Cezary Chlebowski pokaz zęby Instytut Wydawniczy Pax Warszawa 1987 (c) by Cezary Chlebowski, Warszawa 1981 Za podstawę niniejszej książki posłużyło wydanie "Naszej Księgarni", Warszawa 1981. Okładkę projektowała Joanna Chmielewska Redaktor wznowienia Krystyna Dąbkowska Redaktor techniczny Ewa Marszał t* ISBN 83-211-0806-7 INSTYTUT WYDAWNICZY PAX, WARSZAWA 1987 Wydanie I. Nakład 30 000+350 egz. Ark. wyd. 17,7 ark. druk. 12/16. Papier druk. sat. ki. IV, 70 g, Al, 61X86. Oddano do składania w styczniu 1986 r. Podpisano do druku i druk ukończono w październiku 1987 r Zam. nr 1003. N-53. Printed in Poland by ZAKŁADY GRAFICZNE Toruń, ul. Katarzyny 4 Alti "JS/ Prezentowane tu wydarzenia i osoby stanowią kompilację faktów i fikcji, a zatem wyłącznie jako fikcję literacką należy traktować tę książkę CEZARY CHLEBOWSKI ' 1939 Znów ten idiotyczny sen. Marek obudził się zlany potem, półuduszony, spazmatycznie łapiąc oddech. Leżał wciągając w płuca powietrze powoli, równo, coraz głębiej. Serce bijące szybko uspokajało się i zwalniało tempo. Już lepiej. Obrazek nad łóżkiem wisiał normalnie, tak jak zwykle - panorama Tatr z Głodówki otoczona misternie rzezanym w drewnie wianuszkiem szarotek czy dziewięćsiłów. Kupili ją trzy lata temu, gdy ośmioletni wówczas Marek był z matką w Szczawnicy. Sen zaś, zawsze taki sam, powtarzał się już któryś raz z rzędu - spomiędzy szarotek i dziewięćsiłów wyciągała się powoli ręka, Marek widział ją coraz bliżej, wiedział, co nastąpi za chwilę, ale nie miał sił ani się poruszyć, ani krzyknąć. Ręka zaś była tuż-tuż, ujmowała go za gardło miękkimi palcami, które potem tężały i uciskały krtań. W pokoju było jasno, przez liście kasztana za oknem ostre promienie wschodzącego słońca rysowały na ścianie rozbiegany ruch gałęzi. Widocznie dziś wiatr dął od zachodu i pełen wapiennego pyłu, białawy, wydobywający się z pięciu kominów cementowni "Solvay", pędził nie w kierunku Pekinu, a na Dorotkę i Grodziec. Kierunek wiatru był w Zagłębiu Dąbrowskim sprawą bardzo ważną. Tu każda miejscowość miała swoje dobre i złe wiatry. Pekin, robotnicza dzielnica nieco wiejskiego Grodźca, nie lubił wiatrów od wschodu - ze względu na solvayowską cementownię - oraz od południa, bo wtedy w zębach trzeszczał miał i węglowy pył wyrzucany z trzech kominów grodzieckiej kopalni o długiej nazwie: Grodzieckie Towarzystwo Kopalń Węgla i Zakładów Przemysłowych. Najlepszy więc był wiatr zachodni. Pekin wtedy pozostawał czysty - ani biały od pyłu, ani czarny od sadzy. Po suficie chodziła mucha. Zegar w pokoju obok uderzył pięć razy. Był piątek. Jeszcze tylko dwa dni wakacji, potem niedziela i - czwartego września trzeba będzie iść do szkoły. Do szóstej klasy. Jeszcze rok. To długo. Ale za rok Marek będzie już mógł całkiem legalnie włożyć wiszący od trzech tygodni w szafie gimnazjalny mundurek, granatową marynarkę ze srebrnymi guzikami i niebieskimi wypustkami na rękawach. Tak męczył matkę, że wreszcie kupiła mu o rok wcześniej ten wymarzony mundurek. Teraz każdego ranka wstawał i przymierzał swój "uniform". Naturalnie wszystko było kupione z lekką poprawką na wyrośnięcie, a więc rękawy sięgały do połowy dłoni, marynarka przydługawa, ale Markowi, gdy stał przed lustrem, wydawało się, że jest to najlepiej skrojone ubranie, jakie kiedykolwiek widział. Za rok będzie już gimnazjalistą, przyszyje do rękawa niebieską tarczę. Tylko numeru sobie jeszcze nie wybrał. Nie był zdecydowany, czy będzie to gimna- 7 zjum sosnowieckie, z którym łączyły go rodzinne sentymenty, czy może bliżej położony będziński Kopernik, a może Piekary Śląskie? Ojciec mówił, że tam bardzo wysoki poziom. Może by teraz przymierzyć? Wybił się już zupełnie ze snu, ale powstrzymywała go obawa, że obudzi rodziców. Syrena Grodzieckiego Towarzystwa zawyła ostro. Szósta? Za wcześnie. Ranna zmiana górników nie rozpoczyna jeszcze pracy w kopalni. Tym razem jej dźwięk był długi, najpierw narastający, potem opadający w niskie tony, by znów wywindować się na wyżyny. - Wojna! - Marek usłyszał ostry krzyk ojca przez zamknięte drzwi sypialni. - Nie opowiadaj - bagatelizowała rozespana matka. - Przecież od czterech dni robią te próbne alarmy. - Ale o tamtych wszystkich wiedziałem o wiele wcześniej - urwał ojciec. Marek już stał w piżamie w sypialni rodziców. Ojciec kończył się ubierać. Spodnie, marynarka i maska gazowa - wielki kwadratowy pokrowiec z szorstkiego zielonego materiału, w nim zielona przyłbica przypominająca powiększony łeb muchy, giętka gumowa rura i pochłaniacz. Choć Markowi ruszać tego nie było wolno, gdy tylko ojciec wychodził z domu, a matka zagadała się z sąsiadkami, zakładał maskę na twarz i - z kijem od szczotki w obu dłoniach odparowywał atak wroga. Ojciec przed wyjściem zawahał się chwilę, potem podszedł do bieliźniarki i przez moment macał pod prześcieradłami. - Pod trzecim - podpowiedział Marek z pewną nutką przekory. - Więc i tu znalazłeś? - bardziej stwierdził niż oburzył się ojciec, wsuwając oksydowany metal do tylnej kieszeni spodni. Też pytanie! Gdy tylko ojciec usunął z biurka wyniuchany tam przez Marka pistolet, zaczęły się poszukiwania. Nie trzeba było wielu wysiłków, by znaleźć nową skrytkę. Tę ojcowską FN-kę Marek potrafił rozbierać i składać z zamkniętymi oczyma. Za oknem od stołowego łupnęły stłumione wybuchy. Marek już tam był. Widok jak co dzień - trzy potężne kominy - 105-metrowy, najwyższy w Polsce, obok niego 80- metrowy i najniższy 45-metrowy dymiły spokojnie w kierunku Czeladzi. Biała para unosiła się nad drewnianymi beczkami śmiechu - pokracznymi cylindrami chłodni, kola na szczycie wieży wyciągowej - wielkiej, stalowej konstrukcji przypominającej literę R - kręciły się jak oszalałe: jedno w tę, drugie w przeciwną stronę. Po szybkości obrotu Marek poznał łatwo, że z urobkiem jadą, nie z ludźmi. A jednak było coś nowego w tym oglądanym przez niego po kilka razy dziennie widoku. Nad wieżą wyciągową wykwitły małe czarne obłoczki. - Pak! Papak! - odgłosy wystrzałów dochodziły przytłumione, ale szyby od nich lekko podzwaniały. To grzała bateria pelotek, która trzy dni temu ustawiła się na Rozkówce nad Brynicą. A jakże, Marek był tam z chłopakami, gdy tylko na Pekinie rozeszła się wieść, że przyjechała ciężka artyleria. Działa wcale nie były ciężkie, za to lufy miały długie, z lejkami na końcu. 8 - Fak! Fak! Fak! - pykały gdzieś wysoko w górze rozrywające się pociski i na spokojnym, niebieskim dotąd kawałku nieba ukazały się zagęszczone naraz czarne plamy. Między nimi, na dużej wysokości, szedł na zachód samolot. Balony zaporowe - opasłe szare parówki zakotwiczone na stalowych linach nad kopalnią "Jowisz" w Wojkowicach - drgały niespokojnie, widać obsługa rozpoczęła gorączkową walkę z linami, aby uchwycić uciekającą maszynę, ale ta przeleciała nad balonami z kilkusetmetrowym przewyższeniem i za chwilę zniknęła w białych obłokach. - Teraz już wiesz, że to wojna? - zapytał ojciec. Trzasnął wyłącznik radia. Gdy nagrzały się lampy, z głośnika dobiegły niezrozumiałe grupy wyrazów. - Ko-Ma dwanaście nadchodzi! Ka-Zet sześć przeszedł - monotonnie powtarzał spiker. - Może sprawdzają radiostację - matka próbowała jeszcze uwierzyć w czas pokoju. Spiker w głośniku umilkł raptownie. I naraz... - Tu Polskie Radio Warszawa. Dziś o godzinie czwartej czterdzieści pięć samoloty niemieckie zbombardowały szereg miast polskich. O godzinie piątej niemieckie oddziały przekroczyły granicę Polski na całej szerokości, łamiąc bez wypowiedzenia deklarację o niestosowaniu przemocy... Ojciec wybiegł. Miał dyżur w kopalni. Wybiegł nie ogolony! Kiedy indziej Marek by w to nie uwierzył. Ale dziś? Podwórko zapełniło się dziećmi. Starsi stali pod ścianami i komentowali. Wojna. Trudno, sami chcieli. No, damy im łupnia, aż popamiętają. Wiadomo, że nie wytrzymają z nami zbrojnej konfrontacji. Co to za żołnierz, który dostaje na kartki od kilku już lat po dwa deka masła na tydzień? Czołgi mają tekturowe, a my? W Marka szkole wisi od paru tygodni plakat: marszałek w rogatywce patrzy w niebo pokryte mrowiem polskich samolotów. Od maja, jeszcze przed wakacjami, codziennie cała szkoła zbierała się na dziedzińcu przy ul. Kołłątaja. Stali w dwuszeregu, nieruchomo, patrząc, jak biało-czerwona flaga wspina się na wysoki maszt, wciągana przez najlepszych. A potem czwórkami maszerowali wokół masztu śpiewając: Nie damy Popradowej fali, Spiża, Orawy, praojców sławy. albo: Morze, nasze morze, będziem ciebie wiernie strzec, Mamy rozkaz cię utrzymać albo na dnie, Na dnie twoim lec. Albo na dnie - z honorem - lec. W czerwcu tamte piosenki przebiła trzecia: Marszałek Śmigły-Rydz, nasz drogi, dzielny wódz, Pójdziemy razem z nim najeźdźców tłuc, 9 Nikt nam nie zrobi nic, nikt nam nie wydrze nic, Bo z nami Śmigły, Śmigły, Śmigły-Rydz! Zresztą czy Niemcy wytrzymają natarcie polskiej kawalerii? Marek był z ojcem w ubiegłym roku, jedenastego listopada, na defiladzie w Będzinie. Pożerał wzrokiem te piękne konie, wsłuchiwał się w furkot proporczyków na lancach, pieścił okiem groźne cekaemy na taczankach. Ale największy entuzjazm ogarnął widzów, gdy przez stukot końskich kopyt przebił się łoskot toczonych po bruku podskakujących obręczy dział artylerii. Bo najważniejszy dla Zagłębia był dwudziesty trzeci będziński PAL. Czy Niemcy wytrzymają salwę będzińskich 75-tek czy też - potęgi - haubic 100 milimetrowych? Przy Piątym Szybie w czerwcu były manewry. Marek widział na własne oczy, jak w galopie zajeżdżały działa. Co prawda Niemcy robili wszystko, aby osłabić ducha przeciwnika. Co tydzień przed wieczorem z niedalekich Gliwic nadawali propagandową audycję zatytułowaną "Czy to nie dziwne?". Doskonale ją tu było słychać, bowiem z Grodźca do Gliwic było nie dalej niż trzydzieści kilometrów. Wredny Teofilek, nawet dość poprawnie po polsku mówił, że jeden czołg niemiecki kosztuje tyle, ile pasza dla czterech polskich koni, a o przydatności bojowej jednych i drugich można się przekonać w potyczce. Ale kto by im tam wierzył. Patriotyczne wychowanie w szkole, no i to, co mu wpajano w drużynie harcerskiej, przekonywało Marka, że pokonanie Niemiec jest sprawą tygodni. Ojciec tylko po każdej audycji palił nerwowo papierosa za papierosem. Przez cały lipiec i sierpień, mimo wakcji, grodzieckie drużyny harcerskie nie próżnowały. Zbiórki odbywały się normalnie, a sprawdzanie sieci alarmowej o wiele częściej niż zwykle. Grodziec miał dwie drużyny, a współzawodnictwo między nimi wynikało nie tylko ze szlachetnej rywalizacji. Jednoczyły zaś swe działania wtedy, gdy chciały dopiec czeladzianom. Bo niechęć do Czeladzi była jeszcze większa niż we- wnątrzgrodziecki antagonizm. Nie wychodzili na tym dobrze grodzieccy harcerze, bo komenda hufca była właśnie w Czeladzi. Grodźczanie chlubili się własną historią. Każde grodzieckie dziecko obudzone w środku nocy mogło bez zająknienia powtórzyć słowa Kazimierza Wielkiego, który przybywszy w te okolice, powiedział: "Tu będziem, tam czeladź, a ówdzie grodziec stanie". Kto wtedy słyszał o Sosnowcu? I tak z "będziem" powstał Będzin, pozostały wnim ruiny kazimierzowskiego zamku, obóz czeladzi dał początek Czeladzi, a gdzie miał powstać grodziec, czyli gród, na szczycie najwyższego wzniesienia w Zagłębiu, wybudowano o wiele później kościółek. Podobno wzniesiono go na ruinach czegoś, co było fundamentami owego grodźca. Ale pani Strylska, wychowawczyni Marka, mówiła, że to legenda, że prawda jest jeszcze ciekawsza, że żywoty tych miast sięgają jeszcze wcześniej, w przedkazimierzowe czasy, że za rok, w 1940, Czeladź będzie obchodziła siedemsetlecie, że o Grodźcu już Długosz wspominał, a rycerz Benda, który zamek w miejscu obecnego 10 Będzina pobudował, z Chrobrym na Kijów chodził. Dla Grodźczan jednak najważniejsze było, że ich osada do najstarszych się tu zaliczała. U stóp Wzgórza Św. Doroty, zwanego po prostu "Dorotką", powstała wieś Grodziec, mająca rody rolnicze Cichoniów, Wieczorków, Drożdżów, mogących się wykazać pięćsetletnim rodowodem. Przed pierwszą wojną, gdy zaczęto budować przemysł, gdy finansiści belgijscy Solvaye dali początek przemysłowi cementowemu, a francuscy - węglowemu, na peryferiach wsi dwie ulice obudowano jednakowymi dwupiętrowymi budynkami z czerwonej cegły. Tak powstał Pekin - kolonia robotnicza. Cementownia i jej pracownicy zasymilowali się z Grodźcem, Pekin zachował odrębność. Marek mieszkał "na Pekinie", ale jakoś nie czuł tej izolacji. Może dlatego, że ojciec był związany z Pekinem, matka zaś z Grodźcem - tam mieszkała babcia, ciotka oraz wujkowie. Dorotka zajmowała w życiu grodźczan pozycję szczególną. Było to miejsce coniedzielnych pikników - bo widok stąd piękny, jednym rzutem oka można objąć całe Zagłębie i pół Śląska. Na horyzoncie żółciło się długie pasmo. To była Pustynia Błędowska - prawdziwa pustynia, tej wielkości, że cały dzień trzeba było iść do jej krańca. Tam nawet podobno fatamorgana się zdarzała - tak przynajmniej opowiadał Markowi Jurek Sękala, który miał babkę w Chechle - wsi leżącej na skraju pustyni. W dole, od strony lasu, dymiła gródkowska klinkiernia, która dała czerwoną nawierzchniędla połowy zagłębiowskich szos. Dalej strzeliste wieże kościoła w Piekarach Śląskich z cudownym obrazem, kilkaset metrów za nim zaczynała się zwarta zabudowa Bytomia. To już było za granicą, w Niemczech i Bytom nazywał się Beuthen. W ruinach Dorotki, nocą, tradycyjnie składali przyrzeczenie grodzieccy harcerze. Było to prawdziwe przeżycie. W zrujnowanej wieży kościółka pohukiwały sowy, księżyc przez zerwane dachówki i obnażone krokwie sączył martwą poświatę w pokryte złomami ruin wnętrze, a w podziemiach, na wieku jednej z trumien, siedział drużynowy i wypowiadał słowa przyrzeczenia. Katakumby te były wlotem czy wylotem jakiegoś systemu podziemnych przejść. Kończyły się, co prawda, po dwudziestu kilku metrach rumowiskiem skalnym, ale legenda głosiła, że tędy przebiega korytarz aż do odległego o cztery kilometry będzińskiego zamku.. Miał Grodziec i drugą górę, nazywała się Parcina, ale gdzie jej tam było do sławy Dorotki. Tu pozostały ślady rowów strzeleckich z pierwszej wojny i źródełko - podobno cudowne. A Parcina? Płaski łysy bochen, na którym pasły się krowy. Co prawda tuż przed wojną znaczenie Parciny podniosło się wyraźnie w oczach Marka i jego kolegów - zbudowano tam olbrzymi hangar i przywieziono szybowce. Sympatie się podzieliły, zachowawczy Grodziec chodził nadal w każdą niedzielę na Dorotkę, postępowy Pekin pędził na Parcinę, gdzie młodzi junacy naciągali potężne gumowe wyciągarki i wystrzeliwali w górę szybowce, które łagodnymi skrętami, łapiąc powietrzne fale pod szerokie skrzydła, szybowały nad polami, by osiąść między Parcina i Dorotką. To była spokojna pokojowa przeszłość osady Marka. Teraz jest wojna! 11 Około siódmej wpadł na podwórko zziajany Wiesiek Wartak. - Marek, za godzinę w Sokolni zbiórka alarmowa obu drużyn, będzie instruktor z Czeladzi. Tyle go było widać. Matka nie bardzo chciała puścić Marka na tę zbiórkę, ale przecież Sokolnia była niedaleko. Choć Marek miał dopiero jedenaście lat, przeszedł kilkuletnią zaprawę zuchową, był - z jedną jeszcze zuchową gwiazdką - na jamboree w Spale, rok temu złożył przyrzeczenie, przed wakacjami zdobył prawo do noszenia srebrnej liłijki na krzyżu - był wywiadowcą. W normalnym czasie wiadomość, że obie drużyny będą miały wspólną zbiórkę, zakrawałaby na kpiny, a obecność instruktora z Czeladzi - to byłby zupełny szok. Ale dziś nie dziwiło nic. Instruktorzy z Komendy Hufca w Czeladzi rzadko gościli w Grodźcu. Chętniej widzieli przedstawicieli drużyn na odprawach u siebie, takie wizyty nie należały jednak do przyjemnych. Gdy tylko ulicznicy w obu osadach dostrzegli "cudzego", sprawiali mu solidne manto. Co leżało u podstaw tego zadawnionego antagonizmu, Marek nie wiedział. Grodźczanie o sobie mówili "krzoki" - czyli z dawna tu osiadli, o "pekińczykach" zaś "ptoki" - czyli przybysze. A w Grodźcu, nie wiadomo dlaczego, nazywano czeladzian "Szwedami". I wystarczyło, że któraś z grodzieckich dziewczyn miała sympatię z Czeladzi, hasło "ona się kuma ze Szwedami", czyniło wokół niej wrogą pustkę. Marek nieraz pytał jednego lub drugiego ze swych wujków, grodźczan z tradycją, dlaczego czela-dzianie to Szwedy, ale ci odpowiadali przeważnie krótko: - Dlaczego, to nie wiem, ale Szwedy i koniec. Ale czy to dziś było ważne? Wojna! Zbiórka była krótka. Obie drużyny zostają włączone do służby OPL. Jeszcze raz sprawdzić dokładnie strychy (o Jezu, ileż razy? Przecież przez całe lato nic innego nie robili), usunąć wszelkie łatwopalne przedmioty, uzupełnić piasek w skrzyniach, sprawdzić łopaty, kleić na krzyż paskami papieru szyby w oknach, tam gdzie tego jeszcze dotąd nie zrobiono, aby odłamki nie raniły ludzi, słowem, działać. Młodszych rozpuszczono do domu, starsi zostali omówić poważniejsze zadania. W domu Marek zastał popłakującą matkę. Pchała, co jej wpadło w ręce, na dno walizki. - Był ojciec. Za godzinę odjeżdżamy samochodem kopalnianym. Mamy się stąd natychmiast ewakuować - mówiła łkając. - Wszyscy? - zdumiał się Marek. - Nie, tylko kobiety i dzieci. - No to jedź. Jesteś kobietą - stwierdził nie bez dumy. - A ty? - Matkę zatkało do tego stopnia, że zapomniała o płaczu. - Ja mam rozkaz tu zostać - stwierdził Marek absolutnie pewny, że mówi prawdę i że ma rację. - Za godzinę zaczynam dyżur na dachu. - Marek, chcesz oberwać? To matczyne pytanie przekonało Marka, że choć wojna łamie wiele ustalo- 12 nych porządków, pewne układy pozostają jednak niezmienne. Bez słów zaczął się pakować. Ewakuacja trochę mąciła jego wizję zwycięskich działań polskiej armii, ale przecież to logiczne. Do granicy z Grodźca było w linii prostej niecałe piętnaście kilometrów. A Niemcy są uzbrojeni w ciężką artylerię, samoloty i zanim nasi odrzucą ich śmiałą ofensywę na bezpieczną odległość, mogą próbować ostrzeliwać i bombardować przemysł. Grodziec to węgiel, to cement. Więc trudno, ewakuują się na kilka dni, a potem wrócą. Samochód odwiózł Marka z matką oraz rodzinę Larskich - mieszkających w tej samej kamienicy - do ich krewnych w okolice Sędziszowa, do wsi Wierzchowiska. Larscy mieli dwóch synów w wojsku, zaś najmłodszy, Wojtek, stanowił z Markiem nierozłączną parę. Jechali o zmierzchu szosami jeszcze nie całkiem zatłoczonymi, jeszcze o dość uporządkowanym ruchu. Gdzieś bokiem szli w przeciwnym kierunku zmęczeni piechurzy w zakurzonych butach. Za horyzontem coś dudniło i bił stamtąd w niebo gęsty czarny dym. Przy stacji benzynowej tłok. Dwóch siwych mężczyzn, rozmawiających twardym śląskim akcentem, nalewało z bańki benzynę do baku motocykla. - Gdzieś się przerwali z bombowcami - stwierdził pan Władek, kierowca samochodu, wskazując brodą dym od Wolbromia. - Oni się nie potrzebowali przedzierać - powiedział jeden ze Ślązaków. - Od rana latają, jak chcą, i nikt im nie broni. - Ale u nas w Zagłębiu fabryk nie bombardowali. Boją się - wtrącił Marek. Drugi Ślązak popatrzył na niego uważnie i pokiwał głową. - Kogo oni się boją? Nie bombardują, bo chcą wziąć przemysł nietknięty. - Wziąć? A kto im da? - zaperzył się pan Władek, a potem zapytał podejrzliwie: - A wy kto? - My? Powstańcy śląscy. Chcieli my do armii, ale wojskowi powiedzieli nam, żeśmy za starzy, że dla młodszych nie mają broni. I żeby się stąd usunąć, bo jakby weszli Niemcy, to pierwsi pod mur pójdziemy. Więc jedziemy na tyły, może tam nam dadzą broń. Odjechali, a Marek patrzył w obłok niebieskawych spalin i nie wiedział, gdzie wpasować racje Ślązaków w swój obraz zwycięskiej wojny. Jak to, mają Niemcy powstańców rozstrzeliwać, jeżeli my, a nie oni, pójdziemy do przodu? Marek był pewien, że spokojny przelot obcego samolotu nad kominami grodzieckiej kopalni to wynik odstraszającego widoku artylerii i balonów zaporowych nad kopalnią "Jowisz", a nie kalkulacja - zabrać nietknięte, nie bombardować. Zabrać? Komu? Nam? Przecież my nie damy. Ani guzika. Do powstańców Marek odnosił się z wyjątkowym szacunkiem. Na rok przed wojną do ich szkoły przywieziono samochodem staruszka w dziwnym mundurze z amarantowymi wyłogami. Marek, mający go witać w imieniu uczniów, gdy dowiedział się, że to powstaniec z 1863 roku, on, który nigdy nie zapomniał języka w gębie - tym razem zapomniał, a staruszek pogłaskał go po głowie i przycisnął do piersi. Powstańców śląskich także cenił - tak go wychowano - zaś Ślązaków... w 13 Zagłębiu Ślązaków nie lubiano. Im bliżej Brynicy, tym bardziej. A Grodziec leżał nad samą Brynicą, więc na granicy ze Śląskiem. Przed pierwszą wojną tu kończył się zabór rosyjski, a za rzeką zaczynał pruski. Dwie kultury, dwa różne wpływy. W Wierzchowiskach byli już późnym wieczorem. Chłopców położono spać w stodole na sianie, ale długo nie mogli zasnąć. Siano łaskotało, coś tajemniczo trzeszczało w sąsieku, gdzieś wysoko dudniły samoloty, a z otwartych, ciemnych okien chałupy co chwila dochodził tajemniczy radiowy szyfr: - Uwaga! Uwaga! Przeszedł! Ko-Ma czterdzieści siedem! Nadchodzi. Rano obudziły chłopców bliskie detonacje. Wybiegli ze stodoły w samych kąpielówkach. Słońce stało już wysoko, gorące jaskrawe, niebo było spopielałe od żaru - zmęczeni przeżyciami wczorajszego dnia spali dość długo. W odległości kilku kilometrów od Wierzchowisk, przy doskonałej widoczności, rozgrywało się tyle samo pasjonujące, co tragiczne widowisko. Właśnie odleciała jedna eskadra, a w ciągu kilku minut jej miejsce zajęła następna. Szyk kluczowy został zastąpiony układem kołowym. Niemieccy piloci okrążyli spokojnie przyszły cel, a potem pojedynczo, w kilkusekundowych odstępach rzucali maszyny w dół. Szły prawie pionowo, z piekielnym gwizdem specjalnych syren zamontowanych pod skrzydłami, i gdy zdawało się, że już-już zaryją nosami w zbocze wzgórza, poderwane raptownie w górę wypryskiwały ostrymi świecami w błękit, a pod nimi wyrastały kolejne gejzery czarnego dymu. Same wybuchy bomb były skryte przed oczami chłopców fałdami pagórkowatego terenu. - Rąbią w tunel - stwierdził kuzyn Larskich. - Już drugi dzień. Ale jak dotąd nie trafili. Transporty idą dalej. W miejscu, które teraz było poligonem bombowym niemieckich sztukasów, tor kolejowy Warszawa-Kraków przechodził tunelem. Uszkodzenie tego miejsca było równoznaczne z zakorkowaniem - i to na długo - tej ważnej strategicznie arterii komunikacyjnej. Eskadra po zrzuceniu bomb odleciała goniona nerwowym i, niestety, nieskutecznym ogniem polskich pelotek. - Żeby choć jeden nasz myśliwiec. Zupełnie bezkarnie tu latają - zżymał się listonosz, który akurat przyjechał z pocztą. - Coś pan - ofuknął go pan Władek - trudno mieć samoloty wszędzie. Nasze są potrzebne tam, gdzie atakujemy. Marek z Wojtkiem wymienili,porozumiewawcze spojrzenia. To przecież jasne. Ten kierowca to niegłupi chłopak. To oczywiste, że polska ofensywa musi mieć wsparcie lotnicze. Tunel jakoś wytrzyma, aż odepchniemy Niemców. Co prawda nikt nie wiedział, gdzie nasi atakują, ale od tego są sztaby, jest tajemnica wojskowa. W odpowiednim czasie wszyscy się dowiedzą o sukcesach. A na razie niech sobie tutaj radzą dzielni chłopcy z pelot. Kolejna eskadra sztukasów kołowała nad tunelem szykując się do nurkowego ataku. I tak trwało przez cały upalny dzień. Próba wyrwania się Wojtka i Marka bliżej tunelu, "żeby zobaczyć", została brutalnie zlikwidowana przez obie 14 matki. Słońce prażyło, Niemcy bombardowali, a chłopcy siedzieli na śliwce za stodołą i objadali się dojrzałymi, aż granatowymi węgierkami. Skutki tego obżarstwa miały niedługo okazać się opłakane. Pod wieczór droga prowadząca przez Wierzchowiska zaroiła się od uciekinierów. Byli bardzo zmęczeni, wysuszeni od upału, apatyczni. Padały nazwy miejscowości dobrze Markowi znane. Towarzyszyły im określenia: "rozjechali naszych czołgami", "chłopcy bronili się do ostatniego naboju, a potem poszli na bagnety i Niemcy wysiekli ich z broni maszynowej". Ciężko się zrobiło na sercu. Znaczy, Niemcy wdarli się na Śląsk. - Trudno atakować całym frontem - pan Władek, miał i na to wytłumaczenie. - Oni na Śląsk, a my ich od Częstochowy oskrzydlimy i zajdziemy od tyłu. Matka Marka i pani Larska wypytywały rzeczowo: - Czy Grodziec zajęty? Nikt z uciekinierów nie potrafił tego wyjaśnić. - Wiesz, pan Władek powinien gdzieś w sztabie pracować - wymamrotał przed uśnięciem Wojtek. Chłopcy zmęczeni przeżyciami dnia zasnęli kamiennym snem właściwie spokojni o losy wojny. Niedziela trzeciego września przyniosła kolejną porcję wydarzeń. Od rana wierzchowicką drogą, nie najważniejszą przecież w kraju, walił od zachodu zbity tłum uchodźców. Nad nią wisiał biały obłok kurzu podnoszony z drogi tysiącami nóg. Ludzie jechali, szli, czasem mignęły wojskowe konie ciągnące podskakujące działo lub furgon prowiantowy. Do wczorajszej długiej listy miejscowości zajętych przez Niemców dochodziły nowe. Nie sprzyjało to dalszym optymistycznym nastrojom. Tylko pan Władek trwał w swych strategicznych kalkulacjach. - Im głębiej wejdą, tym większy będzie kocioł. Nasi ich specjalnie wciągają. Nie ma sensu walczyć w okręgu przemysłowym, bo może być dużo zniszczeń - mówił do milczących mieszkańców Wierzchowisk. Dzień podobny był do wczorajszego, tylko w radio padały inne symbole; ciągle powtarzano, że "przeszedł" lub że "nadchodzi". Punktualnie o ósmej nad tunelem zawirowały dziesiątki sztukasów, by po chwili runąć w dół z piekielnym gwizdem. Słońce przypiekało jak w lipcu. Po południu zjawił się zmęczony ojciec z panem Larskim. Przywieźli też babcię Marka, bo nie chciała zostać sama w Grodźcu. Ojciec miał najświeższe wiadomości, a wśród nich i tę, która ich wszystkich najbardziej poruszyła - Grodziec został zajęty przez Niemców. Dotarło to do nich naraz z wyjątkową brutalnością. No bo inne miasta, trudno, raz się oddaje, drugi raz zdobywa. Ale oddać Grodziec? Na dwie godziny przed wjazdem hitlerowskich kolarzy i motocyklistów ojciec zdążył jeszcze zdać na posterunku policji swój pistolet. Na nic więcej nie było czasu. Należało natychmiast wyjeżdżać. Dopilnowano tylko, by przy stacji pomp w kopalni została awaryjna obsada. - Mogliście zalać kopalnię - sierdził się pan Władek. 15 - Zalać to łatwo, wystarczy kilka godzin - odpowiedział pan Larski. - Ale odwodnić to praca na lata. A my tam łada dzień wrócimy. - Oni się nie będą patyczkować i zaleją - upierał się - pan Władek. - O ile zdążą - zakończył dyskusję ojciec. Grodziec w rękach Niemców! Wiadomość ta załamała nawet pana Władka, rodowitego grodźczanina. - Coś za głęboko nasi ich wpuścili - stwierdził zmarkotniały naraz. - Ale pod wieczór na pewno przypuszczą kontrnatarcie i odbiją Grodziec - już siedział mocno w siodle swego normalnego konika. Konferencja rodziców i babci przyniosła decyzję nieodwołalną. - Marek, wkładaj długie spodnie, odjeżdżamy - zakomunikowała mama. - Do Grodźca? - spytał zdumiony. - Nie, do Herbowa. Herbów leżał daleko za Wisłą, nad Bugiem, i było to miejsce licznych wakacyjnych wyjazdów Marka. Tam to, w leśniczówce przycupniętej pod ciemną ścianą wiekowego lasu, Marek ujeżdżał niespokojnego źrebaka Maćka, walczył w sianie z Kusym - olbrzymim psem mieszańcem po oswojonym autentycznym wilku i prawdziwej syberyjskiej łajce. Tam też, póki żyła druga babcia Marka, matka ojca, zawsze na wakacjach czekało go coś wybornego - to biały ser z naładowaną kopiasto wiśniową konfiturą, to świeżutki ogórek z wydrylowa-nymi pestkami, a za to napełniony miodem. - Do Herbowa? - zapytał tyle samo radosny, co zaskoczony. - Ale to chyba daleko. Nieświadomie dotknął bolesnego tematu. Bo rzeczywiście do Herbowa bardzo daleko, prawie pół tysiąca kilometrów. Na kolej nie można liczyć, szosy zaś zawalone były coraz gęściejszym tłumem uciekinierów. Mieli co prawda samochód, ale rodzice Marka chcieli jechać nad Bug w okolice Białej Podlaskiej, państwo Larscy zaś w Lubelskie, benzyny starczyłoby tylko na pół trasy. A co najgorsze - wóz był czteroosobowy, a amatorów jazdy - równo dwa razy tyle. I naraz rozwiązanie przyszło samo. Na podwórko zajechał na zakurzonym motocyklu oficer z lornetką, mapnikiem i dystynkcjami kapitana. Wylegitymowawszy się ojcu w ciągu kilku minut wypisał pokwitowanie rekwizycji samochodu dla celów wojskowych. W ten sposób pokrzyżowane zostały dokładnie wyjazdowe plany i optymizm pana Władka. Jednak wiadomości, które napłynęły pod wieczór, że Niemcy są o trzydzieści kilometrów od Wierzchowisk, poderwały wszystkich do działania. Babcia zniknęła z pola widzenia, by po kwadransie powrócić z dwukołowym wózkiem. Tego nie spodziewał się nikt, a najmniej ojciec Marka, zwolennik ustalonych porządków, który uważał, że podróżować można wyłącznie pociągiem, samochodem, no, w ostateczności tramwajem. Ale pieszo, i to jeszcze jako siła pociągowa dwukołowego wózka? Argument, iż Niemcy są tuż, przemówił jednak na tyle do wyobraźni, że słońce jeszcze nie zaszło, a Marek z rodzicami i babcią opuścili Wierzchowiska, wtapiając się w tłum uciekinierów. Państwo Larscy na razie zostali. W tłumie na szosie od razu skończył się wszelki optymizm. Ludzie wlekli się zakurzeni, 16 zmęczeni, apatyczni, zdenerwowani. Wystarczył byle powód, by wybuchały sprzeczki. Nikt już nie wierzył w oskrzydlający manewr polskich wojsk na tyłach wroga. Wszystkim zaczęła przyświecać nowa myśl -jak najszybciej za Wisłę. Tam stoją nowe, wypoczęte dywizje, tam są umocnienia, Wisła to rzeka szeroka, stanowi poważną przeszkodę nawet przy niskim stanie wody. A więc Wisła nas uratuje. Taką opinię słyszał Marek teraz ze wszystkich stron. Wózek skrzypiał, babcia z ojcem zmieniali się w zaprzęgu; źle umocowane, walizki zsuwały się co chwila raz na jedną, raz na drugą stronę, więc Marek musiał je ciągle poprawiać. Doświadczenie w układaniu tego bagażu miało przyjść po kilku dniach. Ale najważniejszym zadaniem Marka była opieka nad mamą. W domu, w normalnych warunkach, mama była ostoją, osią wokół której kręciło się wszystko. Nie wytrzymywała jedynie wysiłku fizycznego. Astma, choroba odziedziczona po dziadku, potrafiła ją w ciągu minuty przyprawić o nagły atak duszności. Siniała wtedy na twarzy, łapała oddech spazmatycznie, szeroko otwartymi ustami. Jedynym ratunkiem był spokój, bezruch i mały podręczny inhalatorek, z którym nie rozstawała się nigdy. Wystarczyło kilka razy nacisnąć gumową gruszkę i wdychany rytmicznie Bronhovidrin czynił cuda. Sunąc w gęstniejącym tłumie uciekinierów z coraz większym niepokojem obserwowali mamę, czekając, kiedy nastąpi pierwszy atak. Bo właściwie splotło się to wszystko, co mogło go spowodować: i wysiłek, i nerwy, i tumany drażniącego kurzu. Ale jakoś i godziny mijały, a matka czuła się dobrze. Nocleg wypadł w małej wiosce na kawałku pokrytego zmierzwioną słomą sąsieka. Ludzie otwierali wrota stodoły i wpuszczali bez słowa zdrożonych uciekinierów. Dla Marka - w to graj, ale ojciec nie bardzo mógł się zdecydować na pierwszy chyba w życiu nocleg w takich warunkach. Na wielkim podwórku skrzyły się chowane w zwiniętej dłoni ogniki papierosów. Zapalano je ukradkiem, w sieni chałupy lub pod osłoną marynarki. Górą bowiem szły samoloty, nikt nie wiedział czyje, a już zaczynano mówić o szpiegach, dywersantach, spadochroniarzach niemieckich. Tego wieczoru Marek nasłuchał się więcej sądów i opinii niż przez wszystkie dotychczasowe wojenne dni. Zdrożeni, zmęczeni żołnierze, zasypiając bez jedzenia, zrywali się błyskawicznie, gdy tylko gdzieś w okolicy buchnął strzał. Strzelano dość często, ale nikt nie wiedział - gdzie, kto, do kogo - ciemność kryła wszystko. Żołnierze opowiadali, jak wycofując się przez Mikołów, Tychy, Katowice, prażeni byli ogniem z tyłu, ze strychów, dymników, zza kominów. To dawała o sobie znać hitlerowska piąta kolumna. Przy jednej z chałup zebrał się spory tłumek. Bateryjne radio sołtysa ledwo pozwalało zrozumieć nadawane wiadomości: armia toczy ciężkie walki obronne... zniszczono wiele czołgów... nad bombardowaną Warszawą, Krakowem i innymi miastami nasi lotnicy zestrzelili liczne samoloty wroga... Ale największy entuzjazm wywołała wiadomość, że dziś Anglia i Francja wypowiedziały Niemcom wojnę. A jednak! Nie zawiedli nas sojusznicy - cieszył się w głos szpakowaty mężczyzna. - Nie na darmo nasz wysiłek. Jak teraz z drugiej strony alianci dadzą Niemiaszkom łupnia, to się Hitler ze śmiechu nie pozbiera. - Najpierw niech dadzą tego łupnia - zaburczał jakiś głos. Ludzie ucichli i spojrzeli na mówiącego. W powstałej naraz luce zobaczyli młodego jeszcze, wymizerowanego mężczyznę z ogoloną głową. - Nie na zachodzie trzeba nam było szukać sojuszników - dodał, - A mieliśmy to jakiś wybór? - podchwytliwie zapytał szpakowaty. - Można się było rozejrzeć choćby na wschodzie - zaszemrano w tłumie. - Wiesz co, bratku - złowieszczo przeciągał słowa szpakowaty. - Ja tych sojuszników ze wschodu to widziałem w dwudziestym roku pod Warszawą. Też szli z sojuszem, ale Dziadek ich dobrze znał i dał należytą odprawę. Bo Dziadek to był mądry wódz. - No i dziś mamy tego rezultaty - warknął krótko ostrzyżony mężczyzna. - A ty tak bez włosków to skąd? - zapytał niespodziewanie szpakowaty. - Pewno dezerter z wojska - szeptano. - Nie, kochani. Rekrutom już włosy odrosły - ze znawstwem rzekł szpakowaty. - On prosto z kryminału. Pewno komunista. Tamten milczał i tłumek także. - No, nie zapieraj się swej wiary - szydził szpakowaty. - Przyznaj się, żeś komunista. - Nie zaprzeczam. Wczoraj, na godzinę przed wejściem Niemców do Będzina, wyrwaliśmy się z więzienia. - No to, bratku, ciesz się słońcem i milcz, nie siej propagandy. Tej nocy Marek po raz pierwszy w życiu stał się partnerem do poważnej rozmowy z ojcem. Nie wiadomo, czy to ojcu nie bardzo było spieszno do snu na kłującej słomie, czy też czuł potrzebę wylania z siebie własnych wątpliwości? Bo wystarczyło, że Marek zadał tylko jedno pytanie: - Tatusiu, czy my naprawdę musimy się tak cofać? Przecież jesteśmy silni, zwarci, gotowi, tak przecież było na plakatach. Mamy takie dobre wojsko. I wtedy ojciec zrobił mu cały wykład. Że Niemcy mają dwa razy więcej ludności niż Polska, że na każdego mieszkańca swego kraju mają kilkanaście razy większą produkcję stali, że Hitler od pięciu lat łamiąc wszelkie układy i ograniczenie traktatu wersalskiego przestawił całą produkcję niemieckiego, największego w Europie przemysłu, na zbrojenie, a nasi sojusznicy nie pozwolili nam nawet teraz, w sierpniu, przeprowadzić mobilizacji pięciu roczników. Gdyby nie interwencja Anglii i Francji, dziś ta wojna miałaby inny przebieg. - Zwyciężylibyśmy? - gorączkował się Marek, gotów Anglików i Francuzów uczynić odpowiedzialnymi za oddanie Niemcom Grodźca i swoją poniewierkę. - Marku, my i teraz zwyciężymy. Wcześniej czy później, ale na pewno zwyciężony. Może jednak być bardzo ciężko. Może przeprowadzenie sierpniowej mobilizacji nie pomogłoby nam w pokonaniu Niemców, ale armia byłaby wtedy w innej sytuacji. Mobilizacja i translokacja wojska nie odbywałyby się 18 pod bombami, opór byłby twardszy, skuteczniejszy. Stało się. Krwawimy. Ale wytrzymamy, aż tamci z zachodu ruszą i nas odciążą. - Ale my też mamy przemysł, mamy ??? - upierał się Marek. - ??? dopiero zaczęliśmy budować. Widzisz, marszałek był wielkim wodzem, ale miał obsesję kawalerii i piechoty. Dopiero gdy umarł, można było zacząć myśleć o przezbrojeniu armii, o zastąpieniu koni owsianych mechanicznymi. Widziałeś w Witowie wyścigi terenowe naszych żołnierzy na polskich motocyklach Sokół, widziałeś w Toruniu, u wujka Edka, pokaz polskich samolotów? Były tam obok starych Karasi i nowoczesne Łosie oraz makieta polskiego Suma. To są bardzo dobre samoloty... - Tylko że ich nie ma - przerwał ojcu Marek z goryczą. - Mieliśmy za mało czasu, by zbudować tyle, ile trzeba. Zrozum, że przez sto dwadzieścia pięć lat Austriacy, Prusacy i Moskale uważali nasze ziemie za tereny, które miały dawać armiom zaborców żołnierzy, chleb i mięso. Jeśli budowali przemysł, to u siebie. Dlatego też odzyskując niepodległość, zastawaliśmy te ziemie w niewiele lepszym stanie, niż nam je w ostatnim zaborze zabrano: Gdy po 1918 roku inne kraje leczyły powojenne rany, my wojowaliśmy. Powstania śląskie, wielkopolskie i cała wojna na wschodzie. W sumie pokoju mieliśmy niewiele ponad osiemnaście lat. Jak na tak krótki czas zrobiliśmy bardzo dużo. Siedzieli ramię przy ramieniu na balu drzewa oparci plecami o pobieloną ścianę chałupy. Dokoła chrapali żołnierze, opodal kwiliło dziecko, górą huczały samoloty, gdzieś pod lasem od czasu do czasu padał strzał. Od tej nocnej rozmowy Marek inaczej patrzył na wszystko, co się wokół niego działo. Wydoroślał naraz. Już nie czekał na wiadomość, że Polacy wyskoczą znienacka Niemcom na tyłach, że zadadzą błyskawiczny cios. Zmęczony żołnierz, który wlókł się w tłumie koło niego, stał się dla chłopaka jednym z tych, którzy z zaciętymi zębami powstrzymują przygniatającą przewagę wroga, aby sojusznikom na zachodzie dać czas na przygotowanie miażdżącej ofensywy. Tamci na pewno nie zmarnują ani jednej minuty. Przewiozą do Europy Marokańczyków, Algierczyków, szaleńczo odważnych Gurkhów i sprawią Niemcom taką łaźnię, że żaden szkop przez pół tysiąca lat nawet nie spojrzy na broń. Dni mijały, tłum uciekinierów gęstniał, upał nie ustępował, brakowało wody w studniach mijanych wsi, a do Wisły było ciągle daleko. Niewygodne buty obćierały pięty aż do krwawych ran, opatrywano je wieczorem, by rano znów zabarwiały na czerwono świeże plastry czy bandaże. Ale to było mniej ważne. Najważniejsze, że mama czuła się zupełnie dobrze, raz tylko czy dwa sięgnęła po inhalator i odpędziła zbliżający się atak duszności. Siódmego lub ósmego dnia od wybuchu wojny wydarzenia skoncentrowały się z niebywałą siłą. Słońce jeszcze stało wysoko, gdy ktoś z tyłu krzknął, że słychać łoskot niemieckich czołgów. Tłum w panicznej ucieczce runął do przodu, tratując przed sobą wszystko. Babcia, która akurat ciągnęła wózek, jednym szarpnięciem wklinowała go między dwa drzewa na poboczu szosy i pod osłoną tej prowizorycznej barykady przetrwali szaleńczy pęd uciekających. Gdy 19 już główna fala przewaliła się i pomykali tylko maruderzy, coś rzeczywiście zawarczało na opustoszałej szosie. Matkę akurat ogarnął pierwszy poważniejszy atak astmy, pozostało tylko przytulić się do ziemi i czekać. Czekanie nie trwało długo. Przeleciała szosą jedna, a potem dwie ciężarówki z poiskimi żołnierzami. - Niemcy? - odkrzykiwali na zapytanie ojca. - Dziś tu nie dojdą, są jeszcze ze dwadzieścia kilometrów. Spokojnie już można więc było podjąć dalszy marsz opustoszałą szosą. Ale widać panikę na przedzie ktoś opanował, bo po godzinie znów maszerowali w zwartym tłumie. Przed wieczorem wjechał między ludzi na rowerze jakiś podniecony mężczyzna i ogłosił - a sam to podobno słyszał przed chwilą przez radio, że rząd opuścił Warszawę, że stolica zagrożona jest przez niemieckie patrole, .