopodal podium z tronem papieskim i fotelami dla asysty. Na Bazylice obraz Zesłania Ducha Świętego, a powyżej herb papieski. Papież po objeździe placu wypełnionego po sam Tyber (około 300 tysięcy pielgrzymów, głównie młodzieży) w odkrytym białym łaziku wjechał na górę po kamiennych stopniach i zszedł z samochodu od tyłu po specjalnej pochylni. Byliśmy obok niego. Główni świeccy po prawej - patrząc od strony placu -a kardynałowie, biskupi i kurialny kler po lewej. Wśród nich kardynał Macharski, biskup Bronisław Dembowski, biskup Stanisław Ryłko i kardynał Stafford (USA), obecny przewodniczący PCL. Papież szedł z wysiłkiem, a potem mówił niewyraźnie. W pewnym momencie podniósł głos: Dzisiaj plac św. Piotra stał się uczestnikiem jak w Dniu Zesłania Ducha - powiedział. 31 maja Rano o 10.00 msza na placu przed Bazyliką, Święto Zesłania Ducha Świętego. Mam to samo prawie miejsce, co na mszy inauguracyjnej pontyfikatu w 1978 roku. Straszne słońce. Uratowała mnie czapeczka Zosi, taki damski kapturek, dany mi z obawy o serce na zbyt mocnym słońcu. Przed mszą ksiądz Ryłko zawiadomił mnie, że mam być na kolacji u Papieża o 19.30. „Na górze" daję Ojcu Świętemu moje Dzienniki. - Przyjechał pan, przyjechał - mówi Ojciec Święty i idziemy do jadalni. Tym razem siedzę nieco zdetonowany nie tylko niezwykłym zaproszeniem w Dzień Zesłania Ducha Świętego, ale i trudem, z jakim mówi i porusza się Papież. Ja w dodatku źle słyszę. Kończyło się na tym, że biskup Dziwisz przekazywał głośno jemu i mnie, co do siebie mówimy. Co za czasy! Na owym Kongresie kardynał Ratzinger mówił, że żywiołowo powstające w Kościele powszechnym ruchy wspólnoty duchowej to jakby ruch monastyczny, który odrodził Kościół w wiekach średnich. A u nas „katolicyzm otwarty" duchowo już zupełnie zamknięty. Mózg działa, serce wysiada. Ówczesny pobyt w Rzymie to finał mojego „działaczostwa" katolickiego. Trzeba powiedzieć, że ładny finał. W gruncie rzeczy ja naprawdę na działacza niezbyt się nadaję. Okres „zimnej wojny", granicznych barier, kwestii paszportowych, polityki władz PRL wobec Kościoła sprawił, że jak to opisywałem uprzednio, wyjechawszy w 1968 roku po nagrodę Fundacji im. Kościelskich do Genewy, dałem się wybrać na członka władz Pax Romana. Sam bym na tę myśl nie wpadł, ale ustępujący z tych władz Polak, Ludwik Dembiński i obecny na kongresie tej organizacji Jerzy Turowicz naciskali na mnie jako na jedyną qmożliwość utrzymania polskiej obecności w międzynarodowym ruchu na Zachodzie. Wiedzieli przecież, że ze mnie marny jest organizator. Tak rozpocząłem tę karierę. Naprzód coraz wyżej we władzach Pax Romana, potem w Europejskim Forum Laikatu, Papieskiej Radzie ds. Laikatu aż po rok 2000 i jubileuszowy kongres. Runął mur berliński, poszedłem na emeryturę, otwarte zostały granice, cały świat się zmienił, a Polska stała się krainą wolności słowa. Zacząłem więc pisać książki, a nie artykuły czy felietony, i wydawać pisane uprzednio dzienniki lub wiersze. Przez ten cały czas wszystkie je wysyłałem do Ojca Świętego, chociaż wiedziałem, że na pewno nie ma czasu, by w nawale pracy czytać moje pisania. Chociaż czasami kwitował je nie tylko wiadomością, że książkę taką czy inną otrzymał, ale i refleksją nad tym, co przeczytał. Zawsze był bardziej ciekaw poezji niż innych publikacji. Tak było zresztą i dawniej w Krakowie. i Renesansowy psalterz Na Jesiennych Targach Książki Adam Bujak zapoznał mnie z Leszkiem Sosnowskim, prezesem Wydawnictwa Biały Kruk. Wymyślili, że Bujak będzie ilustrował zdjęciami wiersze Karola Wojtyły. Mnie zatrudnili przy wyborze do drugiego tomu i napisałem do niego przedmowę. Tak to po latach wracała do mnie znów poezja Karola Wojtyły. Właściwie, prawdę mówiąc, nigdy jej nie opuszczałem. Aliści pewnego dnia zadzwonił do mnie Leszek, czy przypadkiem nie mam jakichś nieznanych utworów Wojtyły. Mówię mu, że mam, od dwudziestu lat leżą w moim biurku, ale nie wolno mi ich nikomu przekazywać. Poczęli z Adamem dowodzić, że albumowe wydanie to nie prezentacja literacka, lecz co innego. Wreszcie mnie przekonali i napisałem do Ojca Świętego, że chociaż byłem do tej pory przeciwnikiem druku młodzieńczych, właściwie brulionowych Jego wierszy, teraz sytuacja uległa zmianie. Dziś ludzi bardziej interesuje osobowość młodego Karola Wojtyły niż literacka wartość tych wierszy. Odpowiedź była następująca: Bardzo dziękuję za list imieninowy. Pan Marek wspomina w nim między innymi o drugim wydaniu moich Poezji i dramatów. Jeśli chodzi o Renesansowy psałterz to oczywiście, że przypominam sobie ten utwór i myślę, że Panowie razem z Jerzym Turowiczem dobrze postąpiliście, nie umieszczając go ani w pierwszym, ani w drugim wydaniu Poezji i dramatów. Jeżeli chodzi teraz o nową inicjatywę na podobieństwo tego, które przygotował Adam Bujak, to pozostawiam Panu swobodę w podjęciu decyzji. Decyzja nie była łatwa. Przeważyło przekonanie, że nic innego w twórczości Karola Wojtyły, jak tylko Renesansowy psalterz, nie ujawnia lepiej poczucia sakralności życia i całego świata, a także poznawania piękna Boga przez przyrodę, również i sztukę, tradycję i historię. Zresztą bardzo wiele z tych wierszy uderza swą, co prawda surową jeszcze, ale piękną liryką. A w dodatku - rozumowałem - jeżeli się całości nie opublikuje, to może ulec z czasem rozproszeniu. Renesansowy psałterz - Księga słowiańska stał się bestsellerem. Powodzenie młodzieńczych wierszy Papieża można przypisywać świetnej, fotograficznej, oprawie zdjęciami Bujaka. Oczywiście ciekawość tych wierszy bierze się też stąd, że cokolwiek Jan Paweł II napisze osobistego, wzbudza specjalne zainteresowanie. Jednak i sama wartość poezji Renesansowego psałterza... uległa przemianie wraz z upływem czasu. Młodopolskie wiersze gimnazjalisty z Wadowic i studenta polonistyki z Krakowa, w momencie gdy powstawały, były oceniane na „giełdzie" lirycznej ówczesnych salonów literackich w konfrontacji z awangardą faworyzującą wiersz wolny i skrytość uczuć. Słynne trzy „m" awangardy poetyckiej, czyli „miasto, masa, maszyna", to odwrotność upodobań młodego Wojtyły, który umiłował twórczość Wyspiańskiego. Dziś już awangarda umarła, a większość nadal woli poezję rymowaną i przekazującą uczucia autorów, które współbrzmią z przeżyciami czytelników. Renesansowy psalterz... więc, wbrew obawom Papieża (któremu zapadła w pamięć krytyka z czasów uniwersyteckich), odkrył niespodziewanie swą urodę i głębię. Bardzo szczere wyznania duchowe i niezwykła wrażliwość religijna młodego Wojtyły (wszystko, co istnieje, jest dla niego święte) w jakimś sensie tłumaczy dalsze dzieje tego niezwykłego człowieka. Przez Kair na Synaj Pewnego zimowego dnia na początku stycznia 2000 roku przeczytałem w gazecie, że pod koniec lutego Papież leci na dwie doby do Egiptu w ramach Jubileuszowej Pielgrzymki 2000. Celem pielgrzymki jest Góra Synaj. Zapytałem żonę, co powie na to, gdybym znowu poleciał z Papieżem, tym razem na Górę Synaj? Jak ci się uda, to leć - odpowiedziała. - Dwie doby na pustyni serce wytrzyma. Zanim dostałem się jednak do „volo papale" lecącego do Kairu, rozegrał się cały biurokratyczny watykańsko-krakowski dramat. Miałem lecieć z Adamem Bujakiem komponującym album podróży i wydarzeń roku 2000 na zamówienie Wydawnictwa Biały Kruk. Ja występowałem jako autor tekstu do albumu. Wydawca pokrywał koszty naszej eskapady. Bujakowi dano akredytację od razu, a mnie odrzucono. W dzień po odmowie zadzwonił Watykan, że i ja się w samolocie zmieszczę. W końcu obydwaj odbyliśmy tę niezwykłą podróż. Mógłbym ten rozdział wspomnień nazwać „Ucieczką do Egiptu", bo według starej tradycji Święta Rodzina uciekła przed prześladowaniami Heroda właśnie tam, gdzie obecnie u stóp Góry Synaj stoi klasztor św. Katarzyny, a w jego ogrodach wciąż rośnie krzak gorejący, z którego Jahwe przemawiał do Mojżesza, zawierając Przymierze z Izraelem i ofiarowując ludzkości Dziesięć przykazań. Owa „ucieczka" była też i moją ucieczką z Krakowa w dawny świat reporterskich podróży z Ojcem Świętym, w przeszłość pontyfikatu przeżywanego przez dwadzieścia dwa lata nie tylko emocjonalnie, ale i intelektualnie. Cichły telefony przyjaciół, a w dodatku ze śródmieścia przenieśliśmy się z żoną do bloku na bliskie peryferie Krakowa. Naprzeciwko naszego stoi taki sam budynek i straszy mnie, gdy piszę te słowa, szarzyzną minionych lat komunizmu. Jedynie cicha i pusta św. Rozalia na Puszczy i klasztor bernardynów w Kalwarii Zebrzydowskiej, wraz z siecią odwiecznych swych dróżek, po których przewodnikami mogą być tylko Ewangelia i tradycja polskiej religijności, pozostały nam jako ziemia święta. W przeddzień odlotu do Kairu Papież zaprosił na obiad Bujaka i mnie. Był to gest równie niespodziewany, co i wspaniały. Salonik-poczekalnia i jadalnia nic się nie zmieniły w czasie długiego pontyfikatu i Matka Boża z Guadalupe nadal wisi w korytarzu nad drzwiami. Oczywiście rozmawialiśmy o Polsce, sztuce poetyckiej i fotograficznej, trochę o „Tygodniku Powszechnym" i „Znaku". Co o losach tych pism myślał Papież -ukaże historia. Nam dawał do zrozumienia, że razem ze śmiercią Turowicza „Tygodnik" przestał być dla niego tym co dawniej, a moje problemy rozumiał. W każdym razie do Egiptu leciałem po raz pierwszy w życiu „volo papale" nie jako przedstawiciel „Tygodnika", lecz Wydawnictwa Biały Kruk. W Kairze ulokowano prasę watykańską w hotelu Sheraton--Kairo. Otrzymałem pokój z tarasem, z którego rozciągał się rozległy widok na Nil, obudowany z obydwu stron tym dziwnym miastem, będącym mieszaniną lepianek i supernowoczesnej architektury. Poza mną i Bujakiem podróżowali jeszcze Polacy: Jacek Moskwa z Ty Marek Lehnert jako korespondent Polskiego Radia i nienależący do grupy watykańskiej przedstawiciel z Radia Zet. „Mój Boże - pomyślałem sobie - ani Wolnej Europy nie ma, ani Głosu Ameryki, a Tadzio Nowakowski i pan Bniński z Waszyngtonu, którzy dawniej ratowali tygodnikowca swoimi ośrodkami radiowymi, a czasem kartami kredytowymi, są już w niebie (no bo niby gdzie mogą być papiescy korespondenci?). Przedziwny jest widok pustyni z zamyślonymi nad jej bezmiarem wielbłądami stojącymi na tle kilku tysięcy kilometrów kwadratowych piachu i skał ciągnących się w bezkres. Zarówno Papież, jak i dziennikarze przetransportowani zostali z Kairu na lotnisko św. Katarzyny wojskowymi samolotami typu „Herkules". Z pewnością maszyny te pamiętały jeszcze wojnę z Izraelem. Są to turbośmigłowce desantowe. Siedzieliśmy wewnątrz kadłuba pozbawionego okien, ogłuszeni hukiem silników, a gdy wyszliśmy na zewnątrz, wokół rozciągała się pustynia i stało parę zabudowań małego lotniska. Przedziwny był również wjazd do coraz głębszej doliny pośród skalnych rumowisk uwieńczonych potem szczytami gór Mojżesza i Synaju. A na wąskim płaskowyżu w poszerzającym się miejscu doliny widnieje starożytny klasztor św. Katarzyny; obok ogród oliwny, poszarpane granie gór, spoza których łagodnie wypływają na niebo jedwabiste obłoki. Z tym widokiem w oczach myślałem sobie w nieco apokaliptycznym nastroju: oto z takich samych, jak te biblijne obłoki, chmur zagrzmi kiedyś głos Pana. Papież w tamtym momencie schronił się przed słońcem pod baldachimem: antycznym, barwnym, wypłowiałym jak stary obrus. Chór kleryków i chłopaczków w dżinsach śpiewał swoje Alleluja i Hosanna. Za nami, w oddali, stali na wzgórzu Polacy z księdzem niewpuszczeni na plac przed podium. Gdy nadjeżdżaliśmy, kończyli Mszę Świętą. W drodze powrotnej papież ich pobłogosławił. Coś krzyczeli: albo „Zostań z nami", albo „My Cię kochamy". Obraz przy szosie w dolinie przeze mnie odkryty i obfotografowany przez Adama: Święta Rodzina w ucieczce - a może i w powrocie z tułaczki do Nazaret - z małym Chrystusem trzymającym za rękę Jana Pawła II. A może w idei malarza to on miał ich prowadzić w dalszą podróż i życie, kończące się potem Golgotą, ale i Zmartwychwstaniem. W drodze powrotnej z Kairu do Rzymu w „volo papale" wezwano nagle Bujaka z przedziału dziennikarskiego do Papieża. Wrócił z miną, jakby mu płakać się chciało. Pozwolono mu tam robić zdjęcia, co jest wyjątkowym wyróżnieniem. Minęło trochę czasu i jakiś watykański tajniak mnie z kolei poprosił do