1780
Szczegóły |
Tytuł |
1780 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
1780 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 1780 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
1780 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Gordon R. Dickson
Nekromanta
Prze�o�y� Zbigniew A. Kr�licki
�cie�ka si� dzieli. Za rozstajnym progiem
Widz� zacz�tek mrocznej realno�ci
Bli�niaka skrzesanego z prastarej Jedno�ci
- I mnie, com wiecznym mego Brata wrogiem!
Zakl�ta Wie�a
Hal Mayne
Ksi�ga Pierwsza
IZOLOWANY
I oto widz� za lunety szk�ami
Twarz mego Brata mroczniej�c� w dali
Wesprzyj nas, Thorze, kt�rzy�my wi�niami.
M�ot ze�lij, Panie! Niech mury rozwali
Zakl�ta Wie�a
Rozdzia� 1
Kopalnia by�a automatyczna. Sk�ada�o si� na ni� wyposa�enie o warto�ci stu osiemdziesi�ciu milion�w dolar�w oraz sze�� kilometr�w sze�ciennych kwarcu i granitu z wtr�ceniami z�ota. Ca�o�� za� kontrolowano z jednej konsoli, przy kt�rej zasiada� dy�urny in�ynier zmiany.
Kopalnia w�drowa�a w�r�d pok�ad�w skalnych niczym oci�a�y, wielofunkcyjny organizm, mozolnie prze�uwaj�cy z�otono�n� rud�, krusz�cy j� na niewielkie jak kamyki k�sy i przesy�aj�cy transporterami ponad dwie�cie metr�w w g�r�, do znajduj�cych si� na powierzchni przetw�rni. Wraz z przenoszeniem si� machiny powstawa�y i pustosza�y kominy wentylacyjne, szyby wind transportowych, poziomy i �ciany eksploatacyjne. Rozprzestrzenia� si� te� coraz bardziej obszerny labirynt korytarzy, przez kt�re w miar� post�pu rob�t przesuwa�a si� konsola sterownicza i ci�ka maszyneria na k�adzionych z przodu i rozbieranych z ty�u szynach.
Wszystkim tym sterowa� jeden in�ynier. Odrobina megalomanii z jego strony nie przeszkadza�a w pracy. Czuwa� nad ekranami kontrolnymi konsoli jak �wiadomo�� nad m�zgiem, spe�niaj�c rol� najwy�szej i ostatecznej instancji. Danych, na podstawie kt�rych powstawa�y jego decyzje, dostarcza�y wbudowane w maszyneri� czujniki komputera. Muskaj�c palcami klawiatur�, mo�na by�o otrzyma� optymalne reakcje stalowego potwora. Cz�sto okazywa�o si� jednak, �e podobnie jak samo �ycie, nowoczesne g�rnictwo to co� wi�cej ni� tylko logika.
Najlepsi z in�ynier�w mieli wyczucie. By�a nim wra�liwo�� zrodzona z do�wiadczenia, talentu oraz czego� zbli�onego do mi�o�ci, z jak� rozkazywali ska�om i machinie, kt�r� kierowali.
T� cech� dodano do listy ludzkich umiej�tno�ci, kt�rych wymagano na r�wni z matematyk� i geologi�. W�r�d ko�cz�cych szko�y m�odych in�ynier�w g�rnictwa, mniej ni� dziesi�� procent okazywa�o si� posiadaczami owych szczeg�lnych talent�w, koniecznych, aby zespoli� si� w jedno�� z tytanem, kt�rego mieli dosi���. Dlatego nawet na przepe�nionych rynkach pracy XXI wieku kopalnie nieustannie poszukiwa�y nowych in�ynier�w. Proces stawania si� nieomylnym bogiem machiny, cho�by tylko na cztery godziny, by� d�ugi nawet dla tych dziesi�ciu procent wybra�c�w. A machina nigdy nie odpoczywa�a.
Dwie�cie metr�w nad g�ow� cz�owieka za konsol�, Paul Formain, rozpoczynaj�c sw�j pierwszy dzie� w kopalni Malabar, wyszed� z segmentu mieszkalnego o �cianach z plastykowej pianki i zobaczy� g�ry.
To by�o widzenie. Zdarza�o mu si� to wielokrotnie od czasu wypadku z �odzi�, przed pi�ciu laty, a ostatnio coraz cz�ciej.
Teraz jednak nie ujrza� otwartego morza. Nie zobaczy� te� zamglonego obrazu dziwnej, mrocznej postaci cz�owieka w opo�czy i wysokim, sto�kowatym kapeluszu, kt�ry, jak si� Paulowi zdawa�o, przywr�ci� go do �ycia, po tym, jak umar� w �odzi i zanim odnalaz�a go stra� przybrze�na.
Tym razem by�y to g�ry.
Odwr�ciwszy si� od bia�ych plastykowych drzwi, zatrzyma� si� nagle i zobaczy� je. Wok� rozci�ga�o si� stronie, pokryte innymi bia�ymi zabudowaniami zbocze kopalni Malabar. Wy�ej, przejrzy�cie b��kitne, wiosenne niebo przegl�da�o si� w ciemnej, modrej toni jeziora, kt�re wype�nia�o rozpadlin� g�rskiego grzbietu. Zewsz�d otacza�y Paula kanadyjskie G�ry Skaliste, si�gaj�ce jednym ko�cem do odleg�ego o pi��dziesi�t kilometr�w, le��cego w Kolumbii Brytyjskiej miasta Kamloops, w drugim za� kierunku dochodz�ce do Pasma Nabrze�nego i skalistych pla� lizanych s�onym przybojem Pacyfiku.
G�ry powsta�y i otoczy�y Paula niczym kr�lowie. Jego cia�o przenikn�� grzmot trz�sienia ziemi i nagle poczu�, �e ro�nie i kroczy im na spotkanie. Wkr�tce dor�wna� wzrostem najwy�szym szczytom. Wraz z nimi kontemplowa� odwieczny ruch trzewi planety. Potem g�ry tchn�y ku niemu s�owa:
Strze� si�.
Nie zje�d�aj dzi� do kopalni!
- ...oswoi si� pan z tym i przywyknie - zapewnia� go po wypadku psychiatra w San Diego. - Teraz popracowa� pan nad sob� i rozumie pan istot� problemu.
- Owszem - odpar� Paul.
Wszystko by�o logiczne i mia�o sens - t�umaczy� sobie, stosuj�c si� do sugestii psychiatry. By� sierot� od dziesi�tego roku �ycia, kiedy straci� rodzic�w w wypadku drogowym. Oddano go pod opiek� rodziny zast�pczej. Ci ludzie byli dla� dobrzy, ale nie zast�pili mu ojca i matki. Na zawsze pozosta� samotny.
Brakowa�o mu tego, co psychiatra w San Diego nazywa� "obronnym egoizmem". Posiada� za to zdolno�� odgadywania intencji ludzi, ale bez sk�onno�ci, by wykorzystywa� t� wiedz� dla w�asnej korzy�ci. Ci, kt�rzy mogliby zosta� jego przyjaci�mi, odczuwali zak�opotanie, gdy odkrywali w nim t� umiej�tno��. Ona budzi�a w nich instynktown� potrzeb� trzymania Paula na bezpieczny dystans. Pod�wiadomie obawiali si� go i nie ufali jego pow�ci�gliwo�ci. Gdy by� jeszcze ch�opcem, czu� ich rezerw� i nie pojmowa� przyczyn, kt�re j� powodowa�y. To za�, orzek� psychiatra, da�o mu fa�szywy obraz sytuacji, w jakiej si� znajdowa�.
- ...i tak - m�wi� lekarz - �w brak ch�ci wykorzystywania przewagi p�yn�cej z pa�skich zdolno�ci sta� si� u�omno�ci�. Nie jest to jednak czym� powa�niejszym ni� jakakolwiek inna u�omno��, taka jak �lepota czy kalectwo. Nie powinien pan s�dzi�, i� nie mo�na z tym �y�.
Jednak w g��bi duszy Paul tak to w�a�nie odczuwa�. Przekonanie to zaowocowa�o w ko�cu zaplanowan� pod�wiadomie pr�b� samob�jstwa.
- ...nie ulega w�tpliwo�ci - ci�gn�� psychiatra - �e odebra� pan ostrze�enie o z�ej pogodzie, nadane przez stra� przybrze�n�. I wiedzia� pan, i� niezale�nie od rodzaju pogody, �egluj�c w tak ma�ej �odzi zap�dzi si� pan zbyt daleko od brzegu...
Sztorm zepchn�� ��d� Paula w morze. Znios�o go daleko od szlak�w �eglugowych i w ciszy morskiej, kt�ra nasta�a zaraz po burzy, �mier� jak oci�a�e, szare ptaszysko przysiad�a wyczekuj�co na maszcie.
