Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
Zobacz podgląd pliku o nazwie 1704 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
Frank Herbert
W�adcy niebios
Tytu� orygina�u THE HEAYEN MAKERS
Autor ilustracji STEYE CRISP
Opracowanie graficzne Studio Graficzne "Fototype"
Redaktor EL�BIETA MODZELEWSKA
Redaktor techniczny ANNA WARDZA�A
Copyright (c) 1968, 1977 by Frank Herbert
For the Polish edition Copyright (c) 1993 by Wydawnictwo Amber Sp. z o.o
ISBN 83-7082-234-7
Wydawnictwo Amber Sp. Z o.o.
Warszawa 1993. Wydanie l
Sk�ad: "Fototype" w Milan�wku
Druk: Prasowe Zak�ady Graficzne w Bydgoszczy
Zeskanowa� na potrzeby w�asne i bliskich znajomych
[email protected]
Rozdzia� pierwszy
Pe�en najrozmaitszych przeczu�, potwornie spi�ty badacz Kelexel dotar� na dno
morza, do kreocentrum. Min�� barier�, przypominaj�c� w tym md�ym m�tnozielonym �wietle ogromn� stonog�, i skierowa� zn�w pojazd na d�ug�, szar� platform� do l�dowania.
Wsz�dzie wok� wrza� o�ywiony ruch. Po�yskuj�ce ��te p�aty i kule �odzi roboczych przybywa�y i odp�ywa�y bez przerwy. Tam, nad oceanem, wsta� ju� dzie�, a tutaj, w centrali dowodzenia dyrektor Fraffm tworzy� histori�.
By� tutaj - pomy�la� Kelexel. - By� w �wiecie Fraffma...
Wydawa�o mu si�, �e dysponuje swego rodzaju intymn� wiedza o tym �wiecie, wszak sp�dzi� tyle godzin przed pantovivorem, wpatruj�c si� w historyjki Fraffma. Dla niego te odwiedziny by�y tylko jednym z etap�w przygotowawczych studium, nad kt�rym pracowa�, niczym wi�cej. Lecz. ilu� Chem�w ch�tnie stan�oby na jego miejscu, krzycz�c wniebog�osy z rado�ci.
Ten poranek na powierzchni morza: rozdarte niebo, �awice chmur na szarob��kitnym, lekko poz�acanym niebosk�onie, i inne poranki, na zawsze utrwalone przez fotograf�w z grup roboczych. I ci tubylcy!
W uszach brzmia� mu jeszcze pomruk kap�anki, sk�aniaj�cej si� przed Chemem, pozuj�cym na b�stwo. Jak delikatne i powabne by�y te kobiety, jak powabne w poca�unkach!
Lecz owe czary istnia�y w tej chwili jedynie na ta�mach filmowych, skrz�tnie pouk�adanych na p�kach archiwum Fraffina. Stworzenia owego �wiata ju� dawno wkroczy�y na inn�, cho� nie mniej podniecaj�c� ni� poprzednia, drog� rozwoju.
Wspominaj�c historyjki Fraffina u�wiadomi� sobie swe obecne rozdarcie.
Nie stan� si� s�aby - postanowi�.
Mimo ca�ego panuj�cego na l�dowisku ba�aganu, nadz�r od razu zauwa�y� nowo przyby�ego. Natychmiast tu� przy �odzi opu�ci� si� robot. Kelexel sk�oni� si� przed jego jednym okiem i oznajmi�:
- Jestem tu w odwiedziny. Nazywam si� Kelexel.
Nie musia� dodawa�, �e jest bogaty - jego ubranie oraz wygl�d pojazdu, kt�rym przyby�, wystarcza�y za ca�y komentarz. Szablowate, wygi�te kszta�ty zielonej �odzi zawsze wzbudza�y najwy�szy podziw i respekt dla godno�ci jej w�a�ciciela. Jednocze�nie ten, kto go obserwowa�, nie m�g� pomin�� milczeniem br�zowookiego m�odzie�ca o szerokiej twarzy i srebrzystej cerze.
Pojazd, kt�ry odstawi� na pas postojowy do inspekcji ekipy konserwator�w, by� statkiem kurierskim, mog�cym dotrze� do ka�dego miejsca we wszech�wiecie Chem�w. Na tego rodzaju maszyny sta� by�o jedynie najzamo�niejszych przedsi�biorc�w oraz bezpo�rednich s�u��cych Prymasa. Nawet Fraffin nie posiada� czego� podobnego.
Kelexel, turysta. Pod t� os�on� czu� si� najbezpieczniej. Urz�d do Zwalczania Przest�pczo�ci z wielk� przezorno�ci� przygotowa� jego wypraw�.
- Witamy, turysto Kelexel! - zawo�a� kontroler. Robot wzmocni� jego g�os, by zdo�a� przekrzycze� panuj�c�
wok� wrzaw�. - Zajmij ramp� po prawej stronie. Nasz delegat ju� czeka, by ci� powita�. Oby tw�j pobyt tutaj z�agodzi� nieco nud�.
- Przyjmij m� wdzi�czno�� - rzek� przybysz.
Rytua�... wszystko to tylko rytua�... - pomy�la�. - Nawet tutaj. W�o�y� swe krzywe nogi w klamry i rampa transportowa zanios�a go na platform�. Min�li czerwony luk, p�niej pomkn�li niebieskim tunelem, kieruj�c si� ku pomieszczeniu, gdzie na w��czonych �wiat�ach sygnalizacyjnych i ze zwisaj�cymi kablami oczekiwa�o �o�e delegata.
Kelexel zmierzy� wzrokiem automatyczne czujniki; wiedzia�, �e s� bezpo�rednio po��czone z rejestrem osobowym Centrali. Jego kamufla� zostanie poddany pierwszej ogniowej pr�bie.
Nie obawia� si� o w�asn� ca�o��. Pod sk�r� mia� pancerz, kt�ry wszystkich Chem�w chroni� przed zewn�trznymi niebezpiecze�stwami. Poza tym by�o ma�o prawdopodobne, aby kto� pr�bowa� stosowa� wobec niego prymitywne �rodki przymusu bezpo�redniego.
Musia� si� jednak liczy� z usi�owaniami storpedowania jego misji za pomoc� bardziej subtelnych metod. Przed nim by�o tu ju� czterech badaczy. Wr�cili z meldunkiem "�adnych przest�pstw". A przecie� wszystko wskazywa�o na to, i� w prywatnym kr�lestwie Fraffina co� nie gra.
Wysoce niepokoj�cy by� fakt, �e wszyscy czterej po powrocie zwolnili si� ze s�u�by, aby na zewn�trz, na obszarze granicznym za�o�y� w�asne kreocentrum.
Jestem got�w, delegacie - pomy�la�.
Wiedzia�, �e podejrzenia Prymasa nie by�y bezpodstawne. Jego wy trenowane zmys�y i umys� zanotowa�y znacznie wi�cej, ni� wymaga�o postawienie go w stan pe�nej czujno�ci. Oczekiwa� tu objaw�w dekadencji; kreocentra jako posterunki zewn�trzne, z regu�y mia�y takie tendencje. Jednak nie tylko to budzi�o jego ostro�no��. Dysponowa� tak�e innymi symptomami, i to w nadmiarze. Niekt�rzy
cz�onkowie za��g zachowywali si� z du�� rozwag�, przybieraj�c wyraz twarzy, kt�ry dla oka do�wiadczonego policjanta zawsze stanowi� sygna� ostrzegawczy. W dodatku nawet marni r�kodzielnicy ubierali si� z niedba�� elegancj�, czego nigdzie jeszcze nie widzia�. Wydawa�o si� jak gdyby panowa�o tu co� w rodzaju sekretnego porozumienia, kt�rego powody jeszcze nie by�y mu znane.
Zagl�da� tu do licznych pojazd�w. Wsz�dzie widzia� urz�dzenia do kamufla�u wypucowane do zwierciadlanego po�ysku przez liczn� obs�ug�. Stworzenia z tego �wiata dawno wysz�y ju� poza owo stadium rozwoju, kiedy to Chem m�g� im si� pokazywa�, nie zastanawiaj�c si� nad konsekwencjami tego czynu. Kierowa�a nimi jednak ch�� zaspokojenia przyjemno�ci, ch�� z�agodzenia wszechpot�nej nudy, a przecie� kierowanie i manipulowanie inteligentnymi istotami by�o czym� w tym rodzaju. Z drugiej strony owa pobudzona �wiadomo�� mog�a pewnego dnia usamodzielni� si� i obr�ci� przeciwko Chemom.
Bez wzgl�du na to, jak wielka by�a chwa�a Fraffma, jedno by�o pewne - w kt�rym� momencie wszed� na fa�szyw� �cie�k�. Przynajmniej to pozostawa�o oczywiste. Prostoduszna g�upota jego post�powania napawa�a Kele-xela gorycz�, kt�r� zupe�nie realnie czu� w ustach. �aden przest�pca nie m�g� uj�� �ledztwa Prymasa; w ka�dym razie nie m�g� by� pewny swej bezkarno�ci po wsze czasy.
