16952

Szczegóły
Tytuł 16952
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

16952 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 16952 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

16952 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Cezary Chlebowski pokaz zęby Instytut Wydawniczy Pax Warszawa 1987 (c) by Cezary Chlebowski, Warszawa 1981 Za podstawę niniejszej książki posłużyło wydanie "Naszej Księgarni", Warszawa 1981. Okładkę projektowała Joanna Chmielewska Redaktor wznowienia Krystyna Dąbkowska Redaktor techniczny Ewa Marszał t* ISBN 83-211-0806-7 INSTYTUT WYDAWNICZY PAX, WARSZAWA 1987 Wydanie I. Nakład 30 000+350 egz. Ark. wyd. 17,7 ark. druk. 12/16. Papier druk. sat. ki. IV, 70 g, Al, 61X86. Oddano do składania w styczniu 1986 r. Podpisano do druku i druk ukończono w październiku 1987 r Zam. nr 1003. N-53. Printed in Poland by ZAKŁADY GRAFICZNE Toruń, ul. Katarzyny 4 Alti "JS/ Prezentowane tu wydarzenia i osoby stanowią kompilację faktów i fikcji, a zatem wyłącznie jako fikcję literacką należy traktować tę książkę CEZARY CHLEBOWSKI ' 1939 Znów ten idiotyczny sen. Marek obudził się zlany potem, półuduszony, spazmatycznie łapiąc oddech. Leżał wciągając w płuca powietrze powoli, równo, coraz głębiej. Serce bijące szybko uspokajało się i zwalniało tempo. Już lepiej. Obrazek nad łóżkiem wisiał normalnie, tak jak zwykle - panorama Tatr z Głodówki otoczona misternie rzezanym w drewnie wianuszkiem szarotek czy dziewięćsiłów. Kupili ją trzy lata temu, gdy ośmioletni wówczas Marek był z matką w Szczawnicy. Sen zaś, zawsze taki sam, powtarzał się już któryś raz z rzędu - spomiędzy szarotek i dziewięćsiłów wyciągała się powoli ręka, Marek widział ją coraz bliżej, wiedział, co nastąpi za chwilę, ale nie miał sił ani się poruszyć, ani krzyknąć. Ręka zaś była tuż-tuż, ujmowała go za gardło miękkimi palcami, które potem tężały i uciskały krtań. W pokoju było jasno, przez liście kasztana za oknem ostre promienie wschodzącego słońca rysowały na ścianie rozbiegany ruch gałęzi. Widocznie dziś wiatr dął od zachodu i pełen wapiennego pyłu, białawy, wydobywający się z pięciu kominów cementowni "Solvay", pędził nie w kierunku Pekinu, a na Dorotkę i Grodziec. Kierunek wiatru był w Zagłębiu Dąbrowskim sprawą bardzo ważną. Tu każda miejscowość miała swoje dobre i złe wiatry. Pekin, robotnicza dzielnica nieco wiejskiego Grodźca, nie lubił wiatrów od wschodu - ze względu na solvayowską cementownię - oraz od południa, bo wtedy w zębach trzeszczał miał i węglowy pył wyrzucany z trzech kominów grodzieckiej kopalni o długiej nazwie: Grodzieckie Towarzystwo Kopalń Węgla i Zakładów Przemysłowych. Najlepszy więc był wiatr zachodni. Pekin wtedy pozostawał czysty - ani biały od pyłu, ani czarny od sadzy. Po suficie chodziła mucha. Zegar w pokoju obok uderzył pięć razy. Był piątek. Jeszcze tylko dwa dni wakacji, potem niedziela i - czwartego września trzeba będzie iść do szkoły. Do szóstej klasy. Jeszcze rok. To długo. Ale za rok Marek będzie już mógł całkiem legalnie włożyć wiszący od trzech tygodni w szafie gimnazjalny mundurek, granatową marynarkę ze srebrnymi guzikami i niebieskimi wypustkami na rękawach. Tak męczył matkę, że wreszcie kupiła mu o rok wcześniej ten wymarzony mundurek. Teraz każdego ranka wstawał i przymierzał swój "uniform". Naturalnie wszystko było kupione z lekką poprawką na wyrośnięcie, a więc rękawy sięgały do połowy dłoni, marynarka przydługawa, ale Markowi, gdy stał przed lustrem, wydawało się, że jest to najlepiej skrojone ubranie, jakie kiedykolwiek widział. Za rok będzie już gimnazjalistą, przyszyje do rękawa niebieską tarczę. Tylko numeru sobie jeszcze nie wybrał. Nie był zdecydowany, czy będzie to gimna- 7 zjum sosnowieckie, z którym łączyły go rodzinne sentymenty, czy może bliżej położony będziński Kopernik, a może Piekary Śląskie? Ojciec mówił, że tam bardzo wysoki poziom. Może by teraz przymierzyć? Wybił się już zupełnie ze snu, ale powstrzymywała go obawa, że obudzi rodziców. Syrena Grodzieckiego Towarzystwa zawyła ostro. Szósta? Za wcześnie. Ranna zmiana górników nie rozpoczyna jeszcze pracy w kopalni. Tym razem jej dźwięk był długi, najpierw narastający, potem opadający w niskie tony, by znów wywindować się na wyżyny. - Wojna! - Marek usłyszał ostry krzyk ojca przez zamknięte drzwi sypialni. - Nie opowiadaj - bagatelizowała rozespana matka. - Przecież od czterech dni robią te próbne alarmy. - Ale o tamtych wszystkich wiedziałem o wiele wcześniej - urwał ojciec. Marek już stał w piżamie w sypialni rodziców. Ojciec kończył się ubierać. Spodnie, marynarka i maska gazowa - wielki kwadratowy pokrowiec z szorstkiego zielonego materiału, w nim zielona przyłbica przypominająca powiększony łeb muchy, giętka gumowa rura i pochłaniacz. Choć Markowi ruszać tego nie było wolno, gdy tylko ojciec wychodził z domu, a matka zagadała się z sąsiadkami, zakładał maskę na twarz i - z kijem od szczotki w obu dłoniach odparowywał atak wroga. Ojciec przed wyjściem zawahał się chwilę, potem podszedł do bieliźniarki i przez moment macał pod prześcieradłami. - Pod trzecim - podpowiedział Marek z pewną nutką przekory. - Więc i tu znalazłeś? - bardziej stwierdził niż oburzył się ojciec, wsuwając oksydowany metal do tylnej kieszeni spodni. Też pytanie! Gdy tylko ojciec usunął z biurka wyniuchany tam przez Marka pistolet, zaczęły się poszukiwania. Nie trzeba było wielu wysiłków, by znaleźć nową skrytkę. Tę ojcowską FN-kę Marek potrafił rozbierać i składać z zamkniętymi oczyma. Za oknem od stołowego łupnęły stłumione wybuchy. Marek już tam był. Widok jak co dzień - trzy potężne kominy - 105-metrowy, najwyższy w Polsce, obok niego 80- metrowy i najniższy 45-metrowy dymiły spokojnie w kierunku Czeladzi. Biała para unosiła się nad drewnianymi beczkami śmiechu - pokracznymi cylindrami chłodni, kola na szczycie wieży wyciągowej - wielkiej, stalowej konstrukcji przypominającej literę R - kręciły się jak oszalałe: jedno w tę, drugie w przeciwną stronę. Po szybkości obrotu Marek poznał łatwo, że z urobkiem jadą, nie z ludźmi. A jednak było coś nowego w tym oglądanym przez niego po kilka razy dziennie widoku. Nad wieżą wyciągową wykwitły małe czarne obłoczki. - Pak! Papak! - odgłosy wystrzałów dochodziły przytłumione, ale szyby od nich lekko podzwaniały. To grzała bateria pelotek, która trzy dni temu ustawiła się na Rozkówce nad Brynicą. A jakże, Marek był tam z chłopakami, gdy tylko na Pekinie rozeszła się wieść, że przyjechała ciężka artyleria. Działa wcale nie były ciężkie, za to lufy miały długie, z lejkami na końcu. 