10972

Szczegóły
Tytuł 10972
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

10972 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 10972 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

10972 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Włodzimierz Firsow Kangur Byłem jeszcze dzieckiem, kiedy na Ziemię przyleciał pierwszy statek z pięciorękimi mieszkańcami Alfy Centaura. Cóż się wtedy działo! Wszyscy powtarzali w kółko jedno i to samo: kontakty! kontakty! rozumne istoty, bracia! Teraz zamieszkanych planet znamy bez liku i nikogo nie sposób niczym zadziwić. Kosmitów spotkać można na każdej ulicy - rękoskrzydłych i kulistych, ziemnowodnych, dwustrunowych, krystalicznych, owadokształtnych, kolanopalczastych (palce mają dlaczegoś na kolanach), półprzeźroczystych, lustrzanych, błyszczków, podskakiwaczy, pęcherzykowych, motylkowych... Albo to można ich wszystkich spamiętać! Dawniej się zdarzało, że jakaś staruszka, napotykając późnym wieczorem kogoś takiego o zielonej skórze i wytrzeszczonych oczach, cofała się przerażona, a potem, przychodząc do siebie, wołała za nim: «Niech cię cholera trzaśnie...» No i tak dalej. Notabene z powodu tego zdania jeden kosmita popełnił raz wielką gafę. Zdecydował, że słowa, które tak często słyszał pod swoim adresem, są jakimś powitaniem i na oficjalnym przyjęciu w Ministerstwie Handlu Międzyplanetarnego użył ich w rozmowie... Ale to wszystko było dawno temu. Teraz, kiedy do przechodnia podbiega na ulicy pająk wielkości sporego hipopotama i szczerząc uprzejmie półmetrowe kły pyta o drogę na lotnisko, tamten ani myśli się przestraszyć i tłumaczy spokojnie: «Proszę pójść przed siebie, potem skręcić w prawo, potem w lewo, a stamtąd to już dwa kroki». Czasem taki jeden prosi o autograf na pamiątkę albo żegnając się pyta: «Gdzie pan kupił ten superlon?» (to pytanie zadają, oczywiście, kobiety). O autografach wspomniałem nieprzypadkowo - był czas, kiedy je zbierali dosłownie wszyscy. Biedni kosmici tygodniami nic innego nie robili, tylko podpisywali swoje zdjęcia - padali wprost ze zmęczenia. Przy tym czwororęcy lub septopodzi jakoś sobie radzili, natomiast sytuacja innych była wręcz tragiczna, bo jak może dać autograf na przykład kryształowiec. Na szczęście w miarę rozwoju kontaktów moda na autografy zaczęła stopniowo przemijać. Osobiście przestałem na nie polować, kiedy liczba znanych nam planet zamieszkanych przekroczyła siedemset. Teraz są ich tysiące. W leksykonie kosmicznym opis wszystkich tych cywilizacji zajmuje blisko dziesięć tomów. Wątpię, czy znajdą się erudyci, którzy by je wszystkie pamiętali. Ja w każdym razie do nich nie należę i niedawno popadłem z tego powodu w tarapaty. Domyślacie się chyba, że wszyscy ci kosmici, rozumni mieszkańcy naszej Galaktyki, nie przylatywali na Ziemię po to, żeby zwiedzić Luwr czy odbyć wycieczkę do Doliny Gejzerów. W warunkach ziemskich adaptowali się z trudem, niektórzy musieli stale nosić przy sobie butle z amoniakiem lub aldehydem mrówkowym, żeby się nie udusić w naszej atmosferze, a mieszkańcy podczerwonych karłów w ogóle nie opuszczali wybudowanych dla nich specjalnie olbrzymich chłodni, ponieważ w temperaturze cieplejszej niż minus 120 stopni Celsjusza wyparowywali po prostu. Dobrze czuli się u nas tylko mieszkańcy nielicznych planet ziemiopodobnych oraz pająkowaci z planet bezatmosferycznych. Ci ostatni żywili się światłem słonecznym i było im wszystko jedno, gdzie mieszkać - na Ziemi czy na Księżycu. Woleli zresztą na Księżycu, gdyż na Ziemi ich ruchy krępowało powietrze... Otóż wszyscy oni przybywali do nas, więzieni przez miesiące i lata w swoich gwiazdolotach, w jednym jedynym celu - dla handlu. W zaraniu kosmonautyki pisarze fantaści lubili opisywać wojny międzyplanetarne, straszliwe najazdy Marsjan, podbój jednych planet przez drugie. Z ich książek wynikało, że po - całym kosmosie grasują szajki bandytów, kosmiczni wandale, którzy marzą wyłącznie o tym, żeby się nawzajem ujarzmiać lub zabijać. W ich powieściach kapitanowie gwiazdolotów spotykając nieznajomy statek natychmiast zaczynali strzelać ze wszystkich rodzajów broni pokładowej, a cofając się - długo i skwapliwie zacierali ślady, niszczyli swoje mapy i robili różne inne głupstwa. Otóż wszystko to jest wierutnym kłamstwem. Wszyscy ludzie, nawet jeżeli mają po siedem nóg albo skrzydła jak motyle, chcą żyć w pokoju i przyjaźni, nikt na nikogo napadać nie zamierza. I drogi do swojej planety nikt nie ukrywa. Przeciwnie, w całym kosmosie rozstawione są dokładne drogowskazy, podobnie jak na górskich szlakach - „Do przełęczy pięć godzin marszu”. Leć i handluj, jeżeli masz czym. Ty mnie, ja tobie... Naturalnie, i wśród kosmitów zdarzają się czasem oszuści, jak to zwykle w handlu. Więc trzeba uważać. Na takiego właśnie oszusta natrafiłem razu pewnego. Kierowałem wówczas sektorem identyfikacji dewiz w Planetohandlu (używam czasu przeszłego - „kierowałem”, bo po tamtej historii już nim, niestety, nie kieruję). Ale opowiem wszystko po kolei. Handel międzyplanetarny rozwijał się nad podziw prędko. W pierwszych latach cały obrót wynosił raptem kilka ton. Eksportowaliśmy głównie prace naukowe oraz rysunki techniczne najrozmaitszych maszyn. Trudno to było nazywać handlem. Jakiż to handel, kiedy nasza Akademia Nauk wysyła gdzieś do Wodnika rysunki synchrokosmotronu na miliard