że cała młodzież na apel radiowy jakiegoś pułkownika opuszcza miasto idąc na wschód, bo tam mają być formowane nowe pułki. Poza tym rząd i naczelny wódz przenieśli się z zagrożonej Warszawy do Brześcia. Niemcy pod Warszawą? Skąd? Od zachodu? Od Prus Wschodnich? Tak szybko doszli? To niemożliwe. Ale jeżeli są już tylko dwadzieścia kilometrów za nimi, to niby dlaczego nie mogli dojść i pod Warszawę? A więc jak najszybciej za Wisłę - to hasło stało się znów najważniejsze. Na poboczu stał drogowskaz - "Szczucin 17 km". Przed Szczucinem jest most na Wiśle, siedemnaście kilometrów to cztery godziny marszu, więc jeszcze dziś wieczorem będą za Wisłą, już bezpieczni - pocieszał się Marek. Wydłużono krok. Słońce pomarańczową kulą chowało się już za ścianą lasu, gdy naraz z tego słońca, od tyłu, w ogłuszającym ryku przetoczył się nad zatłoczoną ludźmi szosą niemiecki myśliwiec. Marek gwałtownie odwrócił głowę i skamieniał. Samolot, a właściwie ciemna smuga, był nie wyżej niż dziesięć metrów nad szosą. Dwie rzeczy zapamiętał w jednym mgnieniu oka: zaciśnięte usta pilota, skórzany hełm za błyszczącą owiewką z pancernego szkła i cztery drgające żywym ogniem wyloty kaemów i działek w skrzydłach maszyny. I już było po wszystkim, nad smukłymi topolami maszyna szła w górę świecą, tłum gnał w pole po obu stronach szosy krzycząc, zawodząc, a droga, na której stał ciągle skamieniały Marek, była czerwona. Kilkadziesiąt nieruchomych ciał i wielkie, ciemne powiększające się plamy. Odnaleźli się szybko; rodzice, babcia, Marek podjęli porzucony wózek, odciągnęli na bok, i babcia, jak zwykle energicznie, zaczęła organizować pierwszą pomoc. A pojęcie o tym miała całkiem niezłe, była przecież akuszerką z wieloletnią praktyką. Ratować jednak nie było kogo. Robota lotnika była wykonana fachowo, wielkokalibrowe kaemy miały ekrazytowe pociski, wybuchające przy zetknięciu z każdym celem. Rany więc były straszne. Tym ludziom, którzy nie padli od razu, należało jedynie zapewnić w miarę bezbolesne konanie. Na szczęście nadjechały dwa wojskowe furgony z lekarzem i kilkoma 20 sanitariuszami. Zmrok już był zupełny, gdy cała rodzina podjęła dalszy marsz ku zbawczemu mostowi na Wiśle. A więc tak wygląda śmierć. Takiej śmierci Marek jeszcze nie widział. Ci ludzie zginęli tak szybko, że większość z nich nawet nie zdawała sobie sprawy z tego, że to już koniec. Czego chciał od cywilów ten piekielny niemiecki lotnik? Gdyby tu były kolumny wojskowe, działa, czołgi, ale żołnierzy prawie w tłumie nie było. W ciemności kilometry ubywały powoli, Tłum sunął milczący. Co chwila ktoś na kogoś wpadał, brzęknął rower potrącony niechcący, nawet dzieci, jakby świadome tragedii, która przed chwilą wydarzyła się na szosie, nie płakały. Z tyłu za nim rosła krwawa łuna. Tam, gdzie byli już chyba Niemcy, coś się paliło. Może któraś ze wsi mijanych z rana. A może ta, w której nocowali? Łuna popędzała, przyspieszali kroku. - Warkot za nami, pewno Niemcy - podano trwożnie od tyłu. - Bez paniki - ktoś ostro krzyknął. - Niemcy wieczorem nie atakują. Boją się. Tłum usłuchał, nie runął, jak poprzednio, na oślep do przodu, ale świadomość, że wróg jest tuż-tuż, że oświetla im pożarem plecy, nie dawała spokoju. Byle tylko przekroczyć Wisłę. Z tyłu rozszczekały się nerwowo cekaemy. Łupnęły granaty, ich wybuchy niebo kwitowało błyskami jasności. Gdzieś niedaleko trwał bój. - Do Szczucina siedem kilometrów - podawano od czoła. A więc jeszcze dziś przed północą będziemy po tamtej stronie, wolni od strachu, pośpiechu, zagrożenia - pocieszali się. Marek czuł na ramieniu kurczowo zaciśniętą dłoń matki, obok skrzypiał wózek ciągnięty przez babcię i ojca, szli więc wszyscy razem. Minuty i kwadranse ciekły powoli. Bój i pożar za nimi przygasły, ciemność była coraz głębsza. - Do mostu już tylko dwa kilometry - brzmiał od czoła następny krzepiący meldunek. Jeszcze pół godziny i wreszcie będzie można zdjąć te uwierające w każdy palec buty, położyć się byle gdzie, w rowie, na ciepłym rżysku, na trawie, byle tylko po tamtej stronie rzeki. Bo tam nasi, nowe linie obrony. Tam doczekamy alianckiej ofensywy. I naraz niebo rozpadło się na dwie połowy. Najpierw w ukojone ciemnością oczy wdarł się blask jaskrawy, żółty, oślepiający, a dopiero po chwili nadleciał jakby spod ziemi grzmot, niegłośny nawet, ale taki, że szosa zadygotała pod stopami, smagnęło po twarzach gorącem, a drzewa podały się jak na komendę do tyłu. Potem błysnęło raz jeszcze i jeszcze, w jasnym blasku zamigotały jakieś belki, kawały blachy i ciemność zapadła jeszcze głębsza. W dzwoniącą ciszę wdarł się naraz histeryczny krzyk: - Nasi most wysadzili!!! - Niemcy! - zawył ktoś inny. I zaczęło się w ciemności od nowa to, co Marek przeżył tak niedawno. Krzyk, płacz, nawoływanie, jedni rzucili się ku Szczucinowi, inni odwrotnie, jak najdalej od wysadzonego mostu. Zawracano konie, tratowano leżących. Piekło. Ktoś 21 próbował opanować panikę, apelował do rozsądku. Ktoś inny błysnął raz i drugi latarką. - Szpieg! Daje znak! Powiesić - zawył tłum. Latarka zgasła i to uratowało kogoś od samosądu. W chwili wybuchu Marek z rodzicami i babcią znajdowali się na poboczu szosy, tuż nad szerokim, ale płytkim rowem, więc babcia momentalnie zepchnęła wózek na jego dno i tam przywarowali. Trwało chwilę, nim fala paniki przewaliła się obok. Dopiero wtedy podjęli marsz po omacku, już przez las, byle gdzie, byle dalej od pechowej szosy. Drzewa stały tu gęsto, obijali się o nie, wózek skakał jak żywy po korzeniach, przywoływali się krzykiem, ale przecież obok biegli ludzie, krzyczeli. To, że wśród ciemności i drzew nie pogubili się, zakrawało na cud. Dalej od szosy robiło się coraz spokojniej. Szli jednak bez przerwy, nie wiadomo skąd biorąc siły. Wreszcie las się skończył i za kawałem ornego pola zamajaczyły ciemne kopy chałup. Dalej matowym blaskiem połyskiwała woda. Wioska ukryta za lasem nie była zapchana przez uciekinierów. Nie spano tu jeszcze, choć w żadnym oknie nie mignął nawet płomyk świecy. Ludzie stali przed chałupami komentując wysadzenie mostu na Wiśle. Znaczyło to, że zjawienie się Niemców było dosłownie sprawą godzin. W pierwszej stodole wskazano im pachnące siano. Runęli na miękkie posłanie tak jak stali, nie myci, zrzuciwszy jedynie buty i wierzchnią odzież. Noc minęła w jednej chwili w kamiennym nieprzerwanym śnie. Dzień był już pełny, gdy Marek się obudził. Babcia i mama spały jeszcze, dokoła unosił się zapach siana, tak normalnie niebezpieczny dla maminej astmy. Ojca nie było, więc Marek zsunął się po sianie na klepisko i wyjrzał na podwórze. Słońce stało wysoko, jak codziennie ostre, upalne już od rana. W jego promieniach podleśna wioska wydawała się sielska, spokojna, jak z obrazów Chełmońskiego. Za wsią toczyła swoje wody nurtem leniwym, szeroka chyba na pół kilometra, Wisła. Ze dwa kilometry w dole rzeki leżały pogrążone częściowo w wodzie dwa przęsła wysadzonego wczoraj mostu. Nie ogolony ojciec stał przed chałupą szepcząc coś z niestarym jeszcze bosym mężczyzną w brudnej, niegdyś białej, rozchełstanej pod szyją koszuli. - Dam dwadzieścia - mówił ojciec. - Chyba niemało. Dwadzieścia złotych? Za co chce ojciec dać majątek? Przecież za dwadzieścia dwa złote matka niecały rok temu wytargowała u Sandzera w Będzinie wspaniałe narciarskie buty dla Marka. - Ja wiem, panie, że dwadzieścia to dużo. W zeszyłm miesiącu jeszcze za złotówkę przewoziłem. Ale teraz inny czas. O! Słyszy pan? Od zachodu narastał szybki szczęk kaemów. - Niemieckie? - zapytał Marek i zaraz się ugryzł w język. Zdradził swoją obecność, pewno zaraz go przepędzą. Ale tamci nawet nie zwrócili uwagi. - Nie, to nasze, wzór trzydzieści osiem - rozpoznał ojciec, stary cekaemista z 1920 roku. - Ale teraz browningi biją, a teraz stary maksim się włączył - z tym samym 22 znawstwem, ze skupieniem na twarzy i zasłuchaniem w dalekie odgłosy uzupełniał chłop. - Z cekaemów? - zapytał ojciec. - Tak, z drugiego pepelegu. Gdy miałem szesnaście lat, to w pierwszej brygadzie u Komendanta wojowałem. - A teraz mobilizacja was nie objęła? - Nie zdążyła. Ale na sierpniową papierek dostałem, tylko potem odwołali. Bo panie, moja drużyna cekaemów trzy lata temu na dywizyjnych manewrach zdobyła pierwszą lokatę - chłop to mówił niby tak sobie, ale jakoś wyprostował się, zwarł bose stopy i zgarnął ruchem dłoni rozchełstaną koszulę pod szyją. - Ech, gdyby nam pozwolili sierpniową mobilizację zrobić, inaczej by się wojowało. Nie szliby tak jak w masło. - I ta pogoda - podsunął ojciec. - No tak. Jeszcze chyba nigdy naród nie przeklinał słońca i pogody jak tego roku. Żeby tak deszcz lał od rana do wieczora. Wtedy wystarczyłoby tylko betonowe przegrody na drogach postawić, pepancami obstawić i można by się bronić. Czołgi polami by się nie przebiły, zagrzebałyby się w błocie po szyję. A tak, wykrwawiają się chłopcy. - Więc mówicie, żeście z pierwszej brygady? - Tak, panie. I bez przerwy w mundurze aż do dwudziestego roku. Virtuti mam. A pan? - Ja z cekacmów fortecznych - ojciec ku zdziwieniu Marka ukrył swoją kapitańską rangę. Może bał się, że tamten zapyta, dlaczego kapitan dziś nie w mundurze, tylko po cywilnemu ucieka, może miał obawy, że nie zdąży wytłumaczyć, że ciężka rana wykreśliła go raz na zawsze z ewidencji armii. Ojciec zmienił temat: - No więc może przewieziecie za to? Na dłoni błysnęły dwie duże, iskrzące się w słońcu monety. - O! Komendant! - chłop to powiedział z wyraźnym ciepłem w głosie. Palcami o popielatej skórze miętosił delikatnie srebrną dziesięciozłotówkę i chwilę patrzył na marsowy profil Marszałka. - Ale za dwie, dobrze? Będzie dla mnie i dla syna. Co prawda została tylko mała łódka, bo wszystkie duże nasze wojsko wczoraj z wieczora na tamtą stronę przeciągnęło, ale spróbujemy. Za godzinę popłyniemy. Siedzieli całą czwórką, w małej łódce, a do tego wózek z walizkami i obaj przewoźnicy: ojciec i syn podobny do niego, jakby skórę ściągnął. - Żeby tylko nie nadleciały, sukinsyny - zaklął stary, robiąc jednocześnie na czole i piersi szeroki znak krzyża, a syn powtórzył dokładnie ruch ojca. - Bo biją z cekaemów do łodzi. A jeszcze jak zobaczą, że nasi wysadzili most... No, w drogę, Julek. Splunął w dłonie i dwoma machnięciami wiosła wydobył łódź z przybrzeżnych tataraków na czystą wodę. Kanonada broni maszynowej nie przybliżyła się chyba od zachodu. Polacy bronili się jednak zaciekle. Wczorajszy pożar rozgorzał na nowo, bo pół nieba zasłoniła czarna kita dymu. Na rzece było prawie pusto. Dwie, trzy małe łódki pomykały chyżo na 23 wschodni, wyniesiony wysoko piaskową żółtą ścianą, brzeg. Na zachodnim przyczółku wysadzonego mostu mrowił się tłum. Ci z łódki widzieli, mimo odległości, jak niektórzy próbują się przedostać po półzatopionych przęsłach. Naraz tłum z przyczółka pierzchnął i znikł w lesie. Na przęsłach pozostało kilka ludzkich mrówek, próbujących się nerwowo wydostać z matni. Ich ruchy, choć szybsze niż poprzednio, wydawały się ślamazarne, powolne wobec tego, co się działo. Bo oto znad lasu wyskoczyły niziutko idące dwa myśliwce. Szły skrzydło w skrzydło. Musnęły prawie brzuchami łuk ocalałego przęsła i nad wysokim wschodnim brzegiem rzeki wyprysnęły w górę w ciasnym skręcie, ukazując na skrzydłach czarne, obramowane białą linią krzyże. I wtedy ten wysoki brzeg naraz ożył. Rzygnęły ku dwóm intruzom zmasowanym ogniem długie serie cekaemów, ogłuszającym łomotem grzały czterolufowe cekaemy przeciwlotnicze, zachłystywały się szybkim szczekaniem Boforsy o smukłych, rozszerzonych u wylotu w lejek lufach. Wokół niemieckich myśliwców powstała cętkowana szachownica zagęszczonych wybuchów. Czy to był artyleryjski pocisk, czy też wiązka z cekaemów, nie wiadomo, dość że naraz jedną z maszyn szarpnęło; Marek zobaczył, jak coś oderwało się od niej, blacha czy kawałek poszycia, samolot zadymił, lot miał teraz niemrawy, wyraźnie też zwolnił i złamał szyk; pilot jednak zdołał wyrównać dymiącą maszynę, już powolutku, ostrożnie wziął kurs na zachód i sunąc nad samą ziemią zniknął za lasem. Drugi jeszcze chwilę pokręcił się nad mostem, ale Polacy prali tak gęsto, że wnet podążył za swym okaleczonym towarzyszem. Przewoźnik z synem znieruchomieli z zadartymi głowami i wodzili oczyma za lotem myśliwców. Wreszcie, gdy obie maszyny zniknęły za lasem, stary przez nos wydmuchał powietrze ze świstem. - Ale im daliśmy łupnia. Widział pan, jak prali? - pytał ojca. - Prali, i to celnie. Znaczy, że drugi brzeg będzie broniony. - A jakby inaczej? Tam wojska a wojska. Na Wiśle doczekamy aliantów. - Iz czego to się tak cieszyć? - odezwał się milczący dotąd syn przewoźnika. - Jak się nasi będą za mocno bronić, to nam chałupę spalą. Przecież nad samą wodą stoi. - Głupiś, Julek - podsumował go ojciec. - Może Bóg da i ocali nam chałupę. A jak nie, to trudno. Dom nam się wali, znaczy Polska, więc co tam jedna nasza chałupa. No, bierzemy się, chłopie, bo za most i trafiony samolot Niemcy będą chcieli wziąć odwet. Ino patrzeć, jak znów przylecą. Złapali się za wiosła i łódź mimo przeładowania pomknęła chyżo ku drugiemu brzegowi. Ledwo dobili, otoczyli ich żołnierze. Jakże inni niż ci, których Marek widział dotąd podczas swej ucieczki. To już nie zmęczone, zakurzone, ciągle nie dospane i cofające się od tygodnia wojsko. Nowiutkie mundury, skrzypiące przy każdym ruchu żółte pasy oporządzenia, zielone hełmy, ukryte w wykopach działa i cekaemy. W sitowiu leżały dziesiątki różnorakich łodzi oraz wojskowe pontony. Ojciec dał przewoźnikowi dwie srebrne dziesięciozłotówki z Dziadkiem i ten miał już odpływać, gdy naraz wynikła nieprzewidziana trudność. Dowódca 24 oddziału pilnującego pontonów uparł się, że nie puści łodzi z powrotem, bo przewoźnik widział, gdzie są łodzie, gdzie działa, a nuż doniesie Niemcom. Na szczęście zjawił się podporucznik, który po chwili rozmowy, dowiedziawszy się, że przewoźnik to legionista i kawaler krzyża Virtuti, pozwolił odpłynąć. - Trochę za szybko wysadziliście ten most. Tysiące ludzi zostało po drugiej stronie - wypominał ojciec oficerowi. Tamten obrzucił go bacznym spojrzeniem, ale spokojnie odparł: - Nie mogliśmy ryzykować oddania mostu. Wiadomości były sprzeczne, jedne, że nieprzyjaciel daleko, inne, że już na przyczółku. Nagłym atakiem mogli nas zaskoczyć. - A tamci? - zapytał ojciec ruchem brody wskazując na zachód, skąd ciągle dochodziły odgłosy boju. - Tamtych przewieziemy pontonami. Zresztą... lada dzień ruszą alianci. Nie wiadomo, czy Niemcy zdążą dojść do Wisły. A wtedy taki przyczółek mostowy będzie jak znalazł. - Tylko kiedy się ci alianci ruszą - powątpiewał ojciec. - Nie wierzy pan? - oburzył się tamten. - Pan, cywil, niewiele wie, co znaczy armię postawić na nogi. To wymaga czasu. Ale już się ruszyli. Dziś rano radio podało, że kilkaset samolotów francuskich i angielskich bombardowało Berlin. Poza tym nasza kawaleria ruszyła do Prus Wschodnich. Wiadomości były tak optymistyczne, że ojciec darował sympatycznemu porucznikowi i tego "cywila", co to nie zna się na wojnie, i wszystko inne. Wrócił do Marka i reszty rodziny podekscytowany. - Nasi weszli do Prus. Berlin zbombardowany - powtarzał nie mogąc ustać na miejscu. - Teraz Niemcy poczują na swojej skórze, co to znaczy wojna. Za Wisłą odpoczywali tylko jeden dzień. Niemcy jednak doszli do rzeki, a nawet ją przekroczyli, tyle że w innym miejscu. Kolejny mit stałego frontu, twardej obrony, prysnął pod gąsienicami hitlerowskich czołgów. I znów zaczęła się loteria, czy Marek z rodzicami, babcią i skrzypiącym wózkiem dadzą radę pieszo dojść do Herbowa, nim hitlerowskie zagony pancerne przetną im drogę. Herbów urósł w ich pojęciach do roli kolejnego azylu spokoju, bezpieczeństwa, miejsca przykrytego szklanym kloszem, wyizolowanego z tego, co się działo dokoła. Dni mijały, ciągle ciepłe, słoneczne, bez kropli deszczu, z coraz liczniejszymi samolotami niemieckimi na niebie. Ojciec liczył kilometry, które przebyli, sumował je i wynikało, że do Herbowa jest już blisko, a było ciągle jeszcze daleko. Czasem udało się im przejść czterdzieści, innym razem - gdy drogę pod Rykami zagrodził zdradziecki, pełen wirów Wieprz - tylko dwadzieścia pięć. Szło się coraz gorzej. Nie tylko dlatego, że wszyscy już czuli w nogach te trzysta kilometrów. Zaczęły się wkradać wątpliwości. Bo dokąd uciekać? Jak długo można? Wiadomości były coraz mniej optymistyczne. Pozostawała jeszcze ostatnia deska ratunku: linia obrony na Bugu. Co prawda Naczelny Wódz i rząd właśnie opuścili w tych dniach Brześć i udali się na południe, ale przecież twierdza brzeska to twardy orzech do zgryzienia. O tym Marek wiedział nie z opowiadań, widział to na własne oczy. 25 Rok przed wojną był w Herbowie na wakacjach. Mieszkały tam obie siostry ojca. Starsza, Helena, była żoną leśniczego, wuja Janka, o wiele młodsza Maria pracowała w lazarecie twierdzy brzeskiej. I właśnie piętnastego sierpnia, w dzień Cudu Nad Wisłą, gdy garnizon brzeski obchodził święto, ciotka zabrała Marka do twierdzy. Widział przykryte wieloma metrami ziemi, idealnie zamaskowane trawą betonowe armatnie schrony z gardzielami dział, w których lufy mógł włożyć głowę, zjeżdżał windami w korytarze ciągnące się pod ziemią kilometrami na kilku poziomach. W walce o brzeską twierdzę nie pomogą Niemcom ani samoloty, ani czołgi. Co prawda leśnictwo Herbów jest po tej stronie Bugu, ale przecież ciotka Marysia ulokuje Marka z rodziną, jeżeli nie w samej twierdzy, to na pewno gdzieś w pobliżu. Gdy siedemnastego września około południa, minąwszy przysiółek Pobrzeże leżący w połowie drogi między Białą Podlaską a Brześciem, Marek zobaczył pod lasem zabudowania leśnictwa Herbów, zdawało mu się, że to wszystko, co przeżyli w ciągu ostatnich dwóch tygodni, było złym snem. Herbów pozostał taki, jakim go pamiętał od urodzenia. Odległy nieco od szosy - oparty o las; najpierw ule, potem piętrowa leśniczówka, a za nią w czworobok ustawione wokół olbrzymiego dziedzińca ze studnią w środku - spichlerz, stodoła i stajnia. A gdy skręcili z szosy na wiejską drogę i z dala dobiegło ich doniosłe "Wow! Wow!" wyżlicy Hery i ochrypłe "Hrau! Hrau!" półdzikiego olbrzyma, kudłacza Kusego, uwierzył, że czas się cofnął do ostatnich wakacji. Wujek Janek był człowiekiem oschłym, zamkniętym w sobie, nie wylewnym. Rosjanin, wychowanek carskiego korpusu paziów, nigdy nie uwierzył w zbawcze hasła rewolucji i dokąd mógł, walczył o utrzymanie w Rosji starego porządku. Gdy po 1920 roku znalazł się po tej stronie, nowej ojczyźnie oddał to, co miał - uczciwą pracę. Nowego zawodu leśnika uczył się będąc już w sile wieku. I od razu dał się poznać jako człowiek bezkompromisowy. Zaraz na początku swej pracy, gdy raz i drugi przepłoszył kłusowników i oddał w ręce policji złodziei drewna, cudem wywinął się od śmierci. Strzał z odległości trzech metrów, oddany przez okno z "obrzyna" do czytającego przy naftowej lampie gazetę, wpakował mu kulę w kark, milimetry od stosu pacierzowego. To ostrzeżenie nie zmieniło linii jego postępowania. Jego wymowa zawsze śmieszyła Marka. Wujek bowiem mówił "chaliera", stary kontynent był "Jewropą", Herbów - "Gerbowem", a Hitler - "Gitle-rem". Pił herbatę wrzącą, siorbiąc niemiłosiernie, choć innym jego manierom nie można było nic zarzucić. No i ta łyżeczka. Ile razy Marek w domu zapomniał wyjąć łyżeczkę ze szklanki i pijąc dźgał się w oko - matka mówiła nieodmiennie: - Pijesz jak wujek Janek! - Ale sama mówiłaś, że wujek Janek to bardzo porządny człowiek - bronił się Marek. - I nadal to utrzymuję - stwierdziła matka. - Ale herbatę pije okropnie. Marek wujka Janka lubił, choć ten ani wylewny, ani specjalnie serdeczny nie był. Ale teraz powitał ich jakoś inaczej - mocno przygarnął, uścisnął i rzekł: 26 - Nu, chaliera, Zygmunt, nie chciałeś przyjechać w tym roku do Gerbowa na wakacje po dobrej woli, wolałeś urlop w Tatrach, tak cię i Gitler tu przygnał. Tego wieczora po raz pierwszy od wielu dni poczuli się w domu. Naftowa lampa nad stołem pokrytym białym obrusem rzucała łagodne światło. Wiadomości w Herbowie nie były zbyt optymistyczne. Wczoraj przyjechała na trzy godziny ciotka Marysia z twierdzy. Wzięła najniezbędniejsze rzeczy osobiste i powiedziała w największej tajemnicy, że załoga jest spakowana. Nie wyklucza się ewakuacji. Czy będzie obrona na Bugu - nie wiedziała. Teraz dopiero można było bardziej realnie spojrzeć prawdzie w oczy. Herbów był w zasięgu ciężkich, fortecznych dział Brześcia. Sześć kilometrów na wschód od leśniczówki, ale już na terenie innego leśnictwa, rozciągało się jedno z najnowocześniejszych lotnisk bojowych Polski - Małaszewicze. Prawie dwadzieścia kilometrów na zachód było drugie bojowo-fabryczne lotnisko, przy wytwórni PZL. Tam właśnie dzisiejszego ranka Marek widział po raz pierwszy polskie wojskowe samoloty bojowe, niestety, spalone, pogięte, wtłoczone w bombowe leje. Wujostwo byli spakowani. Szykowali się także do przeniesienia za Bug, jeżeli zbliżą się Niemcy a potwierdzą wiadomości, że linia Bugu będzie broniona. Tylko stara Wikta, służąca w rodzinie od czterdziestu lat, wierna towarzyszka nieboszczki babci - wychowała wszystkie jej dzieci i Markowego ojca, i ciotki - oświadczyła, że się stąd nie ruszy. Niemcy jednak dziwnie zwolnili tempo. Rodzice Marka postanowili więc wypocząć choć kilka dni i czekać na dalszy rozwój sytuacji. Wieczorem przyszedł gajowy Herbst. Krępy, czerstwy, przypominał Szweda dzięki jasnej, spiczastej bródce i zawadiacko do góry podkręconym rudym wąsikom. Doskonały strzelec, zawołany myśliwy, znał las i zwierzynę jak mało kto. Bardzo lubił Marka i w czasie wakcji często zabierał go ze sobą do lasu. Przyniósł również niewesołe wiadomości. Podobno miejscowi prowodyrzy ukraińscy szykują się do powitania Niemców. Szyją potajemnie flagi, transparenty, opaski. Niewielu ich tu, co prawda, ale ci, co byli, niestety, i przed wojną się aktywizowali. W nocy zaczął padać deszcz, pierwszy chyba od czerwca. Ranek był dżdżysty, mokry, mgławy. Słuchawkowe radio wujka trzeszczało i piszczało, ale głosu żadnego nie można było zeń wydobyć. Ciotka miała pretensje, że wujek zaniedbał wymianę baterii, wujek zaś tłumaczył, że to wina zawilgoconych kryształków, w sumie wiadomości nie było żadnych. - Że też dwa tygodnie temu nie mogło tak lać - złorzeczył ojciec. - A tak, przeszli przez Polskę w majówkową pogodę. Tak minęły dalsze dwa dni. Trzeciego, również deszczowego ranka, ktoś załomotał nerwowo w zamknięte okiennice. - Panie leśniczy, czołgi na szosie - rozpoznali głos Herbsta. - Dognali nas, łobuzy - zawołał ojciec zrywając się z łóżka. - Ale od Brześcia jadą - uzupełnił Herbst zza okiennicy. ? 27 Nie bacząc na deszcz, na ziąb, byle jak okryci, wyskoczyli na ganek. Powietrze dudniło. Na trzykilometrowym odcinku szosy, który mieli w polu widzenia, równo, co kilkadziesiąt metrów, w otoczce błękitnych spalin sunęły ryczące silnikami wielkie czołgi. Jechały od wschodu. Wujek długo przyglądał się im przez szkła lornetki. Twarz miał bladą, usta zaciśnięte w wąską szparkę. - Jakie? - wykrztusił ojcec. - Ruskie. Na wsi mówią, że czerwoni trzy dni temu przekroczyli naszą granicę na całej długości - informował zdenerwowany Herbst. - Ukraińcy od rana tworzą jakieś komitety. - Mam nadzieję, że to nie ci sami, którzy wczoraj szyli transparenty na powitanie Niemców - sarkastycznie zauważył wujek.. - Jeśli trzy dni temu przeszli granicę, a dziś są tutaj, to znaczy, że nasi nie stawiają oporu - zastanawiał się ojciec. - Prawie trzysta kilometrów przez polskie błota w trzy doby! - Czyli nie będzie oporu na Bugu - cicho stwierdziła ciotka. - Skończyła się Polska .- ojciec mówił przez ściśnięte gardło. W oczach miał łzy. Marek widział go po raz pierwszy w takim stanie. - Dziewiętnaście lat dali nam przeżyć w spokoju. - Chwilę milczał mocując się z zadławieniem. A potem rzekł sucho: - Po śniadaniu wychodzimy. Wracamy do Grodźca. Jednak nie wyszli tego dnia. A to okazało się, że pranie nie wyschło, a to jeszcze ciotka postanowiła zarżnąć świniaka i dać rodzinie trochę wędlin, by nie cierpieli głodu w czasie długiego powrotu. Ciotka nieśmiało zaczęła namawiać męża do zabrania się z rodzicami Marka, ale ten uciął sprawę krótko: - Nie ruszę się stąd. Tu jest mój dom. Co ma być, to będzie. Bolszewicy to też Rosjanie, jak i ja, cóż mi zrobią. Co innego Zygmuntowie, w Zagłębiu mają dom i wszystko. Niech wracają, ja tu zostaję. Nazajutrz rano w deszcz i pluchę Marek opuszczał z rodziną gościnny Herbów. Rowy po obu stronach szosy pełne były odpoczywających żołnierzy. Marek przyglądał się ciekawie, po raz pierwszy bowiem widział Rosjan, Czerwonych, Moskali czy też Bolszewików, bo też różnie ich nazywano w opowieściach rodzinnych. Była to istna wieża Babel - od jasnowłosych do czernobre-wych, skośnookich, żółtoskórych o okrągłych i płaskich obliczach. Prezentowali się różnie. Pancerniacy w skórzanych, czarnych kurtkach i takich samych hełmofonach wyraźnie odbijali od piechociarzy w długich szynelach mysiego koloru, nie obrębionych u dołu. Cekaemiści na taczankach pysznili się żółtymi, nowymi pasami, a obok szli żołnierze w mysich nie obrębionych szynelach. Czasem przemknęli galopem Kozacy w barankowych czapkach na głowie. Dwa razy skurcz złapał za serce, gdy szosa zazieleniła się od polskich mundurów. Żołnierze bez pasów i broni szli twardym, mierzonym krokiem, czwórkami, równo, godnie. Zdawali się nie dostrzegać otaczającego ich konwoju. - Wy kto? - pytał obcesowo ojca jakiś komisarz w czarnym skórzanym płaszczu z mauzerem w drewnianej kaburze. - Bieżeńcy. - Ostajtie zdies'. Paczemu wy iditie ? giermańcam? 28 - My idiom damoj. - Nu, poniatno, iditie. Inni uciekinierzy mieli cięższe perypetie. Niezależnie od pytań oglądano im ręce, odciski na dłoniach były lepszą rekomendą niż najbardziej autentyczne papiery. "Biełoruczków" zatrzymywano do wyjaśnienia. W Białej Podlaskiej na wyludnionym rynku stały pachnące gorącym smarem czołgi, a kilkunastu wyrostków przekrzykujących się, kto głośniej, po chach-łacku albo po żydowsku wznosiło okrzyki na cześć przybyszów. Nad ulicą Janowską kilku młodych ludzi po cywilnemu, ale z czerwonymi opaskami i karabinami, zawieszało w poprzek jezdni naprędce namalowany białą cyrylicą na czerwieni transparent. Było tam coś o wdzięczności dla wyzwolicieli spod jarzma pańskiej Polski. Za Białą zagęszczenie wojska na szosie powiększyło się. Tu zatrzymywano ich jeszcze dwa razy. pytania były te same: kto, dokąd, dlaczego, przecież powinni zostać. Ale odpowiedź "damoj" wyjaśniała wszystko. Szosa prowadziła wśród wysokiego lasu. Było tu coraz mniej kawalerzystów i piechoty, a za to pełne rowy czołgistów, wozów pancernych i biedek z cekaemami. Wreszcie las się skończył. Do następnych drzew było ze dwa kilometry szczerego pola. Las, który opuszczali, aż po granice horyzontu w prawo i lewo był naszpikowany lufami dział, czołgami i cekaemami. Tysiące żołnierzy milczało lub rozmawiało półgłosem, przemykało między drzewami w głębokim pochyleniu. Załogi stały przy działach, jaszcze z pociskami były odkryte, przez otwarte włazy czołgowe wyglądali ludzie. - Nie oglądajcie się - krzyknął za nimi komisarz w skórzanym płaszczu. - Tylko patrzeć, jak się złapią z Niemcami za łeb - szeptał ojciec. - Lepiej chodźmy szybciej. I tak oto kilkuset "bieżeńców" wychynęło z lasów na szosę między polami, niepewni, czy następny las, odległy o dwa kilometry, nie kryje tak samo gotowych do działania Niemców. I nie było nikogo, kto mógłby zagwarantować, że lada chwila nie padnie ten pierwszy, rozpoczynający strzał. Dwa kilometry przebyto więc półbiegiem. Ale las, do którego dążono, był pusty. Aż nie chciało się w to wierzyć, bo przecież wyraźna gotowość bojowa oddziałów Armii Czerwonej musiała mieć swoje uzasadnienie. Ludzie szli coraz głębiej w las, a upewniwszy się, że tu naprawdę nikogo nie ma, zwalniali kroku, mimo padającego deszczu siadali w rowach i pożywiali się. Kilka kilometrów dalej na szosie coś mignęło. Po chwili jeszcze raz, i jeszcze. - Nasi - wyszeptał ojciec, jakby bojąc się, że ktoś może usłyszeć. Rzeczywiście, przez szosę przeskakiwali pojedynczo polscy żołnierze. W ciężkich od deszczu płaszczach, z plecakami, w mokrych owijaczach, z twarzami czerwonymi od wysiłku. - Nie widzieliście tu gdzie Niemców? - zapytał w biegu jakiś oficer w hełmie i z lornetką na piersi. - Niemców nie, ale cały las tam z tyłu obsadzony jest przez bolszewików. Czekają na was - wyrwał się Marek. 29 - Niech czekają - machnął ręką oficer. - Nie doczekają się, bo tam nie idziemy. Najważniejsi teraz są Niemcy. Popędził za żołnierzami i zniknął w lesie. - Jeszcze są, jeszcze walczą - mówił ojciec z wypiekami na twarzy. - Może coś zjemy - zaproponowała babcia. - Nie tutaj. Podejdźmy kawałek dalej - sprzeciwił się ojciec. Podeszli jeszcze z kilometr, gdy naraz przez szmer padającego deszczu, rzadkie ćwierkanie ptaków, przedarł się inny dźwięk, najpierw cichy, potem narastający aż do grzmotu. To pracowały na wysokich obrotach potężne silniki. Zza leśnego pagórka na szosie ukazał się baniasty hełm, następnie - między jego kryzą a lukiem otwartego włazu - wąska szparka twarzy, wreszcie wyłoniła się cała wieżyczka, a potem potężna sylwetka samochodu pancernego. Na przednim pancerzu czernił się prosty, germański krzyż. Niemcy! Pierwsi Niemcy, których Marek zobaczył tej wojny. Pancerka jechała powoli, czarna, wielka, gumowe koła, liczne jak kończyny u stonogi, lśniące od deszczu, obracały się jak na zwolnionym filmie. Krótka lufa cekaemu na wieżyczce wycelowana była prosto w Marka. W miarę jak wóz się zbliżał, wieżyczka się obracała, a cekaem cały czas trzymał ich na linii strzału. - Tylko spokojnie - bez ruchu ust mówił półszeptem ojciec. - Nie uciekajcie, bo zaczną strzelać. - Pod Twoją obronę... - doszedł do Marka cichy szept babci. Zza wzgórza wyłoniła się druga pancerka, za nią trzecia, potem dwa motocykle z erkaemami na przyczepach. Teraz pancerki penetrowały lufami cekaemów mokry, milczący las, zaś grupki uciekinierów, idących poboczem, trzymali na celownikach z koszów motocykli erkaemiści w szarych ceratowych płaszczach. Samochody pancerne i motocykle przetoczyły się powoli. - Musimy się dostać za tamten wzgórek i kładziemy się do rowu. Ale teraz nie przyspieszajmy - komenderował ojciec. Nie doszli do zbawczego wzgórza. Pancerki nie ujechały nawet trzystu metrów, gdy naraz łomotnął granat i rozgdakały się kaemy. - W krzaki! - wrzasnął ojciec i pociągnął kobiety. Pierwsza pancerka stała w poprzek szosy dziwnie krzywo. Dwie następne łomotały w las ze wszystkich kaemów. Młodniak iskrzył tuż przy ziemi licznymi polskimi erkaemami. Jeden z motocykli właśnie wyskoczył w górę poderwany wybuchem granatu. Haratanina na szosie trwała bardzo krótko, najwyżej półtorej, dwie minuty. Potem zawyły silniki i na pełnym gazie pognał do tyłu najpierw jeden, potem drugi samochód. Marek widział je całkiem wyraźnie przez mokre liście. Na pancerkach wisieli uczepieni Niemcy w czarnych skórach, była to widocznie załoga pierwszego, unieruchomionego samochodu. Wieżyczki obu samochodów chodziły półobrotem i siały na oślep długimi seriami po lesie. Marek i cała ukryta rodzina zostali obsypani ściętymi gałązkami. Niemcy zniknęli jak duchy. Jeszcze tylko raz i drugi krótko zaterkotał spod młodnika polski erkaem i zapadła cisza. - Szybko, po wózek, a potem do lasu - polecił ojciec. 30 Poderwał się, a za nim skoczył Marek. Matka oddychała z ciężkim charko-tem, więc szepcząca litanie babcia została przy niej. Oni zaś obaj dopadli wywalonego w rowie wózka, postawili go na koła, pozbierali błyskawicznie porozrzucane i postrzelane torby. Na szosie, tam gdzie przed chwilą trwał bój, dopalał się żywym ogniem wywrócony motocykl. Drugi tkwił w rowie, obok leżało kilka znieruchomiałych sylwetek i martwy, zwalisty zarys samochodu pancernego. Do rozgromionego przeciwnika pędzili skokami polscy żołnierze z lasu. Nerwowo zbierali porozrzucaną broń, penetrowali otwartą pancerkę, wymontowywali kaem z motocykla. Marek z ojcem pociągnęli wózek przez krzaki i korzenie w las. Z szosy doleciał do nich cichy jęk. Na środku czarnego, lśniącego od wody asfaltu leżał rozkrzyżowany, mało widoczny, bo w czarnej skórze - Niemiec. Zapewne był to jeden z załogi uszkodzonej pancerki. Ranny miał wykrzywioną bólem twarz bez kropli krwi i czerwoną powiększającą się szybko plamę pod brzuchem. -- Hilfe!* - wyszeptał cicho, ale wyraźnie. Ojciec puścił wózek i postąpił dwa kroki ku szosie, ale zatrzymał się. - Nie mam czym mu pomóc - powiedział do Marka, jakby usprawiedliwiając się. Podniósł dłoń do ust i krzyknął: - Sanitariusz! Tu leży ranny Niemiec! Z grupy polskich żołnierzy oderwał się jeden z przewieszoną przez ramię torbą, na której widniał znak czerwonego krzyża: Długi, mokry płaszcz hamował mu ruchy, plątał się między kolanami, ale żołnierz biegł szybko. - Chodź, on już zrobi swoje - ojciec wrócił do wózka. Gonił ich równy klekot butów biegnącego. W krzakach matka już dochodziła do siebie, inhalator wyraźnie jej pomógł. - Na szosę nie możemy wrócić - zaczął ojciec - bo Niemcy... Buchnął strzał. Klekot butów urwał się w jednej chwili. Spojrzeli tam wszyscy. Nad wyciągniętą ręką rannego Niemca unosił się niebieskawy obłoczek, a odległy od leżącego o krok zaledwie żołnierz z torbą sanitarną chwiał się, trzymając za ramię. - Chłopaki, ten sukinsyn strzelił do mnie - krzyknął i zwalił się w rów. Od grupy polskich żołnierzy oderwało się kilku i nie szosą, lecz rowem pobiegło do miejsca dramatu. - Tato! Ten Niemiec strzelił do sanitariusza - Marek z trudem wydobył z siebie słowa. - Przecież on... przecież on chciał mu pomóc. - Zapamiętaj to sobie - odpowiedział ojciec drżącym głosem. I zaraz przygarnął syna do siebie, zasłaniając mu oczy. - Nie patrz tam - ostrzegł cicho. Marek usłyszał od strony szosy szybkie nieregularne strzały i gdy go ojciec puścił, było już po wszystkim. Dwóch żołnierzy wlokło pod pachy rannego sanitariusza, inni osłaniali ich z bronią gotową do strzału, oglądając się wciąż tam, gdzie zniknęły uciekające niemieckie pancerki. Trzeba było teraz szybko umykać z niebezpiecznego sąsiedztwa zabitego * Na pomoc! 31 Niemca. Przedzierali się więc przez las, gęste krzaki. Wózek - wierny dotąd pomocnik - teraz był kulą u nogi, wywracał się na byle korzeniu, zaczepiał o drzewa i krzaki, uniemożliwiał dalszy szybki marsz. Marek cały dygotał. W ciągu trzech ostatnich godzin przeżył więcej niż przez całe swoje jedenastoletnie życie. Rosjanie, Polacy, Niemcy, bój w odległości rzutu kamieniem, Niemiec łamiący wszystkie zasady, w których wychowano chłopca, i wreszcie okrutna, ale konieczna przecież, uzasadniona prawami wojny, rozprawa Polaków z pancerniakiem. A teraz znów ten ponury, mokry, niczyj las. Nie mieściło się to w głowie, że dokoła tyle wojska, wozy pancerne, artyleria, dziesiątki tysięcy ludzi trzech armii, a ten kawałek jest bezpański, ptaki nieśmiało ćwierkają, jest cisza, Rosjanie nie doszli, Polacy odeszli, Niemcy zostali przepędzeni. Marek był za mały, za mało wiedział, żeby zdać sobie sprawę z tego, co się dzieje, ale podświadomie czuł, że ta przedwieczorna pora w mrocznym, zade- szczonym lesie pozostanie mu na długo w pamięci. Że jest to ostatni kawałek Polski, Polski nie zajętej, po której jeszcze można stąpać będąc wolnym. Co będzie za godzinę, nie wiedział. O zmierzchu złudzenia prysły. Wychodzących z lasu przechwytywały niemieckie patrole z bronią gotową do strzału i kierowały na szosę. We wsi stało kilkanaście niemieckich czołgów i dwa samochody pancerne z postrzelanymi, ale nadal sprawnymi kołami. Cywilów puszczano wolno, przestrzegając, żeby nie szli lasem, tylko szosą, bo Niemcy będą strzelać bez ostrzeżenia. Liczne patrole wyłapywały także pojedynczych żołnierzy polskich wychodzących z lasu. Siadali oni bez pasów i broni na mokrej trawie w rowie, apatyczni, obojętni na wszystko, otoczeni licznymi posterunkami z bronią maszynową. Przyprowadzono kolejną grupkę kilkunastu polskich żołnierzy. Karabiny ich leżały rzucone bezładnie na szosę. Stali nieruchomo z podniesionymi w górę rękami, a dwaj feldfeble niespiesznie obmacywali ich, buszowali po kieszeniach, zaglądali do portfeli, wybuchali śmiechem na widok schowanych tam pogniecionych zdjęć najbliższych. Gdy już skończyli tę upokarzającą rewizję, rozbrojonych skierowano do rowu. Wtedy wyszedł z chałupy motocyklista w ceratowym szarym płaszczu i okularach przeciwkurzowych na głębokim baniastym hełmie, wywołał z rowu dwóch jeńców, ruchami rąk kazał im równo poukładać porzucone byle jak karabiny, zapuścił silnik i przejechał po leżącej broni. Kolby karabinów pękały z suchym trzaskiem w najcieńszym miejscu, tak zwanej szyjce, a twarze polskich jeńców drgały, jakby przelatywał przez nie prąd elektryczny. Niektórzy mieli przygryzione aż do krwi wargi, inni twarze blade, nieruchome. Motocyklista podprowadził motocykl pod chałupę, wartownicy zaś polecili kilku innym jeńcom zabrać połamane karabiny i odrzucić na stos poprzednio już okaleczonej broni. - Chodźmy szybko z tej kaźni - wyszeptał nerwowo ojciec. Okazało się jednak, że siły wszystkich są na wyczerpaniu. Postanowiono więc zanocować we wsi. Sprawa wydawała się niemal beznadziejna, gdyż Niemcy, a było ich kilkuset, pozajmowali wszystkie chałupy. 