8 - Fak! Fak! Fak! - pykały gdzieś wysoko w górze rozrywające się pociski i na spokojnym, niebieskim dotąd kawałku nieba ukazały się zagęszczone naraz czarne plamy. Między nimi, na dużej wysokości, szedł na zachód samolot. Balony zaporowe - opasłe szare parówki zakotwiczone na stalowych linach nad kopalnią "Jowisz" w Wojkowicach - drgały niespokojnie, widać obsługa rozpoczęła gorączkową walkę z linami, aby uchwycić uciekającą maszynę, ale ta przeleciała nad balonami z kilkusetmetrowym przewyższeniem i za chwilę zniknęła w białych obłokach. - Teraz już wiesz, że to wojna? - zapytał ojciec. Trzasnął wyłącznik radia. Gdy nagrzały się lampy, z głośnika dobiegły niezrozumiałe grupy wyrazów. - Ko-Ma dwanaście nadchodzi! Ka-Zet sześć przeszedł - monotonnie powtarzał spiker. - Może sprawdzają radiostację - matka próbowała jeszcze uwierzyć w czas pokoju. Spiker w głośniku umilkł raptownie. I naraz... - Tu Polskie Radio Warszawa. Dziś o godzinie czwartej czterdzieści pięć samoloty niemieckie zbombardowały szereg miast polskich. O godzinie piątej niemieckie oddziały przekroczyły granicę Polski na całej szerokości, łamiąc bez wypowiedzenia deklarację o niestosowaniu przemocy... Ojciec wybiegł. Miał dyżur w kopalni. Wybiegł nie ogolony! Kiedy indziej Marek by w to nie uwierzył. Ale dziś? Podwórko zapełniło się dziećmi. Starsi stali pod ścianami i komentowali. Wojna. Trudno, sami chcieli. No, damy im łupnia, aż popamiętają. Wiadomo, że nie wytrzymają z nami zbrojnej konfrontacji. Co to za żołnierz, który dostaje na kartki od kilku już lat po dwa deka masła na tydzień? Czołgi mają tekturowe, a my? W Marka szkole wisi od paru tygodni plakat: marszałek w rogatywce patrzy w niebo pokryte mrowiem polskich samolotów. Od maja, jeszcze przed wakacjami, codziennie cała szkoła zbierała się na dziedzińcu przy ul. Kołłątaja. Stali w dwuszeregu, nieruchomo, patrząc, jak biało-czerwona flaga wspina się na wysoki maszt, wciągana przez najlepszych. A potem czwórkami maszerowali wokół masztu śpiewając: Nie damy Popradowej fali, Spiża, Orawy, praojców sławy. albo: Morze, nasze morze, będziem ciebie wiernie strzec, Mamy rozkaz cię utrzymać albo na dnie, Na dnie twoim lec. Albo na dnie - z honorem - lec. W czerwcu tamte piosenki przebiła trzecia: Marszałek Śmigły-Rydz, nasz drogi, dzielny wódz, Pójdziemy razem z nim najeźdźców tłuc, 9 Nikt nam nie zrobi nic, nikt nam nie wydrze nic, Bo z nami Śmigły, Śmigły, Śmigły-Rydz! Zresztą czy Niemcy wytrzymają natarcie polskiej kawalerii? Marek był z ojcem w ubiegłym roku, jedenastego listopada, na defiladzie w Będzinie. Pożerał wzrokiem te piękne konie, wsłuchiwał się w furkot proporczyków na lancach, pieścił okiem groźne cekaemy na taczankach. Ale największy entuzjazm ogarnął widzów, gdy przez stukot końskich kopyt przebił się łoskot toczonych po bruku podskakujących obręczy dział artylerii. Bo najważniejszy dla Zagłębia był dwudziesty trzeci będziński PAL. Czy Niemcy wytrzymają salwę będzińskich 75-tek czy też - potęgi - haubic 100 milimetrowych? Przy Piątym Szybie w czerwcu były manewry. Marek widział na własne oczy, jak w galopie zajeżdżały działa. Co prawda Niemcy robili wszystko, aby osłabić ducha przeciwnika. Co tydzień przed wieczorem z niedalekich Gliwic nadawali propagandową audycję zatytułowaną "Czy to nie dziwne?". Doskonale ją tu było słychać, bowiem z Grodźca do Gliwic było nie dalej niż trzydzieści kilometrów. Wredny Teofilek, nawet dość poprawnie po polsku mówił, że jeden czołg niemiecki kosztuje tyle, ile pasza dla czterech polskich koni, a o przydatności bojowej jednych i drugich można się przekonać w potyczce. Ale kto by im tam wierzył. Patriotyczne wychowanie w szkole, no i to, co mu wpajano w drużynie harcerskiej, przekonywało Marka, że pokonanie Niemiec jest sprawą tygodni. Ojciec tylko po każdej audycji palił nerwowo papierosa za papierosem. Przez cały lipiec i sierpień, mimo wakcji, grodzieckie drużyny harcerskie nie próżnowały. Zbiórki odbywały się normalnie, a sprawdzanie sieci alarmowej o wiele częściej niż zwykle. Grodziec miał dwie drużyny, a współzawodnictwo między nimi wynikało nie tylko ze szlachetnej rywalizacji. Jednoczyły zaś swe działania wtedy, gdy chciały dopiec czeladzianom. Bo niechęć do Czeladzi była jeszcze większa niż we- wnątrzgrodziecki antagonizm. Nie wychodzili na tym dobrze grodzieccy harcerze, bo komenda hufca była właśnie w Czeladzi. Grodźczanie chlubili się własną historią. Każde grodzieckie dziecko obudzone w środku nocy mogło bez zająknienia powtórzyć słowa Kazimierza Wielkiego, który przybywszy w te okolice, powiedział: "Tu będziem, tam czeladź, a ówdzie grodziec stanie". Kto wtedy słyszał o Sosnowcu? I tak z "będziem" powstał Będzin, pozostały wnim ruiny kazimierzowskiego zamku, obóz czeladzi dał początek Czeladzi, a gdzie miał powstać grodziec, czyli gród, na szczycie najwyższego wzniesienia w Zagłębiu, wybudowano o wiele później kościółek. Podobno wzniesiono go na ruinach czegoś, co było fundamentami owego