miliardów elektronowoltów, a tamci z kolei przysyłają sposób hodowli policyliny - uniwersalnego antybiotyku, który leczy nowotwory złośliwe, koklusz, nerczycę oraz jeszcze siedemdziesiąt siedem ciężkich i trzysta lekkich chorób. Ale po kilku latach ilości wwożonych i wywożonych towarów zaczęto mierzyć na tysiące i miliony ton. I natychmiast wynikły niebywałe trudności. Nikt z państwa nie wyobraża sobie chyba dokładnie, czym są pieniądze. System pieniężny został na Ziemi zniesiony pięćset lat temu i wydaje się teraz wprost nie do wiary, że istniał kiedykolwiek. Niedawno wstąpiłem na kolację do małej kawiarenki. Jakiś młodzian z bródką, w granatowym terylaksowym garniturze, brzdąkając na gitarze, śpiewał starodawną piosenkę, w której były słowa: „Ach, pieniądze, ach, pieniądze, bez pieniędzy trudno żyć...” Kiedy skończył i dziewczęta przestały klaskać, zapytałem go: - Śpiewał pan przed chwilą o pieniądzach. Czy nie mógłby mi pan wytłumaczyć, co to jest? Młodzian wzruszył ramionami. - Nie bardzo wiem. Podobno kiedyś istniały psychostymulatory dobrego humoru. Miały kształt małych krążków w złotym lub srebrnym kadłubie. Pole psychiczne takiego aparatu było bardzo słabe, toteż każdy się starał mieć jak najwięcej takich aparatów i nosił je stale przy sobie. - A potem przestano je produkować - odezwała się młoda czarnooka Hinduska w białym sari. - Ludzie nauczyli się być w dobrym humorze bez żadnych stymulatorów. - To było chyba okropne: wiedzieć, że twój nastrój zależy całkowicie od jakiegoś aparatu - żachnęła się jej koleżanka, czarująca blondynka w złocistej krótkiej tunice, niemal całkowicie odsłaniającej jej zgrabne nóżki. - A jeżeli aparat się psuł - co wtedy? - Biedni przodkowie, to nie bagatela: stale dźwigać takie ciężary - westchnął chłopak czarny jak węgiel, który siedział na krawędzi basenu u stóp Hinduski i próbował pociągnąć za ogon złotą rybkę. Domyśliłem się od razu, że pracuje on przy budowie heliostacji na słonecznej stronie Merkurego - wszyscy tam po miesiącu pracy wyglądają jak spalone głownie. - A ja słyszałam, że istniały bardzo lekkie pieniądze, na papierowych druczkach - powiedziała trzecia dziewczyna. Całe to towarzystwo było młode, zdrowe i szczęśliwe. Humor im dopisywał bez jakichkolwiek stymulatorów. Ale ich ignorancja w kwestii, która kiedyś wydawała się najważniejsza w życiu ludzi, zdumiała mnie. Próbowałem im wytłumaczyć, czym były pieniądze. Nie wykazali jednak do mnie zaufania. - Za nic nie uwierzę, że człowiekowi nie wolno było wziąć sobie jadła czy ubrania, jeżeli nie miał jakichś idiotycznych papierków - oświadczyła blondynka w złocistej tunice i tupnęła z oburzeniem opaloną nóżką. - A jeżeli był bardzo głodny? - zapytał chłopak z Merkurego. - Gdyby nawet umierał z głodu, bez pieniędzy nic by nie dostał. A tych, którzy próbowali cokolwiek wziąć, zamykano w specjalnych lokalach na kilka lat albo nawet zabijano. - Opowiada pan niesłychane rzeczy - powiedzieli wreszcie młodzi. - Co za szczęście, że więcej nie istnieją te przeklęte pieniądze! Tak, pieniądze nie istniały na Ziemi od pięciu stuleci. Ale w związku z ożywionym handlem międzyplanetarnym trzeba było je wymyślić na nowo. Proszę mi wierzyć, że nie było to wcale łatwe. Nawet na naszej maleńkiej Ziemi za pieniądze służyły trzymetrowe kamienie młyńskie i małe złote krążki, kolorowe morskie muszelki i papierki z portretami, sztabki soli, krowie czaszki, marmurowe pierścienie, mosiężne kwadraty, przezroczyste kamyki, świńskie ogonki i wiele innych rzeczy. A tu był przecież bezkresny kosmos z nieskończenie różnorodnymi odmianami istot rozumnych i trzeba było znaleźć jeden wspólny, odpowiadający wszystkim ekwiwalent wartości towaru. Problem jednolitej waluty międzyplanetarnej wyłonił się od razu po utworzeniu Planetohandlu - biura do spraw handlu z cywilizacjami pozaziemskimi. Pracowałem wówczas w IHEP-ie - Instytucie Historii Ekonomiki Pierwotnej - i właśnie obroniłem dysertację o starożytnych systemach pieniężnych. Pewnie dlatego zaproponowano mi kierownictwo sektora identyfikacji dewiz kosmicznych. Praca była zaiste pasjonująca. Gdyby nie ten przeklęty Kangurczyk! Handel międzyplanetarny to sprawa bardzo skomplikowana. Rynek kosmiczny jest niezmierzony i ciągle zaskakuje trudnymi do przewidzenia zapotrzebowaniami. Betelgeuse-2 prosi o pilną dostawę półtora miliona płytek metłaskich - jest to u nich, jak się okazuje, najmodniejsza biżuteria; Kasjopeja prosi o diamentowe świdry, których brak utrudnia wydobycie artezyjskiego powietrza. Delta Korony Północnej chce zawrzeć umowę o coroczne dostawy miliona ton zajęczej kapusty, która przedłuża dwukrotnie życie jej mieszkańcom. Z gwiazdozbioru Psów Gończych, gdzie szwankuje energetyka, nalegają na nadesłanie obiecanego plutonu, który my z kolei mamy otrzymać od mieszkańców Liry w zamian za trzy nosorożce do ich ogrodu zoologicznego. Błyszczkowie upodobali sobie raptem świecącą biżuterię, więc chcą od nas otrzymywać luminofory i fosfor. Krzemoorganiczni mieszkańcy Spiki, których temperatura ciała wynosi 500 stopni Celsjusza, zamawiają dużą partię kostiumów azbestocerawych dla swoich turystów, wybierających się na Ziemię. Z Obłoków Magellana przypominają już po raz trzeci, że wysłane do nich dawno obrazy impresjonistów XXII stulecia dotąd nie nadeszły i domagają się zwrotu kosztów. Mieszkańcy planet