1770

Szczegóły
Tytuł 1770
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

1770 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 1770 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

1770 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

FREDRIC BROWN TEN ZWARIOWANY WSZECH�WIAT ROZDZIA� I B�ysk Pierwsza pr�ba wystrzelenia rakiety na Ksi�yc, w 1954 roku, zako�czy�a si� niepowodzeniem. Prawdopodobnie z powodu b��du konstrukcyjnego w uk�adzie sterowania rakieta spad�a na Ziemi� powoduj�c �mier� dwunastu, os�b. Chocia� nie wyposa�ona w g�owic� bojow�, rakieta, by jej l�dowanie mog�o by� obserwowane z Ziemi, mia�a potencjometr Burtona nastawiony tak, by w czasie lotu przez Kosmos zgromadzi� olbrzymi potencja� elektryczny, kt�ry w momencie zetkni�cia z Ksi�ycem wyzwoli�by si� jako b�ysk kilka tysi�cy razy ja�niejszy od b�yskawicy - i kilka tysi�cy razy bardziej niszczycielski. Na szcz�cie rakieta spad�a w s�abo zaludnionej okolicy, nie opodal wzg�rz Catskill, l�duj�c na terenie posiad�o�ci bogatego w�a�ciciela sieci gazet. W�a�ciciel i jego �ona, dwoje go�ci oraz osiem os�b s�u�by zgin�o na skutek wy�adowania elektrycznego, kt�re ca�kowicie zniszczy�o dom i powali�o drzewa w promieniu �wier� mili. Odnaleziono tylko jedena�cie cia�. Uwa�a si�, �e jeden z go�ci, redaktor, znalaz� si� tak blisko miejsca katastrofy, i� jego cia�o ca�kowicie wyparowa�o. Kolejna - i zako�czona sukcesem - pr�ba wystrzelenia rakiety nast�pi�a rok p�niej, w 1955 roku. Pod koniec seta Keith Winton by� ju� nie�le zdyszany, lecz stara� si� jak najusilniej tego nie okazywa�. Nie gra� ju� od lat, a tenis - z czego w�a�nie zda� sobie spraw� - jest stanowczo gr� ludzi m�odych. Nie to �eby on by� stary, w �adnym razie - ale po trzydziestce szybko dostaje si� zadyszki, chyba �e si� du�o trenuje. Keith nie robi� tego i musia� si� naprawd� spr�y�, �eby wygra� tego seta. Teraz spr�y� si� jeszcze bardziej, na tyle, by przeskoczy� przez siatk� i podej�� do dziewczyny po drugiej stronie. By� troch� zdyszany, ale zdo�a� si� do niej u�miechn��. - Masz czas na jeszcze jeden? Betty Hadley potrz�sn�a blond czupryn�. - Chyba nie, Keith. Ju� jestem sp�niona. Nie zosta�abym tak d�ugo, gdyby pan Borden nie obieca�, �e ka�e szoferowi dowie�� mnie na lotnisko w Green - ville, sk�d b�d� mog�a polecie� do Nowego Jorku. Czy� on nie jest wspania�ym pracodawc�? - Uhm - mrukn�� Keith, wcale nie my�l�c o panu Bordenie. - Naprawd� musisz ju� wraca�? - Kategorycznie tak. To spotkanie absolwentek mojej starej alma mater. I nie do��, �e musz� tam by�, ale jeszcze ka�� mi wyg�osi� mow�; powiedzie� im, jak si� redaguje magazyn z romansami. - M�g�bym tam p�j�� - zasugerowa� Keith - i opowiedzie� im, jak si� redaguje science fiction. Albo nawet magazyn typu horror, bo zanim Borden przydzieli� mi Surprising Stories, prowadzi�em Bloodcurdling Tales. Miewa�em wtedy koszmarne sny. Mo�e twoje kole�anki - absolwentki chcia�yby o nich pos�ucha�, co? Betty Hadley roze�mia�a si�. - Pewnie tak. Jednak to impreza tylko dla samic. Nie r�b takiej smutnej miny, Keith. Zobaczymy si� jutro w biurze. Przecie� �wiat si� nie ko�czy dzisiaj, prawda? - No, tak - przyzna� Keith. W pewnym sensie myli� si�, ale nie mia� o tym poj�cia. Zaj�� miejsce u boku Betty, kt�ra przesz�a przez kort do wielkiego domu - letniej siedziby L. A. Bordena, wydawcy licznych gazet nale��cych do koncernu Bordena. - Mimo wszystko powinna� zosta� i obejrze� fajerwerk - powiedzia� do niej. - Fajerwerk? A, masz na my�li rakiet�. A b�dzie co ogl�da�, Keith? - Maj� tak� nadziej�. Czyta�a� co� o tym? - Niewiele. Wiem, �e rakieta ma b�ysn��, kiedy zderzy si� z Ksi�ycem - je�eli to nast�pi. I spodziewaj� si�, �e b�ysk b�dzie widoczny go�ym okiem, tak �e wszyscy na to czekaj�. Ma to nast�pi� pi�tna�cie po dziewi�tej, prawda? - Szesna�cie po dziewi�tej. Ja w ka�dym razie czekam na to z niecierpliwo�ci�. Je�li b�dziesz mia�a okazj�, patrz na �rodek tarczy, dok�adnie mi�dzy rogami p�ksi�yca. Jest n�w, w razie gdyby� nie wiedzia�a, i rakieta uderzy w obszar zacieniony. Je�eli patrze� bez teleskopu, zauwa�y si� tylko s�aby b�ysk, jak p�omyk zapa�ki zapalonej dwie przecznice dalej. Trzeba si� przygl�da� bardzo uwa�nie. - M�wi�, �e rakieta nie posiada �adunku wybuchowego. Co spowoduje b�ysk? - Wy�adowanie elektryczne o niespotykanej dot�d sile. Rakieta jest wyposa�ona w nowy przyrz�d - opracowany przez profesora Burtona - wykorzystuj�cy przyspieszenie i przekszta�caj�cy je w potencjaln� energi� elektryczn� - elektryczno�� statyczn�. Ca�a rakieta jest jakby ogromn� butelk� lejdejsk�. I leci w pr�ni kosmicznej, tak �e �adunek nie mo�e uciec ani si� wyzwoli� w postaci b�ysku, dop�ki rakieta nie uderzy w cel, a kiedy to nast�pi... no, to b�dzie co� wi�cej ni� b�yskawica. Zbledn� przy tym wszystkie kr�tkie spi�cia. - Czy nie pro�ciej by�oby u�y� materia�u wybuchowego? - Och, z pewno�ci�, ale w ten spos�b otrzymamy o wiele ja�niejszy b�ysk przy mniejszym ci�arze rakiety, ni� gdyby�my zaopatrzyli j� w g�owic� - nawet atomow�. A potrzebny jest jasny b�ysk, nie eksplozja. Oczywi�cie, rakieta zniszczy troch� terenu - nie tyle co bomba A, ale raczej jak zwyk�a bomba burz�ca - jednak to nie ma znaczenia. Oni si� spodziewaj�, �e przez do��czenie spektrometr�w do wszystkich wielkich teleskop�w na nocnej stronie Ziemi dowiedz� si� sporo o sk�adzie gleby Ksi�yca. Oni... Doszli ju� do bocznych drzwi domu i Betty Hadley przerwa�a Keithowi k�ad�c mu d�o� na ramieniu. - Przepraszam, �e ci przerywam, Keith,ale naprawd� musz� si� spieszy�. S�owo daj�, inaczej sp�ni� si� na samolot. Cze��. Wyci�gn�a do niego r�k�, ale Keith Winton nie uj�� jej, lecz po�o�y� r�ce na ramionach dziewczyny i przyci�gn�� j� do siebie. Poca�owa� j� - i przez zapieraj�c� dech w piersi sekund� jej wargi podda�y si� jego wargom. P�niej si� odsun�a - ale oczy mia�a b�yszcz�ce i odrobin� zamglone. Powiedzia�a: - Cze��, Keith! Zobaczymy si� w Nowym Jorku. - Jutro wieczorem? Umowa stoi. Kiwn�a g�ow� i wbieg�a do domu. Keith zosta� przed drzwiami z wyrazem oszo�omienia na twarzy, oparty o s�upek werandy. Zn�w zakochany, ale tym razem r�ni�o si� to od wszystkich jego dotychczasowych mi�ostek. Zna Betty Hadley zaledwie od trzech dni; w rzeczy samej przed tym cudownym weekendem widzia� j� tylko raz. By�o to