Papieża. Wszedłem. Ojciec Święty siedział w głębi wielkiego fotela. Właściwie to nie wiem, dlaczego wykrzyknąłem nagle, unosząc ramiona: - Ojcze Święty, jak tam było pięknie! A Papież wybuchnął śmiechem. Ja go czasem czemuś śmieszę, bo to nie pierwszy raz się stało; zdarzało się już przy dawniejszych spotkaniach. Następnego dnia po powrocie znów zaproszenie na kolację „na górę" z Bujakiem. Uczucie żalu rozstania. Wracaliśmy przez wieczorny Rzym. Bazylika, odnowiona i rozświetlona różnokolorowymi reflektorami, stała wśród nocy jak jakaś niebiańska budowla. Nie jak barka płynąca przez czasy, lecz jak skała opierająca się najdzikszym furiom ludzkości, które dane było człowiekowi przetrwać, a nawet doczekać się tego, co wydawało się niedawno niemożliwe, a stało się faktem. U schyłku życia odczuwam wdzięczność, że dane mi było oglądać jego chwałę wśród wielu pokoleń tego wieku, w tak licznych miejscach, doprawdy cudownego świata. Ci młodzi budzili się i budzą jak ze snu, czując smak poranka nowej epoki. Bo ta stara, po prostu, nic już im nie ma do powiedzenia, poza tym, co wysłuchałem i obejrzałem dzięki Papieżowi Wojtyle. I często u jego boku, podczas podróży czy w Rzymie, odkrywałem, że przecież ten świat wcale nie jest taki zły ani niemiłosierny. Iluż ludzi pomaga innym ludziom, ilu ludzi kocha innych ludzi. Ci ludzie to młodzież Na Skałce w Krakowie, na dachach i balkonach, drzewach i słupach przydrożnych Meksyku, na Uniwersytecie św. Tomasza w Manili i w ciszy dżungli w Cebu lub Iloilo, w japońskim Budokanie i olimpijskim Montrealu, w Vancouverze, w Sydney, w Monachium i w Rzymie, w slumsach i więzieniach, w kościołach i adoracjach w Kalwarii Zebrzydowskiej, w Częstochowie i gdzieś tam w Afryce, a także pod Górą Synaj. Cyprysy i rozkwitłe drzewo migdałowe, a nieopodal wiecznie młody krzak gorejący. On dalej przemawia - ja w to wierzę. Inaczej nie byłbym poetą żyjącym za czasów Karola Wojtyły. W cytowanym już tutaj utworze liryczno-medytacyjnym Kościół, powstałym w roku 1962, Karol Wojtyła zamieścił wiersz pt. Dwa miasta: Każde z dwu miast jest całością nieprzenośną z serca do serca. Muszą tak żyć kosztem serca każdego z nas - i każdy z nas znów żyć musi każdym z nich, Inaczej już żaden z nas nie potrafi istnieć, Jak tylko stanowiąc całość z jednym z obu tych miast, (rozmawiamy o tym długie godziny nad światłami Trzeciego Miasta, które wieczorem najbardziej jest sobą, gdy odrzuci całodzienny blichtr). O czym tu mowa? O Krakowie i Rzymie, i tym jakimś Trzecim, pięknym jak Miasto Boże, psalmiczne Jeruzalem. Widziane z USA W dniach 25-30 listopada 2000 roku uczestniczyłem w Rzymie w Jubileuszowym Kongresie Laikatu. Zanim to się jednak stało, w czasie podróży z Adamem Bujakiem do Egiptu powstał problem kontynuacji pielgrzymki z Papieżem do Ziemi Świętej, czyli Jordanii, Izraela i na tereny palestyńskie. Nawet mnie zapytał o ten dalszy ciąg podróży ceremoniarz papieski, z którym w 1984 roku przygotowywałem tekst Drogi krzyżowej do Koloseum na Wielki Piątek. - Powinien być pan teraz na prawdziwej drodze krzyżowej - powiedział. Nie wiem, czy były na to jakieś środki, ale od razu zrezygnowałem z dalszej drogi. Z dawnych, ale i obecnych, egipskich doświadczeń wiedziałem, jak wyczerpująca jest obsługa pielgrzymki, a moje pocerowane serce objawiało pewne zaniepokojenie podniebno-pustynnymi wyczynami właściciela, którego obsługiwało już siedemdziesiąt lat. Po powrocie do Krakowa napisałem esej do albumu pt. Znak Przymierza, który zaaprobował Leszek Sosnowski, czyli „Biały Kruk". To na jego „skrzydłach" byłem na Synaju. Po opuszczeniu „Tygodnika Powszechnego" moje felietony drukowało pod nazwiskiem pismo „Wprost". Nazwałem tę rubrykę: „Tratwa Noego". Felietony posyłałem też z miejscowości Manlius, satelitarnego miasteczka koło Syracuse w stanie New York w USA, gdzie na wypoczynek zaprosił nas syn Tomasz, obecnie „fuli professor" Departamentu Fizyki miejscowego uniwersytetu, specjalista na polu wysokich energii, żyjący od lat z żoną Małgosią, która też znalazła tam pracę, z wnukiem Dominikiem studiującym w Nowym Jorku, wnuczką Moniką kończącą liceum i 12-letnim Arturem urodzonym w Stanach. Była to wielka dla nas rzecz być z nimi całe trzy miesiące, najdłużej od ich wyjazdu z Polski. W czasie pobytu u Tomków nauczyłem się nieco sztuki posługiwania komputerem, a zwłaszcza e-mailem i Internetem. O przebiegu pielgrzymki Papieża po Ziemi Świętej dowiadywałem się ze specjalnego kanału TV siostry Angeliki, z umieszczonych na internetowych stronach Watykanu wszystkich przemówień Ojca Świętego oraz z komunikatów informacyjnych Biura Prasowego Watykanu. Bujak przeżywał dalszy ciąg pielgrzymki razem z Papieżem, a zrobione podczas niej zdjęcia zamieścił potem głównie, wraz z Leszkiem i jego „biało-kruczą" firmą, we wspominanym już albumie Znak Przymierza. Ukazał się on zaledwie w kilkanaście dni po powrocie Papieża z Jerozolimy do Rzymu. Amerykanie interesowali się przede wszystkim kwestią żydowską, dalszym rozwiązywaniem wiekowego konfliktu między chrześcijaństwem a narodem żydowskim. Nad tą pielgrzymką, spowitą w mroki holokaustu, zawisło widmo ciał palonych w nazistowskich krematoriach Oświęcimia i innych obozów koncentracyjnych. Bardzo był tymi sprawami podekscytowany Czesław Miłosz, do którego tradycyjnie, będąc w USA, zadzwoniłem. Gdy go spytałem: - Co słychać, panie Czesławie? - Odpowiedział: - Nie mogę się doczekać powrotu do Krakowa. Był marzec, a on czekał na maj. Potem nagle zadzwonił do mnie późnym wieczorem, mówiąc podnieconym głosem: - Panie Marku, ten człowiek w chwilę po śmierci - po tym, co dziś uczynił - będzie kanonizowany! Niesłychane! Chodziło o modlitwę Jana Pawła II pod Ścianą Płaczu i włożenie między jej kamienie tekstu własnej modlitwy. Miłosz, liberalny antyklerykał, wyczulony też bardzo na endeckie ciągoty niektórych duchownych polskich przed wojną i po wojnie, przeżył szok na widok samotnego Starca w bieli, stojącego przy pozostałościach świątyni jerozolimskiej, oddającego hołd Bogu Jedynemu, Temu Który Jest, Jahwe. Uroczyste spotkanie z żydowskimi przyjaciółmi z Wadowic dopełniało obrazu stosunku Papieża Wojtyły do tak zwanej kwestii żydowskiej. Ameryka to zrozumiała wtedy lepiej niż ktokolwiek, niż my - Polacy. Nadszedł maj i osiemdziesiąta rocznica urodzin Papieża. Znów telefon od Miłosza, który już się szykował do lotu na Krakowskie Planty: - Panie Marku, która to jest dokładnie rocznica urodzin Papieża? - pytał. - No, osiemdziesiąta. - No, bo wie pan, napisałem na cześć tej rocznicy urodzinowej Odę. - Może mi pan ją przeczytać? Odczytał ją i dodał przekornie: - Posyłam ją Michnikowi do „Gazety Wyborczej", jako że Michnik nie jest najbardziej przez sporą część polskich katolików lubianą osobą. - Świetnie - odparłem. - Miłosz drukuje Odę do Papieża u Michnika. To dopiero zrobi wrażenie! - rzekłem tak ku zdziwieniu pana Czesława, bo jestem za takimi utworami przerastającymi daleko i samego Michnika, i jego bardzo poczytną „Gazetę". Miłosz przysłał mi tekst Ody faxem, a ja, za jego zgodą, posłałem ją do Watykanu. W odpowiedzi otrzymałem od Ojca Świętego list wysłany na adres amerykański: Watykan, 4 maja 2000 roku Drodzy Państwo, Dziękuję za serdeczne życzenia urodzinowe wzbogacone darem modlitw Państwa i Wpólnoty Parafialnej amerykańskiej. Bóg zapłać! Wdzięczny jestem za podarek urodzinowy Pana Marka Wiersze warszawskie i wzruszony Odą na osiemdziesiąte urodziny napisaną przez P. Czesława Miłosza. Proszę Autorowi przekazać moją wdzięczność. Piękne były uroczystości kanonizacyjne s. Faustyny przy tak licznym udziale pielgrzymów. Ufamy w zbawienne owoce działania Miłosierdzia Bożego w całym świecie. Dla Pani Zofii serdeczne życzenia imieninowe. Moja pobożna żona bywała codziennie w parafii św. Anny w Manlius na Mszy Świętej o 9.00 rano, którą odprawiał ksiądz Józef Sestito, emerytowany kapelan Navy, czyli Wojennej Marynarki USA, duszpasterz z Wietnamu. Na tę mszę przychodzili miejscowi emeryci oraz matki z dziećmi, między innymi katoliczka Hinduska, Japonka, chłopiec mający downa pod opieką rosłej Murzynki, no i my - Polacy. Ksiądz Joe, jak go teraz nazywamy, witał nas zawsze polskim „dzień dobry" albo „cześć stary i stara", bo tak nauczyli go Polacy z Brooklynu, gdzie pasterzował i gdzie chyba się urodził w rodzinie włoskich imigrantów. W niedzielę na mszę zjeżdżała się cała parafia. Uderzała nas tam atmosfera życzliwości, rodzinności, dobroci i poczucia humoru. Księża mówili doprawdy świetne homilie. Precyzyjne, wnikliwe, oparte na Piśmie Świętym, bez zbędnej frazeologii i raczej jako medytacje, a nie pouczenia. Pouczenia każdy sam sobie dopowiadał. To tej właśnie wspólnocie, która pamiętała o kanonizacji Siostry Faustyny (popularnej w USA) i modliła się za Papieża, dziękował Ojciec Święty. Powiedziałem o tym proboszczowi, a ten ogłosił papieskie „Bóg zapłać" w cotygodniowym biuletynie parafii. Gdy żegnaliśmy się z o. Joe, powiedział: - Kto wie, może zobaczymy się w Rzymie? No i zobaczyliśmy się w Rzymie, ale zanim to nastąpiło, minęło ponad pół roku. W USA byliśmy do połowy czerwca. Poza Syracuse i okolicami, znanymi z opisów Jamesa Fenimore'a Coo-pera, który mieszkał nad jeziorem Ontario w Watertown, jako oficer na tak zwanych laikerach (lakę - jezioro, a laiker to statek służący do przewozu towarów na olbrzymim obszarze Wielkich Jezior: Ontario, Erie, Michigan, połączonych ze sobą albo rzekami, albo cieśninami), byłem tylko w Bostonie. Do Ontario mieliśmy pół godziny szybkiej jazdy samochodem. Tomek, zapalony wędkarz, zabierał nas jednak i nad leśne rzeki, i strumienie, gdzie łapał pstrągi i inne wielkie ryby o przedziwnych nazwach. Kto nie poznał przyrody i ogromu obszarów Stanów w różnych strefach klimatycznych i częściach kontynentu, ten niewiele wie o odrębności charakterologicznej zamieszkującego go - dziwnego w oczach Europejczyka - narodu, dawniej będącego kontynuacją kultury europejskiej, a dziś coraz bardziej „pstrokatego" rasowo i etnicznie. Inne części Stanów poznawałem w minionych latach. Teraz odkryłem piękno ich wschodniej północy. W Bostonie odwiedziłem Marka O'Connora, jego żonę i dorosłych prawie synów. Poznaliśmy się, gdy w imieniu Jerzego Turowicza odbierałem jego doktorat honoris causa, bo ówczesny Naczelny był po raz pierwszy unieruchomiony w szpitalu, a doktorat musiał ktoś odebrać w jego zastępstwie. Po latach Boston College wyglądał jeszcze bardziej imponująco. Ta jezuicka uczelnia o dużym prestiżu w Stanach się rozbudowała. Nie można rządzić światem bez naukowego zaplecza, nie tylko technicznego, ale i humanistycznego. Byłem teraz zafascynowany nie tyle potęgą i bogactwem, ile sprawnością organizacyjną społeczeństwa. Nie państwa - lecz społeczeństwa - bo przecież tam prawie wszystko jest prywatne. W miejscowym kościele uniwersyteckim uczestniczyliśmy w koncercie chórów wykonujących utwór poświęcony jubileuszowi milenijnemu, a skomponowany przez Chińczyka mieszkającego w Stanach. Na obiedzie u O'Connorów stoczyła ze mną „teologiczną" walkę starsza pani, feministka, co w powiązaniu ze wspomnieniem dyskusji z zagorzałym antypapistą w Manlius przypomniało mi, że różne są prądy w Kościele współczesnym, w Polsce nieznane, co nam na dobre wychodzi. Nie znam Polki, która by chciała być biskupem czy chociażby proboszczem, o czym myśli wiele Amerykanek. Lato po powrocie z USA upłynęło nam z Zosią w Barwałdzie i Krakowie spokojnie aż do momentu, gdy ujawniła się ostra niewydolność wieńcowa jej serca. Uratowano ją w Klinice Kardiochirurgii Szpitala im. Jana Pawła II kierowanej przez profesora Antoniego Dziatkowiaka, która i mnie dodała siedemnaście (jak do tej pory) lat życia. Stan Zosi był po angio-plastyce tak dobry, że mogliśmy dwa miesiące potem polecieć do Rzymu, skąd już dawno otrzymałem zaproszenie watykańskie na Jubileuszowy Kongres Laikatu Katolickiego. Jubileusz Laikatu Samolot, którym z żoną wystartowaliśmy do Rzymu z lotniska Jana Pawła II w Krakowie 23 listopada 2000 roku, nie był rosyjskim Tu-134A, lecz amerykańskim Boeingiem 737, a w paszportach Rzeczypospolitej Polskiej nie mieliśmy żadnych wiz wjazdowych poza dziesięć lat ważną