Tutaj jednak trzeba zachowa� rozwag�. By�o to bowiem kreocentrum Fraffma, a on by� tym, kt�ry wprowadzi� nieco odmiany w monotonne �ycie nie�miertelnych, lecz �miertelnie znudzonych Chem�w. Jego niezliczone historyjki zaprowadzi�y ich w ca�kiem nowe, fascynuj�ce �wiaty.
Czu� teraz, jak owe opowie�ci powracaj� w postaci wspomnie�. Niewiarygodne, jak te stwory Fraffma potrafi�y zniewoli� wyobra�ni�. Po cz�ci mo�na to wyt�umaczy� ich podobie�stwem do Chem�w - pomy�la� Kelexel. Tak, zmusza�y, by identyfikowa� si� z ich snami i uczuciami.
Pami�� wype�ni�a jego umys� d�wi�kami dzwon�w, �wistem napi�tych ci�ciw, krzykiem, jazgotem, bitewn� wrzaw�, unosz�c� si� ze skrwawionych p�l. Przypomnia� sobie pi�kn� niewolnic� z jej ma�ym dzieckiem, za czas�w Kambyzesa wyp�dzon� do Babilonu.
"Ofiara �uku" - tak brzmia� tytu� tej historyjki, przypomnia� sobie Kelexel. Uwa�a�, �e jest to jedno z najwi�kszych osi�gni�� sztuki Fraffma. Cho� rzecz dotyczy�a losu zwyk�ej kobiety, kreator uczyni� z tego co�, czego nie spos�b zapomnie�. Zosta�a ofiarowana Nin-Girsu, bogowi handlu i b�stwu opieku�czemu wszystkich, kt�rzy szukaj� sprawiedliwo�ci. W rzeczywisto�ci odezwa� si� tu g�os jednego z manipulator�w Chem�w, pozostaj�cego na s�u�bie u Fraffma.
By�y tu imiona, postacie i wydarzenia, o kt�rych Chemowie nigdy by si� nie dowiedzieli, gdyby zabrak�o Fraffma. Ten �wiat, jego kr�lestwo, by� nieustannie bij�cym �r�d�em historyjek. W uniwersum Chem�w Fraffm sta� si� s�aw� pierwszej wielko�ci, w dos�ownym tego s�owa znaczeniu. Zrzucenie z piedesta�u takiej osobisto�ci nie by�o proste, wiedziano te�, �e nie b�dzie to popularne posuni�cie, lecz Kelexel wiedzia�, �e nie da si� tego unikn��.
Musz� ci� zniszczy� - my�la�, gdy pod��cza� si� do mechanizmu delegata witaj�cego. Bez specjalnego podniecenia spojrza� na urz�dzenia, kt�re mia�y go sprawdzi� i przejrze�. By�a to w ko�cu zupe�nie normalna procedura, cz�� sk�adowa wielkiego systemu bezpiecze�stwa, kt�rego u�yteczno�ci nie negowa� �aden nie�miertelny Chem. Dla zwyk�ego Chema nie stanowi�o to �adnego zagro�enia; mogli si� tego obawia� jedynie zjednoczeni wsp�bracia oraz ci spo�r�d nich, kt�rzy stowarzyszyli si� pod sztandarami jakich� b��dnych idei.
Fa�szywe za�o�enia, fanatyczne plany, pr�by nielegalnego wzbogacenia si�, chwyty poni�ej pasa - to wszystko ci�gle by�o mo�liwe. Z kolei Fraffm chcia� mie� ca�kowit�
pewno��, i� zwiedzaj�cy nie jest szpiegiem kt�rego� z konkurent�w, bowiem mog�oby to narazi� go na niema�e straty.
Jak niewiele w gruncie rzeczy wiesz o tym wszystkim - my�la� Kelexel, poddaj�c si� badaniu. - Wystarczy mi tylko pami�� i zmys�y, by ci� zgubi�.
P�niej zacz�� si� zastanawia�, na co przede wszystkim nale�a�oby zwr�ci� szczeg�ln� uwag�, by wykry� �lady zbrodniczej aktywno�ci Fraffina. Czy jego gospodarz hoduje sw� trzod� tak�e w egzemplarzach zminiaturyzowanych, aby sprzedawa� potem to wszystko pod szyldem zwierz�t domowych? Czy jego ludzie spoufalali si� z tymi, kt�rzy byli obiektami ich interes�w? A mo�e tym stworzeniom przekazywano potajemnie jakie� informacje? W ko�cu ci�gle posiadaj� rakiety i satelity. Czy to mo�liwe, aby przej�li jak�� nie zameldowan�, gro�n� inteligencj�, wyposa�on� w niema�y zapas czynnik�w odporno�ciowych, zdoln� si�gn�� w g��b Uniwersum i zmierzy� si� z Chemami?
Co� w tym musi by� - pomy�la�. Wsz�dzie napotyka� mn�stwo oznak, �wiadcz�cych o tajonej �wiadomo�ci winy oraz o konspiracji. Kto mia� oczy, nie musia� d�ugo wypatrywa�, by m�c to zobaczy�. Tylko czemu Fraffm wa�y� si� na to g�upie posuni�cie? - zapytywa� si� w duchu. Zbrodniarz!
Rozdzia� drugi
Meldunek delegata powitalnego dotar� do Fraffina w momencie, gdy siedzia� przy swoim pantovivorze, kon-cypuj�c ostatnie kadry historyjki, nad kt�r� pracowa�.
Wojna... mi�a ma�a wojenka - rozmy�la�. To dziwne, z jakim� zapa�em te stworzenia oddaj� si� wojaczce. Wojna wydawa�a si� zaspokaja� zakorzenione w nich potrzeby. A dla publiczno�ci Chem�w by�o to coraz bardziej fascynuj�ce. Roz�wietlone �un� po�ar�w noce, odg�osy �miertelnej walki tych istot, post�kiwania umieraj�cych. Jeden z ich przyw�dc�w przypomnia� mu Katona. Ten sam zamy�lony wyraz twarzy, to samo wiecznie zwr�cone ku wewn�trz spojrzenie stoika. A co do Katona, to by�a jedna z bardziej udanych historyjek.
Lecz tr�jwymiarowy obraz pantovivora wyblak� i znik�, ust�puj�c pierwsze�stwa aktualno�ciom, kt�re chcia�a mu przekaza� Ynvic; jej twarz patrzy�a na� teraz z ekranu. �ysa czaszka odbija�a smugi ostrego �wiat�a, brwi by�y podci�gni�te ku g�rze. Spod ci�kich powiek spogl�da�a na� badawczym, przenikliwym spojrzeniem.
- W�a�nie przyby� turysta imieniem Kelexel... - obwie�ci�a.
Spogl�daj�c na t� twarz Fraffin pomy�la�, �e z pewno�ci� przyda�oby si� jej odm�odzenie.
- Ten Kelexel jest najprawdopodobniej osob�, kt�rej si� spodziewamy - doda�a.
Fraffin drgn�� i wyprostowa� si� - w ustach zme�� niezwykle popularne w czasach Hannibala przekle�stwo.
- Niech Baal wypali jego nasienie! Jeste� tego pewna?
- Zbyt doskona�y jak na turyst� - rzek�a Ynvic. - Tylko Biuro umie tak perfekcyjnie pracowa�.
Fraffin wyci�gn�� si� w fotelu i zamy�li� si�. Ynvic prawdopodobnie mia�a racj�; inspekcji nale�a�o si� spodziewa� w�a�nie teraz. Na zewn�trz, w uniwersum na og� nie mieli w�a�ciwego poczucia czasu. Dla nie�miertelnych lata mija�y z zastraszaj�c� szybko�ci�, lecz w obej�ciu z tymi stworzeniami liczy�a si� regularno��. Tak, prawdopodobnie to on by� oczekiwanym badaczem.
Rozejrza� si�. Srebrne �ciany przypomina�y mu, �e znajduje si� w swym atelier, s�u��cym jednocze�nie jako salon. D�ugie, niskie pomieszczenie by�o zastawione wszelkiego rodzaju maszyneri�, pomocnicz� w tworzeniu coraz to nowych kreacji. Na og� Ynvic nie mia�a �mia�o�ci przeszkadza� mu w pracy i nie robi�a tego z powodu byle g�upstwa. Najwidoczniej ten Kelexel naprawd� j� zaalarmowa�. Westchn��.
Cho� kreocentrum zosta�o ukryte na dnie oceanu, a dost�pu strzeg�y najrozmaitsze bariery ochronne, wydawa�o mu si�, �e jest w stanie �ledzi� bieg S�o�ca i Ksi�yca, pewne konfiguracje cia� niebieskich za� nape�nia�y go przeczuciem gro��cego nieszcz�cia. Z ty�u, na biurku le�a� raport Lutta - g��wnego specjalisty od kwestii technicznych. Lutt donosi�, �e ekipa zdj�ciowa, sk�adaj�ca si� z trzech m�odych wielce obiecuj�cych ludzi, wybra�a si� na zewn�trz bez jakiejkolwiek os�ony. �atwo mogli spostrzec ich tubylcy i wywo�a�oby to ca�� lawin� o�ywionych spekulacji.
