1771

Szczegóły
Tytuł 1771
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

1771 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 1771 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

1771 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

DEAN KOONTZ Drzwi do grudnia CZʌ� PIERWSZA SZARY POK�J �RODA 2.50 - 8.00 1 Laura sko�czy�a si� ubiera�, podesz�a do drzwi frontowych i zobaczy�a, �e samoch�d patrolowy Departamentu Policji Los Angeles w�a�nie hamuje przy kraw�niku. Wysz�a z domu, zatrzasn�a drzwi i pospiesznie ruszy�a chodnikiem. Ostre kolce zimnego deszczu przybija�y noc do miasta. Nie zabra�a parasola. Nie pami�ta�a, do kt�rej szafy go wetkn�a, i nie chcia�a traci� czasu na szukanie. Grzmot przetoczy� si� po ciemnym niebie, ale Laura ledwie zauwa�y�a ten z�owieszczy odg�os. Jej serce wali�o tak mocno, �e zag�usza�o wszelkie nocne ha�asy. Czarno-bia�e drzwi po stronie kierowcy otwar�y si� i wysiad� umundurowany policjant. Zobaczy� j�, wsiad� z powrotem, si�gn�� ponad fotelem i otworzy� przednie drzwi po stronie pasa�era. Zaj�a miejsce obok niego i zatrzasn�a drzwi. Zimn�, dr��c� d�oni� odgarn�a wilgotny kosmyk w�os�w z twarzy i wsun�a za ucho. W�z patrolowy pachnia� silnie sosnowym �rodkiem dezynfekuj�cym i s�abo wymiocinami. - Pani McCaffrey? - zapyta� m�ody policjant. - Tak. - Nazywani si� Carl Quade. Zawioz� pani� do porucznika Haldane'a. - I do mojego m�a - przypomnia�a zaniepokojona. - Nic o tym nie wiem. - Powiedziano mi, �e znale�li Dylana, mojego m�a. - Na pewno porucznik Haldane wszystko pani wyja�ni. Zakrztusi�a si�, zakaszla�a, potrz�sn�a g�ow� z obrzydzeniem. - Przepraszam za ten smr�d - powiedzia� Quade. - Dzisiaj wieczorem zatrzyma�em faceta za jazd� po pijanemu i zachowywa� si� jak �winia. To nie od fetoru jej �o��dek kurczy� si� i skr�ca�. Mdli�o j�, poniewa� kilka minut temu otrzyma�a wiadomo�� przez telefon, �e znale�li jej m�a, ale nie wspomnieli o Melanie. A je�li Melanie nie by�o z Dylanem, to gdzie by�a? Zagin�a? Nie �yje? Nie. Nie do pomy�lenia. Laura zakry�a usta d�oni�, zacisn�a z�by, wstrzyma�a oddech i czeka�a, a� md�o�ci ust�pi�. - Dok�d... dok�d jedziemy? - zapyta�a. - Do domu w Studio City. Niedaleko. - Czy tam znale�li Dylana? - Je�li pani powiedzieli, �e go znale�li, to pewnie tam. - Jak na niego trafili? Nawet nie wiedzia�am, �e go szukacie. Na policji powiedzieli mi, �e nie zajmuj� si� takimi sprawami... to nie nale�y do ich jurysdykcji. My�la�am, �e ju� nigdy wi�cej go nie zobacz�... ani Melanie. - Musi pani porozmawia� z porucznikiem Haldane'em. - Widocznie Dylan obrabowa� bank czy co� w tym rodzaju. - Nie potrafi�a ukry� rozgoryczenia. - Kradzie� dziecka matce nie wystarczy, �eby zainteresowa� policj�. - Prosz� zapi�� pas. Nerwowo gmera�a przy pasie, kiedy odje�d�ali od kraw�nika. Quade zawr�ci� na �rodku opustosza�ej, smaganej deszczem jezdni. - Co z Melanie? - zapyta�a Laura. - Jak to? - Z moj� c�rk�. Nic jej nie jest? - Przepraszam. O tym te� nic nie wiem. - Czy by�a z moim m�em? - W�tpi�. - Nie widzia�am jej od... prawie od sze�ciu lat. - Sp�r o opiek�? - Nie. On j� porwa�. - Naprawd�? - No, prawnicy nazwali to odebraniem opieki, ale dla mnie to by�o po prostu porwanie. Gniew i �al znowu ni� zaw�adn�y, kiedy pomy�la�a o Dylanie. Pr�bowa�a pokona� te emocje, st�umi� w sobie nienawi��, poniewa� nagle dozna�a niezwyk�ego wra�enia, �e B�g na ni� patrzy, �e j� os�dza i je�li dostrze�e w niej nienawi�� lub negatywne my�li, w�wczas postanowi, �e nie zas�uguje na odzyskanie c�reczki. Szale�stwo. Nic nie mog�a poradzi�. Strach doprowadza� j� do szale�stwa. I tak os�ab�a ze strachu, �e przez chwil� nawet nie mia�a si�y oddycha�. Dylan. Laura zastanawia�a si�, jak to b�dzie znowu stan�� z nim twarz� w twarz. Co m�g�by jej powiedzie�, �eby wyt�umaczy� swoj� zdrad� - i co ona mog�aby mu powiedzie�, �eby nale�ycie wyrazi� w�ciek�o�� i b�l? Dr�a�a przez ca�y czas, ale teraz zacz�a gwa�townie dygota�. - Dobrze si� pani czuje? - zapyta� Quade. - Tak - sk�ama�a. Quade nie odezwa� si�. Z w��czonym kogutem na dachu, ale bez syreny p�dzili przez sieczon� deszczem wschodni� cz�� miasta. Kiedy przeje�d�ali przez g��bokie ka�u�e, woda pryska�a na obie strony, upiornie fosforyzuj�ca, niczym spienione bia�e kurtyny rozst�puj�ce si� przed nimi. - Ona ma teraz dziewi�� lat - powiedzia�a Laura. - To znaczy moja c�rka. Nie mog� panu poda� dok�adnego rysopisu. Bo kiedy j� ostatnio widzia�am, mia�a tylko trzy latka. - Niestety nie widzia�em �adnej dziewczynki. - Jasne w�osy. Zielone oczy. Gliniarz nie odpowiedzia�. - Melanie musia�a by� z Dylanem - rzuci�a desperacko Laura, rozdarta pomi�dzy rado�ci� a przera�eniem. Tak bardzo si� cieszy�a, �e znowu zobaczy Melanie, i tak bardzo si� ba�a, �e dziewczynka nie �yje. Laura cz�sto �ni�a, �e znajduje okropnie zmasakrowane zw�oki c�rki. Teraz podejrzewa�a, �e powracaj�cy koszmar oka�e si� proroczy. - Ona musia�a by� z Dylanem. Przecie� by�a z nim przez te wszystkie lata, sze�� d�ugich lat, wi�c dlaczego nie teraz? - Dojedziemy za kilka minut - poinformowa� j� Quade. - Porucznik Haldane odpowie pani na wszystkie pytania. - Nie budziliby mnie o wp� do trzeciej nad ranem, nie wyci�galiby z domu w �rodku burzy, gdyby nie znale�li te� Melanie. Na pewno j� znale�li. Quade skupi� si� na prowadzeniu samochodu, a jego milczenie by�o gorsze od wszelkich s��w. Wycieraczki szoruj�ce po przedniej szybie nie mog�y ca�kowicie oczy�ci� szk�a. Lepka warstewka wilgoci zniekszta�ca�a �wiat za oknem, wi�c Laura mia�a uczucie, jakby jecha�a przez sen. D�onie jej si� poci�y. Wytar�a je o d�insy. Czu�a krople potu �ciekaj�ce spod pach, sp�ywaj�ce po bokach. Mdl�cy supe� w �o��dku zacisn�� si� mocniej. - Czy ona jest ranna? - zapyta�a. - O to chodzi? Dlatego nie chce pan nic o niej powiedzie�? Quade zerkn�� na ni�. - Naprawd�, pani McCaffrey, nie widzia�em w tamtym domu �adnej dziewczynki. Niczego przed pani� nie ukrywam. Laura osun�a si� w fotelu. Zbiera�o jej si� na p�acz, ale powstrzymywa�a si� z ca�ej si�y. �zy to przyznanie, �e straci�a wszelk� nadziej� na odnalezienie �ywej Melanie, a gdyby straci�a nadziej� (kolejna szale�cza my�l), dos�ownie by�aby odpowiedzialna za �mier� dziecka, poniewa� (jeszcze wi�kszy ob��d) mo�e