32 Na szczęście, gdy zmierzch zaczął gęstnieć, poczuli się widać mniej pewni w pobliżu lasu, w którym ciągle ukrywali się Polacy. Zawarczały silniki czołgów, wozów pancernych, ciężarówek. Jeńców wpędzono pod plandeki krytych samochodów. Kolumna na ostrych światłach reflektorów opuściła wieś, wycofując się ku głównym siłom. I naraz w zatłoczonej wsi zrobiło się cicho, przestronnie i swojsko. Znalazł się i ciepły kąt dla Marka i rodziny, można było wysuszyć nad piecem przemoczone ubranie. Wjechały na stół parujące kartofle z gorącym żurem. Po ostatnich przeżyciach - sielanka. W nocy do wsi przemknęli z lasu polscy żołnierze, by ogrzać się, zjeść coś ciepłego, ale przede wszystkim, by zasięgnąć języka o Niemcach. Szli na południe, bo słyszeli, że gdzieś w lasach lubelskich jakiś generał zbierał rozproszonych, by walczyć dalej. Ale o tym Marek dowiedział się dopiero nazajutrz, bo noc przespał snem najtwardszym. Wiadomości, jakie zostawili żołnierze, dodały nieco otuchy. Bo choć bitwa nad Bzurą skończyła się wycofaniem Polaków, to jednak Warszawa broniła się nadal, tak samo Modlin i Hel. A pod Lwowem, gdzie Niemcy podeszli zbyt śmiało, jakiś nasz generał, podobno sam Sosnkowski, też ich odrzucił. Powrót od początku nie zapowiadał się dla Marka i rodziców szczęśliwie. O ile w drodze do Herbowa matka znosiła wszelkie trudy z nadzwyczajną odpornością, pierwszy dzień powrotu zasygnalizował wyraźne pogorszenie. Astma, czy to pod wpływem wrażeń, nerwów, czy też zmiany pogody, nasilała się wyraźnie. Musieli więcej korzystać z przygodnych furmanek. Zdarzały się takie okazje, choć trzeba było na nie czekać i po pół dnia. Mijali po drodze wsie wypalone do ostatniej chałupy, jechało się tamtędy nie widząc żywej duszy. Ocalałe wioski i miasteczka zapchane były niemieckim wojskiem. Wszędzie stały czołgi, wozy pancerne, transportery, motocykle, działa, ciągniki gąsienicowe. Takiej mnogości sprzętu wojennego Marek nie widział na żadnej defiladzie. Nie widział też koni. Wszędzie tylko motory i pancerze. Dłużyła im się ta droga wśród tłumów żołdactwa. Na dotarcie do Puław potrzeba było aż pięć dni. Tu zanosiło się na bardzo długi postój. Niemcy pozwalali przejść na drugą stronę Wisły tylko z imiennymi przepustkami. Chętnych były tysiące. Stali w kilometrowych kolejkach na deszczu od świtu do nocy, a Niemcy nie spieszyli się: raz wydawali ich tysiąc na dzień, innym razem tylko kilkaset. Babci, która w takich wypadkach była niezastąpiona, udało się znaleźć na peryferiach miasta ciepły i suchy kąt w schludnym domku emeryta kolejowego. Było jeszcze ciemno, gdy zrywali się i biegli zająć miejsca w kolejce, ale nigdy nie udawało się zdobyć pozycji dającej szansę na otrzymanie przepustki. Ludzie po prostu koczowali tutaj przez okrągłą dobę, mimo że lało, że noce były zimne. Stawali więc w ogonku zmieniając się co kilka godzin, babcia, ojciec, Marek i zależnie od tego, czy mama czuła się lepiej, również i ona. Ale dni mijały, a przepustki nie było. W kilometrowym ogonku zawierało się natomiast znajomości i uzyskiwało informacje. Jedna z nich przygnębiła wszystkich, choć z początku przyjęto ją 33 jako kolejną plotkę: Warszawa po trzech tygodniach bohaterskiego oporu - padła. Nie bronił się już Modlin. Ale na Helu powiewała jeszcze polska flaga, jeszcze gdzieś pod Lublinem generał Kleeberg walczył ze swoją grupą. Ale to już był koniec. Koniec? Właśnie wczoraj podano przez radio - o tym mówiono w kolejce szeptem, bo to było radio Paryż - że we Francji generał Sikorski powołał emigracyjny rząd i tworzy polską armię. A więc nie będzie przerwy w walce - tu jeszcze walczą chłopcy od Kleeberga, a tam już tworzą nową armię. Podobno Wehrmacht doszedł do Bugu. A więc Herbów znalazł się pod okupacją niemiecką. - Dadzą teraz Niemcy popić tym uciskanym przez pańską Polskę, którzy w Białej Podlaskiej wywieszali powitalne transparenty pisane cyrylicą - komentował ojciec. - Nic im nie zrobią - nie zgadzał się z ojcem kolejarz-emeryt, u którego mieszkali. - Przecież Mołotow i Ribbentrop podpisali porozumienie, są sojusznikami. - Do czasu - upierał się ojciec. - Myśli pan, że złapią się za łby? - podniecił się staruszek. - Dałby Bóg. Jedyny ratunek dla nas. Mama czuła się coraz gorzej. Babcia popłakiwała, wreszcie któregoś wieczora ubrała się i nic nikomu nie mówiąc wyszła. Po trzech godzinach wróciła z czterema zielonymi kartonikami w ręku. Znów okazała się bezkonkurencyjna. Jak później opowiadała, szła płacząc. Przed domem, gdzie wydawano przepustki, stał zbity, kotłujący tłum. Naraz podjechał czarny mercedes i wyszedł z niego oficer ze złotym szamerunkiem na naramiennikach. Więc babcia znająca dobrze niemiecki zapytała go, czy on ma córkę. Zaskoczony oficer stanął i powiedział, że ma, ale dlaczego ją to interesuje? Wtedy babcia mu powiedziała, że jej córka jest chora i czuje się coraz gorzej. Niemiec wprowadziłją do pokoju, gdzie wypisywano przepustki, i polecił wypełnić cztery blankiety. Odchodzącą babcię żegnał grzecznym salutowaniem i życzeniami zdrowia dla córki. Ojciec tego wieczoru był pochmurny. Przepustka go nic a nic nie cieszyła i Marek przypuszczał, że gdyby ojciec był tu sam, nigdy by z niej nie skorzystał. Ale z nimi. Marek nie mógł też zrozumieć Niemców. Jacy oni są naprawdę? Miał jeszcze przed oczyma zaciśnięte usta pilota, który czterema cekaemami swojego myśliwca wyorał krwawą bruzdę wśród tłumu cywilów na szosie pod Szczucinem, niebieskawy obłoczek po strzale, którym ranny niemiecki pancerniak powitał nadbiegającego mu z pomocą polskiego sanitariusza. I naraz ten oficer, wyraźnie nie pasujący do tamtego towarzystwa. Mocował się z tymi wątpliwościami sam, wreszcie wypowiedział je głośno. - Po prostu są wśród nich również ludzie - stwierdziła matka. Ojciec chciał to jakoś skomentować, ale machnął ręką. Trzeba było kłaść się spać, bo skoro świt czekała ich przeprawa przez Wisłę po łukowym żelaznym moście, na który tyle dni patrzyli z tęsknotą, stojąc w strugach deszczu w kilometrowym ogonku. Potem wszystko odbyło się szybko. Ziewający żandarm ledwo spojrzał na ich przepustki i mruknął: 34 - Weiter!* Pod nogami zadudniły metalowe płyty mostu, a za ażurową balustradą płynęła brunatna woda wezbranej deszczami Wisły. Przygodny wóz zaprzężony w dwa silne konie podwiózł ich aż do spalonego do cna Zwolenia. Tu poczuli pierwszy powiew Grodźca, mimo że dzieliło ich od rodzinnej miejscowości jeszcze dwieście pięćdziesiąt kilometrów. W rowie pod spalonym miasteczkiem ojciec pierwszy dostrzegł znajome postacie. Pana Kowalczyka trudno było nie zauważyć, mierzył chyba ze dwa metry, był bardzo chudy i zawsze przygarbiony, a może skurczony, bo od lat cierpiał na reumatyzm. Pracował w księgowości kopalni "Grodziec". Jego żona, mała'szczupła brunetka, była Niemką z pochodzenia i Marka zawsze śmieszyła jej dziwna polska wymowa. - Żeby tego Hitlera święta ziemia pochłonęła - mówiła teraz swoją śmieszną polszczyzną zacietrzewiona pani Kowalczykowa. - Tyle nieszczęść ludzkich spowodował. Jako Niemka czuję się winna wobec Polaków. Jeszcze on kiedyś zapłaci za te krzywdy. Pan Kowalczyk uspokajał jak mógł swoją wzburzoną małżonkę. Rozmowa była krótka. Oni również nie wiedzieli, co się dzieje w Grodźcu, czy miasteczko zostało zniszczone w czasie działań. Wracali tam jak i rodzice Marka niepewni, co zastaną. Teraz jednak czekali na jakąś okazję, aby się zabrać na południe, w kierunku Iłży, gdzie mieli nadzieję zastać swoich kuzynów. Pożegnanie było serdeczne. Jeszcze tego samego dnia wieczorem Marek z rodzicami i babcią znalazł się w Radomiu - rozklekotana ciężarówka z drzewem podwiozła ich pod samo miasto. Tu trzeba było odczekać u znajomych dwa dni, aż stan zdrowia matki nieco się polepszy. Kończyła się pierwsza dekada października, było ciągle deszczowo i już bardzo zimno. Znajomi poradzili, aby iść rano na rogatki miasta i tam łapać jakiś środek lokomocji. Już jeżdżą polskie ciężarówki do Krakowa czy Częstochowy - zawsze lepiej czekać nawet pół dnia niż skazywać mamę na kilkudniowy marsz w tak fatalną pogodę. Stali więc w deszczu od rana, z wózkiem pełnym walizek i toreb na poboczu drogi i machali rękami, starając się zatrzymać rzadko przejeżdżające cywilne wozy. Ale te, załadowane ludźmi, przelatywały szybko, ochlapując ich błotem. Wreszcie gdy zwątpili już zupełnie i zaprzęgnięci w szelki wózka ruszyli pieszo z rogatek miasta, z cichym piskiem hamulców zatrzymała się szara furgonetka. - Hallo! Mutti! Wohin gehen Sie?** Z uchylonego okna przy kierowcy wyglądał młody Niemiec. Spod siodełkowatej wojskowej czapki patrzyły sympatyczne, niebieskie oczy. Czarny otok na czapce ze srebrną trupią czaszką i srebrne błyskawice SS na czarnej patce przy kołnierzu nic nie mówiły Markowi i jego najbliższym. Czas świadomości miał dopiero nadejść. * Dalej! ** Hallo! Mateczko! Dokąd pani idzie? 35 - Wir gehen nach Sosnowiec* - odrzekła babcia. - Das passt sehr gut. Wir fahren nach Katowitz. Bitte setzen Sie sich**. Mimo deszczu wyskoczy! z samochodu tylko w mundurze, otworzył od tyłu drzwi furgonetki, odgarnął na bok leżące tam dwa pistolety maszynowe, luźne magazynki i zapraszał ruchem ręki. Ojciec scyzorykiem poprzecinał w jednej chwili .sznurki troczące walizki na wózku, wrzucił bagaż do furgonetki, stłoczono się na walizkach, Niemiec zatrzasnął drzwiczki i samochód ruszył. Marek przez tylne okienko jeszcze długo widział zadarty w górę dyszel porzuconego na poboczu wózka, wiernego towarzysza ich wędrówki przez całą Polskę. Obaj Niemcy byli młodzi, weseli, jasnowłosi i niebieskoocy, śmiali się, żartowali, a do babci zwracali się per "Mutti". - Sie sind wie meine Mutti*** - stwierdził ten, który ich zaprosił do samochodu. - Widzisz, Zygmunt, jacy mili. A ty ciągle widzisz wśród nich samych morderców - mówiła babcia szeptem do ojca. - Jest wojna. Ich też zmobilizowali i każą im robić różne rzeczy, których sami z własnej woli by nie robili. Gdyby mój Edzio żył, byłby taki sam jak oni, wesoły, żwawy - szept babci umilkł w Cichym łkaniu. - Niech mama nie porównuje Edka z nimi - warknął cicho ojciec. Choć od wypadku wujka Edwarda minęło półtora roku, babcia ciągle jeszcze przeżywała jego tragiczną śmierć. Edek był jedynym z jej.dzieci, który wybrał karierę wojskową. Najpierw popróbował w artylerii - skończył podchorążówkę we Włodzimierzu Wołyńskim - ale gdy tylko dostał pierwszą gwiazdkę, przerzucił się do lotnictwa. Przeszkolony w Dęblinie znalazł się w eskadrze myśliwskiej czwartego pułku lotniczego w Toruniu. I właśnie półtora roku temu, w lutym 1938 roku, na międzydywizyjnych manewrach samolot wujka runął na ziemię. Od tej chwili każdy młody człowiek, którego zobaczyła babcia, przypominał jej zmarłego syna. Monotonny szum silnika, deszczowa pogoda, zmęczenie podziałały usypiająco. Obudziły ich radosne pokrzykiwania Niemców. Samochód ostro hamował w środku wsi. Przed chałupą sołtysa dostojnie stąpały dorodne białe gęsi. - Ganse! Ganse! - krzyczeli Niemcy. Wyskoczyli z samochodu obaj równocześnie. - Wieviel kosten die? - pytali przestraszoną niewiastę, która wyjrzała z chałupy. - Oni pytają, ile kosztuje gęś - przetłumaczył ojciec. - Dziesięć złotych - odkrzyknęła niewiasta. - Sehr gut - ucieszyli się Niemcy. Dwie gęsi to dwadzieścia złotych czyli dziesięć marek. Jak na komendę obaj jednocześnie odpięli kabury pistoletów, zarepetowali * Idziemy do Sosnowca. ** To się dobrze składa. My jedziemy do Katowic. Proszę siadać. *** Pani jest jak moja mama. 36 parabelki i rozpoczęli kanonadę. Przerażone gęsi z głośnym gęganiem prysnęły w górę, tylko dwie brocząc obficie krwią trzepotały się w błocie. Niemcy dobili białe ptaki bliskimi strzałami, potem wręczyli przerażonej gospodyni dziesięciomarkowy banknot. - Płacą, a nie rabują - zauważyła babcia. - Ale ile płacą. Jeszcze półtora miesiąca temu jedna nasza złotówka to były dwie marki. A dziś już przeliczają dwa złote za markę. Czterokrotnie zaniżyli cenę tych gęsi - odpowiedział jej ojciec. Rozbawieni Niemcy wrzucili dobite ptaki do samochodu i już mieli odjeżdżać, gdy naraz jeden z nich dostrzegł na ścianie chałupy owalną emaliowaną tablicę z białym orłem na czerwonym tle, a pod spodem napis "Sołtys". Natychmiast spoważnieli, zamilkli, w oczach pojawiła się chłodna czujność, jeden z nich z kieszeni wyjął małą książeczkę, chwilę ją kartkował. Widać jednak w podręcznym słowniku nie znalazł słowa sołtys, bo zapytał ojca, co to oznacza. - Dorfschulze. Wyjaśnienie wyraźnie uspokoiło Niemców. Jeszcze raz sięgnęli do kabur, nim ktokolwiek się zorientował, wymierzyli do tablicy i dwoma pociskami odstrzelili ją od chałupy. Metalowa tablica sypiąc wokoło skrami białej i czerwonej emalii z głuchym brzękiem spadła i potoczyła się po ziemi. - Boże! Do naszego orła strzelają - wyszeptała przerażona babcia. - A tak miło wyglądali. - A mama ich z Edkiem porównywała - nie mógł się powstrzymać od uszczypliwości ojciec. - Gdyby nie wy, nie wsiadłbym więcej do tego samochodu. - Ale masz chorą żonę i dziecko - ucięła dyskusję babcia. Niemcy tymczasem pokancerowaną tablicę rzucili na pokrwawione, stygnące gęsi rechocąc: - Gęś do gęsi. Zatrzasnęli drzwi i samochód ruszył w dalszą drogę. Po tym incydencie sen odleciał bezpowrotnie. W mrocznym wnętrzu samochodu Marek odszukał postrzelanego orła. Chwilę przyglądał się odpryśniętej emalii, a potem powolnym ruchem odgarnął papier jednej z paczek z żywnością i wepchnął tam godło. Gdy podnosił oczy, zobaczył, że obserwuje go ojciec, który natychmiast umknął wzrokiem, tylko opuszczony kącik ust w nikłym uśmiechu powiedział Markowi, że ojciec nie tylko widział, ale zaakceptował. W Będzinie Niemcy wysadzili ichjeszcze za dnia. Marek sam wytaskał paczkę z żywnością i ściskał ją kurczowo do chwili, gdy samochód odjechał. Dopiero wtedy odetchnął i wepchnął owalną tablicę z orłem jeszcze głębiej. Kościółek na Górze Świętej Doroty stał jak dawniej, widać go było z daleka. Trzy kominy grodzieckiej kopalni także trwały, dymiły nawet, tylko na szczycie najwyższego łopotała olbrzymia czerwona flaga z białym kołem w środku i czarnym złamanym krzyżem. Będzin był jak wyludniony. Ludzie pomykali szybko pod ścianami domów i zaraz znikali. W powietrzu wisiał dziwny, nieuchwytny, dławiący nastrój. To 37 był strach. Prawie wszyscy, których Marek widział na ulicach mieli na lewym ramieniu opaskę z niebieską sześcioramienną gwiazdą. To byli Żydzi. O tym że Będzin był miastem, gdzie prawie dziewięćdziesiąt procent mieszkańców stanowili Żydzi - Marek wiedział od urodzenia. Ale co go to obchodziło^ Ile razy jechał z matką do Będzina na zakupy, w żydowskich sklepach byli lepiej obsłużeni; uprzejmiej, towar w większym wyborze lutargowac można było więcej. Ciotka miała wiele koleżanek Żydówek i nikomu to me prze- Z Jeżeli Żydzi byli przed wojną zauważalni, o ile się wyróżniali, działo się tak dlatego, że sami chcieli się wyróżniać. Nosilijedwabne chałaty, jarmułki, pejsy, specjalnie przystrzyżone brody. . . . . Teraz wyróżniono ich niemieckim zarządzeniem adminis racyjnym Zyd bez opaski mógł być zastrzelony przez każdego Niemca. W sklepach żydowskich powybijano szyby, na nielicznych, nieżydowskich, Niemcy kazali wywiesić napisy: "Arisch - Firma chrześcijańska". Nastrój grozy zaczął się tu już w trzecim dniu wojny, gdy wkraczające wojska hitlerowskie prosto z marszu zaszarżowały czołgami na żydowskie małe domki przylepione do wzgórza podzamcza: Przerażonych, krzyczących pędzono przed czołgami aż pod zamkowe wzgórze, aż pod obronny mur otaczający kościół. I kto wie, jaki byłby koniec tych ludzi, gdyby proboszcz parafii nie kazał otworzyć potężnych wrót w murze. Tego wszystkiego dowiedzieli się od przygodnego znajomego w drodze z Będzina do Grodźca. Wynajęty chłop z furą wiózł ich bagaże i opowiadał. Zagłębie, które przed wojną było częścią województwa kieleckiego zostało wcielone teraz do Rzeszy. Tak jak Śląsk, Poznańskie, Pomorze. Ale dziwne to było wcielenie, bo między przyłączonym Śląskiem a Rzeszą granicy nie ma żadnej, podczas gdy między przyłączonym Zagłębiem a Śląskiem został utworzony kordon ochronny, przebiegający między innymi zaraz za Grodzcem, wzdłuż rzeki Brynicy. . . - A co z pozostałymi ziemiami Polski? - pytał ojciec. .,,,,. - Z województwa krakowskiego, kieleckiego, warszawskiego i lubelskiego ma powstać Generalna Gubernia. Granica między Rzeszą, czyli Zagłębiem przyłączonym do Rzeszy, a GG ma przebiegać koło Myszkowa. 4 _ Czyli już nas porozdzielali. Chcą z nas zrobić Niemców - zastanawiał się ojciec. - A co na to zagranica? Jak rząd Sikorskiego? Co mówi radio? - Ciszej - syknął chłop. Obejrzał się trwożnie, ale doko a nie było nikogo - Zapomnij pan o jakimkolwiek rządzie, jakimkolwiek Sikorskim. A radio? ^Na^ło^mijanego akurat gospodarstwa wisiał żółty plakat z czarnym orłem o rozpostartych skrzydłach, który w szponach trzymał otoczoną laurowym wieńcem swastykę. Plakat był podzielony na dwie części -lewa, niemiecka była zatytułowana "Bekanntmachung", prawa, polska "Obwieszczenie . Z treści wynikało, że trzy dni temu minął termin oddawania wszelkich radioodbiorników i urządzeń odbiorczo-nadawczych oraz aparatów fotograficznych przez ludność narodowości nieniemieckiej. Odtąd posiadanie radia czy aparatu 38 fotograficznego, słuchanie wiadomości, rozpowszechnianie ich, robienie zdjęć karane będzie śmiercią bez sądu. Zrozumieli, że choć z Grodźca wyszli półtora miesiąca temu, trzeba się od nowa nauczyć tu żyć. Grodziec zastali nie zniszczony, mieszkanie nie ruszone, tylko kupione przez mamę w końcu sierpnia wspaniałe gruszki, ułożone w tapczanie do dojrzenia - dojrzały tak dokładnie, że przeciekły na podłogę. Sokolnię, czyli dom, gdzie miały swoje siedziby przed wojną różne organizacje społeczne i sportowe, gdzie była harcówka, zajmowały jakieś formacje wojskowe, posterunek policji granatowej zamieniono na komendę żandarmerii. Żandarmi byli młodzi i mówili świetnie po polsku, bili w zęby tak, że jednym ciosem łamali szczęki. A bili wyjątkowo chętnie. Fama mówiła, że pochodzili zza Brynicy. Pierwszym, który zapoznał się z ich umiejętnościami bokserskimi, był rówieśnik Marka z tego samego podwórka, Wiesiek Wartak. Żandarm bagnetem wypruł mu niebieski otok z gimnazjalnej czapki, oberwał metalowe guziki wraz z materiałem, a potem tak sprał, że chłopak przez tydzień chodził z krwawymi wylewami pod oczyma. Wrócili z wędrówki w Lubelskie również państwo Larscy i zaraz na podwórku zrobiło się wesoło. Matka we własnym mieszkaniu szybko odzyskała siły. W trzy dni po przyjeździe dom nabrał życia. A okazało się to bardzo potrzebne. Pod koniec października, wieczorem, ktoś zapukał do drzwi. Marek raz już widział tego przybysza, gdy był jeszcze bardzo mały. Kolega ojca ze studiów, inżynier spod Mikołowa, uciekał teraz ze Śląska i potrzebował pomocy. Po kolacji, gdy omówiono wiele codziennych spraw, Marek opowiedział, jak to żandarm-Ślązak zmaltretował Wieśka Wartaka. - A skąd ty, Marku, wiesz, że ten żandarm to jest Ślązak? - zapytał gość. - Bo jest z Siemianowic, mówi po polsku. - To nic nie znaczy. Na Śląsku przed wojną mieszkało wielu Niemców. Mieli swoje organizacje młodzieżowe i sportowe, swoje gazety, ba, swoich przedstawicieli w polskim senacie. To oni byli zalążkiem hitlerowskiego wywiadu i dywersji. To oni strzelali naszym żołnierzom w plecy, gdy ci wycofywali się ze Śląska. To ich tu teraz przysłano, aby pogłębić antagonizm między Za-głębiakami a Ślązakami. A Ślązacy? Są przede wszystkim nieufni. Tego ich nauczyła historia. Ja nie jestem Ślązakiem, ale poznałem ich dobrze. I lubię ich. Gdy byli pod zaborem pruskim, trzy razy poszli do powstania po pierwszej wojnie, by pozostać w Polsce. Gdy ich dziesięć i pięć lat temu pytano, czy są Niemcami, czy Polakami, odpowiadali: "My Ślązacy". Nasze władze uważały, że jest to wyraz sympatii dla Niemiec. I teraz okazuje się, że gdy przyszli Niemcy, Ślązacy nie chcą przyjmować obywatelstwa niemieckiego, a gdy dostają powołanie do Wehrmachtu, uciekają. Naturalnie nie wszyscy, są i odszczepieńcy, ale tacy są w każdym społeczeństwie. I tu zaczął opowiadać o katowickich harcerzach, którzy walczyli do ostat- 39 Tam ich rozwścieczeni Niemcy wyum mv- Tego wieczora Marek długo me mógł z" . , ojciec rozpoczął życie w Zagłębiu powoli ^"^^^^^^???-?? przed pracę w kopalni, ale na innym mz P^fJ"^ p-erwszy dzień Marek będzie Wszystkimi Świętymi zaczęły się zajęcia w szkole, ner ? chyba długo pamiętał. , ,. ? nrzed 6smą na podwórku, pod *5???? ?&& S& "~ -r ?A po,era w milczeniu udali się do klas. j,:q"h ? edwo usiedli w ławkach, otwo- Ten dzień obfitował w dalsze .^podziankb LedW0baczył, otworzył szeroko rzyłysicdrzwiiwesz" oczy w bezgranicznym zdziwieniu, cyidip tygodni na jakże odmieniona od tamtego "?? granatowa spód- środku. , .' ...:. -rQ "o,1r-7vriplke widzieli po raz pierwszy. Klasa stała ciekawa, ?? ?^^?'?^?, stanęła na Kowalczykowa zaś położyła ^"^^Ł siebie, krzyknęła baczność twarzą do nich i naraz, wyrzucając prawą rękę prz piskliwie: - Heil Hitler! . . . zimnvm wzrokiem, zaciskając usta Klasa milczała. Nauczycielka mierzyła ich zimnym w w wąską szparkę. " ???? ipwze ałośniei i jeszcze piskliwiej. - Heil Hitler' - wrzasnęła po raz drugi jeszcze giosm j j zawsze. Polska się skończyła ? mgdy f"f"e. ?°(tm)"°'?????1?),? kazd, zwrot smieszn, polszczyzna, a potem przeczla na mc(tm)* a*euGCŁd! Deutsch-uderzeniem dziennika o stół. - Hier isi l"cu land! • ? ? -? "??? 4ie od tablicy i spadł na podłogę, a Kowal- Po chwili wszedł blady kierownik, chciał wierzyć. A potem rzekł. 40 - Ze też taki plugawiec przez tyle lat żarł polski chleb i nigdy się nim nie udławił. Nazajutrz znów stali przed godziną ósmą pod pustym masztem. Ale tego dnia lekcji też nie było. Natomiast kilka klas popędzono na dworskie, przyprószone już śniegiem pole, do zbierania nie wykopanych dotąd buraków. Kowalczykowa, zauważywszy milczącą demonstrację młodzieży przed masztem, spowodowała, że idący do pracy zbierali się nie na terenie szkoły, a już bezpośrednio na dworskim polu. Naukę ograniczono do kilku godzin w tygodniu, resztę czasu zajmowało im wyrywanie z błota buraków. Któryś z chłopaków podpatrzył w dzienniku, że nowa pani pisze swoje nazwisko tak jakoś dziwnie - Ko-valtschick. Niemcy wprowadzali coraz to nowe surowe zarządzenia. Od zmierzchu do świtu obowiązywało kompletne zaciemnienie. Uliczne latarnie wyposażono w specjalne kaptury z wąską szczeliną dającą strużkę światła skierowaną prosto w dół. Samochody miały takie same cienkie szparki w obydwu reflektorach. W oknach mieszkań w ciągu dwudziestu czterech godzin zawisnąć miały rolety z czarnego papieru - trzeba przyznać, że sklepy zaopatrzono w odpowiednią jego ilość. Kilka rodzin, które zlekceważyły zarządzenie, lub też wykonały roboty niezbyt dokładnie, przekonano bardzo szybko, że to nie żarty - patrole żandarmerii strzelały bez ostrzeżeń, były wypadki zranienia. Nadszedł dzień Wszystkich Świętych, pierwszy w okupowanej Polsce. Marek z babcią, rodzicami, bliską i dalszą rodziną od rana już tkwili przy szarym grobowcu wujka Edka. Mogiła ta zajmowała centralne miejsce grodzieckiego cmentarza i dzięki kilkumetrowemu krzyżowi z lotniczych śmigieł była widoczna z każdego jego punktu. Marek ze zdumieniem zobaczył, że zaczynają tu przychodzić ludzie zupełnie nieznani. Kładli wiązanki, zapalali świeczki, modlili się i odchodzili. Pod wieczór mogiłę wujka pokrywał stos kwiatów, a dokoła paliły się liczne światła. I naraz zrozumiał. W Grodźcu były setki rodzin, których najbliżsi - synowie, bracia, ojcowie, nie wrócili jeszcze z wojny czy ucieczki. Nie dali znaku życia, nie wiadomo było, gdzie są, czy uniknęli niewoli. A grób wujka był mogiłą polskiego oficera, którego trumnę jeszcze tak niedawno odprowadzał tu cały Grodziec. Ten kilometrowy kondukt, trumna na lawecie działa, kompania honorowa lotników i artylerii, księża kapelani pułkowi, kwiaty zrzucone z samolotu nad otwartą mogiłą, wszystko to pozostało w pamięci ludzi jako coś bardzo polskiego. Ten grób stał się symbolem. Niepewni losów swoich najbliższych, tu przynosili kwiaty, światła, modlitwy. Pozostało już, niestety, tradycją, że wielogodzinny pobyt na cmentarzu Marek zawsze przypłacał przeziębieniem. Tak było i tym razem. Zresztą Marek wcale się tym nie martwił. Opatulony w koc zaraz po przyjściu z cmentarza, napojony przez mamę gorącą herbatą z sokiem malinowym "na poty", sięgał po pierwszy tom "Ogniem i mieczem". Trylogię czytał już trzeci raz - zawsze zaczynał w pierwszolistopadowy wieczór, a kończył gdzieś przed Bożym Narodzeniem. W okresie tych dwóch miesięcy na plan dalszy schodziły cotygodniowe zeszyty z przygodami Buffalo Billa czy Ken Maynarda, nawet "Winne- 41 tou" czy "Skarb w Srebrnym Jeziorze" leżały spokojnie napo ce. Z wciąż jednakowym napięciem przeżywał przygody Skrzetuskiego na Dzikich Polach. Tym razem choroba Marka została przerwana pierwszą walką z Niemcami. Walką o polską książkę W dwa dni chyba po Wszystkich Świętych do drzwi domu zastukał wystraszony pan Woźniak. Musiał się z ojcem naradzie w pilnej sprawie. Chodziło o bibliotekę. . , ' c , , . Przed wojną oiciec Marka był prezesem Polskiej Macierzy Szkolne w Grodźcu. Macierz miała największą w osadzie bibliotekę i wypożyczalnię liczącą ponad dwadzieścia tysięcy tomów. I oto gdy tylko Niemcy weszli do Grodźca i w Sokolni zaczęli zakwaterowywać swoje formacje wojskowe, zażądali uprzątnięcia książek z trzech wielkich pokoi. Pan Woźniak, przedwojenny bibliotekarz, przy pomocy harcerzy wyniósł w ciągu kilku godzin książki do piwnic. Teraz wezwano pana Woźniaka po raz drugi. W najbliższą niedzielę Niemcy obchodzić będą inaugurację roku pracy gro- dzieckiej organizacji Hitler Jugend. Zrzeszała ona zaledwie kilkunastu młokosów, jeszcze nie rozwinęła skrzydeł, i dlatego też postanowiono zrobić otwarcie z wielką paradą. Punktem kulminacyjnym uroczystości miało byc palenie polskiej biblioteki. Nie było czasu do stracenia. Przez kilka nocy pan Woźniak ze swymi znajomymi, ojciec z Markiem Wieśkiem Wartakiem i Wojtkiem Larskim siedzieli w piwnicach pod Sokolnia wybierali co cenniejsze książki i w teczkach, a także pod warstwą węgla na małym ręcznym wózku, pod osłoną nocy wywozili do prywatnych mieszkań dzieła Sienkiewicza, Żeromskiego, Konopnickiej. Aie kilkanaście tysięcy książek Hitler Jugend spaliła na wielkim stosie. Ojciec Marka i on sam przeżyli to bardzo. Biblioteka była stworzona ze zbiorek czytelników z całego Grodźca. , - _, , , , . o • Gdy po przedłużającej się wciąż chorobie Marek wrócił do szkoły, zbieranie buraków trwało nadal. t . • Wq Dzień Jedenastego Listopada przeszedł w Grodzcu w pełnym napięciu. Na porannej mszy ktoś zaintonował "Boże coś Polskę" i cały kościół grzmiał pieśnią, aż szyby drżały. Na jednym z silosów cementowni dostrzeżono rano biało-czerwona flagę • , i Reakcji ze strony Niemców na razie nie było. Skończyła się natomiast^ szkoła. Nie wiadomo, czy była to represja za chóralny śpiew i flagę, czy może zbiór buraków na polach majątku Ciechanowskich, zajętego teraz przez Niemców, skończył się? . Uznano, że dzieci umieją już tyle, ile umieć powinny - i szkoły zamknięto. Mieszkaniec podbitego kraju, o ile nie był Niemcem, powinien umieć się podpisać, liczyć do stu a sztukę czytania opanować tylko do tego stopnia, aby przeczytać niemieckie zarządzenie. A w szóstej klasie umieli przecież o wiele więcej. '. . . Tego samego dnia ojciec zadecydował, że Marek będzie się uczył dalej. Chłopiec początkowo żachnął się. - Będzie ci udzielała lekcji panna Owczyńska - poinformował ojciec z lekkim uśmiechem. 42 Marek umilkł spiekłszy solidnego raka. Panna Owczyńska, tegoroczna maturzystka, była bowiem najzgrabniejszą i najładniejszą panną w Grodźcu. A Marek, który dość często zmieniał swoje sympatie, dwie miał stałe. Nr 1 to była Jadwiga Smosarska - najsławniejsza polska gwiazda filmowa, nr 2 - panna Dwczyńska. Lekcje miały się zacząć za tydzień. Tymczasem Niemcy z każdym dniem wprowadzali w życie nowe zarządzenia. Znikijęły polskie nazwy ulic, zastąpiły je tabliczki pisane gotykiem, różne "Poststrasse", "Tscheladzerstrasse", "Beuthenstrasse". Pewnego dnia mieszkańcy Zagłębia dowiedzieli się, że nie ma już Będzina, jest Bendsburg, zamiast Sosnowca - Sosnowitz itd. Wprowadzono kartki żywnościowe. Racje były głodowe: kilkudekowe porcje masła czy margaryny na tydzień, skąpo chleba. Początkowo ludzie nie przejmowali się tym zbytnio, bo każdy jeszcze miał jakieś zapasy. Sądzono, że do wiosny się przetrzyma, a na wiosnę, wiadomo - Niemców diabli wezmą, bo "im słonko wyżej, tym Sikorski bliżej". Ale na razie słonko było nisko, Sikorski daleko, a kartki żywnościowe pozostawały przykrym faktem. Równocześnie koło posterunku żandarmerii, w lokalach zagarniętych Polakom, otwarto dwa sklepy Meinla i Woolvortha, w których przez wielkie szyby widać było góry olbrzymich jak piłki pomarańcz, okazałe kiście bananów, od aromatu kawy dostawało się zawrotów głowy, a szynki, schaby i polędwice... Niemcy, którzy przyjeżdżali z Rzeszy, byli zaskoczeni zaopatrzeniem tutejszych sklepów. Ale też sklep Meinla na terenach z przewagą ludności polskiej miał jeszcze dodatkowe zadanie do spełnienia - miał kusić dobrobytem i zachęcać do zmiany obywatelstwa. Na drzwiach wisiał napis "Nur fur Deutsche". Tak więc na tej samej ulicy stały od świtu długie ogonki zziębniętych Polaków po piętnaście deka buraczanej marmolady dawanej raz na tydzień, a naprzeciw przedstawiciele narodu panów kupowali kilogramami pomarańcze. Nadeszła Barbórka, dzień patronki górników - od dziesiątków lat na całym Śląsku i w Zagłębiu obchodzony bardzo uroczyście. Marek pamiętał tamte, przedwojenne Barbórki. Od wczesnego rana ulicami Grodźca maszerowały dwie, ciągle współzawodniczące z sobą, orkiestry. Obie w czarnych, górniczych mundurach. Różniły je tylko pióropusze na czapkach - orkiestra z cementowni miała pióra amarantowe, kopalniana białe. Obie niejednokrotnie gościły w finałach ogólnopolskich konkursów orkiestr dętych. Oczywiście Pekin był za "białymi". Marek pamiętał, że gdy trzeba było bardzo dopiec solvayowcom, brał z chłopakami połówki cytryn i maszerując przed orkiestrą amarantowych lizali kwaśne owoce. "Dmuchacze" solvayowscy, ci od trąb, trąbek i fletów, zapluwali instrumenty. Z biegiem czasu stworzyli oni ze swych nastoletnich zwolenników ochronę, która szła przed orkiestrą i próbowała przepędzić liżących cytryny. Wtedy też dochodziło do bójek. Do najbardziej uroczystych momentów Barbórki zaliczano ten, w którym w pochodzie górników do kościoła maszerował sztandar Grodzieckiego Towarzystwa Kopalń Węgla i Zakładów Przemysłowych. Sztandar olbrzym - ze świętą Barbarą na jednym polu i srebrnymi młotkami w zielonym tle na drugim. 43 Wyniesiony wysoko płynął majestatycznie w tłumie. Drzewce jego mierzyło ponad dziesięć metrów i niosło go pięciu ludzi. Był jeszcze szósty człowiek - szedł przed wszystkimi i sygnalizował zbliżanie się do przewodów elektrycznych. Wtedy pochód zatrzymywał się, sztandar opuszczano i przenoszono pod przeszkodą. Niesiono go w pochodach tylko trzy razy w roku - na trzeciego maja, jedenastego listopada i właśnie na Barbórkę. W tym dniu, co roku, kopalnia była po południu otwarta dla rodzin górników. Zjeżdżali więc wszyscy trzysta metrów pod ziemię i zwiedzali czarne korytarze, urobiska, karmili cukrem półoślepłe konie. Zjeżdżał tam też wielokrotnie Marek z ojcem. Wieczorem zaś był bal w Sali Zbornej, a bawiono się tak wesoło, że, zdarzało się, dyrektor naczelny roznosił bigos we własnym cylindrze. Tego pierwszego, okupacyjnego roku Barbórka przeszła niby zwyczajny dzień, szary jak inne. Jedynym wydarzeniem była wiadomość, że syn kapelmistrza orkiestry solvayowskiej stał się klientem sklepu Meinla. Marek się zdziwił, że go to tak zabolało. Zrozumiał, że orkiestrowe spory oiali-amarantowi przestały się liczyć. Po prostu ubył Polak - i to było straszne. Uruchomiono nową linię autobusową. Z Będzina do Bytomia - a raczej z Bendsburga do Beuthen - kilka razy dziennie jeździły wielkie, czerwone, luksusowe auta pocztowe, także "Nur fur Deutsche". A co znaczyło pomylić się lub zignorować ten zakaz, przekonała się raz sąsiadka babci, która chciała przechytrzyć Niemców i wsiadła do tego czerwonego autobusu. Pokrwawioną i skopaną przez kierowcę, wyrzuconą w biegu, ludzie wyciągnęli z zaspy. Tuż przed Bożym Narodzeniem Marek z Wojtkiem Larskim wracając z Grodźca na Pekin byli świadkami poniżającego widowiska. Koło restauracji, na centralnej ulicy, chłopcy dostrzegli szkolnego katechetę i dwóch żandarmów. Katechety tego Marek nie lubił, była to zadawniona szkolna sprawa. I oto teraz patrzył, jak dwóch wypasionych młodych żandarmów, pokazując księdzu przelatujący samolot z czarnym krzyżem na skrzydłach, pyta po polsku: - Powiedz, księżulku, czyj to samolot leci? - Niemiecki - odpowiedział pobladły ksiądz. Pierwszy cios zabarwił nos katechety na czerwono. - Czyj? - pytał żandarm. - Niemiecki. Drugi cios rzucił księdza na kolana. - Powiedz "Tiasz", bo wyplujesz zęby - doradzał żandarm. - Więc czyj to samolot? - pytał pierwszy. - Niemiecki. Bili na zmianę, a pochylony nad okrwawionym śniegiem ksiądz powtarzał coraz ciszej: - Niemiecki! - Niemiecki! - Niemiecki! 44 Wreszcie zmęczony żandarm odciągnął swego również zziajanego kolegę mówiąc: - Chodź, to polskie bydlę niczego nie rozumie. Ludzie powlekli omdlałego księdza na plebanię. Od tego dnia Marek wpisał go bardzo wysoko na swoją prywatną listę bohaterstwa. Nie wszyscy byli jednak tacy jak ksiądz. Pierwszy, którego Marek wtedy zapamiętał, to ojciec Siekiery, ich szkolnego kolegi. Kopalniany złodziejaszek dostał naraz czyjeś ładnie urządzone mieszkanie, zaczął chodzić z teczką, w tyrolskim kapeluszu i głośno "hajlować" Niemcom. Nazywał się teraz "Zikera" i często bywał w sklepach Meinla i Woolvortha. Święta zapowiadały się bardzo chude. Zapasy sprzed września wyczerpywały się. Niemcy zagęścili straże na granicy między GG a Rzeszą, żaden przemytnik ani szmugler z Guberni, gdzie było o żywność trochę łatwiej, nie przyniósł ani kilograma słoniny czy rąbanki. W wigilię cała rodzina zebrała się w domu Marka. Przyszła babcia, ciotka i wujek Czesiek, inżynier leśnik, który wrócił niedawno z tułaczki i dzięki dobrej znajomości niemieckiego pracował od dwóch tygodni w cementowni "Solvay". Na kilka dni przed wigilią starsi koledzy Marka z kilku sąsiednich podwórek zbierali się na tajne narady przygotowując się do herodów. Był to zwyczaj stary, w Zagłębiu od dawna kultywowany, ale Herody chodziły zawsze koło Trzech Króli. Tym razem chłopcy postanowili chodzić z przebierańcami w wigilię. Może o tej zmianie zadecydował i moment praktyczny. Święta u wszystkich zapowiadały się bardzo biednie, a kolędników zgodnie ze zwyczajem należało obdarować zarówno drobnymi pieniężnymi datkami, jak i darami w naturze. Herody mieli więc nadzieję na wzbogacenie swojego bardzo skromnego stołu świątecznego. ? u Marka wigilia zapowiadała się skromnie. Tradycyjnie było siano pod obrusem i opłatek, i jedno puste nakrycie dla tego, kto w drodze, które tej wigilii nabrało specjalnego znaczenia. Marek od rana ubierał choinkę. W ciągu dwóch miesięcy poprzedzających święta obok czytania "Trylogii" każdą wolną chwilę poświęcał na robienie zabawek. Bo w ich domu nie uznawało się szklanych cacek. Wszystkie ozdoby były wykonywane własnoręcznie, z papieru, słomki, orzechów, wydmuszek, koralików. I jeżeli coś w tym dniu było nie zmienione, takie jak przed wojną, to właśnie ta choinka. Ale Marek wprowadził jedną innowację. Zamiast szklanego szpica na szczycie umocował owalną tablicę z sołtysowej chałupy - postrzelanego przez Niemców orła. Wszyscy siedzieli przy stole ze ściśniętymi gardłami. Nawet tej skromnej wieczerzy nikt nie potrafił przełknąć. Naraz na klatce schodowej zrobiło się gwarno i buchnęła kolęda: "Lulajże Jezuniu..." Drzwi wszystkich mieszkań otwarły się i sąsiedzi wylegli na korytarz, by obejrzeć Herodów. A ci śpiewali z całej duszy, nawet nie bardzo fałszując. Po kolędzie odegrali małe jasełkowe przedstawienie, potem diabeł z czarnym dwumetrowym ogonem ganiał wszystkie dzieci po dwóch piętrach kamienicy, 45 wywołując popłoch, piski i śmiechy. Posypały się monety do podstawionych czapek. I wtedy wystąpił Herod - Tadek Kantorski. Z powrotem ożywiony (choć przed chwilą przecież śmierć skróciła go o głowę) tak powiedział: - Wiemy, że tu mieszkają sami prawdziwi Polacy, więc wam coś naszego ispiewamy. , .. Jak dyrygent podniósł w górę brudny palec, a gdy go zawadiacko opuścił, chór ryknął: Przybieżeli do Woolvortha szmuglerze, Potrzaskali Woolvorthowi talerze, Chwała na wysokości, Polak ogryza kości, A boczek Fur Deutsche. Śmiech poszedł duży po całej klatce, zrobiło się jakoś raźniej, weselą,^częto przywoływać chłopców, aby się z nimi podzielić skromnym wigilijnym damem, ale sprytny Kantorski tak powiedział: , . - Jak wam jeszcze jedną kolędę zaśpiewamy, to dacie więcej. I znów opuścił palec, a chłopcy ryczeli: Dzisiaj w Londynie, dzisiaj w Londynie Wesoła nowina, Tysiąc bombowców, tysiąc bombowców Leci do Berlina. Berlin się wali, Hamburg się pali, Hitler z Goringiem w kalesony wali, Na golca biegali, Anglii wygrażali, Dcutschland kaputt, Ogłaszali. Ściskano przebierańców, całowano, nie bacząc, że cały ich strój - to sadza na twarzy, obdarowano sowicie. .',"'•' t • "u "^tr^ch i Gdy wreszcie Herody odeszły, powrócono do choinek w ^fh (tm)fro^h po kilku kieliszkach popłynęły "Wojenki, wojenki" "Roz(tm)W> >? ge_ szyldwacha", "Pierwsze Brygady", słowem, cały bukiet polskich piesn patno tycznych i wojennych. Ta wigilia wywarła na Marku mezatarte wazen e, a gdy opowiedział wujkowi Cześkowi historię orła ze szczytu choinki, wuj, kawał tWS2°tSSŁStSLt ostra. Do mrozów trzymających od połowy grudnia dołączyły teraz śnieżyce. Niemcy ograniczali P^^^J^ dla pracowników kopalni. W domach było zimno. Skąpe wiadomos ci ? to e od czasu do czasu docierały do Zagłębia, mówiły, ze gdzie indziej"rtjeszcze gorzej. Najbardziej cierpiała Warszawa. Mozę me z głodu, bo w GG ograniczę nia żywnoYcowe były mniej odczuwalne, do stolica, zawsze dc- wieziono^na "czarny rynek" nielegalnie utłuczonego świniaka. Ale najgorszy by mroź. Warszawa w czasie czterech tygodni bombardowania a pot em oblężeni a stra ciła masę domów i ponad połowę szyb w oknach. Połatane byle jak, dyktą, tekturą, kocami, jako tako chroniły w jesieni, ale zimą. 46 1940 Gdzieś po Nowym Roku babcię odwiedził nowy niemiecki burmistrz Grodźca. Chłopisko wielkie, rudawe, z czupryną po prusku wysoko podstrzy-żoną. Marek był wtedy u babci i stał się przypadkowym świadkiem ważnej dla życia całej rodziny rozmowy. Dla burmistrza sprawa wyglądała prosto: W Grodźcu jest coraz więcej Niemców, którzy albo przyjechali tu z Rzeszy, albo przeniesieni zostali z krajów nadbałtyckich czy też Besarabii. Jest też już coraz więcej reichs i volksdeuts- chów. Nie ma jednak wśród nich ani lekarza, ani akuszerki. A młodzi Niemcy rodzą się prawie codziennie. Polka zaś nie może odbierać niemieckich dzieci. Pierwsza ręka, która dotyka nowo narodzonego przedstawiciela rasy panów, nie może być ręką polską - niewolniczą. - Pani ojciec, Frau Hebame, był Niemcem. My to wiemy. W pani żyłach płynie nasza niemiecka krew. Czas z tego wyciągnąć wnioski. Ta krew się w pani wcześniej czy później odezwie. Więc po co czekać? Wstał, podszedł do kuchni, uchylił pokrywkę z garnka. - Co pani je? Kartofle w łupinach? Czy to nie wstyd? Pani, fachowiec z tyloletnią praktyką? Jest pani również krawcową. A my krawcowej Niemki też nie mamy. Czy pani wie, jaka przed panią kariera? Kusił, roztaczał miraże meinlowskich sklepów, zielonych volksdeutschow-skich kartek żywnościowych, przywilejów. Babcia słuchała spokojnie, a gdy skończył, wstała, podeszła do etażerki, wyciągnęła wielki album oprawiony w brązową skórę i bez słowa położyła go na stole przed burmistrzem. Ten, nieco zaskoczony, otworzył album i na pierwszej stronie przeczytał złoconą dedykację: "Matce i Rodzinie śp. porucznika obserwatora Edwarda - dowódca pułku i koledzy". A dalej były zdjęcia z manewrów w powietrzu i na ziemi, a pod koniec utrwalony na fotografiach pogrzeb i ten toruński, i ten grodziecki. Niemiec oglądał album w milczeniu, karta za kartą. A gdy skończył, powiedział: - To był syn? - Tak. - Czy zginął w walce z nami? - Nie, zginął na półtora roku przed wojną. - No widzi pani - powiedział z nagłym ożywieniem. - Nie ma między nami przelanej krwi. - Gdyby wtedy nie zginął, walczyłby z wami i może zginąłby we wrześniu. A gdyby przeżył i uniknął niewoli, walczyłby z wami tam - babcia pokazała brodą w kierunku okna, a okno wychodziło na zachód. - Tam? - zakpił Niemiec. - We Francji? Porozmawiajmy poważnie. Te żabojady to żaden przeciwnik. Niech tylko się trochę ociepli, zrobimy i z nimi 47 porządek. No, ale trudno. Pani jest uparta. Radzę przemyśleć moje propozycje. Jeżeli się pani zdecyduje, drogę do mnie pani zna. Gdy wyszedł, babcia w milczeniu, długo oglądała album wujka. Z tą niemieckością pradziadka to było pół prawdy. Pochodził ze zniemczałej śląskiej rodziny o polskim nazwisku i zachowanej, choć nieco zapomnianej, polskiej mowie. W czasie wojny francusko-pruskiej dosłużył się stopnia podoficerskiego i medalu, więc po demobilizacji zaproponowano mu posadę majstra w cementowni "Grodziec". Tam wśród wielu robotnic pracowała prababka - Katarzyna. Młody przystojny majster czasem dość obcesowo sobie żartował z dziewczynami, spróbował więc swej metody z Katarzyną. Ta niewiele myśląc spoliczkowała niefortunnego zalotnika. W pół roku później została majstrową, bo pradziadek zakochał się w niej na zabój. Czy był to wybór właściwy, zdania pozostały podzielone, bo pradziadek słynął jako dusza człowiek, uosobienie spokoju, czego o Katarzynie powiedzieć absolutnie nie można było. W opowieściach rodzinnych uparcie powtarzał się motyw, że ile razy prababka Katarzyna pokłóciła się z mężem, tyle razy otwierała drzwi i krzyczała: - Ty Mimce, ty pruska gadzino. Won za Brynice do swoich. Gdy w trzydzieści parę lat od śmierci pradziadka jego ciągle żyjąca żona Katarzyna, żwawa, choć już prawie dziewięćdziesięcioletnia staruszka, dowiedziała się o propozycji burmistrza, powiedziała krótko: - On nigdy Mimcem nie był i ty, dziecko, Holdojem tys nie będzies. Rozmowę burmistrza z babcią na różne sposoby komentowano w całym domu. Sąsiadki widziały sprawę czarno - burmistrz będzie się mścił. Wujek i ciotka uważali, że jeżeli polska akuszerka nie może odbierać nowo narodzonego Niemca, babcia w ogóle nie powinna przyjmować wezwań do domów niepolskich. Niech sobie wiozą wrzeszczące Niemki cztery kilometry do będzińskiego szpitala. Ale babcia przerwała wszelkie dyskusje: - Gdy mi w szkole dawali dyplom, przysięgałam, że dziecko jest najważniejsze, bez względu na to, czy białe, czy czarne, w kratki czy w paski, niemieckie, tureckie czy chińskie. I ani burmistrz, ani Hitler mnie z tej przysięgi nie zwolni. Z kolei ojciec dosłownie się zapienił, gdy mu Marek zrelacjonował opinię burmistrza o Francuzach-żabojadach. - On jest głupi i tyle. Te żabojady w czasie pierwszej wojny przez cztery lata trzymały się dzielnie, mimo użytych przez Prusaków gazów pod Verdun. Zresztą Francuzi mają linię Maginota. Hitler sobie na niej zęby połamie. I tu z fachowością starego fortecznika roztaczał, przed zasłuchanym synem wizje podziemnych betonowych miast, pięciokondygnacyjnych umocnień, dziesiątków kilometrów korytarzy z elektrowozami, pancernych wieżyc z działami o największym kalibrze. - Więc jeżeli tacy mocni, to na co czekają? - dopytywał się Marek. - Czy ty wiesz, na jakim olbrzymim obszarze, w koloniach, porozrzucana jest francuska armia? Zanim przeprowadzą tam mobilizację dalszych roczników, uzbroją, umundurują, przewiozą do Europy te setki tysięcy żołnierzy... 