Wielkiego Psa, szykujący się do obchodów 333-lecia swojej federacji (to według ich rachuby, bo według naszej wypada 382 i 1/32 roku) proszą o przysłanie na święta 8 miliardów strzykw - ich ulubionego smakołyku, a mieszkańcy Małego Psa ofiarują za nie podwójną cenę - tylko dlatego, że sąsiedzi nie zaprosili ich na uroczystości. Rząd Wodnika domaga się przekazania wszystkich strzykw jemu, dla produkcji antidotum przeciw gwiezdnej grypie, której epidemia wybuchła w całym gwiazdozbiorze. A Rada Zoologiczna Wschodniej Półkuli żąda wzięcia strzykw pod ochronę i zakazania połowów... I tak dzień po dniu, miesiąc po miesiącu... Nieskończenie różnorodny asortyment towarów i za wszystkie trzeba czymś płacić. To było właśnie główne pytanie: czym? Kiedyś na Ziemi ludzie umówili się, że ekwiwalentem wartości wszystkich towarów będzie złoto - metal wówczas dość rzadki. Ale nikt nie wiedział, co ma służyć za ekwiwalent dzisiaj. Ani metalowe pieniądze, ani banknoty nie nadawały się. Technika molekularnego kopiowania była doskonale rozwinięta na wszystkich niemal zamieszkanych planetach i produkowanie wszelkich możliwych jednostek pieniężnych w dowolnych ilościach nie przedstawiało najmniejszych trudności. I chociaż nie było podstaw do podejrzewania kogokolwiek o podobne zamiary, sama możliwość nie kontrolowanej produkcji pieniędzy wykluczała korzystanie z nich. Bardzo prędko upadły też wnioski wprowadzenia do obiegu międzyplanetarnego waluty którejś z planet. Wątpię czy ktoś się zgodzi, aby za partię grawigeneratorów plazmowych antydeuterycznych o dwunastym stopniu częstotliwości wyprodukowanych terminowo dla Kanopusa zapłacono kilogramem suszonych pasikoników, które są tam w niezwykle wysokiej cenie. Waluty międzyplanetarne były bardzo różnorodne. Pomijam drogie kamienie czy muszle - to jeszcze jakoś ujdzie. Ale kto słyszał, żeby za towar płacono łzą błękitnego krokodyla Kiu, jak na Regulu, śladami Boskiej Kury, do której modlą się mieszkańcy Wegi, uśmiechami, jak w gwiazdozbiorze Panny, lub zapachem szczęścia (za walutę służy, ma się rozumieć, nie sam zapach, lecz jakiś śmierdzący włosek bardzo rzadkiej włochatej pchły, zamieszkującej północny biegun Gwiazdy Polarnej)? Zdarzały się waluty jeszcze dziwniejsze. Na przykład w Cefeuszu nabywca miał odgryźć sprzedającemu nos albo uszy. Opowiadano mi, że dla uszu mieszkańców Cefeusza jest to przyjemniejsze niż dla naszego mężczyzny pocałunek najpiękniejszej kobiety ziemskiej. Odgryzione narządy odrastały bardzo prędko, więc handel kwitł... W Planetohandlu istniał między innymi wydział prawny. Należało do niego opracowywanie statutów oraz ustalanie praw i obowiązków uczestników handlu międzyplanetarnego. Kierował tym wydziałem mój stary przyjaciel Hamlet Rafael Witkowski. Przez niego właśnie zaczęły się wszystkie moje przykrości. Pracy w wydziale prawnym było niewiele. Z początku, kiedy Planetohandel powstawał dopiero, entuzjaści wysunęli furę idiotycznych projektów, gdzie było wszystko: listy uwierzytelniające, delegatury handlowe, bankiety, przyjęcia, przemówienia, protokół, normy reprezentacji i inne bzdury. Rafael i jego chłopcy wyrzucili czym prędzej te projekty do kosza i opracowali własny, który się wszystkim spodobał. Byłem wówczas pochłonięty bez reszty badaniem walut galaktycznych, więc dotąd nie wiem dokładnie, jak im się to udało. Pamiętam tylko, że Rafael skarżył mi się na brak roboty i mówił, że jego chłopaki szaleją z nudów. Poradziłem mu, aby ich posłał w delegacje, na przykład na Koński Łeb albo gdzieś dalej. „To dobry pomysł - powiedział Rafael, patrząc na mnie z szacunkiem. - Masz, chłopie, głowę na karku...” Od tego się zaczęło. Jego chłopcy się rozjechali, Rafael dawał sobie świetnie sam radę z bieżącymi sprawami. Wszystko szło dobrze, aż tu raptem zjawiła się Leona. Właściwie to nie nazywała się Leona, tylko Irena, ale odkąd zapanowała wariacka moda na przybieranie drugich imion, nasza młodzież po prostu oszalała. Każdy starał się znaleźć jak najdziwaczniejsze imię - z historii starożytnej, z literatury lub z mitologii. Niepodobieństwem było je spamiętać. Musiało się zapisywać: Mikołaj-Jowisz, John-Lohengrin, Olga-Betsaba, Janek-Neron, Tatiana-Klitemnestra... Jeden dziwak nazwał się Herostratem, drugi - Dusigroszem. A najśmieszniejsze bodajże były imiona Kokro i Akart. Okazało się, że kiedyś istniały rzeczywiście takie imiona-skrótowce. Kokro - Koparka Krocząca, Akart - Akademia Artylerii. No a Cezarów, Owidiuszów, Ramzesów, Napoleonów było doprawdy bez liku. Rafael wybierając sobie imię też nie wykazał się oryginalnością - poza nim miałem już kilkunastu znajomych Hamletów. Ale to imię wszystkim się podobało. Nie dziwota! Hamlet brzmi imponująco... Wróćmy jednak do Leony-Ireny. Rafael odkrył ten skarb gdzieś w górach. Jest zapalonym narciarzem i co tydzień spędzał weekend na Elbrusie. Twierdzi, że zjazd na nartach z Elbrusu - to najmocniejsze wrażenie jego życia. Na samo wspomnienie oczy mu zaczynają błyszczeć. Ale raz zmylił drogę i zasypała go lawina. Ze dwie godziny leżał nieprzytomny pod śniegiem, a potem ta pannica go odkopała. Mimo że jest drobna i w ogóle lalkowata, w ekipie ratowniczej, do której należała, bardzo ją ceniono. Słowem, Rafael z miejsca się w niej zakochał, a po kilku miesiącach skłonił ją do małżeństwa - tak opowiadała ona. W relacji Rafaela sprawa