Tego rodzaju dowcipy z rodowit� ludno�ci� z powierzchni by�y starym, ulubionym sposobem zabijania czasu Chem�w pracuj�cych w Kreocentrum. Ale wszystkie te praktyki stanowi�y ju� nieomal prehistori�. Odk�d zosta�y surowo zabronione, nie mia� podobnych k�opot�w. Dlaczego wi�c w�a�nie w tej chwili przypominano sobie owe sztubackie figle?
- Rzucimy temu Kelexelowi smaczny k�sek - odezwa� si� po chwili. - Zarz�dzam natychmiastowe zwolnienie tych trzech osi�k�w, kt�rzy wystraszyli tubylc�w. Prosz� te� ostrzec asystenta, kt�ry wys�a� ich na zewn�trz, nie zapoznawszy si� wprz�dy, z kim ma do czynienia.
- Mog� pu�ci� par�... - zawaha�a si� Invic.
- Nie o�miel� si� - odpar�. - Wyja�nisz im powody i powiesz, �e tylko w drodze �aski ukara�em ich w ten spos�b. To oczywi�cie skandal, poniewa� nie mog� si� bez nich oby�, ale...
Wzruszy� ramionami.
- Czy to ju� wszystko, co zamierzasz zrobi�?
Fraffin przetar� oczy. Wiedzia�, co ma na my�li Ynvic, ale niech�tnie godzi� si� odst�powa� od plan�w, kt�rych realizacj� ju� rozpocz��. Gdyby w tej chwili wycofa� swych manipulator�w, straci�by ca�� tak starannie przygotowan� produkcj�, tubylcy za� mogliby rzuci� karty na st� i podczas konferencji zacz�� rozstrz�sa� swe dylematy. Ostatnio z coraz wi�ksz� wyrazisto�ci� zacz�a si� ujawnia� ta tendencja.
Ponownie pomy�la� o problemach, oczekuj�cych go na biurku. By�o memorandum Albika, jednego z podre�yser�w. Jak zwykle, skarga: "Je�li jednocze�nie mam robi� tak wiele rzeczy, potrzebuj� wi�cej maszyn i platform, wi�cej grup zdj�ciowych, technik�w monta�u i opracowania... Wi�cej... wi�cej..."
Fraffin poczu� t�sknot� za starymi, dobrymi czasami, kiedy to on oraz Bristala wystarczali do ca�ej pracy re�yserskiej. Bristala by� cz�owiekiem, kt�ry umia� podejmowa� decyzje. Ca�kiem nie�le radzi� sobie nawet w�wczas, gdy brak�o ludzi i sprz�tu. Ale p�niej asystent usamodzielni� si� i przeni�s� do ca�kiem innego �wiata, gdzie na w�asn� r�k� re�yseruje i boryka si� z w�asnymi problemami.
- Mo�e powiniene� sprzeda�... Rzuci� jej ponure spojrzenie.
- To niemo�liwe. Dobrze wiesz, dlaczego.
- Dobry kupiec...
- Ynvic!
Wzruszy�a ramionami.
Fraffm d�wign�� si� z fotela i podszed� do biurka. Jeden z wmontowanych w blat obraz�w przedstawia� t� cz�� Galaktyki, gdzie Chemowie zasiedlili gwiazdy zmienne. Wystarczy�o jedno dotkni�cie prze��cznika, by obraz znik� i ukaza�a si� panorama jego w�asnej ma�ej planetki - niebiesko-zielonego �wiata otoczonego �awicami chmur.
W g�adkiej, l�ni�cej powierzchni odbija�o si� jego oblicze, kt�re znik�o wraz z rodzimym krajobrazem, zast�pione obrazem przybysza: poci�g�a twarz, proste usta, zakrzywiony nos o wypuk�ych nozdrzach, ciemne zamy�lone oczy obramowane g�stymi d�ugimi rz�sami, wysokie czo�o, przeci�te podw�jn� fa�d�, kr�tkie czarne w�osy i srebrna sk�ra.
Twarz Ynvic przenios�a si� z pantovivoru po ��czach centrali i poszybowawszy nad pomieszczeniem, zawis�a bezciele�nie nad biurkiem, wpatruj�c si� we� w oczekiwaniu.
- Powiedzia�am wszystko, co mia�am do powiedzenia. Znasz moje zdanie.
Fraffm rzuci� jej szybkie spojrzenie. Ynvic, g��wny chirurg stacji, by�a bezw�os� Chem o okr�g�ej, ksi�ycowatej twarzy. Pochodzi�a z rasy Ceyatril�w, prastarego plemienia, wiekowego nawet w �wiecie poj��, w kt�rym poruszali si� nie�miertelni. Ynvic �y�a. Tysi�ce planet, podobnych do tego s�o�ca, mog�y powsta� i przemin��, a ona trwa�a, nie poddaj�c si� biegowi czasu. Chodzi�y plotki, �e kiedy� by�a kupcem handluj�cym planetami, a nawet, i� nale�a�a do za�ogi Lavra, penetruj�cej inne wymiary istnienia. Oczywi�cie sama zainteresowana nie wypowiada�a si� na ten temat, plotkarze jednak uparcie obstawali przy swoim.
- Nie mog� tego sprzeda� - powt�rzy�. - Przecie� wiesz.
- �aden Chem nigdy nie poprzestaje na jednym
zdj�ciu.
- Co m�wi� nasze �r�d�a na temat tego... Kelexela?
- �e to bogaty kupiec, otoczony �askami Prymasa. W�a�nie otrzyma� niedawno pozwolenie na rozmno�enie si�.
- My�lisz, �e to naprawd� nowy szpicel?
- Tak w�a�nie my�l�.
Skoro Ynvic tak my�li, zapewne tak jest... Wiedzia�, �e jest zbyt chwiejny. Nie m�g� si� zdecydowa�. Nie chcia� przerywa� tej mi�ej wojenki, nie chcia� zarzuca� wszystkich program�w tylko dlatego, i� by� mo�e grozi�o mu jakie� niebezpiecze�stwo.
Kto wie, mo�e Ynvic rzeczywi�cie ma racj�? Jestem ju� tutaj zbyt d�ugo i zaczynam si� uto�samia� z tymi ma�ymi, biednymi, nie�wiadomymi niczego tubylcami. Powinienem opu�ci� t� planet�! Jak mog�em zacz�� uto�samia� si� z dzikusami? Nawet nie dzielimy tej samej �mierci: oni umieraj�, ja nie. Sta�em si� jednym z ich bog�w. A teraz znowu Biuro nasy�a szperacza, aby nas obserwowa�! Przykro pomy�le�, �e to, czego �w cz�owiek szuka, mo�e mu wpa�� w r�ce tak szybko.
- Z tym badaczem to nie taka prosta sprawa - odezwa�a si� Ynvic. - Wydaje si�, �e pochodzi z naj-zamo�niejszych bogaczy. Je�li wi�c co� ci zaproponuje, powiniene� si� zgodzi�. W ten spos�b wprawisz ich wszystkich w prawdziwe zdumienie. C� b�d� ci mogli zrobi�? Potwierdzisz tylko sw� niewinno��, a ca�y personel we�mie twoj� stron�.
- Niebezpieczne... - mrukn��.
Patrzy� na swoj� praw� d�o�. To ona, moja r�ka, jest we wszystkim, co dzisiaj zw� historyjkami - pomy�la�. - Od czas�w Babilonu, a mo�e nawet jeszcze d�u�ej, jestem tym, kt�ry poci�ga za sznurki ich los�w...
- Kelexel prosi� o chwil� rozmowy z Wielkim Fraf-finem - powiedzia�a Ynvic. - By�...
- Niech wi�c przyjdzie - skrzywi� si�. Stukn�� pi�ci� w otwart� d�o�.
- Tak. Przy�lij mi go tutaj.
- Nie! - zaoponowa�a kobieta. - Ka� mu czeka�. Niech twoi agenci...
- A jak to uzasadni�? Przecie� ju� nieraz rozmawia�em z bogatymi kupcami.
- Jakkolwiek. Powiedz, �e nawa� pracy ci nie pozwala. Tw�rcze natchnienie, nag�y przeb�ysk geniuszu artysty...
- Nie. Porozmawiam z nim. Czy w jaki� spos�b wyposa�yli go wewn�trznie?
- Nie przypuszczam. Do tak prostackich metod Biuro raczej by nie si�gn�o. Ale dlaczego chcesz...
- Chc� go tylko wys�ucha�.
- Do tego rodzaju zada� masz ca�y zast�p specjalist�w.
- Ale on chce rozmawia� ze mn�.
- To niebezpieczne. B�dzie tu w�szy� a� do chwili, gdy nas wszystkich pochwyci w gar��.