48 Zima to nie jest właściwy czas do działań ofensywnych dla kolonialnych pułków francuskich. Ale niech tylko zrobi się cieplej... Czekano więc na ciepło. Czekał Marek, rodzina, cały Grodziec, cała okupowana Polska. Tymczasem edukacja Marka rozwijała się całkiem pomyślnie. Tego zda'nia była panna Owczyńska. Nie podzielał jej opinii sam delikwent. W ogóle sympatia nr 2 zbladła w jego oczach. Korepetytorka okazała się osobą twardą, wymagającą i zdawała się nie dostrzegać, a może naprawdę nie dostrzegała powłóczystych spojrzeń swego młodocianego wielbiciela. Tu nie przypadało trzydziestu uczniów na jedną nauczycielkę. Stosunek był wręcz tragiczny - 1:1. W lutym trzeba było nieco zmodyfikować naukę i zmniejszyć częstotliwość spacerów zwracającej powszechną uwagę dziewczyny. Spotykali się teraz co trzy dni, ale za to na cztery godziny. Powód był prosty - Niemcy rozpędzili kilka tajnych kompletów, dzieci pobito, uczących skatowano, niektórych wywieziono do obozów. Na przedwiośniu Niemcy wprowadzili kolczykowanie wszystkich świń w Zagłębiu. Wykluczyło to więc nielegalny ubój, który dotąd był sprawą bardzo niebezpieczną, ale teoretycznie możliwą. Sytuacja żywnościowa stała się wprost tragiczna. Zapasy wyczerpały się w ciągu srogiej zimy i większość skazana była na wyżywienie kartkowe, a to stanowiło zapowiedź głodu. Grodziec więc, a szczególnie Pekin, szykował się na nadchodzącą wiosnę z wielką ofensywą hodowlaną. Jeszcze śniegi nie całkiem zeszły, gdy z ciągnących się wzdłuż podwórka komórek, które dotąd były składami węgla, drzewa i różnych gratów, zaczęto przenosić wszystko do piwnic. Ulica wypełniła się stukiem młotków i zgrzytem pił. Ojcowie wymieniali fachowe uwagi, szukano i zamawiano parki młodych królików, zanim jeszcze się urodziły. Królik robił karierę. W jednej chwili zdystansował tradycyjnych górniczych ulubieńców, jakimi były gołębie. Matka co prawda podsuwała, że przecież właśnie w Zagłębiu od lat ostoją biednych rodzin były i są kozy, ale tu Marek zaprotestował zdecydowanie - on pasać kozy nie będzie. Choć mleko lubił, a codzienny kartkowy przydział dla całej rodziny wynosił kwartę białawej wody nazywanej mlekiem odciąganym. Godzinami więc wystawał w długich kolejkach przed mleczarnią po swoją porcję. Tam to pogłębiała się w nim zapiekła złość do volksdeutschów. Gdy na stłoczonych, czekających w ogonku Polaków sypał śnieg, lały się strugi deszczu, ci, z zielonymi kartkami żywnościowymi, maszerowali butnie, ich bowiem kolejki nie obowiązywały, i po chwili wychodzili z dwoma litrami pełno tłustego, prawdziwego mleka. W tym akurat czasie Niemcy rozlepili na płotach, słupach, tablicach plakat propagandowy przedstawiający dwóch rozmawiających mężczyzn, a nad nimi monstrualnej wielkości cień nadsłuchującego mężczyzny w czapce przypominającej dwudaszkową cyklistówkę Sherlocka Holmesa. U dołu biegł napis w języku polskim "Pst! Wróg podsłuchuje". Ten plakat natchnął ludzi oczekujących w kolejce do stosowania pewnej 49 szykany. Ile razy bowiem przechodził swoją mleczną drogę zielonokartkowiec, cały ogonek zamieniał się w gniazdo żmij i syczał: - Pst! Pst! Pst! Marek tak starał się wycyrklować, by stanąć w kolejce około dziewiątej. Była już o wiele krótsza, a poza tym wtedy zjawiała się jego ofiara, na którą chłopak psykał ze specjalną zajadłością. Kowalczyk, zahukany przez swą germańską żonę, uciekał czerwony jak burak rozlewając na prawo i lewo pełnotłuste mleko z rozhuśtanej bańki. Na podwórku Marka prym wiedli młodzi Larscy. Najstarszy, podchorąży, gdy we wrześniu rozbito jego oddział, uniknął niewoli i znalazł się w domu dość wcześnie, młodszy - ochotnik wrześniowy - szukał okazji do walki aż do października i w tych poszukiwaniach zapędził się pod Zaleszczyki. Ale że na dalszej drodze stanęły mu czołgi, gdzieś koło Bożego Narodzenia i on wrócił do bardzo już niespokojnych rodziców. Wojtek, ich najmłodszy brat a serdeczny przyjaciel Marka, od tego czasu zaczął robić jakieś tajemnicze miny, stronić od dawnych kolegów, nie rozstawał się ze starszymi braćmi, słowem, tak zaczął zadzierać nosa, że Marek mu kiedyś natarł uszu, bo już tego nie mógł wytrzymać. Młodzi Larscy pracowali przykładnie w kopalni, po pracy zaczepiali dziewczęta, ale widać było, że nie tylko tym żyją. Był chyba marzec, słońce dogrzewało, więc ojciec postanowił, że tego popołudnia obaj z Markiem będą budować w opróżnionej komórce klatki dla nie istniejących jeszcze królików. Pracowali dość długo, męczyli się, ale głównej belki podtrzymującej całą konstrukcję za nic nie mogli umocować do drewnianego sufitu. Marek odbił dwie sufitowe deski i wśliznął się na niziutkie, może półmetrowe poddasze, aby stamtąd długim gwoździem unieruchomić oporną belkę. Macał w ciemności dokoła, by znaleźć właściwe miejsce i zupełnie niespodziewanie natrafił na zimne, śliskie rulony. Gdy wzrok przyzwyczaił się do ciemności, ze zdziwieniem i przerażeniem stwierdził, że nad ich komórką leży dziesięć ćwierćkilowych ładunków dynamitu. Znał te długie rulony podobne do lasek cykorii, zabezpieczone przed wilgocią specjalnym woskowym papierem - pamiętał je z ostatniej przedwojennej Barbórki. Ojciec zaprowadził go na przodek i chłopak widział, jak górnik przodowy świdrem elektrycznym dwumetrowej długości wywiercił dziurę w ścianie węgla, wsunął w otwór taki właśnie pomarańczowy ładunek, wyprowadził na zewnątrz lont, potem otwór zatkał specjalnymi "kluskami" gliny, ubił, a gdy wykonał sześć takich otworów, podpalił od karbidowej lampy wystające kawałki lontu. Wszyscy skryli się za załom. Po chwili rąbnęło mocno i gdy wentylatory odciągnęły prochowe dymy i pył, masa odstrzelonego urobku mogła wypełnić co najmniej wagon kolejowy. Wiedział więc Marek, jaką siłę ma taka niewinna laseczka. Umocnił belkę, zabił z powrotem deski i uznał, że niczego nie widział. Nadchodząca wiosna zwabiła sąsiadów z kamienicy do ogródków działkowych. Dotąd sadzono tam raczej kwiaty, zaś pracę w ogródkach traktowano jako rodzaj odpoczynku lub też okazję do poplotkowania. Tej pierwszej wojen- 50 nej wiosny ogródek nabrał innych wartości. Był to kawałek ziemi, który mógł zaowocować kartoflami, kapustą, marchwią, cebulą i innymi tak potrzebnymi witaminami. Zaczęto więc pracować na działkach, nim jeszcze całkiem ziemia obeschła, naprawiono płoty, podciągano rury z wodą. Pewnego wiosennego wieczora Marek zastał starszego z braci Larskich pracującego na słupie elektrycznym. Podobno jeden z izolatorów pękł i zanosiło się na to, że będzie zwarcie. Ale nazajutrz Marek zobaczył, że ???? blachą odgromnika, która prowadziła aż do ziemi, biegł ledwo widoczny, cienki, izolowany przewód, a dość jeszcze świeży przykryty wykop, trochę nawet przypominający podziemny korytarz kreta, prowadzi do altanki na działce Larskich, przylegającej do wysokiego drewnianego ogrodzenia sadu doktora Karsza. Po cóż był mu potrzebny prąd? Od tego dnia ojciec całe popołudnia i wieczory spędzał w ogródku Larskich, zostawiając dokończenie klatek oraz uprawę działki synowi i żonie. Ile razy Marek tam pobiegł, by przywołać ojca w pilnej sprawie, widział starszego pana Larskiego, jego dwóch synów i ojca akurat przy kolejnym pasjonującym robrze. Złościło to trochę chłopca i dziwiło, bo przecież ojciec nigdy tak zapalonym bridżystą nie był. A oni grali i wieczorami. Jak? W ciemności? I teraz dopiero Marek zrozumiał, że prąd był potrzebny po to, aby wieczorem grać w bridża. Obserwował jednak altankę nadal. Mimo że obchodziłją ze wszystkich stron, nie dostrzegł ani promyka światła. Jak oni to robią? Postanowił sprawdzić, i to w sposób dość ryzykowny. Doktor Karsz miał dwa złe psy, które wpuszczał do ogrodu, sławnego z dorodnych owoców, ilekroć usłyszał tam jakikolwiek podejrzany szmer. Pocieszał się jednak Marek, że w marcu nie ma w sadzie nic takiego, co by należało chronić przy pomocy psów. Przelazł więc pewnego wieczoru przez wysoki płot i zaczął przemykać w kierunku działki Larskich. Udało mu się dojść bez żadnych przygód. Przylgnął okiem do szpary w płocie i zdumiał się. Przed dziesięcioma minutami był tam, po drugiej stronie, wszedł oficjalnie przez furtkę i widział, że mimo zapadającego zmroku licytacja szła bardzo głośna i zacięta. Teraz było zupełnie cicho, karty leżały rozłożone na stoliku, a panowie siedzieli na ławce pod ścianą i palili papierosy. - Za pięć szósta - powiedział półgłosem starszy pan Larski. - Zdzisiek, pilnuj, a ty zaczynaj. Zdzisiek wyszedł przed altankę, zaś przy płocie ktoś, kogo Marek nie widział, odrzucił ziemię, potem zgrzytnęła deska. Rozległ się cichy trzask, a po chwili do uszu Marka doszły ostre piski i wizgi. Zrozumiał!!! Ale to już nie zrobiło na nim takiego wrażenia, jak znalezienie dynamitu. Bo tamto - to był pierwszy wyrok śmierci. A to - już tylko drugi. Za płotem rozległo się ciche, rytmiczne dudnienie. - Bum, bum, bum - barn! Bum, bum, bum - bam! Po chwili odezwał się głos spikera: - Tu mówi Londyn! Szkockie kobzy zagrały jakąś melodię. A gdy skończyły, ten sam głos kontynuował: 51 - Dobry wieczór państwu. Rozpoczynamy audycję w języku polskim. Nadajemy wiadomości, dobre czy złe, ale zawsze prawdziwe. Cicho, by broń Boże nie zdradzić swej obecności, Marek wycofał się. I od tego wieczoru chętniej niż dotąd zastępował ojca w pracach na działce. Zrozumiał bowiem ten bridżowy zapał. Działało prawo serii. Na początku kwietnia, kiedy mama wieszała na strychu wielkie, przedwielkanocne pranie, źle przybita deska podłogi zwinęła się jej pod stopą. Złorzecząc na niechlujów, którzy jeszcze widocznie w okresie wrześniowych dyżurów OPL zostawili taką pułapkę, i poprawiając deskę, dostrzegła pod nią coś zawiniętego w tłustą szmatę. Tym czymś był... karabin. Marek, gdy tylko zobaczył bladą jak ściana matkę schodzącą ze strychu, wiedział, że chodzi jeszcze o coś innego poza zwichniętą nogą. O co? Postanowił się dowiedzieć. Matka ledwo mogła się doczekać powrotu ojca z pracy. Jeszcze nim podała obiad, zamknęła się z nim w pokoju. Marek tak się "zaczytał" w sypialni, że przez nie domknięte drzwi do stołowego wysłuchał całej rozmowy. A matka mówiła, że na strychu jest karabin, że oni mieszkają na najwyższym, driigim piętrze, i znajdą się jako pierwsi na liście podejrzanych, że jeżeli matka bez trudu znalazła karabin, to każdy z lokatorów, którzy tam chodzą, a chodzi wiele osób, także go znajdzie. Że matka wie, czyj to karabin, i wie, że ojciec też się orientuje, więc żeby ta sprawa jeszcze dziś wieczorem została załatwiona. Ojciec milczał. Marek zaś podsumował sprawę tak: ojciec wie o radiu, matka o karabinie, on zaś wie i o jednym, i o drugim, i jeszcze o dynamicie. Czyli ma już trzy wyroki, bo przecież zarządzenie niemieckie mówi o karze śmierci nie tylko za posiadanie i przechowywanie tych rzeczy, ale również za zatajenie wiadomości. Po kilku dniach nowe wydarzenia odsunęły na plan dalszy poprzednie. Ojciec po powrocie z pracy już od drzwi wołał wzburzony: - Zaczęło się! - Francuzi zaatakowali? - zapytała podniecona mama. - Nie, Niemcy uderzyli na Danię. - Skąd wiesz? - zapytała matka. - U nas w biurze dyrektor-Niemiec otworzył drzwi na oścież i rozkręcił radio na cały regulator. Dania padła po krótkim oporze. Po kilku dniach nowa sensacja: - Niemcy uderzyli na Norwegię. Polski okręt podwodny zatopił niemiecki transportowiec - wołał ojciec od drzwi. - To też radio niemieckie podało? - wyrwało się Markowi. Ojciec zmierzył go uważnym spojrzeniem. - Pani Owczyńska mówiła mi, że wczoraj nie umiałeś matematyki. Króli kom daj jeść, a potem cię przepytam. Teraz ile razy ojciec wracał z nowymi wiadomościami, tyle razy Marek musia iść karmić króliki. A działo się codziennie wiele. W tym samym mniej więcej czasie zastrajkowali górnicy kopalni "Flora" i 52 Gołonogu, domagając się zwiększonych przydziałów na kartki żywnościowe. Niemcy odpowiedzieli masowymi aresztowaniami. Po świętach Wielkiej Nocy w Czeladzi rozerwał się wielki kocioł parowy. Trudno było ustalić, czy przez zaniedbanie, przypadek, czy też świadomą działalność. Dla Niemców sprawa była oczywista. Sabotaż. Kopalnię otoczono szczelnym kordonem żandarmerii. Ludzie, wyrzuceni na podwórze kopalni z biur, warsztatów i pomieszczeń, leżeli w błocie, twarzą do ziemi, przez kilka godzin. Za byle ruch bito, kopano, masakrowano. Dziesiątki mężczyzn nie nocowało w domach. Wielu czeladzian ukrywało się w Grodźcu. Poszły w niepamięć niedawne urazy i dąsy. Maj przyniósł masę roboty w ogródku, "promocję" Marka z klasy szóstej do pierwszej gimnazjalnej, co uczczono lampką wina. Nazajutrz runęła lawina wydarzeń. - Na Zachodzie się zaczęło! - wołał ojciec od drzwi. - Alianci uderzyli? - matka o rnało nie upuściła talerza z zupą. - Nie, Niemcy zaatakowali Belgię i Holandię. No, ale Francja tego nie zdzierży, teraz już naprawdę kwestia kilku tygodni i mamy koniec wojny. Marek, mogę cię zapewnić, że na jedenastego listopada będziesz defilował ze swoją drużyną przed Grobem Nieznanego Żołnierza w wolnej już Polsce. Tymczasem przed posterunkiem żandarmerii Niemcy na wielkiej tablicy umieścili mapę Belgii, Holandii, Francji i codziennie szpilkami o kolorowych główkach zaznaczali linię frontu. Przesuwał się błyskawicznie na zachód, ale tylko górną, północną flanką. Tam, gdzie granica francusko-niemiecka była umocniona linią Maginota, nawet nie usiłowali atakować. Zagonem przez Belgię i Holandię wdarli się do Francji, rozbili aliancki korpus ekspedycyjny i pod Dunkierką wpędzili go dosłownie w morze. I nim na działce Marka zaczerwieniły się pierwsze truskawki, było po wszystkim. Francja padła. To był cios, którego nie spodziewał się nikt. Ojciec chodził ze spieczonymi ustami i głębokimi sińcami pod oczyma. - To już chyba koniec - mówił załamany. A po chwili milczenia: - Miał rację burmistrz, że te żabojady to żadni żołnierze. Pokolenie obrońców Verdun nie zostawiło godnych następców. Tego dnia wieczorem ojciec powiedział do Marka: - Teraz widzisz, jaka to straszliwa potęga te hitlerowskie Niemcy? Śmiano się z nas, że broniliśmy się tylko trzydzieści pięć dni. A ile broniła się Francja, Belgia, Holandia? Przecież na ich potęgę pracowało od stuleci wiele milionów ludzi w koloniach na wszystkich kontynentach. Teraz dopiero widać bohaterstwo naszego żołnierza. Biedna Anglia. Została sama. Tego dnia w całej okupowanej Polsce miliony ludzi płakały. W początkach lipca Grodziec został nawiedzony przez nową plagę. Kilka lotniczych oddziałów Hitler Jugend zjechało z Rzeszy na loty szybowcowe w opuszczonym dotąd lotnisku na Parcinie. Teraz codziennie, przy łoskocie werbli i ostrym dźwięku fanfar, maszerowali z Sokolni młodzi ludzie ubrani w beżowe koszule ze swastyką na rękawie, czarne króciutkie welwetowe spodnie, 53 białe skarpety pod kolana, sztylety u pasów. Buta i fanatyzm czyniły tę hordę szczególnie groźną. Akurat wtedy zaczęły się masowe niemieckie naloty na Anglię jako przygotowanie do rychłego desantu. Hajotowcy w Grodźcu odłożyli więc werble swoje i fanfary i po kilka razy dziennie śpiewali tę samą pieśń-marzenie. Denn wir fahren! Denn wir fahren! Denn wir fahren Gegen England! England!* Hajotowcy z Rzeszy mieli nie tylko odbywać szkolenie w pilotażu szybowcowym, ale i uaktywnić działalność miejscowej organizacji. Bo w Grodźcu H. J. - mimo inauguracji swego działania poprzez spalenie polskiej biblioteki - pracowała nadal niemrawo. Tylko nieliczni volksdeutsche zachowywali się butnie i ostentacyjnie obnosili ze swoją nową narodowością. Reszta się tego wstydziła, ukrywała, a najbardziej wstydziły się dzieci. Unikały chodzenia do niemieckich szkół i nadal chciały się bawić z polskimi kolegami. Teraz, kiedy grodzieckich Hajotowców dołączono do maszerujących, ryczących kolumn, udawanie i zaprzeczanie oczywistym faktom skończyło się. Szli jak na ścięcie, milczący, z zaciśniętymi ustami, z twarzami w pąsach i wcale nie przypominali rasy panów. Ci chłopcy wiedzieli, że pretorianie Hitlera przybyli tu z Niemiec na miesiąc, dwa, potem wyjadą do swoich domów. A oni tu zostaną i ich życie wśród rówieśników będzie trudne. Hajotowski terror w Grodźcu miał różnorakie formy. Ot, choćby zbiórka makulatury, szmat i innych surowców wtórnych potrzebnych dla przemysłu III Rzeszy. Młodzi gorliwcy obiegli wszystkie polskie domy, doręczając zawiadomienie, że każda rodzina ma przygotować na następny dzień dziesięć kilogramów złomu, dziesięć kilogramów makulatury i pięć kilogramów starych szmat. Nazajutrz podjeżdżali wózkami i jeżeli brakowało choćby kilograma, wybijali szyby, wymyślali od polskich świń, kopali dzieci. Czasem robili pokazówki, które się nazywały " Judennmerziehung". Na ulicy Pierackiego, a obecnie Tscheladzerstrasse, tuż obok domu, w którym mieszkała babcia, od wielu łat prowadził swój mały sklepik Żyd o nazwisku Pomeranc. Można w nim było kupić wszystko - szwarc, mydło i powidło. Stary Pomeranc chodził w czarnym, jedwabnym chałacie, miał długą siwą brodę, jego synowie nosili takie same chałaty i małe czarne jarmułki. Zaraz po wejściu Niemców do Grodźca sklep Pomeranców został zdemolowany, zabity deskami, a rodzina właścicieli prawie przestała się pokazywać. Nie wychodzili z domu, nie wiadomo w ogóle, z czego żyli. I oto pewnego dnia dom Pomeranców napadła zgraja młodych wandali w krótkich welwetowych majtkach. Wywleczono Żydów na ulicę, ciągnąc za brody i pejsy. Potem ustawiono na środku ulicy taborety. Brzytwy, których użyto do golenia, nigdy chyba nie ostrzone, więcej włosów wyrywały niż ścinały. * Bo jedziemy! Bo jedziemy! Bo jedziemy przeciwko Anglii! Anglii! 54 Twarze zmaltretowanych ludzi spływały krwią. A potem ich skopano i okaleczonych puszczono wolno. Na razie. Tego dnia w mieszkaniu babci był mały lazaret. W środku lata dał znać o sobie burmistrz. Pewnego dnia pod dom, w którym mieszkał wujek Czesiek z żoną i małym dzieckiem, podjechało czarne auto z rejestracją POL (Polizei). Nie zastawszy go w domu - był akurat na popołudniowej zmianie w cementowni - gestapowcy pojechali do pracy. Ale w cementowni już go również nie było. Tej samej nocy wujek przeszedł "na zielono" granicę koło Myszkowa, uciekł do GG. Żona z dzieckiem została w domu, nawiedzana częstymi wizytami gestapo. Całe lato ojciec "grał w bridża", a Marek dzielił czas między naukę, wystawanie w kolejkach po mleko i coraz bardziej obcinane przydziały żywności oraz rwanie trawy dla powiększającego się stada królików. One pozwalały całej rodzinie trochę łagodzić głód. A w Zagłębiu głód panował coraz większy. Niemcy po raz nie wiadomo który zmniejszyli racje chleba na kartki. Zresztą, czy to był chleb? Ciężka, brązowa, ciągnąca się za nożem kleista masa, w którą łatwo wbić zęby, trudniej je zaś wyciągnąć. Były tam i plewy, i chyba mączka kasztanowa, bo akurat tej jesieni władze okupacyjne nakazały zbiórkę kasztanów. Zaczęto też wydawać nowy rodzaj mydła. Były to kostki z napisem "RIF", pełne czegoś ostrego, chyba piasku, zlepionego jakimś zielonym spoiwem, które się w ogóle nie pieniło, a za to dziwnie pachniało. Pod jesień przewaliła się przez Grodziec pierwsza masowa fala aresztowań. W nocy wywlekano z łóżek nauczycieli, instruktorów harcerskich. O pierwszym badaniu na posterunku żandarmerii, o krwi wynoszonej kubłami, ludzie opowiadali z lękiem i pobladłymi twarzami. Zaczęły też nadchodzić do rodzin aresztowanych pierwsze kartki-druczki z zawiadomieniem, że taki a taki zmarł na serce, zapalenie płuc... Coraz częściej na pocztówkach pojawiał się stempel "Konzentrationslager Auschwitz". Jesień zbliżała się szybko, zimna i dżdżysta. Trzeba było pomyśleć o przeniesieniu królików - a było ich już ponad trzydzieści - z przewiewnej komórki do piwnicy. A że ojciec grał w bridża coraz rzadziej, więc obaj z Markiem załatwili te przenosiny w ciągu jednego tygodnia. Króle były dorodne, sympatyczne, miały takie ufne oczy i nosy w ciągłym ruchu. Ojcu udało się kiedyś zdobyć parkę pięknych srebrnoszarych szynszyli. Potem hodowla wzbogaciła się o biało-czarne olbrzymy szeki. I choć właściwie głównym celem "hodowców" było wzbogacenie głodowego jadłospisu domowego, gdy przychodził moment uśmiercenia któregoś z sympatycznych długou-chów, okazywało się, że Marek wcale nie jest taki głodny, ojciec też wolał jakieś jarskie danie. W sumie wykonanie wyroku odkładano, mówiąc, że jeszcze taka naprawdę czarna godzina nie nadeszła, niech sobie króle trochę pożyją. Żyły więc, pieniły się obficie i powiększały rezerwę mięsną. Z każdym miesiącem przybywało coraz więcej Niemców i volksdeutschów. Przyjeżdżali zarówno z Rzeszy, jak i z terenów zajętych przez Rosjan. Niestety, 55 nie wytrzymywali namów, gróźb i presji niektórzy słabsi duchem grodźczanie. Odzywała się w nich "niemiecka krew", podpisywali volkslistę i zamieniali gliniasty czarny kit zwany chlebem na meinlowskie pomarańcze. Dla nich znajdowały się zaraz lepsze posady, a Polacy, w tym również ojciec Marka, byli spychani coraz niżej. Wprowadzono język niemiecki jako jedyny język urzędowy. A że przytłaczająca większość mieszkańców Zagłębia tego języka nie znała, załatwienie czegokolwiek stawało się problemem. Coraz częściej bito ludzi na ulicy za głośne rozmawianie po polsku. Już nie tylko w czerwonych autobusach, zarezerwowanych od początku dla Niemców, ale i w zwyczajnym rozklekotanym wozie, który trzy razy dziennie jeździł do Będzina, przejazd w soboty i niedziele był Polakom zabroniony. Nadszedł kolejny dzień Wszystkich Świętych. Tym razem było na grobach o wiele mniej świateł i kwiatów. Każdy metr ziemi rodził teraz kartofle, kapustę, cebulę. Ze świecami było też krucho, dostarczano je na przydział, a że coraz częściej wyłączano teraz prąd, przydawały się bardzo w życiu codziennym. Listopad i grudzień minęły Markowi zgodnie z tradycją - jak zwykle stawał w ogonku po umowne mleko, przygotowywał się do lekcji, popołudniami przeżywał zwykłe o tej porze roku przygody z bohaterami "Trylogii", a wieczorami produkował zabawki na choinkę. Początkowo chciał zrezygnować z robienia nowych ozdób, matka jednak się na to nie zgodziła. - Zbliża się takie Boże Narodzenie, że tylko choinka będzie nas mogła cieszyć. Bo talerze będą puste. Marek wiedział, że nie tylko o to jej chodzi. To klejenie, wycinanie, nizanie na nitki słomek i koralików było jakby kontynuacją tamtych dobrych dni, wieczorów w kręgu żółtawego światła rzucanego przez zawieszony nad stołem abażur. Udział mamy w tym wieczornym majsterkowaniu zabawek był jednak coraz rzadszy. Owszem, siadała przy stole, ale po to, by całymi godzinami cerować skarpetki, łatać bieliznę, naprawiać przetarte ubranie. Wigilia była jeszcze skromniejsza i jeszcze smutniejsza niż w ubiegłym roku. Zabrakło satyrycznych kolęd śpiewanych przez Herodów, penetracja Niemców w każdą dziedzinę polskiego życia była coraz większa. Tylko choinka pozostała ta sama, co prawda bez tradycyjnych cukierków i orzechów, ale z postrzelanym, emaliowanym orłem z chałupy sołtysa na samym czubku. W Sylwestra bawili się tylko Niemcy. W domach polskich nie życzono sobie "wszystkiego najlepszego w Nowym Roku". Życzono sobie, aby ten Nowy nie był tragiczniejszy od ustępującego. 1941 Pewnego zimnego przedwiośnia kamienica Marka zamarła. Gdy dwa czarne osobowe wozy wtoczyły się na podwórko, nikt nie przeczuwał jeszcze nic złego. Dopiero tabliczka z symbolem POL, przy numerze rejestracyjnym, trupie czaszki na czapkach ludzi siedzących w środku, uzmysłowiły, że tragedia wisi w powietrzu. 56 Po chwili Niemcy wyprowadzili obu braci Wojtka - skutych i bladych. Ich matka, pani Larska, patrzyła przez okno z kamienną twarzą, z suchymi oczami, choć wiadomo było powszechnie, jak bardzo kocha swych synów. Nikt, a więc i ona, nie miał wątpliwości, dokąd oprawcy wiozą obu młodych ludzi. Tego dnia gestapo wygarnęło z mieszkań kilkudziesięciu mężczyzn w Grodźcu, a kilkuset w Zagłębiu. Po pewnym czasie doszła szeptana wieść, że wielka wsypa objęła całą organizację "Białego Orła". Obaj Larscy znaleźli się w Oświęcimiu. Teraz ich matkę widziało się zabieganą od rana do nocy. Wyprzedając, co tylko było wartościowego w domu, kupowała za duże ceny kaszę, domowy chleb, tran, smalec i przygotowywała paczki. A trzeba było mieć całą bogatą wiedzę o tym, jak to zrobić. Bo kawałek słoniny, słoik smalcu, butelka tranu - nigdy by do więźniów nie doszły. Ale wszystko razem stopione i wymieszane z rozgotowaną kaszą dawało nadzieję, że strażnicy kontrolujący paczki może przepuszczą. Ojciec z braku partnerów zaprzestał gry w brydża, bo teraz w napięciu oczekiwano, czy przypadkiem Niemcy nie złożą wizyty na strychu kamienicy, w komórkach i w pewnej altance w ogródkach działkowych. Ale minęły tygodnie, nadeszła wiosna, a sprawa na szczęście nie miała dalszego ciągu. Kolejne wydarzenia szerokiego świata wstrząsnęły na nowo mieszkańcami jednego z pekińskich podwórek. Bo oto, ledwo zrobiło się nieco cieplej, przez Grodziec dniami i nocami zaczęły przeciągać masy niemieckiego wojska. Sunęły setki wielkich czołgów, koło budynku poczty nie można było godzinami przejść na drugą stronę ulicy, bo w huku i spalinach jechały wielkie ciężarówki wyładowane wojskiem, potężne działa dudniły olbrzymimi metalowymi kołami wlokąc się za pojazdami gąsienicowymi. Teraz dopiero można było zobaczyć, ile wojennych zdobyczy dostało się w ręce Niemców w Belgii, Francji i Holandii. Dziesiątki dywizji było wyposażonych we francuskie samochody Renault, na francuskich czołgach pozostawiono nawet starą farbę, tylko poprzednie godło przykryto czarnym krzyżem. Cała ta stalowa masa toczyła się z zachodu na wschód. - Szykują się na Ruskich - mówił ojciec. Ale na razie nic na to nie wskazywało. Niemcy uderzyli na Jugosławię, potem na Grecję. Aż wreszcie... Dwudziestego drugiego czerwca była niedziela. Od wczesnego rana z pootwieranych okien mieszkań zajmowanych przez Niemców i volksdeutschów ryczały nastawione na pełen regulator radia. Rąbane, pruskie marsze przeplatane były krótkimi komunikatami Oberkommando der Wehrmacht. Niemcy uderzyły na Rosję. - Połkną kolejnego przeciwnika - mówił z apatią pan Larski. - Nie dadzą rady - sprzeciwiał się ojciec. - Ale, tato, przecież widziałeś, ile tego jechało przez Grodziec. A takich dróg, którymi Niemcy ciągnęli na wschód przez Polskę, są setki - popierał pana Larskiego Marek. - Popatrzcie na mapę. Rosja jest taka wielka, że starczy miejsca na pogrze- 57 banie ich wszystkich. Razem z czołgami, samolotami. Rosjanie mają się gdzie cofać. A przy tym Stalin ma najpotężniejszego sojusznika, jakiego sobie można wymarzyć. - Wierzy pan w ich dogadanie się z Anglią? Przecież Churchill to śmiertelny wróg komunizmu - powątpiewał pan Larski. - Teraz jednak mają wspólnego wroga, Niemców. Ale ja mówię o innym sojuszniku. O rosyjskiej zimie. Potknął się na niej Napoleon, potknie i Hitler. Dni mijały, a wiadomości z frontu, podawane przez uliczne magafony, przynosiły potwierdzenie racji pana Larskiego. Niemcy szli jak w masło. Wywieszone przed posterunkiem żandarmerii zdjęcia pokazywały dziesiątki tysięcy jeńców zarośniętych, zakurzonych, głodnych, otoczonych drutami kolczastymi. Żandarmi po kilka razy dziennie otwierali oszkloną gablotę, aby przesunąć na wschód szereg szpilek o kolorowych główkach. Szpilki tkwiły pod Leningradem, zastraszająco szybko zbliżały się pod Moskwę. Zanosiło się na to, że nim do głosu dojdzie główny sojusznik Stalina, generał Mróz, kolejny Blitzkrieg* zakończy się tym, że Niemcy będą śpiewali w najbliższą Wigilię swoje "Stille Nacht" pod hitlerowską flagą powiewającą ze Spasskiej Wieży na moskiewskim Kremlu. Jednakże pewne zarządzenia, wydane jeszcze w chwili, gdy fanfary zwycięstwa grały czystym tonem, pozwalały powątpiewać, czy ta flaga na pewno będzie powiewała na Kremlu. Wrześniowe słońce przygrzewało mocno, gdy zagłębiowskim Żydom, a nieco później i Polakom, polecono oddać wszystkie futra i kożuchy na rzecz Wehrmachtu. W miesiąc czy dwa później rozszerzono to zarządzenie na narty i buty narciarskie. Wyglądało na to, że Niemcy nie są pewni zakończenia rosyjskiej kampanii przed zimą. Młodzi szybownicy z Hitler Jugend również i tego roku zjechali na Parcinę na lotnicze przeszkolenie. Co rano budzili wszystkich werblami i fanfarami lub starą piosenką "Denn wir fahren", która jednak teraz miała inne zakończenie: zamiast "gegen England", śpiewali "gegen Russland". Było też z nimi mniej konfliktów, bo ubiegłoroczne doświadczenia przydały się - omijano ich, jak się omija dzikie-zwjerzęta. Na jesieni Marek niespodziewanie musiał przerwać swoją naukę z uroczą panną Owczyńską - w połowie programu drugiej klasy gimnazjalnej. Za kilka miesięcy, w lutym 1942 roku, miał skończyć czternaście lat, czyli zgodnie z zarządzeniem niemieckim podlegał już obowiązkowi pracy. Nie zawsze zresztą Niemcy czekali aż tak długo. Marek dobrze zapamiętał tę lipcową niedzielę, gdy razem z chłopakami poszedł się wykąpać nad Brynicę. Słońce świeciło, woda była ciepła, nikt jakoś w tym pięknym dniu nie myślał, że gdzieś tam płonęły dziesiątki wsi, że ginęli ludzie. Po drugiej stronie Brynicy kąpali się młodzi chłopcy, którzy przed chwilą przymaszerowali tu w brunatno-czarnej kolumnie ze śpiewem "Die Fahne hoch, die Reihen dicht geschlossen"**. Ale gdy złamały się szeregi, gdy zrzucili * Błyskawiczna wojna. ** Sztandary w górę, zewrzeć szeregi. (Początek pieśni hitlerowskiej - Horst-Wessel-Lied) 58 swoją hitlerowską skorupę i plusnęli w wodę, wylazło z nich prawdziwe oblicze. Co chwila któryś wrzeszczał: - Dyć pierona, ale fajna woda. Na golasa po niemiecku nie mówił prawie nikt. Takich to mieli Niemcy wychowanków w Siemianowicach, na Śląsku, w trzecim roku swego tam panowania. Po zagłębiowskiej stronie, na skąpanej w słońcu plaży, zapadła naraz śmiertelna cisza. Ukazało się dwóch grodzieckich żandarmów z psem. Chłopcy kurczyli się i pragnęli być niewidoczni. A żandarmi szli powoli, zatrzymywali się co pewien czas, krótkim warknięciem domagali się dokumentów, sprawdzali je, patrzyli długo w oczy sprawdzanego, ciesząc się napięciem i strachem, potem wspaniałomyślnie oddawali dokumenty i szli dalej. Az wreszcie podeszli do grupy dzieci, wśród których były dwie koleżanki z klasy Marka. - Du! Und du! - żandarm wskazał paluchem właśnie na Zosię i Marysię. Wstały z piasku blade i wiedziały już chyba, co je czeka. Bo choć Zosia była o kilka dni młodsza od Marka, a Marysia tyleż od niego starsza, rosłe dziewczynki wydawały się dużo doroślejsze od chłopców. Żandarm sprawdził dokumenty - każdy, kto skończył dwanaście lat, musiał je mieć - choć było tam wyraźnie napisane, że dziewczętom brakuje do czternastu lat ponad pół roku, powoli je przedarł i wrzucił do rzeki. Matki dziewcząt dowiedziały się dopiero wieczorem, że ich córki zostały wywiezione na roboty do Niemiec. Po kilku dniach nadeszły pierwsze listy. Zośka trafiła lepiej, była służącą u Austriaka pod Wiedniem i choć jej dzień pracy wynosił od dwunastu do czternastu godzin, to jednak miała jakiś dom. Marysia pracowała w Westfalii w fabryce amunicji i mieszkała w baraku z jedenastoma innymi, podobnie jak ona złowionymi, robotnicami. Aby uchronić Marka przed podobnym losem, rodzice zdecydowali, że powinien iść do pracy kilka miesięcy wcześniej, aby w chwili ukończenia czternastu lat mieć już w Arbeitsamcie - niemieckim urzędzie pracy - wypełnioną kartę. Ratowało to niekiedy przed wywózką do Niemiec. A najpewniej wtedy, gdy pracowało się w przedsiębiorstwie ważnym dla niemieckiego przemysłu zbrojeniowego. Ale załatwienie takiego wcześniejszego zatrudnienia było sprawą prawie niemożliwą. A jednak ojciec podjął ten trud. I po kilku tygodniach dyskretnego rozglądania się, udało mu się sprawę załatwić. Firma była młoda, powstała zaledwie przed kilkoma miesiącami. Jej właścicielem był przedwojenny Jan Krupa. Po podpisaniu w 1940 roku volkslisty co pół roku zmieniał w swoim nazwisku jedną literę, tak że jesienią 1941 nazywał się NSDAP-Parteigenosse Johann Kreppke. Kiedyś ojciec wyświadczył Krupie jakąś uprzejmość, była więc okazja, by mu o tym przypomnieć. Ale czy ten człowiek o zmienionej skórze będzie teraz pamiętać o przedwojennych długach? Pamiętał. Po kilku dniach zawiadomił ojca, że od pierwszego listopada 1941 roku Marek może rozpocząć pracę. Przez ostatnie dwa tygodnie października Marek, wolny już od nauki z panną 59 Owczyńską, poprzenosił z powrotem do piwnicy bardzo już uszczuploną króliczą trzodę. Z chwilą uderzenia Niemców na Rosję przydziały żywności zmalały tak bardzo, że nie mogło już być mowy o litości dla sympatycznych kła- pouchów. Matka szyła dla Marka piaskowy kombinezon. Marek czuł na sobie jej coraz częstsze spojrzenia, ale udawał, że tego nie dostrzega. Wreszcie z desperacją w głosie powiedziała łagodnie, prosząco: - Teraz tam nikogo nie ma. A przynajmniej zrobiłabym zacierki na mleku. Tylko żeby ojciec się nie dowiedział. Marek bez słowa odłożył książkę, wstał, ubrał się i wziął bańkę. Dużą, dwulitrową. Matka zaś wyjęła z kredensu zieloną, volksdeutschowską kartkę, nie napoczętą dotąd, choć miesiąc się kończył. Historia tej kartki była prosta. Na początku października babcia, odbierając dziecko u jakiejś volksdeutschki, poza normalnym wynagrodzeniem otrzymała od jej męża, pracownika zarządu aprowizacji, kartkę in blanco na cały miesiąc. Przyniosła więc tę kartkę córce. Ojciec kategorycznie sprzeciwił się jej wykorzystaniu. Babcia się popłakała i poszła obrażona, a matka schowała ten zielony dowód hańby między talerze, do kredensu. Miesiąc był wyjątkowo postny. Ale choć taka kartka oznaczała dawno nie oglądane wołowe mięso, różowe płaty szynki, pomarańcze, banany, aromatyczną kawę - zielony kartonik leżał nie tknięty. Aż nadszedł ten fatalny, dżdżysty październikowy dzień, kiedy nie było absolutnie nic do jedzenia. Szedł z wielką brzęczącą bańką modląc się, aby nikogo już w kolejce nie było. Ale pech chciał, że tego dnia mleko przywieziono później niż zwykle