§ Willocks Tim - Bunt w Green River
Szczegóły |
Tytuł |
§ Willocks Tim - Bunt w Green River |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
§ Willocks Tim - Bunt w Green River PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie § Willocks Tim - Bunt w Green River PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
§ Willocks Tim - Bunt w Green River - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Strona 1
Strona 2
TIM WILLOCKS
Przełożył Maciej Szymański
DOM WYDAWNICZY REBIS
Strona 3
Tytuł oryginału
Green River Rising
Copyright © 1994 by Tim Willocks
All rights reserved, which includes the right to
reproduce this book or portions thereof in any form
whatsoever except as provided by the U.S. Copyright Law.
Grateful acknowledgment is made for permission to use lyrics
from the following songs:
San Antonio Rose by Bob Wills. Copyright © 1940 by Bourne Co.
Copyright renewed. This arrangement copyright © 1993 by Bourne Co.
All rights reserved. International copyright secured.
Whatever Will Be Will Be (Que Será Será). Words and music by Jay Livingston
and Ray Evans. Published worldwide by Jay Livingston Music
and MCA Music O.B.O. St. Angelo Music
Copyright © for the Polish edition by REBIS Publishing House Ltd.,
Poznan 2009
Redaktor
Krzysztof Tropiło
Projekt i opracowanie graficzne okładki
Zbigniew Mielnik
Fotografia na okładce
© moodboard/Corbis
Wydanie I
ISBN 978-83-7510-327-4
Dom Wydawniczy REBIS Sp, z o.o.
ul. Żmigrodzka 41/49, 60-171 Poznań
tel. 061-867-47-08, 061-867-81-40; fax 061-867-37-74
e-mail: rebis(„'rebis.com.pl
www.rebis.com.pl
Strona 4
Dla
JOSEPHA ROYA WILLOCKSA
który zabierał mnie do kina
i nauczył, co znaczy być mężczyzną
Strona 5
Zastanawiałem się, jak by porównać
Świat z tym więzieniem, w którym tutaj żyję (...).
William Shakespeare, Ryszard II, przeł. Maciej Słomczyński
Strona 6
SŁOWO
Spróbujcie, jeśli łaska, wyobrazić sobie ciemność, a w niej stalo-
we pręty inkrustowane rdzą i brudem wieków. Pręty te tkwią w blo-
kach granitowej skały, równie starych jak wzgórza, w których ufor-
mował je czas, spojonych zaprawą i pnących się w górę, granit na
granicie, na trzydzieści metrów i więcej.
Spomiędzy prętów osadzonych w podziemnym murze wypływa
ściek spieniony odchodami dwóch tysięcy ośmiuset zrozpaczonych
ludzi oraz niepoliczonych tysięcy tych, którzy trafili tu przed nimi.
Odetchnijcie tym piekielnym powietrzem. Posmakujcie go. Oto jest
zapach i smak kary, surowej i czystej. W tym mętnym nurcie zawiera
się cały paradoks niepojętej, umęczonej rasy, która właśnie tu musi
odnaleźć swą ostatnią przystań, właśnie tu na zawsze połączy się z
nienasyconą, nieposkromioną masą odpadów, która jest jej przezna-
czeniem. Ten ściek w trzewiach potwornego więzienia, ten ściek w
ścieku świata, jest bowiem miejscem, w którym kończy się koniecz-
ność, a rodzi możliwość: tu, w chwale i bólu ostatecznej klęski.
Oto jest Green River.
Oto historia buntu.
Strona 7
PROLOG
DOLINA
Strona 8
Milion lat, bo taka była suma odsiadywanych tu wyroków, wy-
starczyło, by granitowa kostka nabrała oleistej gładkości, głęboko
nasycona brudem i rozpaczą. Maszerując głównym korytarzem bloku
B, naczelnik John Campbell Hobbes czuł w kościach każdy z utrwa-
lonych w kamieniu kroków, skumulowanych przez pokolenia. W
gardle wyczuwał odór zatęchłego potu i skażonej flegmy, połączoną
woń oparów nikotyny i haszyszu. Tak, to tu gromadził się skoncen-
trowany, przedestylowany smród ludzkich wydalin i bólu, od dzie-
sięcioleci magazynowany pod wysoką, przeszkloną kopułą wieńczą-
cą trzy kondygnacje cel. To tu zsyłano ludzi, by rzucić ich na kolana;
to tu uczono zasad tych, którzy nie chcieli ich znać.