- Kto� w ko�cu musi si� zorientowa�, czym mo�na go skusi�.
- Dobrze wiemy, czym mo�na go skusi� - odpar�a nieust�pliwie Ynvic. - Lecz niech tylko zorientuje si�, �e potrafimy si� krzy�owa� z tymi dzikusami, a ju� go stracili�my... i siebie wraz z nim.
- Nie jestem wymagaj�cym poucze� dzieckiem, Ynvic. Porozmawiam z nim.
- Naprawd� jeste� zdecydowany?
- Tak! - uci�� kr�tko. - Gdzie mam go szuka�?
- Na zewn�trz. Jest teraz na powierzchni wraz z grup� operator�w.
- Rzeczywi�cie - zorientowa� si�. - Ju� go widz�. Oczywi�cie nie spuszczamy go z oczu. Co my�li o naszych stworzeniach?
- To co wszyscy inni: zbyt pot�ne, brzydkie - po prostu karykatury Chem�w.
- Ale co m�wi� jego oczy?
- Interesuj� go tutejsze kobiety.
- No, tak - skin�� g�ow� Fraffm - tak w�a�nie my�la�em.
- Z tego co widz� - u�miechn�a si� Ynvic - od�o�ysz na bok ten dramat wojenny i we�miesz si� za jak�� historyjk� specjalnie dla naszego go�cia?
- A co innego mi pozostaje? - Jego g�os zabrzmia� nieoczekiwan� rezygnacj�.
- Z kim chcesz to zainscenizowa�? - spyta�a nie bez zainteresowania. - Mo�e z t� ma�� grup� z Delhi?
- Nie. Tych oszcz�dzam na wszelki wypadek. U�yj� ich wy��cznie w razie nag�ej konieczno�ci.
- Szko�a dziewcz�t z Leeds? - nie dawa�a za wygran�.
- Nic z tego. Nie nadaj� si�. Ale wiesz co? - jego oczy zab�ys�y prawdziw� pasj�. - A gdyby tak wmiesza� go w jak�� przemoc? Co o tym my�lisz? Skusi si�?
- Bez w�tpienia. A zatem szko�a morderc�w w Berlinie?
- Nie, nie - zaprotestowa� gwa�townie. - Mam co� znacznie lepszego. Porozmawiamy o tym, jak tylko go obejrz�. Gdy tylko wr�ci, niech do mnie przyjdzie.
- Chwileczk� - powstrzyma�a go Ynvic. - Chyba nie zamierzasz spr�bowa� z immunem...
- A dlaczego by nie? - roze�mia� si�, zacieraj�c r�ce. - Powinni�my przecie� skompromitowa� tego szpicla.
- Wystarczy, aby go ujrza�, a mo�e nas zrujnowa�!
- Immuna mo�na zabi� w ka�dej chwili.
- Ten Kelexel nie jest idiot�!
- B�d� ostro�ny.
- Nie zapominaj, drogi przyjacielu - zacz�a Ynvic niemal z�owr�bnym tonem - �e tkwi� w tej sprawie po same uszy, r�wnie g��boko, jak ty. Pozostali zdo�aj� si� jako� z tego wygrzeba�, co najwy�ej gro�� im roboty przymusowe, ale ja fa�szuj� pr�bki gen�w, wysy�ane Prymasowi.
- Nie zapominam - zapewni� Fraffin. - "Rozwaga" to moja dewiza.
Rozdzia� trzeci
Kelexel, ci�gle �udz�cy si�, �e chroni go kamufla� bogatego turysty, przystan�� na moment przed otwartymi drzwiami. Rzuci� badawcze spojrzenie na atelier dyrektora. Jego rze�ki umys� niemal natychmiast zarejestrowa� wsz�dzie widoczne oznaki zu�ycia i staro�ci.
Rzeczywi�cie, siedzi tutaj ju� od dawna - stwierdzi�. - Po kim�, kto tak d�ugo zajmuje ten sam statek, trzeba si� spodziewa� najgorszego. Chem nie powinien zbytnio koncentrowa� uwagi na jednym przedmiocie, poniewa� wkr�tce m�g�by w nim znale�� jedn� z zabronionych atrakcji.
- Turysta Kelexel - odezwa� si� Fraffin, d�wigaj�c si� znad biurka. Ruchem d�oni wskaza� stoj�cy naprzeciwko fotel. Kelexel, czyni�c powitalne uprzejmo�ci, podszed� bli�ej, po czym sk�oni� si� tu� nad matow� szyb�, wbudowan� w blat.
- Dyrektorze Fraffin - zacz�� uroczy�cie - nawet �wiat�o miliarda s�o�c nie mog�oby przy�mi� blasku twojej s�awy.
O bogowie... - j�kn�� w duchu Fraffin. - To taki ptaszek... U�miechn�� si� i jednocze�nie z go�ciem zaj�� swe miejsce.
- Moja s�awa blaknie wobec twego oblicza - odpowiedzia�. - Czym mog� s�u�y� memu czcigodnemu, znakomitemu przyjacielowi?
Kelexel poczu� si� nagle niepewnie. We Fraffinie by�o co�, co go peszy�o. Dyrektor by� niskim cz�owiekiem, a w otoczeniu tych maszyn i wszystkiego, co tu si� znajdowa�o sprawia� wra�enie kar�a. Jego cera mia�a typowy dla Sirihadi mlecznosrebrzysty odcie� i znakomicie pasowa�a do koloru �cian pomieszczenia. Oczekiwa� kogo� wi�kszego. Mo�e nie tak wysokiego, jak rdzenna ludno�� tej planety, lecz z pewno�ci� kogo� bardziej imponuj�cego, dor�wnuj�cego wielko�ci� sile, widocznej w rysach jego twarzy.
- Bardzo to wielkoduszne z twej strony, �e zechcia�e� mi po�wi�ci� nieco czasu, czcigodny przyjacielu.
- Czym�e jest czas dla Chema? - rzuci� retorycznie Fraffin.
Poruszali si� w utartych schematach formu�ek grzeczno�ciowych i Kelexel uzna�, �e to ju� dosy�. Uwa�nie spojrza� na rozm�wc�.
Twarz Fraffina! Oczywi�cie, kt�by jej nie zna�! Czarne w�osy, g��boko zapadni�te oczy, haczykowaty nos i ostry podbr�dek - to zdj�cie pojawia�o si� na wszystkich ekranach zawsze, gdy pokazywano co�, co wysz�o spod r�ki jego gospodarza. Jednak prawdziwy, nieretuszowany kreator wykazywa� tak zadziwiaj�ce podobie�stwo do swych oficjalnych portret�w, �e Kelexel poczu� si� zaniepokojony. Zwiadowca oczekiwa� czego� innego; s�dzi�, �e zerwie zas�on� iluzji. Spodziewa� si� wi�cej w�adczo�ci i aktorstwa, dzi�ki czemu �atwiej by�oby mu zdemaskowa� kabotyna.
- Zwiedzaj�cy to miejsce na og� nie prosz� o rozmow� z dyrektorem.
- Tak, oczywi�cie... - odpar� Kelexel. - Mam pewn�...
Zawaha� si� znowu napotkawszy w tej twarzy kolejny pow�d swej irytacji. Wszystko we Fraffinie - brzmienie g�osu, karnacja sk�ry, ca�a promienna witalno�� - wskazywa�o na przeprowadzon� niedawno kuracj� odm�adzaj�c�, a przecie� Fraffin nie by� w wieku, kiedy nale�a�oby j� odby�.
- Tak?
- Mam... mam raczej osobist� pro�b�.
- Ufam, �e nie chce mnie pan prosi� o zatrudnienie - u�miechn�� si� m�czyzna za biurkiem. - Mamy tak licznych...
- Nie dla siebie - po�piesznie rzuci� Kelexel. - Osobi�cie niezbyt si� tym interesuj�. Liczne podr�e na og� zupe�nie zadowalaj� mnie ca�kowicie. Jednak�e podczas ostatniego cyklu r�wnie� otrzyma�em pozwolenie na m�skiego potomka.
- Ciesz� si� wraz z tob�, czcigodny przyjacielu - rzek� Fraffin nad wyraz ostro�nie. W skryto�ci ducha zaniepokoi� si�. Czy ten cz�owiek naprawd� co� wie? Czy to mo�liwe?
- Hm... - waha� si� go��. - Ca�y problem w tym, �e potomek wymaga sta�ej opieki. Jestem got�w zap�aci� bardzo wysok� cen� za przywilej przyj�cia go do twej organizacji i wychowywania a� do chwili, gdy wyga�nie ca�kowicie moja odpowiedzialno�� za jego losy.
Sko�czywszy, Kelexel wyci�gn�� si� w fotelu. Na jego twarzy pojawi�o si� oczekiwanie.