- ...warunki, w kt�rych pan si� znalaz�, sprzyja�y halucynacjom - orzek� psychiatra. - To naturalne, i� wyobrazi� pan sobie, �e ju� umar�. P�niej za�, gdy przysz�o ocalenie, nie�wiadomie szuka� pan wyja�nienia faktu, �e pozosta� pan przy �yciu. Pod�wiadomo�� dostarczy�a po�ywki dla tej fantazji, kt�r� by�o pa�skie rzekome zmartwychwstanie spowodowane przez kogo� tajemniczego, podobnego do pa�skiego ojca, i odzianego w szaty, kt�re sugerowa�y magiczne umiej�tno�ci tego cz�owieka. Jednak po powrocie do zdrowia, rozs�dek podpowiedzia� panu, i� historia ta jest raczej nieprawdopodobna.
Istotnie, pomy�la� Paul, trudno by�o s�dzi� inaczej. Przypomnia� sobie, jak le�a� w szpitalu w San Diego i zastanawia� si� nad tym, co zapami�ta�.
- Aby wi�c wesprze� prawdopodobie�stwo tej historii, wykszta�ci� pan w sobie zdolno�� do chwilowego odczuwania niezwykle g��bokiej, prawie bolesnej nadwra�liwo�ci. Zaspokoi�o to dwie pa�skie potrzeby; dostarczy�o podstaw do zrodzonej z maligny fantazji o zmartwychwstaniu i stanowi�o wym�wk� dla tego, co wywo�a�o w panu pierwotne pragnienie �mierci. Pod�wiadomie wyt�umaczy� pan sobie, �e nie jest upo�ledzony, tylko inny.
- Tak - powiedzia� w�wczas Paul. - Rozumiem.
- Teraz za�, skoro odkry� pan prawd� o sobie, potrzeba takiego usprawiedliwienia powinna stopniowo zanika�. Fantastyczna wizja nieznajomego zbawcy powinna zatrze� si� w pa�skiej pami�ci, a chwile nadwra�liwo�ci b�d� zdarza� si� panu coraz rzadziej, a� w ko�cu i one znikn�.
- Mi�o mi to s�ysze� - rzek� Paul.
Tyle �e po pi�ciu latach wcale nie zazna� spokoju. Chwile nadwra�liwo�ci zdarza�y mu si� nadal, a pierwotna wizja nieznajomego uparcie tkwi�a gdzie� w zakamarkach jego �wiadomo�ci. Rozmy�la� nawet o wizycie u innego psychiatry, ale p�niej doszed� do wniosku, �e skoro nie pom�g� mu jeden, to jaki jest sens szuka� porady u drugiego?
Zamiast tego, nauczy� si� �y� z tym problemem, opieraj�c si� na czym�, co odkry� w sobie po wypadku. G��boko wewn�trz jego ja�ni tkwi�o od tamtej pory co� nienazwanego i niepoj�tego, co niczym kamienny obelisk przeciwstawia�o si� zmiennym porywom uczy�. S�dzi�, �e to co� w jaki� spos�b ��czy si� z wizj� maga w wysokim kapeluszu, cho� r�wnocze�nie jest od niej niezale�ne. Tak wi�c, gdy jak teraz, wiatry szepta�y mu do ucha ostrze�enie, s�ysza� je, ale nie czu� si� nim poruszony.
Strze� si�! - powiedzia�y g�ry. - Nie zje�d�aj dzi� do kopalni.
"To g�upota" - orzek� jego umys�, przypominaj�c mu, �e dosta� wreszcie to, do czego przygotowywa� si� przez ca�e swoje �wiadome �ycie. Dosta� prac�, o jakiej w dzisiejszym przeludnionym �wiecie marzy�o wielu, a kt�ra przypada�a w udziale nielicznym. Si�gn�� wi�c teraz do tego, co niepokonane trwa�o na dnie jego umys�u.
L�k, m�wi�o mu co�, jest po prostu jednym z wielu czynnik�w, jakie nale�y bra� pod uwag�, przesuwaj�c si� od punktu A do punktu B.
Paul otrz�sn�� si� z przeczu� i powr�ci� do rzeczywisto�ci. Wsz�dzie wok� wznosi�y si� zabudowania kopalni Malabar. Niedaleko miejsca gdzie sta�, �ona radcy prawnego kopalni wysz�a na ganek i ponad niewysokim, bia�ym p�otem wo�a�a co� do stoj�cej na s�siednim podw�rku �ony pracuj�cego na powierzchni technika. Dla Paula by� to pierwszy dzie� pracy i ju� sp�nia� si� na zmian� pod ziemi�. Odwr�ci� spojrzenie od g�r i budynk�w, po czym odszuka� wzrokiem betonow� �cie�k� prowadz�c� do g��wnego szybu. Ruszy� ku niej i czekaj�cemu na� �lizgowi.
Rozdzia� 2
�lizg zwi�z� Paula pochy�� sztolni� w g��b g�ry. Dwie�cie metr�w w d�. Mimo romantycznej i nieco staromodnej nazwy, �lizg by� w istocie zwyk�� wind� magnetyczn�. Gdy Paul zje�d�a�, poprzez przejrzyste �cianki szybu windy skrzy�y si� ku niemu granit i r�owy kwarc. Minera�y przemawia�y podobnie jak g�ry. Te nowe g�osy by�y cichsze, lecz bezlitosne i krystalicznie twarde. Zje�d�aj�cemu Paulowi dotrzymywa�o towarzystwa jego odbicie w �ciance rury - wizerunek barczystego dwudziestotrzyletniego m�odego cz�owieka, kt�ry mia� ju� za sob� wiek ch�opi�cy i m�odzie�czy.
Paul by� m�czyzn� gruboko�cistym, mocno zbudowanym, o okr�g�ej g�owie i atletycznym wygl�dzie. Takich jak on mo�na by�o zobaczy� na boiskach, cho� nie przypomina� najcz�ciej spotykanego typu pi�karza. Nie do�� kr�py, by gra� w ataku, nie posiada� te� zwinno�ci potrzebnej w obronie. Dobrze natomiast spisywa� si� na bramce. By� silny, opanowany i mia� r�ce o d�ugich palcach, kt�rymi m�g� pewnie uchwyci� pi�k�. W czasie studi�w wyst�powa� w barwach podstawowego sk�adu dru�yny Instytutu G�rnictwa Colorado.
Jego oczy mia�y intryguj�co g��bok� i ciep��, szar� barw�. Usta o w�skich wargach by�y szerokie i o przyjaznym wyrazie. Proste, jasnobr�zowe w�osy Paula zaczyna�y ju� rzedn�� na skroniach. Strzyg� si� kr�tko i wida� by�o, �e wy�ysieje wkr�tce po trzydziestce. Poniewa� jednak nie nale�a� do ludzi, kt�rzy przesadnie dbaj� o wygl�d zewn�trzny, nie mia�o to dla niego wi�kszego znaczenia.
Sprawia� wra�enie urodzonego przyw�dcy; m�skiego, inteligentnego, silnego, umiej�cego ka�dy problem oceni� prawid�owo od pierwszego spojrzenia. I takim te� by� w istocie. Dopiero po bli�szym poznaniu ludzie dostrzegali g��biej ukryte cechy jego charakteru, kt�re by�y cz�ci� jego w�asnego wyobra�enia o sobie. Zdarza�y si� chwile, takie jak ta, w kt�rych Paul dostrzega� nagle sw�j wizerunek, odbity w jakim� zwierciadle i zastyga� zdumiony, jakby stan�� twarz� w twarz z kim� obcym.
�lizg zatrzyma� si� na poziomie eksploatacyjnym. Paul wkroczy� do jasno o�wietlonej, rozleg�ej pieczary, a� po wysokie sklepienie wype�nionej tytanem i stal� maszynerii wspartej ci�ko na szynach. Rze�kie i ostre powietrze podziemi porazi�o ch�odem jego p�uca. Wyda�o mu si�, �e atmosfera kopalni przenika go na wskro�. Ruszy� wzd�u� kruszarki i po kilkudziesi�ciu krokach dotar� do konsoli sterowniczej. Wype�niaj�ce j� klawisze i prze��czniki przypomina�y klawiatur� wielkich organ�w elektronicznych. Tylko trzy niewielkie, umieszczone centralnie ekrany przeczy�y temu wra�eniu. Siedz�cy wewn�trz niewysoki, kr�py i ciemnow�osy m�czyzna po czterdziestce ko�czy� w�a�nie czynno�ci obowi�zuj�ce przy zdawaniu s�u�by.
Paul zbli�y� si� do brzegu platformy, na kt�rej znajdowa�a si� konsola i operator.
- Cze��! - powiedzia�. Operator spojrza� na� z g�ry.
- Jestem nowy, Paul Formain - przedstawi� si� Paul. - Got�w do zmiany?
Opuszczaj�cy stanowisko in�ynier ruchliwymi d�o�mi wykona� jeszcze par� szybkich czynno�ci na konsoli. Potem odchyli� si� na fotelu i przeci�gn��. Wreszcie wsta� i zwr�ci� ku Paulowi tward�, lecz przyjazn� twarz.