W innych zakątkach planety zapewne istniały gorsze miejsca do
życia - znacznie gorsze - ale nie było takich w Stanach Zjednoczo-
nych. Na nic lepszego nie było stać cywilizacji, która rozpadała się
na oczach Hobbesa i którą gardził dziś z całą mocą swego wielkiego
umysłu. Gdy szedł, stalowe skuwki na podeszwach jego butów wybi-
jały na kamieniach jednostajny rytm, jakimś sposobem pomagając
mu w skupieniu się na służbie. Na służbie - a może na realizowaniu
polityki - którą naczelnik Hobbes pełnił z niedościgłym zaangażo-
waniem. Jego obowiązkiem było dyscyplinować i karać, lecz tego
dnia zamierzał sięgnąć po inne środki.
Tego dnia John Campbell Hobbes miał roztrzaskać klejnot dys-
cypliny młotem i dłutem wojny.
13
Strona 9
Trzy kroki za nim kroczył oddział sześciu strażników z pełnym
ekwipunkiem bojowym: w hełmach z przyłbicami, w pancerzach z
kevlaru, z pałkami, pleksiglasowymi tarczami oraz gazem łzawią-
cym. System komunikacji publicznej - osiem głośników umocowa-
nych ponad tylną bramą - rozbrzmiewał głosem piszczałek i bębnów,
które nadawały rytm krokom Hobbesa i jego ludzi. Huk bębnów
napełniał też kończyny Hobbesa niezmierną mocą, a przy okazji
zagłuszał pomruki skazańców stłoczonych na galerii powyżej. Nie-
nawidzili go ślepo i bezrozumnie; dawniej przejmował się tym, ale
tego dnia przyjmował ich nienawiść z otwartymi ramionami.
Kamień. Bębny. Kara. Siła.
Dyscyplina była wszystkim.
Hobbes był wszystkim.
Wszelkimi środkami.
Wściekły pochód jego myśli ustał na moment. Hobbes sprawdził
starannie wszelkie zakamarki umysłu, szukając choćby śladu błędu,
pychy czy wątpliwości. Nie znalazł. Tak to jest: wszechświat można
przekształcać jedynie dzięki uwolnieniu nieujarzmionych, nieprze-
widywalnych sił. Wielki fizyk się mylił: Bóg naprawdę grywał w
kości.
A tu, w ponurym i nędznym wszechświecie Więzienia Stanowego
Green River, John Campbell Hobbes był samym Bogiem.
Zakład ten zaprojektował angielski architekt, niejaki Cornelius
Clunes, w czasach, w których łączenie filozofii, sztuki i inżynierii w
jedno, bajeczne dzieło było jeszcze możliwe. W 1876 roku na zlece-
nie gubernatora Teksasu Clunes rozpoczął pracę nad projektem wię-
zienia, którego każda cegła miała emanować mocą - zarówno w wi-
dzialny, jak i nieuchwytny sposób. Nie był to ciemny loch. Nie było
to kanciaste pudło o brutalnej formie. Więzienie Green River było
hymnem ku czci dyscyplinujących właściwości światła.