wizą do USA. W kieszeni miałem kartę kredytową „visa", a w drugiej telefon komórkowy. Do tego stopnia zmodernizowali lirycznego poetę syn fizyk, emigrant, i prezes „Białego Kruka". W porównaniu z czasami, gdy dziesiątki razy podróżowałem do Rzymu i Watykanu ruskim odrzutowcem, zerkając co chwila przez okienko, czy nie odpada mu skrzydło, a w WC każdy czuł się jak w kabinie badającej odporność człowieka na hałas, obecny przelot był cichy i szybki, z jednego kraju należącego do NATO, do drugiego kraju należącego do NATO. Już w czasie tego jubileuszowego przelotu odżyły wspomnienia, potem towarzyszące mi w ciągu nadchodzących, pielgrzymkowych dni. Trasa lotu była ta sama co zawsze. Przelot nieopodal Wiednia, gdzie nadal żyje jeden z moich największych przyjaciół, ksiądz Stanisław Kluz, wciąż pasterzujący austriackiej i międzynarodowej młodzieży na uniwersytecie, potem Alpy aż po horyzont, Adriatyk, górzyste Włochy, oko jeziora, czyli Castel Gandolfo, łuk nad brzegiem Morza Tyrreńskiego i Fiumicino, międzynarodowe lotnisko Wiecznego Miasta. Jest to właściwie Port Lotniczy im. Leonarda da Vinci, ale stara nazwa pozostała w powszechnym użyciu. Wreszcie łagodne dotknięcie runwayu kołami i widok kroci samolotów z całego świata. Nie pamiętam, kiedy tu lądowałem pierwszy raz. Chyba w 1976 roku, gdy mnie Paweł VI mianował członkiem nowo kreowanej Papieskiej Rady ds. Laikatu, a więc prawie ćwierć wieku temu! W tym sensie był to też i mój indywidualny jubileusz. Zosia była tu ze mną i synem Krzysztofem siedem lat temu na beatyfikacji Siostry Faustyny. W tym czasie Siostra Faustyna została kanonizowana, a my zbliżyliśmy się do osobistego z nią spotkania, pogrążeni jeszcze w czasie ziemskim. Zamieszkaliśmy w tym samym co kiedyś ośrodku Polskiego Pielgrzyma „Corda Cordi" z posiwiałym już o. Konradem Hejmo jako dyrektorem, skrzętnymi siostrami antoninkami, kaplicą, w której za ołtarzem piękna kopia Matki Bożej Częstochowskiej zawieszona jest na tle malowidła ściennego wyobrażającego wirujące planety kosmosu wokół Tabernakulum w kształcie Słońca. Już pierwszego dnia pobytu zaproszeni zostaliśmy na kolację do przyjaciół Ludki i Staszka Grygielów, gdzie biesiadował z nami również biskup Stanisław Ryłko, ten sam, który po 1978 roku został sekretarzem Komisji ds. Apostolstwa Świeckich Episkopatu Polski. Łączyły nas nie tylko wspomnienia wspólnych posiedzeń na ulicy Franciszkańskiej w Krakowie, w Biskupim Pałacu, ale i też rozmowy w Seminarium Duchownym, a głównie współpraca z Europejskim Forum Laikatu i wyjazdy na jego kongresy, współorganizowane i przeze mnie w Holandii, Irlandii czy Hiszpanii. Teraz biskup Stanisław był po pierwsze - właśnie biskupem, a po drugie - sekretarzem Rady ds. Laikatu. Dziś jest arcybiskupem i przewodniczącym Rady. Ale to, co opowiadam, jest zbyt oficjalne. W rzeczywistości byliśmy wszyscy -wraz z córką Grygielów, Moniką - krakusami w Rzymie. Z okien mieszkania Grygielów widoczne są okna papieskich apartamentów, bo mieszkają przy Via di Porta Angelica, prawie naprzeciw Porta Santa Anna, prowadzącej do wnętrza Watykanu. Stasia sprowadzono w 1979 roku z rodziną do Rzymu, by prowadził Instytut Kultury Chrześcijańskiej. Obecnie od lat stał się kontynuatorem swego głównego powołania. Jest profesorem w Instytucie Rodziny Uniwersytetu Laterańskiego. Na ścianach obrazy Rodzińskiego, między innymi z serii „Stodoła", której artystyczna „kopia" wisi i u nas w Krakowie razem z „Pasją" podarowaną mi w czasie stanu wojennego zimą 1981 roku. O obydwóch obrazach napisałem wiersze, jak też i o trzecim, pt. Ucieczka do Egiptu. Grygiel pochodzi z gór w pobliżu Wadowic, biskup Ryłko z Andrychowa, miasteczka położonego między Wadowicami a Bielsko-Białą, a sekretarz Papieża z Raby Wyżnej. Zaiste góralskie jest otoczenie Następcy św. Piotra. Nazajutrz po przyjeździe znaleźliśmy się wieczorem z Zosią „na górze" zaproszeni na kolację z Papieżem. Zosia przywiozła Ojcu Świętemu fotografie naszych dzieci i ich rodzin oraz sieroty, Murzynka z Rwandy, Emanuela, któremu pomagamy przez charytatywną organizację MAITRI. Ojciec Święty pobłogosławił fotografie, także Emanuela, któremu, gdy się o tym dowie, pewnie będzie raźniej znosić biedę. Przed samym odjazdem jeszcze raz byliśmy na kolacji „na górze" i Zosia, świeżo po przeżyciach, poprosiła o błogosławieństwo dla nas. -Przyda się - odpowiedział Ojciec Święty. Rymnęliśmy na kolana i zostaliśmy uroczyście pobłogosławieni na dalszą drogę życia i na pożegnanie. W przedpołudnie przedkongresowe spotkaliśmy się jeszcze w Rzymie z naszym kapelanem Navy z Manlius, księdzem Joe Sestito. Umówiliśmy się pod św. Piotrem. A piszę o tym spotkaniu dlatego, bo było ono jedną z tych niezliczonych przygód z ludźmi, którzy, nie wiadomo czemu, czują się sobie od razu bliscy. Spotkaliśmy się w Świętych Drzwiach Bazyliki Piotrowej. Potem zwiedzaliśmy katakumby z grobami św. Piotra i kaplicę Matki Boskiej Ostrobramskiej. Na sarkofagu Jana XXIII już widnieje napis: „błogosławiony". Powszechnie czczony jest Jan Paweł I. Byłem w życiu na bardzo wielu, i tu opisywanych, kongresach Laikatu, ale obecność na jeszcze jednym - gdy jestem już na emeryturze - wydała mi się wydarzeniem osobliwym. Dojechałem do miejsca zakwaterowania wieczorem. Mieszkałem tu trzy lata temu. Zataszczyłem torbę podróżną do pokoju 605 w pawilonie kongresowego centrum i zaraz okazało się, ku memu zdumieniu, że obok pokój ma Tadeusz Mazowiecki, naprzeciwko - Hanna Suchocka, a dalej Hanna Gronkiewicz-Waltz. Gdy niebawem spotkaliśmy się przy kolacji, wpadłem na pomysł, że w wyniku permanentnego zamieszania politycznego w kraju, mogliby tu założyć nowy „rząd na emigracji". Ale ważniejszy od mego żartu jest fakt, że te wybitne osoby polskiego życia politycznego zaproszono tu ze względu na ich wiarę, a nie stanowiska. Uczestników Kongresu było pięćset pięćdziesięciu, wśród nich wielu polityków o różnych kolorach skóry, przemysłowców i naukowców, organizatorów życia chrześcijańskiego zarówno w oazach na pustyni, jak i w dżunglach Amazonki. Po raz pierwszy na tego typu spotkaniach byli: Rosjanie, Białorusini, Litwini, Albańczyk, Węgrzy, Słoweńcy i Chorwaci. - Mój Boże - wzdychałem - co za ponure to były czasy, gdy czy to w Rzymie, czy na zjazdach Europejskiego Forum Laikatu, a dawniej Pax Romana, bywałem jedynym katolikiem przybyłym z obszarów komunizmu. Niekiedy tylko spotykałem zastraszonego „brata z Jugosławii" czy Węgra, unikających pozaoficjalnych kontaktów nawet z Polakiem, jako że Polska była zarażona rewizjonizmem i stawała się coraz bardziej burzliwym „poletkiem Pana Boga", na którym kler i wierni wyczyniają różne, naruszające komunistyczny porządek harce. W niedzielę Chrystusa Króla rozpoczęliśmy nasz kongres na placu św. Piotra. Mszę Świętą celebrował Papież. Lał deszcz i mieliśmy być w bazylice, ale okazało się, że jest tak wielkie zapotrzebowanie jubileuszowych pielgrzymów na udział w papieskiej mszy, że „świeccy" opanowali cały plac. Jak zawsze na takich mszach, rozdano książeczki z modlitwami. Były one drukowane w różnych językach i zawierały również czytania, w tym wypadku Ewangelię po angielsku o rozmowie Chrystusa z Piłatem pytającym: „Czy Ty jesteś królem?", na co Jezus odpowiada: „Tyś powiedział", co Papież rozwinął w homilii. Dla mnie najważniejszym jej fragmentem były słowa Jana Pawła II: Co oznacza dziś bycie Chrześcijaninem, tu i teraz? Nigdy nie było łatwo być Chrześcijaninem i nie jest to łatwe dzisiaj. Pójście za Chrystusem wymaga radykalnych decyzji, które często oznaczają pójście pod prąd. „Jesteśmy Chrystusem!" - wołał św. Augustyn. Męczennicy i świadkowie wiary wczoraj i dziś, wtaczając wielu świeckich wiernych, ukazują, że jeżeli to konieczne, nie możemy się wahać, by oddać nawet swe życie za Jezusa Chrystusa. W związku z tym Jubileusz 2000 zaprasza każdego do rzetelnego rachunku sumienia i zdecydowanej odnowy duchowej dla jeszcze bardziej wzmożonej aktywności misyjnej. W tym momencie pragnę powrócić do tego, co mój obdarzany czcią poprzednik, Pawel VI napisal w swej apostolskiej adhortacji Evangelii Nuntiandi przed 25 laty, pod koniec świętego Roku 1975: „Współczesny człowiek z większą ochotą słucha świadków aniżeli nauczycieli, a jeżeli słucha nauczycieli, to dlatego, że są oni również świadkami". Zarówno różne obrzędy w czasie Kongresu o charakterze pokutnym, jak i wygłaszanie świadectw martyrologicznych -czy to przez Rosjan, czy też przez przedstawicieli wspólnot afrykańskich i z Ameryki Łacińskiej - nadawały obradom jakiś niedoświadczany przeze mnie do tej pory, w czasie dziesiątków lat działania za granicą, klimat „misji parafialnych", rekolekcji powiązanych z adoracją Boga w skali światowej. W czasie tego pontyfikatu została skonkretyzowana rola ludzi świeckich, co znajduje między innymi odbicie w terminologii stosowanej nie tylko na kongresach, ale i w wielu już duszpasterstwach świata. Gdy po Soborze mówiono „świeccy", myślano „laikat", a „laikat" to była właściwie intelektualna i działaczowska czołówka wiernych. Na Synodzie Biskupów w 1987 roku i w adhortacji, jaką na jego podstawie wydał Jan Paweł II, utrwalił się termin łaciński „christifideles laici", a więc wierzący w Chrystusa, wierni Chrystusowi świeccy, co obejmuje wszystkich ochrzczonych i należących do wspólnoty Kościoła katolickiego. Duże wrażenie na mnie zrobiła kończąca Kongres procesja, którą utworzyliśmy pod przewodnictwem kardynała Stafforda, innych kardynałów i biskupów, wkraczając do wspaniałej Bazyliki św. Pawła za Murami. Ta świątynia w prostszy właściwie sposób aniżeli Bazylika św. Piotra, nasycona jest potęgą dziejów chrześcijaństwa wspartego rzymskimi kolumnami i ozdobionego bizantyjsko-romańską mozaiką przedstawiającą Chrystusa Króla. Pożegnanie z Rzymem. Elżbieta, córka Jerzego Turowicza, wówczas dyrektor Instituto Polacco w Rzymie, z mężem Jurkiem Jogałłą, zawieźli nas do sanktuarium Matki Boskiej Łaskawej na górze Mentorella. Utrzymywany przez polskich zmartwychwstańców klasztorek z kościółkiem, w którym romańska Matka Boża trzyma swe Dziecko na kolanach, był ulubionym miejscem rozważań i modlitw Karola Wojtyły od studenckich czasów. Roztacza się tam z wysokości 1000 metrów wspaniały i niezwykle rozległy widok na Apeniny aż po ich o tej porze roku pokryte śniegiem szczyty. W Mentorelli jest też grota, w której według tradycji mieszkał św. Benedykt, a na skalistym cyplu, na samej górze, umieszczono na słupie dzwon ze sznurem i włoskim napisem: „Jeżeli jesteś chrześcijaninem, możesz sobie zadzwonić". I jeszcze jedna kolacja z Ojcem Świętym, znużonym niedzielnymi uroczystościami „u Pawła za Murami": mszą i spotkaniem z chorymi, z niepełnosprawnymi. Powszechnie mówiono o niezwykłości tego jubileuszowego wydarzenia, bo widoczny wiek i trud pokonywania schorowanego ciała przez Papieża stawały się najgłębszym porozumieniem z wszystkimi dźwigającymi - fizycznie lub psychicznie - krzyże swojego losu. Niezwykłe są dzieje tego pontyfikatu, w czasie którego Kościół „starzejąc się, odmłodniał", przyciągając do siebie miliony młodzieży świata, który wydaje się tak często przeciwieństwem chrześcijaństwa. Bo wielbi się zdrowie, młodzieńczą witalność, siłę i sprawność, a zapomina się o świadectwie słabości będącej mocą. W Bazylice św. Pawła za Murami kardynał Stafford odczytał posłanie wypracowane przez komitet wyłoniony spośród uczestników obrad. Jest w nim fragment, którym zakończę jubileuszową część wspomnień: „XX wiek był świadkiem narodzin i upadku tragicznych reżimów totalitarnych wraz z fatalnym związkiem niszczycielskich aliansów z dwoma wojnami światowymi, które spowodowały śmierć setek milionów ludzi. Wpływ aspirujących do prawdy ideologii pozostawił nas w stanie destrukcji i dezorientacji. Nasze czasy nie tylko są zdominowane przez „kulturę śmierci": aborcję, eutanazję, ale również noszą ślady kultury antychrześcijańskiej: indyferentyzmu, nihilizmu i relatywizmu etycznego. W tym samym czasie nasila się poszukiwanie Boga i głębszego sensu życia. W obliczu tej ogólnej sytuacji szukamy dróg głoszenia Chrystusa, jedynego Zbawcy świata. Akceptujemy odpowiedzialność angażowania się w pracę