i zziębnięty, zmoczony tłum oczekiwał na swą wodnistą kwaterkę. Zaskoczony Marek stanął niezdecydowanie, trzymając nieszczęsną kartkę w ręku. I wtedy dostrzegł rozszerzone przerażeniem oczy. Tak, to była jego polonistka ze szkoły. - Marek. Ty? Z zieloną kartką? Powiedziała to niegłośno, ale tak przejmująco, że Markowi spazm ścisnął gardło. W tej samej chwili otworzyły się drzwi mleczarni i wyjrzał przez nie Niemiec, zarządca sklepu. - Du! Jungę mit der griinen Lebensmittelkarte. Komm her, hab keine Angst* - zachęcał. I wtedy Marek usłyszał te znane sobie, najpierw pojedyncze, ciche, potem coraz liczniejsze, głośniejsze: - Pst! Pst! Pst! Odwrócił się na pięcie i z łkaniem, dzwoniąc rozhuśtaną bańką, biegł, biegł, aż zatrzymał się w kuchni własnego domu. Matka o nic nie pytała, tylko tuląc jego głowę płakała wraz z nim. - Tylko nie mów o tym ojcu - prosiła. Tego dnia zabili świątecznego królika. Ojciec nieco się zdziwił gestem matki, ale o mleku nie dowiedział się nigdy. * Ty! Chłopiec z zieloną kartką. Chodź tutaj, nie bój się. 60 W dzień Wszystkich Świętych matka po raz pierwszy nie poszła na groby, tego dnia czuła się wyjątkowo źle. Przy tym - kończyła Marka kombinezon. Po powrocie z cmentarza odbyła się generalna przymiarka. Kombinezon leżał jak ulał - jasny, z beżowego cienkiego brezentu, miał kilkanaście kieszeni na piersiach i udach, a nad prawym kolanem, nieco z boku, podłużną kieszeń na flachcęgi (jak mówiono w Grodźcu - klapcęgi) i kwadratową kieszonkę na rolkę taśmy izolacyjnej. Słowem - Marek wyglądał w tym kombinezonie jak prawdziwy elektromonter. Drugiego listopada budzik zaterkotał w pokoju Marka jeszcze przed piątą. Chłopak wyskoczył z łóżka, odchylił roletę zaciemniającą - za oknem była noc. Ale matka się krzątała, śniadanie stało gotowe, kanapki z gliniastego chleba zapakowane, "herbata" z palonego cukru w termosie. Trzeba było jednak odczekać z wyjściem do piątej trzydzieści, bo o tej porze kończyła się godzina policyjna, a Marek przecież nie miał nocnej przepustki. Biegł po całkiem ciemnych ulicach, aby się broń Boże nie spóźnić. Po raz pierwszy widział Pekin o tej porze. Akurat szła nowa zmiana do kopalni. Górnicy nieśli karbidowe lampy z małym, pełgającym płomykiem na końcu palnika - te dziesiątki drobnych migotliwych ogni w ciemności przypominały jakiś tajemny marsz krasnoludków. Przed budynkiem swojej nowej pracy znalazł się wtedy, gdy zaczęło już szarzeć. Na dużej tablicy odczytał napis: "Elektrische Spezial-Werke Johann Kreppke, Grodzitz bei Bendsburg, Kirchhoffstrasse 12". Już wtedy wiedział, że część informacji zawartych w tym wielkim szyldzie rozmija się z prawdą, ale po tygodniu pracy przekonał się, że zgadza się tylko jedna jedyna rzecz - numer domu. Gdyby Marek miał napisać prawdziwy szyld dla firmy, brzmiałby on mniej więcej tak: "Kupa prymitywnych partaczy udających naprawę silników elektrycznych pod kierunkiem Jana Krupy w Grodźcu koło Będzina, ul. Limanowskiego 12". Całe te szumne "Spezial Werke" mieściły się w małym, parterowym domu z czerwonej cegły, z dwoma dawno nie mytymi oknami od ulicy. Pochyłym wąskim wjazdem obok ściany domku schodziło się na niewiarygodnie zabłocone podwórko. Z tej perspektywy okazywało się, że domek, dzięki ostremu spadkowi terenu, jest piętrowy, parter stanowiła niska, me tynkowana, brudna piwnica. Ona właśnie oraz ciemna, znajdująca się za nią, nisza były "działem produkcyjnym", tam miało miejsce swojej pracy trzydziestu nieletnich pracowników pana Johanna Kreppkego. Tak przynajmniej wynikało z opowiadań kolegów. Marek jednak w żaden sposób nie mógł sobie wyobrazić pracujących tam jednocześnie ośmiu, z biedą, dziesięciu chłopców. Na górze był "dział montażowy" - w małym pokoiku, niedawno chyba sypialni jakichś wysiedlonych robotników, na kilku kozłach leżały rozbebe-szone wirniki, wśród których obijało się trzech czy czterech "monterów". W małej kuchence mieścił się gabinet szefa, to znaczy stało tam pod portretem Hitlera duże, czarne biurko, wiecznie puste, bo pan Krupa ciągle coś załatwiał poza biurem. Stałego miejsca dla piersiastej panny Basi - sekretarki już nie 61 starczyło. Maszyna do pisania tkwiła na kuchennym kaflowym piecu, nieczynnym, przykrytym - jak i sama maszyna - zakurzoną gazetą, a panna Basia godzinami patrzyła przez okno. Jak się potem okazało, ona i majster pierwszej zmiany, Seweryn Edmund, byli kuzynami pana Krupy i dzięki temu majster od połowy października "chorował". Marka przyjął w "dziale montażowym" zastępca majstra, wysmotruchany młokos. - Aha, to ty jesteś ten nowy. Dobrze - rzekł, a potem obejrzał chłopca kpiarskim spojrzeniem. - A co ty się tak odpalantowałeś jak na bal przebierańców? Karnawał dopiero za dwa miesiące - dwóch osiłków majstrujących przy wirnikach zarechotało przypochlebnie. - Pewno się palisz do roboty? Weź ten drut i odzyskaj go. Chłopaki na dole ci powiedzą, jak się to robi. Marek złapał krąg strupiatego drutu i poszedł do piwnicy, czyli do działu produkcyjnego. W drzwiach dosłownie zderzył się z dwoma rówieśnikami, którzy nieśli podobne zwoje. - Cześć Marek - w okutanym szalem chłopaku z trudem rozpoznał kolegę ze szkoły, Felka Bukalskiego. - Ty też odzyskujesz? - Też. - No to idź, ubierz się, pokażę ci, jak się to robi. - Kiedy mnie nie jest zimno. Obaj chłopcy, a za nimi cały tłum ledwo widocznych w ciemnej piwnicy kolegów, ryknęli śmiechem. - Ubierz się, ubierz, dłużej pożyjesz - poradził Felek. Dopiero teraz Marek zauważył, że chłopcy prócz licznych szalików mieli na głowie po kilka czapek, a na sobie jakieś wyszmelcowane fartuchy, kurtki i inne odzienie. Ze wszystkich stron wyciągały się do Marka ręce z częściami ubrania. Wbił na siebie dwie cudze kurtki, na wierzch obszerny chałat, przepasał się paskiem i wypadł na podwórze. Dwaj koledzy rozpinali między płotami, przez całą długość podwórka, oporny, wyrywający się, jakby żywy stalowy drut. - Wiesz, po co odzyskuje się ten drut? - zapytał Bukalski. Gdy Marek pokręcił przecząco głową, Felek zaczął wyjaśniać. Firma zajmuje się przewijaniem uszkodzonych lub spalonych silników do wozów tramwajowych. Przeważnie przywozi się tu same rotory, czyli wirniki, a więc ruchome części silnika, bo stator - część stała - psuje się rzadko. Najpierw trzeba taki rotor rozbroić, a więc wyrzucić spalone cewki, ale one mają końcówki wmontowane w miedziany kolektor - czyli taki walec, który następnie jest owijany tym stalowym drutem i zacynowany. Po to, żeby uwolnić końcówki starych cewek i zrobić miejsce na nowe, trzeba odwinąć stalowy drut, a gdy się wstawi nowe cewki, owinąć nowym stalowym drutem i zacynować. Wobec tego, że nowy stalowy drut tej klasy jest dziś nie do dostania, nawet dla wyjątkowo ustosunkowanego pana Kreppke - odzyskuje się stary drut i nawija na kolektory wyremontowanych wirników. Z wielkim trudem udało się Markowi przy pomocy kolegów rozciągnąć i 62 rozwiesić oporne bydlę. Miało z pięćdziesiąt metrów długości i przy najmniejszym dotknięciu śpiewało jak naciągnięta w gitarze struna. - Teraz weź tę naciętą blachę - instruował kolega. - W szparę wkładasz drut, łapiesz obu rękami za blachę i kawałkami czyścisz. Aleś kamasze włożył - Felek pokręcił głową na widok Marka półbutów. - Masz okulary? Nie miał. Tamci wyciągnęli z kieszeni przeciwsłoneczne okulary i zabrali się do pracy. Za chwilę druty zaśpiewały w trzech różnych tonacjach. Rytmicznie poruszane blachami pryskały na wszystkie strony ostrymi, pełnymi zadziorów kawałkami cyny. Aby nie dopuścić do zranienia oczu, Marek zaciskał powieki. Pracował na ślepo, czasem tylko uchylał jedno oko, aby sprawdzić, czy drut jest dobrze odczyszczony, czy nie pozostał ślad po starej cynie, bo na starą - nowa nie przylgnie. Praca szła opornie. Drut się wywijał, dźwięczał, protestował. Chłopak tarł, pocił się coraz bardziej pod licznymi warstwami odzieży, chciał odsłonić szalik ze spoconej twarzy, ale kolega wrzeszczał na niego i wygrażał pięścią. Błoto wlewało mu się do półbutów wierzchem, było mokro i źle. Naraz coś trzasnęło, świsnęło jak pocisk i rąbnęło w płot. Zdumiony Marek przerwał pracę i spojrzał na chłopaków. Klęczeli w błocie pochyleni jak muzułmanie w modlitwie z twarzą przy samym błocie, z głowami osłoniętymi ramionami. Marek na ten widok parsknął śmiechem. - Pokłony bijecie? Chłopcy powoli podnosili się z klęczek. - A ty jak będziesz tak stał, to długo nie pożyjesz - mruknął Felek. Wyjaśnił Markowi, że drut bywa czasem zagięty czy też uszkodzony przy zdejmowaniu z kolektora. Podczas czyszczenia zaczyna wibrować i w miejscach słabszych pęka. Wtedy - ratuj się, kto w Boga wierzy. Niestety, zwijający się z szybkością pocisku drut jest przeważnie szybszy od najszybszej reakcji "odzyskiwaczy". Gdy uderzy po oku - nie ma oka, gdy po twarzy - rozorze policzek do kości, gdy leci ostrą końcówką, przebije wszystkie ochronne warstwy i czasem uszkodzi płuco. Najlepiej, gdy uderzy płasko, zwojem, wtedy zostaje tylko sina pręga, a najwyżej pęknie żebro. - Gdy usłyszysz trzask, nie rezonuj, nie zastanawiaj się, czy to twój, czy nie twój, tylko gębą w błoto - doradzał Bukalski. A potem dodał: - O ile zdążysz. Do końca dniówki jeszcze dwukrotnie pękał im drut - zawsze ten sam. Marek za drugim razem już tylko o ułamek sekundy później od kolegów osunął się w błoto. Ale jak się okazało i ich pośpiech nie wystarczył. Bo właśnie za trzecim razem pędzący zwój uderzył chłopaka na płask w żołądek. W jednej chwili odebrało mu oddech, łowił powietrze szeroko otwartymi ustami, spąsowiał na twarzy, dusił się. Marek z Felkiem walili go dłońmi po plecach i w chwili, gdy już pod na wpół uduszonym ugięły się kolana, złapał haust powietrza. Powlekli go do piwnicy, gdzie stękając i wymiotując przesiedział do końca dniówki. Marek zaś, już w okularach pożyczonych od kontuzjowanego, wraz z Bukalskim wykończył bez awarii swoje druty i ten niefortunny - trzeci. Matka załamała ręce na widok jeszcze tak niedawno pięknego kombinezonu. Ale gdy Marek opowiedział, jak mu się pracowało, zapłakała rzewnymi łzami. - Ja go więcej tam nie puszczę - zarzekała się. 63 - To chcesz, żeby go wywieźli do Niemiec? - rozsnuwał ojciec przed jej oczyma ponurą wizję. - To idź do Krupy i załatw, żeby mi dziecko wzięli od tych cholernych drutów - domagała się uparcie. - Nie pójdę. Przyrzekłem mu, że nie będę przychodził z żadnymi interwencjami. Uprzedził mnie, że przez trzy miesiące, zanim da Marka do cewek, musi przejść, jak każdy, frycowe. Co prawda, nie przypuszczałem, że to frycowe będzie aż takie. Po kolacji ojciec pobiegł do znajomego mechanika i z triumfalną miną przyniósł okulary z metalową osłoną sięgającą do połowy twarzy, jakich używali spawacze. Gdzieś ze starych klamotów wyciągnął dawno nie używaną skórzaną pilotkę, tak obszerną, że weszły pod nią dwie grube wełniane czapki. Matka przez całą noc poszerzała mokry jeszcze po praniu kombinezon, aby zmieściła się pod spód jej futrzana, gruba kamizelka. Tak zaczęła się praca trzynastoletniego Marka dla potencjału wojennego III Rzeszy. Ojciec zaś, poznając poprzez syna tajniki "Spezial-Werke", zachodził w głowę, jakimi kanałami dla swego kurnika pan Kreppke załatwił przywileje "Wichtig fur die deutsche Kriegswirtschaft"*. Wiadomości frontowe, które Niemcy ogłaszali teraz przez megafony trzy razy dziennie, napinały nerwy ludzi do ostateczności. To, co się tam na wschodzie działo, było ważniejsze niż upadek Francji, niż lotnicza bitwa o Anglię. Niemcy zajęli Chimki, przedmieście Moskwy, skąd do Placu Czerwonego mieli niecałe trzydzieści kilometrów. Przez artyleryjskie lornetki oficerowie Wehrmachtu oglądali już rubinowe gwiazdy na wieżach Kremla. - A nie mówiłem? - przypominał swoje racje, ze smutkiem, pan Larski. Nikt przecież nie miał więcej od niego powodu, aby życzyć Niemcom jak najgorzej. Ale dni mijały i Niemcy nie posunęli się z Chimek ani o krok. Do akcji wkroczył największy sojusznik Stalina - zima. Mroźna, śnieżna, paraliżująca ruchy wojsk niemieckich. Bo Rosjanie akurat wtedy uderzyli i odrzucili hitlerowskie oddziały od Moskwy. Zima zapanowała także w Gródźcu, i to już w końcu listopada. Dla Marka nadszedł ciężki czas, pracował przeważnie na powietrzu. Na mrozie odzyskiwany drut był jeszcze oporniejszy i szybszy. Jak dotąd chłopak miał szczęście. Sześć razy drut mu pękał, ale pięć Marek zdołał uskoczyć, zaś to szóste pęknięcie skończyło się płaskim łomotnięciem w plecy. Mamina kamizelka osłabiła uderzenie, został tylko na pamiątkę duży siniak... Najgorsze było to, że Marek łatwo się przeziębią!. A teraz miał ku temu wyjątkowo dużo okazji. Chodził więc z żapuchniętymi od kataru oczyma, zachrypnięty aż do utraty głosu, ale w pracy zjawiał się codziennie, punktualnie, bo wiedział, że na jego miejsce czekają dziesiątki innych chłopców. W przedostatni dzień listopada ojciec powiedział mu wieczorem: - Jutro się niczemu nie dziw, podpisuj co ci podsuną, i nie komentuj. * Ważne dla niemieckiej gospodarki wojennej. 64 Nazajutrz była wypłata. Po fajrancie pierwszej zmiany chłopcy ustawili się w grzeczną kolejkę na dworze, wzdłuż ściany z czerwonej cegły, i przytupując, bo mróz trzymał mocny, czekali cierpliwie, aż w dziale montażu pani Basia - dziś kasjerka, wypłaci majstrom pensje, potem jeszcze kwadrans, aż pęknie półli- trówka. Gdy podochocone towarzystwo skończyło libację, pani Basia ustawiła w sieni mały stolik i zaczęła szybko załatwiać chłopców. Podchodzili kolejno, podpisywali się we wskazanym miejscu podsuniętej listy, brali niebieską kopertę i odchodzili. Gdy przyszła kolej na Marka, przed podpisaniem sprawdził, ile zarobił - równo osiemdziesiąt marek, potrącono mu podatku trzy marki czterdzieści sześć fenigów, do wypłaty było więc siedemdziesiąt sześć marek pięćdziesiąt cztery fenigi. Ta sama kwota była wypisana niezdarnymi kulfonami panny Basi na niebieskiej kopercie, podpisał więc w miejscu, które mu wskazała, i sięgnął do koperty. Pani Basia szybko udaremniła ten zamiar, przykrywając ją swoją ręką. - Coś ty taki dokładny? Potem przeliczysz. Następny. A jednak Marek przeliczył swój pierwszy w życiu zarobek zaraz, wśród zacinającego śniegu, i czuł, jak mu zwierają się szczęki. - Co? Szesnaście pięćdziesiąt cztery? - zagadnął go z przymrużonym okiem Felek Bukalski, utykający nieco na nogę, i dlatego zwany Kuternogą. - Tak. Ty też? - wycharczał wściekły Marek. - Tu wszyscy tak dostają. - Ależ to granda. Okradają nas. - Css - uciszył go Felek. - Bo kto usłyszy. Wolisz jechać do Niemiec? Wieczorem ojciec tłumaczył oburzonemu Markowi, że Kreppke jest w porządku. Za wcześniejsze wyrobienie Markowi arbeitskarty będzie brał przez dwa lata trzy czwarte jego zarobków. - To ja w tym kurniku mam dwa lata pracować? - zaperzył się Marek. - Za dwa lata i Kreppkego tu nie będzie, a po Hitlerze ślad nie zostanie. - Obyś miał rację. Ale na razie, czy nie widzisz, co się dzieje? Marek długo w noc nie mógł zasnąć. Miał do ojca pretensję, że go nie uprzedził, nie przygotował. Ojciec się umawiał, a Marek płaci. Trochę ostygł w swoim rozeźleniu, gdy przypomniał sobie przymrużenie oka Felka i zdanie kończące ich popołudniową rozmowę: "Chcesz jechać do Niemiec?". Nie, tego Marek nie chciał za żadne skarby. Ale przed zaśnięciem przyrzekł sobie, że jeżeli kiedykolwiek zarobi dużo pieniędzy, to nie będzie skąpy, da, komu będzie uważał, szczodrą ręką, ale przedtem wyegzekwuje wszystkie swoje należności do ostatniego grosza. Nazajutrz Marek zastał nastrój w "kurniku" dziwnie odmieniony. Wszyscy szybciej, bardziej nerwowo biegali, a co chwila z góry, z "działu montażu", rozlegał się ryk: - Do cholery, szybciej pracować, nieroby, darmozjady, bo do Rzeszy, do bauera powysyłam. Marek naraz pojął, że wrócił z "choroby" kuzyn pana Krupy, majster Seweryn Edmund. O, przez miesiąc pracy nasłuchał się o nim wiele. Chłopcy straszyli się wzajemnie jego powrotem, jak matki niegrzeczne dzieci straszą Babą Jagą. 65 "Zobaczysz, niech tylko wróci majster Edmund, to ci tak kota popędzi, że ruski miesiąc popamiętasz" - padało ostrzeżenie po kilka razy dziennie. Był to osobnik wyjątkowo tępy, tak tępy, że nawet nie potrafił zapamiętać imion swoich podkomendnych pracowników. On to wynalazł określenie "knypel" dla wszystkich, niektórych ponumerował, innym pododawał różne przezwiska, wszystkie upokarzające. Był więc knypel "1", "2" i "3", był knypel "Kuternoga", "Zielony", "Garbus". Nikt nie wiedział, skąd pochodzą te jego pomysły, bo "Zielony" wcale nie był zielony, "Garbus" chodził prosto jak świeca. Gdy na górze rozlegał się ryk: "knypel Zielony do mnie", przywoływany chłopak stawał się rzeczywiście zielony na twarzy ze strachu. Bo Edmund, jak ktoś go zaszedł "nie z tej strony", potrafił tak uderzyć, że się chłopak nogami nakrywał. A mówić nie potrafił inaczej, jak tylko krzykiem, wyjątkowo wulgarnymi przekleństwami. Postanowił więc Marek unikać, póki się da, strasznego majstra. Ale nie minęło i piętnaście minut, gdy rozległ się ryk: - Knypel nowy na górę! - Trzymaj się, Marek - ścisnął mu rękę knypel Kuternoga, Felek Bukalski. Chłopak szedł do "działu montażu" jak na ścięcie. Na jedynym, kulawym krześle siedział majster i coś opowiadał, a grono stojących klakierów zaśmiewało się z jakichś sprośności pana majstra. Był to człowiek młody, o małej głowie wtłoczonej w monstrualnie szerokie ramiona, nisko zarośniętym czole i krzywych nogach. Gdy Marek wszedł, ukłonił się od drzwi, Edmund przestał mówić i chwilę przyglądał się chłopcu, a potem się krzywo uśmiechnął. - To on tak wygląda? - mruczał niby do siebie. - A co on robi? - Drut odzyskuje - szybko podpowiedział jego zastępca. - Drut? - zdziwił się majster. - Szkoda go do drutu. Do drutu to może iść byle kto. Ale on? Wy wiecie, kto to jest? Szlachta. To nie to, co wy, chamy. Zrobił przerwę, klakierzy podśmiewali się cicho, węsząc dobrą zabawę. - Coś tu dla niego wymyślimy - udawał, że się zastanawia, choć małe oczka błyszczały już wrednie, podstępnie. - Ale najpierw go musimy jakoś nazwać. No, który tam ma dobry pomysł? Znów zrobił przerwę, grono cmokierów śmiało się, ale nikt nie odważył się zgłosić żadnej propozycji, znali reguły gry, przezwiska wymyślał tylko majster i bardzo był z tego dumny. - Ale z was głąby. Jak ja czegoś nie wymyślę, to na was liczyć nie mogę - chwilę milczał. - O, mam! Wiecie, on będzie knypel "Rycerz". Mały pokoik zatrząsł się od salwy śmiechu. Klakierzy pokładali się rechocąc, śmiał się też, ale dostojnie, pomysłodawca, tylko jeden Marek stał jak ogłupiały i niczego nie rozumiał. Po chwili, gdy załzawieni od śmiechu uspokoili się nieco, pan majster podjął swój wywód: - No więc tak. Jest knypel Rycerz. A co robi rycerz? - Walczy! - wrzasnął znów śmiejący się tłumek. - A czym walczy? 66 - Kopią! - wrzasnęli. - To dajcie mu kopię - zakomenderował Edmund. W mig wyciągnięto skądś ciężki, żelazny łom wyższy od chłopaka. Wciśnięto mu go w ręce. - No to teraz powiedzcie, z kim rycerz walczy? - Z rycerzem! - wrzasnęli zgodnie. I naraz Marek zrozumiał. Płatki zawirowały mu przed oczyma. Nie! Tylko nie to! - No to pokażemy mu przeciwnika. Porwali się wszyscy na dwór popychając opierającego się chłopaka. Wlekli go, wyrywającego się, aż do końca podwórka, gdzie stał mały domek z serduszkiem. Dawni właściciele wybudowali go dla potrzeb jednej rodziny, ale gdy zabudowania przejęła "Spezial Werke", fekalia na mrozie formowały się w wysoką kolumnę, która zaczęła wystawać przez górny otwór w desce. Te zamrożone na kamień odchody nazywano rycerzem. - No, knypel Rycerz, właź tam i zaczynaj turniej - polecił majster Edmund. - Nie wejdę - wykrztusił Marek. Cisza się zrobiła taka, że słychać było sapanie majstra. Edmund zbladł. - Nie wejdziesz? - zaryczał. - Nie, wolę jechać do Niemiec! - desperacko krzyknął Marek. - Do Niemiec, gówniarzu, to ty i tak pojedziesz, ale najpierw tego rycerza splantujesz, o tak, na płask - pokazał dłonią. - No już! Właź! - wrzasnął. - Nie wejdę! - krzyknął również Marek. Majster podskoczył, złapał go jedną ręką za kombinezon pod szyją i pchnął do szamba. Na szczęście zamarzniętego. Potem zdzielił raz i drugi przez głowę, a rękę miał ciężką. Pochylił się, podniósł upuszczony łom i wrzucił go do dołu w ślad za chłopakiem. - No, zabieraj się do roboty - warczał pochylony nad cembrowiną - boja cię tu zabiję. Ogłuszony chłopak stał chwilę, potem powoli podniósł łom, postąpił kilka kroków i wbił go w cuchnącego, zlodowaciałego rycerza. Bryzgi lodu rozprys-nęły się na wszystkie strony, tamci na górze odskoczyli, Marek zaś bił z coraz większą wściekłością: Raz! Raz! Raz! Tamci odeszli. Chyba po godzinie ktoś pochylił się nad cembrowiną. W pokrytym tającym lodem chłopaku nie mógł rozpoznać nikogo znajomego. - Hej, podnieś głowę! - krzyknął. Gdy otępiały Marek spełnił polecenie, zobaczył pochyloną twarz szpakowatego szczupłego mężczyzny, którego nigdy nie widział. Ale tamten go chyba poznał, bo zaciął usta i chyba zaklął, ale tak cicho, że Marek nie dosłyszał. - Odstaw ten łom i stań tam, z boku. Odpocznij. Zaraz tu przyjdę - polecił i zniknął. Marek posłusznie odstawił narzędzie i oparł się o betonową cembrowinę. Było mu wszystko jedno, więcej i tak tu nie przyjdzie. Po chwili usłyszał kroki. Zza cembrowiny ukazały się dwie głowy. Jedna tego 67 szpakowatego, a druga kogoś, kogo Marek także dotąd nie widział na oczy., Łysa, pucołowata, nie przypominała mu nikogo. - Wychodź - warknął łysy. - Nie mogę. Pan Edmund mi kazał... - Wychodź - powtórzył łysy. - To jest pan Kreppke - wyjaśnił szpakowaty. Pan Kreppke? Sam pan Kreppke? Pochylony nad cembrowiną?! Jako widz Markowego, rycerskiego turnieju?! Było to tak nieprawdopodobne, ze chłopak nie ruszył się. - Wychodź! - krzyknął Kreppke. Szpakowaty podał chłopcu rękę i przeciągnął go przez cembrowinę. Prowadził go powoli przez podwórko, a Kreppke sadził na przedzie wielkimi Krokami. Było cicho, wszystkie knyple stały w drzwiach piwnicy i patrzyły na Marka. Nikt się nie śmiał. Gdy Marek z mężczyzną podeszli pod drzwi "gabinetu" szela, zatrzymali się chwilę. Ryk, jaki stamtąd dochodził, słychać było chyba na ulicy. - Ja cię zniszczę, ty kryminalisto - darł się Kreppke. - Jeżeli jeszcze raz usłyszę, że. komuś grozisz wywózką do Niemiec, to sam tam pojedziesz. A dzisiejszy numer z tym chłopakiem płazem ci nie przejdzie. Nie chcę po wojnie przez ciebie wisieć. i i • • Uu! Dalekowzroczny był widać pan Kreppke, bardziej dalekowzroczny niz oficerowie Wehrmachtu patrzący na wieże Kremla przez swoje artyleryjskie lornetki. A szpakowaty słuchał i uśmiechał się. Z "gabinetu" Kreppkego wyszedł majster Edmund czerwony na twarzy, a skołtuniony łeb miał opuszczony i oczy wbite w ziemię. /Szpakowaty popchnął lekko Marka w kierunku drzwi i sam tam za mm wszedł. Kreppke biegał po maleńkiej kuchence, od okna do biurka i z powrotem. Dla przerażonej panny Basi nie starczało już miejsca, stała wciśnięta między piec a ścianę. Kreppke musiał się czuć naprawdę bardzo mocny, a rodzinę trzymać nie byle jakimi sprawami w szachu, jeżeli przed półmetkiem wojny, gdy Niemcy szli jeszcze od zwycięstwa do zwycięstwa, mógł z nimi rozmawiać w taki sposób. Kreppke chwilę jeszcze biegał po kuchni, sapał, prychał, az wreszcie stanął. - Marek ci, zdaje się, na imię? _ zapytał. - Idź teraz do domu, umyj się, przebierz i... przeproś ojca w moim imieniu za to, co się tu stało. Od jutra będziesz przychodził na noc. Przydzielam cię do zmiany pana Kuny - tu wskazał szpakowatego. Potem wyciągnął rękę w kierunku policzka Marka, chwilę się wahał, wreszcie się przemógł, pogłaskał go po twarzy rozmazując roztajałe odpryski rycerza, a potem szybko cofnął dłoń i wytarł ją w chusteczkę. Marek coś bąknął, szurnął nogami i wyszedł, sam, bo szpakowaty został u Kreppkego. Chłopak powlókł sie na dół do piwnicy, ale me doszedł tam, bo przywołała go panna Basia. Była przymilna, łagodna i trzymała w obu rękach wielką miednicę z ciepłą wodą i mydło, przez ramię przewieszony miała czyściutki biały ręcznik. 68 Mydło pieniło się wspaniale, to nie był zielonkawy, śmierdzący "RIF". Wymył się Marek w miarę dokładnie, czego nie domył, to wytarł w ręcznik, ale nikt do niego o to nie miał pretensji. - Aleś mu dał. On cię teraz zapamięta! Nic mu nie zrobisz. - Szef wytarł majstrem podłogę do sucha - przekrzykiwali się w pochwałach i prognozach chłopcy na dole. I ciekawe, choć wszyscy wiedzieli o nadanym Markowi przez majstra przezwisku, nikt do niego tak nie powiedział. Po raz pierwszy przezwisko Edmunda się nie przyjęło. A Marek wziął torbę z termosem i powlókł się do domu. Był tak wyczerpany dzisiejszym dniem, że nawet nie miał sił, aby matce opowiedzieć wszystko po kolei. Zdjął cuchnące ubranie, wykąpał się i zasnął kamiennym snem. Gdy obudził się, było już ciemno i ojciec dawno wrócił z pracy. Teraz dopiero Marek miał dość siły, aby opowiedzieć wydarzenia dnia. - Jeden jest zysk z tej kretyńskiej sprawy, że Kreppke przeniósł cię do cewek nie po trzech, jak obiecał, lecz po jednym miesiącu - podsumował ojciec. - Ale za jaką cenę. Co dzieciak dzisiaj przeżył. Przecież ten majster to jakiś psychopata - żołądkowała się matka. - Ważne, że Marek ma to już za sobą - ojciec zmienił temat. - Nie sądziłem, że Kuna ujmie się za tobą. To komunista i wydawało mi się, że raczej mnie nie lubił. Tak, teraz go sobie Marek przypomniał. Co roku przed wojną w dniu pierwszego maja ulicami Grodźca przeciągały dwa pochody: PPS szła osobno, komuniści osobno. I zawsze kończyło się jakąś draką. Albo dochodziło do starcia między uczestnikami obu pochodów, albo też policja atakowała tych, którzy wznosili bardziej radykalne okrzyki. A byli to przeważnie komuniści. W jednych i drugich starciach starano się odebrać komunistom sztandar. A ten zawsze dzierżył w rękach Kuna. I choć atakowano chorążego zacięcie, Marek, który z chłopakami biegł tam, gdzie coś się w Grodźcu działo, nie przypominał sobie, aby Kuna kiedykolwiek oddał sztandar. Aż dziw, że ten znany przecież w Grodźcu działacz nie został zamknięty w Oświęcimiu; a że Kreppke go zatrudniał, i to jeszcze na stanowisku majstra, to się w ogóle nie mieściło w głowie. Może już wtedy myślał o tym, co będzie po wojnie? Mama początkowo przyjęła wiadomość o przeniesieniu Marka na noc z przerażeniem. - Takie dziecko i już noc będzie zarywał - patrzyła z pretensją na ojca, jakby on był temu wszystkiemu winien. Ale Marek był zadowolony. Przede wszystkim ta zmiana dawała matce dwie dodatkowe godziny snu - zamiast o piątej mogła znów wstawać o siódmej, a on liczył na to, że pozostanie mu cały dzień dla kolegów. I najważniejsze, że będzie pracował z Kuną. To był szczyt marzeń każdego knypla. Jednak zmiana Kuny liczyła tylko dziesięciu ludzi. Majster był spokojny i wymagający. Na początku zmiany 69 nawet dusił, przyciskał, ale jak się uwinęli i to, co mieli zrobić w osiem godzin, ] zrobili w pięć, nie tylko zezwalał, wprost nakazywał kłaść się i spać. W dniu, a właściwie wieczorem, kiedy Marek przyszedł po raz pierwszy na 1 zmianę majstra Kuny, ten dokonał nowego układu w brygadzie. Najważniejszą osobą był tu modelarz. Tę ważną rolę pełnił bardzo sympaty- | czny młody człowiek, dwudziestoletni może, potężnej budowy, o szerokiej, słowiańskiej, przystojnej twarzy, syn białogwardyjskiego oficera z Sosnowca - . Alek Paszyn. Marka mianowano "motorniczym", a że po kilku dniach Marek przemówił do majstra Kuny za sprawą Felka Bukalskiego, więc gdy i on znalazł się w brygadzie - został "wstążkowym". Pozostałych sześciu stanowiło zespół "izolatorów". Alek, Marek i Felek, czyli olbrzym i dwóch mikrusów, obsugiwali dziwną machinę, topornie wykonaną we własnym zakresie przez Kunę. Alek, aby mógł w niskiej piwnicy stać przy machinie bez męczącego schylania głowy, wykopał sobie po prostu w klepisku półmetrowy dół, zamykany na dzień odpowiednim wieczkiem. Zgranie się przy modelarce zajęło im kilka dni. Marek, jako "motorniczy", obrotami korby wprawiał urządzenie w ruch, Alek z wiązki I izolowanych drutów kształtował na płytce zarys cewki, Felek zaś wiązał to tasiemkami i obcinał końcówki. Nie spiesząc się mogli ukształtować i oddać dalej w ciągu pięciu minut jedną cewkę. Teraz przez około pół godziny pracował nad nią izolator. Czasem, gdy Kuna popędził, modelarka oddawała cewki co cztery minuty, izolatorzy robili swoją pracę w dwadzieścia minut i wtedy sto cewek wisiało na gwoździach nie o szóstej, a o czwartej rano. Było za wcześnie, aby iść do domu, bo trwała godzina policyjna, Kuna więc polecił podhajcować w piecu aż rozgrzana na czerwono "koza" świeciła w ciemności, i chłopcy kładli się na dwie godziny. Albo gdy spać się nie chciało, siadali, gdzie mogli, opierali się plecami o ścianę i wpatrzeni w buzujący w piecu ogień słuchali opowiadań Kuny albo Paszyna. A obaj umieli opowiadać pięknie. W ogóle dziwny to był związek - Paszyn był po stronie starego porządku w j Rosji, Kuna zaś trzymał z tymi, którzy krwawo się z caratem rozprawili. Mimo to rozumieli się doskonale. Obaj, albo przynajmniej jeden z nich, starali się być z chłopcami do końca zmiany, czasem jednak szli pospać na górę, do "działu montażu" - wtedy w piwnicy zaczynała się sądna noc, pełna kawałów i "numerów". "Numery" w zasadzie były dwa z kilkoma wariantami. Jeden to był "numer z drgawkami", drugi to "numer na japoński lakier". Numer pierwszy ominął jakoś Marka, może dlatego, że uprzedzony przez Felka, nigdy nie dotykał niczego metalowego, co leżało na długich stołach zwanych falbankami, a leżało niby bezładnie, bez żadnego punktu styku z innymi przedmiotami. Widział nieraz, co się działo, gdy ktoś nieopatrznie złapał piłkę do metalu, obcęgi, cokolwiek. Rozlegał się piekielny wrzask i blady chłopak, potrząśnięty przez sprytnie podłączony prąd, długo się nie mógł i uspokoić. O numerze pierwszym Marek nawet nie opowiedział w domu, bojąc się, że 1 70 matka dostanie ataku serca. Zresztą było się o co denerwować, bo często klepisko w piwnicy świeciło wilgocią. Numeru drugiego ukryć się przed mamą, niestety, nie dało. Lakier japoński był płynem czerwonawego koloru, rzadkim i zasychającym na twardą skorupę w ciągu kilku minut. Wystarczyło zamoczyć w nim goły drut, aby po pięciu minutach uzyskać doskonałą izolację. Najłagodniejszą wersją numeru drugiego było podgrzanie lakieru do temperatury ciała (ostrożnie, bo łatwo wybuchał). Gdy zmęczona, przyszła ofiara kawału zapadała przy końcu zmiany w krótki, ale mocny sen, przeważnie siedząc na stołku, z głową i rękami opartymi na falbance, polewano nim delikwentowi dłonie. Gdy się obudził, był przymurowany do stołu. Samo oderwanie ręki od deski było sprawą żmudną i bolesną, a uwolnienie od skorupy trwało kilka dni i nieraz kończyło się zerwaniem całych płatów skóry. Dlatego też Marek zawsze spał oparty plecami i głową o ścianę, a ręce trzymał w kieszeniach. Ale znaleziono sposób i na niego. Pewnego ranka, a było to już po dziesięciu dniach pracy w brygadzie Kuny, gdy waleniem w szynę oznajmiono godzinę szóstą, a więc koniec zmiany, rozbudzony Marek zerwał się raptownie... to znaczy usiłował się zerwać, ale bezskutecznie. Cieniutka warstwa lakieru, którą koledzy posmarowali taboret, nie dotarła do ciała, nie zasygnalizowała wilgoci, ale przykleiła zarówno kombinezon, jak i bieliznę do ciężkiego brudnego zydla. Chwilę się szarpał, ale znał przecież moc tego świństwa. Łykając łzy, nożem odcinał przyklejoną część kombinezonu. Gdy się uwolnił od stolika, chłopcy z podłogi wstać nie mogli, tak osłabli ze śmiechu. Przez dziurę wielkości talerza Marek połyskiwał szczerą golizną. A mróz był tego ranka solidny, więc ktoś mu pożyczył stare spodnie, inny długi fartuch pod kurtkę, i tak poprzebierany popędził do domu. Na szczęście matce został kawałek materiału, więc sprokurowała mu całkiem foremną i mało .widoczną łatę. Od tego dnia przylgnęło do niego przezwisko nadane mu przez chłopaków - "Gołodupiec". Następnej nocy, gdy wcześniej skończyli robotę, przysiadł się do usypiającego Marka majster Kuna. - Słyszałem, że zrobili ci numer dwa? - zagadnął. - Każdemu robią jakiś numer - starał się zbagatelizować sprawę Marek. - Ale mogę cię zapewnić, że to nie przez złość. Chłopcy cię lubią, tylko mają durno w głowie. I to im się spodobało, żeś się dzisiaj nie poskarżył. Będziesz miał już spokój. To nie było takie chamskie, mściwe odegranie jak z rycerzem. - Mściwe odegranie? - zdziwił się Marek. I wtedy nie wiadomo dlaczego Kuna opowiedział chłopcu, jak wredny podtekst miała decyzja Edmunda. Kilka lat przed wojną jego brat, pijaczyna i awanturnik, stał się sprawcą wypadku na kopalni, który tylko cudem nie skończył się śmiercią kilku ludzi. Wywalono go naturalnie z pracy i choć sprawy te w ogóle nie należały do kompetencji ojca Marka, wśród tych, którzy tę decyzję podjęli, wymieniano i jego nazwisko, a pijaczyna zapamiętał tylko to 71 jedno. I teraz, po latach, jego młodszy brat postanowił wziąć na dzieciaku odwet za urojone krzywdy starszego. - A... pan? Dlaczego pan mnie wtedy bronił? - zdobywszy się na odwagę Marek zapytał o to, co nie tylko jego, ale i ojca nurtowało od dwóch tygodni. Kuna uśmiechnął się. - Widzisz, ja bardzo dużo czytam literatury pięknej. Kocham historię. Tę miłość do książek zaszczepiłem moim dzieciom i to nam daje prawdziwe szczęście. A wiesz, kto mi otworzył oczy na to piękno? Twój dziadek. ? tu popłynęła opowieść o dziadku Antonim, ojcu ojca, o którym Marek wiedział bardzo mało. Może dlatego, że dziadek umarł ćwierć wieku przed tym, zanim chłopiec się urodził. Od ojca wiedział, że dziadek, potomek szlacheckiej rodziny, syn uczestnika powstania styczniowego, zesłanego na Sybir, pozbawionego przez carat majątków na Kielecczyźnie, będąc na przełomie dziewiętnastego i dwudziestego wieku wicedyrektorem gimnazjum w Sosnowcu, naraził się władzom carskim. Uczył bowiem potajemnie języka i historii polskiej. Posłano go karnie do Grodźca, na Pekin, przydzielając stanowisko kierownika czteroklasowej szkoły. Ale go nie złamano. Tu też uczył robotnicze dzieci zakazanych przedmiotów. , , "t ?' - On mnie nauczył także punktualności - wspominał Kuna z przymkniętymi oczyma. - Choć od tamtych czasów minęło trzydzieści lat, do dziś go widzę w tabaczkowym, długim surducie, z siwym, obwisłym wąsem, gdy stoi na szczycie szkolnych schodów i czeka na spóźnialskich. Jak złapał takiego delikwenta za ucho... Może i mam przez to nieco odstające uszy, ale to był wielki człowiek. Czyż można się dziwić, że Marek był coraz bardziej zakochany w majstrze Kunie? Nie wiedział jednak, że już tylko dni dzielą go od rozstania z brygadą i szefem. • • , . Przed dwudziestym grudnia kazano Markowi przyjść w dzień do "kurnika' , i to wprost do "gabinetu" pana Kreppkego. Szedł tam pełen niepokoju. W małej kuchni przed biurkiem szefa stał wysoki, przystojny mężczyzna. - To ten - pokazał na Marka brodą pan Kreppke. - Umiesz pisać redisówką? - zapytał mężczyzna bez wstępu. - Nie. - A grafion trzymałeś kiedyś w ręku? - Nie. - Nie szkodzi - wmieszał się Kreppke. - Chłopak bystry, szybko się nauczy. Marek, od dziś przechodzisz do inżyniera Szydłowskiego. Od Nowego Roku zaczniesz nową pracę. Ale przez te kilka dni musicie sobie zbudować biuro. Zbudować biuro! Dobre sobie. Marek nie znał fachowego przygotowania inżyniera w tej materii, ale za to doskonale wiedział, co sam potrafi, a raczej, czego nie potrafi. Tego samego dnia dołączył do nich trzeci pracownik, był nim Alek Paszyn. Co to miało być za biuro, co mieli tam robić* tego obaj z Alkiem nie wiedzieli. A inżynier był raczej małomówny. Na tydzień przed Wigilią w wyniku starań Kreppkego chłopcy z pierwszej zmiany przywieźli na ciężarówce deficytową kantówkę, reglamentowane deski, 72 wymagającą wielkich starań dyktę i wióry. Zjawił się też stolarz z prawdziwego zdarzenia i wziął całą trójkę do galopu. Najpierw powciągali cały materiał po stromej drabinie na wyziębiony strych, a potem zaczęli budować kręte schody. Wyszły nawet całkiem foremne, nie chwiały się i skrzypiały w miarę. Na dwa dni przed świętami, w najwyższej części ciemnego strychu, z kantówki zbudowali szkielet dość dużego pomieszczenia, z obu stron obili go dyktą, a w środek, między dwie warstwy, upchali trociny z wapnem. W ten sam sposób ocieplili spadzisty dach, który był jednocześnie sufitem i czwartą ścianą pomieszczenia. W niej to, w miejsce wyjętych dachówek, wstawili uprzednio przygotowaną wielką oszkloną ramę i tak przez dziurę w dachu uzyskano bardzo dużo światła. Stolarz przyniósł drzwi wymontowane z jakiegoś innego domu, a chłopak z pierwszej zmiany pociągnął kabel elektryczny i założył żarówki. Podłogę wykonano w kilka godzin, na arkuszu blachy postawili blaszaną kozę, wypuszczając przez sufit rurę i na godzinę przed wigilijnym zmrokiem specjalnie przybyły na tę uroczystość pan Kreppke przytknął zapałkę do suchych wiórów w piecyku. Zrobiło się od razu miło i ciepło. Żółtawe deski wydawały aromatyczny, żywiczny zapach. - Tydzień poświąteczny wykorzystamy na urządzenie biura. A potem, do roboty. Co będziecie robić, powiem wam, gdy nadejdzie czas. Narazie dziękuję za wykonanie tego pokoju. I... chcę wam złożyć życzenia... nie wesołych świąt, bo one dla nikogo nie będą wesołe... przynajmniej dla nikogo z obecnych. Chcę wam życzyć, aby były to święta spokojne. Oraz, aby jak najszybciej spełniły się najskrytsze życzenia każdego z nas. Pryncypał uściskał im dłonie, wręczył każdemu małą paczuszkę z zaklejoną kopertą. Inżynier i Alek dostali po kartonie oficerskich papierosów "Juno" - a co w kopercie, pozostało ich tajemnicą. Marek zaś - trzy pomarańcze i pięć- dziesięciomarkowy banknot. "Oddał mi mniej, niż ukradł z pierwszej pensji" - pomyślał Marek, ale potem zrobiło mu się głupio. Bo przecież Kreppke nie musiał mu dawać ani tych pieniędzy, ani pomarańczy. Te trzy złote kule były ozdobą wigilijnego stołu. Prócz nich prawie puste talerze - było jednak siano, opłatek i jedno puste nakrycie dla podróżnego. I była uszczęśliwiona babcia z najmłodszą siostrą mamy. A jej szczęście wynikało z tego, że właśnie dziś przed południem ktoś przyniósł list pisany przed dwoma miesiącami. Wymięty, brudny, widać przeszedł niełatwą drogę. List pochodził od wujka Cześka, który przed półtora rokiem uciekać musiał przed gestapo. Pisał skądś z siedleckiego, że pracuje w swoim zawodzie, to znaczy w leśnictwie, że wszystko jest w porządku, ale adresu ze zrozumiałych względów podać nie może. Na choince tego roku nie było nowych zabawek, nie miał ich kto zrobić, ale postrzelony orzeł z sołtysowej chałupy zdobił -jak co roku od trzech już lat - jej czubek. Zaraz po świętach zaczęło się urządzanie "biura". Tu wystąpiły pewne trudności, bo stoły kreślarskie były dostępne za specjalnym pozwoleniem tylko dla zakładów posiadających biura techniczne. Tymczasem Kreppke takich zezwoleń 73 nie miał, ale za to miał głowę na karku, załatwienie niemożliwego zajęło mu trzy dni. Po świętach też dały znać o sobie pewne niedostatki konstrukcyjne biura. Wystarczył najmniejszy śnieg, aby okno na dachu było zaklejone na amen i w biurze panowały ciemności egipskie. Trudno zaś było cały czas pracować przy sztucznym świetle. Żadne omiatanie nie wchodziło w grę, najlepszą zaś metodą okazywało się rozhajcowanie kozy. Obowiązek ten przypadł Markowi. Nie narzekał, bo i tak dzięki pracy w biurze przychodził teraz o "urzędniczej" godzinie, bo o ósmej. Zresztą od momentu tego awansu pozycja chłopca w "kurniku" wzrosła do tego stopnia, że nawet panna Basia mówiła do niego "kolego Marku". Zjawiał się więc wcześniej, rozpalał w piecu i po pół godzinie z szyby spływał płat śniegu, zaś... na podłodze robiła się duża kałuża. Bo okazało się, że ersatzkit, jakim uszczelniono szybę, jest substancją bardzo przepuszczającą wodę. Podstawiono więc miednicę pod spadające rytmicznie krople i było po problemie. W Sylwestra przywieziono rajzbrety - najbliżej drzwi stanął stół Alka, bo tylko tam mógł pracować blisko dwumetrowy Rosjanin. Za jego stołem ulokował się inżynier i też jakoś nie uderzał głową o coraz niższy sufit. Pod samym oknem stał stół Marka, miał najwięcej światła i... wody. 1942 Po Nowym Roku tajemnica się wyjaśniła. Kreppke, jak się okazało, miał napoleoński łeb i takież same dalekosiężne plany. Jeszcze nie wylazł z tego zabłoconego kurnika, a już śniła mu się własna mała huta, w której odlewano by korpusy silników. Cała trójka została zobowiązana do absolutnej dyskrecji, bo po to, by robie plany czegokolwiek, trzeba było mieć odpowiednią urzędową licencję, zezwolenia, a Kreppke ich nie miał. Na razie. Nikt poza samym szefem i nimi trzema nie miał prawa wstępu do pokoiku na strychu. Wśród pracowników "kurnika" rozpuszczono wersję, że na górze opracowuje się nowe schematy łączeń elektrycznych przy przewijaniu rotorów, a w rzeczywistości miano tam kopiować wszelkie części silników po to, by z biegiem czasu można było według tych rysunków technicznych wykonać formy odlewnicze. Najpierw jednak należało nauczyć Alka i Marka podstaw kreślarstwa. Szło im to nawet dość sprawnie, ale zajęło kilka tygodni. Na początku 1942 roku przez Zagłębie, a więc i przez Grodziec, przewaliła się nowa fala masowych aresztowań. Niemcy wyciągali ludzi z mieszkań w środku nocy. Trzy styczniowe noce odcisnęły się w psychice ludzi krwawą pieczęcią. I znów zaczęły do zrozpaczonych rodzin napływać lakoniczne kartki z wydrukowanym tekstem - zmarł na zawał serca, zmarł na zapalenie płuc. Pieczątka nadawcy była prawie zawsze ta sama: "Konzentrationslager Auschwitz '. 