14
Strona 10
Od cylindrycznego jądra zwieńczonego wspaniałą szklaną kopułą
biegły na zewnątrz cztery bloki więzienne i dwa bloki robocze, roz-
stawione pod kątem sześćdziesięciu stopni, niczym szprychy gigan-
tycznego koła. Pod kopułą znajdowała się wartownia główna, z któ-
rej roztaczał się doskonały widok na centralne korytarze wszystkich
czterech bloków więziennych. Sklepienia bloków wznosiły się na
gładkich, granitowych murach aż dwadzieścia stóp ponad poziomem
najwyższego piętra cel. Słupy, płatwie i krokwie wykuto z żelaza i
okryto grubymi płytami szkła w ekstrawaganckim zielonym odcie-
niu. Wpadało przez nie wszystkowidzące światło Boga: wytrwały
obserwator, który w wystraszonych więźniach budził świadomość, iż
są poddani nieustannej inwigilacji, i zapewniał automatyczne funk-
cjonowanie władzy. Spoglądając przez okno celi, skazaniec mógł
dostrzec mury okalające zakład i przyczajonych tam strzelców; za
kratą drzwi rozciągał się widok na główną wieżę obserwacyjną, na-
jeżoną kamerami i pełną strażników. Nocą celę rozświetlał mętny
blask zielonej żarówki, a po murach i korytarzach myszkowały sno-
py światła z reflektorów. Ten, kto przychodził do Green River, że-
gnał się z ciemnością na czas pobytu. Ciemność bowiem pozwalała
przynajmniej na iluzję prywatności, nie widzialności, była miejscem,
w którym człowiek mógł spróbować zrekonstruować sens własnej
egzystencji. Światło było dyscypliną, a ciemność - wolnością. Jako
że więzień był nieustannie widoczny, nigdy nie mógł być pewny, czy
ktoś go obserwuje, czy nie, i dlatego stawał się własnym strażnikiem:
zawsze kontrolował swoje zachowanie, wyręczając klawiszy. Green
River było przykładem architektury władzy zbudowanej na parano-
icznych urojeniach winowajców.
W bloku B mieściła się Dolina Długodystansowców. Tak przy-
najmniej nazywał tych więźniów ich przywódca, Reuben Wilson.
Wszyscy byli czarni. Oficjalnie nie istniała polityka segregacji, ale w
15
Strona 11
atmosferze zagrożenia i strachu ludzie w naturalny sposób łączyli się
w grupy plemienne, a Hobbes i jego podwładni pozwalali im na to w
imię niełatwego pokoju. Blok C należał do czarnych i Latynosów;
blok A do Latynosów i białych; D wyłącznie do białych. Przeciw-
stawne, wrogie sobie siły trwały w zawieszeniu, czekając na sposob-
ność do starcia. Wojna to naturalny stan ludzkości; pokój jest ledwie
preludium do niej, okresem przygotowań. Kiedy Hobbes szedł Doli-
ną, mijał kipiący tłum posępnych, spoconych twarzy. W oczach po-
dopiecznych rozpoznawał tylko jedną cechę: zaraźliwy nihilizm
zrodzony z długotrwałego, bezmyślnego cierpienia.
Na samym końcu bloku, w bezpiecznej bliskości drzwi strzegą-
cych wyjścia na dziedziniec, stało samotne podium z mikrofonem.
Zbliżając się doń, Hobbes czuł, jak strumyki potu spływają mu po
szyi pod koszulę; te z czoła zalewały mu oczy. Oparł się jednak po-
kusie otarcia twarzy. Cornelius Clunes tworzył swe arcydzieło w
wilgotnym półmroku wiktoriańskiego Londynu. Fakt, iż żelazno-
szklany wytwór jego fantazji stał się ciałem właśnie tu, w subtropi-
kalnym klimacie wschodniego Teksasu, wywołał nieprzewidziany
skutek: więzienie stało się gigantyczną szklarnią, chwytającą pro-
mienie słoneczne i magazynującą ich energię w rozpalonych ciałach
skazańców. Dawniej panowały tu tak ciężkie warunki, że populację
regularnie dziesiątkowały epidemie cholery, duru brzusznego i żółtej
febry. Jako że zdrowi więźniowie dokonywali tego, czego nie waży-
ły się dokonać władze - hurtowo mordowali wszystkich z objawami
choroby - każda epidemia kończyła się w owym czasie eksplozjami
barbarzyńskiej przemocy, które nie mieściły się nawet w pojemnej
głowie Hobbesa.