formacyjną i nauczanie wiary. Zaczynamy od siebie". Ateny-Damaszek-Malta Nie byłem z Ojcem Świętym w Ziemi Świętej, bo czułem się źle, ale obserwowałem to wielkie wydarzenie pontyfikatu w czasie pobytu u syna Tomka w USA. Jednak gdy Leszek Sosnowski, prezes „Białego Kruka", zaproponował mi ponownie udział wraz z Adamem Bujakiem w pielgrzymce Papieża „śladami św. Pawła" do Aten, Damaszku i na Maltę, machnąłem ręką na zdrowie. Być z Janem Pawłem II na Areopagu - pomyślałem - to przecież coś niezwykłego. Do Rzymu przylecieliśmy z Adamem wcześniej, by załatwić wszystkie sprawy akredytacyjne. Znowu lecieliśmy papieskim samolotem. A był to 3 maja 2001 roku, polskie święto narodowe. Ojciec Święty zaprosił nas na obiad. Byliśmy tam jedynymi gośćmi poza stałą asystą sekretarzy. Pytałem Papieża, czy pamięta, że mając lat 19 pisał wiersze, w których sławił Akropol i Grecję. Coś sobie przypominał. Mowa była też o tym, że na Areopagu nie będzie przemówień, lecz zostanie odczytana przez greckiego aktora mowa św. Pawła na Areopagu z „Dziejów apostolskich". Wiersz, o którym mowa, to Uczta Czarnoleska z 1939 roku. Oto jego fragment: Z wolności renesansowej, z marmurów boskich Olimpu dźwiga się Grecja Aten - Sokratesów, Sofoklesów... Patrzaj, nad architrawem - poświata, jasność, nimbos: Mesjasza dowidzą - Empirejskiego Kresu! Po wiekach dyjamentowe nad Akropolem krzyże, wcielenie Chrystusowe w doryckie, jońskie kształty -Duszo z wolności wyrosła, moc mesyjańską wyrzeźb i zaklnij w psalmy Miłości - w renesansowy psałterz. Kiedy zapisuję te wspomnienia po wydaniu w Krakowie i Rzymie Tryptyku rzymskiego Jana Pawła II, jeszcze lepiej rozumiem jego zamiłowanie do syntezy chrześcijańsko-greckiej i rzymskiej dziejów Odkupienia. Spotkanie Papieża z prawosławnym arcybiskupem Aten i całej Grecji odbywało się w blaskach chylącego się ku zachodowi słońca. W starożytnych gruzach tkwił wysoki krzyż. Stojąc w dziennikarskiej grupie twarzą do krzyża i siedzących pod nim hierarchów, za plecami miałem rozjaśniony słońcem Akropol. Tekst Pawłowego przemówienia w tych okolicznościach brzmiał przejmująco, bo był poniekąd aktualny. Agnostyczna wiara w „jakiegoś nieznanego boga" bardzo jest obecnie rozpowszechniona w naszym cywilizacyjnym kręgu. Również wielu słuchających dziś papieskiego - czy w ogóle chrześcijańskiego - Objawienia odchodzi, mówiąc: posłuchamy cię innym razem. Nieoczekiwane były słowa Jana Pawła II, który zwracając się do arcybiskupa Aten, powiedział: Przepraszam za wszystkie dawne i obecne sytuacje, w których synowie i córki Kościola katolickiego zgrzeszyli czynem i zaniedbaniem przeciw swoim braciom i siostrom prawosławnym. Niech Pan udzieli nam przebaczenia, o które Go prosimy. Wśród prawosławnych hierarchów rozległy się oklaski. Pobyt w Atenach był krótki. Następnego dnia Ojciec Święty odprawił na terenie wioski olimpijskiej, na jednym z mniejszych stadionów, Mszę Świętą. Homilię rozpoczął Papież znów cytatem ze św. Pawła: Ja wam głoszę to, co czcicie, nie znając. Potem mówił: Przypominać w Atenach życie i działanie Pawła, to znaczy być zaproszonym do głoszenia Ewangelii aż po krańce ziemi, ukazywać współczesnym zbawienie przyniesione przez Chrystusa oraz ukazywać im drogi do świętości i prawego życia moralnego, które stanowią odpowiedź na wezwanie Pana. Ewangelia jest powszechną Dobrą Nowiną, którą mogą zrozumieć wszystkie narody. i Gdzie indziej św. Paweł powiedział: „Wieczność wkroczyła w czas", a Jan Paweł II głosi, że chrześcijaństwo jest religią trwania we wnętrzu Boga. Lecąc tego dnia, zaraz po mszy, do Damaszku nad wyspami greckimi i Cyprem, myślałem o tym, że ta pielgrzymka duchowo kończy obchody Roku Jubileuszowego 2000 - jak Dzieje Apostolskie wieńczą księgi Nowego Testamentu. A w dodatku w moim życiu był to moment, gdy wreszcie zobaczyłem góry Libanu, tyle razy wyobrażane sobie w czasie przekładania w Tyńcu Psalterza. Zdobiła je na horyzoncie koronka śniegów. Ale w drodze do Damaszku samolot głównie szybował wysoko nad pustynią. W bezbrzeżnych piaskach odbijały się jak w wodzie cienie obłoków. Z okna pokoju w hotelu Sheraton w Damaszku widziałem trzy meczety i ani jednego krzyża. Podobnie było w Kairze, ale tam z półksiężycami sąsiadowały krzyże. Wśród wielu wydarzeń trzech dni pobytu w stolicy Syrii najważniejsze były dwa: wizyta Jana Pawła II w Meczecie Omajjadów oraz odwiedziny, położonej poza Damaszkiem, miejscowości Al-Kunajtira, oddalonej tylko trzydzieści pięć kilometrów od granicy z Izraelem. Meczet był pierwszą, i to niezwykle ważną świątynią muzułmańską, którą kiedykolwiek odwiedził jakikolwiek papież. Jest to niezwykła w sensie historycznym budowla. Jej ściany wsparte są na rzymskich kolumnach i blokach kamiennych, wewnętrzny wystrój jest starobizantyjski, a gdzieniegdzie napotkać można ślady romańszczyzny z czasu wojen krzyżowych. Wizyta w Al-Kunajtirze była pomyślana ze strony Watykanu jako gest Papieża pragnącego pokoju między Izraelem i Arabami, a ze strony syryjskiej - jako manifestacja antyizraelskiej nienawiści. Cała ceremonia pokojowego apelu papieskiego odbywała się w zrujnowanym rakietami izraelskimi prawosławnym kościele. Były to ślady zakończonej nie tak dawno wojny. Przed oczyma mieliśmy pasmo wzgórz Golan najeżone antenami, wyrzutniami i podsłuchami izraelskimi. Papieskie nawoływanie do pokoju wydawało się w tej scenerii, wśród demonstrujących wokół nienawiść do Izraela tłumów, bardzo bezradne. Papież nauczał jednak „w porę i nie w porę" - w każdych warunkach. Należy więc mieć nadzieję, że kiedyś to nauczanie wyda owoce. Głównie myślę o ekumenicznych skutkach pielgrzymki syryjskiej. Poza wizytą w meczecie, jako początku pierwszych kroków na drodze porozumienia islamu z Rzymem, w zbudowanej w II wieku po narodzeniu Chrystusa katedrze Zaśnięcia Najświętszej Maryi Panny odbyło się liturgiczne spotkanie Papieża z Grecko-Ortodoksyjnym Patriarchą Antiochii i Całego Wschodu oraz Syryjsko-Ortodoksyjnym Patriarchą Antiochii i całego Wschodu. Uroczystość była nieprawdopodobnie malownicza i piękna w sensie liturgicznym. W Damaszku dowiedziałem się, że kilkaset kilometrów od stolicy istnieje wioska, gdzie do tej pory zachował się żywy język, jakim mówił Chrystus. Z Damaszku polecieliśmy na Maltę samolotem ofiarowanym Papieżowi i towarzyszącym mu osobom przez prezydenta Syrii. Cóż to jest za przedziwna wyspa. Obok niej rozbił się niegdyś okręt, na którego pokładzie płynął więzień rzymski - św. Paweł. On i wszyscy inni pasażerowie wraz z załogą ocaleli z katastrofy, co uważano za cud. Czekając na statek do Rzymu, w którym miały Pawła spotkać sąd i śmierć, apostoł założył na Malcie gminę chrześcijańską, której prostą kontynuacją jest dzisiejszy, liczący nieomal 300 tysięcy wiernych Kościół rzymskokatolicki. Prawie tylu wiernych, ilu mieszkańców wyspy. Gdy po „Pawłowej" podróży wylądowaliśmy na lotnisku Ciampino w Rzymie, byliśmy bardzo znużeni. Jeszcze bardziej był zmęczony Papież. Kilkakrotnie podnosił nogę i opuszczał ją bezradnie, by wejść na schodki do helikoptera. Podtrzymywał go biskup Dziwisz. Takim go zapamiętałem - jako pielgrzyma w czasie mojej ostatniej w życiu reporterskiej z nim podróży. Powrót do poezji Byłem świadkiem rozpoczęcia pontyfikatu Jana Pawła II, gdy miałem lat 48, kiedy obecnie piszę kolejne o nim wspomnienia, mam już lat 74. Pontyfikat trwa i wciąż zaskakuje nowymi poczynaniami Papieża, który pomimo swoich 84 lat i dużych ograniczeń zdrowotnych kieruje nadal Kościołem w zmieniających się okolicznościach politycznych i cywilizacyjnych. W roku 2001, poza wspomnianą podróżą „śladami św. Pawła", Ojciec Święty 22 czerwca udał się z pielgrzymką na Ukrainę, do Kijowa i do Lwowa. Obserwowaliśmy tę pielgrzymkę wraz z żoną w telewizji. Pod datą 26 czerwca zapisałem w swoim dzienniku: Kijów niezwykły. Koniec imperialnej Rosji sowieckiej nie-potrafiącej zmienić stylu i taktyki myślenia o polityce, historii, nowym świecie. Dziś, latem 2004 roku, nie wiem, czy mam nadal tak radykalne poglądy na rosyjskie, a nawet światowe przemiany. Jakiś dziwny bezwład sowieckiej przeszłości w umysłach elit i rządzonych przez nie społeczeństw pokomunistycznych, łącznie z Polską, przeszkadza demokratyzacji wschodniej i środkowej Europy. Papieska wizyta na Ukrainie była wyłomem w „prawo-sławno-wielkoruskich" murach Kremla. Po Ukrainie Papież jeszcze odwiedzał Kazachstan i Bułgarię. Towarzyszył mu Adam Bujak, a „Biały Kruk" wydawał z tych pielgrzymek kolejne albumy. Od lata tamtego roku zajęty byłem pisaniem na zamówienie Wydawnictwa Dolnośląskiego książki pt. Jan Paweł II do serii „A to Polska właśnie". Komponowałem syntetyczny obraz pontyfikatu Jana Pawła II, co sprawiało mi wielką przyjemność. Ta seria polega na bogatym ilustrowaniu monografii ludzi czy jakichś specjalnych tematów. W domowych archiwach miałem tak dużo pamiątek z wszystkich wspominanych tu i niewspominanych wydarzeń związanych z Ojcem Świętym, że ilustrowana nimi książka, wydana na przyjazd Papieża do Polski w roku 2002, zyskała powodzenie. Ciekawym epizodem życiowym latem 2001 roku była historia z Traktatem teologicznym Czesława Miłosza. Po śmierci Jerzego Turowicza Miłosz częściej niż dawniej zwracał się do mnie z różnymi problemami związanymi z myśleniem o sprawach ostatecznych. Już stale mieszkał w Krakowie przy ulicy Bogusławskiego z uroczą żoną Carol. Pewnego lipcowego dnia zadzwonił do mnie, proponując spotkanie w kawiarni na Rynku. Dał mi wtedy do czytania dopiero co napisany Traktat teologiczny. Mówił, że rad by wiedzieć, co o nim sądzę. Utwór dosyć „gęsty" treściowo nie dał się łatwo ocenić; zabrałem go do domu i wkrótce swoją opinię przekazałem telefonicznie. Wiersz jest bardzo interesujący i jeśli chodzi o moją znajomość Pana Czesława (od lat sześćdziesiątych XX wieku!), nieco tajemniczy. Poradziłem mu, by posłał go Papieżowi. Był propozycją zaskoczony, ale ów Traktat posłał i potem niecierpliwie czekał na ewentualny list. Otrzymał go. List był serdeczny. Papież wysoko cenił utwór Miłosza. Miłoszowie w tym czasie wpadali nieraz do naszego letniego domku w Barwałdzie. Spędziliśmy tam razem kilka ślicznych sierpniowych popołudni. Miłosz albo drzemał, bo już wtedy czuł się słaby, albo kazał mi czytać świeżo napisane wiersze. W ciągu ostatnich lat stan zdrowia Papieża też ciągle się pogarszał, ale on nieustępliwie pracował, lekceważąc opinie mass mediów. Kiedy mnie pytano, czemu nie rezygnuje z papiestwa, co jest w pewnych wypadkach możliwe, odpowiadałem, że ten jego heroizm osoby niepełnosprawnej, dającej świadectwo swego powołania, to specjalny charyzmat zjednujący mu życzliwość wiernych, między innymi młodzieży. Teoretyzowałem też, że złamanie zasady dożywocia wyboru papieskiego mogłoby otworzyć drogę do myślenia o Kościele w kategoriach demokratyczno-parlamentarnych, co byłoby pomyłką, bo wszak św. Piotr był „z nominacji", a nie z apostolskich wyborów. Zapisałem wtedy w dzienniku: W Niedzielę Palmową transmisja z RAI UNO z placu św. Piotra. Papież tylko klęczący lub siedzący. Intonował „Credo" i z trudem odczytał homilię. Obrzędy kontynuowali kardynał Stanfford i biskup Stanisław Ryłko. Papież w stanie dramatycznym. Nawet rąk nie podnosił na Przeistoczenie. W liście do nas pisze o świecie nieczułym i zagubionym. Przesyłając wielkanocne życzenia, Ojciec Święty pisał: Rozważając tajemnice wielkiej Bożej Mitości objawionej nam w Męce i Śmierci Chrystusa na krzyżu, łączmy się w modlitwach, aby nie marnowały się jej zbawcze owoce w obojętnym, zagubionym świecie... Przyszedł maj. Po kilku atakach bólów nagle skierowano mnie do szpitala. Odkryto w jelicie grubym złośliwego raka. Ze szpitala wyszedłem dopiero po kilku tygodniach. W tym czasie Papież był z wizytą w Krakowie. Wiedział o moich perypetiach. Odprawił za mnie mszę. Nie byłem świadomy, że po operacji odchodziłem z tego świata. W końcu sierpnia Ojciec Święty napisał: Dziękuję Autorowi książki Jan Paweł II za ten „ciepły" jeszcze egzemplarz, którego niestety nie mógł wręczyć osobiście. Chętnie porozmawiałbym na interesujące nas tematy, np. o poezji, ale jedynie Pan Bóg wie, czy będzie do tego okazja. Nie zdawałem sobie wtedy