- Paul? - spyta�. - A jak dalej?
- Formain. Paul Formain.
- Ach tak. Pat Teasley - wyci�gn�� do Paula ma��, ale zaskakuj�co krzepk� d�o�.
U�cisn�li sobie r�ce. Teasley m�wi� z akcentem australijskim, t� szczeg�ln� jego odmian�, kt�r� Amerykanie zazwyczaj bior� za akcent londy�ski, rozjuszaj�c tym Australijczyk�w. Wygl�da� na osobnika tak otwartego i prostolinijnego, jak sama ziemia. Po gwa�towno�ci g�r, Paul poczu� uspokajaj�c� odmian�.
- S�dz�c z pr�bek - rzek� Teasley - podczas swej pierwszej zmiany b�dziesz mia� spokojne i r�wne kopanie.
- Mi�o mi to s�ysze� - odpar� Paul.
- W�a�nie. Nie wida� �adnych wi�kszych uskok�w, a �y�a odchyla si� od pionu nie wi�cej ni� o osiem stopni. Uwa�aj na korki w sztolni A.
- Aha - mrukn�� Paul. - Przestoje w pracy?
- W�a�ciwie to nie. Wagoniki zakleszcza�y si� i st�acza�y tu� za klap� numer osiem, oko�o stu czterdziestu metr�w od wylotu. Sztolnia jest tam nieco za w�ska, ale poszerzanie jej nie ma sensu, skoro za sto pi��dziesi�t godzin b�dziemy bili now�. Tak czy owak, podczas tej zmiany dwukrotnie musia�em tam p�j��, aby cofn�� wagon z z�batki.
- Dobra - rzek� Paul. - Dzi�kuj�. - Przeszed� obok Teasleya i usiad� przed konsol�. Podni�s� wzrok na niewysokiego m�czyzn�. - Mo�e spotkamy si� w barze na g�rze, dzi� wieczorem po zmianie?
- Czemu nie? - podchwyci� my�l Teasley. Zwr�ci� ku Paulowi sw� szczer� twarz. - Uko�czy�e� jeden z tych ameryka�skich instytut�w?
- W Kolorado.
- Masz tu �on� i rodzin�?
Paul potrz�sn�� g�ow�. Jego palce przesuwa�y si� ju� po konsoli, zaznajamiaj�c si� z jej budow�.
- Nie - odpar�. - Jestem kawalerem i sierot�.
- Wpadnij kiedy� do nas na kolacj� - zaproponowa� Teasley. - Moja �ona uwielbia gotowa� dla go�ci.
- Dzi�kuj� - rzek� Paul. - Nie omieszkam.
- No to do zobaczenia.
Paul us�ysza� chrz�st �wiru pod stopami odchodz�cego Teasleya. Popatrzy� uwa�nie na pulpit i zaj�� si� czynno�ciami wymaganymi przez instrukcj� przy przejmowaniu zmiany. Zaj�o mu to oko�o sze�ciu minut. Gdy sko�czy�, zna� ju� pozycj� ka�dego urz�dzenia i wiedzia� te�, co robi ka�de z nich. Nast�pnie zajrza� do sekcji program�w, po czym uruchomi� prognoz� i oszacowanie wydobycia w ci�gu najbli�szych czterech godzin.
Wszystko zgadza�o si� z ocen� Teasleya. Zapowiada�a si� �atwa, rutynowa zmiana. Przez chwil� trzyma� palce na obudowie komputera, pr�buj�c poprzez odbierane opuszkami delikatne drgania robocze wyczu� indywidualne cechy kombajnu. Wr�ci�o mu wra�enie obcowania ze �lep�, przemo�n� si��, podobne, cho� nie takie samo, jak w przypadku machin w innych kopalniach, kt�rych dotyka� w czasie studenckich praktyk. Cofn�� d�onie.
Przez jaki� czas nie b�dzie mia� nic do roboty. Opar� g�ow� o zag��wek fotela i szybko rozwa�y� mo�liwo�� opuszczenia konsoli i zajrzenia do sztolni transportowej, w kt�rej wed�ug raportu Teasleya korkowa�y si� w�zki z rud�. Zdecydowa�, �e tego nie zrobi. Dop�ki nie przywyknie do nowej kopalni, lepiej siedzie� przy konsoli.
Wska�niki �wietlne i ekrany kontrolne wskazywa�y normaln� prac� kombajnu wydobywczego. Wyci�gn�� r�k� i na ekran centralnego systemu wizyjnego rzuci� obraz wiadomo�ci telewizyjnych z Vancouver.
Ujrza� plac przed wej�ciem do hotelu Koh-I-Nor w Kompleksie Chicago. Pozna� to miejsce; w tym hotelu zatrzyma� si� raz czy dwa, podczas pobyt�w w Chicago. Patrz�c teraz z g�ry ujrza� ma�� grupk� ludzi nios�cych kamery i inny sprz�t reporterski, kt�rzy st�oczyli si� wok� trzech os�b. Punkt widzenia b�yskawicznie opad� w d�, by zatrzyma� si� metr nad g�owami obecnych, po czym nast�pi�o sekundowe zbli�enie dwojga z tej tr�jki, stoj�cych w pewnej odleg�o�ci za swym szefem. Zobaczy� bezbarwnego, kr�tko ostrzy�onego m�czyzn� w �rednim wieku i wysok�, szczup�� dziewczyn�, swoj� r�wie�niczk�. Kamera zmieni�a po�o�enie i dziewczyna znikn�a sprzed oczu Paula, kt�ry zmarszczy� brwi, usi�uj�c zrozumie�, jaka szczeg�lna cecha tej kobiety wzbudzi�a jego zainteresowanie. Nigdy przedtem nie widzia� ani jej, ani tamtego bezbarwnego faceta.
Szybko jednak zapomnia� o dziewczynie. Na ekranie pojawi� si� trzeci z cz�onk�w grupy. By�o w nim co�, co natychmiast przyku�o uwag� Paula.
Zobaczy� wysokiego, niemal olbrzymiego, powa�nego, starego cz�owieka, w przepisowym czarno-bia�ym stroju wieczorowym. Cho� jak na sw�j wiek m�czyzna �w trzyma� si� prosto, to jednak podpiera� si� trzyman� w prawej r�ce grub� lask� o rze�bionej ga�ce. W pewnym momencie jego szerokie bary unios�y si� jeszcze bardziej, tak i� wydawa�o si�, �e zastyg� jak pos�g nad t�umem reporter�w. Wyraz oczu kry�y ciemne szk�a okular�w, ale i bez tego jego twarz by�a nieprzenikniona. Cho� wyra�nie widoczna na ekranie, umyka�a jednak percepcji Paula. Dostrzega� wy��cznie jej pojedyncze elementy, nie ogarnia� natomiast ca�o�ci. M�g� si� skupi� tylko na w�skich ustach i g��bokich bruzdach w k�cikach warg nieznajomego. Ten za� m�wi�:
- ...szaty? - usta rozci�gn�y si� w u�miechu. - Przecie� nie spodziewa si� pan, �e mechanik przyjdzie na kolacj� w ubraniu roboczym, nieprawda�? - wydobywaj�cy si� spomi�dzy warg g�os by� g��boki i odpowiednio drwi�cy. - Je�li pa�stwo chcecie zobaczy� mnie w oficjalnych szatach, musicie um�wi� si� ze mn� w godzinach urz�dowania.
- Wielki Mistrzu, czy Gildia Or�downik�w ma godziny urz�dowania? - zapyta� kolejny reporter. Rozleg�y si� �miechy, nie pozbawione jednak szacunku. Usta ponownie rozci�gn�y si� w u�miechu.
- Niech pan przyjdzie i przekona si� sam - powiedzia�y.
Paul zmarszczy� brwi. W jego pami�ci otworzy�a si� ma�a, zamkni�ta dot�d szufladka. S�ysza� ju� o Gildii Or�downik�w, zwanej inaczej Societe Chanterie. M�wi�o si� o nich tu i tam, nawet do�� cz�sto. Byli jak�� grup� kultow�, czcicielami Szatana, czy czym� w tym gu�cie. Zawsze my�la� o nich jako o sekcie zwariowanych ekscentryk�w. Ten cz�owiek jednak, ten Wielki Mistrz nie wygl�da� ani na ekscentryka, ani na stukni�tego. By�...
Poirytowany Paul odruchowo wyci�gn�� d�o� przed siebie, jakby chcia� zetrze� z ekranu wizerunek tego m�czyzny. Jednak tylko bezsilnie musn�� opuszkami palc�w w ch�odn�, szklan� powierzchni�. Reporterzy nadal zadawali pytania:
- Wielki Mistrzu, czy m�g�by pan powiedzie� nam co� o Operacji Odskocznia?
Usta skrzywi�y si� ironicznie.
- Co mianowicie?
- Czy Gildia sprzeciwia si� pr�bom dotarcia do najbli�szych gwiazd?