Po drugiej wojnie światowej więzienie zostało zamknięte - na
północ od Houston otwarto nowoczesne i niezmiernie higieniczne
więzienie - ale w latach siedemdziesiątych, gdy przestępczość szerzyła
16
Strona 12
się na niespotykaną skalę, dzięki wynalazkowi klimatyzacji oraz
wizji, która pojawiła się w umyśle Johna Campbella Hobbesa, Green
River ożyło na nowo. Hobbes czuł, że to miejsce należy do niego.
Jest jego wszechświatem. Nadzwyczajnym instrumentem, maszyną
uniwersalną, wzniesioną na samym skraju zdrowego społeczeństwa,
w której jego zdeformowane - ale przecież wciąż ludzkie - składniki
można poddać procesowi dyscyplinowania, karania i oczyszczania ze
skłonności do aspołecznych zachowań, nim powrócą do normalnego
życia. Niezaprzeczalnie była to szlachetna misja. Jednakże w ciągu
dwudziestu lat pracy Hobbes był świadkiem tego, jak ów uniwersal-
ny instrument zmienia się - początkowo z wolna, a potem w sposób
niekontrolowany - w niepojęte zoo, drwinę z jego czystych intencji.
Niektórzy ośmieszali jego wystąpienia w tej sprawie przed Stano-
wym Biurem Penitencjarnym, inni podziwiali je (w sekrecie), ale
wszyscy zgodnie odrzucili plany naprawy jako politycznie niemoż-
liwe do wykonania. Doskonale. Nareszcie nadszedł czas, żeby poka-
zać im konsekwencje tej krótkowzroczności, pomyślał Hobbes.
Wspiął się na podwyższenie i stanął przy mikrofonie.
Jazgot piszczałek i werbli urwał się raptownie.
W bloku więziennym nigdy nie panowała cisza. Nigdy. Ale teraz,
gdy nagle umilkła muzyka, wydawało się, że rzędy ciasnych cel uci-
chły na moment.
Hobbes odetchnął głęboko, wypinając pierś i prostując ramiona.
Jego strażnicy zatrzymali się przed podium, w płytkiej formacji w
kształcie litery V, a ponad nimi piętrzyły się mury naszpikowane
prętami stalowych klatek, zwieńczone blokami litego granitu i
wreszcie zamknięte kopułą z żelaza i szkła, za którą było już tylko
niemiłosiernie palące słońce. Skazańcy, wypędzeni z cel, palili pa-
pierosy i drapali się po intymnych częściach ciała, wychylając się
ponad barierkami chroniącymi pomosty. Tylko nieliczni mieli na
17
Strona 13
sobie w żaden sposób nieozdobione, regulaminowe drelichy. Wielu
było półnagich. Żałosne gesty buntu, pomyślał Hobbes, ale czy zbun-
towani, czy nie, będą słuchać z uwagą, bo zaimprowizowane „orę-
dzie o stanie państwa” to mile widziana odmiana w ich niemożliwie
nudnych żywotach. Gdy tak stał przed nimi, krępy i surowy, łysy i
odziany w czerń, o kamiennej, zgorzkniałej twarzy, prawie-cisza
zaczęła zmieniać się w gwar. Z początku były to tylko nieartykuło-
wane, brzuszne i gardłowe odgłosy, przedwerbalne pomruki surowej
furii, upodabniające tłum liczący pięć setek mężczyzn do pojedyn-
czego organizmu. Zaraz jednak bezkształtną masę pomruków zaczę-
ły przeszywać krzyki. W przegrzanym powietrzu, gęstym od woni
spoconych ciał, słowa zdawały się płynąć w stronę Hobbesa w zwol-
nionym tempie.
- Hej, naczelniku! Twoja stara lubi brać w dupala!
Okrzyk, który dobiegł z trzeciej kondygnacji cel, nagrodziła sal-
wa śmiechu. Bardzo wolnym ruchem Hobbes wyjął z kieszeni białą
chusteczkę i w milczeniu otarł czoło.
- Mówiła mi, że lubisz ją tak posuwać, tylko masz za mały
sprzęt!