grodźca. Ale pani Strylska, wychowawczyni Marka, mówiła, że to legenda, że prawda jest jeszcze ciekawsza, że żywoty tych miast sięgają jeszcze wcześniej, w przedkazimierzowe czasy, że za rok, w 1940, Czeladź będzie obchodziła siedemsetlecie, że o Grodźcu już Długosz wspominał, a rycerz Benda, który zamek w miejscu obecnego 10 Będzina pobudował, z Chrobrym na Kijów chodził. Dla Grodźczan jednak najważniejsze było, że ich osada do najstarszych się tu zaliczała. U stóp Wzgórza Św. Doroty, zwanego po prostu "Dorotką", powstała wieś Grodziec, mająca rody rolnicze Cichoniów, Wieczorków, Drożdżów, mogących się wykazać pięćsetletnim rodowodem. Przed pierwszą wojną, gdy zaczęto budować przemysł, gdy finansiści belgijscy Solvaye dali początek przemysłowi cementowemu, a francuscy - węglowemu, na peryferiach wsi dwie ulice obudowano jednakowymi dwupiętrowymi budynkami z czerwonej cegły. Tak powstał Pekin - kolonia robotnicza. Cementownia i jej pracownicy zasymilowali się z Grodźcem, Pekin zachował odrębność. Marek mieszkał "na Pekinie", ale jakoś nie czuł tej izolacji. Może dlatego, że ojciec był związany z Pekinem, matka zaś z Grodźcem - tam mieszkała babcia, ciotka oraz wujkowie. Dorotka zajmowała w życiu grodźczan pozycję szczególną. Było to miejsce coniedzielnych pikników - bo widok stąd piękny, jednym rzutem oka można objąć całe Zagłębie i pół Śląska. Na horyzoncie żółciło się długie pasmo. To była Pustynia Błędowska - prawdziwa pustynia, tej wielkości, że cały dzień trzeba było iść do jej krańca. Tam nawet podobno fatamorgana się zdarzała - tak przynajmniej opowiadał Markowi Jurek Sękala, który miał babkę w Chechle - wsi leżącej na skraju pustyni. W dole, od strony lasu, dymiła gródkowska klinkiernia, która dała czerwoną nawierzchniędla połowy zagłębiowskich szos. Dalej strzeliste wieże kościoła w Piekarach Śląskich z cudownym obrazem, kilkaset metrów za nim zaczynała się zwarta zabudowa Bytomia. To już było za granicą, w Niemczech i Bytom nazywał się Beuthen. W ruinach Dorotki, nocą, tradycyjnie składali przyrzeczenie grodzieccy harcerze. Było to prawdziwe przeżycie. W zrujnowanej wieży kościółka pohukiwały sowy, księżyc przez zerwane dachówki i obnażone krokwie sączył martwą poświatę w pokryte złomami ruin wnętrze, a w podziemiach, na wieku jednej z trumien, siedział drużynowy i wypowiadał słowa przyrzeczenia. Katakumby te były wlotem czy wylotem jakiegoś systemu podziemnych przejść. Kończyły się, co prawda, po dwudziestu kilku metrach rumowiskiem skalnym, ale legenda głosiła, że tędy przebiega korytarz aż do odległego o cztery kilometry będzińskiego zamku.. Miał Grodziec i drugą górę, nazywała się Parcina, ale gdzie jej tam było do sławy Dorotki. Tu pozostały ślady rowów strzeleckich z pierwszej wojny i źródełko - podobno cudowne. A Parcina? Płaski łysy bochen, na którym pasły się krowy. Co prawda tuż przed wojną znaczenie Parciny podniosło się wyraźnie w oczach Marka i jego kolegów - zbudowano tam olbrzymi hangar i przywieziono szybowce. Sympatie się podzieliły, zachowawczy Grodziec chodził nadal w każdą niedzielę na Dorotkę, postępowy Pekin pędził na Parcinę, gdzie młodzi junacy naciągali potężne gumowe wyciągarki i wystrzeliwali w górę szybowce, które łagodnymi skrętami, łapiąc powietrzne fale pod szerokie skrzydła, szybowały nad polami, by osiąść między Parcina i Dorotką. To była spokojna pokojowa przeszłość osady Marka. Teraz jest wojna! 11 Około siódmej wpadł na podwórko zziajany Wiesiek Wartak. - Marek, za godzinę w Sokolni zbiórka alarmowa obu drużyn, będzie instruktor z Czeladzi. Tyle go było widać. Matka nie bardzo chciała puścić Marka na tę zbiórkę, ale przecież Sokolnia była niedaleko. Choć Marek miał dopiero jedenaście lat, przeszedł kilkuletnią zaprawę zuchową, był - z jedną jeszcze zuchową gwiazdką - na jamboree w Spale, rok temu złożył przyrzeczenie, przed wakacjami zdobył prawo do noszenia srebrnej liłijki na krzyżu - był wywiadowcą. W normalnym czasie wiadomość, że obie drużyny będą miały wspólną zbiórkę, zakrawałaby na kpiny, a obecność instruktora z Czeladzi - to byłby zupełny szok. Ale dziś nie dziwiło nic. Instruktorzy z Komendy Hufca w Czeladzi rzadko gościli w Grodźcu. Chętniej widzieli przedstawicieli drużyn na odprawach u siebie, takie wizyty nie należały jednak do przyjemnych. Gdy tylko ulicznicy w obu osadach dostrzegli "cudzego", sprawiali mu solidne manto. Co leżało u podstaw tego zadawnionego antagonizmu, Marek nie wiedział. Grodźczanie o sobie mówili "krzoki" - czyli z dawna tu osiadli, o "pekińczykach" zaś "ptoki" - czyli przybysze. A w Grodźcu, nie wiadomo dlaczego, nazywano czeladzian "Szwedami". I wystarczyło, że któraś z grodzieckich dziewczyn miała sympatię z Czeladzi, hasło "ona się kuma ze Szwedami", czyniło wokół niej wrogą pustkę. Marek nieraz pytał jednego lub drugiego ze swych wujków, grodźczan z tradycją, dlaczego czela-dzianie to Szwedy, ale ci odpowiadali przeważnie krótko: - Dlaczego, to nie wiem, ale Szwedy i koniec. Ale czy to dziś było ważne? Wojna! Zbiórka była krótka. Obie drużyny zostają włączone do służby OPL. Jeszcze raz sprawdzić dokładnie strychy (o Jezu, ileż razy? Przecież przez całe lato nic innego nie robili), usunąć wszelkie łatwopalne przedmioty, uzupełnić piasek w skrzyniach, sprawdzić łopaty, kleić na krzyż paskami papieru szyby w oknach, tam gdzie tego jeszcze dotąd nie zrobiono, aby odłamki nie raniły ludzi, słowem, działać. Młodszych rozpuszczono do domu, starsi zostali omówić poważniejsze zadania. W domu Marek zastał popłakującą matkę. Pchała, co jej wpadło w ręce, na dno walizki. - Był ojciec. Za godzinę odjeżdżamy samochodem kopalnianym. Mamy się stąd natychmiast ewakuować - mówiła łkając. - Wszyscy? - zdumiał się Marek. - Nie, tylko kobiety i dzieci. - No to jedź. Jesteś