74 Szpitale Zagłębia i budynki szkolne, zajęte na potrzeby wojska, zapełniły się rannymi. Teraz dopiero można było naocznie się przekonać, jak straszliwie potrafi ranić generał Mróz. Amputowane w wyniku odmrożeń nogi, ręce wytrącały z szeregów Wehrmachtu co najmniej tyle samo ludzi, co rosyjskie kule. Gdy przed szpitalami zatrzymywały się karetki i wynoszono z nich jęczących żołnierzy, zagłębiacy mieli kamienne twarze, zaciśnięte usta i ani krzty współczucia w chłodnym spojrzeniu. Ucichły fanfary zwycięstw, zaś w komunikatach Kwatery Głównej Wehrmachtu zaczęło się pojawiać coraz częściej nowe określenie "ciężkie walki obronne". Niemcy wyraźnie tęsknili do wiosny. Gdy tylko nadeszła, jeszcze nieśmiała, z chłodnym słońcem, w "kurniku" zagotowało się. Gruchnęła wieść - stary przenosi firmę do Dąbrowy Górniczej. Początkowo nikt w to nie wierzył, ale gdy majster Edmund - a on przecież chyba dobrze wiedział - potwierdził, uwierzono. Wtedy pracownicy "kurnika" podzielili się na dwa obozy. Zwolenników i przeciwników tej decyzji. Był to czysto teoretyczny podział, bo ani jedni, ani drudzy nie mieli najmniejszego wpływu na bieg sprawy. Zwolennicy utrzymywali, że choć decyzja ma pewne mankamenty, jednak najważniejsze jest to, że firma się rozwija, że jest Niemcom potrzebna, że nie grozi jej likwidacja i wywiezienie pracowników do Rzeszy, jak to często bywało z małymi przedsiębiorstwami. Przeciwnicy przenosin utrzymywali, że przy chodach Kreppkego likwidacja "kurnikowi" i tak nie groziła, a praca w Dąbrowie stawia przed nimi niebagatelny problem komunikacji. Przejazd autobusem do Będzina był sprawą makabryczną, zapchany do ostatniego miejsca autobus zabierał za każdym razem najwyżej jedną trzecią chętnych, i to tylko z przystanku początkowego. Na następnych nie zatrzymywał się w ogóle. A w sobotę i niedzielę - bo Niemcy od Nowego Roku wprowadzili dla Polaków obowiązek pracy i w niedziele - kiedy to Polak nie miał prawa wsiąść do żadnego środka lokomocji, sprawa stawała się w ogóle nie do rozwiązania. Docierały do nich coraz to nowe wiadomości: stary kupił nieczynny młyn mechaniczny koło kopalni "Renart". Ci, którzy go widzieli, mówili, że w Grodźcu nie ma tak wielkiego gmaszyska. Była to pięciopiętrowa, ponura budowla z czerwonej cegły, o małych okienkach, bardzo rozrośnięta na boki. - I kto tam będzie pracował? - - zastanawiał się Felek. - Przecież my się tam pogubimy. Okazało się, że stary ma już ponad dwustu nowych robotników, a do maja przybędzie jeszcze następnych dwustu. Właśnie oni porządkowali teraz zagrzebany w mącznym pyle gmach, rozbijali drewniane i blaszane rury, zsypy, demontowali stare urządzenia, słowem dzień i noc przygotowywali stary gmach do nowej roli. W początkach kwietnia biuro wykonało już rysunki kilku bardziej skomplikowanych silników, które przewinęły się przez "kurnik". Ostatnie miesiące przyniosły nowe wydarzenia. Przede wszystkim zniknęli grodzieccy Żydzi. Nikt nie wiedział, kiedy ich 75 wywieziono, po prostu przestali być w Grodźcu. Mówiono, że Niemcy przewieźli ich do będzińskiego getta, ale przecież codziennie kilkuset grodźczan jeździło do Będzina i nikt nie spotkał tam znajomego. Będzińskie getto trwało, podobno dano mu na razie spokój za cenę dziesiątków kilogramów złota, którym co jakiś czas Żydzi okupywali się. Fama niosła, że Żydzi mają w połowie mniejsze przydziały żywności od Polaków, i to tylko ci, którzy gdzieś pracowali, inni w ogóle nie dostawali nic. - To jak oni żyją? - zastanawiała się matka Marka. Przez cały marzec, przeważnie nocami, przez Grodziec znów ciągnęły na wschód pancerne dywizje. Uśpiona osada dygotała od huku silników. Wzmocnione patrole żandarmów pilnowały, aby "Sperrzeit"* był przez Polaków rygorystycznie przestrzegany. W ostatnią marcową niedzielę Pekin został wstrząśnięty nowym wydarzeniem. W jednym z domów robotniczych mieszkał pewien górnik grający bardzo ładnie na akordeonie. Czasem po pracy siadał na parapecie okna i grał ku uciesze całego podwórka. Tak było i tego niedzielnego popołudnia, jednego z pierwszych ciepłych dni tegorocznej wiosny. Na podwórku domu, w którym mieszkało ponad dwadzieścia rodzin, bawiły się dziesiątki dzieci, w tym również dzieci wesołego akordeonisty, na ławkach gawędzili sąsiedzi. Naraz otworzyło się jedno z okien i z mieszkania świeżo zajętego przez volksdeutscha z Besarabii wychylił się nowy właściciel - niezadowolony, że grajek zakłóca mu spokój poobiedniej drzemki. Krzyknął, aby tamten natychmiast zakończył swój koncert. Akordeonista odpowiedział, że jest u siebie w domu i wolno mu grać, bo przecież nie ma jeszcze godziny policyjnej. Ludzie słyszeli, jak w mieszkaniu volksdeutscha podzwaniał telefon, ale kto tam na to zwracałby uwagę. Koncert trwał. Tymczasem po kwadransie na podwórko zajechali na rowerach dwaj żandarmi, którzy postawiwszy rowery weszli na górę. Po chwili wyszli wraz z akordeonistą, chwilę z nim rozmawiali pod ciekawym spojrzeniem dziesiątków oczu, a następnie spokojnie wyjęli z kabur pistolety i strzelili. Nie oglądając się nawet na trupa wsiedli na rowery i odjechali. Na podwórku zapadła cisza, której nikt nie miał odwagi przerwać. O bestialstwach Niemców opowiadano sobie wiele, ale żeby zastrzelić człowieka tylko dlatego, że, grał na instrumencie i w biały dzień przeszkodził w drzemce volksdeutschowi? • Na początku kwietnia Kreppke przeniósł ostatecznie swoją firmę do Dąbrowy. Grodziecki "kurnik" został zlikwidowany. Ponury pięciopiętrowy budynek z czerwonej cegły z małymi okratowanymi okienkami z miejsca otrzymał nazwę: Sing- sing. Każde piętro zajmowała jedna bardzo długa hala, w której mogło pracować jednocześnie stu i więcej ludzi. Ten nowy lokal zlikwidował pracę na zmiany. Biuro techniczne (tu już występujące legalnie, bo Kreppke uzyskał odpo- * Godzina policyjna. 76 więdnie zezwolenie) zajmowało część czwartego piętra i składało się z czterech w miarę jasnych pokoi, w których pracowało przy rajzbretach już piętnaście osób. Teraz dopiero okazało się, ile racji mieli pesymiści. Marek znów wstawał przed szóstą, aby o wpół do siódmej rozpaczliwie szturmować autobus. Po zajęciu miejsc przez Niemców, volks- i reichsdeutschów, o pozostałe rozpoczynała się walka na łokcie i pięści. Chłopak przeważnie wychodził z niej przegrany. Za godzinę zaczynała się praca w Sing-singu odległym o siedem kilometrów. Marek biegł więc "na Grodziec", wpadał zdyszany do babci, łapał "damkę" i pedałował po śliskim klinkierze. Wolał ryzykować bolesny upadek niż spotkanie oko w oko z volksdeutschem, komisarzem od dyscypliny, który potrafił zabrać listę obecności nawet pięć minut przed ósmą. W pierwszych dniach kwietnia ożyły, martwe w okresie zimy, niemieckie szczekaczki na ulicach. Wypłowiałe ubiegłoroczne mapy za zakurzonymi szybami gablot zastępowano nowymi, szyby przetarto. Niemcy rozpoczęli w Rosji nową gigantyczną ofensywę. Co prawda pierścień zaciśnięty wokół Leningradu nie dał żadnego efektu, bohaterskie miasto broniło się desperacko, co prawda pod Moskwą trzeba się było cofnąć i zrezygnować z oglądania wież Kremla przez lornetki, ale za to przez stepy i kołchozowe poła nad Dnieprem i Donem, w ciężkich walkach z ustępującymi dywizjami radzieckimi, równo parły na wschód zwycięskie czołgi feldmarszałka Mannsteina. Głośniki na ulicach ryczały, a żandarmi znów przepinali na mapach rzędy kolorowych szpilek. Pewnego majowego dnia pod koniec pracy zapowiedziano, że wszyscy zamiast do domów udadzą się na jeden z placów miasta. Ostrzeżono, że każdy, kto będzie próbował wymigać się, zostanie natychmiast wywieziony na roboty do Niemiec. Spędzopy w ten sposób tłum stał gęsty i niespokojny. Pod dwoma dużymi kasztanami czworobok wolnego miejsca ochraniali żandarmi w hełmach. Między dolnymi konarami obu drzew była przerzucona drewniana belka z pięcioma konopnymi sznurami - każdy zakończony pętlą. Śmiertelna cisza zaległa plac. Pięć wiszących powrozów przykuło wzrok kilku tysięcy zgromadzonych tu pod przymusem ludzi. Będą wieszać. Kogo? Za co? Z wyciem syren motocykle policyjne wbiły się w tłum i rozcięły go aż do czworoboku żandarmów, a odkryte ciężarówki przejechały szybko za nimi. Na jednej stało dwóch, na drugiej trzech cywilów z rękami w tyle, otoczonych tłumkiem mundurów feldgrau. Oficer w hełmie warknął, żandarmi wykonali zwrot i z twarzami odwróconymi do tłumu szczęknęli zamkami karabinów. Tłum szarpnął się do tyłu. Ale dalszych komend nie było. Ciężarówki zatrzymały się tuż pod sznurami, opadły klapy wozów, żołnierze zeskoczyli, zostali tylko skazańcy, każdy pod opieką jednego Niemca. Ci szybko założyli pętle na szyje cywilów i także zeskoczyli z samochodów. - Za przestępstwa popełnione przeciwko potencjałowi wojennemu Trzeciej Rzeszy - krzyczał po niemiecku oficer w wysokiej czapce, a tłumacz powtarzał 77 to przez megafon - pięciu polskich bandytów zostało skazanych wyrokiem sądu doraźnego na karę śmierci. Wyrok będzie wykonany natychmiast. Warknęły silniki wozów na wyższych obrotach. - Niech żyje Pol... Szarpnięte do przodu wozy wyrwały spod nóg skazańców punkt oporu i zdusiły wysoki krzyk. Postronki napięły się, belka lekko ugięła i chwilę drgała. Ktoś krzyknął, może poznał na jednej z lin kogoś bliskiego. Tłum milczał, jakby mu odjęto zdolność wydania jakiegokolwiek głosu. Szczęknęła komenda, dwuszereg żandarmów złamał szyk i władował się na puste ciężarówki. Warknęły silniki. Pod pięcioma wywyższonymi nieco ponad tłum skazańcami stało czterech żandarmów w hełmach w szerokim, wartowniczym pruskim rozkroku, z rękami w czarnych rękawiczkach na kolbach i magazynkach schmeisserów. Naraz ci najbliżsi, z pierwszych szeregów, uklękli. Fala łamiącego się tłumu szła jak kręgi po wodzie. Ludzie klękali bez słowa, a potem, po dłuższej chwili, zaczęli wstawać i rozchodzić się w absolutnej ciszy. Nadszedł maj. Zakłady Kreppkego objęły swoimi usługami nie tylko całe Zagłębie i Śląsk, czyli regencję katowicką, zlecenia zaczęły nawet nadchodzić z regencji opolskiej. Biuro techniczne miało pełne ręce roboty z kopiowaniem coraz to innych modeli. Przy rajzbretach pracowano już nie tylko w niedziele, ale im dłuższy był dzień, tym bardziej wydłużano czas kreśleń. Powroty Marka do domu o siódmej wieczorem, a nawet później, stały się zjawiskiem codziennym. Nadszedł upalny lipiec, ale o kąpieli nad Brynicą pracownicy firmy Kreppkego nawet nie myśleli. Urlopu nie dostał nikt, bo nikt o urlop nie prosił. Czy Polak miał w ogóle prawo do urlopu? Dwudziestego drugiego lipca była środa. Gdy Marek otworzył oczy, nim cokolwiek zdołał zrozumieć, zarejestrował przez otwarte drzwi swego pokoju obecność w kuchni trzech obcych drabów i przerażoną matkę w nocnej koszuli w drzwiach sypialni. - Sumeśta wysiedlyni - wrzeszczał wysoki drab w mundurze i deklu schupo. - Bagaż, zwanzig* kilo na osoba, ftinfzehn Minuten Zeit. I raus!!!** Trzasnął drzwiami kuchni i wybiegł, pozostawiając dwóch Niemców z karabinami. Byli po cywilnemu, tylko na rękawach mieli żółte opaski z czarnym nadrukiem "Hilfspolizei". Matka jak zwykle wykazała największą przytomność umysłu. Marek z ojcem ubierali się szybko według jej wskazań. A ona już pakowała najpotrzebniejsze rzeczy do trzech walizek, dla każdego osobno. Czas płynął. Piętnaście minut to bardzo niewiele, dwadzieścia kilogramów to nic w porównaniu z wagą dorobku całego życia. Naraz jeden z tych z "Hilfspolizei" powiedział półgłosem do matki: - Mocie dobrych sąsiadów? - Mamy. * dwadzieścia ** piętnaście minut. I precz! 78 - To na co czekocie? Trza wynosić do nich wszystko, co się do. Niemcom to chceta zostawić? Tylko żeby ten wściekły pieron nie widzioł. I obaj zaczęli z wielkim zainteresowaniem wyglądać przez kuchenne okno na podwórze. Matce nie trzeba było powtarzać dwa razy. Z otwartej szafy jednym zamachem ramion wygarnęła, co tylko wisiało na wieszakach. Marek opróżniał bieliźniarkę, ojciec niósł przed sobą cały tobół pościeli, kołdry, poduszki, koce. Na podłodze w kuchni sąsiadów usypali w kilka minut wielki stos. Mieszkanie zostało ogołocone tak, że na łóżkach błyszczały gołe sprężyny, a w szafach i szufladach zostały tylko deski. Marek zdążył także wypróżnić całą swoją szafkę, zbiór znaczków pocztowych wsunął do walizki i wtedy, w samym rogu, dostrzegł już prawie zapomniane, ukrywane przed okiem rodziców przedmioty. Był to orzełek z czapki oficerskiej wujka i trzy naboje z ojcowego, oddanego przed trzema laty policji pistoletu. "Jeśli zostawić, to znajdą, więc lepiej zabrać" - tak myśląc wsadził je do kieszeni. - Leci tyn gizd - ostrzegł jeden z cywilów. - Trza wychodzić, bo jakby tu zobaczył, co nic ni ma, to pierona, dołby nom. Rzeczywiście od parteru niósł się po całej klatce wrzask schupowca. Gdy posapując wpadł na drugie piętro, Marek z rodzicami, i trzy walizki, stali już na korytarzu, zaś jeden z cywilów kończył właśnie zamykać drzwi, przekręcając klucze w licznych zamkach. -- Fertig - zaraportował schupowcowi. Ten schował pęk kluczy do kieszeni, wyjął pasek papieru z czerwonymi stemplami, zapieczętował mieszkanie, a potem jeszcze wziął w rękę każdą z trzech walizek i sprawdził, czy aby nie przekraczają nakazanych dwudziestu kilogramów. - Raus! - wrzasnął. Był wczesny ranek, słońce już pięło się w górę po bezchmurnym niebie, wesołe, jasne. Mimo tej bardzo wczesnej pory cały Pekin, a jak się potem okazało i Grodziec, był już na nogach. Ludzie stali przed domami, wyglądali przez okna i w milczeniu odprowadzali wzrokiem wywożonych. Choć nie całkiem w milczeniu. Raz i drugi gdzieś zza mijanego domu dochodziły okrzyki kolegów: - Trzymaj się, Marek! - Nie martw się, wrócisz tu jeszcze! A oni szli objuczeni walizkami, pod eskortą. Na razie nic nie wskazywało, że jeszcze kiedyś tu wrócą, ale krzyki dodawały otuchy. Przemarsz wśród milczących szpalerów ludzi trwał dobre pół godziny. Zielony schupowiec denerwował się, ponaglał, ale matka go wyraźnie lekceważyła - gdy tylko zmęczyła się nieco, stawiała walizkę, wyjmowała z torebki inhalator i dotąd pracowała pompką, aż płytki oddech się wyrównał. Marek z ojcem próbowali na zmianę nieść walizkę matki, ale kategorycznie ich odpędzała. 79 - Zostaw - warczała - jak chcą wywozić takich jak ja, muszą ponosić konsekwencje. Do pustej od lat szkoły przy ulicy Kołłątaja doprowadzono ich pod ścisłym konwojem. Ale tego dnia szkoła nie była pusta. Otoczona licznymi posterunkami ściągniętych skądś spoza Grodźca policjantów, rozbrzmiewała nerwowym szeptem. Zgromadzono tam już kilkadziesiąt osób, tych, którzy zajmowali jakieś wyższe stanowiska w kopalni lub cementowni, tych, którzy uparcie odmawiali podpisania volkslisty, oraz jeszcze takich, o których wiadomo było, że mają duże, ładnie umeblowane mieszkania. Rodzice Marka podpadali pod wszystkie trzy punkty. - Co z nami zrobią? - to pytanie powtarzało się ze wszystkich stron. Możliwości było wiele - od wywiezienia ludzi tuż za Myszków, za granicę GG, i puszczenia wolno, aż do wysadzenia za oświęcimską bramą, z oszukańczym napisem "Arbeit macht frei", i popędzenia stamtąd prosto do gazu. Mijały kwadranse w nerwach i niepewności, a ludzi sprowadzanych pod zbrojną strażą ciągle przybywało. - Marku, tam za płotem stoi twoja babcia i prosi, aby ktoś wyszedł - poinformował buszującego po korytarzach swej dawnej szkoły chłopca jeden z nowo przybyłych. Widocznie ktoś już dał znać babci, że ich wywożą. Tylko jak tu wyjść z budynku? Przy każdych drzwiach stał żandarm. I naraz zupełnie niespodziewanie napatoczył się Markowi jeden z tych dwóch ludzkich cywilów z karabinem z "Hilfspolizei". - Proszę pana, moja mama musi wyjść do ubikacji, a to jest na podwórku. Czy może ją pan wyprowadzić? Ślązak chwilę się wahał. - No dobrze, ino szybko. Marek buchnął w drzwi salki, w której umieszczono ich rodzinę. - Mamo, ten pan cię może wyprowadzić - mówił prędko pokazując na cywila. - Ale... - zaczęła zdumiona matka, lecz Marek przerwał jej: - Mamo, szybciej wychodź, potem mi powiesz, a pan się spieszy. Mrugał do niej przez cały czas tak bezczelnie, że wreszcie mama się połapała w sytuacji i wyszła. Przechodzącej koło niego w drzwiach szepnął jeszcze: - Babcia przy płocie czeka. Potem stali z ojcem kilka długich minut przy oknie na korytarzu i patrzyli na puste podwórko, po którym od czasu do czasu przechadzał się żandarm z czarnym wilczurem. I naraz naszło Marka szeroką falą wspomnienie. Przecież to tak niedawno, trzy lata temu, na pustym w tej chwili maszcie, z dyndającą luźno linką, trzepotała Biało-Czerwona, a oni maszerowali w czwórkach i wybijając równy rytm, śpiewali: Mamy rozkaz cię utrzymać Albo na dnie, na dnie twoim lec, Albo na dnie, z honorem lec. 80 A potem ten koszmarny, deszczowy, październikowy dzień i Kovaltschi-ckova z pąsem na twarzy, z wyrzuconą do przodu łapą wołająca: - Heil Hitler! A potem wrzeszcząca: - Hier ist Deutschland! Deutschland! Deutschland! I teraz trzecie spotkanie ze starą budą. Wróciła spłakana mama. - Jakiś Niemiec nas przepędził, zdołałam tylko z mamą zamienić kilka słów. Dała nam trochę pieniędzy i to dla ciebie, Marku, aby ci się nie nudziło - podała synowi torebkę pełną pestek ze słonecznika. - Rzeczami u sąsiadów się zajmie. Króliki z naszej komórki przeniesie do siebie jeszcze dziś. Ten nasz Niemiec nie wie, co z nami będzie, mówi, że oni mają tylko rozkaz dostarczenia nas do będzińskiego więzienia. A potem już inni nas przejmą. - Do więzienia? - zmartwił się ojciec. - Trzeba przejrzeć kieszenie, czy nie mamy przy sobie czegoś, co mogłoby się im nie spodobać. Chodź, Marku ze mną. - Zaraz wracam - wrzasnął Marek już z połowy korytarza. - Gdzie ty pędzisz? - zdziwił się ojciec. - Kolegę zobaczyłem, zaraz wracam - odkrzyknął i wpadł do pierwszej lepszej sali. - Ten piekielny chłopak znów coś kombinuje - stwierdził niezadowolony ojciec i wrócił z matką do walizek. A Marek tymczasem rozglądał się po pozbawionej ławek sali, zapełnionej tobołkami, walizkami i ludźmi. Znał ich wszystkich, wszak Grodziec był małą osadą, ale kolegi nie dostrzegł żadnego. Nie było tu też sprzętu, który by mógł mu posłużyć za schowek. Na parapecie okna stały badyle od trzech lat nie podlewanych pelargonii w zrudziałych doniczkach. Zaczął więc z wielkim zainteresowaniem wyglądać przez okno, jednocześnie palcem badając ziemię. Była twarda jak kamień. Ale trudno, innego miejsca nie było. Ostrą krawędzią orzełka wzruszył nieco wierzchnią skorupę, a następnie całą siłą kciuka zaczął nieznacznie wciskać rewolwerowe pociski. Szło opornie. Orzełek dał się ukryć łatwiej, był płaski i miał ostre krawędzie. Gdy już wyrównał ziemię w doniczce, usłyszał nad uchem szept: - Jeśli już skończyłeś, to chodźmy. Obejrzał się szybko. Stojący obok ojciec także wyglądał z uwagą przez okno. Około południa pod szkołę zajechały podwody zarekwirowane przez Niemców "na Grodźcu i zaczęto ładować na nie wywożonych. Wszystko było zgodnie z niemieckim porządkiem - na każdą furę dwie wysiedlone rodziny, dwóch żandarmów i pies. Rząd kilkunastu powoli jadących wozów stworzył karawanę dwustumetrowej długości. Głucho dudniły po klinkierowej czerwonej nawierzchni okute metalowymi obręczami koła. Po obu stronach ulic stał tłum ludzi i płakał. Na stopniach kościoła ksiądz, katecheta Marka, podniesioną w górę dłonią kreślił w powietrzu znak krzyża. Wozy turkotały, a przed oczami Marka pojawiły się niedawne obrazy. Właśnie na podwórku szkolnym, już na stokach Dorotki, było to ognisko, po którym szli pojedynczo do ruin kościółka na szczycie, by powtarzać niezapomniane słowa: 81 "Mam szczerą wolę służyć Bogu i Polsce, nieść chętną pomoc bliźnim, postępować zawsze szlachetnie i być posłusznym Prawu Harcerskiemu". Albo te wyniosłe topole prowadzące do pałacowej bramy majątku Ciechanowskich. Jeszcze dziś widać na ich pniach jaśniejsze plamy, to ślad po toporkach Marka i kolegów, gdy odłupywali wielkie kawały grubej na dłoń kory, aby potem w miękkim tworzywie dłubać szewskimi nożami kadłuby smukłych żaglowców. A tu, pod krzyżem, cztery lata temu w lutowe mroźne południe, wśród falującego tłumu stała wyrównanym dwuszeregiem kompania honorowa i prezentowaniem broni oddawała hołd trumnie wujka Edka, którą z ciężarówki przekładano na lawetę armatnią. Gdy pod kołami zadudnił bruk Gzichowa, będzińskiego przedmieścia, matka spojrzała na wypiętrzenie Dorotki i cicho zapłakała. Umieszczono ich w trzech salach baraku przy browarze, bo tam była filia będzińskiego więzienia. Trzypiętrowe, żelazne, przeraźliwie skrzypiące łóżka, cuchnący kubeł w rogu celi i trzydzieści zdenerwowanych osób. Rano lura zwana kawą i małe gomółki lepkiego kitu, w południe chochla wrzątku z listkami zapiaszćzonej kapusty, a na kolację - nic. Przez zakratowane okienko widać było dwa rzędy drutu kolczastego, fragment bociana z lufą erkaemu i talerz reflektora. W nocy w sąsiednich celach ktoś wył albo jęczał. Na drugi dzień rano odebrano im wszelkie dokumenty i z tą chwilą przestali istnieć. Bo w Trzeciej Rzeszy liczył się dokument, człowiek - nie-Niemiec - był tylko nędznym do niego załącznikiem. Zaraz też grodźczan wypędzono na przylegający do więziennego płotu olbrzymi zagon kapusty i otoczeni strażami, przez dziesięć godzin, w upale, bez wody, obierali zielone jeszcze główki z tłustych, bardzo licznych liszek. Zgłodniali, spragnieni ludzie, wykorzystując nieuwagę wartowników, zaczęli obrywać liście i jeść je. Łagodziło to głód, ale pierwsze objawy choroby żołądka ujawniły się już nazajutrz. Rodzina Marka tego uniknęła, gdyż rodzice potrafili opanować odruchy spowodowane głodem, a chłopak głuszył bunty żołądka słonecznikiem - nie wyruszał bowiem na pole bez kieszeni wypełnionych pestkami. Tak było w czwartek, piątek i sobotę. Tegoż dnia wieczorem przypędzonych dopiero co z pola ludzi poderwał krzyk na korytarzu i szczęk kluczy w drzwiach. - Alle Połen raus!!!* Wypchnięto wszystkich na oświetlony reflektorami dziedziniec, uformowano kolumnę, otoczono strażami, znów rozszczekały się owczarki alzackie, zgrzytnęła brama i popędzono ich w stronę pociągu. Po pół godzinie zadrutowywano drzwi towarowych wagonów na będzińskiej bocznicy. Ludzie siedzieli stłoczeni w absolutnej ciemności. Po jakimś czasie stuknęły zderzaki, wagony drgnęły i potoczyły się. Podróż trwała całą noc. Nikt nie spał, przez szpary w drzwiach starano się zorientować, dokąd wiozą. Widocznie podłączono wagony do jakiegoś osobowego pociągu, bo skład zatrzymywał się na każdej większej stacji, słychać było zapowiedzi odjazdu przez megafon. Ich wagony były pilnie strzeżone. Widocznie konwój jechał w brankartach lub na stopniach, bo gdy tylko pociąg stawał na stacji, przed zadrutowanym * Wszyscy Polacy precz! 82 wejściem, jak spod ziemi, zjawiał się rozkraczony żandarm w hełmie, ze schmeisserem na piersi i odganiał wszystkich ciekawskich. - Gleiwitz! Oppeln! Breslau! - anonsowali co jakiś czas ci, którzy czatowali przy szparze i mogli odczytać stacyjne tablice. Marek przysnął trochę przed świtem, a gdy się obudził, stwierdził, że pociąg stoi, a w wagonie jest stosunkowo jasno. Przez liczne szpary ostrymi smugami wpadały do ciemnego wnętrza słoneczne promienie. - Jesteśmy w jakimś Sagan. Stoimy tu już od dwóch godzin. Zegarek ojca wskazywał kilka minut po siódmej, gdy szczęknęły odsuwane wrota wagonów. - Alle Polen raus! - rozległo się już znajome hasło. Zmęczeni, głodni ludzie, brudni, zarośnięci, o zdrętwiałych kończynach, oślepieni nagłym światłem słońca, zaczęli wypełzać z czarnych, wagonów jak zwierzęta. Niemcy krzyczeli, poszturchiwali kolbami, owczarki szczerzyły zęby, gdzieś ktoś płakał, wyrzucano z wagonów bagaże. Na boku, w towarzystwie kilku starszych rangą żandarmów, stał niski szczupły cywil, w binoklach, pumpach i rozpiętej pod szyją koszuli. Stał, patrzył i twarz mu coraz bardziej nabiegała krwią. A gdy Polacy wyładowali się jakoś i bezładny tłum ustawił się w długą kolumnę, ten w pumpach przemówił: - Czy wyście powariowali?! - wrzasnął tak, że wszyscy umilkli, a najstarszy żandarm stanął na baczność. - Kogo wyście mi tu przywieźli? Ludzi do pracy? W takim stanie? Bez uprzedzenia? Ja przecież nie mam dla nich przygotowanych miejsc, żywności, służby sanitarnej. Gdzie wy pracujecie? W żandarmerii niemieckiej czy w burdelu? - a widząc, że żandarm się żachnął i chce mu przerwać, wrzasnął jeszcze głośniej: - Milczeć! Teraz ja mówię. To jest sabotaż. Ja na was złożę meldunek do ministra Sauckla. Wrzeszczał gardłową niemczyzną, a ojciec Marka i ci, którzy znali niemiecki, szeptem przekładali wszystko najbliższym. Musiał to być ktoś bardzo znaczny, bo beształ żandarmów - panów życia i śmierci w Zagłębiu -jak szczeniaków, a ci tylko purpurowieli na twarzy, sznurowali usta, ale ani jeden ich nie otworzył. - Gdzie dokumenty transportu? - wrzeszczał Niemiec, a gdy podano mu jakieś papiery, podpisał bez słowa. - Trzeba przeliczyć - bąknął żandarm. - To wy za nich dotąd odpowiadaliście. Jeżeli wam nikt nie uciekł, o resztę się nie martwcie. A teraz oberwachtmeister! Za pięć minut nie chcę widzieć na peronie ani jednego psa, ani jednego żandarma. Zrozumiano? - Jawohl - sprężył się podoficer. Wnet szarozielona kolumna konwoju odmaszerowała, ale już bez niemieckiej buty. Wtedy ten w binoklach zwrócił się do przywiezionych: - Arbeitsfreunde! - zaczął i wszyscy zgłupieli. Przyjaciele, towarzysze pracy - zwracał się do nich wysoki urzędnik, do nich, a przecież byli tylko Polakami. Ale on ciągnął dalej: - Przepraszam was za ten bałagan. .Musimy chwilę poczekać, bo transport przyszedł bez uprzedzenia, a mnie wyciągnięto dosłownie z łóżka. Jesteście głodni? Zapanowało milczenie. Naraz ktoś z tłumu krzyknął po niemiecku: - Jesteśmy Polakami, czyli zawsze głodni. 83 - Rozumiem - odparł Niemiec. - Zaraz dostaniecie śniadanie. Nie będzie ono sute, bo jest wojna, nie byliśmy przygotowani na wasz przyjazd, ale co mamy, to wam damy. Czy nikt nie jest chory? - zapytał, ale wszyscy milczeli, bo wiedziano już, co Niemcy robią z chorymi. A on pytał dalej: - Czy chcecie jeść tutaj, czy w parku? ., Ludzie spojrzeli po sobie. Czy on kpi? Ale jak się bawić, to się bawić. - W parku - odkrzyknęli. - No to idziemy - zakomenderował i ruszył ku tunelowi dworcowemu. Wtedy dopiero dostrzeżono, że Niemiec utyka na jedną nogę. Tłum szedł za nim powoli, rozsypaną, bezładną gromadą, a nie jak dotąd ściśnięty między żandarmami i psami. Nikt nie popędzał, nie przyspieszał, nie krzyczał "raus . A ludzi było ze trzy setki, bo do transportu wysiedlonych z Grodźca dołączono wagony ludzi z Sosnowca i Dąbrowy Górniczej. ^ Zaraz za dworcem rozciągał się niezwykły park, z japońskimi, łukowymi mostkami nad cichym strumykiem, krzewami w powodzi kwiatów, śpiewających ptaków było tu mnóstwo - raj. Gdzieś z oddali podzwaniała sygnaturka kościoła wzywając wiernych na niedzielne nabożeństwo. Niemiec rozmawiając z ludźmi, jak przewodnik prowadzący liczną wycieczkę, kierował się ku półkolistej widowni wznoszącej się amfiteatralnie wokół muszli koncertowej. To ustronne miejsce było o tej porze puste. Rozsiedli się wszyscy wygodnie, bo miejsca było dosyć. Niemiec zniknął i za chwilę zjawił się w otoczeniu kilkunastu korpulentnych kobiet odzianych w białe fartuchy, ze znakiem czerwonego krzyża na ramieniu. Były zadyszane od szybkiego biegu i ciężaru, bo między każdą parą sanitariuszek zwisał wielki, wiklinowy kosz na bieliznę wyładowany po brzegi kanapkami. - Boże! Biały chleb! Masło! Ser! O! Kiełbasa!-Patrzcie! Kawa z mlekiem! Jak cudownie pachnie! - rozlegały się dokoła szepty zdumionych ludzi. Kobiety z Czerwonego Krzyża pracowały niezmordowanie. Najpierw niesiono tacę pełną porcelanowych kubków, za nimi konwie z białą kawą, mlekiem, herbatą, a potem toczył się szereg koszy z kanapkami. Niemiec w pumpach cały czas stał i pokrzykiwał: - Jedzcie tyle, aby nikt nie był głodny. Jeśli braknie kanapek, me martwcie się, dowiozą. Mamy czas. Wasi przyszli pracodawcy zjawią się nie wcześniej jak po sumie. ? ? ? ir a. Co tam przyszli pracodawcy. Ważne, że jest co jeść. Dużo i bez kartek. A jakie smaczne. Pochłaniano więc ogromne ilości. A Niemiec dotrzymał słowa - gdy tylko w którymś z koszów ukazywało się wiklinowe dno, przynoszono następny. ., . , Wreszcie uczta się skończyła, ociężali ludzie zaczęli się podnosić i wlec za Niemcem w binoklach. Weszli w ulice miasteczka. Było ono urocze, czyściutkie, gdzieś w dali widniała bryła starego zamku, w niebo strzelały wysokie wieżyce kilku kościołów. Tak spacerkiem doszli na zatrawiony podwórzec otaczający schludny domek z niemieckim godłem i napisem "Arbeitsamt". Tu już Marek zupełnie zgłupiał - przecież wiedział, że w Arbeitsamcie pracują sami sadyści, zwyrodnialcy, ze 84 trzeba się ich strzec tak samo jak gestapowców i SS-manów. A tu, w tym Sagan, sam Lucyper z Arbeitsamtu okazał się najbardziej ludzkim Niemcem, jakiego Marek spotkał w życiu. Pod żywopłotem z jaśminu stało na trawniku kilkanaście miednic z wodą. - Mamy czas - powtarzał szef Arbeitsamtu. - Kto chce, niech się umyje, ogoli, tam pod murkiem jest kilka luster, tu można dostać mydło. Ręczniki i brzytwy macie chyba własne. Tam jest szlauch z wodą, kto się umył, niech odda miednicę następnemu. Siadajcie, odpoczywajcie, ja mam teraz trochę roboty. Zniknął we wnętrzu domu. Ludzie tymczasem zabrali się do mycia, otwierali walizki, wyciągali świeże koszule, bieliznę, ręczniki, golili się, zmieniali skórę. - Popatrz - mówiła matka wyraźnie oczarowana Niemcem w binoklach. - Taki sympatyczny, w ciągu dwóch godzin potrafił odmienić tylu zrezygnowanych, śmiertelnie zmęczonych ludzi. To dobry człowiek. - Nie, to tylko Niemiec znający swój fach. Dobry handlarz niewolników. - A czym on tu handluje? Krzywdzisz człowieka - obruszyła się matka. - Posłuchaj tych rozmów telefonicznych - wskazał ojciec brodą na otwarte okno. - On się nawet nie krępuje, mówi całkiem głośno. Niemiec, rzeczywiście stojąc w otwartym oknie, rozmawiał z kimś przez telefon: - Ja wiem, że dzisiaj niedziela, ale transport przyszedł niespodziewanie, nie mogłem go zatrzymać. To ludzie silni, akurat tacy, jakich pan potrzebuje. Zdrowi, chętni, prezentują się dobrze. Niech pan przyśle zarządcę, aby wybrał to, co panu będzie odpowiadało. Właśnie do pana dzwonię pierwszego, aby pan miał większy wybór. Najedzeni, umyci, ogoleni, wyświeżeni ludzie mieli wesołość na twarzy i wierzyli w dobrego Niemca. A on jak przekupka na targu, polewająca co chwilę wodą podsychające na słońcu rzodkiewki, dbał tylko, aby towar, który miał sprzedać, prezentował się dobrze, uśmiechał się do klientów, aby mu nic nie zostało na składzie. Tymczasem młode urzędniczki, ściągnięte widać także alarmowo do urzędu, wyszły teraz z budynku i zaczęły porządkować jeszcze myjące się towarzystwo. Poprosiły, zresztą dość grzecznie, aby rodziny grupowały się wokół swoich bagaży, spisywały, ile jest osób w rodzinie, ile starszych dzieci, wiek, umiejętności, zawody, czy wszyscy zdrowi. Naprzeciwko Arbeitsamtu, po drugiej stronie ulicy, wypiętrzała się w górę strzelista gotycka wieża kościelna. Buchnął stamtąd mocny, chóralny śpiew wskazujący, że msza dobiega już końca. Stangreci licznych pojazdów ukrytych dotąd w cieniu kasztanów za kościelnym murem zaczęli zajmować miejsca na kozłach i trzymając krótko w lejcach wypasione, cugowe konie podjeżdżali pod bramę. Konie rżały niecierpliwie, biły ogonami po bokach, przebierały nerwowo kopytami. Na wieży odezwał się dzwon i z kościoła wylał się tłum wiernych. Głównym wyjściem wychodzili ci, którzy szli przez bramę prosto do powozów. Część z nich wsiadła od razu do swoich ekwipaży, które odjeżdżały w trzasku batów, inni oddalali powozy ruchem ręki na dawne miejsce pod kasztany, sami 85 zaś w otoczeniu żon i dziecięcego drobiazgu przechodzili przed front Arbeits- amtu, gdzie czekał już "dobry Niemiec". Tym razem miał nienaganie zawiązany krawat i lśniące buty, na których nie było ani pyłku po porannym spacerze na dworzec. Właściciele okolicznych majątków, kierownicy fabryczek, nadleśnictw, właściciele tartaków, cegielni wchodzili do budynku, gdzie w niewielkiej salce stały na tacach szklanki z chłodnymi napojami, małe kieliszki i przekąski. Panie i dzieci obstąpiły chłodzące napoje, panowie zgrupowali się przy tacy z kieliszkami. Ale pili symbolicznie, bo dzień był już upalny. Przegryziono jedną i drugą kanapkę i gdy już nikt z kościoła nie wychodził, dobry Niemiec wszedł do salki, coś krótko powiedział i poprosił gości na podwórze. Wysypali się gromadą, wesoło rozmawiając. Panie w eleganckich letnich sukienkach, zadbane, w dobrym makijażu, choć było kilka wśród nich w białych bluzkach, czarnych spodniach, płaskich pantoflach, bez krzty pudru i szminki, a włosy miały gładko zaczesane. Od nich, od ich ruchów, sposobu chodzenia, mówienia spojrzenia, biła pewność siebie. Mężczyzn było mniej, niedorostki w krótkich spodenkach Hitlerjugend albo starsi panowie w bryczesach i wysokich butach, czy też - mimo updłu - w wełnianych szarych kurtach z zieloną lamówką, guzikami z jeleniego rogu i kapelusikach z piórkiem. Kilku puste rękawy koszul, bluz czy marynarek miało zatknięte za pas. Najweselsze były dzieci, rozwrzeszczane, biegające, pełne gotowości do psikusów. Szli wolno wzdłuż siedzących na trawie ludzi, pogrupowanych rodzinami, zatrzymywali się co chwilę, a dobry Niemiec udzielał krótkich informacji. Nie, nazwiska i imiona nie były tu ważne. Liczyły się wartości użytkowe. - Rodzina pięcioosobowa, mężczyzna inżynier, żona gopodyni, troje dzieci: dwanaście, piętnaście i szesnaście lat. Zdrowi. Aryjczycy. Cena sto piętnaście marek. - Rodzina sześcioosobowa, mężczyzna tokarz, żona gospodyni, matka żony krawcowa, umie pielęgnować dzieci. Syn szesnaście lat zna się na elektryce, córka czternaście lat. Zdrowi. Aryjczycy. Cena sto sześćdziesiąt marek. I tak szedł, rekomendował towar, podkreślał jego walory. Tłum klientów komentował półgłosem, już na swój użytek, dodatnie cechy przyszłego nabytku. - Nie szkodzi, że młoda, na pokojówkę by się nadała. Ten chłopak zająłby się końmi. Dziadek już stary, ale byłby dobry do pastowania podłóg. - Tato, tato, weźmy tych-dopominała się mała, może siedmioletnia dziewczynka, uczepiona jedynej ręki ojca. Twarzyczkę miała jak z obrazka, otoczoną jasnymi anglezami. - Weźmy ich, tam są dzieci. Będę się miała z kim bawić. Będę miała swego własnego Polaka. Zachwalanie towaru trwało nadal, ale część kupców nie słuchała dalej. Wracali do już upatrzonych rodzin i zaczynali oględziny. Teraz dziedzice stali 86 na boku, a szczegółami zajmowali się zarządcy czy folwarczni nadzorcy. Ci już byli mniej dystyngowani. Właśnie przed oczyma Marka, po sąsiedzku, dobijano targu. Zarządca, wielkie rude chłopisko w krótkich skórzanych majtkach bawarskiego modelu, z grubymi szelkami na białej koszuli, obmacywał fachowo bicepsy mężczyzny. Potem kazano przejść kilka kroków jego żonie, dwa czy trzy razy obrócić się, a następnie zajął się dziećmi. Chłopak z tamtej rodziny był trochę starszy od Marka. Zarządca podniósł dłonią jego głowę do góry, mówiąc: - Du, Pole! Zeig mai deine Zahne! - Pokaż zęby, Polaku!!! "Gdzie ja to czytałem?" - przez moment zastanawiał się Marek. Tak, to w "Chacie wuja Toma", na targu niewolników. Tak sprawdzano, czy czarny towar jest zdrowy. Chłopak wyszczerzył zęby z grymasem młodego wilczka i otworzył usta. Niemiec zajrzał, ale widać na dworze było za jasno, w ustach chłopaka za ciemno, bo wsadził paluch w