"Oczywi�cie, b�dzie nieufny" - powiedzieli mu eksperci z Biura. - "B�dzie podejrzewa�, �e chcesz podrzuci� mu szpicla, tote� gdy przedstawisz mu t� propozycj�, zwr�� szczeg�ln� uwag� na jego reakcje wewn�trzne". Dyrektor wyra�nie si� zaniepokoi� - stwierdzi�. - Czy oblecia� go strach? Nie, jeszcze za wcze�nie. W tej chwili nie powinien si� jeszcze obawia�.
- Przykro mi, �e musz� odm�wi� tak wspania�ej osobisto�ci - rzek� w ko�cu gospodarz - lecz jakakolwiek pad�aby tu suma, �adna z ofert jest nie do przyj�cia.
Kelexel wyd�� w milczeniu wargi, pomy�la� przez chwil�, po czym poda� cen�. Fraffin omal nie spad� z fotela. Przecie� to po�owa tego, co spodziewam si� zyska� z ca�ego przedsi�wzi�cia planetarnego... - rozmy�la� gor�czkowo. - Czy Ynvic mog�a si� myli� co do tego cz�owieka? W ten spos�b raczej nie usi�uje si� wcisn�� szpiega. Nikt, �aden nowy pracownik nie mo�e si� dowiedzie� niczego istotnego na temat swej pracy a� do chwili, gdy sam jest r�wnie skompromitowany jak inni. W�wczas wraz z pozosta�ymi poci si�, przygnieciony �wiadomo�ci� winy.
- Czy nie dosy�? - spyta� Kelexel.
- No... wyznani, �e jestem do�� zak�opotany - wyj�ka� w ko�cu Fraffin. - Naprawd� za �adn� cen� nie mog� si� na to zgodzi�. Je�li ju� raz opuszcz� poprzeczk� i przepuszcz� potomka bogacza, to wkr�tce kreocentrum stanie si� przystani� dla wszelkiego rodzaju dyletant�w. Jeste�my tu wszyscy zgran� za�og�, pracujemy nadzwyczaj intensywnie, dlatego ka�dego nowego pracownika wybieramy nadzwyczaj skrupulatnie badaj�c jego talenty. Je�li jednak tw�j potomek ma �yczenie kszta�ci� si� w pewnym okre�lonym fachu, je�li zechce podj�� studia w jednym z wybitnych instytut�w...
- A je�li podwoj� sum�?
Czy za tym pajacem naprawd� stoi Biuro? A mo�e to raczej jeden ze spekulant�w nieruchomo�ciami? Chrz�kn��.
- Przykro mi, ale czego� takiego nie da si� kupi�.
- A mo�e ci� urazi�em, szlachetny Fraffmie?
- Nie. T� decyzj� dyktuje mi po prostu instynkt samozachowawczy. Praca jest nasz� odpowiedzi� na ci�ki los wszystkich Chem�w...
- Ach, nud� - przerwa� domy�lny Kelexel.
- Tak, dok�adnie tak - potwierdzi� dyrektor. - Je�li otworz� podwoje Centrum przed ka�dym, kto dysponuje odpowiednim bogactwem lub godno�ci�, nasze problemy natychmiast urosn� do niespotykanych wcze�niej rozmiar�w. Nie dalej jak dzisiaj zwolni�em trzech ludzi z powodu post�powania, jakie by�oby na porz�dku dziennym, gdybym przyj�� proponowan� przez ciebie metod� werbowania nowych wsp�pracownik�w.
- Zwolni�e� trzech ludzi? - Kelexel najwyra�niej nie posiada� si� ze zdumienia. - A czym zawinili?
- W�asnowolnie wy��czyli os�on� i pozwolili ogl�da� si� tubylcom. Tego rodzaju historie zdarzaj� si� wystarczaj�co cz�sto z powodu awarii sprz�tu, nie trzeba ich mno�y� wskutek zwyk�ej swawoli.
C� za powaga i praworz�dno�� - pomy�la� Kele-xel. - Chce sprawi� wra�enie filaru porz�dku publicznego. C� z tego, �e zwolni� trzech pechowc�w, skoro rdze� za�ogi kreocentrum sk�ada si� ze starych, wypr�bowanych pracownik�w, lojalnych wobec szefa. A nawet ci, kt�rych wyrzuca, nie puszczaj� pary z ust. Dziej� si� tu dziwne rzeczy - co�, czego nie mo�na pogodzi� z obowi�zuj�cym prawem.
- Tak, oczywi�cie rozumiem - potwierdzi� skwapliwie. - Nie nale�y si� fraternizowa� z tubylcami. - Wskaza� palcem na sufit. - To by�oby nielegalne... i bardzo niebezpieczne.
- Podnios�oby tak�e pr�g odporno�ci - dorzuci� Fraffin.
- Drogi i czcigodny przyjacielu - zacz�� Kelexel. - Twoje oddzia�y egzekucyjne musz� mie� r�ce pe�ne roboty. Dyrektor pozwoli� sobie na u�mieszek dumy.
- Wr�cz przeciwnie, najczcigodniejszy. W ten spos�b w ci�gu swej d�ugiej kariery wyeliminowa�em niespe�na milion immun�w. Na og� pozwalam tubylcom, by sami si� wzajemnie wyrzynali.
- Tak, to jedyna s�uszna droga - przytakn�� skwapliwie Kelexel. - O ile to mo�liwe, powinni�my si� trzyma� klasycznych technik. To w�a�nie konsekwentne stosowanie tej metody uczyni�o ci� s�awnym, wielki Fraffinie! Dlatego chcia�bym powierzy� ci syna na wychowanie.
- Przykro mi - mrukn�� dyrektor.
- To twoja ostateczna odpowied�?
- Ostateczna.
Kelexel wzruszy� ramionami. Co prawda Biuro przygotowa�o go na tak� g�adk� i stanowcz� odpraw�, lecz on sam nie bardzo chcia� w to wierzy�. Mia� nadziej�, �e Fraffin zechce si� potargowa�.
- Tusz�, i� nie urazi�em ci� w niczym.
- Sk�d�e znowu, przyjacielu - odpar� gospodarz, my�l�c jednocze�nie: "Ale mnie ostrzeg�e�".
W czasie ich rozmowy doszed� bowiem do wniosku, i� Ynvic mia�a ca�kowit� racj�. W zachowaniu przybysza dostrzeg� co�, co nie pasowa�o do maski interesowno�ci, za kt�r� si� kry�. Jaka� czujno��, jakie� wewn�trzne napi�cie, zupe�nie nie odpowiadaj�ce jego typowi.
- Zdejmujesz mi kamie� z serca - stwierdzi� go��.
- Ci�gle interesuj� si� problemami handlu oraz cen - wyja�ni� dyrektor. - I musz� przyzna�, �e zaskoczy�e� mnie wr�cz, nie oferuj�c mi sumy przewy�szaj�cej warto�� wszystkiego, co posiadam.
My�lisz pewnie, �e pope�ni�em b��d - pomy�la� Kelexel. - G�upcze! Zbrodniarze nigdy niczego si� nie ucz�.
- M�j maj�tek jest w tej chwili bardzo rozdrobniony... kapita� lokuj� w wielu formach ruchomo�ci i nieruchomo�ci, a to wymaga po�wi�cenia zbyt wiele uwagi kwestiom finansowym - rzek�. - Oczywi�cie, my�la�em ju� o tym, aby uczyni� ci honorow� propozycj�, a ca�� reszt� podarowa� potomkowi, lecz jestem przekonany, �e m�j syn wszystko przepu�ci i obr�ci w ruin�.
- W takim razie pozw�l, �e przedstawi� ci wyj�cie alternatywne - sk�oni� si� Fraffin. - Daj synowi najpierw przyzwoite wykszta�cenie, a p�niej, normalnymi drogami...
Kelexel bardzo d�ugo i pieczo�owicie przygotowywa� si� do tej misji. Prymas oraz Biuro byli otoczeni lud�mi, kt�rzy nieufno�� poczytywali sobie za cnot�. To, �e nie mogli dowie�� Fraffinowi �adnego przest�pstwa, stanowi�o dla nich wszystkich kamie� obrazy, dlatego postarali si�, by Kelexel otrzyma� wszystko, co mog�oby mu si� przyda�. W zaostrzonej �wiadomo�ci badacza sumowa�y si� teraz u�amki wra�e�, drobne spostrze�enia, wskazuj�ce wszystkie zdradzieckie elementy zachowania dyrektora, a tak�e ostro�ny dob�r s��w oraz te jego gesty, kt�re �wiadczy�y o pos�ugiwaniu si� taktyk� wymijania. Badacz czu�, jak wzrasta jego s�uszny gniew. Gdzie� tam w sferze prywatnych posiad�o�ci tego cz�owieka dzia�y si� r�ne dziwne i nielegalne rzeczy. Co to mo�e by�?
- O ile to dozwolone - odezwa� si� po d�u�szej chwili ciszy - ch�tnie przyjrza�bym si� wszystkiemu, co tu robicie, bym p�niej m�g� przedstawi� synowi stosowne propozycje. By�bym szcz�liwy, gdyby wielki Fraffin zechcia� mi to umo�liwi�.