przedstawiała się trochę inaczej. Rzeczywiście wpadł do jakiegoś dołu, zgubił nartę i porządnie się napocił, wygrzebując się ze śniegu, toteż postanowił odsapnąć i zaczął oglądać przez kieszonkowy telewizor finałowy mecz światowej reprezentacji waterpolistów z drużyną delfinów. W trakcie tego właśnie nadeszła Leona. Znalazła zgubioną nartę, zwymyślała go za to, że nie wyłączył awaryjnego namiernika, który włącza się automatycznie za każdym razem, kiedy narciarz pada. Kto z nich mówił prawdę - nie wiadomo do tej pory. Przypuszczam jednak, że inicjatywa we wszystkich wydarzeniach, które nastąpiły po wydostaniu się Rafaela spod śniegu, należała całkowicie do niej.. Opowiadam o tym dlatego, że Leona życzyła sobie odbyć podróż poślubną. A nie była osobą, której można cokolwiek wyperswadować. Biedny Rafael przyszedł do mnie i błagał, żebym go zastąpił przez ten czas. Z początku się wymawiałem: zostaw kogoś ze swoich, to przecież łebskie chłopaki. - Owszem, ale sam mi doradziłeś, żebym ich wysłał w dalekie delegacje. Więc musisz mi teraz pomóc. Namówił mnie, wprowadził w swoje obowiązki, wytłumaczył, co i jak, i wyjechał ze swoją ukochaną gdzieś na kraj świata. A ja zacząłem kierować wydziałem prawnym, czyli sobą samym. W tym czasie w Planetohandlu szykowały się poważne wydarzenia. Miała się odbyć Pierwsza Ogólnoplanetarna Konferencja tej instytucji, poświęcona projektom jednolitej waluty. Przygotowaliśmy już interesujące wnioski, które by niewątpliwie wszystkim odpowiadały. Gdyby nie ten przeklęty Kangurczyk! O planecie Kangur nic prawie nie wiedziałem. Słyszałem, ma się rozumieć, o jej istnieniu, ale nie utrzymywaliśmy z nią żadnych stosunków handlowych, a na zaglądanie do leksykonu ze zwykłej ciekawości nie miałem czasu. Rafael powiedział przed wyjazdem, że Kangurczycy chcą przysłać swego przedstawiciela celem prowadzenia rokowań, i uprzedził, żebym się z nim miał na baczności. Zrozumiałem z jego słów, że ci Kangurczycy to porządni cwaniacy, którzy potrafią każdego wystawić do wiatru. Najprawdopodobniej, powiedział, będą mitrężyć czas, by w końcu odmówić nawiązania stosunków handlowych. Z jakiegoś powodu ich stosunek do załatwiania transakcji za pośrednictwem Planetohandlu był „tradycyjnie negatywny” - jak to wytwornie określił Hamlet Rafael Witkowski, przekazując mi różne sprawy. Słowem, nie wątpiłem, że zechcą ze wszystkich sił przeszkodzić konferencji. - Są od niepamiętnych czasów powaśnieni ze Skorpionem - opowiadał Rafael. - Nie wiem, o co im poszło, ale ci przedstawiciele kosmicznych Montekich i Kapuletów kopią jedni pod drugimi dołki chyba już ze czterysta lat. Nie, do utarczek zbrojnych między nimi nie dochodzi. Po prostu szkodzą sobie nawzajem gdzie i kiedy się da. Ostatnim razem sam byłem tego świadkiem w czasie siódmych międzygwiezdnych Igrzysk Olimpijskich. Opowiedział mi, co wtedy zaszło. Chytrzy i podstępni Kangurczycy przywieźli na Igrzyska Olimpijskie wielgachną butlę pełną jakichś komarów, których ukąszenia hamują proces przemiany materii w organizmie Skorpiończyków, i wypuścili je w parku okalającym miasteczko olimpijskie. Wygłodzone komary pogryzły, ma się rozumieć, wszystkich zawodników, ale nikomu to nie zaszkodziło poza Skorpiończykami. Przez cały czas Igrzysk byli jakby w półśnie, zapadali w drzemkę już przy starcie. Jeden kajakarz tak mocno zasnął na trasie, że zniosło go prądem sto kilometrów za metę. Słowem, Skorpiończycy uplasowali się na ostatnich miejscach we wszystkich konkurencjach. Domyślili się, oczywiście, czyja to sprawka, ale nie mogli przecież skarżyć się na komary. - Słowem, jeżeli Skorpiończycy uczestniczą w jakimś poczynaniu - zakończył Rafael - to Kangurczycy ze skóry wyłażą, aby im nabruździć. A Skorpiończycy właśnie podpisali Deklarację. A propos Deklaracji. Przed wyjazdem Rafael dał mi srebrny kluczyk od dużego futerału, w którym leżał oprawny w skórę foliał, ozdobiony mosiężnymi sprzączkami - całkiem jak stare inkunabuły. Na okładce było wytłoczone w kilku językach złotymi literami słowo „Deklaracja”. Księgę tę sporządził któryś z poprzedników Rafaela. Miała ona zawierać „Deklarację Praw i Obowiązków Wszystkich Planet Rozumnych, które przystąpiły do Bratniego Związku Wolnego Handlu Międzyplanetarnego”. Tak właśnie chciano ją zatytułować. Ale Rafael zrobił z księgi inny użytek. Nie pamiętam, czy mówiłem, że liczba znanych nam cywilizacji przekroczyła już siedem i pół tysiąca. Z tym, że leksykony i informatory wymieniają niespełna trzy tysiące. Nasz przemysł poligraficzny nie może sobie niestety poradzić ze wzrastającym wciąż potokiem suplementów do wydanych już tomów. Planetohandel miał ogarnąć wszystkich chętnych, ale spróbuj ich ogarnąć, jeżeli w żadnym informatorze nie ma nawet adresu tej czy innej cywilizacji. No i Rafael wpadł na pomysł, żeby każdy kosmita przybyły na Ziemię, jeżeli zechce przystąpić do Planetohandlu, zapisywał w tej księdze swoje współrzędne i wskazywał drogę, prowadzącą do jego planety. Wyglądało to mniej więcej tak: „Start na płaszczyźnie ekliptyki przez punkt Wiosennej równonocy i dalej trzy parseki wzdłuż wektora Alfy Wagi, następnie zwrot przez sztag do nadiru, 17 stopni w prawo i prosto, omijając skupisko pyłowe z prawa, ażeby Kanopus świecił w lewy policzek, a potem jeszcze pół parseku, trzymając się cokolwiek powyżej osi świata”. Naturalnie, że wszystko to