dalsz� egzystencj� Melanie, podobnie jak Blaszanego Dzwoneczka z "Piotrusia Pana", podtrzymywa�a jedynie sta�a i �arliwa wiara. Laura zdawa�a sobie spraw�, �e tkwi w szponach cichej histerii. Sam pomys�, �e dalsze istnienie Melanie zale�y od wiary i opanowania jej matki, by� solipsystyczny i irracjonalny. Niemniej uchwyci�a si� tej my�li, prze�kn�a �zy, zmobilizowa�a ca�� wiar�, jak� zdo�a�a z siebie wykrzesa�. Wycieraczki stuka�y monotonnie, deszcz b�bni� g�ucho po dachu, opony sycza�y na mokrym asfalcie, a Studio City wydawa�o si� r�wnie odleg�e jak Hongkong. Zjechali z Bulwaru Ventura w Studio City, osiedlu o chaotycznej architekturze: domy w stylu hiszpa�skim, tudorowskim, kolonialnym, Cape Cod i postmodernistycznym sta�y st�oczone jeden przy drugim. Osiedle nazwano po starym studiu filmowym Republic, gdzie przed nastaniem telewizji nakr�cono wiele niskobud�etowych western�w. Wi�kszo�� nowych mieszka�c�w Studio City stanowili scenarzy�ci, malarze, arty�ci, rzemie�lnicy, muzycy i fachowcy wszelkich rodzaj�w, uchod�cy z wolno, lecz nieub�aganie podupadaj�cych dzielnic takich jak Hollywood, kt�rzy obecnie toczyli walk� o styl �ycia z dawnymi w�a�cicielami dom�w. Oficer Quade zatrzyma� si� przed skromnym wiejskim domem w spokojnym zau�ku, obsadzonym nagimi w zimie drzewami oraz india�skim laurem o bujnym listowiu. Kilka pojazd�w parkowa�o na ulicy, mi�dzy innymi dwa musztardowo-zielone fordy sedany, dwa inne czarno-bia�e i szara furgonetka z god�em miasta na drzwiach. Lecz inna furgonetka przyci�gn�a uwag� Laury, poniewa� na podw�jnych tylnych drzwiach mia�a wypisane s�owo KORONEK. O Bo�e, nie. Prosz�, nie. Laura zamkn�a oczy i pr�bowa�a sobie wm�wi�, �e to jest tylko sen, z kt�rego telefon wyrwa� j� tak bezwzgl�dnie. Przecie� wezwanie na policj� mog�o stanowi� cz�� koszmaru. W takim razie Quade r�wnie� nale�a� do koszmaru. I ten dom. Laura obudzi si� i wszystko zniknie. Ale kiedy otworzy�a oczy, furgonetka koronera ci�gle tam sta�a. Okna domu przes�ania�y ci�kie kotary, lecz ca�y front sk�pany by� w ostrym �wietle przeno�nych lamp �ukowych. Srebrzysty deszcz siek� uko�nie przez jasny blask, dr��ce cienie targanych wiatrem zaro�li pe�za�y po �cianach. Umundurowany policjant w pelerynie pe�ni� wart� przy kraw�niku. Drugi policjant sta� pod daszkiem os�aniaj�cym drzwi frontowe. Mieli za zadanie odstrasza� ciekawskich s�siad�w i innych gapi�w, chocia� p�na pora i fatalna pogoda wykona�y za nich ca�� robot�. Quade wysiad� z samochodu, ale Laura nie mog�a si� ruszy�. Kierowca nachyli� si� do niej i powiedzia�: - To tutaj. Laura kiwn�a g�ow�, ale wci�� siedzia�a bez ruchu. Nie chcia�a wej�� do domu. Wiedzia�a, co tam znajdzie. Melanie. Martw�. Quade odczeka� chwil�, potem obszed� samoch�d i otworzy� drzwi. Wyci�gn�� do niej r�k�. Wiatr nap�dza� grube krople zimnego deszczu do wn�trza samochodu. Quade zmarszczy� brwi. - Pani McCaffrey? Pani p�acze? Nie mog�a oderwa� wzroku od furgonetki koronera. Kiedy samoch�d odjedzie z ma�ym cia�em Melanie, zabierze ze sob� tak�e nadziej� Laury i pozostawi jej przysz�o�� r�wnie martw� jak c�rka. G�osem dr��cym tak silnie, jak targane wiatrem listki na krzewach laurowych, powiedzia�a: - Pan mnie ok�ama�. - H�? Hej, wcale nie, naprawd�. Nie chcia�a na niego patrze�. Wci�gn�� powietrze przez z�by z dziwacznym ko�skim prychni�ciem, niezbyt stosownym w danych okoliczno�ciach, i powiedzia�: - No tak, mamy tutaj spraw� zab�jstwa. Znale�li�my kilka cia�. Wezbra� w niej krzyk i chocia� go powstrzyma�a, st�umione napi�cie bole�nie pali�o j� w piersi. Quade szybko ci�gn��: - Ale pani c�reczki tam nie ma. Nie znale�li�my jej zw�ok. Przysi�gam, �e nie by�o cia�a. Laura wreszcie odwzajemni�a jego spojrzenie. Wydawa� si� szczery. Nie mia�o sensu ok�amywanie jej teraz, skoro za chwil� i tak pozna prawd�. Wysiad�a z samochodu. Quade wzi�� j� za rami� i poprowadzi� po chodniku do drzwi frontowych. Deszcz b�bni� ponuro niczym werble w procesji pogrzebowej. 2 Wartownik wszed� do �rodka, �eby wezwa� porucznika Haldane'a. Laura i Quade czekali pod daszkiem, os�oni�ci z grubsza przed deszczem i wiatrem. Noc pachnia�a ozonem i r�ami. Krzewy r�ane pi�y si� po kolumienkach wzd�u� fasady domu, a w Kalifornii wi�kszo�� gatunk�w kwitnie nawet zim�. Kwiaty opad�y, wilgotne i ci�kie od deszczu. Haldane zjawi� si� niezw�ocznie. By� wysoki, barczysty, grubo ciosany, z kr�tkimi piaskowymi w�osami i sympatyczn�, kwadratow� irlandzk� twarz�. Niebieskie oczy wydawa�y si� p�askie, niczym bli�niacze owale barwionego szk�a. Laura zastanawia�a si�, czy zawsze tak wygl�da�y, czy tylko dzisiaj by�y p�askie i pozbawione �ycia z powodu tego, co zobaczy�y w domu. Haldane nosi� tweedow� sportow� marynark�, bia�� koszul�, krawat z rozlu�nionym w�z�em, szare spodnie i czarne mokasyny. Z wyj�tkiem oczu wygl�da� jak kto� spokojny, odpr�ony i �yczliwy, a w jego przelotnym u�miechu kry�o si� prawdziwe ciep�o. - Doktor McCaffrey? Nazywam si� Dan Haldane. - Moja c�rka... - Jeszcze nie znale�li�my Melanie. - Ona nie...? - Co? - Nie zgin�a? - Nie, nie. Wielkie nieba, sk�d. Nie pani c�rka. Nie �ci�ga�bym pani tutaj, gdyby o to chodzi�o. Nie poczu�a ulgi, poniewa� nie ca�kiem mu uwierzy�a. By� spi�ty, podminowany. Co� okropnego sta�o si� w tym domu. Tego by�a pewna. Ale je�li nie znale�li Melanie, dlaczego sprowadzili jej matk� o tej porze? Co si� sta�o? Haldane odes�a� Carla Quade'a, kt�ry wr�ci� w deszczu do wozu patrolowego. - Dylan? M�j m��? - zapyta�a Laura. Haldane odwr�ci� spojrzenie. - Tak, chyba na niego trafili�my. - On... niczyje? - No... tak. Widocznie to on. Mamy cia�o z jego dokumentami, ale jeszcze nie potwierdzili�my to�samo�ci. Musimy sprawdzi� kart� dentystyczn� albo por�wna� odciski palc�w, �eby uzyska� pewno��. Dziwne, ale wiadomo�� o �mierci Dylana prawie nie zrobi�a na niej wra�enia. Nie odczu�a straty, poniewa� nienawidzi�a go przez ostatnie sze�� lat. Lecz nie odczu�a r�wnie� �adnej rado�ci, �adnego triumfu czy satysfakcji; nie cieszy�a si�, �e Dylan dosta� za swoje. Dawniej by� obiektem mi�o�ci, p�niej nienawi�ci, teraz sta� si� oboj�tny. Laura nie poczu�a absolutnie nic i mo�e to w�a�nie by�o najsmutniejsze. Wiatr zmieni� kierunek. Lodowaty deszcz zacina� pod daszkiem. Haldane poci�gn�� Laur� w