Znowu śmiech. Na drugim poziomie ktoś wrzasnął: „Naczelnik
minifiut!” Hobbes jeszcze się nie odezwał. Starannie złożył chustkę,
pozwalając, by rwetes z wolna narastał. W przestronnej nawie bloku
więziennego otaczały go teraz ze wszystkich stron wymachujące
buńczucznie ramiona, zaciśnięte pięści, szeroko rozwarte, różowe
usta, nienawistne oczy naznaczone siateczką popękanych naczyń
krwionośnych oraz żółte zęby odsłonięte w grymasie zaciętości.
Kiedy już nie mógł wyróżnić pojedynczych dźwięków w fali obelg,
która go zalewała, pochylił się nad mikrofonem.
- Żal mi was wszystkich.
Mówił cicho, pozwalając, by wzmacniacze nadały jego głosowi
właściwą siłę. Zgiełk przed celami ucichł. Byli wściekli, ale chcieli
18
Strona 14
go wysłuchać. Hobbes zwlekał, spoglądając w górę, ku galeriom, i
raz po raz zatrzymując wzrok na wybranych twarzach. Pokiwał gło-
wą, jakby w głębokim smutku, nim znowu przemówił.
- Stoicie niżej niż zwierzęta.
- Pierdol się!
- Tak! - Hobbes gwałtownie odwrócił głowę w stronę, z której
dobiegł okrzyk. - Zamknięci w klatkach, nie wiecie nawet dlaczego!
Żałosne kozły ofiarne świata, do którego zrozumienia brakuje wam
choćby szczątkowej inteligencji!
Hobbes czuł, że jego głos staje się piskliwy. Obniżył go o ton.
- Pewnie wyobrażacie sobie, że siedzicie tu za karę: za żałosne
przejawy wykolejenia i akty przemocy, za bestialskie gwałty i mor-
derstwa, którymi chełpicie się w tych swoich brudnych norach. My-
licie się.
Hobbes obniżył głos jeszcze o ton.
- Bardzo się mylicie.
Kazał im czekać - i czekali.
- Wasze życia są zbyt mało warte, by usprawiedliwiały istnienie
machiny tak pomysłowej. A może wydaje się wam, że chodzi o od-
straszanie - was lub innych bandytów? Nic podobnego. Nikogo nie
interesuje to, że macie ochotę mordować się, gwałcić i truć w wa-
szych śmierdzących gettach. Osobiście nawet w pełni popieram takie
działania.
Aż do tej chwili słuchano go we względnej ciszy; teraz jednak
gniewny pomruk dobiegł ze wszystkich galerii.
Hobbes uśmiechnął się posępnie.
- Wiem też, że są wśród was zupełnie niewinni - dodał bez sar-
kazmu. - O, tak. Naprawdę niewinni. Ofiary celowej, rażącej nie-
sprawiedliwości.
Kolejny pomruk, tym razem głośniejszy. Hobbes zaczął mówić z
większą emfazą.
19
Strona 15
- Godzę się też z tym, że jeśli spojrzeć na to z szerszej perspek-
tywy, wszyscy jesteście ofiarami tej samej celowej, rażącej niespra-
wiedliwości. I właśnie dlatego tu jesteście, przyjaciele.
W miarę jak jego słowa przebijały się do otępiałych samotnością
umysłów, gwar narastał, aż wreszcie Hobbes musiał zacząć krzy-
czeć, by nie dać się zagłuszyć.
- A waszym prawdziwym zadaniem, jeśli chcecie wiedzieć, jest
bycie kastą podludzkich szumowin, którą społeczeństwo może gar-
dzić, której może się bać i którą może nienawidzić. Słuchajcie mnie.
Słuchajcie!