otwarte usta i chwilę sprawdzał, czy są tam wszystkie zęby. Zakończywszy oględziny podszedł do oczekujących na boku państwa i tam, w postawie pełnej szacunku, coś powiedział do starszego, szpakowatego mężczyzny. Tamten wysłuchał, skinął głową, podniósł do góry dłoń i pstryknął w powietrzu palcami. - Herr Leiter-powiedział niegłośno, ale kierownik Arbeitsamtu w mig był przy nim. - Ich nehme diese Leute mit* - rzekł wskazując na oglądaną przed chwilą rodzinę. Podał kierownikowi dłoń, ten z szacunkiem pochylił się nad nią, a następnie skinął na stangreta. Lekki kocz podjechał, mężczyzna pomógł wsiąść młodej pani, potem podsadzał dzieci, sam wskoczył i kocz zniknął w obłoku kurzu. Transakcji dokończył zarządca. Kierownik Arbeitsamtu wystawił odpowiedni dokument, uregulowano należność, a potem bagaże kupionej rodziny załadowano na lekką bryczkę i zarządca siadł w przedzie zaprzęgu. Bryczka odjechała w ślad za koczem dziedzica. Targ trwał dalej. Niektórzy z kupujących chcieli nabywać tylko część rodzin, brakowało reflektantów na rodziny z dziećmi. Ale Niemiec w binoklach był twardym sprzedawcą, nie chciał dopuścić do rozdzielania rodzin. - Widzisz, on nie jest taki zły - mówiła obserwując to matka. - Przecież on ułatwia sobie życie - obstawał przy swoim zdaniu ojciec. - Jeżeli dopuści do oddzielenia rodzin, to co zrobi z dziećmi? Zanim je umieści w jakimś zakładzie, to wiesz, ile będzie miał latania? A tak, czysta robota. Rodzicami Marka i nim samym nie zainteresował się nikt. Może informacje dotyczące ojca - urzędnik, nic innego nie umie robić, może mikry wygląd Marka, ale chyba najbardziej pracujący bez przerwy inhalatorek matki i krótka uwaga - kranke, spowodowały, że nabywców na taki towar trudno było znaleźć. * Zabieram tych ludzi 87 Koło południa przerzedziło się nieco na placu przed Arbeitsamtem, kilkadziesiąt rodzin zabrali w pierwszej turze okoliczni notable. Po południu zaczęli się zjeżdżać nabywcy pośledniejszego gatunku - przeważnie bogatsi bauerzy. Zajeżdżali już nie koczami, a ciężkimi'wozami, czasem zapyrkotał traktor. Ich już nie przyjmowano napojami chłodzącymi czy kieliszkiem wódki - prowadzeni prosto na plac byli rzeczowo informowani o walorach towaru, a ton Niemca w binoklach był suchy, urzędowy. Tu też było więcej macania bicepsów, pytania bardziej dociekliwe. Ludzie, którzy zostali kupieni, mieli otępienie na twarzy, wiedzieli, że jadą do ciężkiej pracy - wszak nie na darmo w Zagłębiu i GG wywiezieniem na roboty do bauera straszono jak żelaznym wilkiem niegrzeczne dzieci. W miarę jednak jak słońce chyliło się ku zachodowi, ci, których nie sprzedano, a którzy jeszcze rano ukrywali przed urzędnikami Arbeitsamtu swoje dodatkowe umiejętności, zaczęli się nerwowo zgłaszać. Powstały bowiem obawy, że Niemiec, gdy już wyczerpał możliwości sprzedania całych rodzin, zacznie je rozdzielać, byle upchać towar. Woleli więc iść do pracy ciężkiej, do bauera, byle razem, byle całą rodziną. Zaczął zapadać zmierzch, pod Arbeitsamt już nikt nie podjeżdżał, a na ciepłym od słońca trawniku zostały trzy rodziny: Marka, jeszcze jedna grodzie-cka i jedna z Sosnowca. Poddenerwowany kierownik w binoklach nie odchodził od telefonu, dzwonił, zapraszał, agitował, ale chętnych nie było. Wreszcie wyszedł zgnębiony i chwilę na nich patrzył. - Co ja z wami teraz zrobię? - martwił się głośno. - Nikt was nie chce wziąć. Chyba was odeślę tam, skąd przyjechaliście. Chcecie tam wrócić? - zapytał naraz. - Czy pan kpi z nas? - ojciec nie mógł już wytrzymać napięcia kilku dni. - Ależ nie. Bo jeżeli zapisaliście się dobrowolnie na wyjazd do pracy w Rzeszy, to może nie chcecie wracać do swoich domów. Ale jeżeli chcecie, to zaraz przygotuję odpowiednie dokumenty. Mężczyźni pobiegli za nim do biura, a trzy matki ostatnich, nie kupionych rodzin, uklękły wraz z dziećmi na trawie i z twarzami zwróconymi ku strzelistej kościelnej wieży, modliły się głośno, dziękując Bogu za taki obrót sprawy. Niemiec wystawił każdej rodzinie ważny na trzy dni dokument, mówiący o tym, że wracają z robót z Niemiec i mają prawo do pomocy i opieki wszelkich władz celem spokojnego dojazdu do miejsca zamieszkania. - Ale dziś niedziela - mówił ojciec. - A my, Polacy, w sobotę i niedzielę nie mamy prawa podróżować żadnymi środkami lokomocji. - Gdzie tak jest? - zapytał zdziwiony Niemiec. - W Rzeszy - odpalił ojciec. - W Zagłębiu przyłączonym do Rzeszy. - To wy tam macie dziwną Rzeszę - odparł Niemiec. - Na podstawie tych dokumentów macie prawo przejazdu i w sobotę, i w niedzielę. Wyznaczony urzędnik odprowadził ich na dworzec i pomógł znaleźć miejsce w nocnym pociągu idącym do Wrocławia. Przedziały były nie zapełnione, 88 całkiem pustego nie można było znaleźć. Lokowali więc swoje bagaże na półkach, nie mówiąc ani słowa. Bo polskie słowo mogło stać się powodem awantury i mogłoby nie być czasu na wylegitymowanie. Zresztą moc świstka, w jaki zaopatrzył ich "dobry Niemiec", była dotąd nie sprawdzona. Gdy napięte nerwy odprężyły się nieco, kobiety w przedziałach zapadły w drzemkę, mężczyźni zaś, połyskując co chwila punkcikami żaru na papierosach, które w zaciemnionym wagonie świeciły jak robaczki świętojańskie, na pustym korytarzu zwołali szeptaną naradę wojenną. - Co robimy? - zastanawiał się pan z Sosnowca. - Niemcy są łobuzy, to fakt, ale mają poszanowanie dla swojego prawa. A w świetle ich prawa jesteśmy w porządku, wysiedlili nas, wywieźli, ale tu nas nie chciano, kazali wracać i dali nam to na piśmie. Chyba w Sosnowcu powinni to uwzględnić. - Diabli wiedzą, co wart jest ten ich papierek - wahał się pan z Grodźca. - Ale gdyby się okazało, że oni respektują ten dokument, to można by zaryzykować powrót. - Ja tam nie wierzę w ich dokumenty. Choćby nie wiem jak się sprawdziły, ja do Grodźca teraz nie wrócę - stwierdził ojciec Marka. Ważność dokumentów mieli okazję sprawdzić bardzo szybko. Oczywiście za przyczyną Marka. Dobrze po północy pociąg dotarł do Wrocławia. Olbrzymi dworzec z krytymi peronami był chyba największym dworcem, jaki Marek widział w życiu. A widział niejeden: w Warszawie, Krakowie i Poznaniu. Na pociąg do Katowic trzeba było czekać do czwartej rano. Usunęli więc bagaże w najciemniejszy kąt peronu i zbili się w ciasną gromadkę. Dopóki starczyło Markowi słonecznikowych pestek, łuskał je i jakoś wytrzymywał w jednym miejscu, ale gdy pestki, jego czterodobowe wyżywienie, wreszcie się skończyły, zaczął się niespokojnie wiercić. Na drugim peronie stała wytworna salonka ze zwracającą powszechną uwagę obstawą. Czterech żandarmów polowych w hełmach i z metalowymi nerkami na piersiach, z dłońmi wspartymi na kolbach schmeisserów, blokowało przylegający do salonki kawałek peronu, nie dopuszczając tam nikogo z pasażerów. Na tym pustym skrawku spacerowało rozmawiając dwóch generałów. Złote naramienniki, amarantowe lampasy spodni i takie same klapy płaszcza, który miał na ramionach jeden z generałów, wyróżniały ich od szarej, żołnierskiej masy, która zapełniała dalszą część peronu. Z miejsca, gdzie stał Marek, generałowie byli mało widoczni, a on przecież po raz pierwszy w życiu miał okazję zobaczyć prawdziwego niemieckiego generała. Wcisnął się więc między ludzi tak, że wylazł na zupełnie wolną przestrzeń. I wtedy widział już dobrze. - Dokumente. Odwrócił się błyskawicznie, ale wysoki schupowiec w śmiesznym denku na głowie, z paskiem pod brodą, trzymał go mocno za ramię. - Dort - pokazał Marek palcem na grupę siedzącą na bagażach i jąkał się. - Meine Eltern... haben... meine Papiere*. , * Tam. Moi rodzice mają moje papiery. 89 Policjant, cały czas z ręką na ramieniu chłopca, podprowadził go we wskazanym kierunku. Na widok przybysza wszyscy pobledli, a ojciec spojrzał na Marka takim wzrokiem, że chłopak zmartwiał. - Dokumente bitte - zasalutował Niemiec i zgarnął trzy kartki podane mu przez przedstawicieli trzech rodzin. Chwilę studiował je, a potem zwrócił i znów zasalutował. - W porządku - powiedział. - Proszę jednak pilnować chłopca, aby się nie kręcił po peronie, bo jest noc, jedzie dziś dużo wojska i łatwo się zgubić. Odszedł, a ojciec syknął: - Jak nie będziesz tu przy nas, to ci tak spiorę tyłek, że nie usiądziesz. - A jednak nasze papiery są mocne - mówił z radością pan z Sosnowca. - Bo gdyby ten szkop miał najmniejsze wątpliwości, już by nas zabrał. Chyba w Sosnowcu też je uwzględnią. W Katowicach na pociąg do GG idący przez Będzin trzeba było czekać następne trzy godziny. Co prawda do Będzina można było się dostać tramwajem, ale kontrola graniczna na Brynicy przed Sosnowcem była ostrzejsza. Ojciec wybrał więc pociąg. I chyba miał rację, bo cywil przed wpuszczeniem ich do wagonu rzucił tylko zniechęconym wzrokiem na papierki i mruknął: - Weiter! W Sosnowcu wysiedli towarzysze ostatnich pięciu dni - ta rodzina zdecydowała się wracać do swego domu. Pożegnanie ze znajomymi z Grodźca było krótkie. Oni także, wierząc w moc niemieckiego dokumentu z Sagan, postanowili wrócić. - A państwo? - pytał znajomy ojca, ściskając mu dłoń przed będzińskim dworcem. - My przeczekamy kilka dni tutaj, u kuzynów. Namyślimy się. I raczej chyba nie wrócimy teraz do Grodźca. Mam też do pana prośbę, gdyby ktoś pytał, proszę mu mówić, że od razu próbowaliśmy się przedostać przez granicę do Krakowa. - Oczywiście, tak powiem, jak państwo sobie życzą. U stryjów, którzy już wiedzieli o wywiezieniu całej rodziny Marka, przyjęto ich bardzo serdecznie, ale trochę jak ludzi powracających z tamtego świata. W godzinę po przyjeździe Marek rozchorował się: wysoka gorączka, wymioty zaniepokoiły rodziców. Gdy zapadł zmierzch, matka postanowiła iść do Grodźca. Kobiety były mniej kontrolowane przez patrole i choć w Grodźcu znał ją każdy, liczyła na to, że w mroku nocy przemknie się niepostrzeżenie. Trzeba było przecież uspokoić nieświadomą szczęśliwego zakończenia całej sprawy babcię, a poza tym, przed wyruszeniem gdzieś w świat (jeszcze się nie mówiło gdzie, ale już było wiadomo, że do Grodźca nie wrócą) należało zabrać różne osobiste rzeczy, których nie zdołali zmieścić do walizek. Stryjenka przebrała mamę w swoje nieco za obszerne stroje, tak że zamiar przemknięcia się bez rozpoznania wróżył szanse. Matka obiecywała wrócić rano. 90 Całą noc dom spędził na nogach. Rozpalony Marek miotał się po łóżku, tracąc chwilami przytomność, zresztą i niepokój o matkę nie pozwolił innym zmrużyć oka. Przecież autobusem pojechać nie mogła - pół wozu zawsze zajmowali Niemcy, volksdeutsche; poszła więc pieszo. Niepokojono się zatem, czy dobrze zniesie te cztery kilometry, czy jej ktoś nie zaczepi, nie będzie próbował legitymować... Rano gorączka nieco spadła. Powróciła też mama. Jej wypad do Grodźca obył się bez przygód. Wiadomości, jakie przyniosła, nie były jednak pociesza-jęce: w ich mieszkaniu byli już nowi lokatorzy - Niemcy przywiezieni -z Besarabii. Mama zapowiedziała przyjazd babci, bo rzeczy z ich mieszkania, wyniesione od sąsiadki, babcia poukrywała u różnych znajomych, aby w razie nagłej rewizji nie przepadło wszystko za jednym zamachem. Do wieczora miała zgromadzić wszystko potrzebne do drogi i przywieźć do stryjostwa. Wysoka gorączka Marka utrzymywała się nadal, a do torsji dołączyły się bóle brzucha. Trudno było dalej trzymać chłopca bez wezwania lekarza. - Mamy tu jednego znajomego - oświadczyła stryjenka. Siwy staruszek zjawił się zaraz po południu. Rozpoznanie było natychmiastowe - zatrucie. Gdy zobaczył na stoliku przy łóżku łupiny po ostatnich, słonecznikowych pestkach, przyjrzał się im, powąchał i ustalił przyczynę - słonecznik był stęchły. Gorzej było z zapisaniem leków, lekarz nie miał do tego.żadnych uprawnień. Marek i jego rodzice zaś, pozbawieni dokumentów, w pojęciu niemieckiej administracji nie istnieli. Zaczęto więc leczyć chłopca tym, co było pod ręką w domowej apteczce. Wieczorem przyjechała babcia. Przywiozła tragiczne wiadomości o losach rodziny, która wczoraj zdecydowała się powrócić do Grodźca. - Swoje mieszkanie zastali już zajęte przez Niemców, a burmistrz polecił ich odwieźć pod konwojem żandarmów wprost do Oświęcimia. - A więc kolejne śmiertelne niebezpieczeństwo otarło się o nas - mówiła matka jeszcze nie bardzo wierząc w to, co usłyszała. - A ty ciągle wierzyłaś w dobrych Niemców, w moc niemieckiego papierka - wypominał jej ojciec. Narada rodzinna przeciągnęła się do późnej nocy. Co dalej począć, aby nie podzielić losu znajomych? Trzeba gdzieś wyjechać i koniecznie zdobyć dokumenty. Ale gdzie? Zagłębie nie wchodziło w rachubę, zbyt wiele osób znało tu ojca, poza tym dokumenty wydawali Niemcy lub wierni im ludzie. A więc GG. - Jedźcie do dziadka - podsunęła babcia pomysł, którego nikt akurat po niej się nie spodziewał. - On coś na pewno wymyśli. Dziadek! Marek widział go raptem raz w życiu, ale jego wyraźny portret miał ciągle przed oczyma. Złożyli mu z mamą wizytę w Piotrkowie Trybunalskim w majowe dni 1935 roku. Dziadek mieszkał tam w kolonii kolejarskiej, w półokrągłym szerokim gmachu, zwanym także Pekinem. Dobijał właśnie do emerytury. Tego popołudnia roz- 91 dzwoniły się kościelne dzwony, radio przerwało swój program ogłaszając tragiczny, krótki komunikat, a potem nadawało same żałobne marsze. W pokoju przed lustrem najmłodsza siostra mamy z tragiczną pozą wkuwała wiersz na jutrzejszą, żałobną akademię: - "To nieprawda, że Ciebie już nie ma!" - krzyczała załamującym się głosem. I naraz otwarły się drzwi. Z wielką, kolejarską torbą wrócił z jakiejś dalekiej trasy dziadek. Był maszynistą kolejowym, ale tej rangi i tego zaufania, że gdy trzeba było poprowadzić pociąg specjalny z najważniejszymi ludźmi w państwie, palec dyspozytora zawsze wskazywał dziadka. Przy niskim wzroście całą jego naturę, cały zawadiacki charakter, wyrażały ruchliwe, ciemne jak tarki oczy. Wszystko w nim było na wzór Komendanta: i siwy, nieco obwisły wąs, i podstrzyżona na jeżyka czupryna, i nawet szara, skromna, zapięta pod szyją kurtka. Bo też przeszli razem, w Brygadzie, kawał drogi. Tego dnia do kuchni wszedł cień dziadka. Przygarbiony, szary na twarzy, opadł bez sił na taboret, a gdy jego druga żona podstawiła mu talerz z zupą, odsunął go na bok. Zapatrzony w jeden punkt, siedział tak z pół godziny. Nikt nie śmiał odezwać się, bo dziadek - znany raptus - w swych reakcjach był czasem nieobliczalny. Po długiej chwili jakby ożył. Sięgnął do kolejarskiej torby i wyjął półlitrową butelkę wódki. Marek widział, jak matka z ciotką zamieniły zdumione i przerażone spojrzenia, dziadek był przecież wojującym abstynentem. A on odbił korek, chwilę się zawahał, gdy ujrzał wpatrzone w siebie oczy Marka, ale potem desperacko przechylił butelkę i nalał pół szklanki. Wypił duszkiem. Po chwili powtórzył jeszcze raz ten sam manewr. W kuchni, w której rozlegały się żałobne tony z radia, zrobiło się strasznie. Dziadek zwiesił głowę i załkał. - Dziadziusiu, czemu płaczesz? - Marek przytulił się do niego, choć przerażona matka psykała za plecami, aby odciągnąć chłopca. A dziadek przygarnął go, przytulił do mokrego policzka i rzekł: - Pamiętaj, wnuczku, że do dzisiaj Polska miała dwóch przyzwoitych ludzi, Marszałka i twego dziadka. A dziś wśród żywych został już tylko jeden. I choć potem ojciec Marka wielokrotnie pokpiwał sobie ze "skromności" swego teścia, dla Marka dziadek pozostał na zawsze małą kopią Komendanta. Obecnie dziadek-emeryt mieszkał w małym, kolejowym domku dróżniczym w Rudnikach za Częstochową, tam, gdzie szosa relacji Katowice-Warszawa betonowym mostem przechodziła nad torami kolejowymi. Z dala od ludzi, za którymi nie przepadał, mógł staruszek oddawać się swemu hobby - pszczołom. I teraz babcia, która swego byłego męża nie widziała chyba ze trzydzieści lat, podsunęła - jedźcie do niego - on wam pomoże. - Ale jak? - głośno zastanawiał się ojciec. - Jesteśmy bez dokumentów, no a granica pod Myszkowem? Podobno bardzo pilnie strzeżona. Niemcy strzelają do szmuglerzy jak do kaczek. 92 Babcia miała już sytuację rozeznaną. Jeden z jej dalszych kuzynów mieszkał nad samą granicą, dom stał jeszcze w Rzeszy, a część pola już w Generalnej Guberni. Jego liczni synowie dość często przechodzili na tamtą stronę - nie zawsze legalnie. - Najważniejsze - konkludowała babcia - to tak zgrać całą sprawę, aby dziadek przyjechał po was końmi do Żarek w dniu, w którym wy przejdziecie granicę. Z Rudnik to przecież tylko czterdzieści kilometrów. Ustalono na wstępie, że ze względu na stan zdrowia Marka można wyruszyć od stryjenki dopiero za tydzień, przejazd do Myszkowa i przygotowania do przerzutu przez granicę też zajmą ze trzy dni, w sumie dziadek powinien za dziesięć dni znaleźć się z końmi w Żarkach i tam u znajomych czekać aż do skutku. Babcia postanowiła nazajutrz wyruszyć do Myszkowa, aby uruchomić tam całą dalszą rodzinę i przez jednego z kuzynów powiadomić dziadka. Marek jeszcze pełny tydzień walczył z gorączką, a siódmego dnia, tak jak przepowiedział lekarz, stanął na osłabionych nogach. Ale tego samego dnia wpadł do domu wzburzony stryjek: - Słuchajcie, od wczoraj gestapo przeprowadza poszukiwania w polskich domach. Nie wiadomo, czego szukają. Kilku moich znajomych już miało dziś w nocy rewizję. - Stryju, jutro nas tu nie będzie. Przecież za dwa dni będziemy już tam - zapewniał go ojciec. - To ci się tylko tak wydaje. Nie wiem, co się dzieje na mieście, w ogóle w całym Zagłębiu. Niemcy zupełnie powariowali. Na szosach stoją szlabany i specjalne oddziały żandarmerii polowej legitymują każdego, sprawdzają wszelkie wozy, nawet najwyższych dostojników niemieckich. Coś się stało, kogoś piekielnie szukają. Tego samego popołudnia, aby nie narażać stryjostwa, Marek z rodzicami przeniósł się do znajomych mieszkających w Dąbrowie Górniczej. Blady, słaby jeszcze chłopak jechał tramwajem oparty o ramię matki, oboje ubrani tak, jak się ubiera wychodząc na lipcowy spacer. Ojciec jechał osobno, tylko w spodniach i koszuli. Walizki zostały u stryjostwa i miały być odwiezione później. Na krótkim odcinku do Dąbrowy patrole niemieckiej żandarmerii zatrzymywały dwukrotnie tramwaj, aby na wyrywki kontrolować dokumenty. Legitymowano wyłącznie mężczyzn, i to wszystkich szczupłych, szpakowatych. Blond czupryna ojca uratowała go przed sprawdzaniem dokumentów. Dom, w którym mieszkali znajomi, stał o sto metrów od pięciopiętrowego młyna, zajętego teraz przez firmę pana Kreppkego. W nowym ukryciu posiedzieli tydzień. Przez siedem dni, gdy gospodarze szli do pracy, Marek z rodzicami tkwił bez ruchu, bez kichnięcia, spuszczenia wody w ubikacji, bez odkręcenia kranu. Sąsiedzi bowiem wiedzieli, że gdy gospodarze idą do pracy, mieszkanie jest puste. Dopiero po południu kończył się przymusowy bezruch. Nie wolno było jednak zostawiać na wierzchu żadnej części garderoby, bo pani domu miała wiele sąsiadek, które wpadały dość często - wtedy Marek z 93 rodzicami zamieniali się w mumie stłoczeni w małym pokoiku, a sąsiadki swoje wizyty przeciągały w długie kwadranse. Marek w czasie przedpołudniowego bezruchu wychodził w skarpetkach, na palcach, na środek pokoju i stamtąd, przez firanki, patrzył na pracujących kolegów. Okna mieli pootwierane, bo upał panował wyjątkowy, czasem wychylił się Alek Paszyn, czasem mignęła sylwetka inżyniera. Czy oni w ogóle wiedzą, co się z nim stało? - zastanawiał się chłopiec. Matka i ojciec niepokoili się, że te dziwne niemieckie poszukiwania pokrzyżowały całe ich dograne plany, że tam na granicy czekają bez efektu opłaceni przewodnicy, że dziadek już któryś dzień czeka w Żarkach. Po tygodniu Niemcy zdjęli szlabany z szos i zaprzestali kontroli. Tak im bowiem poradzili... Anglicy. Jak się bowiem potem okazało, całe to zamieszanie spowodował francuski generał Giraud trzymany przez Niemców od czerwca 1940 roku w jednym z zamków południowych Niemiec, zamienionym na generalski obóz jeniecki. I właśnie na przełomie lipca i sierpnia 1942 roku generał Giraud, przy pomocy ruchu oporu i wywiadu angielskiego, uciekł ze swego więzienia. Niemcy chcieli go ująć za wszelką cenę, rozwinęli gigantyczną sieć kontroli, która objęła Rzeszę, Protektorat Czech i Moraw, Słowację, Austrię, Zagłębie i Śląsk, a nawet część GG. To bardzo szeroko zakrojone czesanie trwało tydzień, aż wreszie w radiu BBC pewnego dnia poradzono Niemcom, aby zaprzestali tych poszukiwań, bo generał jest już w bezpiecznym miejscu. Gdy stryj dostarczył bagaże z Będzina, tego samego dnia znaleźli się w jednej z podmyszkowskich wsi. Tu już na nich czekano. Markowi i ojcu dano odpocząć tylko kilka godzin, mieli bowiem iść przez zieloną granicę jeszcze dzisiejszej nocy. Matka ze względu na chorobę miała przyjechać nazajutrz wozem drabiniastym. Trwały przecież żniwa i gospodarz codziennie od dwóch tygodni wędrował przez granicę na swe pola z żoną, córkami i pomocnicami. Jedną z nich zmieniała jutro matka. Noc była jasna, księżycowa, ale trzej przewodnicy niosący na specjalnych szelkach walizki rodziny Marka nie przejmowali się tym zbytnio. - W czasie księżyca nie tylko Niemcy nas widzą dobrze, my ich też - mówili bez obaw. - Ważne, aby wiatr był od północy, a nie od południa. Tej nocy właśnie lekki wiaterek wiał od północy - nie nawiewał zapachów wytresowanym niemieckim psom. Przed wymarszem ustalono ostatnie szczegóły. - W razie alarmu na granicy trzeba pozostać dwie godziny bez ruchu, a jak się uspokoi, iść na tę gwiazdę - pokazał jasny dyszel Wielkiego Wozu najstarszy syn gospodarza - na pewno wtedy dojdziecie do Michałowa. To już po tamtej stronie. Tam przysiąść pod pierwszym stogiem, doczekać rana, aż się zrobi ruch, wtedy dowiadywać się o Cieślę, a u niego trzeba pytać, czy można kupić dwa litry mleka nie odciąganego. Pożegnanie z matką było krótkie. Marek wiedział, że choć pozornie spokojna, nie zmruży oka przez całą noc. Zaraz za stodołami piątka ludzi rozluźniła nieco szyk. Ten z najlżejszą 94 walizką wysunął się kilkanaście metrów do przodu. Pozostali to zbliżali się do niego, to przystawali i przykucnięci czekali, aż przed nimi odezwie się umowny dźwięk - granie konika polnego. Wtedy ruszali dalej. Kartoflisko, młodnik, rżysko pełne kop zboża nie zwiezionego jeszcze do stodół, wszystko to wydawało się Markowi labiryntem, w którym on zgubiłby się natychmiast, a przewodnicy szli, jakby to była nie noc, a jasny dzień na głównej ulicy ich rodzinnej wsi. - Uwaga - szeptał ten z czujki, gdy podeszli do niego. - Przed nami pas granicy. Do tamtego brzeziniaka będzie najgorzej. I wtedy strzeliła w górę oślepiająca rakieta. Piątka ludzi padła w kartoflisko jak ścięta kosą. Gdzieś na lewo rozszczekały się psy, buchnął strzał, potem drugi, a zaraz przytłumiła inne odgłosy długa seria automatu. - Halt! Halt! - darł się zdyszany głos nie dalej niż trzysta metrów od ukrytych w kartoflach ludzi. Znów poszła w górę rakieta, strzały odezwały się nieco dalej, szczekanie psów także jakby się oddaliło. - Kogoś nakryli - szepnął ten z czujki - ale uciekł nie na nas. Teraz skokami. Pochyleni, pomykali między wysoką kartoflaną nacią, niepewni, czy przypadkiem zaczajony na ich drodze grenzschutz nie wygarnie z automatu, nie zaświeci w oczy oślepiającą rakietą, nie spuści z linki psa o ostrych zębach. Z resztkami powietrza w płucach dopadli brzeziniaka. - Do Michałowa już blisko - pocieszał przywódca grupy, oparty o pień drzewa i dyszący ciężko. Walizki leżały na ściółce, a obok nich odpoczywali przewodnicy. Niepokój na granicy umilkł tak samo raptownie, jak wybuchł. Tylko od .czasu do czasu gdzieś zaszczekał nerwowo pies, nie wiadomo, "cywilny" - wsiowy czy "etatowy" - niemiecki. - Już jesteśmy w Guberni. Ale oni potrafią warować czasem i za granicą. Trza uważać. Przewodnik zarzucił pasy od walizek na plecy i zniknął w ciemności. Po chwili zacykał głosem konika polnego. Podnieśli się inni i poszli. Brzeziniak był na szczęście rzadki, bo przechodzenie wśród szeleszczących gałęzi mogło być niebezpieczne. Wreszcie przed uciekinierami otworzyło się pole, rżysko, a na nim czarne kopy zboża. - Nie ścieżką, a polem, pojedynczo od kopy do kopy - komenderował szeptem przewodnik. Przebiegli skokami, odpoczywali przy kopach, bo bieg był męczący. Marek zadzierał nogi wysoko, stercząca szczotka rżyska syczała głośno, gdy się szorowało po niej stopami. Gdy dopadł kolejnej kopy, przewodnik nagle złapał go za ramiona i wcisnął twarzą w ostrą słomę. W pierwszej chwili chłopak nie mógł pojąć, o co chodzi, ale płomyk błyszczący o kilkanaście kroków od nich był bardzo widoczny. Trzech grenzschutzów zbitych w gromadkę stało na ścieżce i zapalało papierosy od tego płomyka. 95 Mówili coś do siebie, głosy ich bez słów dochodziły do kopy, za którą stali uciekinierzy. Coś szczęknęło tuż obok Marka i chłopak zobaczył szybki ruch ręki przewodnika, gdy wprowadzał pocisk w lufę czarnego pistoletu. Żołnierze postali chwilę, potem ruszyli w kierunku granicy. Dalsza droga do pierwszych chałup Michałowa przebiegała już bez żadnych przeszkód. W chałupie Cieśli nie spano widać, bo na umówione pukanie drzwi otworzyły się natychmiast ukazując nikłą smugę światła. Przewodnik chwilę z kimś poszeptał i poprowadził ich na czarne podwórze. Widać był tu częstym gościem, bo poruszał się pewnie. Otworzył wejście do piwnicy, wykopanej w ziemi na środku podwórza, błysnął latarką i zszedł po kilku stopniach w dół. W piwnicy było chłodno i głos wracał dudniącym echem. - Musimy przesiedzieć w bunkrze do rana. Nie ma tam wiele miejsca, ale jakoś wytrzymamy - wyjaśnił przewodnik. - Cieśla boi się trzymać nas w chałupie czy w stodole, bo grenzschutze prawie co noc wpadają i robią niespodziewaną rewizję. A my tu musimy doczekać rana, aż przyjedzie wóz z resztą. Z pomocą jednego z młodych ludzi odsunął pierwszą z szeregu beczek stojących pod ścianą, odgarnął ziemię, podniósł kwadratowy, drewniany dekiel. Ukazał się czarny, wąski właz. Bunkier był niski, miał niewiele ponad metr wysokości, powierzchnię zaś taką, że pięciu ludzi obok stosu walizek ledwo się pomieściło, siedząc z podkurczonymi nogami. - A co z beczką? - zaciekawił się Marek. - Cieśla zaraz przesunie ją na właściwe miejsce - odpowiedział przewodnik. - I pokropi wywarem z tytoniu ślady, aby niemieckie psy nas nie odkryły. Teraz mamy ze cztery godziny spokoju. Można się przespać. Marek rzeczywiście czuł trudy tego biegu po kartoflisku, bolała go każda kostka, każdy mięsień. Trzy lata głodowania i ponad tydzień ciężkiej choroby z wysoką gorączką spowodowały, że wyglądał jak cień czternastoletniego chłopaka. Zaczął więc drzemać, ale młodzi ludzie rozmawiający dość głośnym szeptem nie pozwalali mu zasnąć. Z tych szeptów wyłaniał się obraz ich nocnego życia. Swój przemytniczy proceder uprawiali od co najmniej półtora roku, gdy warunki w oddzielonym sztuczną granicą Zagłębiu i GG zmieniły się tak bardzo, że różnice cen na niektóre artykuły po obu stronach granicy uczyniły nielegalny ich przerzut na tyle atrakcyjny, iż warto było dla zysku ryzykować nawet życie. Marek był dotąd pewien, że ta cała dzisiejsza wyprawa miała na celu przemycanie ich oraz bagaży do GG, z rozmów zaś wynikało, że robili to tylko przy okazji - z sympatii dla przewodnika, który był najstarszym synem dalekiego kuzyna babci. To, co w tę stronę przenosili przemytnicy, mieściło się w małym woreczku. Kilogram kamieni do zapalniczek, dwa kilogramy sacharyny dawały już duży kapitał, za który po stronie GG kupowało się wieprza albo kilkanaście kilogramów sody kaustycznej do domowej produkcji mydła. Powrót objuczonych ciężarami ludzi na tereny włączone do Rzeszy był sprawą trudniejszą. Dlatego też idąc do GG przemytnicy czasem pomagali uciekinierom, dla których z różnych powodów zrobiło się w Zagłębiu lub na Śląsku niebezpie- 96 cznie. Byli to ciągle uciekający przed obozem powstańcy śląscy, ludzie poszukiwani przez gestapo, czasem Żydzi. Ojciec już dawno i głęboko sapał przez sen, gdy zasnął i Marek. Ile spał - nie wiedział, ale obudził się od razu przytomny, napięty, czując na ramieniu ucisk dłoni przewodnika. - Niemcy! Skądś z góry sączyło się nikłe blade światło, stamtąd dochodziły też stłumione śmiechy i gardłowe głosy. Poszczekiwał pies. Odgłosy dochodziły jeszcze przez kilka minut, potem warknął silnik i wszystko ucichło. Po chwili ktoś odsunął beczkę, otworzył dekiel i zawołał: - Wychodźcie, pojechali. Wstać w tym niskim bunkrze, po tyfu godzinach siedzenia w bezruchu, było problemem nie lada. Postękiwali, zgarbieni wynosili walizki, mrużyli oczy w ostrym świetle stojącego już dość wysoko słońca. - Buszowali? - zapytał przewodnik. - Nie, było spokojnie. Rano przyjechali na śniadanie. Zjedli jajecznicę i pojechali. Bałem się, żeby się nie zasiedzieli i żeby akurat ojciec z tą panią nie przyjechali - mówił Cieśla. Śniadanie było wyjątkowo smaczne, świeży razowy chleb z masłem, prawdziwe, nie odciągane mleko i jajecznica na słoninie. Marek mógł z czystym sumieniem powiedzieć, że takiego śniadania nie jadł od przedwojny, od trzech lat. Zaraz też zajechał drabiniasty wóz z ojcem przewodnika, matką Marka i kilkoma niewiastami. Ich przejazd przez granicę odbył się bez najmniejszych przygód, kobiety drzemały, gospodarz machnął przed grenzschutzem stałą przepustką i zaciął konie. Powrzucali kilka snopków na wóz, aby ukryć w nich walizki. Marek z ojcem przebrali się w stare chłopskie ubrania, z kosami i grabiami w rękach obsiedli wóz. Szybko pożegnali się z przewodnikiem i jego dwoma młodymi towarzyszami. Ich drogi prowadziły teraz gdzie indziej. Trzy kilometry dzielące Michałków od Żarek przejechano szybko, choć nie bez nerwowego napięcia. Był to bowiem ciągle pas przygraniczny, stale kontrolowany przez Niemców. Ale tym razem się udało. W jednym z pierwszych domów miasteczka czekał na nich dziadek. Uprzedzony już o świcie, że przeszli granicę szczęśliwie, konie trzymał zaprzężone do bryczki. Przez siedem lat, które minęły od tamtego majowego wieczoru, zmienił się niewiele. Tylko wąs miał obwisły bardziej niż d*awniej, a ostrzyżona na jeża czupryna posiwiała. Szara kurtka zapięta była mimo upału pod samą szyję. Przygarnął ich do piersi krótko, ale mocno, oczy miał wilgotne, upewnił się, czy nie są głodni, i już krzyczał na chłopaka, że czas wyjeżdżać. Do Rudnik było ponad czterdzieści kilometrów, zapowiadała się kilkugodzinna jazda w samo południe. Dziadek wybrał drogę trochę okrężną, ale za to bezpieczniejszą, gdzie poza znajomymi granatowymi policjantami, żandarmów nie powinni spotykać. 97 Jakże inny był to kraj w porównaniu z tym, który opuścili. Ludzie głośno mówili po polsku, kolejarze na mijanych przejazdach mieli granatowe rogatywki, na wsiach widziało się wiele zielonych mundurów żołnierzy kampanii wrześniowej, teraz używanych jako strój roboczy. Guziki były stare, z orzełkami. Mijane sklepy wiejskie miały szyldy w języku polskim, a nawet jeżeli w napisach zdarzył się błąd, jak np. "Sprzedarz towarów mieszanych" lub "Towary rużne", Marek i rodzina, stęsknieni za polskim słowem, wzruszali się i tym. Do Rudnik dojechali jeszcze przed zmierzchem i bez żadnych przeszkód. Tego wieczoru odbyła się sztabowa narada rodzinna. Ojciec miał już skrystalizowany pogląd. - Jedziemy do Herbowa - zdecydował. - Tam łatwiej się zalegalizować i w ogóle przeżyć. Ojciec sam ledwo wiąże koniec z końcem, a trzy dodatkowe gęby nakarmić z emerytury jest niemożliwością. - Przeżyć to byście i przeżyli. Koledzy mi umrzeć nie dadzą - mówił zamyślony dziadek. - Ale tu w każdej chwili może ktoś wpaść, a wy nie macie żadnych dokumentów. Trzeba wam koniecznie wyrobić kennkarty i gdzieś was zatrudnić. A ja nie mam żadnych możliwości. - Jutro więc pojadę do Herbowa i tam chyba coś załatwię - zdecydował się ojciec. - Przywiozę dla was dokumenty i pojedziemy razem. - Życia nie znasz - uspokoił zapędy ojca dziadek. - Nie przejedziesz nawet dwóch stacji bez wylegitymowania. Jesteś mężczyzną, młodym jeszcze, a na takich łapacze polują szczególnie. - Łapacze? - zdziwił się Marek. Pierwszy raz słyszał takie określenie. - To cywile w służbie niemieckiego Arbeitsamtu. Mają broń i są na prowizji w tym urzędzie. Za każdego złapanego na roboty do Niemiec dostają sto złotych. Więc czasem potrafią nawet podrzeć dokumenty legalnie zatrudnionemu człowiekowi, byle tylko dostać swoje pieniądze. Tutaj jeden taki leży pod gruszą. Najlepiej niech jedzie moja córka do Herbowa. Kobiety mniej podpadają. Ja wyjdę na chwilę, bo kolega przejeżdża. Dziadek szybko poderwał się od stołu i wybiegł w ciemność, bo rzeczywiście kolega sygnalizował swój przejazd krótkim sygnałem gwizdka. Ciężka lokomotywa przetoczyła się kilkanaście metrów od domu, ciągnąc za sobą długi skład wyładowanych węglem wagonów. Dziadek wrócił za chwilę z szerokim uśmiechem na twarzy. - Koledzy o mnie nie zapominają. Przejeżdżając każdy pogwiżdże, pomachamy sobie rękami i czuję się przez to mniej samotny. No, ale teraz spać, bo jesteście po nie przespanej nocy i całodziennej podróży. Domek dziadka był przytulny, ale cichym nazwać go nie było można. Co pół godziny, dosłownie tuż za łóżkiem Marka, przewalał się po torach rozpędzony, syczący parą smok z dziesiątkami dzwoniących wagonów. O śnie nie było więc mowy. Przed południem wrócił z Rudnik dziadek ze spisem pociągów dla mamy. Najlepiej odjechać stąd przed wieczorem, koło północy jest sie w Warszawie (trzeba wysiąść na Zachodnim i tam poczekać, bo mniej łapią), o drugiej po 98 północy jest pociąg do Brześcia, który o ósmej rano zatrzymuje się w Chotyło-wie. Stamtąd już tylko trzy kilometry do Herbowa. Mama przygotowywała się nerwowo do przedwieczornego wyjazdu, a dziadek, poprowadziwszy Marka między ule, udając, że ogląda plastry, odbierał od niego "raport". - Szło osiem pociągów - mówił Marek - trzy puste ze wschodu,, pięć pełnych na wschód, z tego jeden z czołgami. - Ile wagonów? - Trzydzieści osiem. Lory. Na każdej czołg i załoga. Poza tym dwa pociągi towarowe z węglem gwizdały i kolejarze kiwali rękami. - Ale kiwali w kierunku na Radomsko czy na Rudniki? - Na Rudniki. - Dziękuję ci, wnuczku. Dobrze się spisałeś. W nagrodę dostaniesz duży plaster z miodem. Po co dziadkowi były informacje o transporcie czołgów, Marek mógł się domyślać, czy koledzy z lokomotywy kiwali przejeżdżając koło domu - też mogło go ciekawić, ale dlaczego pytał, czy kiwali w kierunku Rudnik czy Radomska? Nie rozumiał. Przed wieczorem razem z ojcem odprowadzili matkę na przystanek do Rudnik i wsadzili do zapchanego pociągu. Gdy wrócili do dróżniczego domu, dziadek wyciągnął z drewutni dwukołowy wózek. - Posiedźcie trochę w domu, nie kręćcie się, aby was za dużo ludzi nie widziało, a ja pójdę narwać trochę trawy dla kóz. Marek zaoferował swą pomoc. - Może i ja - ojciec chciał iść także. - Nie, nie - oponował dziadek. - Ty zwracasz uwagę. Co innego Marek, dzieciak jeszcze. Ty się prześpij, a Marek pójdzie ze mną. Ojciec bez dalszych sprzeciwów zniknął w domu, a dziadek zaczął wciągać wysokie gumowe buty. - Wiesz, tam na łące jest mokro - tłumaczył Markowi. Poszli ścieżką przy torze w kierunku Rudnik, ciągnąc za sobą podskakujący wózek. - Dziadku, ale przecież kozy cały dzień były na pastwisku. - Nie szkodzi. W nocy też lubią trochę poruszać pyskami. Dla Marka wytłumaczenie było całkiem logiczne, zresztą wiedział, fce dziadek bardzo dba o swoje trzy dorodne, białe żywicielki. Zmierzch był już dość gęsty, gdy doszli do przepustu nad strumieniem. - Więc mówisz, że koledzy kiwali ręką w kierunku Rudnik? - Tak, dziadku. - No to zdejmij buty, podwiń nogawki, poszukamy czegoś. Marek posłusznie podwinął spodnie, patrzył, jak dziadek wchodzi w tatarak, rozgarnia go i czegoś wypatruje. Potem pochylił się tak, że Marek stracił go z oczu a po chwili do jego uszu doszło dziadkowe stękanie. Skoczył więc między szuwary i już był przy staruszku mocującym się z olbrzymią bryłą węgla. - Węgiel? Tu? 99 - Przecież ci mówiłem, że koledzy o mnie nie zapominają. Ile razy któryś przejeżdża, to bryłę lub dwie zrzuci. Mamy takie ustalone miejsca, jedno tu, drugie w kierunku na Radomsko. Bez ich pomocy dawno bym umarł z głodu. A za węgiel mogę dostać wszystko. Było tego trzy bryły, ale ważyły ze sześćdziesiąt kilo. Władowali je na wózek, przykryli narwaną trawą, tatarakiem, i zmęczony dziadek, który także czasem miewał astmatyczne ataki, przysiadł na chwilę, aby odpocząć. Marek siedział koło niego i patrzył na staruszka spod oka. Rzeczywiście, profil miał jak komendant na srebrnej dziesięciozłotówce. - Dziadku - powiedział cicho. - Co chcesz, szkrabie? - A... a ten łapacz... tam pod gruszą... to dziadek go? - pytał jąkając się. Staruszek chwilę milczał. - Nie, wnusiu. Nie ja. Choć to był zły człowiek. I należało mu się. Ten lubił ryzykować w nocy. Ze trzy miesiące temu jechał nocnym pociągiem i legitymował ludzi. Bezczelny taki i odważny. Był sam, ale miał kilka par kajdanek. Kogo złapał na roboty do Niemiec, zabierał dokumenty i przykuwał do okna. W Częstochowie wystarczyło mu tylko krzyknąć przez okno na wachę i zabierali, a on za każdego chłopaka miał po sto złotych. Przyuważyli go koledzy z drużyny konduktorskiej i w służbowym przedziale dali francuskim kluczem po łbie, a gdy przejeżdżali koło mego domku, wyrzucili tu właśnie, w tatarak. W Rudnikach jeden wysiadł i dał mi znać, inni zaś uwolnili z kajdanek przykutych chłopców, tak że czekająca na peronie niemiecka warta nikogo nie dostała. - I dziadek... tak sam? - Nie, kolega pomógł. Na ten wózek go wsadziliśmy, już nie żył. Przykryliśmy go trawą, bo niebezpiecznie było tak go wieźć. Czarni często jeżdżą •drezynami po torach i strzelają do ludzi zbierających węgiel. - Dziadku, a co to są czarni? - A, prawda. Ty nie wiesz. To bahnschutze, ochrona kolei. Wyjątkowi dranie. A tego łapacza zawieźliśmy pod gruszę i tam leży w cieniu - dziadek przerwał na chwilę. - Chodź, chłopcze, bo ciągnie od ziemi, a i twój ojciec pewnie się martwi o ciebie. Wprzęgnięci w krótki dyszel pociągnęli ścieżką skrzypiący wózek. Od tego wieczoru Marek stał się zaufanym dziadka. Jeżeli tylko staruszek musiał gdzieś wyjść, mówił: - Siądź tu na ławeczce pod wiśnią i poopalaj się, boś taki blady. Tylko wiśni nie jeaz, ooimy razem to mamie obiecali. I choćby nie wiedzieć co się działo, choćby mu ojciec nie wiedzieć jakie sprawy zlecał, Marek się nie ruszał spod wiśni. Gdy dziadek wracał, przy ulach sprawdzali jak pracują pszczoły, i tam Marek relacjonował swoje obserwacje. Wieczorem zaś razem szli z wózkiem po trawę dla kóz. Po pięciu dniach zaczęli się niepokoić. Matki nie było, choć ustalony termin jej powrotu minął poprzedniego dnia. Minęły jeszcze dwa dni coraz większego napięcia. - Może ją złapali? - denerwował się coraz bardziej ojciec. 