sprawy, że to chodzi o wiersze, z których potem powstał Tryptyk rzymski. Jak powstał Tryptyk rzymski Potem nadszedł inny list papieski z Castel Gandolfo (29 sierpnia 2002): Pisałem 20 sierpnia, że otrzymałem książkę, a teraz mogę napisać, że ją przeczytałem... Tymczasem dziękujemy Bożemu Miłosierdziu, że Pan Marek już „uczy się chodzić od nowa", choć zastrzega, że większych prac literackich nie będzie podejmowat z braku sił. Życzę zdrowia i polecam Bożemu Miłosierdziu całą Rodzinę. Dziś najbardziej intryguje mnie w poprzednim liście Ojca Świętego wzmianka o chęci rozmawiania o poezji. Przypomina ona bowiem odręcznie napisany list kardynała Wojtyły do mnie w roku 1973. Wspominał w nim również o chęci „porozmawiania o poezji". Takie rozmowy wtedy i potem odbywały się w Krakowie, a dotyczyły świeżo napisanego utworu Rozważania o śmierci. Dziś data pisania sierpniowego listu z Castel Gandolfo uświadamia mi, że był to moment powstawania wierszy, które składają się na Tryptyk rzymski. Według relacji Autora utwór ten powstawał w sierpniu 2002 roku. W świetle informacji z przeszłości zaskoczył mnie, ale nie zdziwił, papieski, ręcznie napisany, list datowany: 30 września 2002 roku. Zaskakujące było to, że Papież od dawna już nie pisał do mnie ręcznie listów, a ten był napisany atramentem na ozdobnej kartce watykańskich życzeń wielkanocnych z roku 2002 z łacińską faksymilową sentencją: Descendeat Spiritus 'i* Tuus et renovitfaciam terrae (Niech zstąpi Duch Twój i odnowi Ziemię). Drogi Panie Marku! Niech Pan będzie łaskaw rzucić okiem na teksty, które Mu zostaną przekazane. Nie wiem, czy ma to coś wspólnego z poezją, od której właściwie odszedłem, ale która od czasu do czasu wciąż mnie kusi. Najchętniej bym Pana zaprosił do Rzymu, ale nie wiem, czy warunki zdrowotne na to Panu pozwalają. Serdeczne pozdrowienia dla Państwa obojga. J. Paweł II Wraz z listem otrzymałem w formie komputerowych wydruków trzy niezależne od siebie utwory, każdy o innym kroju czcionki. Jeden tylko z nich miał własny tytuł: Medytacje nad Księgą Rodzaju na progu Kaplicy Sykstyńskiej, ale wszystkie wiersze były medytacjami filozoficzno-lirycznymi, o specyficznym zabarwieniu poezją Biblii. Autor „myślał Biblią". Taki jest początek niezwykłej przygody, którą była współpraca redakcyjna z Janem Pawłem II w powstaniu i opublikowaniu jego Tryptyku rzymskiego. Przez cały czas pobytu w Rzymie, spowodowanym owym listem, nie dyskutowałem spraw teologicznych. Co najwyżej je po cichu adorowałem jako skromny kuchcik obsługujący wielką kuchnię nauczania Kościoła. Otrzymawszy list Papieża, sugerujący mój przyjazd do Watykanu, zatelefonowałem do mojego chirurga i spytałem, czy mogę w obecnym stanie zdrowia lecieć do Rzymu. - Od pana to zależy, ale do Papieża trzeba lecieć zawsze. Bo w Krakowie wszyscy kochają Papieża - powiedział lekarz. Odpowiedziałem więc Ojcu Świętemu listownie, że przyjadę, kiedy zechce. Niebawem, z datą 16 listopada, otrzymałem list papieski: Bardzo dziękuję za zainteresowanie się moją poezją. Chętnie zobaczę się z Panem, kiedy będzie Pan mógł przyjechać. Wszystko jednak zależy od Jego zdrowia i sił. Proszę się kierować swoimi możliwościami. W Rzymie wylądowałem 19 listopada. Ale przedtem, w czasie wymiany listów pomiędzy Krakowem i Watykanem, posłałem Ojcu Świętemu coś w rodzaju recenzji z nadesłanych do Krakowa wierszy. Chciałem po ich lekturze rozwiać typowe dla niego wątpliwości towarzyszące, jak świadczą o tym spotkania w przeszłości, jego całej twórczości. Nie jest on zresztą w tym przeżywaniu świeżo napisanych utworów odosobniony. Każdy chyba pisarz, także poeta, po stworzeniu utworu pyta przyjaciół, co myślą o jego dziele. Twórczości artystycznej zawsze towarzyszy poczucie ryzyka. Jan Paweł II przeżywał swoje poetyzowanie jak wszyscy poeci. Tak więc napisałem Papieżowi przed przylotem do Rzymu, że nadesłane wiersze są formalnie i poniekąd znaczeniowo prostą kontynuacją twórczości sprzed dwudziestu czterech lat; że gdyby mi ktoś dał do czytania te teksty, nie mówiąc, skąd i od kogo pochodzą, od razu bym powiedział, że są to wiersze Karola Wojtyły. Wynika z tego - napisałem Papieżowi - że ma on swój własny, nie do podrobienia, ale i nie do naśladowania, styl; że wreszcie wątpliwość co do „poetyczności" tych wierszy pochodzić może stąd, że Ojciec Święty, wychowany na wielkiej, polskiej poezji romantycznej, zastanawia się między innymi nad regularnymi rygorami wersyfikacyjnymi, podczas gdy tymczasem powstały bardzo luźne formy filozoficznego, medytacyjnego traktatu, takiego jak niedoścignione do dziś poematy Eliota, wiele poematów poetów amerykańskich XX wieku, a w polskim wypadku na przykład Traktat teologiczny Czesława Miłosza. Najbardziej jednak byłem poruszony - o czym Papieżowi nie pisałem - treścią Medytacji nad Księgą Rodzaju na progu Kaplicy Sykstyńskiej. Wywodzę się z pokolenia urodzonego przed wojną. Dzieciństwo spędziłem w czasie drugiej wojny światowej w Polsce, w Warszawie, z której zawędrowałem, mając 14 lat, do obozu koncentracyjnego. Potem przyszły lata terroru stalinowskiego w Polsce i komunistycznej ateizacji społeczeństwa w warunkach na poły niewolniczych. Dla mnie i dla wielu moich rówieśników, na pewno nie tylko Polaków, pytanie: czy jest Bóg po Auschwitz czy Mauthausen i Dachau, ale także po Hiroszimie i ludobójczych hekatombach w Kambodży, jest podstawowym pytaniem o sens życia. A jeśli Bóg istnieje, to kim jest ten Stwórca wszechświata? Oto pytania zasadnicze epoki. I nagle otrzymuję od Papieża, Następcy św. Piotra, a w przekonaniu wielu katolików Wikarego Chrystusa, poemat zadający pytanie: Kim Onjestl Pytanie właściwie retoryczne, a odpowiedź na nie jest wieloznaczna: Kimże jest On, Niewypowiedziany, Samoistne Istnienie, Jedyny Stwórca Wszystkiego, Zarazem Komunia Osób. W tej Komunii wzajemne obdarowywanie, petnia prawdy, dobra i piękna. Nade wszystko jednak - Niewypowiedziany... Problem „Niewypowiedzianego" odniosłem początkowo też do faktu, że ani Michał Anioł przez swoją twórczość, ani my, poeci wielu stuleci, nigdy owej rzeczywistości Bożej, eschatologicznej nie potrafimy ogarnąć do końca. Tryptyk, jaki poznawałem, jeszcze przed odlotem do Rzymu, w luźnych fragmentach, był kolejną próbą artystyczną i filozoficzną, także teologiczną, pogłębienia naszej wiedzy o tym - Kim jest Bóg. To było fascynujące. Po przylocie do Rzymu czekałem dwa dni, zanim zostałem zaproszony do Papieża na obiad w dniu 22 listopada. Dopiero wtedy miałem się dowiedzieć, jaką rolę wyznaczył mi Papież w naszej poetyckiej współpracy. Zresztą pewna tajemniczość mojej misji bardzo mnie ekscytowała. Bo oto jestem w Rzymie, zaproszony tam jako osobisty gość Papieża, w teczce mam jego wiersze napisane po dwudziestu czterech latach literackiego milczenia, o których nikt nie wie, że w ogóle istnieją. Na domiar wszystkiego mam poczucie, że ta poezja, o ile ujrzy światło dzienne, będzie jakimś wyjątkowym wydarzeniem w czasie tego pontyfikatu. Ale też wiedziałem ze współpracy kościelnej z kardynałem Wojtyłą, że tak właśnie postępuje on ze świeckimi. Obdarza ich całkowitym zaufaniem i odpowiedzialnością w zakresie ich świeckich kompetencji. Wszak byłem przez kilka lat członkiem Kurii Rzymskiej, a kardynał Wojtyła, przedtem konsultor tej Rady, nigdy mi nic nie nakazywał ani nie wydawał instrukcji, co mam robić w Rzymie. Oczekiwał rady i zasięgał opinii. W czasie pierwszego, po przyjeździe do Rzymu, obiadu, w znanej mi od roku 1979 jadalni, siedząc za stołem naprzeciw Ojca Świętego, ucieszyłem się jego zdrowszym niż poprzednio wyglądem. Mówił tak wyraźnie, że wszystko świetnie rozumiałem, mimo że już z latami sam przygłuchłem i posługuję się wzmacniającym słuch aparatem. Obiad trwał ponad godzinę i różne były tematy naszych rozmów, w których uczestniczyli też dwaj sekretarze Papieża. Obok talerza papieskiego leżał stosik wydruków komputerowych trzech wierszy. Okazało się jednak w dyskusji, że główne Medytacje mają nieznane mi przedtem zakończenie pt. „Posłowie". Ojciec Święty podał mi tekst nad stołem. Pierwszy rzut oka uświadamiał mi, że dramatyczne zwrócenie się w „Posło-wiu" do kardynałów przyszłego konklawe, które w Kaplicy Sykstyńskiej zbierze się - pisze Papież - „po mojej śmierci", ma nie tylko poetyckie znaczenie. Na tle ciągłych dyskusji w ówczesnych mass mediach o ewentualnej abdykacji papieskiej, tu Jan Paweł II jasno stwierdzał, że nie ma co na to liczyć. Tak też powiedziałem wtedy Ojcu Świętemu: - No to koniec dyskusji o rezygnacji z papieskiego urzędu. - Nic na to nie odpowiedział. Losy Tryptyku - taką roboczą nazwę dla omawianych wierszy przyjęliśmy w naszej rozmowie - nie były w czasie pierwszego posiedzenia obiadowego zbyt zdecydowane. Otrzymałem wtedy pełny tekst wierszy i miałem zgłosić po zastanowieniu propozycje, jak je zredagować do ewentualnej publikacji. Minął potem jeden dzień bez wieści z Watykanu, po czym znowu znalazłem się (24 listopada) na papieskiej kolacji. Tym razem uczestniczyli w niej dodatkowo dwaj polscy dominikanie, współpracownicy Ojca Świętego jeszcze z czasów krakowskich. Oni nic nie wiedzieli o wierszach Papieża, ale On, zasiadając za stołem, zwrócił się pogodnym głosem do mnie: - No to co, panie Marku, wracamy ponownie do literatury! - Wyczułem w jego głosie determinację, by wiersze ujrzały światło dzienne. W czasie rozmów na różne tematy Ojciec Święty znów zwrócił się wyraźnie do mnie z pytaniem: - No i co dalej robimy? - Drukujemy - odpowiedziałem tak stanowczo, że sam się zdziwiłem pewnością siebie. Biskup Dziwisz, żegnając się, zaprosił mnie na kolację następnego dnia. Wręczyłem mu wtedy teksty z moim odręcznym listem sugerującym dalsze wydawnicze postępowanie z Tryptykiem. Nazajutrz do wieczora włóczyłem się po Forum Romanum i innych znanych mi od lat pięknych miejscach w Rzymie, który o tej porze roku nie gościł wielu turystów i był nieco przygaszony jesienną aurą. Na placu św. Piotra zaczynano montowanie szopki na Boże Narodzenie. Jak co dzień odwiedziłem też Bazylikę św. Piotra, w której zawsze fascynuje mnie popołudniowe światło prześwietlające witraż Ducha Świętego pod sufitem, nad głównym ołtarzem, za konfesją św. Piotra. Wieczorem ustalony został ostateczny układ części Tryptyku. Osobne traktowanie wierszy możliwe byłoby przy publikacji zbiorowego wydania. Papież miał na myśli przyszłe wydanie zbiorowe swojej poezji, gdyż zażartował, że w dziełach wszystkich na początku byłyby „juvenilia", a na końcu „seni-lia". W każdym razie w czasie kolacji zdecydowaliśmy, że trój-wierszowy Tryptyk, jako jeden utwór, będzie opublikowany. Na pożegnanie Papież poprosił, bym następnego dnia zgłosił się w apartamentach o 12.00 w celu dokonania ewentualnej korekty tekstu. 26 listopada Ojciec Święty był w swoim gabinecie. Siedział za wielkim biurkiem, a ja z boku na fotelu. Na przeciwległej do biurka ścianie wisiały dwa duże obrazy: Matki Bożej z Gua-dalupe i Matki Boskiej Częstochowskiej, na kredensie zaś stała drewniana, pozłacana figura Matki Bożej Ludźmierskiej Królowej Podhala. Papież był wyraźnie znużony tego dnia i pewnie dlatego wręczył mi tekę z materiałami, nad którymi pracowaliśmy, i powiedział, bym zabrał ją do pensjonatu i jeszcze raz przeczytał. Zaznaczył, że w części środkowych medytacji dopisał fragment: Casta placent superis; pura cum veste venite / et manibus puris sumite fontis aąuam (Rzeczy czyste podobają się najbardziej; przybywajcie czysto przyodziani i czystymi rękami zaczerpnijcie życiodajnej wody). Po czym dodał: - Słowa te czytałem codziennie przez osiem lat, wchodząc w bramę wadowickiego gimnazjum. Ten nieoczekiwany nowy passus potwierdzał moje przypuszczenia, że pisząc o sprawach ostatecznych, sporządzając jakby poetycki, duchowy testament, Jan Paweł II wybiega często myślami i wspomnieniami ku rodzinnym stronom. Przeżycia zrozumiałe w tym wieku i przy nie najlepszym stanie zdrowia. Poezja w tym wypadku odgrywa ważną rolę uczuciową. Papież cytował też Horacego: N on omnis moriar, z ody, w której francuski poeta wyznawał wiarę w to, że jego poezja przetrwa jego śmierć. Mówiąc językiem Karola Wojtyły, owa „Wielka Pani", czyli Poezja, w ogóle ma cechy nieśmiertelności. Ale w Tryptyku * ten zwrot ma też sens chrześcijański, że po śmierci rozpoczyna się nowe życie. 