- C� znowu, panie i panowie... - usta ponownie rozci�gn�y si� w u�miechu. - Jak to powiadali Sumerowie i Semici w czasach starych bog�w? Oni nazywali planety owcami, kt�re s� zbyt daleko. Czy nie tak? Odpowiedzialni za to stwierdzenie byli Shamash i Adad, jak mo�ecie to pa�stwo wyczyta� w starych ksi�gach. A je�li nadaj�ce si� do zamieszkania �wiaty s� niczym owce, to na pewno wiele z nich zab��ka�o si� wok� dalszych gwiazd i mo�emy je tam odnale��.
U�miech pozosta� na wargach.
- A wi�c Gildia popiera dzia�alno�� stacji na Merkurym? Nie sprzeciwiacie si� pracom nad technikami podr�y mi�dzygwiezdnych?
- To ju� - odezwa�y si� wargi, z kt�rych znikn�� u�miech - nie moja sprawa ani naszej Gildii. Ludzko�� mo�e igra� zabawkami technicznymi i nauk�, tak jak to czyni�a w przesz�o�ci. Mo�e te� igra� z przestrzeni� i gwiazdami. Jednak zabawa ta jeszcze bardziej j� os�abi. Ju� niemal nast�pi� krach! My w Gildii zajmujemy si� tylko jedn� rzecz�; jest ni� destrukcja, kt�ra uratuje ludzko�� przed ni� sam�.
- Wielki Mistrzu - odezwa� si� jaki� g�os. - Nie zamierza pan chyba rzec, �e totalna...
- Totalna i ostateczna! - g�o�nik zadudni� g��bokim basem m�wcy. - Ca�kowita destrukcja. Destrukcja Ludzko�ci i wszystkich jej dzie�. - G�os rozbrzmiewa� coraz g�o�niej i d�wi�czniej, wstrz�saj�c Paulem jak szok po do�ylnie podanym �rodku podniecaj�cym. - S� moce, kt�re od sze�ciuset lat pracuj�, by uratowa� Ludzko�� przed samozag�ad�. Biada Ludzko�ci, gdy nadejdzie �w dzie� i zastanie j� bezpieczn� i chronion�. Biada kobietom i nie narodzonym, je�li Ludzko�ci skradziona zostanie ostatnia szansa samozniszczenia. Przez swe wieczne trwanie zostanie skazana na zag�ad�, przetrwa� za� mo�e tylko dzi�ki destrukcji.
Brz�czyk alarmu oznajmi� Paulowi, �e w sztolni A zakleszczy�a si� kolejka transportowa. D�o� Paula poruszy�a si� i niemal odruchowo wy��czy�a zasilanie sztolni na pi�tna�cie minut.
- I wzywam was - g�os m�wcy zabrzmia� niczym werbel pod gilotyn� - aby�cie wejrzeli na dobro Ludzko�ci, nie za� na swe w�asne. By�cie odwr�cili si� precz od fa�szywych obietnic �ycia i gotowali si� na �mier�. By�cie poj�li sw� powinno��. A t� jest kompletna, ostateczna i totalna destrukcja. Destrukcja. Destrukcja!
Destrukcja...
Paul przetar� oczy i siad� prosto.
Wok� wznosi�y si� �ciany kopalni. Siedzia� za konsol�, po�rodku kt�rej, na ekranie, na placyku przed hotelem Koh-I-Nor rozchodzi�a si� grupka ludzi. Stary cz�owiek wraz z towarzysz�cymi mu dziewczyn� i m�czyzn� pod��ali za szczup�ym m�odzie�cem o czarnej czuprynie, kt�ry spr�ystym krokiem wchodzi� w�a�nie do hotelu. Paul patrzy� na to wszystko z ogromnym zdumieniem. Czu�, �e min�a zaledwie minuta i to by�o zaskakuj�ce. Z jakich� nieznanych powod�w by� absolutnie niepodatny na hipnoz�. Ta przeszkoda utrudnia�a prac� psychiatry, kt�ry zajmowa� si� nim po wypadku z �odzi�. Jak�e wi�c m�g� nie zauwa�y� up�ywu cho�by minuty?
Wspomnienie zakleszczonych w sztolni w�zk�w oderwa�o jego my�li od tej zagadki. Je�li zaraz nie upora si� z tym problemem, trzeba b�dzie wy��czy� z ruchu kilka urz�dze�. Wyszed� z konsoli i wsiad� do znajduj�cej si� obok sztolni A windy �a�cuchowej. Ekran konsoli wskazywa� zakleszczenie na sto trzydziestym pi�tym metrze poni�ej powierzchni. Paul dotar� do klapy numer osiem, w��czy� �wiat�a w tej sekcji sztolni i wczo�ga� si� do �rodka. Przyczyn� zatoru zobaczy� tu� przed sob�.
Sztolnia A, podobnie jak szyb �lizgu, wznosi�a si� pod k�tem sze��dziesi�ciu stopni. �rodkiem tunelu bieg�y szyny zasilania. P�kate w�zki wype�nione rozdrobnionym urobkiem nadje�d�a�y z do�u, tocz�c swe z�bate ko�a po izolowanych sworzniach ��cz�cych obie szyny. Sworznie te s�u�y�y Paulowi jako uchwyty, gdy wspina� si� ku miejscu, w kt�rym jeden z w�zk�w zeskoczy� z szyny i zablokowa� si� na skalnej �cianie.
My�l�c wci�� o znajomo wygl�daj�cej dziewczynie i tym dziwacznym fanatyku, kt�ry kaza� nazywa� si� Wielkim Mistrzem, Paul wcisn�� si� pomi�dzy wykolejony w�zek a chropowat� �cian� sztolni. Kopn�� w obluzowany zaczep pomi�dzy dwoma w�zkami. Po trzecim uderzeniu zaczep wr�ci� do prawid�owego po�o�enia, z kt�rego wyskoczy�, gdy wagonik otar� si� o ska��. Ze szcz�kiem i zgrzytem blokuj�cy ca�y sk�ad w�zek ponownie stan�� na szynach.
R�wnocze�nie �wiat�a w sztolni przygas�y i rozb�ys�y, a wszystkie silniki w�zk�w o�y�y. Sk�ad szarpn�� i ruszy� w g�r� sztolni. Paul bez namys�u skoczy� i przylgn�� do przedostatniego wagonika.
W nag�ym ol�nieniu, r�wnie wyrazistym jak widok g�r na tle wiosennego nieba, poj��, �e zaj�ty my�lami o transmisji telewizyjnej, wy��czy� zasilanie sztolni tylko na pi�tna�cie minut, a po chwilowej utracie �wiadomo�ci nie prze��czy� sterowania zasilaniem na kontrol� r�czn�.
I oto zosta� uniesiony w g�r� sztolni przez przedostatni wagon zestawu. Gdyby dotkn�� szyny zasilania znajduj�cej si� kilkana�cie centymetr�w ni�ej, zosta�by pora�ony pr�dem. Wysokie w�zki, wype�niaj�ce prawie ca�y prze�wit sztolni, uniemo�liwia�y jak�kolwiek pr�b� otwarcia mijanych przez sk�ad luk�w ewakuacyjnych znajduj�cych si� pomi�dzy Paulem a powierzchni�.
�ciany sztolni i jej sufit by�y coraz bli�ej.
O pu�ap niemal si� ociera�. Wyr�bany w granicie i kwarcu strop wznosi� si� i opada� w nier�wnych odst�pach. Paul wiedzia�, �e w niekt�rych miejscach w�zki z rud� prawie dotyka�y sklepienia sztolni. Je�li b�dzie trzyma� si� nisko, mo�e uda mu si� wyjecha� z w�zkiem, do kt�rego przylgn��, a� na powierzchni�. Uczepiony tylnej �cianki wagonika czu� jednak, �e jego chwyt s�abnie.
Podci�gn�� si� i u�o�y� p�asko na powierzchni urobku. Gdy kolejka zanurzaj�c si� w mrok opuszcza�a o�wietlon� sekcj� tunelu, sklepienie sztolni szorstko musn�o ty� g�owy le��cego na w�zku cz�owieka. Wbiwszy d�onie w drobne i ostre bry�ki, Paul ry� rozpaczliwie, usi�uj�c zagrzeba� si� w urobku. Rozchybotany, ha�a�liwy sk�ad pod��a� w g�r�. Pogr��ony w ciemno�ci Paul nie dostrzeg� obni�enia pu�apu, ku kt�remu si� zbli�a�...
Pe�ni�cy s�u�b� na powierzchni in�ynier dy�urny, zaalarmowany migotaniem bia�ego �wiate�ka na swej konsoli i p�niejszym sygna�em wy��czenia mocy w sztolni A, szed� ku jej wylotowi. Zbli�y� si� do otworu, a kilka minut p�niej do��czy� do niego szef nadzoru, kt�ry z uwagi na pierwsze zej�cie na d� nowego pracownika, �ledzi� dot�d sytuacj� na monitorach w swoim biurze.