najdalszy k�t. Zastanawia�a si�, dlaczego nie wpu�ci� jej do �rodka. Widocznie nie chcia�, �eby co� zobaczy�a. Co� zbyt okropnego dla jej oczu? Co tam si� sta�o, na mi�o�� bosk�? - Jak on umar�? - zapyta�a. - Zamordowany. - Kto to zrobi�? - Nie wiemy. - Zastrzelony? - Nie. Zosta�... pobity na �mier�. - M�j Bo�e. - Zrobi�o jej si� niedobrze. Opar�a si� o �cian�, bo nagle nogi przesta�y jej s�ucha�. - Doktor McCaffrey? - Troskliwie wzi�� j� pod rami�, got�w podtrzyma� w razie potrzeby. - Nic mi nie jest - zapewni�a. - Ale spodziewa�am si�, �e Dylan i Melanie b�d� razem. Dylan mi j� zabra�. - Wiem. - Sze�� lat temu. Zamkn�� nasze konta bankowe, zwolni� si� z pracy i uciek�. Poniewa� chcia�am rozwodu. A on nie chcia� dzieli� si� opiek� nad Melanie. - Kiedy wrzucili�my jego nazwisko do komputera, dostali�my pani�, pe�ny raport - powiedzia� Haldane. - Nie mia�em czasu zapozna� si� ze szczeg�ami, ale przeczyta�em najwa�niejsze punkty na przeno�nym terminalu w samochodzie, wi�c mam pewne poj�cie o sprawie. - Zrujnowa� sobie �ycie, porzuci� karier� i wszystko, �eby tylko zatrzyma� Melanie. Na pewno z nim by�a - o�wiadczy�a zdenerwowana Laura. - By�a. Mieszka�a z nim tutaj... - Mieszka�a tutaj? Tutaj? Tylko dziesi�� czy pi�tna�cie minut drogi ode mnie? - Zgadza si�. - Przecie� wynaj�am prywatnych detektyw�w, kilku, i �aden nie wpad� na trop... - Czasami - powiedzia� Haldane - najciemniej jest pod latarni�. - My�la�am, �e mo�e nawet wyjechali z kraju, do Meksyku czy gdzie�... a oni przez ca�y czas byli dos�ownie o dwa kroki. Wiatr przycich� i deszcz pada� pionowo, jeszcze bardziej ulewny ni� przedtem. Wkr�tce trawnik zmieni si� w jezioro. - Jest tam troch� ubra� dla ma�ej dziewczynki - powiedzia� Haldane - kilka ksi��ek odpowiednich dla dziecka w jej wieku. W kredensie znale�li�my pude�ko p�atk�w Hrabiego Czokuli, na pewno �aden doros�y ich nie jad�. - �aden doros�y? Wi�c tam mieszka�o wi�cej os�b, nie tylko Dylan i Melanie? - Nie mamy pewno�ci. Znale�li�my... inne cia�a. Przypuszczamy, �e jeden z nich tam mieszka�, poniewa� znale�li�my m�skie ubrania w dw�ch rozmiarach, albo pasuj�ce na pani m�a, albo na jednego z pozosta�ych m�czyzn. - Ile cia�? - Jeszcze dwa. Razem trzy. - Pobici na �mier�? Przytakn��. - I pan nie wie, gdzie jest Melanie? - Jeszcze nie. - Wi�c mo�e... ten, kto zabi� Dylana i pozosta�ych, zabra� j � ze sob�. - Istnieje taka mo�liwo�� - przyzna�. Nawet je�li Melanie jeszcze �y�a, by�a zak�adniczk� mordercy. Mo�e nie tylko mordercy, ale gwa�ciciela. Nie. Ona ma dopiero dziewi�� lat. Czego chcia�by od niej gwa�ciciel? Przecie� by�a zaledwie dzieckiem. Oczywi�cie w naszych czasach to nie robi�o r�nicy. Po �wiecie grasowa�y dziwaczne zwierz�ta, potwory �eruj�ce na dzieciach, gustuj�ce zw�aszcza w ma�ych dziewczynkach. Wype�ni�o j� zimno znacznie bardziej dotkliwe od lodowatego deszczu. - Musimy j� znale�� - wykrztusi�a ochryp�ym g�osem, kt�rego sama nie pozna�a. - Pr�bujemy - zapewni� Haldane. Teraz zobaczy�a w jego niebieskich oczach wsp�czucie i sympati�, ale nie potrafi�a przyj�� od niego pociechy. - Chcia�bym, �eby pani wesz�a ze mn� do �rodka - powiedzia� - ale musz� pani� uprzedzi�, �e to nie jest przyjemny widok. - Jestem lekarzem, poruczniku. - Tak, ale psychiatr�. - I doktorem medycyny. Wszyscy psychiatrzy to doktorzy medycyny. - Och, racja. Nie pomy�la�em. - Zak�adam, �e chce pan, �ebym rozpozna�a cia�o Dylana. - Nie. Nie zamierzam pani prosi� o obejrzenie cia�a. To nic nie da. Jego stan... wizualna identyfikacja jest w�a�ciwie niemo�liwa. Chc� pani pokaza� co� innego i mam nadziej�, �e pani mi to wyja�ni. - Co to jest? - Co� dziwnego - odpar�. - Co� cholernie dziwnego. 3 Wszystkie lampy i kinkiety w domu by�y zapalone. Laura mru�y�a oczy od blasku, kiedy si� rozgl�da�a. Pok�j dzienny zosta� umeblowany schludnie, ale bez smaku. �mia�y geometryczny wz�r na obiciu rozk�adanej sofy gryz� si� z kwiecistymi zas�onami. Dywan i �ciany r�ni�y si� odcieniem zieleni. Tylko rega�y na ksi��ki, wype�nione setkami tom�w, wygl�da�y jak skompletowane z prawdziwym zainteresowaniem i odpowiadaj�ce okre�lonym gustom. Reszta pokoju przypomina�a sceniczn� dekoracj�, pospiesznie sklecon� w niskobud�etowym teatrze. Obok wygas�ego kominka przewr�ci� si� tani, czarny, blaszany pojemnik, przybory z kutego �elaza le�a�y rozsypane na bia�ym ceglanym palenisku. Dwaj technicy laboratoryjni posypywali proszkiem ods�oni�te p�aszczyzny i zdejmowali ta�m� znalezione odciski palc�w. - Prosz� niczego nie dotyka� - ostrzeg� Laur� Haldane. - Je�li nie potrzebujecie mnie do identyfikacji Dylana... - Jak m�wi�em, to nic nie da. - Dlaczego? - Nie ma czego identyfikowa�. - Z pewno�ci� cia�o nie jest tak powa�nie... - Zmasakrowane - o�wiadczy�. - Nic nie zosta�o z twarzy. - M�j Bo�e. Stali w przedpokoju przy �ukowym wej�ciu do pokoju dziennego. Haldane wyra�nie nie mia� ochoty zaprowadzi� jej w g��b domu, podobnie jak wcze�niej nie chcia� jej wpu�ci�. - Czy on mia� jakie� znaki szczeg�lne? - zapyta�. - Odbarwiony placek sk�ry... - Od urodzenia? -Tak. - Gdzie? - Na �rodku klatki piersiowej. Haldane pokr�ci� g�ow�. - To raczej nie pomo�e. - Dlaczego? Popatrzy� na ni�, potem spu�ci� wzrok na pod�og�. - Jestem lekarzem - przypomnia�a mu. - Ma wgniecion� klatk� piersiow�. - Od pobicia?! - Tak. Ka�de �ebro z�amane kilka razy. Mostek roztrzaskany jak porcelanowy talerzyk. - Roztrzaskany? - Tak. �wiadomie u�y�em tego s�owa, pani doktor. Nie po prostu z�amany. Nie p�kni�ty czy roz�upany. Roztrzaskany. Jakby by� ze szk�a. - To niemo�liwe. - Widzia�em na w�asne oczy. I �a�uj�. - Ale mostek to solidna ko��. Mostek i czaszka w ludzkim ciele to jakby cz�ci pancerza. - Widocznie zab�jca by� wielkim, silnym sukinsynem. Laura potrz�sn�a g�ow�. - Nie. Mo�na roztrzaska� mostek w wypadku samochodowym, gdzie wyst�puj� ogromne si�y, zderzenie z szybko�ci� pi��dziesi�ciu i sze��dziesi�ciu mil na godzin�, mia�d��cy impet i ci�ar... Ale to niemo�liwe przy pobiciu. - My�leli�my, �e o�owiana rura albo... - Nawet wtedy - zaprzeczy�a. - Roztrzaskany? Na pewno nie. Melanie, moja ma�a Melanie, m�j Bo�e, co si� z tob� dzieje, dok�d ci� zabrali, czy ci� jeszcze zobacz�? Zadygota�a. - Panie poruczniku, je�li nie potrzebujecie mnie do identyfikacji Dylana, to