28 listopada znów byłem na obiedzie u Ojca Świętego, w czasie którego wręczyłem mu, jak o to prosił, ostateczną wersję Tryptyku rzymskiego. Przez cały czas Ojciec Święty traktował mnie z czułą delikatnością, co budziło wdzięczność i zdziwienie - no bo kimże ja jestem wobec papieskiego majestatu. Zaproponowałem też wtedy, by do tytułu dodać przymiotnik „rzymski", w odróżnieniu od dawnych wierszy powstających głównie w Polsce. Ten wyszedł spod pióra Biskupa Rzymu. W czasie rozmów podczas obiadu tego dnia przyjęliśmy też, określenie Tryptyku nie jako poematu, lecz „medytacji". Wynikło to także z ewentualności druku poezji zebranych Karola Wojtyły. Jeśli zebranych, wszystkich, to i Tryptyku rzymskiego, a ten nie był autorstwa Karola Wojtyły, lecz Jana Pawła II. Przeżywałem tę kwestię jako udział w „misterium" osobowości Jana Pawła II, którego znałem jako biskupa Krakowa, a potem Rzymu. W teorii można sobie na te tematy spekulować, ale ja doświadczałem dzień w dzień żywej obecności Papieża o tak zwykłym sposobie obcowania jak za krakowskich czasów. To było niezwykłe. Ale i tym razem Ojciec Święty nie pożegnał mnie ostatecznie. Miałem się znowu zgłosić nazajutrz o 12.15. i Tak się też stało. Podziwiałem skrupulatność Papieża, który znów w gabinecie spędził ze mną ponad godzinę, sprawdzając kartka po kartce tekst Tryptyku rzymskiego. Kontrolował nawet kropki, znaki zapytania i wykrzykniki. A przybył na spotkanie ze mną z audiencji w Auli Pawła VI udzielonej III Zakonowi św. Franciszka. Był wyraźnie zmęczony. Potem siedzieliśmy chwilę w ciszy, patrząc na siebie ze świadomością, że to ostatnie w czasie tego pobytu spotkanie. Wychodząc, w korytarzu dowiedziałem się od biskupa Dzi-wisza, że Tryptyk rzymski będzie wydawało już teraz Wydawnictwo Archidiecezjalne św. Stanisława w Krakowie, a równolegle przygotowywany będzie włoski tekst dla Libreria Editri-ce Yaticana. Rzecz w tym, że cokolwiek Papież ogłasza, winno być naprzód publikacją watykańską. Przeżywałem radość, że mój cel, by nie odłożono Tryptyku rzymskiego do archiwum projektów papieskich publikacji, został osiągnięty. Mogłem - po tym cudownym pobycie u Ojca Świętego - spokojnie wracać do Krakowa. Niedługo jednak zaznawałem tego spokoju. Dziś wiem, że z publikacją polskiego tekstu czekano w Wydawnictwie św. Stanisława do czasu, aż będzie gotowy przekład włoski. Tymczasem Marek Lehnert, któremu bąknąłem coś, jako dyskretnemu do tej pory korespondentowi i przyjacielowi, co robię w Rzymie, nie wytrzymał i ogłosił wiadomość o napisaniu przez Papieża poematu. Nie łączył tego z moją osobą. Ale po pewnym czasie nastąpił przeciek w Rzymie i korespondentka polska oznajmiła w „Tygodniku Powszechnym", że istnieje poemat przygotowywany do druku w Krakowie, przy którego redagowaniu uczestniczył też „poeta z Krakowa". Wymieniła moje nazwisko i rozpoczęło się „medialne piekło". Urywały się telefony z prośbami od pism i agencji, bym uchylił rąbka tajemnicy. W moim ciasnym mieszkaniu pojawiały się telewizyjne, polskie i obce, ekipy. Rosło napięcie oczekiwania, dysproporcjonalne -myślę - w stosunku do skromnych rozmiarów poematu. Ale jak się okazało proporcjonalne do wpływu, jaki w sensie medytacyjnym i artystycznym ma Tryptyk rzymski od ukazania się do tej pory. Jego siła tkwi w tajemnicy duchowości Jana Pawła II. To ona jest „poezją" Tryptyku. Reszta jest milczeniem wobec wewnętrznych dziejów i Autora, i jego twórczości. Ponownie w apartamentach papieskich zjawiłem się 6 kwietnia 2003 roku, by wręczyć Papieżowi jubileuszowe wydanie albumu: Karol Wojtyła Poezje zebrane. Jan Paweł II Tryptyk rzymski. Przedtem, 6 marca, odbyła się w Watykańskim Biurze Prasy i w Pałacu Arcybiskupów Krakowskich, o tej samej prawie porze, prezentacja Tryptyku rzymskiego w języku włoskim w Rzymie i oryginału polskiego w Krakowie. Byłem jednym z mówców tego dnia po kardynale Macharskim. W uroczystości uczestniczył też Czesław Miłosz. Publikacja kompletnego zbioru poezji Ojca Świętego była możliwa dzięki zapobiegliwości Wydawnictwa Biały Kruk w Krakowie i dlatego, że wcześniej prosiłem Papieża o pozwolenie przygotowania takiego wydania. Piękno albumu zapewnił nie tylko staranny układ graficzny, ale i ponad sto fotografii Adama Bujaka. Tym razem album otwierały „juvenilia", a wieńczyły „senilia". Papież bardzo ucieszył się z tej książki. Złożył na niej dedykacje i pozwolił się fotografować razem z nami w jadalni, co jest rzeczą niecodzienną. Dedykacja na moim egzemplarzu: Dla Pana Marka Skwarnickiego, któremu zawdzięczamy Tryptyk rzymski, z serdecznym życzeniem zdrowia i błogosławieństwa Bożego - dla Obojga z Zosią i całą Rodziną. 6.IV.2003. Jan Paweł II. Arcybiskup Dziwisz, gdy na tę dedykację spojrzał, zażartował: - No, teraz będzie, że Skwarnicki napisał Tryptyk, a Papież mu pomógł. Ojciec Święty głęboko przeżył swoją papieską, poetycką, także duchową przygodę. Po powrocie do Krakowa otrzymałem od niego kilka listów, w których między innymi wyrażał zdziwienie, że Tryptyk rzymski stał się w Polsce bestsellerem (do tej chwili sprzedano już 600 tysięcy egzemplarzy). W jednym z listów Papież napisał: Tryptyk rzymski wpisał się w moją, ale i w Pana biografię. Kiedy indziej wspomniał: Chwała Bogu, że nasza robota nie poszła na marne. Bogu dzięki. Czytelnicze powodzenie Tryptyku rzymskiego w naszym kraju i gdzieniegdzie zagranicą nie jest łatwe do wytłumaczenia. Poezja Papieża Wojtyły jest w budowie swej, i nieraz znaczeniowo, skomplikowana. Z jednej strony wydaje się w czytaniu prosta, z drugiej odsłania coraz to nowsze warstwy znaczeniowe. Nadaje się do kontemplacji, jest myślową modlitwą. Jest jednocześnie pozbawiona dydaktyzmu. Ludzie obcujący z wierszami Tryptyku rzymskiego mają poczucie intymnego obcowania z człowiekiem, który jest Papieżem, a nie nauczającym Najwyższym Hierarchą. Z perspektywy czasu mogę dziś powiedzieć, że nagłe zwrócenie się Jana Pawła II do poezji jako najlepszej formy podzielenia się duchowymi przeżyciami i wizjami Boga jest swoistym testamentem podarowanym Kościołowi, a do tego wyraża autentyczną, świętą trwogę w obliczu kresu życia. To wszystko nie ma wzoru w historii papiestwa. W „medytacjach sykstyńskich" wyrażone jest przekonanie, że świat jest bez ustanku stwarzany, w czym biorą udział też artyści, jak gdyby uczestnicząc w powoływaniu piękna z nicości (patrz Jan Paweł II List do artystów). To im również jest dana wyjątkowa Łaska stwarzania piękna. Wiem, że nawet najzwyklejsi Czytelnicy Tryptyku rzymskiego w Polsce są radośnie zaskoczeni wizją Boga, który wszystko, co powstaje za Jego przyczyną, uważa, że było i jest „dobre". A człowiek jest, nawet według Księgi Genezis, „bardzo dobry" w swej podstawowej, egzystencjalnej koncepcji. To w czasach okrucieństw, głupoty i zamętu moralnego, cynizmu i nihilizmu totalitarnych ideologii musi zastanawiać. Tak jak Jan XXIII, tak i Jan Paweł II są papieżami dobroci. Wreszcie dodać trzeba parę słów komentarza na temat treści Strumienia i trzeciej części Tryptyku rzymskiego o wędrówce Abrahama. Strumień jest źródłem zamyślenia nad przemijalnością życia i świata, co w dzisiejszych czasach nie jest tak oczywiste, jak było w poprzednich pokoleniach. Człowiek współczesny, zwłaszcza człowiek Zachodu, nie tak często się „zdumiewa" nad faktem, że jest myślącą i duchową częścią Natury. Że jego los jest inny od wszelkich istot żywych, bo jest nieśmiertelny. Ostatnia część medytacji: Wzgórze w krainie Moria ukazuje z kolei, że nie jesteśmy samotni, że i w naszym życiu odzywa się w ciągu dziejów, a więc dlaczego nie dzisiaj, tajemniczy Głos. Czemu nie nadsłuchiwać owego Głosu, którym może przemawiać też sztuka, także ta Wielka Pani - Poezja. Wielkanoc 2004 Wielki Tydzień roku 2004 przypadał na dni od 3 do 12 kwietnia. Zosia zapisała się na pielgrzymkę do Ziemi Świętej. Miałem sam zostać na święta i wtedy zaproponowałem córce Marysi i wnuczce Oli wyjazd do Rzymu, aby tam wziąć udział w liturgii od Wielkiego Czwartku do Niedzieli Zmartwychwstania. Raz już uczestniczyłem w tych obrzędach, którym przewodniczył Papież w 1985 roku, kiedy po uroczystej pielgrzymce z okazji 40-lecia „Tygodnika Powszechnego", pozostałem w Wiecznym Mieście. Zamieszkaliśmy w pensjonacie „Corda Cordi" przeniesionym do dzielnicy Monteverde. Obsługiwany jest przez te same siostry antoninki co dawniej na ulicy Pfeiffer. Nasza podróż samochodem była dla mnie pielgrzymką wspomnień i konfrontacji z przeszłością. Trasę samochodową przez Czechy, Austrię, granicę w Domodossola, Wenecję, Florencję znałem już z pierwszej pielgrzymki do Rzymu w 1959 roku. Zdaję sobie sprawę, że moje podróżnicze przeżycia nie mogą być w pełni zrozumiałe dla Czytelników niepamiętających czasów PRL. Jednak fakt, że teraz paszport wyjąłem z szuflady biurka w domu, a nie z Biura Paszportowego Milicji Obywatelskiej, był nie tylko ułatwieniem, lecz i przyjemnością. Za trzy tygodnie od opisywanej podróży Polska miała wejść do Unii Europejskiej i na granicach jedynie identyfikowano dokumenty z osobami i sprawdzano ich ważność. Nie jechaliśmy w kierunku Wiednia przez Czechosłowację, lecz Republikę Czeską, a potem nie przepychaliśmy się przez to miasto w ruchu miejskim, lecz przemknęliśmy obwodnicą, tunelem, wyjeżdżając prosto na autostradę do włoskiej granicy. W Domodossoli, gdzie dawniej stało się nieraz i godzinę, bo sprawdzano wtedy obywateli państw komunistycznych i trzeba było mieć wizy przejazdowe przez Austrię, a we Włoszech pobytowe, w ogóle nie widać było mundurów. Z jednej strony napis przy autostradzie głosił, że przejeżdżamy granicę Republiki Austrii, i zaraz potem, że wjeżdżamy do Republiki Włoch. Od wyjechania z Czech posługiwaliśmy się już tylko euro. Nasze karty „visa" funkcjonowały we wszystkich bankomatach i stacjach benzynowych. Wolność to nie tylko polityczne układy i pakty, ale i bankomaty. Tyle że niemożliwa jest już ona bez pieniędzy. Toteż oszczędzaliśmy, ile można. Pierwszego dnia podróży dojechaliśmy za Florencję i nocowaliśmy w Bellaocchi. Do Rzymu było już blisko, więc pojechaliśmy jeszcze do Asyżu. Po wszystkich tych latach, które dzieliły mnie od roku 1959, a ostatnio po zdrowotnych katastrofach i przy stałej pamięci wszystkiego, czego doświadczałem w życiu za pontyfikatu Jana Pawła II, a co w skrócie tu opisałem, któraś z rzędu obecność przy kolebce franciszkanizmu, czyli Porcjunkuli, a potem w Bazylice św. Franciszka, wydała mi się nieoczekiwaną życiową premią. O tej porze roku Asyż dopiero rozkwitał, w górach panował chłód, więc nie było w nim tej słodyczy, której kosztował człowiek, będąc tu kilka razy w minionych dziesięcioleciach. Z pewnym zdumieniem, że znowu tu jestem, zatrzymałem się też przy grobie św. Franciszka. Właściwie to Asyż uważałem dawniej za stolicę chrześcijaństwa. Obecność Jana Pawła II w Watykanie pozwala do tej pory dzielić tę stołeczność między obydwa te miejsca. Chodzi nie o urzędy, ale o to, gdzie jest stolica ubóstwa, dobroci i chrześcijańskiej wyrozumiałości dla nas, wybaczenia dla naszego zła, jakiekolwiek ono bywa, a jednocześnie podziwu dla urody 223 świata, przyrody, także sztuki, takiego jak w Tryptyku rzymskim. W czasie tego pobytu, który pozostał w pamięci jako sentymentalne porównywanie z przeszłością, zauważyłem widoczną zmianę w wyglądzie duchowieństwa Kurii Rzymskiej i pielgrzymów, których rzesze przyjechały do Stolicy Piotrowej. Tłum w Bazylice i na placu św. Piotra był różnokolorowy. Uderzała duża liczba Azjatów i Afrykańczyków. Wyróżniali się Filipińczycy i Meksykanie. Widocznie te wielkie pielgrzymki dalekowschodnie, afrykańskie i południowoamerykańskie, których wśród ponad stu podróży zagranicznych Jana Pawła II była więcej niż połowa, dawały po ćwierćwieczu jego rządów widoczne rezultaty. Niespodzianką było zaproszenie naszej rodzinnej trójki do Ojca Świętego na obiad w Wielką Sobotę. Znowu czekaliśmy w owym saloniku, do którego pierwszy raz mnie zaproszono w 1979 roku przed lotem do Meksyku. Nadal wisiała tam duża, kolorowa fotografia Pawła VI i płaskorzeźba z