kobietą - stwierdził nie bez dumy. - A ty? - Matkę zatkało do tego stopnia, że zapomniała o płaczu. - Ja mam rozkaz tu zostać - stwierdził Marek absolutnie pewny, że mówi prawdę i że ma rację. - Za godzinę zaczynam dyżur na dachu. - Marek, chcesz oberwać? To matczyne pytanie przekonało Marka, że choć wojna łamie wiele ustalo- 12 nych porządków, pewne układy pozostają jednak niezmienne. Bez słów zaczął się pakować. Ewakuacja trochę mąciła jego wizję zwycięskich działań polskiej armii, ale przecież to logiczne. Do granicy z Grodźca było w linii prostej niecałe piętnaście kilometrów. A Niemcy są uzbrojeni w ciężką artylerię, samoloty i zanim nasi odrzucą ich śmiałą ofensywę na bezpieczną odległość, mogą próbować ostrzeliwać i bombardować przemysł. Grodziec to węgiel, to cement. Więc trudno, ewakuują się na kilka dni, a potem wrócą. Samochód odwiózł Marka z matką oraz rodzinę Larskich - mieszkających w tej samej kamienicy - do ich krewnych w okolice Sędziszowa, do wsi Wierzchowiska. Larscy mieli dwóch synów w wojsku, zaś najmłodszy, Wojtek, stanowił z Markiem nierozłączną parę. Jechali o zmierzchu szosami jeszcze nie całkiem zatłoczonymi, jeszcze o dość uporządkowanym ruchu. Gdzieś bokiem szli w przeciwnym kierunku zmęczeni piechurzy w zakurzonych butach. Za horyzontem coś dudniło i bił stamtąd w niebo gęsty czarny dym. Przy stacji benzynowej tłok. Dwóch siwych mężczyzn, rozmawiających twardym śląskim akcentem, nalewało z bańki benzynę do baku motocykla. - Gdzieś się przerwali z bombowcami - stwierdził pan Władek, kierowca samochodu, wskazując brodą dym od Wolbromia. - Oni się nie potrzebowali przedzierać - powiedział jeden ze Ślązaków. - Od rana latają, jak chcą, i nikt im nie broni. - Ale u nas w Zagłębiu fabryk nie bombardowali. Boją się - wtrącił Marek. Drugi Ślązak popatrzył na niego uważnie i pokiwał głową. - Kogo oni się boją? Nie bombardują, bo chcą wziąć przemysł nietknięty. - Wziąć? A kto im da? - zaperzył się pan Władek, a potem zapytał podejrzliwie: - A wy kto? - My? Powstańcy śląscy. Chcieli my do armii, ale wojskowi powiedzieli nam, żeśmy za starzy, że dla młodszych nie mają broni. I żeby się stąd usunąć, bo jakby weszli Niemcy, to pierwsi pod mur pójdziemy. Więc jedziemy na tyły, może tam nam dadzą broń. Odjechali, a Marek patrzył w obłok niebieskawych spalin i nie wiedział, gdzie wpasować racje Ślązaków w swój obraz zwycięskiej wojny. Jak to, mają Niemcy powstańców rozstrzeliwać, jeżeli my, a nie oni, pójdziemy do przodu? Marek był pewien, że spokojny przelot obcego samolotu nad kominami grodzieckiej kopalni to wynik odstraszającego widoku artylerii i balonów zaporowych nad kopalnią "Jowisz", a nie kalkulacja - zabrać nietknięte, nie bombardować. Zabrać? Komu? Nam? Przecież my nie damy. Ani guzika. Do powstańców Marek odnosił się z wyjątkowym szacunkiem. Na rok przed wojną do ich szkoły przywieziono samochodem staruszka w dziwnym mundurze z amarantowymi wyłogami. Marek, mający go witać w imieniu uczniów, gdy dowiedział się, że to powstaniec z 1863 roku, on, który nigdy nie zapomniał języka w gębie - tym razem zapomniał, a staruszek pogłaskał go po głowie i przycisnął do piersi. Powstańców śląskich także cenił - tak go wychowano - zaś Ślązaków... w 13 Zagłębiu Ślązaków nie lubiano. Im bliżej Brynicy, tym bardziej. A Grodziec leżał nad samą Brynicą, więc na granicy ze Śląskiem. Przed pierwszą wojną tu kończył się zabór rosyjski, a za rzeką zaczynał pruski. Dwie kultury, dwa różne wpływy. W Wierzchowiskach byli już późnym wieczorem. Chłopców położono spać w stodole na sianie, ale długo nie mogli zasnąć. Siano łaskotało, coś tajemniczo trzeszczało w sąsieku, gdzieś wysoko dudniły samoloty, a z otwartych, ciemnych okien chałupy co chwila dochodził tajemniczy radiowy szyfr: - Uwaga! Uwaga! Przeszedł! Ko-Ma czterdzieści siedem! Nadchodzi. Rano obudziły chłopców bliskie detonacje. Wybiegli ze stodoły w samych kąpielówkach. Słońce stało już wysoko, gorące jaskrawe, niebo było spopielałe od żaru - zmęczeni przeżyciami wczorajszego dnia spali dość długo. W odległości kilku kilometrów od Wierzchowisk, przy doskonałej widoczności, rozgrywało się tyle samo pasjonujące, co tragiczne widowisko. Właśnie odleciała jedna eskadra, a w ciągu kilku minut jej miejsce zajęła następna. Szyk kluczowy został zastąpiony układem kołowym. Niemieccy piloci okrążyli spokojnie przyszły cel, a potem pojedynczo, w kilkusekundowych odstępach rzucali maszyny w dół. Szły prawie pionowo, z piekielnym gwizdem specjalnych syren zamontowanych pod skrzydłami, i gdy zdawało się, że już-już zaryją nosami w zbocze wzgórza, poderwane raptownie w górę wypryskiwały ostrymi świecami w błękit, a pod nimi wyrastały kolejne gejzery czarnego dymu. Same wybuchy bomb były skryte przed oczami chłopców fałdami pagórkowatego terenu. - Rąbią w tunel - stwierdził kuzyn Larskich. - Już drugi dzień. Ale jak dotąd nie trafili. Transporty idą dalej. W miejscu, które teraz było poligonem bombowym niemieckich sztukasów, tor kolejowy Warszawa-Kraków przechodził tunelem. Uszkodzenie tego miejsca było równoznaczne z zakorkowaniem - i to na długo - tej ważnej strategicznie arterii komunikacyjnej. Eskadra po zrzuceniu bomb odleciała goniona nerwowym i, niestety, nieskutecznym ogniem polskich pelotek. - Żeby choć jeden nasz myśliwiec. Zupełnie bezkarnie tu latają - zżymał się listonosz, który akurat przyjechał z pocztą. - Coś pan - ofuknął go pan Władek - trudno mieć samoloty wszędzie. Nasze są potrzebne tam, gdzie atakujemy. Marek z Wojtkiem wymienili,porozumiewawcze spojrzenia. To przecież jasne. Ten kierowca to niegłupi chłopak. To oczywiste, że polska ofensywa musi mieć wsparcie lotnicze. Tunel jakoś wytrzyma, aż odepchniemy Niemców. Co prawda nikt nie wiedział, gdzie nasi atakują, ale od tego