było sformułowane w ścisłych terminach matematycznych, przeważnie w języku ojczystym przybysza. Kiedy Rafael wyjeżdżał, dwie trzecie „Deklaracji” wypełniały już unikalne informacje o tysiącach planet, które chciały włączyć się w nurt powszechnego handlu galaktycznego. Dlatego kazał mi jej strzec jak oka w głowie. Gdyby się z tą księgą coś stało, my, inicjatorzy Planetohandlu, wyszlibyśmy przed całą Galaktyką na kompletnych idiotów. I ucierpiałby ogromnie, ma się rozumieć, handel międzyplanetarny. Aż strach pomyśleć, ile by trzeba było dziesięcioleci, żeby na nowo ustalić wszystkie współrzędne gości, przeprosić ich, wytłumaczyć, co zaszło, i zwołać konferencję w nowym terminie. Słowem, pilnowałem skwapliwie tej unikalnej księgi. Nie wymagało to zresztą zbyt wiele zachodu. Księga leżała w swoim futerale na polerowanym biurku z marsjańskiego jaspisu, pokój był zawsze zamknięty na klucz, drzwi i okna zaopatrzone w system alarmowy. Jeżeli zaś księga była komuś potrzebna, to korzystał on z niej w mojej obecności - siedziałem tuż obok i pilnowałem. W ciągu miesiąca zdarzyło się to zaledwie trzy razy. Pierwszy raz księga była potrzebna do zdjęć operatorom telewizji, następnie ze dwie godziny wertował ją redaktor kolejnego tomu leksykonu - szukał, czy nie ma czegoś nowego o cywilizacjach na literę R. Znalazł, jeżeli się nie mylę, dwie cywilizacje - rogookich i rycynojadów. A potem zjawił się Kangurczyk. Pracę w wydziale prawnym zaczynałem dopiero o drugiej po południu - od dziesiątej rano pracowałem na swoim stałym miejscu w sektorze identyfikacji. W południe mój dzień roboczy się kończył. Ćwiczyłem trochę ze sztangą, potem szedłem na basen, po basenie zjadałem obiad i udawałem się do wydziału prawnego. Owego dnia siedziałem sam jeden przeglądając porządek obrad konferencji i rozważając raz jeszcze wszystkie „za” i „przeciw” naszego projektu jednolitej waluty. Wtem zatelefonowano z portu kosmicznego i powiadomiono mnie, że udał się do mnie przedstawiciel organizacji handlowych planety Kangur. Powitałem gościa w progu, a po wymianie uprzejmości usadowiłem go w fotelu i przygotowałem się do słuchania. Kangurczyka widziałem pierwszy raz w życiu, ale od samego początku zrozumiałem, dlaczego ich planeta nazywa się właśnie tak, a nie inaczej. Gość faktycznie przypominał kangura - dużą głową, podobną do końskiego łba, ciężkim, poszerzającym się ku dołowi torsem, zwłaszcza zaś dużymi nogami, czy raczej łapami. Ubrany był zresztą bez zarzutu. Nosił modny melonik z małym rondem, olśniewającą różową koszulę z wąskim długim krawatem, elegancki ciemnogranatowy frak z długimi fałdami i czarne spodnie w prążki. Prowadząc go do fotela wpatrywałem się w fałdy fraka, chciałem zobaczyć, czy nie ma pod nimi ogona, ale nic nie zauważyłem. Kangurczyk wytwornie machnął fałdami i usiadł w fotelu zakładając nogę na nogę. Zapytał, czy może zapalić, powiedział kilka pochlebnych słów o naszym klimacie, po czym poprosił, abym mu opisał wspaniałe perspektywy, jakie stworzy bratnie przystąpienie planety Kangur do światowego związku „Planetohandel” - tak właśnie, trochę pompatycznie, się wyraził. Wysławiał się wspólnym językiem doskonale, jakkolwiek silił się zanadto na oryginalność i trochę dziwacznie budował zdania. Zacząłem mu opowiadać, ale w tej chwili zadzwonił telefon i dziecinny głosik poskarżył się: „Mamusiu, Włodek się bije...” Pomyłka” - powiedziałem i odłożyłem słuchawkę. Ale nie zdążyłem ust otworzyć, kiedy rozległ się znowu dzwonek i ktoś nam zameldował, że monterzy przybyli. Po pięciu minutach przerwano nam znowu. Tym razem jakaś firma usługowa uprzedzała mnie, że zamówiony bukiet weselny zostanie doręczony z godzinnym opóźnieniem... Mój gość zaczął tracić cierpliwość i poprosił, abym mu tymczasem pokazał spis uczestników przyszłej konferencji. Nie byłem tym zachwycony, ale trudno. Musiałem wyjąć kluczyk i otworzyć futerał. Kangurczyk z wyrazem zdumienia na końskiej twarzy wziął księgę i zważył ją w ręku. Trudno mu się dziwić - takie foliały trafiają się teraz tylko w muzeach. Odkąd wynaleziono druk elektroniczny, największa nawet księga mieści się na jednej kartce. Papier półprzewodnikowy zapamiętuje na jednej stronie kartki do pięciu tysięcy rozmaitych tekstów, a indykator świetlny umieszczony w okładce pomaga je znaleźć i włączyć. Toteż zrozumiałe, że Kangurczyk zdumiał się na widok naszego pękatego tomiska ze sprzączkami i wytłoczonym złotym napisem. Przysunął swój fotel bliżej, otworzył księgę i zaczął ją studiować. Nie wiem, czy dobrze rozumiał notatki w najrozmaitszych językach - jego wydłużona twarz nie wyrażała nic szczególnego. Kiedy zdjął swój modny melonik, odsłoniły się dość długie, sterczące do góry spiczaste uszy, co nadawało mu tak karykaturalny wygląd, że nie wytrzymałem i chyba parsknąłem śmiechem. Ale Kangurczyk nie zwrócił na to najmniejszej uwagi - położył melonik na stoliku, wrzucił do niego niedbale modne różowe rękawiczki i zagłębił się w lekturze. Ja usiadłem przy swoim biurku obok telefonu i od czasu do czasu zerkałem na gościa. Czytał powoli, uważnie - poruszał nawet wargami z wysiłku i chwilami odnosiłem wrażenie, że siedzi przede mną nie istota rozumna, pełnoprawny przedstawiciel wysokorozwiniętej cywilizacji, lecz jakaś postać z bajki w rodzaju Kubusia Puchatka. Przeklęty Kangurczyk! Dopiero potem zrozumiałem, że