Cokolwiek jest zbrodni�, kt�r� pope�ni�e� - pomy�la� - i tak ci� dostan�, a wtedy zap�acisz mi za wszystko, podobnie jak pozostali z�oczy�cy, wszyscy razem i ka�dy z osobna.
- �wietnie - skin�� g�ow� Fraffin. Oczekiwa� teraz, �e go�� wstanie i wyjdzie, lecz Kelexel ci�gle siedzia�, patrz�c w biurko z uporem.
- Co� jeszcze, czcigodny Fraffinie - zacz�� po chwili. - Cz�sto zastanawia�em si� nad oddzia�ywaniem twych produkcji... Ta ogromna pieczo�owito��, z jak� tworzysz swe dzie�a, skrupulatne przemy�lenie akcji i motyw�w os�b wyst�puj�cych... Czy� nie jest to �mudna praca?
Fraffin st�umi� wybuch gniewu, ale wyczu� ostrze�enie i przypomnia� sobie s�owa Ynvic.
- D�ugotrwa�a, powiadasz? A czym�e jest czas dla ludzi, kt�rzy nale�� do wieczno�ci? - odpar� zupe�nie spokojnym tonem.
- Waham si�, czy to powiedzie� - rzek� Kelexel. - Po prostu niekiedy zastanawiam si�, czy d�ugotrwa�o�� nie jest r�wnoznaczna z... nud�.
Fraffin a� prychn��. Najpierw przypuszcza�, �e ten szpicel Biura b�dzie interesuj�cym cz�owiekiem, lecz ten ch�opaczek zaczyna� go zanudza�. Przycisn�� wi�c guziczek umieszczony pod blatem biurka, daj�c sygna� dla wszystkich re�yser�w wsp�pracownik�w, aby za p� godziny zgromadzili si� tutaj na konferencj�. Im wcze�niej pozb�dzie si� tego nudziarza, tym lepiej.
- Urazi�em ci� - zauwa�y� Kelexel jakby ze skruch�.
- Czy moje historyjki przyprawi�y ci� o nud�? - zapyta� dyrektor. - Je�li tak, w�wczas nie ty mnie, lecz ja ciebie urazi�em.
- Nie, sk�d�e znowu, nigdy! - wykrzykn�� go�� nie bez pewnej dozy entuzjazmu. - Twoje produkcje s� niezwykle zabawne i humorystyczne, niezwykle r�norodne i obfituj�ce w gagi.
Zabawne! - pomy�la� Fraffin. - Humorystyczne!
Spojrza� na stoj�cy na biurku monitor i odtworzy� raz jeszcze ostatnie epizody swej bie��cej produkcji. Monitor umieszczono tak, �e tylko on widzia� ekran, ca�kowicie ukryty przed siedz�cym naprzeciwko go�ciem. Gdy tylko pojawi� si� obraz, zatopi� si� w gruntownym rozpami�tywaniu poszczeg�lnych scen. Monta� niezbyt przypad� mu do gustu. Tak, to trzeba poprawi�.
- Czemu si� teraz przygl�dasz, je�li mog� spyta�? - spyta� po chwili Kelexel. - Mo�e przeszkadzam?
Wreszcie zacz�� cokolwiek pojmowa� - pomy�la� Fraffin.
- W�a�nie zacz��em prac� nad now� historyjk�... taki ma�y brylancik - rzek� g�o�no.
- Nowa historyjka? - powt�rzy� zdumiony go��. - W takim razie musia�e� ju� sko�czy� ten s�awny epos... - Na razie od�o�y�em go na czas p�niejszy - wyja�ni�
dyrektor. - Prawd� powiedziawszy, nie jestem zadowolony z tego, co dotychczas zrobiono. Wojny zaczynaj� mnie nudzi�. Ale konflikty osobiste to ca�kiem inna sprawa... to niemal niewyczerpane �r�d�o coraz to nowych pomys��w.
- Konflikty osobiste? - powt�rzy� Kelexel, uwa�aj�c ca�y ten pomys� za odpychaj�cy.
- Tak. Ca�y obszar intymno�ci, psychologia przemocy... W wojnach i w�dr�wkach lud�w ka�dy mo�e wypatrzy� jaki� dramat. Powstanie i upadek cywilizacji, brzask i zmierzch coraz to nowych religii obfituj� w tego rodzaju epizody. A co my�lisz o historyjce, w kt�rej finale pewne stworzenie zabija swego partnera?
Kelexel potrz�sn�� g�ow�. Rozmowa przyj�a taki obr�t, �e poczu� si� zupe�nie bezradny. Epos wojenny z�o�ony do lamusa? Zupe�nie nowa produkcja? Powr�ci�y jak najgorsze przeczucia: do jakich �rodk�w odwo�a si� Fraffin, aby napyta� mu biedy?
- Konflikt i strach - ci�gn�� dyrektor. - Zazdro�� i po��danie. To tylko maszyneria, kt�r� wystarczy raz pu�ci� w ruch, aby sprawy posz�y swoj� w�asn� drog�. Kochaj� si�, nienawidz�, choruj�... Ok�amuj� si�, zabijaj� i umieraj�...
Fraffin roze�mia� si�. Kelexel wyczu� jak�� niewyra�n�, lecz oczywist� pogr�k�.
- A najzabawniejszy w tym wszystkim jest fakt, i� te stworzenia uwa�aj�, �e s� panami w�asnych czyn�w: dzia�aj� z w�asnej woli i tylko dla siebie.
Kelexel wymusi� w�t�y u�mieszek, cho� nie wiedzie� czemu uwa�a� ca�y pomys� za bardzo niezabawny. Prze�kn�� �lin�.
- Czy taka historyjka nie jest zbyt skromna, mizerna... ma�o widowiskowa?
Skromna i mizerna... Ten Kelexel to zwyk�y ko�tun, zakochany w monumentalnych rozmiar�w jatkach. Szkoda czasu, kt�ry zmarnowa� na t� rozmow�.
- A czy� to nie dow�d najwy�szego artyzmu - odpar� pytaniem na pytanie - �e korzystam z prozaicznego, zupe�nie b�ahego epizodu, by zademonstrowa� to, co powszechne?
Podni�s� r�k� zaci�ni�t� w pi�� i roz�o�y� j�, pokazuj�c go�ciowi powierzchni� d�oni. Kelexel uzna�, �e to niesmaczny pomys�. W og�le ten ca�y Fraffm i jego brudne sprawy, �miertelne ciosy, niskie pobudki... C� za przygn�biaj�ce idee! Ale dyrektor znowu zapatrzy� si� w ekran. Ciekawe, co on tam widzi?
- Obawiam si�, �e zbyt rozci�gn��em w czasie moj� wizyt�...
Fraffin oderwa� wzrok od monitora. Ten ba�wan najwyra�niej zbiera si� do wyj�cia. C�, nie ucieknie daleko. Sieci ju� zarzucono. Wkr�tce powinien wpa��.
- Wybacz, �e zaj��em ci tak wiele czasu - go�� podni�s� si�.
Fraffin wsta� zaraz po nim, sk�oni� si� i odpar� konwencjonalnym zwrotem.
- Czym�e jest czas dla Chema?
- Czas jest nasz� zabawk� - odpar� Kelexel w�a�ciw� formu�k�. Obr�ci� si� i wyszed�. Umys� wype�nia�a mu w tej chwili ca�a gonitwa my�li. W zachowaniu si� dyrektora kry�a si� jaka� gro�ba. Najwyra�niej mia�a co� wsp�lnego z tym, co ogl�da� na monitorze. Co to by�o? Kolejna historia Fraffina? Tylko w jaki spos�b historia mo�e zagrozi� Chemowi?
Dyrektor odprowadzi� go�cia wzrokiem, a gdy drzwi si� zamkn�y, ponownie w��czy� monitor. Na g�rze, na powierzchni ziemi, by�a ju� noc i zaczyna� si� decyduj�cy pierwszy akt. Ogl�da� przebieg zdarze�, zachowuj�c krytyczny dystans do�wiadczonego re�ysera. Nie wytrzyma� jednak zbyt d�ugo. Kr�tkim, zdecydowanym ruchem wy��czy� urz�dzenie, po czym odepchn�� fotel od biurka.
Musz� zrobi� co� rozs�dnego - pomy�la�. - Ten pocz�tek jest zupe�nie do niczego, nie spos�b go wykorzysta�.
Z wyra�nym trudem podni�s� si� i podszed� do b�yszcz�cej stalowej obudowy swego pantovivoru. Ci�ko osun�� si� w fotel, po czym w��czy� urz�dzenia. Satelity komunikacyjne przekaza�y mu obraz tej p�kuli planety, gdzie panowa� dzie�. Przez scen� wolno przep�ywa�y widoczne jako plamki zieleni, ��ci i br�zu krajobrazy. Pojawi�y si� autostrady, szosy, a� wreszcie ujrza� amebiasty, brudnoszary kszta�t jakiego� miasta. Nastawi� zbli�enie i wkr�tce przed jego oczyma pojawi�y si� widoczne z g�ry ulice. Wreszcie w g��wnym punkcie sceny ujrza� grup� ludzi, st�oczonych wok� jakiego� handlarza: niskiego, za�ywnego pana w pomi�tym szarym garniturze i wytartym kapeluszu. Cz�owiek sta� za jakim� sporych rozmiar�w pojemnikiem z przezroczyst� pokryw�.