są sztaby, jest tajemnica wojskowa. W odpowiednim czasie wszyscy się dowiedzą o sukcesach. A na razie niech sobie tutaj radzą dzielni chłopcy z pelot. Kolejna eskadra sztukasów kołowała nad tunelem szykując się do nurkowego ataku. I tak trwało przez cały upalny dzień. Próba wyrwania się Wojtka i Marka bliżej tunelu, "żeby zobaczyć", została brutalnie zlikwidowana przez obie 14 matki. Słońce prażyło, Niemcy bombardowali, a chłopcy siedzieli na śliwce za stodołą i objadali się dojrzałymi, aż granatowymi węgierkami. Skutki tego obżarstwa miały niedługo okazać się opłakane. Pod wieczór droga prowadząca przez Wierzchowiska zaroiła się od uciekinierów. Byli bardzo zmęczeni, wysuszeni od upału, apatyczni. Padały nazwy miejscowości dobrze Markowi znane. Towarzyszyły im określenia: "rozjechali naszych czołgami", "chłopcy bronili się do ostatniego naboju, a potem poszli na bagnety i Niemcy wysiekli ich z broni maszynowej". Ciężko się zrobiło na sercu. Znaczy, Niemcy wdarli się na Śląsk. - Trudno atakować całym frontem - pan Władek, miał i na to wytłumaczenie. - Oni na Śląsk, a my ich od Częstochowy oskrzydlimy i zajdziemy od tyłu. Matka Marka i pani Larska wypytywały rzeczowo: - Czy Grodziec zajęty? Nikt z uciekinierów nie potrafił tego wyjaśnić. - Wiesz, pan Władek powinien gdzieś w sztabie pracować - wymamrotał przed uśnięciem Wojtek. Chłopcy zmęczeni przeżyciami dnia zasnęli kamiennym snem właściwie spokojni o losy wojny. Niedziela trzeciego września przyniosła kolejną porcję wydarzeń. Od rana wierzchowicką drogą, nie najważniejszą przecież w kraju, walił od zachodu zbity tłum uchodźców. Nad nią wisiał biały obłok kurzu podnoszony z drogi tysiącami nóg. Ludzie jechali, szli, czasem mignęły wojskowe konie ciągnące podskakujące działo lub furgon prowiantowy. Do wczorajszej długiej listy miejscowości zajętych przez Niemców dochodziły nowe. Nie sprzyjało to dalszym optymistycznym nastrojom. Tylko pan Władek trwał w swych strategicznych kalkulacjach. - Im głębiej wejdą, tym większy będzie kocioł. Nasi ich specjalnie wciągają. Nie ma sensu walczyć w okręgu przemysłowym, bo może być dużo zniszczeń - mówił do milczących mieszkańców Wierzchowisk. Dzień podobny był do wczorajszego, tylko w radio padały inne symbole; ciągle powtarzano, że "przeszedł" lub że "nadchodzi". Punktualnie o ósmej nad tunelem zawirowały dziesiątki sztukasów, by po chwili runąć w dół z piekielnym gwizdem. Słońce przypiekało jak w lipcu. Po południu zjawił się zmęczony ojciec z panem Larskim. Przywieźli też babcię Marka, bo nie chciała zostać sama w Grodźcu. Ojciec miał najświeższe wiadomości, a wśród nich i tę, która ich wszystkich najbardziej poruszyła - Grodziec został zajęty przez Niemców. Dotarło to do nich naraz z wyjątkową brutalnością. No bo inne miasta, trudno, raz się oddaje, drugi raz zdobywa. Ale oddać Grodziec? Na dwie godziny przed wjazdem hitlerowskich kolarzy i motocyklistów ojciec zdążył jeszcze zdać na posterunku policji swój pistolet. Na nic więcej nie było czasu. Należało natychmiast wyjeżdżać. Dopilnowano tylko, by przy stacji pomp w kopalni została awaryjna obsada. - Mogliście zalać kopalnię - sierdził się pan Władek. 15 - Zalać to łatwo, wystarczy kilka godzin - odpowiedział pan Larski. - Ale odwodnić to praca na lata. A my tam łada dzień wrócimy. - Oni się nie będą patyczkować i zaleją - upierał się - pan Władek. - O ile zdążą - zakończył dyskusję ojciec. Grodziec w rękach Niemców! Wiadomość ta załamała nawet pana Władka, rodowitego grodźczanina. - Coś za głęboko nasi ich wpuścili - stwierdził zmarkotniały naraz. - Ale pod wieczór na pewno przypuszczą kontrnatarcie i odbiją Grodziec - już siedział mocno w siodle swego normalnego konika. Konferencja rodziców i babci przyniosła decyzję nieodwołalną. - Marek, wkładaj długie spodnie, odjeżdżamy - zakomunikowała mama. - Do Grodźca? - spytał zdumiony. - Nie, do Herbowa. Herbów leżał daleko za Wisłą, nad Bugiem, i było to miejsce licznych wakacyjnych wyjazdów Marka. Tam to, w leśniczówce przycupniętej pod ciemną ścianą wiekowego lasu, Marek ujeżdżał niespokojnego źrebaka Maćka, walczył w sianie z Kusym - olbrzymim psem mieszańcem po oswojonym autentycznym wilku i prawdziwej syberyjskiej łajce. Tam też, póki żyła druga babcia Marka, matka ojca, zawsze na wakacjach czekało go coś wybornego - to biały ser z naładowaną kopiasto wiśniową konfiturą, to świeżutki ogórek z wydrylowa-nymi pestkami, a za to napełniony miodem. - Do Herbowa? - zapytał tyle samo radosny, co zaskoczony. - Ale to chyba daleko. Nieświadomie dotknął bolesnego tematu. Bo rzeczywiście do Herbowa bardzo daleko, prawie pół tysiąca kilometrów. Na kolej nie można liczyć, szosy zaś zawalone były coraz gęściejszym tłumem uciekinierów. Mieli co prawda samochód, ale rodzice Marka chcieli jechać nad Bug w okolice Białej Podlaskiej, państwo Larscy zaś w Lubelskie, benzyny starczyłoby tylko na pół trasy. A co najgorsze - wóz był czteroosobowy, a amatorów jazdy - równo dwa razy tyle. I naraz rozwiązanie przyszło samo. Na podwórko zajechał na zakurzonym motocyklu oficer z lornetką, mapnikiem i dystynkcjami kapitana. Wylegitymowawszy się ojcu w ciągu kilku minut wypisał pokwitowanie rekwizycji samochodu dla celów wojskowych. W ten sposób pokrzyżowane zostały dokładnie wyjazdowe plany i optymizm pana Władka. Jednak wiadomości, które napłynęły pod wieczór, że Niemcy są o trzydzieści kilometrów od Wierzchowisk, poderwały wszystkich do działania. Babcia zniknęła z pola widzenia, by po kwadransie powrócić z dwukołowym wózkiem. Tego nie spodziewał się nikt, a najmniej ojciec Marka, zwolennik ustalonych porządków, który uważał, że podróżować można wyłącznie pociągiem, samochodem, no, w ostateczności tramwajem. Ale pieszo, i to jeszcze jako siła pociągowa dwukołowego