w czwartek, kiedy po raz pierwszy zjawi�a si� w Wydawnictwach Bordena. Miesi�cznik, kt�ry redagowa�a, Perfect Love Stories, zosta� w�a�nie odkupiony przez Bordena od mniejszego wydawcy. I Borden by� na tyle sprytny, by przej�� magazyn razem z redaktork�. Betty Hadley radzi�a sobie bardzo dobrze przez trzy lata jako naczelny redaktor, a Whaley Pub - lishing Company chcia�a sprzeda� magazyn tylko dlatego, �e zmieni�a profil wydawniczy, przechodz�c wy��cznie na publikacje czasopism popularnonaukowych; Perfect Love Stories by� ich ostatnim magazynem zawieraj�cym wy��cznie proz�. Tak wi�c Keith spotka� Betty Hadley w czwartek i czwartek wydawa� mu si� teraz najwa�niejszym dniem w jego �yciu. W pi�tek musia� pojecha� do Filadelfii i zobaczy� si� z jednym ze swych autor�w, facetem, kt�ry naprawd� umia� pisa�, ale otrzyma� zaliczk� na poczet nowej powie�ci i zdawa�o si�, �e o tym zapomnia�. Keith pr�bowa� nak�oni� go do pracy i jego zdaniem, zrobi� to skutecznie. W ka�dym razie omin�o go spotkanie z Joe Doppelbergiem, jego najzagorzalszym wielbicielem, kt�ry wybra� sobie pi�tek na dzie� wizyty w Nowym Jorku i odwiedziny w biurach Bordena. S�dz�c po listach Joe Doppelberga, unikniecie spotkania z nim by�o niew�tpliwym sukcesem. P�niej, w sobot�, Keith zjawi� si� tu po po�udniu na zaproszenie L.A. Bordena. By� tu ju� trzeci raz, ale zwyczajny weekend w posiad�o�ci szefa zmieni� si� w cudown� przygod�, kiedy jednym z pozosta�ych dwojga go�ci z biura okaza�a si� Betty Hadley. Betty Hadley - wysoka, smuk�a i z�otow�osa, o jedwabistej, opalonej sk�rze, z twarz� i figur� pasuj�c� raczej do ekranu telewizora ni� biura redakcji... Keith westchn�� i wszed� do domu. W wielkim pokoju o �cianach wy�o�onych boazeri� z orzecha L.A. Borden i Walter Callahan, g��wny ksi�gowy Bordena, grali w remika. Borden spojrza� na wchodz�cego i skin�� g�ow�. - Cz��, Keith. Chcesz zaj�� moje miejsce po tej partii? Ju� prawie sko�czyli�my. Musz� napisa� kilka list�w, a Walter zapewne r�wnie ch�tnie ogra ciebie, jak mnie. Keith potrz�sn�� g�ow�. - Te� musz� si� zabra� do roboty, panie Borden. Goni mnie termin; musz� napisa� tekst do dzia�u odpowiedzi na listy. Zabra�em ze sob� walizkow� maszyn� do pisania i teczk� z listami czytelnik�w. - Och, daj spok�j; nie �ci�gn��em ci� tu, �eby� pracowa�. Nie mo�esz tego zrobi� jutro w biurze? - Bardzo bym chcia�, panie Borden - powiedzia� Keith - ale mam zaleg�o�ci w pracy, a materia� musi p�j�� do druku jutro rano, najp�niej o dziesi�tej. W po�udnie zamykaj� numer, wi�c nie mog� nawali�. To tylko par� godzin roboty, wi�c wol� zrobi� to teraz i mie� wolny wiecz�r. Przeszed� przez pok�j i wst�pi� na schody. Kiedy si� znalaz� w swoim pokoiku, wyj�� maszyn� z walizki i postawi� na biurku. Z nesesera wyci�gn�� teczk� z korespondencj� adresowan� do Poczty Rakietowej lub - gdy nadawca by� �mielszy - do Rakietowca. Na samym wierzchu le�a� list Joego Doppelberga. Keith po�o�y� go tam, poniewa� z tre�ci wynika�o, �e Joe Doppelberg mo�e zjawi� si� osobi�cie, i Keith chcia� mie� list pod r�k�. Wkr�ci� papier w maszyn�, wystuka� nag��wek "Poczta Rakietowa" i zacz��: No, bracia kosmopiloci, dzisiejsza noc - kiedy to pisz�, nie kiedy to czytacie - to wielka noc, to wielka noc i wasz Rakietowiec wyszed�, �eby to zobaczy�. I naprawd� to widzia�, ten b�ysk �wiat�a na ciemnej tarczy Ksi�yca, oznaczaj�cy szcz�liwe l�dowanie pierwszej rakiety wystrzelonej w Kosmos przez Cz�owieka. Spojrza� krytycznie na tekst, wyrwa� kartk� z maszyny i za�o�y� now�. To by�o zbyt urz�dowe, zbyt napuszone dla jego fan�w. Zapali� papierosa i napisa� wst�p od nowa; tym razem wysz�o mu lepiej - czy te� raczej gorzej. W przerwie, gdy czyta� to, co napisa�, us�ysza� odg�os otwieranych i zamykanych drzwi oraz stuk wysokich obcas�w na schodach. To pewnie odje�d�a�a Betty. Keith wsta�, �eby podej�� do drzwi, ale zn�w usiad�. Nie, ponowne po�egnanie w obecno�ci Borden�w i Callahana popsu�oby efekt. O wiele lepiej zostawi� rzecz na tym kr�tkim, lecz zapieraj�cym dech w piersi poca�unku i obietnicy, �e zobacz� si� jutro wieczorem. Westchn�� i wzi�� pierwszy list z kupki. Joe Doppelberg pisa�: Drogi Rakieciarzu! W og�le nie powinienem do Ciebie pisa�, bo wasz ostatni numer �mierdzia� jak st�d do Arktura, z wyj�tkiem kawa�ka Wheelera. Kto powiedzia� temu baronowi Gormleyowi, �e umie pisa�? A jego kosmonawigacja? Ten grafoman nie zdo�a�by w s�oneczny dzie� przeprawi� si� ��dk� przez Mud Creek. A ta ok�adka Hoopera - dziewucha by�a w porz�dku, nawet bardziej ni� w porz�dku, ale kt�ry towar na ok�adce nie jest? Ale to, co j� goni - czy to mia� by� jeden z merkuria�skich diab��w z opowiadania Weelera? No to powiedzcie Hopperowi, �e mog� sobie wyobrazi� straszniejsze BEM - y zupe�nie na trze�wo, bez jednego kielonka wenusja�skiej p�dzonki. Czemu ona si� po prostu nie odwr�ci i nie zacznie goni� potwora? Trzymacie Hoopera w �rodku - jego czarno-bia�e obrazki s� w porz�dku - postarajcie si� o kogo� innego na ok�adki. Mo�e Rockwella Kenta albo Dalego? Za�o�� si�, �e Dali m�g�by zrobi� delikatesowego BEM - a na ok�adk�. Chwytasz to, Rak? Delikatesowy Dali. S�uchaj, Rak, trzymaj to mleko od w�ciek�ych robak�w z Urana pod r�k� i dobrze sch�odzone, bo zamierzam wpa��, gdzie� w tym tygodniu. Nie zjawiam si� na nowojorskim kosmodromie tylko po to, �eby ci� zobaczy�, nie pochlebiaj sobie, Rak. Jednak poniewa� i tak b�d� w mie�cie, chc� sprawdzi�, czy jeste� tak brzydki, jak m�wi�. Jeden z twoich ostatnich pomys��w, Rak, bije na g�ow� wszystko. Chodzi mi o. wprowadzenie rubryki fotografii najciekawszych i najbardziej regularnych korespondent�w. Mam dla ciebie niespodziank�. Wysy�am ci moj�. Mia�em zamiar j� przywie��, ale wys�ana dotrze do ciebie wcze�niej i w ten spos�b zd��ysz j� umie�ci� w drukowanym aktualnie numerze. Hej - ho! Raku, zabij utuczonego ksi�ycowego cielca, poniewa� zobaczymy si� niebawem, a mo�e jeszcze szybciej. Joe Doppelberg Keith Winton zn�w westchn�� i wzi�� do r�ki niebieski o��wek. Wykre�li� fragmenty o wycieczce do Nowego Jorku, to nie zainteresuje innych czytelnik�w, a ponadto nie chcia�, by zbyt wielu z nich wpad�o na pomys� odwiedzenia go w biurze; kosztowa�oby go to zbyt wiele straconego czasu. Wyrzuci� kilka ostrzejszych zwrot�w w innej cz�ci, po czym wzi�� do r�ki fotografi�, kt�ra