doskonale zdawał sobie sprawę z wrażenia, jakie wywiera swoją powierzchownością, i umiejętnie z tego skorzystał. Kangurczyk siedział więc przerzucając kartki i poruszając wargami, a ja gapiłem się na niego walcząc z drzemką. Potem zadzwonił telefon i ktoś zapytał z irytacją, kiedy będą bilety. Odparłem uprzejmie, że to pomyłka i znów wlepiłem wzrok w Kangurczyka. Po pół godzinie - znowu telefon - tym razem pytano o Piotra Archimedesa. I zaczęło się. Nie zdążyłem odłożyć słuchawki, gdy poproszono do telefonu Marię Afrodytę. Potem zapytano mnie, co robić ze szczepionką. Obiecano przynieść rasowego szczeniaka. Proszono o rozwiązanie zadania z fizyki. Uprzedzono, że babcia dzisiaj nie przyjedzie. Obiecano przysłać niezwłocznie autolot, którego wcale nie zamawiałem. Żądano ode mnie sprawozdania według formy numer trzydzieści siedem bis. Zapewniano, że jestem nadal kochany. Pytano, co z moim lumbago, na które nigdy nie cierpiałem... Zacząłem się wściekać. Gdyby nie gość, wyłączyłbym po prostu telefon, ale jego obecność mnie krępowała - co on sobie pomyśli o porządkach w ziemskich instytucjach?! Trzy razy dzwoniłem do zakładu naprawczego, ale telefon był tam ciągle zajęty. Kangurczyk siedział nieruchomo, tylko jego długie uszy poruszały się na dźwięk dzwonka - widać jego to też denerwowało. Wstał z fotela koło czwartej, kiedy zacząłem już popatrywać na zegarek, zamknął księgę, włożył ją z powrotem do futerału i zaczął mi ściskać dłoń dziękując i uprzedzając, że nazajutrz będzie kontynuował lekturę. Wtem znów zatelefonował jakiś idiota i zapytał: „Czy to klinika położnicza?” - „Nie, to dom wariatów!” - odkrzyknąłem ze wściekłością i cisnąłem słuchawkę na widełki. Kangurczyk zamknął futerał, wręczył mi z ukłonem srebrny kluczyk, wziął swój melonik i skierował się ku drzwiom. Telefon zadzwonił znowu, ale ja tylko pogroziłem mu pięścią i poszedłem odprowadzić gościa do windy zgodnie z wymogami etykiety. Mój dzień roboczy już się skończył, toteż od razu po odejściu Kangurczyka zamknąłem drzwi na klucz, włączyłem system alarmowy i udałem się do domu. Nazajutrz Kangurczyk dlaczegoś się nie pokazał. Nie domyślając się jeszcze niczego, punkt o czwartej odszedłem z pracy, zadowolony, że dzień upłynął spokojnie, nawet telefon mi nie dokuczał. A na trzeci dzień zatelefonował redaktor leksykonu i poprosił, żebym sprawdził, czy się mówi „rycynojady” czy „rycynusojady”. Otworzyłem futerał i osłupiałem - księgi nie było! Trudno mi teraz powtórzyć wszystkie przekleństwa, jakie wtedy wykrzykiwałem pod adresem Kangurczyka. Nie wątpiłem ani przez chwilę, że zaginięcie Deklaracji - to jego sprawka. Nie mogłem tylko zrozumieć, w jaki sposób to zrobił - przecież nie spuszczałem go z oka, a podczas mojej nieobecności pokoju chronił niezawodny system alarmowy. Ale przekleństwami mało można wskórać, trzeba było działać. Milicję i organy ścigania zlikwidowano u nas już kilkaset lat temu, w gmachu ich zarządu centralnego mieści się od dawna Dom Baśni i Galeria Rysunków Dziecięcych. Spróbowałem wobec tego szukać Kangurczyka na własną rękę. Niestety, poinformowano mnie, że jeszcze przedwczoraj w nocy odleciał gdzieś na Plutona, aby stamtąd udać się pojazdem transgalaktycznym na swoją planetę. Nazajutrz, porzuciwszy świeżo poślubioną żonę gdzieś w rezerwatach Wenus, przyleciał Hamlet Rafael. Nie będę przytaczał obelżywych epitetów, którymi mnie obrzucał przez pół dnia roboczego. Dziwiłem się tylko, że wymyślając mi, często wymieniał stare nazwy pieniędzy. Waluta nigdy nie była jego specjalnością, więc rozkładałem ręce, słuchając, jak swobodnie operuje on archaicznymi terminami, znanymi jedynie ścisłemu gronu fachowców. Ale logika jego rozumowania była przy tym bardzo dziwna. Krzyczał, że jestem fajtłapa, a zaraz potem oceniał wysoko moje kwalifikacje, twierdząc, że jako pracownik jestem wart trzy grosze. Całkiem niedawno z wielkim trudem, po całorocznych pertraktacjach dostaliśmy dla naszego muzeum jeden stary grosz, który się cudem uchował w czyjejś prywatnej kolekcji na Marsie, i kto jak kto, ale ja znałem prawdziwą wartość tej skromnej monetki. Rafael krzyczał też, że zna mnie jak stary szeląg, że nie dałby za mnie funta kłaków, mając widocznie na myśli funt szterling... Potem zmęczył się trochę i kazał mi opowiedzieć, jak to się stało. Kiedy opowiedziałem mu wszystko, włącznie z idiotycznym pytaniem przez telefon o klinikę położniczą, klepnął się po głowie. - No jasne! Ależ on cię wystawił do wiatru... Wyniósł bezczelnie księgę w twoich oczach... No, zuch! - Jak to w moich oczach? - zawołałem oburzony. - Odprowadziłem go do windy i mogę przysiąc, że nic nie niósł w rękach. - Pewno że nie niósł w rękach. Bo i po co? Niósł ją wewnątrz. Jest przecież kangurem! Osłupiałem. - K... Kangurem? - wymamrotałem tępo. Teraz dopiero uświadomiłem sobie, że złodziejaszki z dalekiej planety otrzymały swą nazwę nie tylko z powodu charakterystycznej głowy i nóg. - Oczywiście! Kangur to rzadka odmiana rozumnych torbaczy. Matki noszą w torbie dzieci, a mężczyźni używają jej zamiast walizki. - Więc te telefony?... - Wszystko było zaaranżowane umyślnie. Potrzebował zaledwie dwóch - trzech sekund, aby schować księgę i zatrzasnąć pusty futerał. Wyobrażam sobie, jak on się teraz zaśmiewa! I ma z czego. Udaremnił naszą konferencję i kto wie, czy uda się ją zwołać w tym stuleciu... Tak