wózka? Argument, iż Niemcy są tuż, przemówił jednak na tyle do wyobraźni, że słońce jeszcze nie zaszło, a Marek z rodzicami i babcią opuścili Wierzchowiska, wtapiając się w tłum uciekinierów. Państwo Larscy na razie zostali. W tłumie na szosie od razu skończył się wszelki optymizm. Ludzie wlekli się zakurzeni, 16 zmęczeni, apatyczni, zdenerwowani. Wystarczył byle powód, by wybuchały sprzeczki. Nikt już nie wierzył w oskrzydlający manewr polskich wojsk na tyłach wroga. Wszystkim zaczęła przyświecać nowa myśl -jak najszybciej za Wisłę. Tam stoją nowe, wypoczęte dywizje, tam są umocnienia, Wisła to rzeka szeroka, stanowi poważną przeszkodę nawet przy niskim stanie wody. A więc Wisła nas uratuje. Taką opinię słyszał Marek teraz ze wszystkich stron. Wózek skrzypiał, babcia z ojcem zmieniali się w zaprzęgu; źle umocowane, walizki zsuwały się co chwila raz na jedną, raz na drugą stronę, więc Marek musiał je ciągle poprawiać. Doświadczenie w układaniu tego bagażu miało przyjść po kilku dniach. Ale najważniejszym zadaniem Marka była opieka nad mamą. W domu, w normalnych warunkach, mama była ostoją, osią wokół której kręciło się wszystko. Nie wytrzymywała jedynie wysiłku fizycznego. Astma, choroba odziedziczona po dziadku, potrafiła ją w ciągu minuty przyprawić o nagły atak duszności. Siniała wtedy na twarzy, łapała oddech spazmatycznie, szeroko otwartymi ustami. Jedynym ratunkiem był spokój, bezruch i mały podręczny inhalatorek, z którym nie rozstawała się nigdy. Wystarczyło kilka razy nacisnąć gumową gruszkę i wdychany rytmicznie Bronhovidrin czynił cuda. Sunąc w gęstniejącym tłumie uciekinierów z coraz większym niepokojem obserwowali mamę, czekając, kiedy nastąpi pierwszy atak. Bo właściwie splotło się to wszystko, co mogło go spowodować: i wysiłek, i nerwy, i tumany drażniącego kurzu. Ale jakoś i godziny mijały, a matka czuła się dobrze. Nocleg wypadł w małej wiosce na kawałku pokrytego zmierzwioną słomą sąsieka. Ludzie otwierali wrota stodoły i wpuszczali bez słowa zdrożonych uciekinierów. Dla Marka - w to graj, ale ojciec nie bardzo mógł się zdecydować na pierwszy chyba w życiu nocleg w takich warunkach. Na wielkim podwórku skrzyły się chowane w zwiniętej dłoni ogniki papierosów. Zapalano je ukradkiem, w sieni chałupy lub pod osłoną marynarki. Górą bowiem szły samoloty, nikt nie wiedział czyje, a już zaczynano mówić o szpiegach, dywersantach, spadochroniarzach niemieckich. Tego wieczoru Marek nasłuchał się więcej sądów i opinii niż przez wszystkie dotychczasowe wojenne dni. Zdrożeni, zmęczeni żołnierze, zasypiając bez jedzenia, zrywali się błyskawicznie, gdy tylko gdzieś w okolicy buchnął strzał. Strzelano dość często, ale nikt nie wiedział - gdzie, kto, do kogo - ciemność kryła wszystko. Żołnierze opowiadali, jak wycofując się przez Mikołów, Tychy, Katowice, prażeni byli ogniem z tyłu, ze strychów, dymników, zza kominów. To dawała o sobie znać hitlerowska piąta kolumna. Przy jednej z chałup zebrał się spory tłumek. Bateryjne radio sołtysa ledwo pozwalało zrozumieć nadawane wiadomości: armia toczy ciężkie walki obronne... zniszczono wiele czołgów... nad bombardowaną Warszawą, Krakowem i innymi miastami nasi lotnicy zestrzelili liczne samoloty wroga... Ale największy entuzjazm wywołała wiadomość, że dziś Anglia i Francja wypowiedziały Niemcom wojnę. A jednak! Nie zawiedli nas sojusznicy - cieszył się w głos szpakowaty mężczyzna. - Nie na darmo nasz wysiłek. Jak teraz z drugiej strony alianci dadzą Niemiaszkom łupnia, to się Hitler ze śmiechu nie pozbiera. - Najpierw niech dadzą tego łupnia - zaburczał jakiś głos. Ludzie ucichli i spojrzeli na mówiącego. W powstałej naraz luce zobaczyli młodego jeszcze, wymizerowanego mężczyznę z ogoloną głową. - Nie na zachodzie trzeba nam było szukać sojuszników - dodał, - A mieliśmy to jakiś wybór? - podchwytliwie zapytał szpakowaty. - Można się było rozejrzeć choćby na wschodzie - zaszemrano w tłumie. - Wiesz co, bratku - złowieszczo przeciągał słowa szpakowaty. - Ja tych sojuszników ze wschodu to widziałem w dwudziestym roku pod Warszawą. Też szli z sojuszem, ale Dziadek ich dobrze znał i dał należytą odprawę. Bo Dziadek to był mądry wódz. - No i dziś mamy tego rezultaty - warknął krótko ostrzyżony mężczyzna. - A ty tak bez włosków to skąd? - zapytał niespodziewanie szpakowaty. - Pewno dezerter z wojska - szeptano. - Nie, kochani. Rekrutom już włosy odrosły - ze znawstwem rzekł szpakowaty. - On prosto z kryminału. Pewno komunista. Tamten milczał i tłumek także. - No, nie zapieraj się swej wiary - szydził szpakowaty. - Przyznaj się, żeś komunista. - Nie zaprzeczam. Wczoraj, na godzinę przed wejściem Niemców do Będzina, wyrwaliśmy się z więzienia. - No to, bratku, ciesz się słońcem i milcz, nie siej propagandy. Tej nocy Marek po raz pierwszy w życiu stał się partnerem do poważnej rozmowy z ojcem. Nie wiadomo, czy to ojcu nie bardzo było spieszno do snu na kłującej słomie, czy też czuł potrzebę wylania z siebie własnych wątpliwości? Bo wystarczyło, że Marek zadał tylko jedno pytanie: - Tatusiu, czy my naprawdę musimy się tak cofać? Przecież jesteśmy silni, zwarci, gotowi, tak przecież było na plakatach. Mamy takie dobre wojsko. I wtedy ojciec zrobił mu cały wykład. Że Niemcy mają dwa razy więcej ludności niż Polska, że na każdego mieszkańca swego kraju mają kilkanaście razy większą produkcję stali, że Hitler od pięciu lat łamiąc wszelkie układy i ograniczenie traktatu wersalskiego przestawił całą produkcję niemieckiego, największego w Europie przemysłu, na zbrojenie, a nasi sojusznicy nie pozwolili nam nawet teraz, w sierpniu, przeprowadzić mobilizacji pięciu roczników. Gdyby nie interwencja Anglii i Francji, dziś ta wojna miałaby inny przebieg. - Zwyciężylibyśmy? - gorączkował się Marek, gotów Anglików i Francuzów uczynić