nadesz�a razem z listem, i zerkn�� na ni� jeszcze raz. Joe Doppelberg nie wygl�da� tak, jak sugerowa� to jego list. By� do�� przystojnym, raczej inteligentnie wygl�daj�cym szesnastolatkiem lub siedemnastolatkiem. Mia� mi�y u�miech. W bezpo�rednim kontakcie zapewne okaza�by si� r�wnie nie�mia�y, jak zuchwa�y by� jego list. Jasne, mo�e zamie�ci� zdj�cie. Powinien dawno je wys�a� do fotograwiatury, ale jeszcze zd��y to zrobi�. Zaznaczy�, �eby obok listu pozostawiono wci�cie na p� kolumny, i na odwrocie fotografii napisa�: "p� kol. Doppelberg". Wkr�ci� drug� stron� listu Joego do maszyny, pomy�la� chwil� i napisa� pod spodem: W porz�dku, Doppelberg, �ci�gniemy Rockwella Kenia, �eby zrobi� nam nast�pn� ok�adk�. Ty mu zap�acisz. Jednak je�li chodzi o ok�adkowe dziewczyny cwa�uj�ce za wy�upiastookimi potworami (czyli, jak piszesz, BEM - ami) to nic si� nie da zrobi�. W naszych opowiadaniach dziewczyny s� zawsze cnotliwe. Chwytasz to, Doppelberg? Cnotliwe - cwa�uj�ce. I ta gra s��w nie jest nawet w po�owie tak z�a jak tw�j delikatesowy Dali. Wyj�� kartk� z maszyny, westchn�� i wzi�� do r�ki nast�pny list. Sko�czy� o sz�stej, czyli mia� jeszcze godzin� do kolacji. Wzi�� szybki prysznic, ubra� si� i pozosta�o mu jeszcze p� godziny. Zszed� po schodach i ruszy� do ogr�dka przez otwarte drzwi werandy. W�a�nie zapada� zmierzch i ksi�yc widnia� ju� na czystym niebie. B�dzie dobra widoczno��, pomy�la� Keith. Do licha, lepiej, �eby b�ysk dawa� si� dostrzec go�ym okiem, inaczej trzeba b�dzie napisa� nowe s�owo wst�pne do Poczty. No, na to b�dzie jeszcze czas po dziewi�tej szesna�cie. Usiad� na wiklinowej �awce przy g��wnej alejce ogrodu i g��boko wci�gn�� w nozdrza �wie�e, wiejskie powietrze i zapach rosn�cych wok� kwiat�w. My�la� o Betty Hadley, a co my�la�, tego nie musimy tu opisywa�. Jednak my�lenie o niej sprawi�o mu przyjemno�� - a mo�e lepiej by�oby powiedzie�: bolesn� przyjemno�� - wi�c oddawa� si� temu zaj�ciu, a� zaw�drowa� my�l� do autora w Filadelfii. Zastanowi� si�, czy ten taki owaki naprawd� zabra� si� do roboty, czy te� poszed� si� zala�. P�niej znowu rozmy�la� o Betty Hadley i zapragn��, �eby by�o ju� dwadzie�cia cztery godziny p�niej, poniedzia�kowy wiecz�r w Nowym Jorku, a nie niedzielny wiecz�r u st�p wzg�rz Catskill. Spojrza� na zegarek i stwierdzi�, �e za kilka minut rozlegnie si� dzwonek na kolacj�. By�a to dobra wiadomo��, poniewa� zakochany czy nie, by� g�odny. G��d sprawi�, �e - zupe�nie bez powodu - pomy�la� o Claudzie Hooperze, kt�ry robi� wi�kszo�� ok�adek do Surprising Stories. Keith zastanawia� si�, czy powinien nadal bra� od niego ok�adki. Hooper by� fajnym go�ciem i niez�ym artyst�, umia� te� rysowa� kobiety, na widok kt�rych �lina nap�ywa�a do ust, ale po prostu nie potrafi� narysowa� odpowiednio straszliwych goni�cych je potwor�w. Mo�e po prostu nie miewa� z�ych sn�w albo prowadzi� zbyt szcz�liwe �ycie rodzinne, albo z jeszcze innych powod�w. W ka�dym razie wi�kszo�� fan�w wierzga�a. Jak Joe Doppelberg. To, co Doppelberg... Rakieta ksi�ycowa spadaj�ca z powrotem na Ziemi� p�dzi�a szybciej ni� d�wi�k i Keith nie us�ysza� jej ani nie dostrzeg�, chocia� uderzy�a zaledwie dwa metry dalej. B�ysn�o. ROZDZIA� II Purpurowy potw�r Nie dozna� wra�enia przemieszczenia, nie poczu� �adnej zmiany czy ruchu, �adnego przeskoku w czasie. By�o po prostu tak, jakby wraz z o�lepiaj�cym b�yskiem kto� wyrwa� spod niego wiklinow� �awk�. J�kn�� przy zderzeniu z muraw�, a poniewa� siedzia� wygodnie oparty, rozci�gn�� si� jak d�ugi. I le�a� oto na plecach, patrz�c na wieczorne niebo. A w�a�nie widok tego nieba by� najbardziej zdumiewaj�cy; nie mog�o by� tak po prostu, �e wiklinowa �awka za�ama�a si� pod ci�arem Keitha czy te� po prostu znikn�a - poniewa� sta�a dotychczas pod drzewem, kt�rego teraz nie by�o. Nic nie zas�ania�o ciemnob��kitnego nieba. Keith najpierw uni�s� g�ow�, a potem usiad�; chwilowo zbyt wstrz��ni�ty - nie na ciele, lecz na duchu - by wsta�. Instynktownie chcia� si� zorientowa� w sytuacji, nim zawierzy swoim nogom. Siedzia� na trawie, starannie przystrzy�onej trawie, po�rodku dziedzi�ca. Kiedy spojrza� za siebie, ujrza� stoj�cy opodal dom. Zupe�nie zwyczajny dom, ani troch� nie tak wielki i dobrze zaprojektowany jak dom pana Bordena. Budynek sprawia� wra�enie opuszczonego. W ka�dym razie Keith nie dostrzeg� nigdzie �ladu �ycia ani �wiat�a w �adnym z okien. Przez kilka sekund patrzy� na to, po czym odwr�ci� si� i spojrza� w inn� stron�. Trzydzie�ci metr�w dalej, na skraju trawnika, na kt�rym siedzia�, by� �ywop�ot; po drugiej stronie �ywop�otu ros�y drzewa - w dw�ch r�nych rz�dach, jakby po dwu stronach drogi. By�y to wysokie i bardzo pi�kne topole. Nigdzie w zasi�gu wzroku nie dostrzeg� klonu - a �awka sta�a w�a�nie pod klonem. Nigdzie te� nie dostrzeg� nawet fragmentu �awki. Keith potrz�sn�� g�ow�, by rozja�ni� my�li, i wsta� ostro�nie. Czu� lekkie oszo�omienie, ale opr�cz tego wszystko by�o w porz�dku. Cokolwiek mu si� przytrafi�o, nie by� ranny. Sta� spokojnie, a� oszo�omienie min�o, po czym zacz�� i�� w kierunku furtki w �ywop�ocie. Spojrza� na zegarek. By�o trzy po sz�stej. To niemo�liwe, pomy�la�; przecie� w�a�nie min�a sz�sta, gdy siedzia� na �awce w ogrodzie pana Bordena. A gdziekolwiek znajdowa� si� teraz, nie m�g� dosta� si� tu w mgnieniu oka. Przycisn�� zegarek do ucha; wci�� tyka�. Jednak to niczego nie dowodzi�o; mo�e zegarek stan�� w wyniku... w wyniku tego, co mu si� przydarzy�o, a potem zn�w zacz�� chodzi�. Jeszcze raz spojrza� na niebo, aby oceni� up�yw czasu, ale nic mu to nie da�o. Przedtem by�o ciemno i teraz te�. Srebrny ksi�yc znajdowa� si� w tym samym miejscu, a przynajmniej w tej samej odleg�o�ci od zenitu. Keith nie m�g� niczego wywnioskowa� z jego po�o�enia. Furtka w �ywop�ocie prowadzi�a na asfaltow�, trzy - pasmow� autostrad�. Nigdzie nie dostrzeg� samochod�w. Wyszed�szy przez bram� spojrza� jeszcze raz na dom i zobaczy� co�, czego nie dostrzeg� wcze�niej. Na jednym z filar�w wisia�a tabliczka g�osz�ca: "Na sprzeda�, Agencja R. Blaisdell, Greenville, Nowy Jork". A wi�c wci�� musia� si� znajdowa� niedaleko posiad�o�ci Bordena, bo Greenville by�o najbli�ej le��cym od niej miastem. Jednak to oczywiste; przecie� nie m�g� odej�� daleko. Pytanie tylko, w jaki spos�b m�g� si� znale�� na innym miejscu w