płyty jakiegoś rzymskiego sarkofagu z pięknymi fragmentami końskich głów. Do jadalni weszliśmy, gdy Papież już siedział za stołem. Posadzono nas naprzeciw, a po bokach, jak zawsze, siedzieli dwaj sekretarze. Obsługiwał nas też ten sam od ćwierćwiecza kamerdyner Angelo Gudel. Razem z nami zaproszony był też Adam Bujak przebywający na kolejnej „sesji zdjęciowej" w Rzymie. Od razu, gdy usiedliśmy, Papież, patrząc na mnie, spytał: - No i co słychać, panie Marku, z naszym Tryptykiem rzymskim. Odpowiedziałem mu, że olbrzymie nakłady książki w Polsce i zainteresowanie nią w wielu krajach jest zaskakujące. W tej chwili na sprzedaż utworu nie wpływa już sam fakt sensacyjnych doniesień, że Papież napisał poemat, lecz jego treść. Dodałem, że Tryptyk rzymski odmienił moje życie. Musiałem tłumaczyć dlaczego. Dodam, że tym razem z Krakowa przywiozłem nowe, pełne wydanie wszystkich utworów Karola Wojtyły i Tryptyku rzymskiego wydanych przez Instytut Wydawniczy „Znak". W tym czasie ukazało się też niemieckie wydanie książki w Herder Yerlag z kilkudziesięciu wspomnieniami znanych osobistości z wielu krajów o spotkaniach z Janem Pawłem II. Między nimi znalazł się i mój tekst o tym, jak powstał Tryptyk rzymski. W czasie obiadu rozmawialiśmy też o filmie Mela Gibsona. Ojciec Święty nie wyrażał żadnej opinii, ale pozostali uczestnicy żywo wymieniali swoje wrażenia i oceny tego wyjątkowego w naszych czasach wydarzenia. Miliony widzów na świecie, także i w Polsce, przeżywających mękę Chrystusa w zlaicyzowanym świecie współczesnym to zjawisko zastanawiające. Tym bardziej podniecająca była ta dyskusja w obecności sukcesora św. Piotra w Wielką Sobotę. Tego roku droga krzyżowa w Koloseum była i dla schorowanego Papieża doświadczaniem cierpienia. Poprzedzała ją w Wielki Piątek adoracja Krzyża w Bazylice św. Piotra. Przywiozłem wtedy też kolejny list od Czesława Miłosza, który już w tym czasie prawie nie wstawał z łóżka, wciąż słabnąc, tracąc słuch i wzrok, ale jeszcze dyktując felietony literackie do „Tygodnika Powszechnego". Wiem, że w liście Miłosz prosił Ojca Świętego o błogosławieństwo i pisał, że zawsze starał się w swej twórczości zachować granice ortodoksji katolickiej. Papież mu odpisał, cytując ten fragment listu, że w takim razie oni obydwaj zdążają w tym samym kierunku. Ta odpowiedź była serdeczna, jak mi powiedział latem tego roku Miłosz leżący w izolatce Kliniki Collegium Medicum UJ profesora Szczeklika. Wracaliśmy już w poniedziałek po Niedzieli Wielkanocnej. Prowadziliśmy samochód na zmianę z Marysią i tak się rozpędziliśmy, że wyjechawszy o 8.00 z Rzymu, o 4.00 następnego dnia byliśmy w Krakowie. Poczułem się młodszy o parę lat List Miłosza, który wtedy zawoziłem do Papieża, odegrał rozstrzygającą rolę w decyzji udzielenia miejsca na jego grób w krypcie kościoła oo. Paulinów „Na Skałce" w Krakowie. W jego treści dostrzec można także jakieś ukojenie przeżyć poety, który zdawał sobie przecież sprawę, że odchodzi z tego świata i żegna się z życiem. W czasie bolesnych dla niego wiosennych i letnich miesięcy nieraz byłem wzywany telefonicznie do pana Czesława, czy to do domu, czy do kliniki profesora Szczeklika, gdzie przebywał na intensywnej terapii w momentach pogarszania się stanu zdrowia. Organizm Miłosza powoli gasł. Właściwie nie miał on jakiegoś dominującego schorzenia. Do końca, dopóki miał siły, dyktował sekretarce, pani Agnieszce, felietony do „Tygodnika Powszechnego" pt. „Spiżarnia Literacka", albo nawet jakieś artykuły. Kiedyś, gdy siedziałem w ciszy przy jego łóżku w domu, trzymając go za rękę (takie dyżury pełnili bliscy i przyjaciele), spytałem: - Kiedy pan tak leży godzinami, co pan myśli? - Myślę, że muszę już niebawem umrzeć - odpowiedział - i czekam... W ciągu tych miesięcy sprowadziłem z Beinecke Library w USA moje listy do Miłosza z lat 1964-1976, a że miałem w domu jego odpowiedzi na nie, przeto zacząłem odtwarzać dzieje naszej znajomości, cytując tę korespondencję. Pisane bez kopii swoje listy czytałem ze zdumieniem, po czterdziestu, trzydziestu latach. Miłosz zainteresował się moją książką i domagał się, by mu w miarę pisania przysyłać kolejne fragmenty. Czytano mu kolejne rozdziały, aż do skończenia wspomnień, które potem ukazały się pod tytułem Mój Miłosz. Kończyłem tę książkę, gdy 14 sierpnia 2004 usłyszałem wiadomość nadaną przez Polskie Radio, że Miłosz nie żyje. Chodziłem przejęty po lesie, bo byłem właśnie poza Krakowem, ale miałem telefon komórkowy w kieszeni. Niebawem dzwoniono do mnie od Miłoszów, by zasięgnąć rady, jak postępować z pogrzebem, bo syn i synowa poety są raczej Amerykanami i czuli się niepewnie w Krakowie, którego część nagle zamieniła się w małomiasteczkowy salon dulszczyzny. Wszyscy wielcy Polacy pochowani „Na Skałce" z trudem wnoszeni byli do tamtejszej krypty zasłużonych. Dochodziło do awantur w przeszłości w związku z pogrzebem Wyspiańskiego i Kraszewskiego. Teraz wybuchł spór o Miłosza. Zakończył go list Papieża do kardynała Macharskiego, w którym cytował list Poety. Ten list Czesława Miłosza przywiozłem Ojcu Świętemu na Wielkanoc 2004 roku. Msza pogrzebowa, sprawowana przez Metropolitę Krakowskiego z homilią pożegnalną księdza arcybiskupa Józefa Życińskiego, odprawiona została w kościele Mariackim. Kondukt pogrzebowy był naprzód odwoływany z obawy przed antymiłoszowskimi manifestacjami różnych oszołomów, a potem zorganizowany bardzo paradnie. Dziwny to był kondukt wiodący tak zwaną Drogą Królewską, obok Wawelu, na Skałkę, miejsce kultu męczennika, św. Stanisława ze Szczepanowa. Autor Ocalenia i Zniewolonego umysłu niezbyt cenił Wyspiańskiego, ale na pewno się tam, gdzieś, pogodzili. Audiencja generalna 19 marca 2004 roku zmarł nagle Zygmunt Kubiak. Byliśmy przyjaciółmi od 1952 roku. Gnębiony przez cenzurę „Tygodnik Powszechny", mimo przeszkód i ograniczeń, na jakie trafiał w warunkach zaostrzającej się walki ateistycznego, stalinowskiego państwa z religią i Kościołem, szukał młodych współpracowników. Dwa lata ode mnie starszy Zygmunt był już członkiem pierwszej ekipy redakcyjnej pisma. Mieszkał, tak jak ja wtedy, w Warszawie. Wysłano go do mnie, by nawiązał osobisty kontakt z palącym się do pisania studentem polonistyki. Kubiak zjawił się u mnie w mieszkaniu, potem ja odwiedziłem go na Grochowie; przypadliśmy sobie do gustu, a nasza przyjaźń przetrwała ponad pół wieku bardzo burzliwych przemian polskiej historii i trudności bytowych nas obu. Decydując się na pracę w katolickim piśmie opozycyjnym i na twórczość niezależną od obowiązujących reguł realizmu socjalistycznego, skazywał się człowiek na brak poparcia ze strony państwowych wydawnictw. Instytut Wydawniczy „Znak" powstał w 1959 roku, a „Pax", istniejący wcześniej, też był ograniczany w możliwościach wydawniczych. Poza tym nie odpowiadał nam ideologicznie. Pogłębiał więc wtedy naszą przyjaźń wspólny los humanistów usiłujących zachować niezależność myśli, i to myśli nasyconej wartościami chrześcijańskimi i podkreślającymi swoje związki z Kościołem. Po zamknięciu „Tygodnika Powszechnego" i miesięcznika „Znak" w 1953 roku przez władze wszyscy redaktorzy pisma stracili posady i mieli trudności ze znalezieniem pracy gdziekolwiek. Pracowałem w Bibliotece Narodowej w Warszawie, ale Zygmunt został bez możliwości zarobkowania. Ratował go ksiądz Eugeniusz Dąbrowski, proboszcz na Kamionku na Pradze, tłumacz Pisma Świętego. Zygmunt był z wykształcenia filologiem klasycznym, ksiądz Dąbrowski dawał mu więc do tłumaczeń łacińskie dzieła Tukidydesa, a potem św. Augustyna. Płacił z własnej kieszeni. Innych redaktorów też wspomagano materialnie. Ponieważ ten „pierwszy tygodnik" powstał z inicjatywy kardynała Stefana Sapiehy, kontakty z nim miał również w latach pięćdziesiątych ubiegłego wieku ksiądz Karol Wojtyła. Nieżyjący już asystent kościelny pisma, ksiądz Andrzej Bardecki, opowiadał mi, że w tym czasie ksiądz Wojtyła, wikary w parafii św. Floriana w Krakowie, przynosił mu jakieś skąpe, własne oszczędności, z prośbą o anonimowe przekazywanie Jerzemu Turowiczowi. Zygmunt Kubiak był z wykształcenia klasycystą, ale jego niezwykła, wrodzona pamięć, erudycja, obejmująca nie tylko dzieje kultury antycznej, lecz właściwie całą spuściznę kultury Zachodu, zwłaszcza literatury greckiej, rzymskiej, europejskiej, ale i też amerykańskiej, były zadziwiające. Dopiero w latach dziewięćdziesiątych XX wieku stał się nadzwyczaj popularnym pisarzem, eseistą i tłumaczem. Przez całe też życie czułem się bardziej jego uczniem niż partnerem, aczkolwiek nasza przyjaźń wynikała również z głębokiego podobieństwa miłości do literatury pięknej, do życia duchowego zakorzenionego w tradycji chrześcijańskiej. Pod tym względem cechowało nas głębokie porozumienie, niewymagające wyjaśnień lub komentarzy. Po restytuowaniu „Tygodnika Powszechnego" wskutek politycznego przełomu „polskiego października" w 1956 roku Kubiak zaproponował krakowskim redaktorom przyjęcie mnie do nowego składu odmładzanej ekipy. Obydwaj wtedy przenieśliśmy się z rodzinami do Krakowa. Zygmunt jednak po pewnym czasie powrócił do Warszawy, ja zaś prawie czterdzieści lat przepracowałem w redakcji, zanim nie przeszedłem na emeryturę. Ale przez wszystkie te lata łączność między nami nie została zerwana i nawet gdy dłużej nie widzieliśmy się, w momencie gdy dochodziło do spotkania, tak rozmawialiśmy, jakbyśmy się pożegnali przed chwilą. Spotykaliśmy się też wiele razy z Zygmuntem w Rzymie. Jego mecenasami byli głównie Wanda i Alfred (Alf) Gawrońscy. Pomagali oni finansowo i ofiarowując swoje mieszkania Zygmuntowi, także Turowiczowi, a i ja im bardzo wiele, zwłaszcza Wandzie, zawdzięczam. Wspomagali też, i nadal to robią, Katolicki Uniwersytet Lubelski. Razem z Kubiakiem i Wandą przeżywaliśmy wybór Jana Pawła II. Zarówno ksiądz Karol Wojtyła, jak i później Kardynał, i wreszcie Papież zawsze cenił Zygmunta Kubiaka. Przypominam sobie, że zanim ukazała się słynna encyklika Jana XXIII Pacem in Terris, którą trzeba było szybko w Krakowie przetłumaczyć, zlecono to Kubiakowi. Po paru dniach mogliśmy ten świetny przekład drukować w „Tygodniku", aczkolwiek nie była to jeszcze oficjalna wersja kościelna. W ostatnich latach Zygmunt do mnie telefonował często. | Rozmawialiśmy zawsze długo. Głównie wymienialiśmy opinie | o sytuacji Polski, literatury; dzieliliśmy się relacjami ze swoich pisarskich zajęć. Mieliśmy poczucie obowiązku wobec społeczeństwa, życia polskiej kultury i walki o Wolność, przez duże „W": oznaczało to co innego za komunizmu i co innego w ostatnich kilkunastu latach. O śmierci Zygmunta dowiedziałem się z telewizji. Minęły dwie doby i zadzwonił do mnie Paweł Szwed ze Świata Książki, Nie miałem dotąd kontaktów z tym Wydawnictwem. Zwrócono się do mnie, jako do najbliższego przyjaciela Kubiaka, bym napisał „literacki portret" Zygmunta. Okazało się bowiem, że w końcowej fazie produkcji jest Kubiakowy przekład z greckiego Ewangelii św. Łukasza. Miał on przetłumaczyć i dalsze trzy Ewangelie, a ta zapowiedziana została na 10-lecie Klubu w Świat Książki. Napisałem „Epitafium dla Zygmunta Kubiaka". W czasie rozmów z wydawcą nadmieniłem, że Papież na pewno byłby ciekaw przekładu Ewangelii dokonanego przez Kubiaka, którego cenił. Po naradzie i ja, i Wydawnictwo napisaliśmy do arcybiskupa Stanisława Dziwisza, że chcielibyśmy wręczyć Ojcu Świętemu tę książkę, co zostało przyjęte z aprobatą. I tak doszło do kompletnie nieprzewidzianego spotkania z Papieżem 8 czerwca w czasie audiencji generalnej. Wspominając tę eskapadę, określam ją jako „desant na placu św. Piotra". Bo 7 czerwca wystartowałem samolotem z Krakowa do Warszawy, gdzie spotkaliśmy się na Okęciu z Pawłem Szwedem i razem polecieliśmy do Rzymu. Następnego dnia, w okropnym upale, siedzieliśmy w trójkę - bo w Rzymie przyłączyła się do nas pani Heike Rosener, dyrektor Świata Książki - obok papieskiego podium i czekaliśmy na swoją kolej, by wręczyć Ojcu Świętemu nie tylko normalne wydanie Ewangelii, ale i duży egzemplarz bibliofilski edycji, specjalnie wykonany dla Jana Pawła II. Oczekując na podejście do Papieża, myślałem: no cóż - to chyba Zygmunt sprawił, już z tamtej strony, że siedzę kolejny