- Pch�y! - krzycza� przenikliwym g�osem. - Tak, szanowni pa�stwo, wzrok was nie myli. Pch�y! Ale, za pozwoleniem czcigodnych widz�w, to nie byle jakie pch�y! Dzi�ki starej, od dawna przechowywanej w najwi�kszej tajemnicy metodzie tresury uda�o mi si� wykszta�ci� te paso�yty na prawdziwych akrobat�w, kt�rzy w tej chwili, specjalnie dla szanownej publiczno�ci przedstawiaj� swe fantastyczne sztuczki! Oto pch�a samica, ci�gn�ca w�z. Tutaj z kolei inna pch�a ta�czy! Podejd�cie bli�ej, drogie panie i szanowni panowie, a b�dziecie mogli podziwia� pchle zawody. Przyjmuj� zak�ady, kt�ra z nich pierwsza dobiegnie do mety. Prosz�, podejd�cie bli�ej! Za psie pieni�dze mo�ecie spogl�da� przez szk�o powi�kszaj�ce na ten czarodziejski �wiat!
Czy te pch�y w og�le wiedz�, �e s� czyj�� w�asno�ci�? - zamy�li� si� Fraffin.
Rozdzia� czwarty
Dla doktora Androklesa Thurlowa wszystko zacz�o si� od nocnego dzwonienia telefonu. Macaj�c w ciemno�ci znalaz� aparat, lecz chc�c pochwyci� s�uchawk� zepchn�� j� na pod�og�. Nadal w p�nie zacz�� jej szuka� pod ��kiem. W jego �wiadomo�ci ci�gle ko�ata�y si� u�amki snu, w kt�rym po raz kolejny prze�ywa� chwile tu� przed wybuchem w Lawrence Labor, kiedy zosta� ci�ko ranny w oczy. W ci�gu ostatnich trzech miesi�cy, jakie min�y od katastrofy, zd��y� si� ju� przyzwyczai� do nawiedzaj�cego go regularnie koszmaru, lecz tym razem mia� wra�enie, �e okropny sen zyska� jakie� nowe znaczenie. I on musia� je rozwik�a�.
Psychologu, ulecz samego siebie... - pomy�la�.
Ze s�uchawki dochodzi�y jakie� d�wi�ki, jaki� blaszany g�os. Szybko si� zorientowa�, kt�ry koniec nale�y przy�o�y� do ucha.
- Hallo? - wychrypia� przez zaschni�te ca�kowicie gard�o.
- Andy?
- Tak, kto m�wi?
- Clint Mossman.
Thurlow usiad�, przerzuciwszy nogi przez kraw�d� ��ka. Fosforyzuj�ce cyferki na tarczy budzika pozwoli�y mu stwierdzi�, �e jest druga osiemna�cie. Ta raczej nietypowa pora oraz fakt, �e dzwoni� Mossman, s�dzia okr�gowy do spraw kryminalnych, oznacza�y dla niego perspektyw� wyst�pienia w roli bieg�ego s�dowego.
- Co si� sta�o?
- Obawiam si�, Andy, �e mam dla ciebie niemi�e nowiny. Ojciec twojej dawnej przyjaci�ki zamordowa� w�a�nie jej matk�.
W pierwszej chwili nie m�g� doszuka� si� w s�owach s�dziego �adnego sensu. Mia� tylko jedn� star� przyjaci�k�, lecz ta ju� dawno wysz�a za m��.
- Co m�wisz?
- Joe Murphey, ojciec Ruth Hudson, zamordowa� sw� �on� - o�wiadczy� dobitnie Moosan.
- Nie!
- Nie mam zbyt wiele czasu - rzek� spiesznie s�dzia. - Dzwoni� z budki naprzeciwko biurowca Murpheya. Stary zabarykadowa� si� w �rodku i ma przy sobie bro�. Powiada, �e mo�e rozmawia�, ale tylko z tob�.
Thurlow potrz�sn�� g�ow�.
- Ze mn�?
Jeste� tu potrzebny, Andy, i to natychmiast. Wiem, �e to nieprzyjemna sprawa, a w dodatku Ruth i to wszystko, ale nie mam �adnego wyboru. Nie mog� dopu�ci� do strzelaniny, a sam wiesz, jakie s� gliny: z palcem na spu�cie czuj� si� najbezpieczniej.
- Przestrzega�em was, �e do tego dojdzie - rzek� Thurlow, czuj�c nag�y przyp�yw z�o�ci. By� rozgoryczony z powodu Moosmana i tego ca�ego miasta.
- Nie mam czasu k��ci� si� z tob� - powiedzia� ten z drugiej strony linii. - Przyrzek�em Murphey owi, �e zaraz przyjedziesz. W ci�gu dwudziestu minut zdo�asz tu dotrze�, ale si� po�piesz.
- W porz�dku. Ju� lec�.
Thurlow po�o�y� si� i w��czy� nocn� lampk�. Z oczu pociek�y mu �zy i poczu� nag�y b�l. Mruga� powiekami, a� podra�nienie ust�pi�o. Ciekawe, czy doczeka dnia, gdy b�dzie m�g� zapali� �wiat�o, nie prze�ywaj�c podobnych sensacji.
Sens wiadomo�ci dopiero teraz dociera� z wolna do jego �wiadomo�ci. Ruth! Gdzie ona teraz jest? Ale to ju� nie jego sprawa; o Ruth powinien martwi� si� Nev Hudson. Zwl�k� si� z ��ka i na�o�y� okulary; specjalne okulary ze spolaryzowanymi, ruchomymi soczewkami. Oczy od razu dozna�y ulgi. �wiat�o przybra�o zdecydowany ��ty odcie�. Kolor, kt�ry zawsze uwa�a� za ciep�y, mi�y dla wzroku i ducha. Ubra� si�, w�o�y� buty i kurtk�, po czym spojrza� w lustro. W�ska, poci�g�a twarz, zapad�e policzki oraz ciemne okulary w grubej, czarnej oprawie, rzadkie w�osy i wy�ysia�e skronie, nieco kartoflowaty nos, szerokie usta z grub� doln� warg�...
Dobrze by�oby strzeli� sobie drinka, lecz wiedzia�, �e butelka jest pusta. Biedny, chory Joe Murphey... M�j Bo�e, ale si� urz�dzi�!
Rozdzia� pi�ty
Na rogu ulicy, w pobli�u biura Murpheya naliczy� pi�� karetek policyjnych. R�czne reflektory rzuca�y pe�gaj�ce �wiat�o na fasad� budynku, wydobywaj�c niekiedy z mroku wy��czony neon, g�osz�cy nad g��wnym wej�ciem:
J.H.MURPHEYCOMPANY KOSMETYKI
Thurlow opu�ci� w�z pi��dziesi�t metr�w przed trzypi�trow� budowl�. Szed� rozgl�daj�c si� w poszukiwaniu Moosmana. Z ty�u przykucn�y za jakim� wozem dwie m�skie postacie. Czy Murphey strzela�? - zada� sobie pytanie. Wiedzia�, �e przechodz�c przez ulic�, stanowi�by znakomity obiekt dla ukrytego w kt�rym� z okien strzelca, lecz nie czu� si� zagro�ony. My�l, �e ojciec Ruth m�g�by odda� w jego kierunku �miertelne strza�y wydawa�a mu si� po prostu czym� absurdalnym. Ten cz�owiek m�g� eksplodowa� tylko w jednym kierunku. Przewidzia� to ju� jaki� czas temu, a dzisiaj jego wr�by si� spe�ni�y. Teraz Murphey jest ju� zupe�nie wypalony; niewiele wi�cej ni� wydr��ona pusta kuk�a.
Jeden z policjant�w po drugiej stronie ulicy, wielu innych kry�o si� w bramach, podni�s� do ust megafon.
- Murphey! - krzykn��, a g�os odbi� si� echem od ciemnych fasad dom�w. - Doktor Thurlow ju� tutaj jest. Prosz� zej�� na d� i podda� si�. To ostatnia szansa. P�niej otworzymy ogie�.
Na drugim pi�trze otworzy�o si� okno. �wiat�a reflektor�w natychmiast wyrwa�y z mroku t� cz�� fasady. Z ciemnego otworu dobieg� ich m�ski g�os.
- Widz� go. Za pi�� minut b�d� na dole.
Okno zamkn�o si� z trzaskiem.