- Ju� jad� - odezwa� si� in�ynier dy�urny, szczup�y m�czyzna r�wnie m�ody jak Paul, gdy us�yszeli pomruk motor�w odbijaj�cy si� wzd�u� �cian tunelu. - Ustawi� je.
- Troch� to trwa�o - mrukn�� szef nadzoru i zmarszczy� brwi. - Poczekajmy chwil� i sprawd�my, co tam si� zaci�o.
Czekali wi�c. S�yszeli coraz bli�szy grzechot i szcz�k z�batek. Pierwszy z w�zk�w wychyn�� na �wiat�o s�oneczne i zjecha� na p�aski grunt.
- A c� to? - spyta� nagle dy�urny. Zbli�aj�cy si� przedostatni w�zek ni�s� na sobie co�, co w p�mroku sztolni widzieli niezbyt wyra�nie.
Sk�ad przeje�d�a� obok. Interesuj�cy ich w�zek wyjecha� na powierzchni� i jasne �wiat�o dnia wyra�nie ukaza�o sylwetk� cz�owieka, nieruchom� i na wp� zagrzeban� w �adunku rudy.
- M�j Bo�e! - sapn�� szef nadzoru. - Niech pan zatrzyma te w�zki i pomo�e mi go wyci�gn��!
Lecz m�ody in�ynier dy�urny odwr�ci� si�, opar� o �cian� kruszarni spowitej d�ugimi cieniami g�r i zacz�� wymiotowa�.
Rozdzia� 3
Pracuj�cy po po�udniu, na dziennej zmianie recepcjonista hotelu Koh-I-Nor by� �wiadomy faktu, i� jego testy przydatno�ciowe wykaza�y, �e posiada dosy� szczeg�lny talent kaligraficzny. Zaj�ciem, kt�re najbardziej mu odpowiada�o by�a ornamentacja - dziedzina ma�o potrzebna wed�ug wsp�czesnych zasad prowadzenia hoteli. Dlatego recepcjonista �wiadomie rozwija� w sobie podstawow� cech� dobrej ornamentacji polegaj�c� na tym, �e powinno si� jej nie dostrzega�.
Gdy us�ysza� kroki zbli�aj�cego si� do recepcji go�cia, nawet nie podni�s� g�owy. Ozdobnym pismem, na karcie czerpanego papieru tworzy� list� aktualnie godnych uwagi go�ci hotelowych.
- Mam tu rezerwacj� - us�ysza� g�os przybysza. - Paul Formain.
- To doskonale - skwitowa� recepcjonista, dodaj�c kolejne nazwisko do swej listy i wci�� nie podnosz�c g�owy. Przerwa� na chwil�, by podziwia� zamaszyste i p�ynne P�tle, kt�rymi kunsztownie ozdobi� litery P i L.
Nieoczekiwanie poczu�, �e za r�k� chwyci�a go d�o� znacznie wi�ksza ni� jego w�asna. W chwycie obcego d�o� recepcjonisty by�a jak uwi�ziona mucha - nieznajomy nie mia�d�y� jej, ale czu�o si�, i� ma jeszcze du�y zapas krzepy. Zaskoczony i przestraszony recepcjonista przyjrza� si� przybyszowi.
Nieznajomy okaza� si� wysokim, m�odym cz�owiekiem, posiadaj�cym tylko jedno rami�, kt�rego d�o� trzyma�a recepcjonist� piekielnie mocno, cho� niedbale.
- S�ucham pana - rzek� recepcjonista. Jego g�os zabrzmia� nieco bardziej j�kliwie, ni� zamierzy�.
- Powiedzia�em - odpar� cierpliwie wysoki m�czyzna - �e mam tu rezerwacj�.
- Tak jest, prosz� pana. Oczywi�cie - recepcjonista podj�� ponown� pr�b� uwolnienia zgniatanej d�oni. Wysoki m�czyzna pu�ci� j� jakby po namy�le.
Recepcjonista szybko odwr�ci� si� do rejestru rezerwacji i wybra� nazwisko go�cia. Ekran rejestru wy�wietli� informacj�.
- Tak, prosz� pana. Oto jest. Oddzielny, pojedynczy.
Jaki wystr�j?
- Wsp�czesny.
- Oczywi�cie, panie Formain. Pok�j 1412. Windy w lewo i za rogiem. Dopilnuj�, by baga� dostarczono panu natychmiast po przybyciu. Dzi�kuj�...
Wysoki, jednor�ki m�czyzna ju� szed� w stron� wind. Recepcjonista popatrzy� w �lad za nim, a potem spojrza� na sw� r�k�. Na pr�b� poruszy� palcami. Nigdy przedtem nie pomy�la� o tym, jakim cudem techniki s� poruszaj�ce si� palce.
Na g�rze w pokoju 1412 Paul rozebra� si� i wzi�� prysznic. Gdy wyszed� z �azienki, jego walizka czeka�a ju� w niszy baga�owej w �cianie przy drzwiach. Na wp� odziany, popatrzy� na swoje odbicie w lustrze. Przed nim sta� szczup�y, muskularny m�czyzna w szarozielonych, lu�nych spodniach hotelowych, kt�re wyj�� z szafki w �azience. Widoczna nad spodniami g�rna cz�� jego cia�a by�a zdrowo opalona. Delikatne blizny po operacjach plastycznych ju� prawie znikn�y. Od czasu wypadku min�o osiem miesi�cy.
Kikut lewej r�ki Paula wygl�da� jak przykurczony. Powodowa� to nie tyle brak dalszej cz�ci ramienia, co kontrast z drug� r�k� Paula.
Jej regeneracja przebiega�a, zdaniem lekarzy, z niezwyk�� szybko�ci� i intensywno�ci�. Teraz, widoczna w odbiciu lustra, zwisa�a bez ruchu niczym konar lub gra� z ko�ci i musku��w. Nad z��czeni obojczyka i stawu barkowego g�rowa� jak ska�a mi�sie� kapturowy, poni�ej wida� by�o, sp�ywaj�ce ku w�z�om muskulatury �okcia, zbocza wa��w bicepsu i tricepsu. Dalej jeszcze, niczym �a�cuchy ni�szych wzg�rz, ci�gn�y si� sznury mi�ni przedramienia, zako�czone rumowiskiem muskulatury kciuka.
Paul czasami my�la� o swej prawej r�ce w�a�nie jak o konarze lub g�rskim zboczu. Przypomina�a ona pot�ny, niezwyci�ony taran z mi�ni, �ci�gien i ko�ci. W ci�gu minionych miesi�cy, dziel�cych wypadek w kopalni od chwili obecnej, podczas drugiego procesu rehabilitacji i regeneracji, w niej w�a�nie zagnie�dzi�a si� owa niezwyci�ona, najg��bsza cz�� jego osobowo�ci. Prawe rami� sta�o si� autonomiczn� cz�ci� Paula, kt�ra nie poddawa�a si� zw�tpieniu, a z pewno�ci� nie w�tpi�a w sam� siebie. Nie traci�a te� czasu, by tam, na dole ustawi� recepcjonist�.
By�o w tym fakcie co� niejasnego i niepokoj�cego. Niczym cz�owiek badaj�cy j�zykiem zbola�y z�b, Paul nieustannie odczuwa� pokus� pr�bowania si�y ramienia na r�nych rzeczach i za ka�dym razem zaskakiwa�y go rezultaty tych pr�b. Teraz na przyk�ad, stoj�c przed zwierciad�em, wyci�gn�� r�k� i zdj�� z szafki ubraniowej jedyny przedmiot zdobi�cy pok�j - odlany w kszta�cie tulipana, cynowy, kilkunastocentymetrowej wysoko�ci wazon z jedn�, wstawion� we� czerwon� r�. Wazon doskonale mie�ci� si� w d�oni i Paul podni�s� go, powoli zwi�kszaj�c si�� u�cisku.
Przez chwil� wydawa�o si�, �e grube metalowe �cianki naczynia nie ulegn�. Potem jednak wazon wolno zapad� si� w g��b, a� z�amana w po�owie �odygi r�a przechyli�a si� na bok, a przelana przez brzeg naczynia woda pociek�a po zaci�ni�tych palcach. Paul rozlu�ni� uchwyt, otworzy� d�o� i przyjrza� si� zmia�d�onemu naczyniu. Potem wrzuci� szcz�tki do stoj�cego obok szafki kosza i kilkakrotnie poruszy� palcami. Nawet nie zdr�twia�y. Po takim wysi�ku rami� powinno zesztywnie� i odm�wi� mu pos�usze�stwa. Tymczasem wcale tak si� nie sta�o.
Ubra� si� i zjecha� na parking mieszcz�cy si� w podziemiach hotelu. Pomi�dzy pustymi pojazdami znalaz� w�z jednoosobowy. Wsiad� i wybra� standardowe 4441, numer Zarz�du w ka�dym Kompleksie, mie�cie i o�rodku zamieszkanym przez wi�cej ni� pi��dziesi�t tysi�cy ludzi. Niewielki pojazd w��czy� si� do ruchu miejskiego i po pi�tnastu minutach przeni�s� Paula sze��dziesi�t kilometr�w dalej, pod terminal Zarz�du.