u�amku sekundy. Jeszcze raz potrz�sn�� g�ow�, chocia� czu� si� zupe�nie dobrze. Czy�by nag�y zanik pami�ci? Czy przyszed� tu nie zdaj�c sobie z tego sprawy? Nie wydawa�o si� to mo�liwe, zw�aszcza w tak kr�tkim czasie. Sta� patrz�c na szerok�, asfaltow� drog� mi�dzy szpalerem topoli, zastanawiaj�c si�, w kt�r� stron� p�j��. Droga bieg�a prosto; widzia� j� a� do najbli�szych wzniesie� znajduj�cych si� oko�o p� kilometra dalej, ale nigdzie nie zauwa�y� �ladu ludzkiej obecno�ci. A jednak gdzie� w pobli�u musia�a by� jaka� farma, bo za rz�dem wysokich topoli rozci�ga�y si� pola uprawne. Mo�e drzewa zas�ania�y zabudowania. Mo�e zdo�a je dostrzec, je�li przejdzie na drug� stron� szosy. By� w po�owie drogi, kiedy us�ysza� warkot nadje�d�aj�cego samochodu; wci�� niewidocznego, ale zbli�aj�cego si� z lewej. Pojazd by� bardzo ha�a�liwy, skoro da� si� s�ysze� z takiej odleg�o�ci. Keith ruszy� dalej, a gdy si� odwr�ci�, samoch�d znalaz� si� w zasi�gu wzroku. Kierowca m�g� si� okaza� r�wnie cennym �r�d�em informacji, co farmer; a nawet lepszym, bo mo�e da si� nam�wi� na podrzucenie Keitha do Bordena, je�li b�dzie jecha� w tym kierunku. Samoch�d okaza� si� przedpotopowym fordem T. Keith uzna�, �e to dobry znak. Za studenckich czas�w sporo podr�owa� autostopem i wiedzia�, �e prawdopodobie�stwo zabrania si� samochodem jest wprost proporcjonalne do jego wieku i stopnia zu�ycia. A nie by�o �adnych w�tpliwo�ci co do stopnia zu�ycia tego wozu. Wydawa� si� ledwie zdolny do pokonania wzniesienia, na kt�re w�a�nie wje�d�a�; krztusi� si� i rz�zi� usi�uj�c nabra� szybko�ci. Keith zaczeka�, a� samoch�d znajdzie si� wystarczaj�co blisko, po czym wyszed� na drog� i zamacha� r�kami. Ford zwolni� i zatrzyma� si�. Kierowca wyci�gn�� r�k� i opu�ci� okienko po stronie Keitha - zupe�nie niepotrzebnie, poniewa� i tak nie by�o w nim szyby. - Podwie�� pana? - zapyta�. Wygl�da�, pomy�la� Keith, a� za bardzo typowo na farmera. �u� nawet d�ugie �d�b�o s�omy o barwie swoich w�os�w, a wyblak�y niebieski kombinezon harmonizowa� z jego wyblak�ymi niebieskimi oczami. Keith postawi� nog� na stopniu i schyliwszy g�ow� wetkn�� j� w otwarte okno, tak by by� s�yszanym poprzez kaszel silnika i blaszany grzechot, kt�ry dochodzi� ze wszystkich cz�ci pojazdu, nawet gdy samoch�d sta� w miejscu. - Chyba zab��dzi�em - powiedzia�. - Czy nie wie pan, gdzie znajduje si�, posiad�o�� pana Bordena? Farmer przesun�� �d�b�o w drugi k�t ust. Zamy�li� si� g��boko, marszcz�c brwi w wysi�ku. - Nie - rzek� w ko�cu. - Przy tej drodze nie ma takiej farmy. Mo�e mi�dzy wzg�rzami; nie znam tam wszystkich. - To nie jest farma - powiedzia� Keith - tylko du�a posiad�o�� wiejska. W�a�ciciel jest wydawc� gazet. Dok�d prowadzi ta droga? Do Greenville? - Taak. To tam, w tym kierunku, co jad�, jakie� pi�tna�cie kilometr�w. W przeciwnym kierunku doje�d�a si� przy Carteret do autostrady z Albany. Podwie�� pana do Greenville? Chyba tam panu powiedz�, gdzie mieszka ten Borden. - Jasne - odpar� Keith. - Dzi�ki. Farmer si�gn�� ospale i pokr�ci� korbk�, kt�ra podnosi�a okienko bez szybki. - Grzechocze - wyja�ni� - jak go nie zamkn�. Nadepn�� na peda�y sprz�g�a i gazu; samoch�d st�kn�� i ruszy�. Grzechot wszystkich cz�ci by� niczym grad b�bni�cy o blaszany dach. Ford osi�gn�� swoj� najwi�ksz� szybko�� i Keith oceni�, �e na osi�gni�cie celu odleg�ego o pi�tna�cie kilometr�w potrzeba im b�dzie p� godziny, je�eli pojazd w og�le tam dojedzie. No, je�li dotrze do Greenville, to przynajmniej b�dzie wiedzia�, gdzie si� znajduje. B�dzie ju� o wiele za p�no na kolacj�, wi�c mo�e, pomy�la�, lepiej b�dzie zadzwoni� do Bordena, by go uspokoi�, zje�� co� w mie�cie, po czym z�apa� taks�wk� lub jaki� inny pojazd, kt�ry zawiezie go do posiad�o�ci. Dotrze tam najp�niej o dziewi�tej; masa czasu, by przygotowa� si� na ogl�danie fajerwerku na Ksi�ycu. To by�o co�, czego nie mia� zamiaru przegapi�. Jak wyja�ni to wszystko Bordenowi? Jedyne co m�g� powiedzie�, to �e wybra� si� na spacer i zab��dzi�, �e musia� z�apa� okazj� do Greenville, aby zorientowa� si�, gdzie jest. Zabrzmi to do�� g�upio, ale nie tak g�upio jak prawda. Keith nie chcia�, by pracodawca uzna�, �e jego pracownik ma napady niepoczytalno�ci czy amnezji. Stary samoch�d t�uk� si� d�ug�, prost� drog�. Dobroczy�ca Keitha nie zdradza� ch�ci do rozmowy i Keith by� z tego bardzo zadowolony. Musieliby wrzeszcze� do siebie. Ponadto wola� rozmy�la� o tym, co mu si� przydarzy�o, i szuka� jakiego� rozs�dnego wyt�umaczenia. Posiad�o�� Bordena by�a du�a i z pewno�ci� musia�a by� dobrze znana w bezpo�rednim s�siedztwie. Skoro kierowca tego przestarego gruchota zna� wszystkich mieszkaj�cych przy drodze, nie m�g� nie s�ysze� o Bordenie, je�eli znajdowali si� blisko niego. A przecie� posiad�o�� nie mog�a le�e� dalej ni� trzydzie�ci kilometr�w st�d, poniewa� Borden mieszka� pi�tna�cie kilometr�w od Greenville - chocia� Keith nie m�g� sobie przypomnie� w jakim kierunku - a miejsce, w kt�rym zabra� go samoch�d, by�o oddalone od Greenville tak�e o pi�tna�cie kilometr�w. Nawet je�li te dwa punkty znajdowa�y si� po przeciwnych stronach miasta, Keith nie m�g� przeby� wi�cej ni� trzydzie�ci kilometr�w - a nawet tyle wydawa�o mu si� zbyt wielk� odleg�o�ci� zwa�ywszy niewielki przedzia� czasu. Wje�d�ali ju� na przedmie�cia Greenville i Keith zn�w spojrza� na zegarek; by�a si�dma trzydzie�ci pi��. Patrzy� na budynki przesuwaj�ce si� za oknem samochodu, a� zobaczy� zegar na wystawie. Jego zegarek chodzi� dobrze; nie stan�� i nie zacz�� chodzi� po pewnym czasie. Kilka minut p�niej dotarli do g��wnej dzielnicy handlowej Greenville. Kierowca podjecha� do kraw�nika i zatrzyma� si�. - To ju� prawie centrum miasta, prosz� pana. My�l�, �e powinien pan poszuka� tego adresu w ksi��ce telefonicznej - powiedzia�. - Po drugiej stronie ulicy stoi taks�wkarz, kt�ry zawiezie pana, dok�d pan zechce. Zedrze z pana okropnie, ale dowiezie na miejsce. - Serdeczne dzi�ki - powiedzia� Keith. - Mog� panu postawi� drinka, zanim zadzwoni�? - Nie, dzi�kuj�. Musz� zaraz wraca�. Klacz mi si� �rebi; przyjecha�em po brata. Jest weterynarzem; chc�. �eby przy tym by�. Keith podzi�kowa� mu jeszcze raz i wszed� do drogerii; znajdowa�a si� tu� za rogiem, na kt�rym wysadzi� go kierowca lorda. Wszed� do kabiny telefonicznej z ty�u sklepu i wzi�� do r�ki