Thurlow przebieg� przez ulic� i dotar� do Mossmana, ukrytego w bramie naprzeciwko. S�dzia okr�gowy by� szczup�ym, ko�cistym m�czyzn�, ubranym w jasny, nieco workowaty garnitur. Kremowy kapelusz o szerokim rondzie przys�ania� jego poci�g�� twarz.
- Hallo, Andy - rzuci�. - Przykro mi, �e tak si� sta�o, ale sam wiesz...
- Strzela� ju�? - spyta� Thurlow, dziwi�c si�, jak spokojnie brzmi jego g�os. Zawodowe przyzwyczajenie - pomy�la�. Mia� do czynienia z kryzysem psychotycznym, lecz studia i d�ugoletnia praktyka nauczy�y go, jak sobie radzi� w podobnych wypadkach.
- Nie - odpar� Moosman zm�czonym g�osem. - Ale ma bro�.
- Macie zamiar da� mu te pi�� minut?
- A powinni�my?
- S�dz�, �e tak. Przypuszczam, �e post�pi dok�adnie tak, jak zapowiedzia�. Zejdzie na d� i podda si�.
- A zatem daj� mu te pi�� minut. Ale ani chwili d�u�ej.
- Czy m�wi�, dlaczego chce si� ze mn� widzie�?
- Tak - Moosman najwyra�niej nie przywi�zywa� do tego wi�kszego znaczenia. - Wspomnia� co� o Ruth i bredzi�, �e je�li ciebie tu nie b�dzie, to go zastrzelimy.
- Tak w�a�nie m�wi�?
- Tak.
- Mo�e powinienem p�j�� na g�r� - zamy�li� si� doktor.
- Ani mi si� wa� - ostro zaprotestowa� s�dzia. - Nie mam zamiaru wpycha� mu w r�ce zak�adnik�w. Thurlow westchn�� z politowaniem.
- Wystarczy, �e tutaj jeste� - rzek� Mossman. - Tylko tyle sobie �yczy�. Teraz musimy odczeka�.
- Czy nie ma �adnych w�tpliwo�ci, �e to on zabi� Adel�?
- �adnych.
- Gdzie.
- W domu.
- Jak?
� No�em - westchn�� Mossman. - Wiesz, tym przera�liwym prezentem, kt�ry
� dosta� od kogo�, nie wiem ju�, z jakiej okazji. Cz�sto wywija� nim podczas grillparty w ogrodzie.
Thurlow musia� g��boko zaczerpn�� powietrza. Tak, to pasowa�o do niego. Ten n� by� ca�kiem logicznie dobran� broni�. Zmusi� si� jednak do zawodowej rzeczowo�ci i zada� kolejne pytanie.
- Kiedy?
- Mniej wi�cej o p�nocy. Kto� zadzwoni� na pogotowie, ale ci ze szpitala dopiero p� godziny po wszystkim wpadli na pomys�, aby zawiadomi� policj�. Gdy przybyli�my na miejsce, sprawcy ju� tam nie by�o.
- I od razu pomy�leli�cie, �e uciek� tutaj?
- Co� w tym stylu.
Thurlow potrz�sn�� g�ow�, po czym spojrza� na ulic�. S�up �wiat�a nadal b��dzi� po oknach biurowca i w jego blasku Thurlow dostrzeg� co�, co na moment zawis�o nieruchomo w powietrzu, lecz gdy chcia� si� temu dok�adniej przyjrze�, obiekt ruszy� w g�r�, ku ciemnemu niebu. Zdj�� okulary i przetar� oczy. To �mieszne... wydawa�o mu si� przez chwil�, �e widzi co� w rodzaju d�ugiej rury. To pewnie wskutek ran odniesionych w wybuchu - pomy�la�, po czym za�o�y� okulary z powrotem. Ponownie skierowa� si� ku s�dziemu.
- Czego on szuka w tym biurze? - spyta�. - Wiesz co� o tym?
- Przez jaki� czas wisia� przy telefonie. Obdzwoni� chyba wszystkich znajomych, che�pi�c si� swym ostatnim dokonaniem. Nelly Hartmick, jego sekretarka, dozna�a szoku i trzeba j� by�o odwie�� do szpitala.
- Czy zadzwoni� tak�e... do Ruth?
- Nie mam poj�cia.
Thurlow skoncentrowa� my�li na tej jednej kobiecie. Uczyni� to po raz pierwszy od chwili, gdy odes�a�a mu pier�cionek z kr�tk�, uprzejm� notatk�, w kt�rej powiadamia�a, �e wychodzi za Neva Hudsona. W owym czasie Thurlow przebywa� w Denver, poniewa� otrzyma� stypendium, umo�liwiaj�ce mu zrobienie specjalizacji na tamtejszym uniwersytecie. P�niej, ze zmiennym zreszt� szcz�ciem usi�owa� wygna� ze �wiadomo�ci wszystko, co wi�za�o go z ni�.
Co za idiota ze mnie - pomy�la�. - To stypendium nie by�o a� tak cenne, by p�aci� za nie utrat� Ruth.
Zastanawia� si�, czy nie powinien zatelefonowa� i w miar� ogl�dnie poinformowa� j� o wszystkim, co si� tutaj sta�o. Ale przecie� tego rodzaju wie�ci nie poddawa�y si� �adnym ogl�dnym formu�kom. Trudno tu by�o znale�� jak�� upi�kszaj�c� interpretacj�. Nale�a�o to zrobi� szybko, ostro i brutalnie, tak, aby powsta�a czysta, wyra�na rana, daj�ca nadziej�, �e kiedy� si� zagoi... O ile zabli�nienie w og�le by�o tu mo�liwe.
Moreno to ma�e miasto. Zna� jej adres. Cho� ju� prawie podj�� decyzj�, rozmy�li� si� w ostatniej chwili. Telefon by�by tu nie na miejscu - zbyt nieosobisty. Powinien si� stawi� u Ruth sam. A w�wczas ju� nieodwo�alnie zwi��� si� z t� tragedi� - pomy�la�. - Przecie� nie chc� tego. -
Westchn��. - Lepiej, je�li kto� inny przeka�e t� wiadomo��. Po co obarcza� si� odpowiedzialno�ci�?
- Mo�e jest pijany? - mrukn�� w pobli�u jaki� policjant.
- A czy w og�le kiedykolwiek by� trze�wy? - spyta� Mossman.
- Widzia� pan zw�oki?
- Nie - odpar� s�dzia. - Ale Jack opisa� mi to telefonicznie.
- Szkoda by�oby nawet kuli na tego skurwiela - burkn�� gniewny str� porz�dku.
Zaczyna si� - pomy�la� Thurlow i w tej samej chwili obr�ci� si�. Zza rogu wypad� jaki� w�z i zahamowa� z piskiem na �rodku ulicy. Otworzy�y si� drzwiczki, po czym ze �rodka wyskoczy� niski t�gi m�czyzna w niedo-pi�tym garniturze. Spod nogawek spodni wida� by�o pi�am�. Cz�owiek si�gn�� do samochodu i wydoby� aparat fotograficzny z fleszem. Doktor natychmiast odwr�ci� si� plecami do celuj�cego obiektywu. Zaraz potem ulic� przeci�� ostry blask lampy, po chwili nast�pny.
Aby unikn�� b�lu, Thurlow spojrza� w ciemne niebo. Kiedy b�ysn�� flesz, znowu ujrza� �w dziwny przedmiot, ko�ysz�cy si� w powietrzu niespe�na pi�� metr�w od okien biurowca. Lampa b�yskowa dawno ju� wygas�a, a on wci�� mia� wra�enie, �e widzi s�abe, niejasne zarysy dziwnych kszta�t�w.
Nie spuszcza� z tego oczu. To nie mog�o by� z�udzenie ani efekt nast�pczy, wywo�any chorob� oczu. Zarysy powoli nabiera�y ostro�ci: by� to cylinder d�ugo�ci oko�o sze�ciu metr�w, p�tora metra przekroju. Na p�okr�g�ym pode�cie, biegn�cym z ty�u skierowanego ku frontowi biurowca przedmiotu kl�cza�y dwie osoby. Sprawia�y wra�enie, jakby celowa�y w okna Murpheya z rury, przytwierdzonej na czym� w rodzaju statywu.
Te dwie sylwetki tak�e trudno by�o dostrzec, gdy� jak ca�o�� zjawiska sprawia�y wra�enie utkanych z mg�y, lecz wszystko wskazywa�o na to, i� to jakie� cz�ekopodobne twory: dwie r�ce, dwie nogi... Tylko wielko�� si� nie zgadza�a z potocznymi wyobra�eniami o typowym cz�owieku: mieli dziewi��dziesi�t centymetr�w wzrostu. Najwy�ej metr.
Thurlow odczu� dziwne podniecenie. Wiedzia�, i� widzi co� rzeczywistego, lecz zdawa� sobie spraw�, �e to co� umyka racjonalnym wyja�nieniom. Gdy tak spogl�da�, jeden z osobnik�w obr�ci� si�. Teraz m�g� go podziwia� w ca�ej okaza�o�ci. Przez welon mg�y widzia� nawet po�ysk