Paul zatwierdzi� sw� kart� kredytow� w Ksi��nicy Kompleksu Chicago i obs�uga skierowa�a go do kabiny na dziewi�tym pi�trze. W towarzystwie paru innych os�b stan�� na dysku transportowym, gdzie jego uwag� przyku�a ksi��ka, kt�r� trzyma�a jaka� dziewczyna.
Ksi��ka tkwi�a w niewielkiej, podr�cznej przegl�darce, z kt�rej ekranu wygl�da�a ku Paulowi ok�adka dzie�a. Z ok�adki za� spogl�da�y na niego ciemne okulary i zaci�ni�te, w�skie usta twarzy, kt�r� widzia� tamtego feralnego dnia w kopalni. To by�o to samo oblicze. Jedyna r�nica polega�a na tym, �e zamiast bia�ego ko�nierzyka i krawata, pod brod� Wielkiego Mistrza pyszni�a si� czerwonoz�ota, ceremonialna szata.
Na tle tej czerwieni i z�ota odci�ni�to czarne litery tytu�u ksi��ki: "NISZCZ".
Odrywaj�c wzrok od ok�adki, spojrza� na dziewczyn�. Patrzy�a na niego wyra�nie wstrz��ni�ta, on za� na widok jej twarzy poczu� w sobie bezg�o�ny wybuch. Znalaz� si� oko w oko z t� sam� dziewczyn�, kt�r� widzia� stoj�c� za Wielkim Mistrzem wtedy, gdy w kopalni ogl�da� transmisj� sprzed wej�cia do hotelu.
- Prosz� mi wybaczy� - odezwa�a si� teraz. - Przepraszam.
Odwr�ci�a si� i przeciskaj�c si� na o�lep pomi�dzy innymi pasa�erami dysku wysiad�a o jeden poziom wcze�niej, ni� zamierza� Paul.
Pod wp�ywem nag�ego impulsu ruszy� za ni�. Ona jednak szybko przepad�a w t�umie. Paul stwierdzi�, �e znalaz� si� w sekcji muzycznej biblioteki Zarz�du. Potr�cany przez przechodni�w sta� przez chwil�, na pr�no usi�uj�c dojrze� dziewczyn� ponad g�owami t�umu. P� kroku od niego ci�gn�� si� rz�d kabin. Zza uchylonych drzwi jednej z nich dolatywa�a cicha melodia pie�ni, nuconej przez �piewaj�c� sopranem kobiet�, kt�rej wt�rowa� powolny rytm dzwon�w...
W kwieciu jab�oni moje czekanie
Ta melodia ogarn�a Paula niczym dm�cy z dali wiatr i popychaj�cy go zewsz�d ludzie stali si� nagle nieobecni i niewa�ni jak cienie. By� to g�os dziewczyny z ksi��k�. Wiedzia� to, cho� us�ysza� tylko te kilka s��w w windzie. Muzyka ogarn�a go i poch�on�a, poruszaj�c w nim struny g��bokich uczu�, zbyt gwa�townych, by nazwa� je mi�o�ci� i zbyt wielkich, by okre�li� je mianem smutku.
D�ugie i s�odkie moje kochanie
S�owa i d�wi�ki by�y niczym wiatr lec�cy nad bezkresnym, o�nie�onym polem ku jaskini, gdzie palce wichury wygrywaj� kuranty na kryszta�ach lodowych sopli....
W jesiennych li�ciach i kwieciu wiosny
Moja t�sknota �ka� nie przestanie
Wysi�kiem woli uwolni� si� od czaru.
Co� w nim zgas�o. Sta� i patrzy� wok� siebie, ponownie �wiadom obecno�ci innych ludzi. Dobiegaj�ca z kabiny melodia ponownie sta�a si� w�t�� nici� d�wi�k�w, s�yszanych na tle szmeru krok�w i pomruku rozm�w przypominaj�cych szum morza.
Rozejrza� si� dooko�a; ze wszystkich stron otacza�y go tylko rega�y sekcji muzycznej. Czar i urok gdzie� znikn�y.
Dziewczyna r�wnie�.
Uda� si� na dziewi�te pi�tro i znalaz� woln� kabin�. Usiad�, zamkn�� drzwi i stukaj�c w klawiatur�, za��da� listy miejscowych psychiatr�w, podaj�c sw�j niedawno zarejestrowany numer kredytowy. Po chwili namys�u dorzuci� poprawk�, �e lista powinna ogranicza� si� tylko do tych psychiatr�w, kt�rzy w przesz�o�ci zajmowali si� problemami amputacji. Ekran przed Paulem rozb�ysn��, sygnalizuj�c przyj�cie poprawki, pojawi� si� te� na nim komunikat, i� na odpowied� przyjdzie poczeka� dziesi�� do pi�tnastu minut.
Paul usiad� wiec wygodniej. Potem pod wp�ywem impulsu wybra� tytu� ksi��ki, kt�r� nios�a ze sob� dziewczyna, potwierdzi� ch�� nabycia jednego egzemplarza i po up�ywie sekundy ze szczeliny podajnika na biurko przed nim wysun�a si� standardowa przegl�darka.
Podni�s� j�. Odni�s� wra�enie, �e twarz z ok�adki patrzy na� z drwin�, jakby raduj�c si� jakim�, sobie tylko wiadomym sekretem. By�a to ta sama twarz, kt�r� widzia� na ekranie w kopalni, ale wtedy jej rysy nie dawa�y si� z�o�y� w jedno wyraziste oblicze. Teraz m�g� obejrze� j� ca��. By�o w niej co� niew�a�ciwego. Co�, co budzi�o sprzeciw. Nie patrzy� na ludzk� twarz, ale na woskow� mask� bez �ycia i wyrazu. Dotkn�� przycisku, by zmieni� wizerunek ok�adki na obraz pierwszej strony.
Na tle bia�ego papieru, raz jeszcze pojawi�y si� litery tytu�u:
"NISZCZ"
Walter Blunt
Paul odwr�ci� t� stron� i zacz�� czyta� pierwsze wiersze wst�pu, napisanego przez nie znanego mu autora. Szybko przebieg� wzrokiem kilka stron.
Dowiedzia� si�, i� Walter Blunt urodzi� si� jako syn maj�tnych rodzic�w. Jego rodzina posiada�a kontrolny pakiet akcji jednej z wielkich szk� hodowlanych tu�czyka b��kitnego. M�ody Blunt prowadzi� �ycie bogatego pr�niaka, a� do dnia, kiedy to poluj�c na jelenie w g�uszy Lak� Superior, wraz z kilkoma my�liwymi zosta� pochwycony w obj�cia nag�ej �nie�ycy, kt�ra zerwa�a si� grubo za wcze�nie jak na t� por� roku.
Czterech cz�onk�w grupy Blunta umar�o z wyczerpania i zimna. Blunt, mieszczuch z urodzenia i r�wnie jak tamci niezahartowany, w krytycznym momencie stworzy� koncepcj� Alternatywnych Si� Istnienia i w zamian za mo�liwo�� przetrwania, ofiarowa� im swoje us�ugi. Potem mimo k��liwej wichury i t�ej�cego mrozu, kt�rym m�g� przeciwstawi� jedynie lekk� odzie� my�liwsk�, Blunt zdo�a� bezpiecznie wydosta� si� z las�w, a nast�pnie dotar� do schroniska pe�en si� i nawet niezmarzni�ty.
Po tym do�wiadczeniu po�wi�ci� si� Si�om Alternatywnym. W ci�gu ca�ego swego �ycia stworzy� i zorganizowa� Gildi� Or�downik�w, inaczej zwan� Societe Chanterie, w�r�d kt�rych znale�li si� wszyscy p�niejsi badacze Si� Alternatywnych. Celem Gildii by�o g�oszenie konieczno�ci powszechnej akceptacji zasady pozytywnej destrukcji. Jedynie bowiem destrukcja mog�a okre�li� stosunek Ludzko�ci do Si� Alternatywnych, jedynie za� Alternatywne Si�y i ich prawa posiada�y do�� mocy, by uratowa� Ludzko�� przed pu�apk� cywilizacji technicznej, kt�ra zamyka�a si� wok� niej, jak kropla �ywicy wok� uwi�zionej muchy.