nie rozumiem, w czym mog� pom�c... - Jak m�wi�em, chcia�bym co� pani pokaza�. - Co� dziwacznego. - W�a�nie. Lecz nadal trzyma� j� w przedpokoju i nawet stan�� przed ni�, �eby nie mog�a zajrze� w g��b domu. Wyra�nie targa�y nim sprzeczne uczucia: pragn�� uzyska� od niej jakie� informacje, a jednocze�nie nie chcia� jej prowadzi� przez krwaw� jatk�. - Nie rozumiem - powiedzia�a. - Dziwaczne? Co? Haldane pozostawi� pytanie bez odpowiedzi. - Pani i on pracowali�cie w tym samym zawodzie - zauwa�y�. - Nie ca�kiem. - On te� by� psychiatr�, prawda? - Nie. Psychologiem behawioralnym. Ze szczeg�lnym naciskiem na behawioraln� modyfikacj�. - A pani jest psychiatr�, doktorem medycyny. - Specjalizuj� si� w leczeniu dzieci. - Tak, rozumiem. R�ne dziedziny. - Bardzo r�ne. Zmarszczy� brwi. - Ale je�li pani obejrzy jego laboratorium, mo�e mi pani powie, czym on si� tutaj zajmowa�. - Laboratorium? On i tutaj pracowa�? - On g��wnie tutaj pracowa�. W�tpi�, czy on i pani c�rka prowadzili normalne �ycie w tym domu. - Pracowa�? Co robi�? - Jakie� eksperymenty. Nie potrafimy okre�li�. - Chod�my obejrze�. - Tam jest... paskudnie - oznajmi�, wpatruj�c si� w ni� uwa�nie. - M�wi�am panu, �e jestem lekarzem. - Tak, a ja jestem gliniarzem, a gliniarz widuje wi�cej krwi ni� lekarz, a tam by�o tak paskudnie, �e dosta�em md�o�ci. - Poruczniku, pan mnie tutaj sprowadzi� i teraz nie odejd� st�d, dop�ki si� nie dowiem, co m�� i c�reczka robili w tym domu. Kiwn�� g�ow�. - T�dy. Ruszy�a za nim. Min�li pok�j dzienny i kuchni�, przeszli przez kr�tki korytarz, gdzie smuk�y, przystojny Latynos w ciemnym garniturze nadzorowa� dw�ch m�czyzn, kt�rych mundurowe kurtki mia�y wypisane s�owo KORONER. �adowali zw�oki do bia�ego plastikowego worka. Jeden z pracownik�w biura koronera zaci�gn�� zamek b�yskawiczny. Przez mleczny plastik Laura widzia�a tylko bry�owaty ludzki kszta�t, �adnych szczeg��w opr�cz kilku rozmazanych plam krwi. Dylan? - Nie pani m�� - powiedzia� Haldane, jakby czyta� w jej my�lach. - Ten nie mia� �adnych dokument�w. Musimy polega� wy��cznie na odciskach palc�w. Mn�stwo krwi zachlapa�o �ciany i sp�yn�o na pod�og�, tak wiele, �e wydawa�a si� nieprawdziwa, niczym w scenie z taniego filmu grozy. Na �rodku korytarza roz�o�ono plastikowy chodnik, �eby technicy i oficerowie dochodzeniowi nie musieli wchodzi� w krwawe ka�u�e i plami� sobie but�w. Haldane zerkn�� na Laur�, a ona pr�bowa�a nie okazywa� strachu. Czy Melanie by�a tutaj, kiedy pope�niono te morderstwa? Je�li tak i je�li zabra� j� ten sam cz�owiek - czy ludzie - kt�ry tego dokona�, ona r�wnie� zosta�a skazana na �mier�, poniewa� by�a �wiadkiem. Nawet je�li nic nie widzia�a, morderca zabije j�, kiedy... kiedy z ni� sko�czy. Nie ma w�tpliwo�ci. Zabije j�, poniewa� to mu sprawi przyjemno��. Wygl�d tego miejsca �wiadczy�, �e sprawca jest psychopat�; �aden normalny cz�owiek nie masakrowa�by swoich ofiar z tak dzik�, krwaw� rado�ci�. Dwaj ludzie koronera poszli po nosze na k�kach, �eby wywie�� zw�oki. Smuk�y Latynos w ciemnym garniturze odwr�ci� si� do Laury. G�os mia� zaskakuj�co niski. - Opr�nili�my tamto miejsce, poruczniku, sko�czyli�my fotografowa�, zebrali�my wszystkie odciski palc�w i ca�� reszt�. Zabieramy t� ofiar�. - Zauwa�y�e� co� specjalnego przy wst�pnych ogl�dzinach, Joey? - zapyta� Haldane. Laura przypuszcza�a, �e Joey jest policyjnym patologiem, chocia� wydawa� si� zbyt mocno poruszony jak na kogo�, kto powinien przywykn�� do widoku gwa�townej �mierci. - Wygl�da na to, �e ka�da ko�� w ciele zosta�a z�amana przynajmniej raz. Setki siniak�w, jeden na drugim, nie wiadomo jak wiele. Autopsja na pewno wyka�e p�kni�te organy, odbite nerki - powiedzia� Joey. Popatrzy� niepewnie na Laur�, jakby nie wiedzia�, czy powinien m�wi� dalej. Laura przybra�a oboj�tn� mask� zawodowego zainteresowania z nadziej�, �e nie wygl�da zbyt fa�szywie. - P�kni�ta czaszka - kontynuowa�. - Po�amane z�by. Jedno oko wyrwane z oczodo�u. Laura zobaczy�a na pod�odze pogrzebacz oparty o listw�. - Czy to jest narz�dzie zbrodni? - Naszym zdaniem nie - powiedzia� Haldane. Joey doda�: - Facet trzyma� to w r�ku. Musieli�my mu wy�ama� palce. Pr�bowa� si� broni�. Wszyscy troje popatrzyli na plastikowy worek i zamilkli. Uporczywe b�bnienie deszczu o dach brzmia�o znajomo i zarazem niesamowicie - niczym �oskot ogromnych drzwi otwieranych we �nie, za kt�rymi ods�ania si� tajemniczy, nieziemski widok. Dwaj m�czy�ni wr�cili, pchaj�c nosze na k�kach. Jedno skrzywione k�ko chybota�o si� jak w zepsutym w�zku sklepowym: zimny, klekocz�cy d�wi�k. Troje drzwi prowadzi�o z kr�tkiego korytarza, jedne po ka�dej stronie i jedne na ko�cu. Wszystkie by�y uchylone. Haldane przeprowadzi� Laur� obok trupa do pokoju na ko�cu korytarza. Pomimo ciep�ego swetra i p�aszcza z podpink� by�o jej zimno. Marz�a. D�onie mia�a tak bia�e, �e wydawa�y si� martwe. Wiedzia�a, �e ogrzewanie jest w��czone, poniewa� kiedy mija�a szczeliny wentylacyjne, czu�a nawiew ciep�ego powietrza, wi�c widocznie ch��d pochodzi� z jej wn�trza. Ten pok�j by� dawniej gabinetem, teraz jednak stanowi� obraz zniszczenia i chaosu. Stalowe szuflady na akta by�y wyrwane z szafek, porysowane i poobijane, z wykr�conymi uchwytami, zawarto�� rozrzucona po pod�odze. Ci�kie biurko z orzecha i chromu przewr�cono na bok; dwie metalowe nogi by�y wygi�te, drewno pop�kane i rozszczepione jak od cios�w siekiery. Maszyn� do pisania rzucono o �cian� z tak� si��, �e kilka klawiszy wylecia�o i utkwi�o w �ciennej ok�adzinie. Wsz�dzie wala�y si� papiery - kartki maszynopisu, wykresy, stronice pokryte rysunkami i notatkami sporz�dzonymi drobnym, precyzyjnym charakterem pisma - cz�sto podarte, zmi�te lub ciasno zgniecione w kule. I wsz�dzie by�a krew: na pod�odze, na meblach, na gruzach, na �cianach, nawet na suficie. Pok�j wr�cz cuchn�� krwi�. - Jezu - szepn�a Laura. - Chcia�em pani pokaza� drugi pok�j - wyja�ni� Haldane, prowadz�c j� do drzwi na ko�cu zdemolowanego gabinetu. Zauwa�y�a dwa nieprzezroczyste plastikowe worki na pod�odze. Haldane obejrza� si� na ni�. - Drugi pok�j - powt�rzy�. Laura nie chcia�a si� zatrzymywa�, ale przystan�a. Nie chcia�a patrze� na dwa zakryte cia�a, ale spojrza�a. - Czy jeden z nich to... Dylan? Haldane zd��y� j� wyprzedzi�. Teraz wr�ci� do