raz w życiu pod tą Bazyliką, by wręczyć naszemu dawnemu Kardynałowi, przetłumaczoną przez przyjaciela Ewangelię! W takich momentach wszyscy mają tremę, którą i ja przeżywałem mimo wielu kontaktów z Ojcem Świętym. Nieraz w przeszłości pisałem o placu św. Piotra jako o wielkiej scenie, o dramacie Historii rozgrywającej się w objęciach kolumnady Berniniego, w pobliżu grobów pierwszego z apostołów i wielu późniejszych papieży. Pierwszy raz taka myśl mnie nawiedziła w czasie pogrzebu Jana Pawła I i mszy inauguracyjnej naszego Papieża. To ofiarowywanie Papieżowi Wojtyle przez Kubiaka Ewangelii rękami przyjaciół miało w sobie coś tajemniczego. Jak wszystko, co się na wielką lub małą (jak nasza) skalę dzieje w miejscu, gdzie dokonano zamachu na Jana Pawła II, wyniesiono na ołtarze setki świętych i błogosławionych, gdzie Polacy znaleźli też swoje miejsce na arenie świata i gdzie pojawia się kolejny Następca św. Piotra. Indeks Ablewicz Jerzy, biskup 93 Abraham 221 Agnieszka z Pragi, zwana Czeską, święta 164, 167 Akwina, siostra 171 Albert, święty 107, 108, 163, 164, 166, 167,171,172,175,178 Anders Władysław 125,143,170 Angelika, siostra 191 Ankudowicz Janusz 171 Arupe Pedro, ojciec 69, 70 Augustyn, święty 199, 229 Balbus Stanisław 69 Bardecki Andrzej, ksiądz 25, 57, 71, 73,106, 229 Bartoszewski Władysław 100 Bauer Jerzy 174 Becher Paul 92 Benedykt, święty 200 Bernini Giovanni Lorenzo 231 Biernacki Andrzej 156 Bniński Jan 186 Bolonek Janusz, prałat 107 Boniecki Adam, ksiądz 43,52,65,69-71, 93-95,101,103,106,159,162,179 Bortnowska Halina 16 Braga Jorge 92,93, 95 Breżniew Leonid 82 Broż Adam 72 Bujak Adam 16, 22, 97, 98, 183-188, 190, 202, 208, 219, 224 Carriąuiry Guzman 9,10,16 Casaroli Agostino, kardynał 75,107 Cavalaro Emma 12,19 Che Guevara -> Guevara Ernesto Chmielowski Adam -»Albert, święty Chomeini Ruhollah, właśc. Musawi Heudi 59 Chruszczow Nikita 59 Chrystus -> Jezus Chrystus Clifton Tony 146 Cooper James Fenimore 193 Cywiński Bohdan 101,102 Dąbrowski Bronisław, biskup 72 Dąbrowski Eugeniusz, ksiądz 229 233 Dąbrowski Zdzisław 71 Dembiński Ludwik 133,181 Dembowski Bronisław, biskup 180 Derry, arcybiskup 11 Deskur Andrzej, kardynał 73, 74,159 Drawicz Andrzej 107 Dylan Bob 80 Dziatkowiak Antoni 161,175 Dziewanowski Kazimierz 178,194 Dziwisz Stanisław, biskup 13, 14, 25, 26, 27,40,67, 80,82,86,87,151,156, 171, 175, 178, 181, 206, 216, 218, 220, 231 Ehrlich Emilia, siostra 14 Eliot Thomas Stearns 21, 213 Elżbieta, święta 96 Emanuel z Rwandy 197 Etchegeray Roger, kardynał 170 Faustyna, siostra, święta 84, 94, 161, 192, 193,196 Felici, fotograf papieski 22 Filipowicz Kornel 71 Fiut Aleksander 70,171 Fleming Jean 73 Fleming Louis 48, 64, 73, 78 Franciszek z Asyżu, święty 123, 223 Franków Tadeusz, ksiądz 134,139 Frassati Luciana 55 Frassati Pier Giorgio, błogosławiony 54 Frycz Jan 61 Gawrońscy, rodzina 16, 55 Gawrońska Wanda 42,54,55,72,73,230 Gawroński Alfred 230 Gebhard Stanisław 18 Geremek Bronisław 107 Geremkowa Hanna 107 Gibson Mel 225 Giertych Maciej 158,160 Glemp Józef, kardynał, prymas Polski 104, 107, 157, 158, 160 Gołubiew Antoni 56 Gomułka Władysław 30,42 Gorzelany Józef, ksiądz 16 Górecki Henryk Mikołaj 173 Groblicki Julian, biskup 22 Gronkiewicz-Waltz Hanna 198 Grygiel Ludmiła 196 Grygiel Monika 196 Grygiel Stanisław 196,197 Grygielowie, rodzina 73 Gudel Angelo 26, 224 Guevara Ernesto, zwany Che 39 Gulbinowicz Henryk, kardynał 160 Hegel Georg Wilhelm Friedrich 48 Hejmo Konrad, ojciec 196 Hennelowa Józefa 52,168 Herbert Katarzyna 178 Herbert Zbigniew 56,177,178 Herling-Grudziński Gustaw 172 Herod I Wielki, król 185 Hillel David 20, 60 Horacy 217 Hume George Basil, kardynał 14,138, 159 Ulg Jerzy 171,172 Jadwiga, królowa 181 Jan, święty 96 Jan Paweł I 9,10,11-14,197,231 234 Jan XXIII 66,109,197, 221, 230 Jan III Sobieski 112 Janik, profesor 179 Jaruzelski Wojciech 88, 103, 112, 156, 172 Jezus Chrystus 18, 26,29,33,43,44,48, 53, 54, 62, 94, 96, 108, 109, 114, 115, 134, 148,150,166,186, 198-201, 204, 209, 214, 225 Jogatta Elżbieta 200 Jogałła Jerzy 200 Józefowicz Ewa 71 Józefowicz Michał 71 Kaczmarski Jacek 48, 65 Kalinowski Rafał, święty 108 Kaszuba Jan 124 Keats John 64 Kinaszewska Irena 73 Kirschke Tadeusz, ksiądz 10 Kisielewski Stefan 156,160,172 Kluz Stanisław, ksiądz 116,117,195 Kohan John 59,60 Kolbe Maksymilian Maria, święty 46, 50, 78, 79,104,105 Kolumb Krzysztof, właśc. Cristoforo Colombo 35 Kołataj Jadwiga 176 Kołataj Jerzy 176 Kołodziejscy, rodzina 72 Kołodziejski Włodzimierz 171 Kominek Bolesław, kardynał 116 Kónig Franz, kardynał 117 Konopka Katarzyna 164 Konopka Tadeusz 164 Kosińska Agnieszka 226 Kotański Marek 175 Kowalska Faustyna, właśc. Helena -»Faustyna, siostra, święta Kozłowski Krzysztof 168 Krasowski Jerzy 61 Kraszewski Józef Ignacy 226 Królowie, rodzina 72 Krzaklewski Marian 170 Krzeczkowski Henryk 69, 72,176 Kubiak Zygmunt 55, 56, 228-231 Kuharić Franjo, kardynał 113 Kulików Wiktor, marszałek ZSRR 67, 68 Kułakowska Zofia 116,133 Kułakowski Jan 102,116,133,136 Kttng Hans 17,134 Kurpiński Karol 174 Kwiatkowska Maria 172 Kydryński Juliusz 52,101 Laval Franęois de 119 Lefebvre Marcel, arcybiskup 17 Lehnert Marek 186,218 Lubacziwski Myrosław Iwan, arcybiskup lwowski 160 Luciani Albino -> Jan Paweł I Lustiger Jean-Marie, kardynał 113 Macharski Franciszek, kardynał 9,21, 23, 71, 81, 82, 90, 93, 94, 107, 113, 158, 159, 170,172, 175, 180, 219, 226 Maczek Stanisław 125 Magge, sekretarz 26 Majdański Kazimierz 72 Malewska Hanna 71,176 Maliński Mieczysław 93 Marcos Imelda, żona prezydenta Filipin 74-76 235 Marcos Ferdinand Edralin, prezydent Filipin 74, 75 Marek Ewangelista, święty 66 Mari Arturo, fotograf 22 Marti Feliks 58 Martinez Somalo Eduardo, biskup 107 Maryja, Matka Boża 30, 31, 36, 51, 52, 76, 91, 94-96, 200 Marzys Zygmunt 9, 92,103,116 Mayer Luis Alberto 19 Mazowiecki Tadeusz 107,168,170,197 Meisner Joachim, kardynał 113 Mentzel Wojciech, 172 Michalik Józef, arcybiskup 12, 13, 92, 158,159 Michał Anioł, właśc. Michelangelo Buonarroti 215 Michałowska Danuta 140, 141, 150, 151,153 Miłosz Andrzej 177 Miłosz Carol 208 Miłosz Czesław 68-70, 87, 171, 177, 191,192, 208, 213, 219, 225, 226 Misiniec Stefan 68 Mitarski Jan 68 Moczar Mieczysław 70 Mojżesz 185,187 Moskwa Jacek 186 Moylan Bryan 20 Neves Lucas Morreira, kardynał 10 Nieizwiestny Ernst J. 60 Niemcewicz Julian Ursyn 174 Nikodemowicz Andrzej 171, 172, 178, 179 Nowak Stanisław, arcybiskup 175,178 Nowakowski Tadeusz 36-39, 73, 75, 77,186 Nycz Kazimierz, biskup 174 Nyczek Tadeusz 172 O'Connor Mark 194 Odrowąż Pieniążek Krzysztof 173 Odrowąż Pieniążek Teresa 173 Pancirolli Romeo 27 Paweł, święty 202, 204, 205, 207 Paweł VI, papież 9, 13, 27, 42, 102, 109,134,196,199, 224 Penderecki Krzysztof 61 Pieronek Tadeusz, biskup 21 ' Pietraszko Jan, biskup 107 Piłat Poncjusz 166,198 Piłsudski Józef 88 Piotr, święty 62,197, 209 Pironio Eduardo, kardynał 170 Poggi Luigi, kardynał 107 Popiełuszko Jerzy, ksiądz 39,54,155 Potocki Andrzej 107 f Półtawska Wanda 26 Przybylska Maria 69 Pszon Mieczysław 37,72,176 ! Pyjas Stanisław 49 Rakoczy Stanisław, biskup 107 ; Ratzinger Joseph, kardynał 181 Rodzińska Justyna 164,165 Rodziński Stanisław 164,165,197 Romero Oscar, biskup 39 Roncalli Angelo Giuseppe -»• Jan XXIII Rossi Opilio, kardynał 11, 65 } Rubin Władysław, kardynał 12 •• Ruby Maurice 16 236 Rudyk Mikołaj, ojciec 98 Ruiz Jimenez, święty 76 Ryłko Stanisław, arcybiskup 159,180, 181, 196,197, 209 Rzepeeki Ryszard 37 Sadowski Stanisław 161 Sagara Tomaso 104 Salamon Joanna 134-136 Salazar Antonio de Oliveira 95 Sanak Józef, ksiądz 68 Sapieha Adam Stefan, kardynał 229 Sestito Józef, ksiądz 193,197 Sienkiewicz Henryk 62 Siri Giuseppe 13 Skalmowski Wojciech 137 Skorupka Ignacy 87 Skuszanka Krystyna 61 Skwarnicka Krystyna, siostra autora 46 Skwarnicka Małgorzata, synowa autora 191 Skwarnicka Maria, córka autora -» Wędzony Maria Skwarnicka Monika, wnuczka autora 191 Skwarnicka Zofia, żona autora 15, 54, 69, 86, 91, 178, 179, 181, 185, 186, 192-194, 196, 197, 207, 219, 222 Skwarnicki Artur, wnuk autora 191 Skwarnicki Dominik, wnuk autora 72, 191 Skwarnicki Józef, ojciec autora 119 Skwarnicki Krzysztof, syn autora 11, 48, 69, 72, 81,164,196 Skwarnicki Tomasz, syn autora 53,71, 72,190,193,195, 202 Słowik Wiesław, ojciec 140-143,151 Smoczyńska Magdalena 70 Smoczyński Wojciech 69, 70 Smoleński Stanisław, biskup 22,107 Sosnowski Leszek 97,183,190,191,202 Stadlbauer Monika 46 Stafford James Francis, kardynał 180, 199, 201, 209 Stanisław ze Szczepanowa, święty 21, 24, 41, 49, 50, 227 Stehle Hans Jacob 81 Stein Edyta, święta 105 Still Susan 152 Stokłosa Wojciech, ksiądz 21 Stomma Stanisław 69 Stroba Jerzy, biskup 13,16 Stróżewski Władysław 179 Suchocka Hanna 198 Suder, ksiądz 179 Szczeklik Andrzej 179, 225, 226 Szydełko Stanisław, ojciec 98 Szyma Tadeusz 68 Szymborska Wisława 171,172 Tischner Józef, ksiądz 170,179 Tokarczuk Ignacy, arcybiskup 158 Tomaszek Frantiszek, prymas Czech 166 Tresalti Lidia 12,19 Tukidydes 229 Turowicz Anna 16,159 Turowicz Jerzy 12-14, 16, 52, 55, 68, 70, 71, 107, 114, 115, 118, 131, 134, 156, 157, 159, 160, 168, 172, 179, 181,183, 186,194, 200, 208, 229, 230 Turowski Gabriel 101 Turzańska Nela, siostra matki autora 119,124,125 237 Yillion, kardynał 11 Wajda Andrzej 173 Walas Teresa 171,172 Wałęsa Danuta 101,103 Wałęsa Lech 67, 68, 71, 75, 101, 103, 106,107,133 Wesoły Stefan, arcybiskup 13,139 Wędzony Aleksandra, wnuczka autora 222 Wędzony Maria, córka autora 11, 72, 222, 225 Wędzony Krzysztof, zięć autora 72 Wielowieyski Andrzej 58,72 Wilde Jan 141,152 Wilde Mira 141,152 Wilkanowicz Stefan 107,160,170 Wojciech, święty 50 Wojciechowska Elżbieta 69 Wojtyła Emilia z d. Kaczorowska 96 Worlock Bazyl, arcybiskup 11,159 Woroszylski Wiktor 171 Woźniakowski Henryk 156 Wyka Marta 172 Wyspiański Stanisław 184, 226, 227 Wyszyński Stefan, kardynał, prymas Polski 37,41, 86, 87,109,166 Zeno, Brat 78, 79 Zubrzycki Jerzy 143 ZychJan38 Żebrowski Zenon -> Zeno, Brat Żukrowski Wojciech 57 Żychiewicz Tadeusz 102,176 Żychiewicz Teresa 171,176 ; Życiński Józef, arcybiskup 226 ? Spis treści Od Autora.......................................... 7 Nasz październik................................... 9 Inauguracja........................................ 17 Watykan po krakowsku .............................. 21 San Domingo-Meksyk-Bahamy....................... 25 Papież w Polsce .................................... 42 Wielka Pani - Poezja................................ 51 Rzym 1979 ......................................... 62 Karaczi-Filipiny-Guam-Japonia-Alaska .............. 67 Zamach............................................ 84 Wojna Jaruzelska................................... 88 Fatima ............................................ 91 Genewa............................................ 100 Kanonizacja ojca Kolbego ........................... 104 1983 - znowu w ojczyźnie ............................ 106 Wyprawa wiedeńska ................................ 112 Kanada............................................ 118 Zamieszanie w Beneluksie........................... 132 Australia .......................................... 140 Krzyże pod Pałacem................................ 155 Na synodzie biskupów............................... 158 Droga krzyżowa w Koloseum......................... 161 Słowiańscy święci w Rzymie ......................... 164 Mijają lata.......................................,. 168 239 „Pieśń o blasku wody"............................... 173 Dwudziestolecie pontyfikatu......................... 177 Rzymski Wieczernik................................. 180 Renesansowy psalterz................................ 183 Przez Kair na Synaj................................. 185 Widziane z USA .................................... 190 Jubileusz Laikatu................................... 195 Ateny-Damaszek-Malta ............................. 202 Powrót do poezji.................................... 207 Jak powstał Tryptyk rzymski ......................... 211 Wielkanoc 2004..................................... 222 Audiencja generalna................................ 228 Indeks nazwisk..................................... 233 KONIEC