oto Kangurczyk wystrychnął mnie na dudka i omal nie przeszkodził zwołaniu konferencji Planetohandlu i wprowadzeniu jednolitej waluty, która by wszystkim odpowiadała - i błyszczkom, i chowańcom, i chrząszczookim. Ale mimo wszystko w końcu udało mi się przechytrzyć Kangurczyka. Zostałem oczywiście zwolniony z pracy w wydziale identyfikacji i w związku z tym miałem mnóstwo wolnego czasu. Toteż bez przerwy myślałem o tym, jak sprytnie Kangurczyk wszystko załatwił. Takich operacji nie przeprowadza się na chybcika - muszą być starannie przygotowane. Kangurczyk wiedział, że wystarczy, abym powziął najlżejsze podejrzenie - a całe poczynanie weźmie w łeb. Musiał znać z góry wymiary księgi, wiedzieć, że leży ona w futerale, wiedzieć, gdzie stoi telefon. Nie mógł się o to wypytywać, więc jak się dowiedział? Raptem olśniło mnie. Przypomniałem sobie telewizję. Kiedy przyjechałem do dyrektora i wszedłem do jego gabinetu, zrozumiałem od razu, że moje przypuszczenia są słuszne. Na ścianie wisiało duże zdjęcie - dyrektor z Kangurczykiem na tle jakiegoś nieziemskiego krajobrazu. - Tak, byłem raz u nich - powiedział dyrektor, widząc moje zaciekawienie. - Interesujące społeczeństwo... - To oni zamówili u pana audycję o przygotowaniach do konferencji? - zapytałem wręcz. - Nie, niezupełnie zamówili... Po prostu dali do zrozumienia, że konferencja bardzo ich interesuje, a nie posiadają żadnej informacji. Więc pomyślałem, że taki temat w kronice telewizyjnej będzie bardzo pożyteczny dla szerokich rzesz naszych odbiorców.. - Czy mógłbym obejrzeć tę kronikę? - Bardzo proszę. Dyrektor pogrzebał przy pulpicie i niebawem na monitorze kontrolnym zobaczyłem własne ręce ostrożnie otwierające futerał z cenną księgą. Niewidzialny spiker tłumaczył, że wziąć udział w konferencji mogą wszyscy rozumni mieszkańcy naszej Galaktyki - wystarczy, by zanotowali w księdze swoje współrzędne. Potem zobaczyłem na ekranie swoją senną twarz - siedziałem przy biurku, a obok połyskiwał aparat telefoniczny. Zrozumiałem wszystko. Serdecznie podziękowałem dyrektorowi i wyszedłem. Ale jedna wątpliwość dręczyła mnie w dalszym ciągu: jeżeli Kangurczyk tak świetnie wszystko zorganizował, to dlaczego odleciał dopiero w nocy? Żeby to wyjaśnić, udałem się do portu kosmicznego i odnalazłem dyspozytora, który miał dyżur owego wieczoru... Przypomniał sobie Kangurczyka od razu. - Zaszło wtedy przykre nieporozumienie. Dano mu bilet na miejsce, które było już zajęte. Niestety, nasze maszyny mylą się jeszcze czasem. Trudno... Specjaliści zapewniają zresztą, że za sto - dwieście lat takie pomyłki będą absolutnie wykluczone. - Na kiedy miał bilet? - Na piątą - doskonale pamiętam. - A odleciał o północy. Czy nie było wcześniejszych rejsów? - Owszem, były. Mieliśmy wolne miejsca na siódmą i na dziesiątą. - Więc co się stało? - Nie wiem. Pamiętam, że bardzo się rozgniewał, trochę nawet pokrzyczał, a potem poszedł do restauracji. Więcej go nie widziałem. Zajrzałem do restauracji i zacząłem wypytywać kelnerki o Kangurczyka. - Ja go obsługiwałam - powiedziała sympatyczna blondynka, w której z pewnym zdziwieniem poznałem ślicznotkę z kawiarni, gdzie rozprawiałem niedawno na temat roli pieniędzy. Nazywała się Kleopatra-Olga. - Byłam wtedy bardzo zajęta, przygotowywałam się właśnie do egzaminu i chciałam mu przysłać robota Janka. Ale on nalegał, żeby go obsłużył człowiek. Domyśliłem się od razu, dlaczego Kangurczyk kaprysił. Robot pracuje przez całą dobę. Jest zawsze na miejscu, wszystko widzi i nigdy nic nie zapomina. A człowiek może i odejść, i zapomnieć - spróbuj się potem dowiedzieć, czy ktoś widział Kangurczyka. Miałem szczęście, że od razu trafiłem na Kleopatrę - Olgę. Poprosiłem, żeby mi opowiedziała wszystko, co pamięta. I dowiedziałem się, dlaczego Kangurczyk nie odleciał ani o siódmej, ani o dziesiątej. Zaszła rzecz nieprzewidziana, wybaczalna zresztą dla kosmity nie obeznanego z naszą kuchnią. Postanowił się posilić i wypił przy kolacji szklankę herbaty z cytryną, nie wiedząc, że ten napój działa na Kangurczyków mocniej niż na nas nierozcieńczony spirytus. Słowem, po kwadransie był już półprzytomny... Usadowiono go w kącie, żeby się przespał. - Nie zauważyłam, kiedy wyszedł - opowiedziała Kleopatra Olga. - Patrzę: już go nie ma. No, myślę sobie, odszedł, i chwała Bogu... Co mi do tego. Dopiero potem zauważyłam, że zostawił książkę... - Książkę! - zerwałem się z miejsca. - Jaką? - Bo ja wiem? Taką wielgachną, grubą... Odesłaliśmy ją do Biura Rzeczy Znalezionych. Dziewczyna pewnie się na mnie obraziła - uciekłem jak wariat, bez pożegnania. Do Biura Rzeczy Znalezionych wpadłem tak, jakby mnie ścigał wściekły pies. Niestety, oczekiwał mnie tam ciężki cios. - Owszem, ta księga leżała u nas przez cały okres kontrolny, czyli przez dziesięć dni. A ponieważ nikt się po nią nie zgłosił, ustaliliśmy dane personalne właściciela i posłaliśmy mu ją przez pocztę. - Dokąd? Do kogo?! - ryknąłem, łapiąc za klapy marynarki przestraszonego urzędnika Biura. Wyrwał się z trudem i musiałem go długo przepraszać. Wreszcie poszperał w kartotece i powiedział: - Proszę... Odesłana dwunastego na planetę Kangur. Omal nie dostałem apopleksji. Biedny urzędnik przestraszył się jeszcze bardziej i zaczął przez teleks wzywać pogotowie. A ja siedziałem i próbowałem sobie wyobrazić, co pomyśli Kangurczyk o władzach umysłowych