cienk� ksi��k� telefoniczn� Greenville, przymocowan� do �ciany �a�cuchem. Odnalaz� liter� B i przekartkowawszy... Nie znalaz� �adnego Bordena. Zmarszczy� brwi. Numer Bordena nale�a� do centrali w Greenville. Keith by� tego pewien, poniewa� kilkakrotnie dzwoni� do niego w sprawach s�u�bowych z biura w Nowym Jorku. Kierunkowy by� na pewno numerem Greenville. Jednak m�g� to by� telefon zastrze�ony. Czy zdo�a go sobie przypomnie�? Oczywi�cie - sk�ada� si� z trzech takich samych cyfr. To by�o tak... Greenville 111. Przypomnia� sobie, �e zastanawia� si�, czy Borden wykorzysta� swoje wp�ywy w towarzystwie telefonicznym, �eby dosta� numer tak �atwy do zapami�tania. Zamkn�� za sob� drzwi kabiny i zacz�� grzeba� w kieszeni szukaj�c drobnych. Jednak aparat w budce by� innego typu; Keith jeszcze takiego nie widzia�. Nigdzie nie by�o otworu wrzutowego. Obejrza� aparat ze wszystkich stron, po czym doszed� do wniosku, �e prawdopodobnie w tych ma�ych miejscowo�ciach nie maj� automat�w wrzutowych i za telefon trzeba p�aci� drogi�cie. Podni�s� s�uchawk� z wide�ek i kiedy us�ysza� g�os telefonistki - "Prosz� poda� numer" - wymieni� numer Bordena. Zapad�a kr�tka cisza, po czym zn�w rozleg� si� g�os telefonistki: - Nie ma takiego numeru, prosz� pana. Przez sekund� Keith zastanawia� si�, czy jest przy zdrowych zmys�ach; niemo�liwe, aby m�g� si� pomyli� co do tego numeru. Greenville jeden - jeden - jeden; takiego numeru nie spos�b zapomnie� czy pomyli�. Zapyta�: - Czy zechcia�aby mi pani poda� numer telefonu L. A. Bordena? My�la�em, �e to jego numer. Nie mog� go znale�� w ksi��ce telefonicznej, ale wiem, �e ma telefon. Ju� do niego dzwoni�em. - Jedn� chwileczk�, prosz� pana... Nie, w naszych rejestrach nie ma takiego nazwiska. - Dzi�kuj� - powiedzia� Keith i od�o�y� s�uchawk�. Wci�� nie m�g� w to uwierzy�. Wzi�� do r�ki ksi��k� telefoniczn� i wyszed� z kabiny tak daleko, jak pozwala�a na to d�ugo�� �a�cucha, �eby lepiej widzie�. Sprawdzi� pod B i zn�w nie znalaz� �adnego Bordena. Przypomnia� sobie, �e Borden nazwa� swoj� posiad�o�� "Cztery D�by", i poszuka� pod C, ale nie znalaz� takiej nazwy. Gwa�townie zatrzasn�� ksi��k� i spojrza� na ok�adk�. Widnia� na niej napis: "Greenville, stan Nowy Jork". Niejasne podejrzenie, �e znalaz� si� w innym Greenyille, umar�o r�wnie szybko, jak si� zrodzi�o; w stanie Nowy Jork by�o tylko jedno Greenyille. Inne i jeszcze s�absze podejrzenie umar�o, nieomal zanim zda� sobie spraw� z jego istnienia - kiedy przeczyta� napisane drobnym drukiem pod nazw� miasta: "Wiosna 1954". Nadal nie wierzy�, �e L. A. Bordena nie ma w tej ksi��ce; z trudem opanowa� ch�� przekartkowania jej strona po stronie i sprawdzenia, czy nie wpisano go przypadkiem pod inn� liter�. Zamiast tego podszed� do baru i siad� na jednym ze staromodnych sto�k�w o szeroko rozstawionych nogach. Za kontuarem drogista - ma�y siwow�osy cz�owieczek w grubych okularach na nosie - wyciera� szklanki. Podni�s� wzrok i spojrza� na Keitha. - Czym mog� s�u�y�? - Coca - col� prosz� - rzek� Keith. Chcia� go o co� zapyta�, ale na razie nie wiedzia� o co. Patrzy�, jak drogista nalewa nap�j do szklanki z lodem i stawia przed nim na kontuarze. - Pi�kna noc na spacer - rzek� drogista. Keith skin�� g�ow�. Przypomnia� sobie, �e musi obejrze� b�ysk rakiety l�duj�cej na Ksi�ycu, oboj�tnie gdzie wtedy b�dzie. Zerkn�� na zegarek. By�a prawie �sma; jeszcze godzina i kwadrans i trzeba b�dzie wyj�� na otwart� przestrze�, sk�d mo�na dobrze widzie� Ksi�yc. Wygl�da�o na to, �e to tej pory nie zd��y wr�ci� do Bordena. Wypi� coca - col� niemal jednym haustem. By�a zimna i do�� smaczna, ale przypomnia�a mu, �e jest g�odny. I nic dziwnego, skoro by�a ju� �sma wiecz�r; kolacja u Borden�w musia�a si� ju� sko�czy�. Keith nie zjad� wiele na obiad, a ponadto p�niej gra� troch� w tenisa. Zajrza� za saturator szukaj�c oznak �wiadcz�cych o tym, �e drogista sprzedaje kanapki lub co� innego. Najwidoczniej jednak nie sprzedawa�. Keith wyj�� z kieszeni �wier�dolar�wk� i po�o�y� j� na marmurowym blacie saturatora. Moneta brz�kn�a metalicznie, a drogista upu�ci� szklank�, kt�r� wyciera�. Za grubymi szk�ami okular�w wida� by�o jego szeroko otwarte i wystraszone oczy; sta� sztywno jak s�up, kr�c�c g�ow� na prawo i lewo, nerwowo rozgl�daj�c si� na boki. Wydawa�o si�, i� nie zauwa�y�, �e upu�ci� i zbi� szklank�. �cierka te� wypad�a mu z r�k. Po chwili jego d�o� wysun�a si� niepewnie, przykry�a monet� i podnios�a j�. Drogista zn�w rozejrza� si� na boki, jakby si� upewniaj�c, �e opr�cz Keitha nikogo nie ma w sklepie. Dopiero wtedy spojrza� na monet�. Pod os�on� z�o�onych d�oni obejrza� j�, niemal dotykaj�c nosem. Odwr�ci� i obejrza� z drugiej strony. Jego wzrok, wystraszony, a mimo to ekstatyczny, powr�ci� na twarz Keitha. - Wspania�a! - rzek�. - Prawie nie zu�yta. I z 1928 roku. Zni�y� g�os do szeptu. - Ale... kto pana przys�a�? Keith zamkn�� oczy i znowu je otworzy�. Kt�ry� z nich musia� by� wariatem. Nie mia�by w�tpliwo�ci, kt�ry z nich dw�ch, gdyby nie rzeczy, kt�re wydarzy�y si� w ci�gu ostatniej godziny: nag�a teleportacja z jednego miejsca do drugiego, brak nazwiska L. A. Bordena w ksi��ce telefonicznej i rejestrach urz�du telekomunikacyjnego. - Kto pana przys�a�? - spyta� ponownie drogista. - Nikt - odpar� Keith. Ma�y cz�owieczek u�miechn�� si�. - Nie chce pan powiedzie�. To musia� by� K. No, niewa�ne, w razie gdyby to nie on. Zaryzykuj�. Dam panu za ni� tysi�c kredytek. Keith nic nie powiedzia�. - Tysi�c pi��set - rzek� drogista. Jego oczy, pomy�la� Keith, s� jak oczy spaniela - g�odnego spaniela patrz�cego na ko��, kt�rej nie mo�e dosi�gn��. Drogista zaczerpn�� tchu w piersi. Powiedzia�: - Zatem dwa tysi�ce. Wiem, �e jest warta wi�cej, ale tylko tyle mog� da�. Gdyby moja �ona... - W porz�dku - rzek� Keith. D�o� trzymaj�ca ukryt� monet� zanurzy�a si� w kieszeni drogisty z szybko�ci� pieska preriowego znikaj�cego w norze. Niezauwa�ona szklanka chrupn�a cz�owieczkowi pod nogami, kiedy szed� do kasy na ko�cu kontuaru. Zbli�ywszy si� do niej przekr�ci� klucz. Za szklan� szyb� pojawi� si� napis: "Bez sprzeda�y". Drogista wr�ci�, zn�w depcz�c po szkle, ca�� uwag� skupiaj�c na banknotach. Po�o�y� je przed Keithem Wintonem. - Dwa tysi�ce - rzek�. - Oznacza to, �e w tym roku b�d� musia� zrezygnowa� z zaplanowanego urlopu, ale