Hobbes zadarł głowę ku drugiemu poziomowi cel i z tłumu roz-
wrzeszczanych twarzy wyłuskał wzrokiem Reubena Wilsona, szczu-
płego, dość bladego Murzyna po trzydziestce, przyglądającego mu
się w milczeniu. Czekał, wytrzymując jego spojrzenie. Po chwili
Wilson wykonał ręką prosty gest i jak za sprawą magii więźniowie
stojący najbliżej umilkli, a strefa ciszy rozszerzyła się błyskawicznie
i w ciągu kilku sekund ogarnęła cały blok. Hobbes był pod wraże-
niem, ale nie był tym zaskoczony. Skinął Wilsonowi głową i podjął
przerwaną przemowę. Wypowiadał słowa niespiesznie, tak by wszy-
scy go zrozumieli.
- Jesteście - wyłącznie i po prostu - zbiornikiem sanitarnym na
końcu rynsztoka, do którego my, reszta społeczeństwa, możemy
wydalać z siebie całe zło, okrucieństwo, pragnienie zemsty, nasze
mroczne, niewypowiedziane fantazje o przemocy i chciwości. Wasze
cierpienie jest niezbędne dla gładkiego funkcjonowania cywilizacji.
Ale nie pochlebiajcie sobie: wasze pojedyncze zbrodnie - choćby
najbardziej szokujące - nie mają najmniejszego znaczenia. Oczekuje
się od was jedynie tego, że będziecie tu trwać, winni czy niewinni,
dobrzy czy źli. Jesteście nocnikiem, do którego się sra - niczym wię-
cej. Pojmijcie to. Bo ja pojmuję to doskonale. A kiedy będziecie
leżeć i szlochać w swoich celach, przemyślcie sobie jeszcze jedno:
20
Strona 16
wasz pobyt tutaj jest wielką przysługą dla społeczeństwa, którym tak
gardzicie.
Nastała chwila ciszy, gdy skazańcy wysilali umysły, próbując
zrozumieć dogłębnie jego słowa. Hobbes przyglądał się im, zafascy-
nowany zbiorową osobowością tłumu. Jakimś sposobem przekaz
dotarł do wszystkich jednocześnie. Rozległy się pomruki i wes-
tchnienia, a potem jakby prąd przebiegł tam i z powrotem po wię-
ziennych galeriach.
Nagle, pod wpływem jednego impulsu, pięciuset mężczyzn wy-
buchło nieopisaną furią. Potoki przekleństw, donośne ryki, tupanie
buciorów i wymachiwanie pięściami - wszystko to przetoczyło się
przez blok niczym wysoka fala i rozbiło o litą skałę zwaną Johnem
Campbellem Hobbesem. Strażnicy stojący u podnóża mównicy za-
częli nerwowo przestępować z nogi na nogę. Zacieśnili szyk, kładąc
dłonie na pojemnikach z gazem. Jeden fałszywy krok mógł oznaczać
niekontrolowany wybuch przemocy.
Lecz w układzie krwionośnym naczelnika krążyła teraz głównie
adrenalina, która jak żadna inna substancja dawała mu niezachwianą
pewność własnej racji. Hobbes nie znał strachu.
- Wracać do cel! - ryknął do mikrofonu.
Dokładnie tak jak się spodziewał, rozkaz został zignorowany.
Kapitan Bill Cletus, stojący w szyku strażników, odwrócił się i spoj-
rzał na niego. Rumiana twarz oficera emanowała niezmąconym spo-
kojem. Hobbes skinął głową, a wtedy Cletus pochylił głowę i ode-
zwał się do mikrofonu wpiętego w klapę munduru. Stalowe drzwi za
plecami Hobbesa rozwarły się ze zgrzytem i do bloku wbiegł kolejny
oddział szesnastu strażników. Wszyscy mieli zawieszone na szyjach
maski przeciwgazowe; czterech dźwigało miotacze gazu łzawiącego,
które wycelowali w stronę wzburzonego tłumu na galeriach. Pozo-
stali byli uzbrojeni w strzelby i broń krótką. Gdy strażnicy zajęli
21
Strona 17
pozycje, Hobbes odezwał się ponownie, wspomagając słowa zdecy-
dowanymi gestami.
- Wracać do cel. Dalsza niesubordynacja skończy się niepo-
trzebną karą.