Ziemian, kiedy nadejdzie przesyłka... Pozostawała jedna nadzieja: może uda się przechwycić księgę na Plutonie, gdzie dokonuje się przeładunku na pojazdy dalekosiężne. Zatelefonowałem do Witkowskiego, opowiedziałem mu wszystko i popędziliśmy razem do ministra łączności. Ten połączył się szybko z Plutonem. W oczekiwaniu odpowiedzi siedzieliśmy jak na szpilkach, co chwila zrywając się z miejsca. Wreszcie aparat telegraficzny wypluł taśmę z odpowiedzią. Wydało mi się, że spadam w przepaść razem z kanapą. Odpowiedź brzmiała: „Paczka numer taki taki, kod taki a taki, adresat - planeta Kangur, wysłana pocztą galaktyczną pod wskazanym adresem piętnastego bieżącego miesiąca”. To oznaczało koniec. Statki galaktyczne docierają do najdalszego punktu w ciągu kilku minut. A zatem mój wróg kartkuje teraz naszą Deklarację i z satysfakcją szczerzy swoje końskie zęby, kpiąc z głupoty Ziemian. - Patrzcie, jak oni pracują - mruczał Rafael, kiedyśmy wychodziliśmy od ministra jak zbite psy z podkulonymi ogonami. - Okresy kontrolne wprowadzili... nowatorzy od siedmiu boleści. Nie mogli trochę poczekać. Też mi przodownicy... Przystanąłem i szturchnąłem go w bok. - Słuchaj, Rafaelu, dlaczego paczkę wysłano dopiero piętnastego, a nie wcześniej? Gdzie się walała przez całą dobę? - Daj spokój - żachnął się Rafael. - Co za różnica? - Duża różnica. Poczta powinna pracować jak zegarek. Do czego to podobne - o całą dobę opóźnić przesyłkę kosmiczną? Chodźmy do Biura Rzeczy Znalezionych. - Oszalałeś? - zapytał Rafael. - Nie masz nic lepszego do roboty? I powlókł się do domu. Patrzyłem za nim ze smutkiem. Wszystkie te wydarzenia wytrąciły go mocno z równowagi. Ale ja chciałem się koniecznie dowiedzieć, dlaczego opóźniono przesyłkę. Trudno, taki już jestem. Urzędnika, z którym rozmawiałem przedtem, nie było - jego dzień pracy skończył się. Zamiast niego dyżurował sympatyczny, kędzierzawy chłopak. Siedział w fotelu z podręcznikiem geometrii pseudosferycznej, pewnie przygotowywał się do egzaminu. Wyłuszczyłem mu swoją sprawę, chłopak podrapał się w kudłatą głowę, włożył do ust dwa palce i gwizdnął. Na ten sygnał skądsiś zza półek wytoczył się robot-pakowacz i przywitał się grzecznie. - Tom, to ty wysłałeś książkę na Kangura? - chłopak wymienił numer i kod. - Tak jest - Tom zamrugał skwapliwie przednimi oczyma. - A kiedy? Którego? Robot wyraźnie się zmieszał i zaczął coś ględzić o nieregularnych wymiarach, specjalnym opakowaniu i tym podobnych głupstwach. Ale chłopak potrząsnął głową. - Nie zawracaj kontrafałdy. Ja cię, gagatku, widzę na wylot. Znowu czytałeś? Robot zmieszał się jeszcze bardziej i spuścił oczy. - Czytałem... - wymamrotał cichutko. W tej samej chwili zrozumiałem, co to znaczy. Rzuciłem się do Toma tak gwałtownie, że cofnął się wylękniony. - Tom, kochany! Przeczytałeś tę księgę? - Przeczytałem... - odparł robot niepewnie. - Przecież wiedza to światło... - Całą, do końca? - Oczywiście. To bardzo, bardzo ciekawa książka - odparł Tom, nabierając animuszu. - Mój ty zbawco, daj pyska! - wrzasnąłem, chwytając go w ramiona. Cmoknąłem go w plastikowy łeb obok ciemieniowego oka, wprawiając w zdumienie dyżurnego. Ale guzik mnie on obchodził. Grunt, że przeklęty Kangurczyk nie dopiął swego. Przecież roboty nigdy nic nie zapominają. To by chyba było wszystko. Konferencja odbyła się w wyznaczonym terminie i chociaż nie brałem w niej udziału, czułem się triumfatorem. Bo gdyby nie ja... zresztą sami państwo mogą ocenić moje zasługi na polu handlu międzyplanetarnego. Na tym się historia z Kangurem skończyła. Nie zaskarżyliśmy Kangurczyka, ponieważ przeprowadził całą operację bez zarzutu, nie zostawiając żadnych poszlak. To, że zapomniał w restauracji książki, którą mu wkrótce potem przesłano, niczego nie dowodzi - na świecie nie brakuje najrozmaitszych książek! Przecież oglądał tę książkę tylko robot Tom, a roboty, jak wiadomo, nie mogą świadczyć w sądzie. Tak, Kangurczykowi udałoby się wszystko, gdyby nie nadużywał napojów wyskokowych - w tym wypadku herbaty z cytryną - i gdybym ja nie miał zwyczaju wnikania zawsze w najdrobniejsze szczegóły. Niejednokrotnie próbowałem sobie wyobrazić, co pomyślał Kangurczyk, kiedy rozpakowawszy przesyłkę z Ziemi znalazł tam księgę, dla której tak ryzykował. Potraktował to chyba jak makiaweliczne kpiny Ziemian z jego próby kradzieży. Może nawet zdecydował, że wszystko było z góry ukartowane - i moje gapiostwo, i bilet na zajęte miejsce, i herbata z cytryną... Ale cokolwiek by myślał, ja mu tego płazem nie puszczę. Pierwsza Ogólnokosmiczna Konferencja Planetohandlu miała nader pomyślny przebieg i była niewątpliwie doniosłym wydarzeniem w życiu naszej Galaktyki. Wzięli w niej udział przedstawiciele siedmiu tysięcy sześciuset trzydziestu dwóch planet. Wysłaliśmy niezwykle uprzejme zaproszenie również na Kangura. Ale naturalnie nikt nie przyjechał. Moje życie płynie po dawnemu. Jestem dyrektorem Muzeum Waluty i pozaetatowym doradcą sektora identyfikacji. Czyli że mój dzień pracy jest szczelnie wypełniony. Do sekcji ciężarowców na razie przestałem uczęszczać, ale za to codziennie, w tym także podczas trzydniowych weekendów, ćwiczę boks. Trener twierdzi, że mam wyjątkowe zdolności. Chwali zwłaszcza mój lewy prosty. „Takim ciosem - powiada - można zabić konia”. O to mi właśnie chodzi. Za parę miesięcy zamówię sobie bilet na Kangura.