odpowiedzialnymi za oddanie Niemcom Grodźca i swoją poniewierkę. - Marku, my i teraz zwyciężymy. Wcześniej czy później, ale na pewno zwyciężony. Może jednak być bardzo ciężko. Może przeprowadzenie sierpniowej mobilizacji nie pomogłoby nam w pokonaniu Niemców, ale armia byłaby wtedy w innej sytuacji. Mobilizacja i translokacja wojska nie odbywałyby się 18 pod bombami, opór byłby twardszy, skuteczniejszy. Stało się. Krwawimy. Ale wytrzymamy, aż tamci z zachodu ruszą i nas odciążą. - Ale my też mamy przemysł, mamy ??? - upierał się Marek. - ??? dopiero zaczęliśmy budować. Widzisz, marszałek był wielkim wodzem, ale miał obsesję kawalerii i piechoty. Dopiero gdy umarł, można było zacząć myśleć o przezbrojeniu armii, o zastąpieniu koni owsianych mechanicznymi. Widziałeś w Witowie wyścigi terenowe naszych żołnierzy na polskich motocyklach Sokół, widziałeś w Toruniu, u wujka Edka, pokaz polskich samolotów? Były tam obok starych Karasi i nowoczesne Łosie oraz makieta polskiego Suma. To są bardzo dobre samoloty... - Tylko że ich nie ma - przerwał ojcu Marek z goryczą. - Mieliśmy za mało czasu, by zbudować tyle, ile trzeba. Zrozum, że przez sto dwadzieścia pięć lat Austriacy, Prusacy i Moskale uważali nasze ziemie za tereny, które miały dawać armiom zaborców żołnierzy, chleb i mięso. Jeśli budowali przemysł, to u siebie. Dlatego też odzyskując niepodległość, zastawaliśmy te ziemie w niewiele lepszym stanie, niż nam je w ostatnim zaborze zabrano: Gdy po 1918 roku inne kraje leczyły powojenne rany, my wojowaliśmy. Powstania śląskie, wielkopolskie i cała wojna na wschodzie. W sumie pokoju mieliśmy niewiele ponad osiemnaście lat. Jak na tak krótki czas zrobiliśmy bardzo dużo. Siedzieli ramię przy ramieniu na balu drzewa oparci plecami o pobieloną ścianę chałupy. Dokoła chrapali żołnierze, opodal kwiliło dziecko, górą huczały samoloty, gdzieś pod lasem od czasu do czasu padał strzał. Od tej nocnej rozmowy Marek inaczej patrzył na wszystko, co się wokół niego działo. Wydoroślał naraz. Już nie czekał na wiadomość, że Polacy wyskoczą znienacka Niemcom na tyłach, że zadadzą błyskawiczny cios. Zmęczony żołnierz, który wlókł się w tłumie koło niego, stał się dla chłopaka jednym z tych, którzy z zaciętymi zębami powstrzymują przygniatającą przewagę wroga, aby sojusznikom na zachodzie dać czas na przygotowanie miażdżącej ofensywy. Tamci na pewno nie zmarnują ani jednej minuty. Przewiozą do Europy Marokańczyków, Algierczyków, szaleńczo odważnych Gurkhów i sprawią Niemcom taką łaźnię, że żaden szkop przez pół tysiąca lat nawet nie spojrzy na broń. Dni mijały, tłum uciekinierów gęstniał, upał nie ustępował, brakowało wody w studniach mijanych wsi, a do Wisły było ciągle daleko. Niewygodne buty obćierały pięty aż do krwawych ran, opatrywano je wieczorem, by rano znów zabarwiały na czerwono świeże plastry czy bandaże. Ale to było mniej ważne. Najważniejsze, że mama czuła się zupełnie dobrze, raz tylko czy dwa sięgnęła po inhalator i odpędziła zbliżający się atak duszności. Siódmego lub ósmego dnia od wybuchu wojny wydarzenia skoncentrowały się z niebywałą siłą. Słońce jeszcze stało wysoko, gdy ktoś z tyłu krzknął, że słychać łoskot niemieckich czołgów. Tłum w panicznej ucieczce runął do przodu, tratując przed sobą wszystko. Babcia, która akurat ciągnęła wózek, jednym szarpnięciem wklinowała go między dwa drzewa na poboczu szosy i pod osłoną tej prowizorycznej barykady przetrwali szaleńczy pęd uciekających. Gdy 19 już główna fala przewaliła się i pomykali tylko maruderzy, coś rzeczywiście zawarczało na opustoszałej szosie. Matkę akurat ogarnął pierwszy poważniejszy atak astmy, pozostało tylko przytulić się do ziemi i czekać. Czekanie nie trwało długo. Przeleciała szosą jedna, a potem dwie ciężarówki z poiskimi żołnierzami. - Niemcy? - odkrzykiwali na zapytanie ojca. - Dziś tu nie dojdą, są jeszcze ze dwadzieścia kilometrów. Spokojnie już można więc było podjąć dalszy marsz opustoszałą szosą. Ale widać panikę na przedzie ktoś opanował, bo po godzinie znów maszerowali w zwartym tłumie. Przed wieczorem wjechał między ludzi na rowerze jakiś podniecony mężczyzna i ogłosił - a sam to podobno słyszał przed chwilą przez radio, że rząd opuścił Warszawę, że stolica zagrożona jest przez niemieckie patrole, .że cała młodzież na apel radiowy jakiegoś pułkownika opuszcza miasto idąc na wschód, bo tam mają być formowane nowe pułki. Poza tym rząd i naczelny wódz przenieśli się z zagrożonej Warszawy do Brześcia. Niemcy pod Warszawą? Skąd? Od zachodu? Od Prus Wschodnich? Tak szybko doszli? To niemożliwe. Ale jeżeli są już tylko dwadzieścia kilometrów za nimi, to niby dlaczego nie mogli dojść i pod Warszawę? A więc jak najszybciej za Wisłę - to hasło stało się znów najważniejsze. Na poboczu stał drogowskaz - "Szczucin 17 km". Przed Szczucinem jest most na Wiśle, siedemnaście kilometrów to cztery godziny marszu, więc jeszcze dziś wieczorem będą za Wisłą, już bezpieczni - pocieszał się Marek. Wydłużono krok. Słońce pomarańczową kulą chowało się już za ścianą lasu, gdy naraz z tego słońca, od tyłu, w ogłuszającym ryku przetoczył się nad zatłoczoną ludźmi szosą niemiecki myśliwiec. Marek gwałtownie odwrócił głowę i skamieniał. Samolot, a właściwie ciemna smuga, był nie wyżej niż dziesięć metrów nad szosą. Dwie rzeczy zapamiętał w jednym mgnieniu oka: zaciśnięte usta pilota, skórzany hełm za błyszczącą owiewką z pancernego szkła i cztery drgające żywym ogniem wyloty kaemów i działek w skrzydłach maszyny. I już było po wszystkim, nad smukłymi topolami maszyna szła w górę świecą, tłum gnał w pole po obu stronach szosy krzycząc, zawodząc, a droga, na której stał ciągle skamieniały Marek, była czerwona. Kilkadziesiąt nieruchomych ciał i wielkie, ciemne powiększające się plamy. Odnaleźli się