s�dz�, �e warto. Chyba jestem troch� stukni�ty. Keith podni�s� banknoty, po czym spogl�da� d�ugo i badawczo na pierwszy z nich. W �rodku widnia�a znajoma podobizna Jerzego Waszyngtona. Liczba w rogach obwieszcza�a: "100", a pod owalnym portretem Waszyngtona widnia� napis: "Sto kredytek". I to r�wnie� nie ma sensu, pomy�la�, Keith. Przecie� podobizna Waszyngtona znajdowa�a si� tylko na jednodolarowych banknotach - chyba �e tu rzecz mia�a si� inaczej. Tu! Co mia�o znaczy� to t u? To przecie� by�o Greenville, stan Nowy Jork, USA, rok 1954. Tak g�osi� napis na ksi��ce telefonicznej. �wiadczy� o tym portret Waszyngtona. Spojrza� jeszcze raz i przeczyta� inne napisy: "Stany Zjednoczone Ameryki", przeczyta�. "Banknot Federalnego Ministerstwa Skarbu". I nie by� to wcale nowy banknot. Wygl�da� na stary, zu�yty i prawdziwy. Keith dostrzeg� znajome nitki jedwabne. Numer serii wydrukowany niebiesk� farb�. Na prawo od portretu napis "Seria rok 1945"! i faksy - mile podpisu Freda M. Yinsona nad drobniejszym napisem, g�osz�cym: "Sekretarz Skarbu". Keith wolno z�o�y� plik banknot�w i w�o�y� je do kieszeni marynarki. Podni�s� wzrok i napotka� spojrzenie drogisty, spogl�daj�cego na� niespokojnie przez grube okulary. G�os - drogisty by� r�wnie niespokojny co jego spojrzenie. - Wszystko... wszystko w porz�dku, prawda? - spyta�. - Nie jest pan agentem? Chc� powiedzie�, �e je�eli pan nim jest, to z�apa� mnie pan na kolekcjonowaniu. Zatem niech mnie pan ju� aresztuje i sko�czy z tym. Chc� powiedzie�, �e zaryzykowa�em i je�eli przegra�em, to nie ma potrzeby trzyma� mnie w niepewno�ci, no nie? - Nie - odpar� Keith. - Wszystko w porz�dku. My�l�, �e wszystko w porz�dku. Czy mog� dosta� jeszcze jedn� col�? Tym razem troch� coli wyla�o si� ze szklanki, kiedy drogista postawi� j� przed Keithem na marmurowym kontuarze. A gdy szk�o zn�w zachrz�ci�o pod butami sprzedawcy, ten u�miechn�� si� nerwowo i b�agalnie, po czym wzi�� z k�ta szczotk� i zacz�� zamiata�. Keith s�czy� col� i rozmy�la�. To znaczy "my�la�", je�eli mo�na tak okre�li� zam�t panuj�cy w jego g�owie. Bardziej przypomina�o to wiruj�c� karuzel�. Czeka� a� drogista sko�czy sprz�ta�. - Niech pan s�ucha - powiedzia�. - Chcia�bym zada� panu kilka pyta�, kt�re mog� si� panu wyda�... hm... zwariowane. Ale mam po temu pow�d. Czy odpowie pan na nie, oboj�tnie jak g�upie mog� si� wyda�? Drogista mierzy� go ostro�nym spojrzeniem. - Co za pytania? - No... na przyk�ad, jaki dzi� mamy dzie�? - 10 czerwca 1954 roku. - Naszej ery? Drogista szeroko otworzy� oczy, ale odpar�: - Jasne. Naszej ery. - A to jest Greenville, stan Nowy Jork? - Tak. Chce pan powiedzie�, �e pan nie wie... - Niech pan mnie pozwoli pyta� - przerwa� mu Keith. - W tym stanie nie ma drugiego Greenville, prawda? - Nic mi o takim nie wiadomo. - Czy zna pan cz�owieka - albo s�ysza� pan o cz�owieku - nazwiskiem L. A. Borden, kt�ry ma tu w pobli�u du�� posiad�o��? To wydawca gazet. - Nie. Oczywi�cie, nie znam tu wszystkich. - S�ysza� pan o sieci gazet Bordena? - Och, pewnie. Sprzedaj� je. W�a�nie dzi� dosta�em kilka nowych. To numery lipcowe; tam na g�rnej p�ce. - A rakieta... l�duje dzi� w nocy? Drogista zmarszczy� czo�o w namy�le. - Nie rozumiem, o co panu chodzi. "L�duje dzi� w nocy". L�duje co noc. Ju� powinna by�, W ka�dej chwili spodziewam si� go�ci. Niekt�rzy z nich wpadaj� tu po drodze do hotelu. Odpowiedzi nie by�y takie z�e - opr�cz tej ostatniej. Keith zamkn�� oczy i nie otwiera� ich przez kilka sekund. Kiedy zn�w spojrza�, siwow�osy cz�owieczek wci�� sta� za kontuarem, patrz�c na niego niespokojnie. - Wszystko w porz�dku? - spyta�. - To znaczy, nie jest pan chory albo co? - Nic mi nie jest - powiedzia� Keith maj�c nadziej�, �e m�wi prawd�. Chcia� zada� wi�cej pyta�, ale si� ba�. Potrzebowa� czego� dobrze znanego, �eby si� upewni�, i wydawa�o mu si�, �e wie, co to ma by�. Zsun�� si� ze sto�ka i podszed� do stojaka z czasopismami. Najpierw zobaczy� Perfect Love Stories i wyj�� magazyn z uchwytu. Dziewczyna na ok�adce przypomina�a mu troch� redaktork�, Betty Hadley - ale nie by�a tak �adna jak Betty. Ile magazyn�w, zastanawia� si� Keith, mia�o w redakcji dziewczyny �adniejsze ni� na ok�adce? Pewnie tylko ten jeden. Jednak nie m�g� teraz pozwoli� sobie na marzenia o Betty; stanowczo odsun�� my�li o niej od siebie i rozejrza� si� za Surprising Stories - swoim w�asnym magazynem. Dostrzeg� go wreszcie i wzi�� do r�ki. Znajoma ok�adka lipcowego numeru. Taka sama... Czy naprawd�? Ilustracja na ok�adce przedstawia�a t� sam� scen�, ale w technice rysunku nast�pi�a subtelna zmiana. By� lepszy, bardziej �ywy. Praca wyra�nie Hoopera, ale wygl�da�a tak, jakby Hooper ostatnio pobiera� lekcje. Dziewczyna na ok�adce, odziana w przezroczysty skafander kosmiczny, by�a o wiele pi�kniejsza - a tak�e bardziej seksowna - ni� ta, kt�r� pami�ta� z pr�bnych odbitek. A goni�cy j� potw�r... Keith wzdrygn�� si�. Og�lnie bior�c, by� to ten sam potw�r - a jednak i on uleg� subtelnej, straszliwej metamorfozie, kt�rej istoty Keith nie potrafi� okre�li� - i czu�, �e wcale nie ma na to ochoty. Nawet mikroskopijnie ma�ej ochoty. Jednak pod rysunkiem widnia� podpis Hoopera; co Keith stwierdzi�, gdy zdo�a� oderwa� wzrok od potwora. Male�ka wygi�ta litera H, kt�r� Hooper sygnowa� wszystkie swoje dzie�a. P�niej, w prawym dolnym rogu, Keith dostrzeg� cen�. Nie by�o ni� dwadzie�cia cent�w. Napis g�osi� "2 Kr." Dwie kredytki? A c� by innego? Bardzo wolno i ostro�nie z�o�y� oba czasopisma - oba niewiarygodne czasopisma, poniewa� w�a�nie dostrzeg�, �e i Perfect Love Stories by�y wycenione na 2 Kr. - i w�o�y� je do kieszeni. Chcia� teraz znale�� jakie� spokojne miejsce z dala od zgie�ku, aby przestudiowa� te dwa zeszyty, przeczyta� i przetrawi� ka�de zawarte w nich s�owo. Jednak najpierw musi za nie zap�aci� i wydosta� si� st�d. Dwie kredytki za ka�dy to razem cztery kredytki. Tylko, ile to jest - cztery kredytki? Drogista da� mu dwa tysi�ce kredytek za dwadzie�cia pi�� cent�w, ale w taki spos�b, �e nie mo�na by�o tego uzna� za w�a�ciwe kryterium. Ta �wier�dolar�wka z jakiego� powodu, kt�ry Keith b�dzie musia� pozna�, stanowi�a rzadki i cenny okaz dla cz�owieka, kt�ry j� od niego kupi�. Tak, magazyny by�y lepsz� wskaz�wk�. Je�eli ich warto�� w kredytkach by�a w przybli�eniu taka sama jak w