�agodny d�wi�k brz�czyka przyci�gn�� uwag� Paula ku ekranowi. Zobaczy� na nim list� nazwisk, adres�w i numer�w telefonicznych. Korzystaj�c ze znajduj�cej si� poni�ej ekranu klawiatury wystuka� informacj� dla wszystkich lekarzy, kt�rych nazwiska znalaz�y si� na li�cie:
W wypadku, kt�ry zdarzy� si� blisko osiem miesi�cy temu, straci�em obie r�ce. Do dnia dzisiejszego m�j organizm odrzuca wszelkie pr�by wszczepienia zal��ka regeneracji lewego ramienia. Zwykle badania fizjologiczne nie wyja�ni�y przyczyny tego braku tolerancji. Lekarze poradzili mi, abym zbada�, czy u pod�o�a odrzut�w nie le�� przyczyny natury psychicznej. Zaproponowano mi te�, bym skorzysta� z us�ug tutejszych psychiatr�w, poniewa� oddali oni wielkie us�ugi ludziom, kt�rzy przeszli amputacje. Czy by�by pan (pani) uprzejmy (a) zaj�� si� moim przypadkiem?
Paul Allen Formain
Akta nr 432 36 47865 2551 OG3 K122b
Pok�j 1412, hotel Koh-I-Nor Kompleks Chicago
Wsta�, wzi�� ksi��k�, kt�r� naby� przed chwil� i wr�ci� do hotelu. Podczas jazdy i po powrocie do swego pokoju czyta� dalej dzie�o Blunta. Rozci�gni�ty na ��ku hotelowym poch�ania� fascynuj�c� mieszank� czystych bzdur i niezaprzeczalnych fakt�w, przez kt�r� przebija�o nagl�ce wezwanie, by czytelnik niezw�ocznie rozpocz�� nauki pod kierunkiem jakiego� u�wiadomionego ju� adepta Gildii. Nagrod� za pomy�lne odbycie studi�w mia�a by� pot�ga, przewy�szaj�ca wszystko, co kiedykolwiek �ni�o si� komukolwiek o mo�liwo�ciach magii.
By�o to zbyt zabawne, by rzecz potraktowa� powa�nie.
Paul zmarszczy� brwi.
Nagle stwierdzi�, �e dotyka ksi��ki bardzo ostro�nie. By�a ona nieruchoma w sensie fizycznym, ale wibracje, kt�re z niej emanowa�y, mrozi�y szpik w ko�ciach. W pokoju zapad�a dzwoni�ca w uszach cisza. Paul poczu�, �e zbli�a si� jeden z jego atak�w. Jak wilk wietrz�cy pu�apk�, z wysi�kiem zachowa� spok�j. Niebawem �ciany pokoju tchn�y ku niemu znanym podmuchem. �piew ciszy wzm�g� si�. Miejsce i chwila przem�wi�y do niego:
NIEBEZPIECZE�STWO.
Od�� t� ksi��k�.
Cisza roz�piewa�a si� g�o�niej, t�umi�c wra�enia innych zmys��w...
Niebezpiecze�stwo, odpar�a niepokonana cz�� jego osobowo�ci, jest s�owem wymy�lonym przez dzieci, kt�re dla doros�ych nie ma �adnego znaczenia.
Prawa r�ka nacisn�a przycisk i odwr�ci�a stron�. Paul przeczyta� tytu� nowego rozdzia�u:
SI�Y ALTERNATYWNE A ODRASTANIE UTRACONYCH CZ�ONK�W I REGENERACJA ZW�OK
Regeneracja utraconych cz�ci cia�a drog� epimorfozy lub odrostu, kt�rego zacz�tkiem jest uformowanie na powierzchni rany blastemu, czyli zal��ka, jest mo�liwa tylko dzi�ki stymulacji Sil Alternatywnych. Zjawiska te znajduj� swe wyt�umaczenie i �r�d�o w celowym dzia�aniu autodestrukcyjnym. Jak w ka�dym przypadku manipulacji Si�ami Alternatywnymi, mechanizm zjawiska jest prosty, o ile tylko zrozumie si� kierunek dzia�ania Sil. W tym przypadku jest on skierowany przeciwko Ewolucji (blokuj�c biernie dzia�anie Sil Natury) i przeciwko Post�powi (aktywnie dzia�aj�c wbrew Si�om Natury). Zasady te s� nie tylko negatywne statycznie, ale dynamicznie, tak i� z ich dynamizmu wynikaj� si�y dostarczaj�ce energii niezb�dnej do procesu regeneracji...
W tej chwili, przerywaj�c dzia�anie zakl�cia, w pokoju Paula rozdzwoni� si� telefon. Wszystko wr�ci�o do normy i ksi��ka przesta�a wysy�a� tajemnicze wibracje. Ze swego ��ka zobaczy�, �e rozja�nia si� ekran nad aparatem.
- Notatka z Zarz�du, odpowied� na pa�skie poszukiwania - rozleg� si� mechaniczny g�os spod ekranu.
Wkr�tce pojawi�a si� lista nazwisk z towarzysz�cymi im stopniami naukowymi. Nazwiska gas�y kolejno, a� wreszcie pozosta�o tylko jedno. Paul odczyta� je unosz�c lekko g�ow�.
DR ELIZABETH WILLIAMS
W chwil� p�niej obok tego nazwiska pojawi�o si� s�owo Przyj�te. Paul od�o�y� ksi��k� na stolik obok ��ka.
Rozdzia� 4
Jak si� pan czuje? By� to g�os kobiety. Paul otworzy� oczy. Nad fotelem, w kt�rym siedzia�, sta�a dr Elizabeth Williams. Od�o�y�a strzykawk� ultrad�wi�kow� na biurko i okr��y�a je, aby zasi��� naprzeciwko pacjenta.
- Czy co� m�wi�em? - Paul wyprostowa� si� w fotelu.
- Chce pan wiedzie�, czy odpowiada� pan na moje pytania? Nie.
Dr Williams spojrza�a na� zza biurka. By�a niewysok�, kr�p� kobiet� o br�zowych oczach i zupe�nie przeci�tnej twarzy.
- Od jak dawna wie pan o swojej wysokiej odporno�ci na hipnoz�?
- A opiera�em si�? - spyta� Paul. - S�dzi�em, �e usi�uj� wsp�pracowa�.
- Od jak dawna?
- Od tego wypadku z �odzi�. To by�o pi�� lat temu. - Paul spojrza� na ni� ponownie. - C� wi�c m�wi�em?
Dr Williams spojrza�a mu w oczy.
* Nazwa� mnie pan g�upi� bab�.
Paul mrugn�� szelmowsko.
- Tylko tyle? - spyta�. - Nie powiedzia�em niczego wi�cej?
- To wszystko - ponownie spojrza�a na Paula ponad biurkiem. Wyczu� emanuj�c� od niej ciekawo�� i pewn� samotno��. - Paul, czy jest co�, czego powinien si� pan obawia�?
- Obawia�? - powt�rzy� pytanie i zmarszczy� brwi. - Obawia� si�...? W�a�ciwie to nie. Nie.
- Mo�e co� pana gn�bi? Zastanowi� si� kr�tko.
- Nie, nie w tej chwili - odpowiedzia� w ko�cu. - Nie istnieje nic takiego, co mog�oby mnie przygn�bi�.
- Mo�e czuje si� pan nieszcz�liwy?
U�miechn�� si�. Potem, do�� nieoczekiwanie, zmarszczy� brwi.
- Nie - odpar� i zawaha� si�. - To znaczy, tak s�dz�.
- Wi�c po co pan do mnie przyszed�? Spojrza� na ni� ze zdziwieniem.
- No jak to, z powodu mej r�ki...
- A nie dlatego, i� osierocono pana w dzieci�stwie? Nie dlatego, �e zawsze p�dzi� pan �ycie samotnika, kt�ry nie ma nawet przyjaci�? Nie dlatego, �e pi�� lat temu usi�owa� pan pope�ni� samob�jstwo w �odzi i ponownie spr�bowa� pan w kopalni, mniej ni� rok temu?
- Wolnego! - przerwa� jej Paul. Spojrza�a na niego uprzejmie i pytaj�co.
- S�dzi pani, �e sam zaaran�owa�em te wypadki, bo chcia�em si� zabi�?
- A nie powinnam tak my�le�?
- Jasne, �e nie.
- Dlaczego?
- No bo... - i nagle Paul zrozumia� wszystko. Poj�� te�, �e ona niczego nie dostrzega. Patrzy� na ni� i na jego oczach dr Williams jakby si� postarza�a i zapad�a w sam� siebie. Wsta� z fotela. - To nie ma znaczenia - powiedzia�.
- Paul, powinien pan to przemy�le�.
- Nie omieszkam. Przemy�l� wszystko.
- To dobrze - nie wsta�a ze swego miejsca i wbrew brzmi�cej w jej g�osie pewno�ci siebie, nie by�a ju� tak spokojna, jak na pocz�tku tej rozmowy. - Termin nast�pnej wizyty uzgodni pan z recepcjonistk�.
- Dzi�kuj� - odpar�. - �egnam.
- Mi�ego popo�udnia, panie Formain.
Wyszed� z gabinetu. W poczekalni recepcjonistka podnios�a na� spojrzenie znad segregatora.
- Panie Formain? - pochyli�a si� nad aktami. - Czy chce pan um�wi� si� na nast�pn� wizyt� ju� teraz?