Z drugiej kondygnacji cel nadleciał jakiś nieduży, ciemny przed-
miot. Hobbes zauważył go w porę, ale nie uchylił się. Pocisk trafił go
w ramię, zatrzymał się na nim na sekundę, po czym opadł na podium
u jego stóp. Wściekłość więźniów momentalnie zmieniła się w za-
ciekawienie.
Hobbes spojrzał na galerię, po czym zwrócił się do Billa Cletusa.
- Wilson - powiedział.
Cletus i czterej jego ludzie puścili się biegiem po stalowych
schodach, w stronę kładki na drugim poziomie cel. Gdy dotarli na
szczyt, otyły skazaniec - dwukrotny gwałciciel nazwiskiem Dixon -
celowo zastąpił im drogę. Cletus potraktował go gazem, a gdy Dixon
cofnął się i oparł o ścianę, oślepiony i ciężko dyszący, minął go i
wszedł na galerię. Dwaj idący za nim strażnicy rzucili się na Dixona
niczym drwale, ciosami pałek podcinając mu nogi w kolanach. Gdy
był już wystarczająco zakrwawiony i stłamszony, wykręcili mu ręce,
poderwali w górę i brutalnie zawlekli do najbliższej pustej celi, gdzie
wepchnęli jego głowę do sedesu.
Wilson, poruszając się z lekkością tancerki, przyjął pozycję
obronną i zacisnął pięści. Z podwyższenia Hobbes przyglądał się, jak
reaguje na nadchodzącego Cletusa i jego ludzi. Wilson był swego
czasu głównym pretendentem do tytułu mistrza świata wagi średniej
i idolem młodzików z getta, dla których obrabowanie sklepiku spo-
żywczego było życiowym osiągnięciem. W głębi duszy Hobbes szcze-
rze go podziwiał, zwłaszcza że bokser spędził za kratami już osiem lat,
pokutując za zbrodnię, której nie popełnił. Czujni strażnicy byli już
blisko, gdy Wilson spojrzał w dół przez kratownicę stalowej galerii i
zauważył, że naczelnik go obserwuje. Popatrzyli sobie w oczy, co
22
Strona 18
wystarczyło mu, by oszacować konsekwencje, które ponieśliby
więźniowie, gdyby postanowił stawić opór. Opuścił gardę i wypro-
stował się przed Cletusem.
- To nie ja, kapitanie - powiedział Wilson.
Cletus wbił czubek pałki w jego brzuch, a potem jej drugim koń-
cem wymierzył mu cios prosto w skroń. Wilson skulił się i oparł o
barierkę, a strażnicy zaszli go od tyłu i pochwycili za ręce. Wykręca-
jąc je z całej siły, powlekli go schodami w dół. Hobbes zauważył, że
nikt nie stanął w obronie Wilsona.
W bloku panowała cisza, jeśli nie liczyć tupotu butów Wilsona i
strażników na stalowych stopniach oraz kaszlu i skomlenia Dixona w
celi. Hobbes przyglądał się skazańcom. Wydawali się bezradni i
jakby zawstydzeni. Klawisze doprowadzili wreszcie Wilsona przed
podium i wtedy dopiero wypuścili z rąk jego ramiona. Wilson za-
chwiał się lekko, jakby miał upaść, ale odzyskał równowagę. Spo-
glądał na Hobbesa, praktycznie nie mrugając.
Teraz dopiero Hobbes pochylił głowę, by sprawdzić, czym został
trafiony. Był to kawałek ludzkiego kału, rozłamany na dwie części
pod wpływem uderzenia. Hobbes schylił się i podniósł większy
fragment, ujmując go dwoma palcami. Zamarł na moment, pochylo-
ny, i spojrzał Wilsonowi w oczy. Bokser zrozumiał, ale nie mógł nic
zrobić. Hobbes wyprostował się i uniósł nad głowę kawałek kału,
pokazując go więźniom. Zareagowali cichym pomrukiem.
Gdy miał już pewność, że wszyscy wiedzą, co trzyma w dłoni,
znowu zbliżył się do mikrofonu.
- Oto, czym jesteście.