dolarach, to dwie kredytki musia�y w przybli�eniu odpowiada� oko�o dwudziestu centom. A je�li tak, to drogista da� mu - policzmy - r�wnowarto�� dwustu dolar�w za dwudziestopi�ciocentow� monet�. Dlaczego? Drobne podzwania�y mu w kieszeni, gdy podchodzi� do kontuaru. Pogrzeba� w niej i znalaz� p� dolara. Jak drogista zareaguje na to? Nie powinien by� tego robi�, trzeba by�o zachowa� wi�ksz� ostro�no��. Jednak szok wywo�any widokiem niemal identycznej ok�adki lipcowego wydania w�asnego magazynu na chwil� odebra� mu rozs�dek. Niedbale rzuci� p�dolar�wk� na marmurowy blat. - Wezm� te dwa czasopisma - powiedzia�. - I przy okazji prosz� doliczy� za te dwie cole. Drogista wyci�gn�� r�k� po monet�, a r�ka ta trz�s�a si� tak bardzo, �e nie m�g� podnie�� monety z kontuaru. Nagle Keitha ogarn�� wstyd. Nie trzeba by�o tego robi�. Ponadto mog�o to sprowokowa� rozmow�, kt�ra zatrzyma go w drogerii i op�ni chwil� zapoznania si� z tre�ci� magazyn�w, a chcia� to uczyni� jak najszybciej. Powiedzia� szorstko: - Niech j� pan sobie zatrzyma. Za to, co mi pan da�, mo�e pan zachowa� obie: �wier� - i p�dolar�wk�. Odwr�ci� si� i ruszy� do wyj�cia. Tylko ruszy� - nic wi�cej. Zrobi� jeden krok i zamar�. Co� wchodzi�o przez otwarte drzwi drogerii. Co�, co nie by�o cz�owiekiem; co zupe�nie, ale to zupe�nie nie przypomina�o cz�owieka. To co� mierzy�o dobrze ponad dwa metry - by�o tak wysokie, �e musia�o si� lekko schyli�, by zmie�ci� si� w drzwiach - i by�o ca�kowicie pokryte jasnopurpurowym futrem, z wyj�tkiem d�oni, twarzy i st�p. Te cz�ci cia�a by�y te� purpurowe, ale zamiast futra pokrywa�y je �uski. Oczy stwora by�y p�askimi, ma�ymi dyskami, pozbawionymi �renic. Nie mia� nosa, ale za to z�by. Tych mu nie brakowa�o. Keith sta� bez ruchu, a� czyja� r�ka z�apa�a go od ty�u za rami�. Drogista wrzasn�� przera�liwie piskliwym g�osem: - Moneta z czterdziestego trzeciego? Da� mi monet� z czterdziestego trzeciego! To szpieg, Arkturianin! �ap go, Luna�czyku! Zabij go! Purpurowy stw�r zatrzyma� si� zaraz za progiem. Teraz wyda� przera�liwy ryk zdaj�cy si� przechodzi� w ultrad�wi�ki i roz�o�ywszy purpurowe, pot�ne ramiona, tak �e jego d�onie oddali�y si� od siebie o dwa i p� metra, ruszy� na Keitha wygl�daj�c jak co� z koszmaru Gargantui. Purpurowe wargi ods�oni�y dwucalowe k�y i ziej�c� za nimi zielon� czelu��. Drogerzysta wisia� Keitchowi na karku wrzeszcz�c: - Zabij go! Zabij go, Luna�czyku! - Jego d�onie zacisn�y si� na gardle Keitha pozbawiaj�c go tchu. Jednak maj�c przed sob� zbli�aj�cego si� stwora Keith niemal tego nie zauwa�y�. Odwr�ci� si� i run�� w przeciwnym kierunku, na ty�y sklepu, gubi�c po drodze drogist�. Nie dostrzeg� tylnych drzwi, ale musia�y tam jakie� by�. Lepiej, �eby by�y. ROZDZIA� III Strzela� bez ostrze�enia Drzwi tam jednak by�y. Co� chwyci�o go za po�y, gdy przez nie wybiega�. Wyrwa� si�, s�ysz�c trzask rozdzieranej marynarki. Zatrzasn�� drzwi i uszy rozdar� mu ryk b�lu - nieludzki ryk. Jednak nie odwr�ci� si�, by przeprosi�. Uciek�. Obejrza� si� za siebie dopiero wtedy, gdy - o przecznic� dalej - us�ysza� z ty�u huk strza�u i poczu� przeszywaj�cy b�l, jakby kto� smagn�� go po ramieniu roz�arzonym do czerwono�ci pogrzebaczem. Wtedy odwr�ci� si� na sekund�. Purpurowy potw�r wci�� go �ciga�. Znajdowa� si� w po�owie drogi mi�dzy drzwiami drogerii a Keithem. Jednak mimo swych d�ugich n�g stw�r bieg� wolno i niezdarnie. Niew�tpliwie �atwo b�dzie przed nim umkn��. Purpurowy potw�r nie mia� �adnej broni. Kula, kt�ra przeora�a rami� Keitha, zosta�a wystrzelona przez ma�ego drogist� stoj�cego w progu z wielkim, staro�wieckim rewolwerem w d�oni. W�a�nie ponownie sk�ada� si� do strza�u. Wpadaj�c w ciasne przej�cie mi�dzy dwoma budynkami Keith us�ysza� huk, ale kula musia�a przelecie� obok, bo nie poczu� b�lu. Znalaz� si� w ciasnym zau�ku i przez jedn� przera�aj�c� chwil� my�la�, �e zap�dzi� si� w pu�apk� bez wyj�cia. Na ko�cu przej�cia widzia� tylko wysoki ceglany mur, zbyt wysoki, by si� na� wdrapa�. Jednak kiedy do niego dotar�, zobaczy� po obu stronach drzwi do budynk�w, a jedne z nich by�y otwarte na o�cie�. Keith nie pr�bowa� otwiera� zamkni�tych drzwi; wpad� w te otwarte, po czym zatrzasn�� je za sob� i zaryglowa�. Stan�� w mroku korytarza, dysz�c ci�ko i rozgl�daj�c si� wok�. Na prawo mia� schody wiod�ce w g�r�; po przeciwnej stronie by�y drugie drzwi - niew�tpliwie prowadz�ce na zewn�trz. Nagle Keith us�ysza� �omotanie do drzwi, kt�rymi tylko co wbieg�; �omotanie i gwar podniesionych g�os�w. Keith pop�dzi� do drugich drzwi, przeszed� przez nie i znalaz� si� w innym zau�ku. Przebieg� mi�dzy dwoma budynkami stoj�cymi frontem do nast�pnej przecznicy i zwolniwszy kroku w miar� zbli�ania si� do naro�nika, wyszed� na ulic� i ruszy� przed siebie r�wnym krokiem. Skr�ci� w bok kieruj�c si� ku widocznej nie opodal g��wnej ulicy, lecz natychmiast przystan��. Ulica by�a do�� ruchliwa i zat�oczona. Ale czy t�um oznacza� niebezpiecze�stwo? Sta� w cieniu drzewa kilkana�cie krok�w od naro�nika i patrzy�. To, co widzia�, wygl�da�o na zwyczajn� ulic� zwyk�ego ma�ego miasteczka - ale tylko przez chwil�. P�niej dostrzeg� id�ce rami� w rami� dwa purpurowe potwory. Oba przewy�sza�y nieco rozmiarami tego, kt�ry zaatakowa� Keitha w drogerii. Ju� same potwory by�y do�� dziwne, ale Keith dostrzeg� co� jeszcze dziwniejszego: ludzie na ulicy nie zwracali na nie uwagi. Czymkolwiek by�y, zosta�y... zaakceptowane. By�y czym� zwyczajnym. Tu by�o ich miejsce. Tu? Zn�w to s�owo. Jak, kiedy, gdzie by�o to t u? C� to za zwariowany Wszech�wiat, w kt�rym uwa�a si� za co� zwyk�ego przedstawicieli obcej rasy wygl�daj�cych o wiele okropniej od najstraszliwszych BEM - �w, jakie kiedykolwiek szczerzy�y k�y z ok�adek magazyn�w science fiction? C� to za zwariowany Wszech�wiat, w kt�rym dawano dwie�cie dolar�w za dwadzie�cia pi�� cent�w i pr�bowano zabi� za prezent w postaci p�dolar�wki? �wiat, w kt�rym banknoty nosi�y wizerunek Jerzego Waszyngtona i aktualne daty; w kt�rym wydawano - na szcz�cie wci�� tkwi�ce w jego kieszeni - bie��ce i tylko nieznacznie zmienione numery Surprising Stories i Perfect Love Stories? �wiat astmatycznych ford�w model T i podr�y kosmicznych? Musia�y by� podr�e kosmiczne. Te purpurowe stwory nie mog�y pochodzi� z Ziemi - je�eli to by�a Ziemia. A kiedy Keith zapyta� drogist� o