niej. - Ten mia� dokumenty Dylana McCaffreya - powiedzia�, wskazuj�c cia�o. - Ale lepiej, �eby go pani nie ogl�da�a. - Tak - zgodzi�a si�. Spojrza�a na drugi worek. - Kto to by�? - Wed�ug prawa jazdy i innych dokument�w w portfelu, nazywa� si� Wilhelm Hoffritz. Laura by�a zaskoczona. Widocznie okaza�a zdziwienie, poniewa� Haldane zapyta�: - Pani go zna? - By� na uniwersytecie. Jeden z... koleg�w mojego m�a. - UCLA? - Tak. Dylan i Hoffritz prowadzili wsp�lnie kilka program�w badawczych. Mieli te same... obsesje. - Czy�bym wyczuwa� krytyk�? Nie odpowiedzia�a. - Nie lubi�a pani Hoffritza? - naciska� Haldane. - Gardzi�am nim. - Dlaczego? - By� za�ganym, zarozumia�ym, protekcjonalnym, aroganckim, nad�tym gnojkiem. - Co jeszcze? - Czy to nie wystarczy? - Taka kobieta jak pani nie szafuje s�owem "pogarda". Napotka�a jego wzrok i dostrzeg�a w nim ostr�, przenikliw� inteligencj�, kt�rej wcze�niej nie zauwa�y�a. Zamkn�a oczy. Bezpo�rednie spojrzenie Haldane'a przyprawia�o j� o zmieszanie, ale nie chcia�a patrze� gdzie indziej, poniewa� wsz�dzie by�a krew. - Hoffritz wierzy� w centralne planowanie spo�eczne -powiedzia�a. - Interesowa�o go zastosowanie psychologii, narkotyk�w i rozmaitych form pod�wiadomego warunkowania do zmieniania mas i kierowania nimi. Haldane milcza�. - Kontrola umys�u? - zapyta� po chwili. - W�a�nie. - Oczy mia�a ci�gle zamkni�te. - Elitysta. Nie. Zbyt �agodne okre�lenie. Totalitarysta. By�by tak samo dobrym nazist� lub komunist�. Wszystko jedno kt�rym. Nie uznawa� �adnej polityki opr�cz polityki czystej si�y. Chcia� panowa�. - W UCLA prowadz� takie bada�ia? Otworzy�a oczy i zobaczy�a, �e nie �artowa�. - Oczywi�cie. To wielki uniwersytet, wolny uniwersytet. Nie ma �adnych jawnych restrykcji co do kierunku bada� naukowca... je�li zdob�dzie fundusze. - Ale konsekwencje tego rodzaju bada�... - Wyniki do�wiadczalne. Prze�om w nauce. Post�p wiedzy. Tylko to obchodzi badacza, poruczniku. Nie konsekwencje - odpar�a z kwa�nym u�miechem. - M�wi�a pani, �e pani m�� i Hoffritz mieli te same obsesje. To znaczy, �e on zajmowa� si� bada�iami nad zastosowaniem kontroli umys�u? - Tak. Ale nie by� faszyst� jak Willy Hoffritz. Bardziej interesowa� si� modyfikacj� zachowa� osobowo�ci przest�pczej jako metod� zmniejszenia poziomu przest�pczo�ci. Przynajmniej my�la�am, �e to go interesowa�o. O tym najwi�cej m�wi�. Ale im bardziej Dylan zapala� si� do jakiego� projektu, im bardziej si� pogr��a�, tym mniej o nim m�wi�, jakby nie chcia� marnowa� na m�wienie energii, kt�r� m�g� lepiej wykorzysta� do my�lenia i w pracy. - Otrzymywa� rz�dowe granty? - Dylan? Tak. Razem z Hoffritzem. - Pentagon? - Mo�e. Ale nie by� nastawiony g��wnie na obron�. Dlaczego? Co ma jedno do drugiego? Nie odpowiedzia�. - M�wi�a pani, �e m�� zrezygnowa� z posady na uniwersytecie, kiedy uciek� z wasz� c�rk�. -Tak. - Ale teraz okazuje si�, �e wci�� pracowa� z Hoffritzem. - Hoffritz ju� dawno nie pracuje w UCLA, od... od czterech czy pi�ciu lat, mo�e d�u�ej. - Co si� sta�o? - Nie wiem - przyzna�a. - S�ysza�am tylko plotki, �e zaj�� si� czym innym. I odnios�am wra�enie, �e poprosili go, �eby odszed�. - Dlaczego? - Podobno... ze wzgl�du na pogwa�cenie etyki zawodowej. - Jakie? - Nie wiem. Niech pan zapyta kogo� w UCLA. - Pani nie jest zwi�zana z uniwersytetem? - Nie. Nie prowadz� bada�. Pracuj� w Dzieci�cym Szpitalu �w. Marka i opr�cz tego prowadz� ma�� prywatn� praktyk�. Mo�e je�li porozmawia pan z kim� w UCLA, dowie si� pan, co takiego zrobi� Hoffritz, �e go wi�cej nie chcieli. Ju� nie czu�a md�o�ci, nie dostrzega�a krwi. W�a�ciwie przesta�a si� przejmowa�. Zbyt wiele okropno�ci musia�a ogl�da�; jej umys� popad� w odr�twienie. Jeden trup i jedna kropla krwi bardziej by j� poruszy�y ni� ta cuchn�ca rze�nia. Zrozumia�a, dlaczego gliniarze tak szybko oboj�tniej� na sceny krwawej przemocy; cz�owiek albo si� uodparnia�, albo wariowa�, a ta druga ewentualno�� nie by�a poci�gaj�ca. .- My�l�, �e pani m�� i Hoffritz znowu pracowali razem. Tutaj. W tym domu - odezwa� si� Haldane. - Co robili? - Nie jestem pewien. Dlatego chcia�em, �eby pani przyjecha�a. Dlatego chcia�em, �eby pani zobaczy�a laboratorium w s�siednim pokoju. Mo�e pani mi powie, co tutaj robili. - Wi�c chod�my popatrze�. Zawaha� si�. - Jeszcze jedno. -Co? - No, my�l�, �e pani c�rka stanowi�a integraln� cz�� eksperymentu. Laura wytrzeszczy�a na niego oczy. - My�l� - ci�gn�� - �e oni j�... wykorzystywali. - Jak? - szepn�a. - To pani mi musi powiedzie� - odpar� detektyw. - Nie jestem naukowcem. Wiem tylko tyle, ile przeczytam w gazetach. Ale zanim tam wejdziemy, powinna pani wiedzie�... wydaje mi si�, �e cz�� tych eksperyment�w by�a... bolesna. Melanie, czego oni chcieli od ciebie, co oni ci zrobili, dok�d ci� zabrali? Wzi�a g��boki oddech. Wytar�a spocone d�onie w p�aszcz. Wesz�a za Haldane'em do laboratorium. 4 Dan Haldane by� zdumiony, jak dobrze Laura McCaffrey radzi sobie w tej sytuacji. Okay, by�a lekarzem, ale wi�kszo�� medyk�w nie przywyk�a do brodzenia we krwi po kostki; w obliczu brutalnego, wielokrotnego morderstwa lekarze tracili panowanie nad sob� r�wnie �atwo jak zwykli, przeci�tni ludzie. Nie tylko medyczne przeszkolenie Laury McCaffrey pomog�o jej znie�� ten koszmar; Laura posiada�a r�wnie� niezwyk�� si�� wewn�trzn�, hart i wytrzyma�o��, kt�re Dan podziwia� - kt�re uzna� za intryguj�ce i poci�gaj�ce. Jej c�rka zagin�a, mo�e by�a ranna, mo�e nawet nie �y�a - lecz dop�ki Laura nie zdob�dzie odpowiedzi na najwa�niejsze pytania dotycz�ce Melanie, nie zamierza si� za�amywa�, na Boga, nie pozwoli sobie na okazanie s�abo�ci. Spodoba�a mu si�. W dodatku wygl�da�a �licznie, chocia� nie mia�a �adnego makija�u, a jej kasztanowe w�osy by�y zmierzwione i wilgotne od deszczu. Mia�a trzydzie�ci sze�� lat, ale wygl�da�a m�odziej. Jej zielone oczy by�y czyste, g��bokie, przenikliwe i pi�kne. I pe�ne udr�ki. Na pewno widok zaimprowizowanego laboratorium jeszcze bardziej j� przerazi. Dan nie chcia� jej tam zabiera�. Ale przecie� g��wnie po to wyci�gn�� j� z domu w �rodku nocy. Chocia� nie widzia�a m�a od sze�ciu lat, nikt nie zna� tego cz�owieka lepiej ni� ona. Poniewa� by�a tak�e psychiatr�, mog�a rozpozna� rodzaj eksperyment�w i bada� prowadzonych przez Dylana McCaffreya. A Dan