szybko; rodzice, babcia, Marek podjęli porzucony wózek, odciągnęli na bok, i babcia, jak zwykle energicznie, zaczęła organizować pierwszą pomoc. A pojęcie o tym miała całkiem niezłe, była przecież akuszerką z wieloletnią praktyką. Ratować jednak nie było kogo. Robota lotnika była wykonana fachowo, wielkokalibrowe kaemy miały ekrazytowe pociski, wybuchające przy zetknięciu z każdym celem. Rany więc były straszne. Tym ludziom, którzy nie padli od razu, należało jedynie zapewnić w miarę bezbolesne konanie. Na szczęście nadjechały dwa wojskowe furgony z lekarzem i kilkoma 20 sanitariuszami. Zmrok już był zupełny, gdy cała rodzina podjęła dalszy marsz ku zbawczemu mostowi na Wiśle. A więc tak wygląda śmierć. Takiej śmierci Marek jeszcze nie widział. Ci ludzie zginęli tak szybko, że większość z nich nawet nie zdawała sobie sprawy z tego, że to już koniec. Czego chciał od cywilów ten piekielny niemiecki lotnik? Gdyby tu były kolumny wojskowe, działa, czołgi, ale żołnierzy prawie w tłumie nie było. W ciemności kilometry ubywały powoli, Tłum sunął milczący. Co chwila ktoś na kogoś wpadał, brzęknął rower potrącony niechcący, nawet dzieci, jakby świadome tragedii, która przed chwilą wydarzyła się na szosie, nie płakały. Z tyłu za nim rosła krwawa łuna. Tam, gdzie byli już chyba Niemcy, coś się paliło. Może któraś ze wsi mijanych z rana. A może ta, w której nocowali? Łuna popędzała, przyspieszali kroku. - Warkot za nami, pewno Niemcy - podano trwożnie od tyłu. - Bez paniki - ktoś ostro krzyknął. - Niemcy wieczorem nie atakują. Boją się. Tłum usłuchał, nie runął, jak poprzednio, na oślep do przodu, ale świadomość, że wróg jest tuż-tuż, że oświetla im pożarem plecy, nie dawała spokoju. Byle tylko przekroczyć Wisłę. Z tyłu rozszczekały się nerwowo cekaemy. Łupnęły granaty, ich wybuchy niebo kwitowało błyskami jasności. Gdzieś niedaleko trwał bój. - Do Szczucina siedem kilometrów - podawano od czoła. A więc jeszcze dziś przed północą będziemy po tamtej stronie, wolni od strachu, pośpiechu, zagrożenia - pocieszali się. Marek czuł na ramieniu kurczowo zaciśniętą dłoń matki, obok skrzypiał wózek ciągnięty przez babcię i ojca, szli więc wszyscy razem. Minuty i kwadranse ciekły powoli. Bój i pożar za nimi przygasły, ciemność była coraz głębsza. - Do mostu już tylko dwa kilometry - brzmiał od czoła następny krzepiący meldunek. Jeszcze pół godziny i wreszcie będzie można zdjąć te uwierające w każdy palec buty, położyć się byle gdzie, w rowie, na ciepłym rżysku, na trawie, byle tylko po tamtej stronie rzeki. Bo tam nasi, nowe linie obrony. Tam doczekamy alianckiej ofensywy. I naraz niebo rozpadło się na dwie połowy. Najpierw w ukojone ciemnością oczy wdarł się blask jaskrawy, żółty, oślepiający, a dopiero po chwili nadleciał jakby spod ziemi grzmot, niegłośny nawet, ale taki, że szosa zadygotała pod stopami, smagnęło po twarzach gorącem, a drzewa podały się jak na komendę do tyłu. Potem błysnęło raz jeszcze i jeszcze, w jasnym blasku zamigotały jakieś belki, kawały blachy i ciemność zapadła jeszcze głębsza. W dzwoniącą ciszę wdarł się naraz histeryczny krzyk: - Nasi most wysadzili!!! - Niemcy! - zawył ktoś inny. I zaczęło się w ciemności od nowa to, co Marek przeżył tak niedawno. Krzyk, płacz, nawoływanie, jedni rzucili się ku Szczucinowi, inni odwrotnie, jak najdalej od wysadzonego mostu. Zawracano konie, tratowano leżących. Piekło. Ktoś 21 próbował opanować panikę, apelował do rozsądku. Ktoś inny błysnął raz i drugi latarką. - Szpieg! Daje znak! Powiesić - zawył tłum. Latarka zgasła i to uratowało kogoś od samosądu. W chwili wybuchu Marek z rodzicami i babcią znajdowali się na poboczu szosy, tuż nad szerokim, ale płytkim rowem, więc babcia momentalnie zepchnęła wózek na jego dno i tam przywarowali. Trwało chwilę, nim fala paniki przewaliła się obok. Dopiero wtedy podjęli marsz po omacku, już przez las, byle gdzie, byle dalej od pechowej szosy. Drzewa stały tu gęsto, obijali się o nie, wózek skakał jak żywy po korzeniach, przywoływali się krzykiem, ale przecież obok biegli ludzie, krzyczeli. To, że wśród ciemności i drzew nie pogubili się, zakrawało na cud. Dalej od szosy robiło się coraz spokojniej. Szli jednak bez przerwy, nie wiadomo skąd biorąc siły. Wreszcie las się skończył i za kawałem ornego pola zamajaczyły ciemne kopy chałup. Dalej matowym blaskiem połyskiwała woda. Wioska ukryta za lasem nie była zapchana przez uciekinierów. Nie spano tu jeszcze, choć w żadnym oknie nie mignął nawet płomyk świecy. Ludzie stali przed chałupami komentując wysadzenie mostu na Wiśle. Znaczyło to, że zjawienie się Niemców było dosłownie sprawą godzin. W pierwszej stodole wskazano im pachnące siano. Runęli na miękkie posłanie tak jak stali, nie myci, zrzuciwszy jedynie buty i wierzchnią odzież. Noc minęła w jednej chwili w kamiennym nieprzerwanym śnie. Dzień był już pełny, gdy Marek się obudził. Babcia i mama spały jeszcze, dokoła unosił się zapach siana, tak normalnie niebezpieczny dla maminej astmy. Ojca nie było, więc Marek zsunął się po sianie na klepisko i wyjrzał na podwórze. Słońce stało wysoko, jak codziennie ostre, upalne już od rana. W jego promieniach podleśna wioska wydawała się sielska, spokojna, jak z obrazów Chełmońskiego. Za wsią toczyła swoje wody nurtem leniwym, szeroka chyba na pół kilometra, Wisła. Ze dwa kilometry w dole rzeki leżały pogrążone częściowo w wodzie dwa przęsła wysadzonego wczoraj mostu. Nie ogolony ojciec stał przed chałupą szepcząc coś z niestarym jeszcze bosym mężczyzną w brudnej, niegdyś białej, rozchełstanej pod szyją koszuli. - Dam dwadzieścia - mówił ojciec. - Chyba niemało. Dwadzieścia złotych? Za co chce ojciec dać majątek? Przecież za dwadzieścia dwa złote matka niecały rok temu wytargowała u Sandzera w Będzinie wspaniałe narciarskie but