rakiet�, ten odpar�: "L�duje co noc". A potem... co takiego krzycza� drogista do purpurowego potwora, kt�ry zaatakowa� Keitha? "Arkturia�ski szpieg". Przecie� to absurd. Arktur jest oddalony o ca�e lata �wietlne. Cywilizacja, kt�ra wci�� u�ywa�a forda T, mog�a udoskonali� technik� lot�w na Ksi�yc, ale na Arktura? Czy�by �le zrozumia�? Drogista nazwa� potwora Luna�czykiem. Imi� w�asne, czy te� nazwa mieszka�ca Luny, Ksi�yca? "L�duje co noc", powiedzia� drogista. "Ju� powinna by�. W ka�dej chwili spodziewam si� go�ci". Dwumetrowi go�cie pokryci purpurow� sier�ci�? Nagle Keith u�wiadomi� sobie, �e boli go rami� i co� ciep�ego, lepkiego cieknie mu po ramieniu. Spojrza� i stwierdzi�, �e ca�y r�kaw sportowej marynarki ma przesi�kni�ty krwi�; krwi�, kt�ra w s�abym �wietle wydawa�a si� raczej czarna ni� czerwona. W miejscu, udzie trafi�a kula, w materiale zosta�a wyszarpana dziura. Musia� opatrzy� ran� i zatrzyma� krwawienie. Mo�e p�j�� dalej, poszuka� policjanta (czy s� tu policjanci?) i odda� si� w r�ce w�adz, wyzna� prawd�? Ale jak� prawd�? Czy m�g� im powiedzie�: Wszyscy jeste�cie w b��dzie. To jest Greenville, stan Nowy Jork, Ziemia, USA i mamy czerwiec 1954, zgadza si� - ale nie by�o dot�d �adnych podr�y kosmicznych opr�cz eksperymentalnej rakiety, kt�ra ma wyl�dowa� dzi� wiecz�r. I walut� s� dolary, nie kredytki, nawet je�li widnieje na nich podpis Freda M. Yinsona i podobizna Waszyngtona - a te purpurowe potwory spaceruj�ce wasz� g��wn� ulic� po prostu nie maj� prawa tu by�, i facet nazwiskiem L. A. Borden - je�eli uda wam si� go znale�� - wyja�ni, kim jestem. Przynajmniej mam nadziej�. To oczywi�cie niemo�liwe. Z tego, co widzia� i s�ysza�, by�a tu tylko jedna osoba, kt�ra mog�a w to uwierzy�. Ta jedna osoba nazywa�a si� Keith Winton i zosta�aby natychmiast zamkni�ta w najbli�szym domu wariat�w. Nie, nie m�g� si� zg�osi� do w�adz z tak� zupe�nie nieprawdopodobn� histori�. W ka�dym razie jeszcze nie. Nie wcze�niej, a� zd��y si� zorientowa� troch� lepiej i zrozumie�, co si� sta�o i gdzie w�a�ciwie jest. Gdzie�, kilka przecznic dalej, zawy�y syreny. Ich d�wi�k zaczai si� zbli�a�. Je�li te syreny oznacza�y to samo tu, co w bardziej znajomym �wiecie, to by�y to sygna�y woz�w policyjnych, kt�re prawdopodobnie �ciga�y Keitha. Fakt, �e mia� krew na marynarce, oraz inne powody sk�oni�y go do rezygnacji z wyj�cia na g��wn� ulic�. Szybko przeszed� na drug� stron� uliczki, skr�ci� w nast�pny zau�ek i kryj�c si� w cieniu na tyle, na ile by�o to mo�liwe, ods�dzi� si� o kilka przecznic od g��wnej ulicy. Wtopi� si� w cie� bramy s�ysz�c wycie syreny zbli�aj�cego si� radiowozu. Przejechali. Mo�e szukali jego, mo�e nie, ale nie mia� zamiaru ryzykowa�. Musia� znale�� jakie� schronienie; nie m�g� b��ka� si� z krwi� na r�kawie i - co w�a�nie sobie przypomnia� - marynarce podartej na plecach przez purpurowego potwora. Po drugiej stronie ulicy dostrzeg� napis: "Pokoje do wynaj�cia". Czy odwa�y si� zaryzykowa� i wynaj�� pok�j? Strumyk krwi ciekn�cej mu po �okciu przekona� go, �e b�dzie musia�. Upewni� si�, �e nic nie nadje�d�a, po czym przeszed� na drug� stron�. Budynek wygl�da� jak skrzy�owanie pensjonatu z pod�ym hotelikiem. By� zbudowany z czerwonej ceg�y i wchodzi�o si� do� wprost z ulicy. Keith zajrza� przez szklane drzwi. Za stoj�cym w ma�ym holu kontuarem nie by�o nikogo. Z boku zobaczy� dzwonek i tabliczk� z napisem: "Dzwoni� na recepcjonist�". Keith najciszej, jak umia�, otworzy� drzwi i zamkn�� je za sob� w taki sam spos�b. Podszed� na palcach do kontuaru i spojrza� na wisz�c� w g��bi tablic�. Sk�ada�a si� z szeregu przegr�dek. W niekt�rych by�a poczta, w innych klucze. Ostro�nie rozejrza� si� na boki, po czym przechyli� si� przez kontuar i wyj�� klucz z najbli�szej przegr�dki. Klucz mia� numer 201. Zn�w rozejrza� si� wok�. Nikt go nie widzia�. Na palcach wszed� na schody. By�y wy�o�one dywanem i nie skrzypia�y. Nie m�g� wybra� lepszego pokoju. Drzwi numeru 201 znajdowa�y si� na wprost schod�w. Znalaz�szy si� wewn�trz przekr�ci� klucz w zamku i zapali� �wiat�o. Je�eli tylko mieszkaniec pokoju 201 nie wr�ci w ci�gu nast�pnych trzydziestu minut, mia� szans�. Zdj�� p�aszcz i koszul�, po czym obejrza� ran�. By�a bolesna, ale nie niebezpieczna, chyba �e wda si� infekcja. Rozci�cie by�o do�� g��bokie, ale krwawienie ju� zaczyna�o ustawa�. Zajrzawszy do szuflad komody upewni� si�, �e nieobecny mieszkaniec pokoju numer 201 mia� koszule - i to na szcz�cie tylko p� numeru mniejsze - po czym podar� swoj� i u�y� jej do zabanda�owania ramienia owijaj�c j� wok� raz za razem, tak by krew przesi�ka�a przez ni� bardzo wolno, je�eli w og�le. P�niej zarekwirowa� jedn� z cudzych koszul - wybra� ciemnoniebiesk�, poniewa� jego w�asna by�a bia�a - i jeden z krawat�w. Zajrza� do szafy �ciennej i znalaz� w niej trzy garnitury. Wybra� ciemnoszary, kontrastuj�cy z jego w�asnym, jasnobr�zowym, kt�rego marynarka i tak by�a beznadziejnie podarta i zakrwawiona. W szafie le�a� te� s�omkowy kapelusz. Z pocz�tku Keith my�la�, �e b�dzie dla niego zbyt du�y, ale gdy pod�o�y� zwitek papieru pod potnik kapelusza, okaza� si� w sam raz. Po ca�kowitej zmianie ubrania i w kapeluszu - przedtem by� bez nakrycia g�owy - Keith w�tpi�, czy nawet drogista rozpozna�by go na ulicy. A policja b�dzie szuka� m�czyzny w podartej jasnobr�zowej marynarce. Drogista z pewno�ci� widzia� rozdarcie. Pospiesznie oszacowa� warto�� rzeczy, kt�re sobie wzi��, i przeliczywszy po przybli�onym kursie zostawi� na biurku banknot pi��setkredytkowy. Pi��dziesi�t dolar�w powinno wystarczy�; garnitur, kt�ry przedstawia� najwi�ksz� warto��, nie by� ani drogi, ani nowy. Zwin�� swoje ubranie w w�ze�ek i opakowa� kilkoma gazetami znalezionymi w garderobie. Mimo �e mia� wielk� ochot� je przejrze� i przeczyta�, oboj�tnie jak stare mog�y si� okaza�, wiedzia�, �e najpierw musi si� st�d wydosta� i znale�� bezpieczne miejsce. Cz�owiek, kt�rego pokoju u�y�, m�g� wr�ci� w ka�dej chwili. Keith otworzy� drzwi i nas�uchiwa�. Z ma�ego holu na dole nadal nie dochodzi� �aden d�wi�k. Keith zszed� po schodach r�wnie cicho, jak na nie wszed�. W holu przystan��, zastanawiaj�c si�, czy nie zadzwoni� i nie zapyta� o wolny pok�j. Nie, zdecydowa�, to zbyt ryzykowne. Recepcjonista zapami�ta szary garnitur, s�omkowy kapelusz i zawini�tko pod pach�. Kiedy p