mia� przeczucie, �e nie rozwi��e sprawy tego wielokrotnego zab�jstwa - ani nie znajdzie Melanie - dop�ki nie wykryje, czym si� zajmowa� Dylan McCaffrey. Laura wesz�a za nim do pomieszczenia. W szarym pokoju obserwowa� jej twarz. Zarejestrowa� zdumienie, zaskoczenie i niepok�j. Gara� na dwa samochody zosta� zamurowany i zmieniony w jedno du�e, pozbawione okien, bezlito�nie monochromatyczne pomieszczenie. Szary sufit. Szare �ciany. Szary dywan. �wietl�wki na suficie ja�nia�y mi�kkim blaskiem spoza szarawych plastikowych paneli. Nawet uchwyty na szarych przesuwanych drzwiach szafy by�y pomalowane na szaro. Chocia� kratki na szczelinach wentylacyjnych pierwotnie by�y ze zwyk�ego szarego metalu, r�wnie� zosta�y pomalowane, pewnie �eby nie b�yszcza�y. Nie zostawiono ani jednej barwnej plamki, ani kawa�ka wypolerowanego metalu. Efekt by� nie tyle zimny i instytucjonalny, ile wr�cz pogrzebowy. G��wnym elementem wyposa�enia pokoju by� metalowy zbiornik, przypominaj�cy staro�wieckie �elazne p�uco, chocia� znacznie wi�kszy. Pomalowano go na ten sam ponury szary kolor co reszt� wn�trza. Wychodzi�y z niego rury wpuszczone w pod�og�, a kabel elektryczny prowadzi� prosto w g�r�, do skrzynki przy��czowej na suficie. Trzy przeno�ne drewniane stopnie zapewnia�y dost�p do klapy podwy�szonego w�azu zbiornika, kt�ry sta� otworem. Laura wesz�a na stopnie i zajrza�a do �rodka. Dan wiedzia�, co tam zastanie: bezkszta�tne czarne wn�trze, s�abo o�wietlone nik�ym odblaskiem wpadaj�cym przez klap�; plusk wody faluj�cej od wibracji przenoszonych przez stopnie i �ciany zbiornika; wilgotny, lekko s�onawy od�r. - Wie pani, co to jest? - zapyta�. Zesz�a po trzech stopniach. - Jasne. Komora deprywacji sensorycznej. - Co on z tym robi�? - Pyta pan, jakie s� naukowe zastosowania? Dan przytakn��. - No wi�c wype�nia si� zbiornik cz�ciowo wod�... W�a�ciwie u�ywa si� dziesi�cioprocentowego wodnego roztworu siarczanu magnezu dla uzyskania maksymalnej wyporno�ci. Podgrzewa si� roztw�r do dziewi��dziesi�ciu trzech stopni Fahrenheita, bo w tej temperaturze si�a wyporu dzia�aj�ca na p�ywaj�ce cia�o najbardziej przeciwstawia si� grawitacji. Albo, w zale�no�ci od rodzaju eksperymentu, mo�na go podgrza� do dziewi��dziesi�ciu o�miu stopni, �eby zniwelowa� r�nic� pomi�dzy temperatur� cia�a a wody. W�wczas obiekt... - Kt�rym jest cz�owiek... nie zwierz�? Wydawa�a si� zdziwiona pytaniem. Dan Haldane poczu� si� �a�o�nie niedouczony, ale w g�osie Laury nie zad�wi�cza�a ani jedna nuta lekcewa�enia czy zniecierpliwienia, wi�c po chwili odzyska� r�wnowag�. - Tak - potwierdzi�a. - Cz�owiek. Nie zwierz�. W ka�dym razie kiedy woda jest gotowa, obiekt rozbiera si�, wchodzi do komory, zamyka za sob� drzwi i unosi si� w ca�kowitej ciemno�ci i w ca�kowitej ciszy. - Po co? - �eby znikn�y wszelkie bod�ce zmys�owe. Brak �wiat�a. Brak d�wi�ku. Praktycznie brak smaku. Minimalna stymulacja olfaktoryczna. Brak poczucia ci�aru, miejsca i czasu. - Ale dlaczego kto� mia�by to robi�? - No, pocz�tkowo, kiedy zbudowano pierwsze zbiorniki, ludzie wchodzili tam, poniewa� chcieli si� dowiedzie�, co si� stanie, kiedy kogo� odetniemy niemal od wszystkich bod�c�w zewn�trznych. - Tak? I co si� sta�o? - Nie to, czego si� spodziewali. Nie wyst�pi�a �adna klaustrofobia ani paranoja. Kr�tki moment strachu, tak, ale potem... nie ca�kiem przykra dezorientacja przestrzenna i czasowa. Poczucie uwi�zienia znika�o mniej wi�cej po minucie. Niekt�rzy bada�i odczuwali przemo�ne wra�enie, �e znajduj� si� nie w ma�ej komorze, lecz w olbrzymiej, otoczeni przez niesko�czon� przestrze�. Umys�, kt�rego nie zaprz�taj� zewn�trzne bod�ce, zwraca si� w g��b siebie, �eby poznawa� ca�y nowy �wiat bod�c�w wewn�trznych. - Halucynacje? Na chwil� zapomnia�a o niepokoju. Odezwa�o si� w niej zawodowe zainteresowanie funkcjonowaniem ludzkiego umys�u i Dan pomy�la�, �e by�aby wspania�� nauczycielk�, gdyby wybra�a karier� pedagoga. Wyra�nie czerpa�a przyjemno�� z obja�niania, pouczania. - Tak, czasami halucynacje - przyzna�a. - Ale nie straszne czy gro�ne, nic podobnego do prze�y� po narkotykach. W wielu przypadkach intensywne i wyj�tkowo �ywe halucynacje seksualne. I dos�ownie ka�dy obiekt zg�asza usprawnienie i wyostrzenie proces�w my�lowych. Niekt�rzy rozwi�zuj� skomplikowane zadania z algebry i rachunku r�niczkowego nawet bez pomocy papieru i o��wka, zadania, kt�re normalnie przekraczaj� ich mo�liwo�ci. Istnieje nawet kultowy system psychoterapii, gdzie stosuje si� komory deprywacyjne, �eby nak�oni� pacjenta do skupienia si� na kierowanym samopoznaniu. - Z pani tonu domy�lam si�, �e pani tego raczej nie pochwala - zauwa�y�. - No, ca�kowicie nie pot�piam - odpowiedzia�a. - Ale je�li mamy osobnika zaburzonego psychologicznie, kt�ry ju� czuje si� niepewny, nie ca�kiem panuje nad sob�... dezorientacja w komorze deprywacyjnej prawie na pewno odniesie negatywne skutki. Niekt�rzy pacjenci potrzebuj� wszelkiej mo�liwej styczno�ci ze �wiatem fizycznym, jak najwi�cej bod�c�w zewn�trznych. - Wzruszy�a ramionami. - Z drugiej strony mo�e jestem zbyt ostro�na, zbyt staro�wiecka. Ostatecznie sprzedaj� te rzeczy do prywatnego u�ytku, przez ostatnie kilka lat sprzedali na pewno tysi�ce i kilka musia�o trafi� do ludzi niezr�wnowa�onych psychicznie, a jednak nigdy nie s�ysza�am, �eby od tego komu� pomiesza�o si� w g�owie. - Pewnie to kosztowne. - Zbiornik? Bez w�tpienia. Wi�kszo�� zestaw�w w prywatnych domach to... nowe zabawki bogaczy. - Po co ludzie kupuj� co� takiego? - Niezale�nie od etapu halucynacji i ostatecznego usprawnienia proces�w my�lowych wszyscy bada�i zg�aszaj�, �e sesja w zbiorniku wspaniale odpr�a oraz dodaje energii. Po godzinie unoszenia si� w wodzie fale m�zgowe s� takie jak u mnicha ze� podczas g��bokiej medytacji. Nazywaj� to medytacj� dla leniwych: nie trzeba niczego si� uczy�, nie trzeba przestrzega� �adnych zasad religijnych, �atwy spos�b na prze�ycie tygodniowego wypoczynku w kilka godzin. - Ale pani m�� nie u�ywa� tego do wypoczynku. - W�tpi� - przytakn�a. - Wi�c o co mu konkretnie chodzi�o? - Naprawd� nie mam poj�cia. - Niepok�j ponownie pojawi� si� na jej twarzy i w oczach. - My�l� - powiedzia� Dan - �e to pomieszczenie nie s�u�y�o tylko za laboratorium. My�l�, �e to by� r�wnie� pok�j pani