Wszyscy obserwowali go w skupieniu. Celowo i jakby z satys-
fakcją Hobbes zacisnął palce wokół kawałka kału i zmiażdżył go w
pięści.
Więźniowie westchnęli z odrazą, a wymamrotane przez setki ust
naraz „Jezu” wzniosło się ku szklanej kopule. Hobbes oderwał wzrok
23
Strona 19
od galerii i spojrzał w dół, na Wilsona, który oblizał krew z ust i z
trudem przełknął ślinę.
- Czy pan ma pojęcie, co robi? - spytał bokser.
Hobbes wytrzymał spojrzenie jego ciemnych oczu przez bite
dziesięć sekund. Wilson był zbyt inteligentny, by można było pozo-
stawić go na bloku. Mógłby zniweczyć plan Hobbesa. Musiał więc
trafić do izolatki; było to niesprawiedliwe, ale konieczne. Hobbes
skinął głową na Cletusa.
- Do dziury z nim.
Strażnicy szarpnęli Wilsona w tył i poprowadzili do stalowych
drzwi wiodących na dziedziniec. Współwięźniowie w milczeniu
obserwowali jego wyjście. Hobbes pochylił się nad mikrofonem.
- A teraz wrócicie do swoich cel. Zawieszam bezterminowo
przywileje pracy, wyjścia na plac i odwiedzin. Innymi słowy: totalna
blokada.
W próżni, która pozostała po Wilsonie, słowa naczelnika zostały
przyjęte ze względnym spokojem.
- A skoro przez całe dwadzieścia cztery godziny na dobę nie
będziecie mieli nic lepszego do roboty, przemyślcie to sobie dobrze -
dodał Hobbes, unosząc wysoko otwartą, brudną dłoń. - Mogę to
zmyć w trzydzieści sekund. Wy zaś do końca życia pozostaniecie
czarnuchami.
Hobbes odwrócił się na pięcie, zeskoczył z podium i wyszedł na
dziedziniec.
Dopiero na świeżym powietrzu zdał sobie sprawę, jak bardzo
przyspieszył rytm jego serca i oddechu. Wystąpienie przebiegło
znacznie lepiej, niż zakładał. Wyjął z kieszeni chustkę i wytarł dłoń.
Zauważył, że Bill Cletus spogląda na niego z ukosa. Cletus instynk-
townie rozumiał - lepiej niż ktokolwiek inny poza Hobbesem - zasa-
dy rządzące więziennym życiem. Nie miał natomiast umysłu na mia-
rę Hobbesa. Brakowało mu też silnej woli. Hobbes spojrzał w niebo.
Słońce prażyło z wielką mocą. Po chwili znów popatrzył na Cletusa.
24
Strona 20
- Od jutra - rzekł - wyłączamy klimatyzację w bloku B.
Cletus zatrzepotał powiekami.
- A co z blokadą?
- Bezterminowa, jak powiedziałem.
- Poleje się krew - stwierdził Cletus.
Udawało mu się nieomalże podwoić osobiste dochody dzięki to-
warom, które przemycał do więzienia dla Neville'a Agry'ego, przy-
wódcy Dożywotnich z bloku D. Hobbes dobrze o tym wiedział. Za-
stanawiał się nawet, czy nie przypomnieć o tym kapitanowi, ale
uznał, że w tym momencie nie będzie to konieczne.
- Bez względu na konsekwencje, kapitanie - powiedział - ma
pan jedynie wykonywać moje rozkazy.
Cletus cofnął się o krok i zasalutował.
- Tak jest - odpowiedział.
Hobbes skinął głową, odwrócił się i ruszył w głąb dziedzińca. Po
raz pierwszy od niepamiętnych czasów nie miał nic na sumieniu.
Robił to, co należało zrobić. Nareszcie ktoś robił to, co należało zro-
bić. Coś, co zapowiadało się nieprzyjemnie, ale było niezbędne.
Temperatura w bloku już zaczęła rosnąć i zbliżała się decydująca
chwila. Hobbes złożył chustkę, wsunął ją do kieszeni i pomaszero-
wał w stronę swojej wieży.