- Nie - odpar� Paul. - Raczej nie.
Kilka pi�ter, dziel�cych biuro dr Williams od parteru, pokona� pieszo. Na parterze znalaz� publiczn� rozm�wnic�. Wszed� do �rodka i zamkn�� za sob� drzwi. Czu� si� jak nowo narodzony. Przesuwaj�c palcami po klawiaturze za��da� listy mieszkaj�cych w okolicy cz�onk�w Gildii Or�downik�w. Ekran roz�wietli� si� nazwiskami.
Walter Blunt, Wielki Mistrz (brak numeru telefonu)
Jason Warren, Nekromanta, Sekretarz Gildii Or�downik�w, numer telefonu 66 433 35246
Kantela Maki (brak numeru telefonu)
Morton Brown, 66 433 67420
Warra, Mag, 64 256 89235
(lista powy�sza, zgodnie z �yczeniem abonenta, zawiera tylko nazwiska starszyzny Gildii)
Paul wybra� numer 66 433 35246. Ekran zab�ys� biel�, up�yn�o jednak p� minuty, zanim pojawi�a si� na nim twarz jednego z ludzi, kt�rych Paul ogl�da� na ekranie telewizora rok temu w kopalni. By�a to twarz tego m�odego, chudego bruneta o g��boko osadzonych, patrz�cych uporczywie oczach.
- Nazywani si� Paul Formain - oznajmi� Paul. - Chcia�bym m�wi� z Jasonem Warrenem.
- To ja. O co chodzi?
- W�a�nie przeczyta�em ksi��k� Waltera Blunta, gdzie napisano, �e Si�y Alternatywne mog� spowodowa� odrost utraconych cz�ci cia�a - Paul przesun�� si� tak, aby rozm�wca m�g� zobaczy� jego pusty, lewy r�kaw.
- Pojmuj� - Warren celowa� w niego swymi nieruchomymi oczami. - I c� dalej?
- Chcia�bym pom�wi� o tym z panem.
- S�dz�, �e da�oby si� to za�atwi�. Kiedy chcia�by pan do mnie zajrze�?
- Teraz - wypali� Paul.
Ciemne brwi na ekranie drgn�y nieznacznie.
- Teraz?
- Liczy�em na to - nie ust�powa� Paul.
- Doprawdy?
Paul czeka� bez s�owa.
- No dobrze, w takim razie niech pan przyje�d�a. - Ekran zgas� nagle, ale Paul widzia� na nim jeszcze przez chwil� pozosta�o�� obrazu - ciemn� twarz, kt�ra wpatrywa�a si� we� ze szczeg�ln� uwag� i napi�ciem. Wsta� i westchn�� z ulg�. Wyszed� nie my�l�c ju� o tej sekundzie objawienia, kt�rego dozna� w gabinecie Elizabeth Williams. Wtedy w�a�nie nieoczekiwanie poj��, �e jej praktyka i wykszta�cenie, w jego przypadku, uniemo�liwia�y dotarcie do istoty rzeczy. Ona niczego nie rozumia�a. Prawda ta porazi�a go niczym eksplozja. Dr Williams by�a jak kto�, kto usi�uje zmierzy� pr�dko�� �wiat�a za pomoc� zwyk�ego stopera, dlatego �e ufa temu narz�dziu. A je�li ona nie ustrzeg�a si� tego b��du, to pewnie i psychiatra w San Diego, do kt�rego uda� si� po wypadku z �odzi�, pope�ni� t� sam� pomy�k�.
Paul przyst�pi� do dzia�ania bez chwili namys�u, ale instynkt m�wi� mu, �e si� nie myli. Do tej pory szuka� pomocy opieraj�c si� na �a�osnej i zniekszta�caj�cej rzeczywisty obraz �wiata wierze w skuteczno�� r�cznych stoper�w. Gdzie� tam, przekonywa� sam siebie, musi by� g��bsza wiedza. Ulg� przynosi� mu fakt, i� wyrusza na poszukiwania pozbywszy si� uprzedze� i z rozbudzonym umys�em.
Rozdzia� 5
Gdy Paul przekroczy� drzwi apartamentu Jasona Warrena, ujrza�, �e w pomieszczeniu tym, przypominaj�cym po��czenie salonu i biura, byli ju� inni ludzie.
Niewielka grupka wy�ania�a si� w�a�nie z pokoju w g��bi. Paul dostrzeg� ich tylko przelotnie. Jedn� z tych os�b rozpozna� ze zdumieniem. By�a ni� dziewczyna, kt�r� widzia� w bibliotece. Obok szed� bezbarwny go�� w �rednim wieku, roztaczaj�cy wok� siebie atmosfer� spokojnej fachowo�ci. On r�wnie� towarzyszy� dziewczynie i Bluntowi rok temu. Przez kr�tk� chwil� Paul zastanawia� si�, czy i Blunt jest gdzie� niedaleko. Potem przesta� o tym my�le�. Stwierdzi� bowiem, i� patrzy w�a�nie na ciemn�, bystr� twarz Jasona Warrena.
- Paul Formain - przedstawi� si�. - Telefonowa�em...
- Prosz� usi���. - Warren skinieniem d�oni wskaza� Paulowi krzes�o, sam za� zaj�� stoj�ce naprzeciw. Obserwowa� Paula nie kryj�c zainteresowania, jak dziecko nie�wiadome pope�nianego nietaktu. - Czym mog� panu s�u�y�?
Paul r�wnie� obrzuci� rozm�wc� taksuj�cym spojrzeniem. Warren siedzia� niedbale, niemal pok�adaj�c si� na fotelu, ale jego szczup�e cia�o instynktownie utrzymywa�o r�wnowag�, jak cia�o tancerza lub atlety w szczytowej formie. Wida� by�o, �e m�g�by b�yskawicznie zerwa� si� na nogi.
- Chcia�bym, aby odros�o mi rami� - oznajmi� Paul.
- A, tak - odpar� Warren zerkaj�c w stron� telefonu. - Po rozmowie z panem zasi�gn��em o panu informacji z dost�pnych �r�de�. - Jest pan in�ynierem.
- By�em - stwierdzi� Paul, nieco zdumiony brzmi�c� w jego g�osie nutk� goryczy.
- Wierzy pan w Si�y Alternatywne?
- Nie - przyzna� si� Paul. - M�wi�c szczerze, to nie.
- Ale s�dzi pan, �e dzi�ki nim mo�e odzyska� rami�?
- Zawsze to jaka� szansa.
- No tak - skwitowa� Warren. - Oto in�ynier. Praktyczny realista, dop�ki co� dzia�a, nie obchodzi go zasada dzia�ania.
- To tylko cz�� prawdy - zaprotestowa� Paul.
- Ale dlaczego zawraca pan sobie g�ow� Si�ami Alternatywnymi? Dlaczego po prostu nie wyhodowa� pan nowego ramienia, korzystaj�c z banku zal��k�w?
- Pr�bowa�em - przyzna� Paul. - Nie przyj�y si�.
Przez kilka sekund Warren siedzia� w ca�kowitym bezruchu. Paul nie dostrzeg� �adnej zmiany w wyrazie jego twarzy lub postawy, odni�s� jednak wra�enie, i� nagle w umy�le rozm�wcy uruchomi� si� jaki� subtelny mechanizm.
- Prosz� - rzek� Warren, wolno i wyra�nie wymawiaj�c s�owa - niech mi pan wszystko opowie.
I Paul spe�ni� t� pro�b�. Kiedy m�wi�, Warren siedzia� w milczeniu i s�ucha�. Przez ca�y kwadrans, jaki zaj�a Paulowi relacja, jego rozm�wca nie drgn�� ani razu. I do�� nieoczekiwanie Paul przypomnia� sobie, u kogo widzia� ju� tak� zdolno�� koncentracji. Kiedy� obserwowa� wy��a wystawiaj�cego ptaka: nos wysuni�ty do przodu, tworz�cy jedn� lini� z grzbietem i ogonem, uniesiona �apa, a ca�o�� nieruchoma jak �mier� na starej ikonie.
Gdy Paul sko�czy�, Warren milcza� jeszcze przez chwil�. Bez s�owa, nie poruszaj�c �adnym zb�dnym mi�niem, uni�s� praw� r�k� i wyci�gn�� ku Paulowi palec wskazuj�cy. Ruch ten mia� w sobie co� z nieuchronno�ci dzia�ania maszyny lub chylenia si� wierzcho�ka �ci�tego drzewa.
- Prosz� patrze� na m�j palec - odezwa� si� monotonnym g�osem. - Prosz� patrze� na sam koniec mojego palca. Niech pan patrzy bardzo uwa�nie. Na ko�cu palca, pod paznokciem, widzi pan ma�� czerwon� plamk�. To kropla krwi, wyp�ywaj�cej spod paznokcia. Widzi pan, jak nabrzmiewa. Robi si� coraz wi�ksza. Za chw