c�rki. My�l�, �e ona by�a tutaj dos�ownie wi�niem. I my�l�, �e sypia�a w tym zbiorniku co noc, mo�e nawet sp�dza�a tam ca�e dni. - Dni? Nie. To... niemo�liwe. - Dlaczego nie? - Potencjalne zniszczenie psychiki, ryzyko... - Mo�e pani m�� nie przejmowa� si� ryzykiem. - Ale Melanie by�a jego c�rk�. On j� kocha�. Tyle musz� mu przyzna�. Naprawd� j� kocha�. - Znale�li�my dziennik, w kt�rym pani m�� zapisywa� chyba ka�d� minut� z �ycia c�rki przez ostatnie pi�� i p� roku. Zw�zi�a oczy. - Chc� to zobaczy�. - Za chwil�. Jeszcze go dok�adnie nie przejrza�em, ale podejrzewam, �e pani c�rka ani razu nie wysz�a z domu przez te pi�� i p� roku. Nawet do szko�y. Nawet do lekarza. Nawet do kina, do zoo czy gdziekolwiek. I chocia� pani m�wi, �e to niemo�liwe, podejrzewam na podstawie tego, co czyta�em, �e czasami sp�dza�a w zbiorniku trzy albo cztery dni bez przerwy. - Ale jedzenie... - My�l�, �e nie karmiono jej w tym czasie. - Woda... - Mo�e pil� troch� tej, w kt�rej p�ywa�a. - Musia�a si� za�atwia�... - Z tego, co czyta�em, czasami wypuszczano j� na dziesi�� czy pi�tna�cie minut, �eby skorzysta�a z toalety. Ale my�l�, �e najcz�ciej zak�ada� jej cewnik, �eby mog�a oddawa� mocz do zapiecz�towanego s�oja, nie opuszczaj�c zbiornika i nie zanieczyszczaj�c wody, w kt�rej p�ywa�a. Kobieta wydawa�a si� wstrz��ni�ta. Dan zaprowadzi� j� do nast�pnego elementu wyposa�enia, �eby z tym sko�czy� jak najszybciej, ze wzgl�du na ni� i dlatego, �e �le si� czu� w tym miejscu. - Aparatura do biologicznego sprz�enia zwrotnego -poinformowa�a go. - W jej sk�ad wchodzi EEG, elektroencefalograf do monitorowania fal m�zgowych. Przypuszczalnie pomaga bada�emu kontrolowa� w�asne fale m�zgowe, a co za tym idzie - stan w�asnego umys�u. - S�ysza�em o biosprz�eniu zwrotnym. A tamto? - Wskaza� ponad aparatem na krzes�o, z kt�rego zwisa�y sk�rzane pasy i przewody zako�czone elektrodami. Laura McCaffrey obejrza�a je i Dan wyczuwa� narastaj�ce w niej obrzydzenie - i zgroz�. Wreszcie powiedzia�a: - Urz�dzenie do terapii awersyjnej. - Dla mnie wygl�da jak krzes�o elektryczne. - Owszem. Nie takie, kt�re zabija. Pr�d p�ynie z tych baterii, nie z gniazdka w �cianie. A to... - dotkn�a d�wigni z boku krzes�a - reguluje napi�cie. Mo�na stosowa� r�ne bod�ce, od uk�ucia do bolesnego wstrz�su. - To jest standardowe wyposa�enie do bada� psychologicznych? - Wielkie nieba, sk�d! - Widzia�a pani kiedy� co� takiego w laboratorium? - Raz. W�a�ciwie... dwa razy. - Gdzie? - U do�� bezwzgl�dnego psychologa zwierz�t, kt�rego dawniej zna�am. Stosowa� trening awersyjno-wstrz�sowy u ma�p. - Torturowa� je? - On na pewno tak nie uwa�a�. - Nie wszyscy zwierz�cy psychologowie tak post�puj�? - M�wi�am, �e ten by� bezwzgl�dny. Mam nadziej�, �e pan nie nale�y do tych nowych luddyst�w, kt�rzy my�l�, �e wszyscy naukowcy to g�upcy lub potwory. - Nie ja. Kiedy by�em dzieckiem, zawsze ogl�da�em programy edukacyjne w telewizji. Laura zdoby�a si� na s�aby u�miech. - Nie chcia�am na pana warcze�. - Nic nie szkodzi. M�wi�a pani, �e widzia�a takie urz�dzenie dwukrotnie. Gdzie po raz drugi? Nik�y cie� jej u�miechu nagle zgas�. - Na fotografii. - O? - W ksi��ce o... eksperymentach naukowych w nazistowskich Niemczech. - Rozumiem. - U�ywali tego na ludziach. Zawaha� si�, ale musia� to powiedzie�. - Tak jak pani m��. Spojrzenie Laury McCaffrey wyra�a�o nie tyle niedowierzanie, ile �arliwe pragnienie niewiary. Jej twarz przybra�a barw� zimnego, wypalonego popio�u. Dan powiedzia�: - My�l�, �e przywi�zywa� pani c�rk� do tego krzes�a... -Nie. - ...i on, Hoffritz i B�g wie kto jeszcze... -Nie. - ...torturowali j� - zako�czy�. - Nie. - To jest w dzienniku, o kt�rym pani wspomnia�em. - Ale... - My�l�, �e stosowali... t� "awersyjn�" terapi�, �eby nauczy� j� kontrolowa� wzorce w�asnych fal m�zgowych. Wizja Melanie przypi�tej pasami do krzes�a by�a tak przera�aj�ca, �e Laura McCaffrey dozna�a g��bokiej metamorfozy. Nie wygl�da�a ju� po prostu jak wypalona, barwy popio�u; zrobi�a si� blada jak �mier�. Oczy jakby zapad�y si� w czaszk� i straci�y prawie ca�y blask. Twarz obwis�a jak rozmi�k�y wosk. - Ale... - zacz�a - ...ale to nie ma sensu. Terapia awersyjn� to wcale nie jest dobry spos�b uczenia technik biosprz�enia zwrotnego. Dan gwa�townie zapragn�� wzi�� j� w ramiona, przytuli� mocno, pog�aska� po g�owie, pocieszy�. Poca�owa�. Kiedy tylko j� zobaczy�, wyda�a mu si� atrakcyjna, lecz a� do tej chwili nie odczuwa� �adnych romantycznych poryw�w. Zreszt� co w tym dziwnego? Zawsze rozczula� si� nad bezradnymi koci�tami, popsutymi lalkami, nad ka�d� s�ab�, zagubion�, bezbronn� istot�. I zawsze potem �a�owa�, �e si� wtr�ca�. Laura McCaffrey pocz�tkowo nie poci�ga�a go, poniewa� by�a pewna siebie, opanowana, ca�kowicie zr�wnowa�ona. Dopiero kiedy zacz�a si� rozsypywa�, kiedy nie mog�a d�u�ej ukrywa� strachu i zagubienia, co� si� w nim obudzi�o. Nick Hammond, inny detektyw z wydzia�u zab�jstw i policyjny m�drala, zarzuca� Danowi instynkty matki-kwoki i mia� troch� racji. Co jest ze mn�? - zastanawia� si� Dan. Dlaczego ci�gle odgrywam b��dnego rycerza, ci�gle szukam damy w opa�ach? Prawie nie znam tej kobiety i ju� pragn�, �eby ca�kowicie na mnie polega�a, �eby z�o�y�a na moje barki swoje troski i nadzieje. O taak, psze pani, Wielki Dan Haldane pani pomo�e, nikt inny; Wielki Dan z�apie tych wstr�tnych z�oczy�c�w i odbuduje pani zrujnowany �wiat. Wielki Dan poradzi sobie �piewaj�co, psze pani, chocia� w g��bi serca jest ci�gle niedojrza�ym idiot�. Nie. Nie tym razem. Mia� swoj� robot�, owszem, ale potraktuje to wy��cznie zawodowo. Osobiste uczucia nie maj� nic do rzeczy. Zreszt� ta kobieta nie zwi�za�aby si� z gliniarzem. By�a bardziej wykszta�cona od niego. Mia�a wi�cej klasy. Typ koniakowy, podczas gdy on wola� piwo. Poza tym, na lito�� bosk�, to nie by�a odpowiednia pora na romanse. Laura McCaffrey by�a za bardzo rozstrojona: umiera�a z niepokoju o c�rk�; zabito jej m�a i na pewno to ni� wstrz�sn�o, chocia� przesta�a go kocha� dawno temu. Jaki m�czyzna m�g� my�le� o romansowaniu z ni� w takiej chwili? Dan wstydzi� si� za siebie. A jednak... Westchn��. - No, kiedy pani przejrzy dziennik m�a, mo�e znajdzie pani dow�d, �e on nigdy nie posadzi� c�rki na tym krze�le. Ale w�tpi�. Laura po prostu sta�a bez ruchu, oszo�omiona. Dan podszed� do szafy, rozsun�� drzwi i ods�oni� kilka par d�ins�w, podkoszulk�w, swetr�w i but�w, kt�re mog�y pasowa� na dziewi�cioletni� dziewczynk�. Wszystkie mia�y szary kolor. - Dlaczego? - zapyta�. - Co on chcia� udowodni�? Jakie efekty chcia� osi�gn�� z tym dzieckiem? Kobieta potrz�sn�a g�ow�, zbyt zdenerwowana, �eby odpowiedzie�. - I jeszcze co� mnie zastanawia - ci�gn�� Dan. - To wszystko, ca�e sze�� lat, kosztowa�o wi�cej pieni�dzy, ni� mia�, kiedy wyczy�ci� wasze wsp�lne konta bankowe i odszed�. Du�o wi�cej. Ale on nigdzie nie pracowa�. Nigdy nie wychodzi�. Mo�e Wilhelm Hoffritz dawa� mu pieni�dze. Ale jacy� inni te� musieli si� dok�ada�. Kto? Kto finansowa� te prace? - Nie mam poj�cia. - I dlaczego? - powt�rzy�. - I dok�d zabrali Melanie? - zapyta�a. - I co jej robi� teraz? 5 Kuchnia nie by�a w�a�ciwie brudna, ale wygl�da�a nieporz�dnie. Stosy nieumytych naczy� wype�nia�y zlew. Okruchy za�mieca�y st�, kt�ry sta� przy jedynym oknie. Laura usiad�a przy stole i strzepn�a troch� okruch�w. Pilno jej by�o zajrze� do dziennika eksperyment�w Dylana z Melanie. Haldane jeszcze go jej nie pokaza�. Trzyma� go w r�ku - notatnik du�ego formatu, oprawny w imitacj� br�zowej sk�ry - i spacerowa� po kuchni w trakcie rozmowy. Deszcz b�bni� w okno i sp�ywa� po szybach. Od czasu do czasu b�yskawica rozja�nia�a noc i przelotnie wy�wietla�a na �cianach nieregularny, faluj�cy dese� wodnych zaciek�w, a wtedy pok�j wydawa� si� bezkszta�tny i p�prze�roczysty jak mira�. - Chcia�bym wiedzie� du�o wi�cej o pani m�u - powiedzia� Haldane. - Na przyk�ad co? - Na przyk�ad, dlaczego pani zdecydowa�a si� na rozw�d. - Co to ma do rzeczy? - Mo�e ma. - Jak to? - Po pierwsze, je�li w gr� wchodzi�a inna kobieta, mog�aby nam powiedzie� wi�cej o tym, co tutaj robi�. Mog�aby nawet powiedzie�, kto go zabi�. - Nie by�o innej kobiety. - Wi�c dlaczego pani postanowi�a si� rozwie��? - Po prostu... ju� go nie kocha�am. - Ale dawniej go pani kocha�a. - Tak. Ale nie by� ju� tym m�czyzn�, za kt�rego wysz�am. - W jaki spos�b si� zmieni�? Laura westchn�a. - Nie zmieni� si�. Nigdy nie by� tym m�czyzn�, za kt�rego wysz�am. Tylko tak mi si� zdawa�o. P�niej stopniowo dotar�o do mnie, jak bardzo od samego pocz�tku go nie rozumia�am. Haldane przesta� chodzi�, opar� si� o blat i skrzy�owa� ramiona, wci�� trzymaj�c dziennik. - Pod jakim wzgl�dem pani go nie rozumia�a? - No... po pierwsze, musi pan wiedzie� o mnie jedno. W szkole i na studiach nigdy nie by�am specjalnie popularn� dziewczyn�. Nigdy nie chodzi�am na randki. - Trudno mi w to uwierzy�. Zarumieni�a si�, chocia� pr�bowa�a to opanowa�. - To prawda. By�am straszliwie nie�mia�a. Unika�am ch�opc�w. Unika�am wszystkich. Nigdy te� nie mia�am bliskiej przyjaci�ki. - Nikt pani nie powiedzia� o odpowiedniej p�ukance do ust i szamponie przeciw�upie�owym? U�miechn�a si�, poniewa� usi�owa� j� roz�mieszy�, ale nigdy nie potrafi�a swobodnie m�wi� o sobie. - Nie chcia�am, �eby ludzie mnie poznali, bo wyobra�a�am sobie, �e mnie nie polubi�, a nie mog�abym znie�� odrzucenia. - Dlaczego mieliby pani nie lubi�? - Och... bo nie by�am dostatecznie �adna, bystra czy dowcipna jak na ich wymagania. - No, trudno mi powiedzie�, czy pani jest dowcipna, ale w tym domu nawet David Letterman nie m�g�by sypa� �artami. Ale na pewno nie brakuje pani inteligencji. W ko�cu zrobi�a pani doktorat. I nie rozumiem, jak pani mo�e patrze� w lustro i nie widzie�, �e jest pani pi�kna. Podnios�a wzrok znad zasypanego okruchami sto�u. Spojrzenie porucznika by�o bezpo�rednie, ujmuj�ce, ciep�e, wcale nie zuchwa�e czy prowokuj�ce. Zachowywa� si� jak policjant dokonuj�cy obserwacji, stwierdzaj�cy fakt. Lecz pod powierzchni� profesjonalizmu wyczu�a g��boko skrywane zainteresowanie. Poczu�a si� nieswojo. Skr�powana, wpatruj�c si� w niewyra�ne srebrzyste smugi deszczu na ciemnej szybie, powiedzia�a: - Mia�am wtedy okropny kompleks ni�szo�ci. - Dlaczego? - Rodzice. - Jak zawsze. - Nie. Nie zawsze. Ale w moim przypadku... g��wnie matka. - Jacy byli pani rodzice? - Nie maj� nic wsp�lnego z t� spraw� - odpar�a. - Zreszt� oboje ju� odeszli. - Zmarli? - Tak. - Przykro mi. - Niepotrzebnie. Mnie nie jest przykro. - Rozumiem. Wyrazi�a si� do�� ostro. Ze zdziwieniem u�wiadomi�a sobie, �e nie chcia�a zrobi� na nim z�ego wra�enia. Z drugiej strony wola�a nie opowiada� mu o swoich rodzicach i dzieci�stwie pozbawionym mi�o�ci. - Co do Dylana... - zacz�a, ale zgubi�a w�tek. - M�wi�a pani, dlaczego od pocz�tku �le go pani oceni�a - podsun�� Haldane. - Widzi pan, tak dobrze umia�am odpycha� ludzi, tak gruntownie ich zniech�ca�am i zamyka�am si� w mojej przytulnej skorupie, �e nikt nigdy nie zbli�y� si� do mnie. Zw�aszcza ch�opcy... czy m�czy�ni. Wiedzia�am, jak ich szybko sp�awi�. A� do Dylana. On nie zrezygnowa�. Ci�gle zaprasza� mnie na randki. Niewa�ne, jak cz�sto odmawia�am, on zawsze wraca�. Nie odstrasza�a go moja nie�mia�o��. Ch��d, oboj�tno��, szorstka odmowa - nic go nie powstrzyma�o. Ugania� si� za mn�. Przedtem nikt nigdy za mn� nie lata�. Nie jak Dylan. By� uparty. Op�tany. Ale nie jako� niebezpiecznie, nie ten rodzaj op�tania. To by�o takie staro�wieckie, kiedy pr�bowa� mi zaimponowa�, zrobi� na mnie wra�enie. Przez ca�y czas zdawa�am sobie spraw�, �e to staro�wieckie, ale i tak skutkowa�o. Przysy�a� kwiaty, wi�cej kwiat�w, s�odycze, znowu kwiaty, nawet wielkiego pluszowego misia. - Pluszowy mi� dla m�odej kobiety pracuj�cej nad doktoratem? - zdziwi� si� Haldane. - M�wi�am panu, �e by� staro�wiecki. Pisa� wiersze i podpisywa� si�: "Tajemniczy wielbiciel". Banalne, wiem, ale to dzia�a�o na dwudziestosze�cioletni� kobiet�, kt�ra w�a�ciwie nigdy si� nie ca�owa�a i spodziewa�a si� zosta� star� pann�. On by� pierwszym m�czyzn�, przy kt�rym poczu�am si�... doceniona. - Prze�ama� pani opory. - Cholera, zawr�ci� mi w g�owie. W trakcie opowiadania tamte wyj�tkowe chwile i uczucia powr�ci�y, bole�nie silne i wyra�ne. Wraz ze wspomnieniami nap�yn�� smutek, �al za zmarnowan� szans�, niemal przyt�aczaj�ce poczucie utraconej niewinno�ci. - P�niej, kiedy si� pobrali�my, dowiedzia�am si�, �e Dylan nie rezerwowa� swoich nami�tnych uczu� wy��cznie dla mnie. Och, nie chodzi�o o inne kobiety. Nie by�o innych kobiet. Ale on goni� za