100 - E, kraczesz - uspokajał go dziadek. - Siedzi tam pewno i czeka, aż załatwią dla was dokumenty. To dziś niełatwa sprawa. Zobaczycie, że jutro na pewno przyjedzie. - A skąd dziadek wie? - Bo mi się dzisiaj śniło, że biło się dwóch moich znajomych. Znaczy, że ktoś przybije. I rzeczywiście, mama nazajutrz "przybiła". Była zmęczona, niewyspana, ale szczęśliwa. Sprawę załatwiła nader pomyślnie. Opowiadała, że w Herbowie wujek Janek natychmiast przystąpił do działania z właściwą sobie energią, a worek pszenicy, podarowany komu trzeba, pozwolił już nazajutrz odebrać w gminie w Podborzu trzy autentyczne kennkarty. To nie Zagłębie... Gorzej było z zaświadczeniem pracy. Wujek chciał załatwić wszystko z pełną gwarancją bezpieczeństwa, a to wymagało nieco czasu. Stadko gęsi ciotki zostało nieco uszczuplone, ale po trzech dniach wujek wręczył mamie zaświadczenie nadleślnictwa mówiąc, że Marek jest robotnikiem leśnym zatrudnionym przy tak ważnym dla niemieckiego przemysłu zbrojeniowego żywicowaniu, ojciec zaś należy do forstschutzu, czyli straży leśnej. I co najważniejsze, oba zaświadczenia miały pieczątki posterunku żandarmerii w Chotyłowie mówiące, że wszelkie władze są obowiązane respektować powyższe dokumenty. Podróż powrotna odbyła się bez przeszkód, matka przywiozła też walizkę z ubraniem dla ojca - zielonym, leśnym, a także żółtą opaskę z czarnym napisem "Forstschutz". Zaczęto gorączkowe przygotowania do wyjazdu całej rodziny,-a Marek w dalszym ciągu znikał przed wieczorem chodząc z dziadkiem na coraz dłuższe wyprawy po trawę dla kóz. Sprawa "trawy" skomplikowała się jeszcze o tyle, tt kilka dni przedtem kolega dziadka, także emerytowany kolejarz, zamieszkujący identyczny domek o trzy kilometry dalej w kierunku Radomska, został postrzelony przez "czarnego" w czasie zbierania wyrzuconego przez kolegów-maszynistów węgla. A że jego schorowana żona nie była w stanie podołać wszystkiemu, dziadek z Markiem pomagali także kobiecie. Wreszcie wcześnie rano sierpniowego dnia wsiedli do naładowanego - jak wszystkie w GG - pociągu i długo machali ręką coraz mniejszej i mniejszej sylwetce starego człowieka w szarej kurtce i granatowych spodniach. Mając tak żelazne dokumenty odważyli się jechać w biały dzień. Do Warszawy dotarli bez przeszkód, tam jednak w czasie zaledwie półtoragodzinnego oczekiwania na połączenie do Terespola łapacze trzykrotnie przeglądali ich papiery. Ale pieczątka żandarmerii robiła widać i na nich odpowiednie wrażenie. Słońce chyliło się już ku zachodowi i kończył się kolejny upalny dzień wyjątkowo gorącego sierpnia, gdy na stacji w Międzyrzeczu Podlaskim ujrzeli tragiczny widok. Na bocznicy kolejowej stało kilka towarowych, zaplombowanych wagonów z narysowanymi kredą sześcioramiennymi gwiazdami Dawida 101 na zamkniętych szczelnie drzwiach. Przez małe, zadrutowane okienka dochodził jeden nieustający jęk: - Pić! Jeść! Wody! - wołali omdlewający ludzie zduszonymi głosami. - Gdy jechałem dwa dni temu w tamtą stronę, oni tu już stali - ktoś z miejscowych, zaciągając wschodniacko, mówił kiwając ze współczuciem głową. Na wysokiej, betonowej rampie stały dwa cekaemy, połyskujące taśmy zwisały luźno po obu ich stronach. Obsługa rozebrana do kąpielówek popijała piwo z brązowych butelek. - Likwidują międzyrzeckie getto. Do Treblinki ich wiozą - mówił ojcu półgłosem kresowiak. - A tam co? - Tam? Ograbią i gazem wytrują, a potem spalą i popiołem pole kapuściane użyźnią. - Jezus! Co też pan mówił! - zaszeptała matka z przerażeniem w głosie. - Państwo widać nie stąd. Tu wszyscy o tym wiedzą, tylko nie wszyscy mówią. W Chotyłowie czekał wujek Janek z końmi. - I pocoście stąd przed trzema laty uciekali? - zapytał ich po serdecznym powitaniu. - Trzeba było zostać, oszczędzilibyście sobie niepotrzebnej drogi i przeżyć. Herbów był taki, jakim go pamiętali. Tylko Hera miała bardziej przyprószony siwizną pysk, a wiekowa Wikta kurzyła jeszcze smrodliwsze skręty. Cały wieczór był wypełniony opowieściami. Matkę i ojca najwięcej interesowało to, co się tu działo przez te trzy lata, anajbardziej - przed rokiem, przed dwudziestym drugim czerwca 1941. - Niemcy podciągali swoje dywizje w sposób prawie jawny - opowiadał wujek. - Oba lotniska w Małaszewiczach i Białej Podlaskiej pęczniały od samolotów bojowych. Wszystkie lasy kryły działa i tysiące czołgów. Byli podobno ludzie, którzy przepływali Bug rozgraniczający oba wojska, próbowali ostrzegać, ale Rosjanie przyjmowali ich podejrzliwie. A Niemcy przygotowywali się do uderzenia nadzwyczaj precyzyjnie i przebiegle. Jeszcze na kilka godzin przed uderzeniem, w sobotę wieczorem, przyjęli nadesłany z tamtej strony do Terespola cały skład towarowych wagonów pełen pszenicy, a w nocy odesłali go, ale z batalionem szturmowym, który opanował mosty na Bugu i nie dopuścił do ich wysadzenia. Huragan artylerii, jaki się rozpętał o bladym świcie, nie da się porównać z niczym. Niemcy uderzyli na całym froncie. Wrota twierdzy brzeskiej zastali uchylone - weszli więc. Wrota zamknięto... i batalion znalazł się w potrzasku. Nie robiono im krzywdy, karmiono ponoć nawet - w ten sposób obrońcy twierdzy ustrzegali się bombardowań lotniczych, bo Niemcy nie chcieli razić swoich. Bohaterska obrona twierdzy trwała wiele tygodni, mimo zaciekłych ataków, a ostatni obrońcy padli chyba wtedy, gdy Niemcy byli o pół tysiąca kilometrów za Bugiem. Ale też, gdy Niemcy wreszcie zdobyli upartą twierdzę, nie darowali życia nikomu, nawet rannym. Czy to wszystko było prawdą, nikt 102 zagwarantować nie mógł, o obronie twierdzy brzeskiej takie wśród ludzi chodziły legendy. A potem zaczął się tragiczny pochód jeńców. Pędzono ich od Brześcia warszawską szosą dziesiątkami tysięcy. W upale, skwarze, bez kropli wody. Pod Białą Podlaską był przygotowany obóz. Całe jego urządzenie stanowiły, wysokie na piętro, podwójne płoty z kolczastego drutu. Na łące, na której nie pobudowano nawet najmniejszego baraczku, piętnaście tysięcy stłoczonych jeńców dzień i noc, w upał i słotę siedziało pod gołym niebem, bez kropli wody i jakiejkolwiek strawy. Ludzie najpierw stratowali zieloną trawę tysiącami butów, potem zaczęli wygrzebywać z ziemi wątłe korzonki i żuli je, by oszukać narastający głód. Ten pokarm spowodował masową dyzenterię, cały plac pokrył się warstwą wodnistej krwawej mazi, w której jeńcy siedzieli, leżeli, bo już nie mieli sił, aby doczołgać się do wygrzebanych paznokciami dołów kloacznych. Gdy ogarnięci szałem desperacji zarzucali na kolczaste płoty płaszcze i raptownym atakiem kilkuset ciał rozrywali je, niemieckie cekaemy siekły ich na miazgę. I tak to późno w noc, przy filującej chwilami naftowej lampie, snuła się opowieść o ludzkich tragediach. Bo leśniczówka Herbów, mimo że przycupnięta pod ścianą lasu, w rzeczywistości leżała na bardzo niespokojnym terenie. Wujek mówił im teraz o tym z naciskiem, aby zrozumieli na cały czas pobytu. To już nie był ten sielski, zapomniany przez Boga i ludzi Herbów. Trzysta metrów na północ od gospodarstwa wujka Jana biegła betonowa szosa Warszawa-Brześć-Mińsk-Moskwa, którą teraz ciągnęły bez przerwy całe konwoje wojskowych ciężarówek. Z drugiej strony, dwa i pół kilometra na południe, przebiegała dwutorowa linia kolejowa tej samej relacji, nią to, co pół godziny, dzień i noc pędziły na wschód ciężkie transporty czołgów, amunicji, cysterny z benzyną, na zachód zaś lory załadowane wrakami rozbitych "Panter", podziurawionych samolotów i zaplombowane wagony wiozące do różnych zakamarków Rzeszy zrabowane na wschodzie eksponaty muzealne, stare rękopisy cerkiewne czy też maszyny z rosyjskich fabryk. Była to chyba najważniejsza dla Niemców linia kolejowa w czasie drugiej wojny światowej. O sześć kilometrów na wschód, za ścianą lasu, w przedwojennej polskiej bazie lotniczej w Małaszewiczach, buczały dziesiątki silników w wyremontowanych Messerschmittach. Niemcy, patrolujący ten teren bardzo gęsto, byli w leśnictwie gośćmi nadzwyczaj częstymi. Stale czegoś chcieli, zawsze o coś mieli pretensje. Teraz dopiero było nieco czasu, by uspokoiwszy się o własny los, popatrzeć, co się działo na świecie. A działo się dużo. - Chaliera - denerwował się wujek Janek. - Zobacz, Zygmunt, ten Gitler więcej zdziałał niż Napolion. Co prawda Moskwy nie zdobył, ale podbił całą Jewropę i wlazł nie tylko do Afryki, ale i do Azji. Rzeczywiście, "Nowy Kurier Warszawski", gazeta wydawana przez Niemców w języku polskim, a zwana powszechnie "gadzinówką" lub "szmatławcem", codziennie donosił coś nowego. Korpus Afrykański Rommla przepędził Anglików z Libii, wdarł się do Egiptu, zbliżał do Aleksandrii, grożąc opanowa- 103 niem najważniejszej arterii aliantów, Kanału Sueskiego. Anglicy i Kanadyjczycy próbują w okupowanej Francji stworzyć drugi front, ale Niemcy wpychają ich dosłownie do morza. Niemcy docierają do Wołgi i zaczynają szturm Stalingradu. I wreszcie jeden z sierpniowych numerów szmatławca przyniósł grupowe zdjęcie ogorzałych "Alpenjagrów"*, w specjalnych okularach górskich, stojących pod olbrzymią flagą hiterowśką. - Patrz, Zygmunt - pokazywał wujek gazetę ojcu. - Gitlerowcy-swołocze na Elbrus wleźli. To już Azja. Elbrus, święta góra dumnych Gruzinów, z hitlerowską flagą na szczycie - to było niepojęte. - Pchają się do nafty w Baku - odgadywał ojciec. - Kumcio mówił, że gorzej - dopowiadał wujek. - Podobno z Kaukazu chcą iść dalej, przez Armenię do Iranu, bo tam mają zwolenników i chcą się połączyć z korpusem Rommla. Ponoć nawet Indie im się śnią. Czekano więc na "Kumcia". A Kumciem nazywano zaprzyjaźnionego od wielu lat z całą rodziną, sympatycznego nauczyciela z Białej Podlaskiej, który choć raz na tydzień pedałował tu na rowerze, by trochę odpocząć, odprężyć się nerwowo, a mieszkańcom leśnictwa poszeptać do ucha nieco wieści ze świata. I tym razem nie dał na siebie długo czekać. Miał wieści ze źródeł najpewniejszych. Zamknął się z wujkiem i ojcem w kancelarii leśnictwa i tam odbyli naradę. Marek nie podsłuchiwał, czytał tylko na ganku książkę, a że okno kancelarii było otwarte, a on miał słuch wyjątkowo dobry, to już nie jego wina. - Do Wołgi doszli, fakt, ale Stalin powiedział, że im Stalingradu nie odda - gość przekazywał wieści spokojnym jak zwykle głosem. - Już wiele rzeczy miał nie oddać, a oddał Gitlerowi - wujek Janek miał to wyraźnie za złe. - Ale tym razem zaparł się, że nie odda - kontynuował Kumcio. - Na Elbrusie są, ale dalej sukcesów nie mają. To góry sięgające prawie sześciu tysięcy metrów, łatwo się bronić, trudno atakować. Rommel też doszedł do El Alamein i stanął. Pod Dieppe wcale nie było nawet prób tworzenia drugiego frontu. Anglicy po prostu macają niemieckie słabe punkty. To znaczy, że do czegoś się przygotowują. Ale ważne, że i nasi tam są. Podobno aż pięć polskich dywizjonów lotniczych walczyło i okręty też. Korpus generała Andersa, ewakuowany z Rosji, też już jest w Iranie. To sto tysięcy ludzi. Ale za to Niemcy milczą o tym, że coraz częściej Anglicy bombardują im przemysł. Jest ciężko, ale chyba coś się stabilizuje. - A jak tam u was, w Białej? - wypytywał wujek. - Źle. Znów wczoraj były aresztowania. - To może zostaniesz tu kilka dni - proponował wujek. - Nie mogę. Tam chłopcy liczą na mnie. - Wiesz, Kumcio, gdyby któryś z chłopców był spalony, przysyłaj go tutaj. Przetrzymam, ile będzie trzeba, jak tamtych wtedy - ofiarował się wujek. - Dobrze, dziękuję z góry - mówił Kumcio swoim ciepłym głosem. - Ale * Strzelców alpejskich. 104 ja mam jedną sprawę jeszcze. Zygmunt, ty jesteś specem od broni maszynowej. Brak mi takich. Niedługo zaczniemy kurs tajnej podchorążówki. Mogę na ciebie liczyć? - Oczywiście - powiedział szybko ojciec, a Markowi zrobiło się naraz ciepło na sercu. - Kiedy mam przyjechać do Białej? - Czy do Białej, to nie wiem. Może my tu z kursem przyjedziemy, bo Jankowi ciągle brakuje robotników w lesie, więc mu może jakąś brygadę roboczą podeślę. Dziękuję ci za gotowość. Kumcio kilka godzin posiedział, pogadał, wziął na bagażnik roweru, co tam ciotka przygotowała, i odjechał. Przed odjazdem zostawił wujkowi jakiś zwitek, a ten w tajemnicy, po kilku godzinach studiowania, dał to ojcu. Ojciec czytał długo w noc przy lampie naftowej, a gdy skończył, wsunął za wysokie lustro i usnął. Marek zaś, który akurat nie miał tej nocy chęci do spania, wydobył ze schowka ukryty zwitek papieru i wyszedł cichutko na ganek. W słabym brzasku budzącego się dnia zobaczył po raz pierwszy "Biuletyn Informacyjny". Kilka stroniczek małego formatu pokrywał druk drobny, gęsty, a pod tytułem widniał znaczek - otwarta książka z orłem i położną w poprzek szablą. W tydzień po przyjeździe Marka, na początku września, Niemcy wpadli do Herbowa z nowym poleceniem. W ciągu dwóch tygodni leśnictwo miało wyrąbać pas ochronny wzdłuż torów, a przez następne dwa - podobny przy szosie. Polecenie to wywołało panikę. Wszyscy bowiem robotnicy leśni, zresztą niezbyt liczni, mieli teraz pełne ręce roboty. Szły całą parą wyręby, żywicowanie. Od tych prac nie można było nikogo oderwać, gdyż Niemiec, dyrektor rejonu lasu, ani na krok nie chciał odstąpić od wykonania planów. Ludzi w rezerwie zaś nie było, a Niemcy stawiali sprawę jasno: albo termin będzie dotrzymany, albo leśniczy stanie pod zarzutem sabotażu. Do kierowania pracami wujek wyznaczył dwóch gajowych, w tym również Herbsta, do pił dał kilku bardziej doświadczonych robotników, resztę zaś stanowiło pospolite ruszenie. Ściągnięto rodziny robotników, wysiedleńców z Poznańskiego, którzy mieszkali w pobliskiej wsi Lachówce. Poszedł też Marek z ojcem. Zamysł Niemców był prosty - zbliżała się zima, długie noce, a więc wspaniałe warunki do prowadzenia dywersji kolejowej. Co prawda po tej stronie Bugu jeszcze jej nie było, ale widać doświadczenia z zabużańskiego Komisariatu Rezerwy do spraw Ukrainy i Ostlandu zmusiły okupanta do myślenia o ochronie kolei. Po jednej i drugiej stronie toru szły pod piły i siekiery wysokie drzewa, a nawet krzaki. Powstawała absolutna golizna. Równocześnie co dwa, trzy kilometry, w odległości dającej tak zwany kontakt wzrokowy, specjalne oddziały Baudien-stu* nadsypywały platformy ziemi obok torów i budowały betonowe bunkry dla kilkuosobowej załogi. Przedpole bunkrów otaczano kozłami hiszpańskimi ze zwojami kolczastych drutów, w wąskich strzelnicach montowano cekaemy, * Służba budownicza. 105 na betonowych kopułach instalowano obrotowe reflektory w stalowej obudowie. Mieli czego strzec. W czasie kilkunastu dni pracy przy wyrębie Marek dostawał dosłownie zawrotu głowy od ciągłego dudnienia ciężkich transportów, których czasem i pięć przelatywało w ciągu jednej godziny. Gdy zaś transporty stały pod semaforem, w oczekiwaniu na zielone światło, kolejarze opowiadali, że tu to jeszcze nic, ale za Bugiem Niemcy przed każdym pociągiem wojskowym puszczają albo osobowy z ludźmi, albo też przed lokomotywą idzie lora z piaskiem. Wtedy mina z zapalnikiem naciskowym wybucha pod lorą, a nie pod lokomotywą, z podniesieniem której są zawsze największe kłopoty. Pod wieczór, gdy robotnicy schodzili z wyrębu, bunkry obsadzono załogami, a na torach pojawiły się stałe partole na drezynach ze specjalnie tresowanymi psami. Po wsiach ogłoszono, że przepędzanie bydła przez tory może się odbywać tylko w określonych miejscach, i to nie później niż pół godziny przed zmrokiem. Podchodzenie zaś do torów nawet w dzień było sprawą wysoce niebezpieczną, patrole często strzelały bez ostrzeżenia. - Chaliera - mówił wujek Janek patrząc na te przygotowania. -W takich warunkach samo podejście do toru to już sztuka, a założenie ładunku i odpalenie to prawie niemożliwość. W nakazanym przez Niemców terminie pasy ochronne były gotowe. Kończył się wrzesień. Marek przez kilka dobrych dni goił na dłoniach rany po bąblach. Jako etatowy robotnik leśny leśnictwa Herbów musiał od czasu do czasu pokazać się przy jakiejś robocie. A że żywicowanie - najodpowiedniejsza dla niego praca - właśnie się kończyło, do drwali zaś był i za młody, i za słaby, przeważnie chodził na zrąb zrywać na nasiona szyszki ze spuszczanych drzew. Chętnie też pomagał w rąbaniu drzewa Józkowi, potężnemu parobkowi o twarzy ufnego dziecka. A do zrobienia odpowiedniego zapasu na zimę dla wielkiej leśniczówki trzeba się było mocno przyłożyć. Ciągnęli więc co rano piłę tam i z powrotem po potężnych balach, a potem do południa pracowali siekierami, aż koszule ciemniały od potu. Ale najbardziej Marek lubił wyprawy do lasu z gajowym Herbstem. Jakże on wspaniale znał las, jak o nim umiał opowiadać. Szli przeważnie w kieruku Rutlego Bagna, topieli nieprzebranej, gdzie w przetartych oczkach wody miała swoje wodopoje zwierzyna. A gdzie jej dużo: jelenie-byki dwunastaki o wieńcach jak gałęzie potężnego drzewa i łanie na cienkich nogach, i fukające odyńce, i maciory z ruchliwymi oczkami, którymi niespokojnie łyskały za dreptającym tłumnie drobiazgiem - pasiastymi warchlakami. Tam też najczęściej na zwierzęcych traktach kłusownicy zakładali sidła. Pętle z cienkiej, drucianej plecionki były najbardziej niewinną zasadzką. Zdarzały się bowiem przymocowane do drzew łańcuchami stalowe potrzaski o sprężynie tak 106 silniej, że zwarcie zębatych szczęk łamało potężną goleń jelenia jak zapałkę. Raz nawet Herbst o mało nie padł ofiarą samostrzału sporządzonego z dubeltówki-- obrzynka, ale w porę dostrzegł cienki sznurek przeciągnięty między krzakami. W zastawionych sidłach znajdowali często dogorywającą zwierzynę, przeważnie ciężko ranną, którą trzeba było dostrzelić. To stanowiło główne źródło zaopatrzenia w mięso całej licznej rodziny leśniczego i gajowych. W porównaniu z Zagłębiem wyżywienie w Herbowie było bajeczne. Co prawda ciotka narzekała, że mają przed sobą widmo głodu, ale wtedy Marek uśmiechał się, bo przecież pamiętał kartkowy "chleb" w Grodźcu. A potem ten przeskok - pierwsza kolacja w leśnictwie, po przyjeździe od dziadka. Dwa półmichy na stole, jeden z kładzionymi kluskami z grubo zmielonej na żarnach przez Wiktę mąki żytniej, a drugi z dymiącym gulaszem z dzika dostrzelonego w sidłach. Matka przy czwartej "repecie" musiała powstrzymać Marka, bojąc się o jego żołądek po niedawnym zatruciu. Było tu dostatnio i wygodnie, ale za to nudno, bo Marek nie miał w ogóle kolegów. Mama też się denerwowała, bo z Grodźca nie było dotąd żadnych wiadomości. Czy przypadkiem Niemcy nie stosują represji wobec babci? Ta myśl nie opuszczała jej ani na chwilę. W końcu października, w środku nocy, leśniczówka zaczęła dziwnie drgać. I nie tylko leśniczówka, ziemia także. Psy spuszczone na noc z łańcuchów i buszujące swobodnie po wielkim podwórku kuliły ogony pod siebie i skamłały drżąc u kuchennych drzwi. Szyby w oknach podzwaniały, a drzwi między pokojami otwierały się same. Zamknięte na głucho okiennice nie pozwalały się zorientować, co się dzieje, wujek z Józkiem weszli więc na pięterko, by z balkonu rozejrzeć się po okolicy. - Małaszewicze bombardują - relacjonował wujek. - Ściana lasu tłumi huk, ale co i raz błysk po niebie idzie i podmuch. - Muszą mieć samoloty dużego zasięgu, przecież spod Moskwy, nie mówiąc już o Stalingradzie, jest z półtora tysiąca kilometrów. A tam i z powrotem to trzy tysiące, do tego w jedną stronę z ładunkiem. Nieźle - dziwił się ojciec. Na drugi dzień przyjechali Niemcy czarnym samochodem i długo rozmawiali z wujkiem w kancelarii. O czym, tego nawet Marka dobry słuch nie wyłowił. Gdy odjechali, wujek przyszedł blady do pokoju. - To było gestapo - powiedział. - Wczoraj ktoś latarką sygnalizował z lasu samolotom położenie lotniska. Pytali, czy ostatnio nikogo u nas w rewirze nie widziano. Aleja się broniłem, że to już nie moje leśnictwo, że pod Małaszewicze podchodzi inny rewir. Około połowy listopada spadł pierwszy śnieg. I znów pewnej nocy na równe nogi zerwał ich ryk samolotu przelatującego nad samym dachem. Maszyna wyraźnie błądziła, bo nadlatywała na las kilka razy. Noc była księżycowa, wujek z ojcem z balkonu widzieli czarny kształt. - Ale dlaczego bez świateł pozycyjnych? - zastanawiał się ojciec. - Przecież Niemcy latają zawsze oświetleni. A może to nie niemiecka maszyna. - Toby w nią bili z Małaszewicz, aż by huczało - stwierdził wujek. Po dwóch dniach pod wieczór zjawił się podekscytowany Herbst. 107 - Panie leśniczy - meldował z przejęciem, rozglądając się, czy nikt nie słyszy. - W brzezinach na szesnastym oddziale są desanciarze bolszewiccy. Wujek otworzył ze zdumienia usta. - Widzieliście ich, Herbst? - zapytał. - Widzieć nie widziałem - odparł Herbst. - Ale jeden z moich robotników widział. Uzbrojenie mają galantne, same maszynki, jest ich dziesięciu, w tym jedna baba, chyba z radiostacją. To musi z tego samolotu, co się tak błąkał. - Ja sądzę, że są tu już dłużej, i to oni dawalijotnikom znaki latarkami - dowodził ojciec. - A samolot może miał dla nich jakiś zrzut i dlatego krążył. - Jakby oni tu byli dawniej niż dwa dni, tobyśmy o nich wcześniej wiedzieli - upierał się Herbst. - A ludzie dopiero dziś rano zobaczyli. Przecież się chodzi po lesie. - Tak czy inaczej oni nie mogą dłużej pozostać w brzezinku - zdecydował wujek Janek. - Właśnie dlatego, że ludzie chodzą. Tam ich Niemcy wygarną jak swoich. Teraz, gdy spadł śnieg, ślady ich zdradzą. Herbst, trzeba ich ostrzec i skierować na Rude Bagno. Tam nikt nie chodzi. Niemcy ich nie odnajdą, a przy wodopojach i o zwierzynę będą mieli łatwiej. - Ale oni przecież nie zostali tu zrzuceni, aby spokojnie, w zaciszu i bez ruchu przezimować - oponował ojciec. - Albo to grupa zwiadowcza, to muszą mieć kontakty z ludźmi, chodzić i zbierać informacje, albo dywersyjna, to pewnie będą chcieli robić wypady na tory. Miejsce muszą wybrać takie, aby było w miarę bezpieczne i ułatwiało operatywne działanie. - Rude Bagno jest blisko torów i ludzi, a bezpiecznie tam - upierał się wujek. - Ostrzeżcie ich, Herbst, żebyśmy mieli czyste sumienie. Po dwóch dniach Herbst wrócił z lasu markotny. - Panie leśniczy, to dziwni ludzie - meldował - mój robotnik chciał ich skierować na Rude Bagno, a oni do niego: to ty nas chcesz w matnię wpędzić, kto cię przysłał? Na to on mówi, że gajowy Herbst. "Herbst? - pytają, on niemieckie nazwisko ma, a taki przyjacielski dla nas? Coś nam tu śmierdzi." Tak powiedzieli. I nie wiem, czy odeszli na Bagno, czy zostali na szesnastym - mówił skubiąc z zafrasowaniem wąsa. - Trzeba by sprawdzić - doradzał równie zmartwiony wujek. - Ba! A kto tam teraz pójdzie? Jak oni tacy podejrzliwi, gotowi posądzić, że się ich śledzi - dowodził nie bez racji Herbst. - Zresztą ludzie już o nich wiedzą, już ich widzieli. - Nic nie poradzimy - podsumował wujek. - Nie chcą słuchać, ich sprawa. Jedyna nadzieja w tym, że to może jakaś grupa tylko tędy przechodząca, zrobią swoje i pójdą. Wobec tego, Herbst, przerywamy przecinkę lasu na oddziale piętnastym i przerzucamy wszystkich robotników na zręby. Ludzie nie będą się kręcili koło desantu, nie będą widzieli, gadali, a my rzeczywiście podejmiemy robotę na wyrębach. Bo tylko patrzeć, jak nasypie jeszcze więcej śniegu, a mamy jeszcze parę tysięcy kubików papierówki i kopalniaków do obrobienia. Wujek widać miał dar przewidywania, nazajutrz padał już gęsty śnieg, 108 warunki pracy w lesie wybitnie się pogorszyły i przerzucenie robotników na zręby stało się koniecznością. Pod koniec listopada - przez nadleśnictwo - nadeszły ostrzeżenia, aby ludzi pracujących w lesie nie dopuszczać blisko torów, bo Niemcy są wściekli, strzelają bez ostrzeżenia. Podobno kilka dni temu wysadzono tor pod Łuko- . wem, a następnej nocy wykolejono transport wojskowy tuż przed Terespolem. - Dobrzy specjaliści to musieli być, chaliera - mówił z uznaniem wujek - podejść do tak strzeżonego toru i wysadzić pociąg to majstersztyk. - Teraz już wiesz, po co tu są ci desanciarze - odpowiedział ojciec. Ciotka wreszcie wymogła na przeziębionym i zakatarzonym wujku, żeby położył się w saloniku i przeleżał grypę. ? Tego wieczora zupełnie niespodziewanie, wśród zamieci, z rowerem pod pachą, zjawił się zamarznięty Kumcio. Już to, że w taki czas pchał się przez kurniawę prawie dwadzieścia kilometrów, zapowiadało coś niecodziennego. Kumcio tym razem chętnie zgodził się zostać na noc, a po kolacji już nie bardzo nawet konspimjąc przed kobietami i Markiem zaczął sypać nowinami. - Bolszewicy zrobili kocioł pod Stalingradem - relacjonował jak zwykle spokojnie, z nikłym uśmiechem na szerokiej, nieco tatarskiej twarzy. - Trzysta tysięcy Niemiaszków zostało tam zamkniętych i mimo rozpaczliwych prób nie mogą się wydostać. - Bo też w gadzinówce mało było ostatnio o sukcesach - wtrąciła ciotka, ale wujek zaraz ją uciszył. - Cicho, Heluniu, cicho. Mów, Kumciu, bo serce radujesz. Znaczy, zaczęli bić Gitlera? - A zaczęli wreszcie, i to ze wszystkich stron. W Afryce generalny odwrót Rommla. Zamilkł na chwilę i patrzył w żarzący się koniec papierosa. - Tegoroczna Wigilia będzie już może nieco weselsza - rzekła matka. - Tak, ale tylko troszkę - dodała ciotka. Nie dla wszystkich - podjął Kumcio. Chwilę grzebał w kieszeniach, wreszcie wyjął mały karteluszek. - Prosiłaś Helu, o te adresy. To wszystko moi chłopcy. Z aresztowanej szesnastki dziesięciu trafiło na czerwone afisze, a sześciu do obozów. Dwóch jest na Zamku Lubelskim, dwóch na Majdanku, jeden w Oświęcimiu, jeden w Damaszku. Rodziny się ukrywają i posłać im paczek nie mogą. To będą ich pierwsze święta za drutami. Pomożesz? - Po co pytasz, Kumciu? A w zeszłym roku nie pomogłam? - oburzyła się ciotka. - A jak tamci? - Już nie potrzebują paczek - rzekł cicho. - I jeszcze jedno - zawahał się na chwilę. - Mam dwóch chłopców na przechowanie. - Rozumiem - uciął krótko wujek. - Kiedy przyjadą? - Wiedziałem, że nie odmówisz - ucieszył się Kumcio. - Ale... widzisz... to są chłopcy całkowicie spaleni. Jeden jest ranny. Pod Terespolem na torze dostał. - Ten Terespol to wy? - zdumiał się wujek. - A ja myślałem, że to nasz desant. 109 - Jaki wasz desant? - zapytał zaskoczony Kumcio. - Bo my tu mamy sąsiadów - i wujek pokrótce opowiedział historię nieufnych zrzutków. - Myśleliśmy, że ten Terespol i Łuków to ich akcja. - Bóg z nimi - machnął ręką Kumcio. - Niech działają, jak chcą, byle dużo. Ale Terespol i Łuków to nasza akcja. I mam jednego unieruchomionego, a drugiego spalonego. Muszą gdzieś przeczekać. Tylko... oni będą z bronią. - Trudno - rzekł wujek. Ustalono, że chłopcy przyjdą za dwa-trzy dni. Nazajutrz trochę się przetarło i Kumcio odjechał do Białej, zostawiając przed odjazdem zwitek gazetek. Były to zaległe numery, więc wujek złożony grypą zlecił nadzór nad zrębami Herbstowi, sam zaś zamknięty z ojcem w saloniku czytał od deski do deski małe, zadrukowane kartki. Naraz rozwarte z rozmachem drzwi od ganku trzasnęły głośno i do saloniku wpadł Marek. - Niemcy! - wrzasnął od progu. - Jak ja ci spuszczę lanie za głupie kawały - zaczął złorzeczyć wujek, ale urwał spojrzawszy na bladą twarz chłopca. - Gdzie? Ilu? - Jadą od Lachówki. Dwie ciężarówki i pancerka - dyszał Marek. - Rany boskie, obława - ojciec pobladł nagle. - Gazetki w ogień. Huczący piec połknął je w jednej chwili. Pod oknami już buczały silniki. Trzasnęły drzwi od ganku, za plecami Marka stanął wysoki oficer w krótkim kożuszku i hełmie. Na piersi wisiał schmeisser, za pasem sterczały główki trzech handgranatów. - Sind Sie der Forster?* - zapytał ostro, bez wstępów odsuwając Marka ruchem ręki. Blady wujek patrzył na niego nic nie rozumiejąc, tylko głośno oddychał przez zapchany nos. - Sprechen Sie deutsch? - zapytał przybysz, a gdy nie otrzymał odpowiedzi, wskazał rękawiczką na ojca. - Und Sie?** - Ja - odparł ojciec. - Bitte tibersetzen*** - polecił oficer i zaczął ostrą krótką przemowę. - Gdyby nie to, że wiemy, iż jest pan białym Rosjaninem, że wiele pan i pańska rodzina ucierpieli od bolszewików, już by pan jechał do obozu. - Za co? - wykrztusił wujek, gdy ojciec przetłumaczył. - Za pomaganie bolszewickiej bandzie. To pan nie wie, że od tygodnia ma pan w lesie sowiecki desant? - Od tygodnia leżę w łóżku, jestem chory. A poza tym teraz w lesie śnieg, służba leśna nie chodzi, tylko na zrębach. Nikogo nie widziano, nie mówiono mi - tłumaczył wujek. - To sprawdzimy później - uciął oficer. - Pan jest chory. A pan zna las? - wskazał ręką ojca. - Nie - odparł za ojca wujek. - To mój szwagier, pomaga w kancelarii. Lasu nie zna. * Czy pan jest leśniczym? ** Czy mówi pan po niemiecku? A pan? *** Proszę przetłumaczyć. 110 - Dokumenty - warknął Niemiec. Ojciec podał swoje papiery. Niemiec chwilę je oglądał, potem oddał, - Potrzebuję przewodnika. Czyj to rejon? - O który panu chodzi? - zapytał wujek. - Tam, gdzie są sowieccy desantowcy. - Ja nie wiem, gdzie oni są. - Brdzedziniak - mocował się Niemiec z trudnym słowem. - To rewir gajowego Herbsta - odpowiedział wujek. - Herbst? Zna niemiecki? - Zna. - Gdzie on jest teraz? - Powinien być w domu, w gajówce. Wezwać? - Ja poślę swoich ludzi - uciął oficer. - Gdzie to? - Trzeba jechać tą drogą - pokazał wujek w powietrzu, potem urwał. - To trudno wytłumaczyć. Może chłopiec pójdzie z waszymi ludźmi i wytłumaczy. Oficer spojrzał na Marka taksująco, ale widać chudy chłopczyna nie wyglądał groźnie, bo kiwnął przyzwalająco głową. - Marku, powiedz Herbstowi, o co chodzi, i przyprowadź go tutaj - wujek mówił to spokojnie, ale ledwo zauważalny nacisk, położony na jedno słowo, wystarczył Markowi. Oficer z chłopcem wyszli na ganek i Niemiec coś krótko krzyknął. Zza jednej z ciężarówek wytoczył się niewidoczny dotąd motor z koszem. Z przyczepy wyskoczył żandarm i na jego miejsce posadzono Marka. Chłopak pokazał ręką przecinkę i kierowca dodał gazu. Motor pognał i wtedy dopiero, jadąc wzdłuż rzędu wozów o ciągle pracujących silnikach, Marek mógł ocenić siłę ekspedycji. Ciężarówki były dwie, ale z pancernymi blachami na przodzie i gąsienicami zamiast kół, a nad szoferką sterczały lufy cekaemów. W pudłach obu wozów siedziała chmara żołnierzy w białych, maskujących kombinezonach. Pancerka była taka, jak na szosie pod Radzyniem w końcu września 1939 roku. Gdzieś z platform ciężarówek nerwowo poszczekiwały niewidoczne psy. Właściwie droga do gajówki Herbsta była prosta, ale wujek widać chciał, żeby Herbst miał czas, żeby dowiedział się jakoś o sprawie wcześniej, zanim przyjedzie do leśnictwa. Kluczył więc Marek raz w prawo, raz w lewo, aż drugi żandarm siedzący z tyłu przyjrzał mu się bacznie. Wtedy uznał, że trzeba przestać kołować. Na podwórku gajówki wpadli prosto w stado kur, które rozpierzchły się w głośnym gdakaniu. Marek wyskoczył z kosza jeszcze w biegu. - Du! JungeJ Warte!* - wrzeszczał żandarm zsiadając z motoru. - Das ist hier, Herr Forsthiiter ist im Fenster** - mówił niby z uśmiechem Marek, kiwając na żandarma ręką, ale jednocześnie szedł szybko, aby ubiec Niemca w wejściu do kuchni gajówki. * Ty! Chłopaku! Czekaj! ** To jest tutaj, pan gajowy jest w oknie. 111 Herbst już ich widać dostrzegł, bo przez półzamarznięte okno Marek zobaczył, jak podnosił się od stołu. Skoczył więc po kilku stopniach na ganek i szarpnął drzwi kuchni. - Oni mówią, że w brzeziniaku jest desant - tyle zdążył wyrzucić z siebie, nim żandarm z tyłu szarpnął go brutalnie za ramię. - Zamknij się, polski psie - warknął i trzasnął Marka na odlew w twarz. - Ty, gajowy, mówisz po niemiecku? - Tak - odparł blady Herbst. - Chodź ze mną - warknął Niemiec. - A to kto? - zapytał wskazując dwóch mężczyzn w kufajkach, siedzących z Herbstem przy stole. - Robotnicy leśni. - Dokumenty. Chwilę je oglądał, potem schował do kieszeni. - Oni tu muszą czekać, aż wrócimy. Jeżeli wyjdą, zostaną zastrzeleni. A ty gutów? Wychodzimy. Herbst już w kurtce brał się ku wyjściu, ale od drzwi cofnął się niby po czapkę, aby skrzyżować z kim trzeba spojrzenie. Do przerażonej żony powiedział: - A krowy to wydój o zwykłej porze -jednak chyba spojrzał na jednego z robotników, bo Marek dostrzegł, jak tamten na moment opuścił powieki. Przy wsiadaniu na motor powstało małe zamieszanie, pasażerów było teraz czterech, a miejsc na motorze tylko trzy. - To może ja wrócę pieszo - szybko zaofiarował się Marek. - Nigdzie nie zostaniesz. Pojedziesz z nami - rozkazał" żandarm. - W koszu zmieścicie się obaj. Marek zatem wpakował się Herbstowi na kolana i tak pojechali. Gajowy widząc, że chłopak prowadzi Niemca dłuższą drogą, chciał protestować, ale czując na biodrze ucisk dłoni chłopaka widać pojął, że tak trzeba. - Dużo ich? - wyszeptał w ucho Marka bez ruchu ust. - Mhm- odchrząknął mu Marek. Gdy wyskoczyli zza lasu i gajowy ujrzał zwarte sylwetki samochodów wyładowane baniastymi hełmami, zaklął cicho: - O diabli! W saloniku Marek zastał o wiele cieplejszą atmosferę. Oficer w rozpiętym już kożuchu siedział na fotelu przy stoliku, hełm i schmeisser wisiały na poręczy krzesła, a ciotka nalewała Niemcowi do kieliszka specjalność wujka - smoro- dinówkę. Już nie było niemiłych pogróżek i pytań. Niemiec patrzył na ojca bez poprzedniej podejrzliwości. A w kuchni Wikta, kurząc śmierdzącą machorkę skręconą w gazecie, zza kłębów dymu mamrotała: - Ażeby się tą paczką udławili w tym Vaterlandzie! Jak się potem okazało, Niemiec przymówił się o specjały myśliwskie dla rodziny w Rzeszy, więc ciotka z połcia wędzonego boczku czerwonego od papryki, który wisiał na strychu, kazała odciąć spory kawał i do tego dodać pęto kiełbasy z dzika, już przygotowanej na święta. Niemiec zgarnął paczkę, dopiął kożuch, potem przywdział hełm i przełożył przez szyję automat. 112 - Gajowy! - w jego głosie znów zabrzmiała metaliczna nuta - prowadzisz nas na oddział szesnasty, do brzeziniaka. I nie kręcić, bo my mamy mapę i będziemy kontrolować. Zasalutował i wyszli. Herbst wraz z oficerami wsiedli do szoferki pierwszego wozu. Warknęły silniki i tuman sypkiego śniegu przysłonił odjeżdżające samochody. Na dużej szybkości przelecieli przez wieś i wpadli w las. Buczenie maszyn cichło, aż rozpłynęło się zupełnie. - Jeżeli pójdą z takim szumem, to tamci zdążą umknąć - miał nadzieję, ojciec. - Czy zdążyłeś coś powiedzieć? - dopytywał się wujek. - Zanim mnie ten żandarm zdzielił, to powiedziałem, że oni mówią o desancie koło brzeziniaka. - Dokładnie tak powiedziałeś? To dobrze. Tylko czy prócz Herbsta ktoś to słyszał? - Było tam dwóch robotników. Ale żandarm ich wylegitymował, zabrał dokumenty i powiedział, że jak wyjdą z gajówki, to ich zastrzeli. - Kto to był? - Jeden to był Rudek, a drugiego nie znam. - Rudek mówisz? - ucieszył się wujek - Jeśli Rudek, to dobrze. - Czy zdąży? - zapytał ojciec. - Rudek zdąży. To on ich poprzednio ostrzegł. Tylko... - wujek chwilę się zastanawiał - tylko gdzie ich uprzedzać? Jeżeli posłuchali i przenieśli się na Bagno, to są bezpieczni, a jeżeli zostali w brzeziniaku, może być źle. Może Herbst ich skołuje i wtedy Rudek zdąży. - Przecież słyszałeś, co Niemiec mówił - przypomniał ojciec. - Mają mapę i będą kontrolować drogę. - No tak - zmarkotniał wujek. - Nic więcej nie możemy już zrobić, tylko czekać. Więc czekali. Nawet niedługo, bo w pół godziny po opuszczeniu leśnictwa przez pościgową grupę las zadygotał od kanonady. Automaty grały ciągłym ogniem przez kilka minut, a potem ucichły, jak nożem uciął. Jeszcze tylko raz i drugi huknął pojedynczy strzał i wróciła cisza. - To przy brzeziniaku - denerwował się wujek. - Dorwali ich. Chaliera, idioci. Dlaczego nie posłuchali i nie przenieśli się na Bagno? A jeżeli kogoś ranili i schwytali, a ten zezna, że Herbst ostrzegał, to koniec z nami. Na nic nasze tłumaczenie, żeśmy nie wiedzieli o desancie. Oczekiwanie się przedłużało. Mijały godziny, a Niemcy nie wracali. Za to śnieg, dotąd padający rzadko, zamienił się w gęstą śnieżycę. Było cicho. Czasem tylko buchnął w lesie pojedynczy strzał, raz głośniejszy, raz cichszy. - A jak wrócą i spalą leśnictwo? - zastanawiała się ciotka. - Nawet nie będzie co wynosić, bo nie spakowaliśmy się. - Jeśli spalą, to już nie będzie miał kto wynosić - stwierdził ojciec. - Bo przecież nas przedtem wykończą. - To może lepiej usunąć się na dzień, dwa - doradzała mama. - A jeżeli oni nic nie wiedzą, a wrócą i zobaczą opustoszałą leśniczówkę, to 113 ** będzie dla nich przyznanie się do winy - myślał głośno wujek. - Wtedy naprawdę spalą. I tak źle, i tak niedobrze. Może wy się usuńcie, a ja zostanę. - Ja cię samego nie zostawię - stwierdziła stanowczo ciotka. - Jak wy się nie ruszacie, to my też nie - zamknął dyskusję ojciec. Niemcy wrócili pod wieczór. Żołnierze byli zziajani, spoceni, a oficer wściekły. - Ten idiota lazł jak wół i wszystko spłoszył - pomstował na jednego z żołnierzy. - Jutro go odeślę na Ostfront. Druga taka gratka się nie zdarzy. A informacje mieliśmy bardzo dokładne. Dobrze, że choć radiostację mamy. Szarpał się i zżymał, ale w miarę, jak ubywało w karafce smorodinówki, uspokajał się i łagodniał. Wreszcie, gdy podoficer zajrzał raz i drugi do saloniku, Niemiec, już odprężony i uspokojony, pożegnał się i cała kawalkada wozów odjechała. Cicho, spokojnie i błogo zrobiło się w zasypanej śniegiem leśniczówce. Ciotka drżącymi rękami odmierzała na cukier porcje waleriany dla siebie i mamy, wujek naraz wyzdrowiał, nie mógł wyleżeć w łóżku i ubrawszy się, chodził tam i z powrotem po pokoju. Teraz dopiero Herbst, z którego także zdenerwowanie wyłaziło do tego stopnia, że nie mógł drżącymi rękami skręcić sobie papierosa, opowiedział, jak przebiegała cała niemiecka obława. W czasie jazdy oficer trzymał na kolanach mapnik, a w nim, na dokładnej "setce", czerwoną kreską zaznaczony był dojazd do brzeziniaka i krzyżyk wskazujący obozowisko Rosjan. Właściwie drogę ustalał oficer, nie bardzo nawet słuchając Herbsta, ale gdy raz zignorował uwagę gajowego, że tu dukt nieprzejezdny i dwieście metrów dalej Niemcy napatoczyli się na kilkanaście świeżo spuszczonych sosen ze zrębu, spotulniał nieco, bo wycofanie całej kawalkady zajęło dość dużo czasu. Herbst prowadził ich teraz dość pewnie w brzeziniak, przekonany, że desan-ciarze są na Bagnie. Niepokój Niemców i szczękanie repetowanej broni wywołał widok ludzi między pniami. Trzeba było szybkiej interwencji oficera, aby nie postrzelono robotników wyrabiających "metry" opałowe. Wśród nich Herbst dostrzegł zziajanego Rudka, który cały czas tak się ustawiał, aby nie pokazać Niemcom twarzy, bał się, że go żandarm z motocykla rozpozna. Psia kość, nie zdążył dobiec, Niemcy na samochodach byli szybsi. Herbstowi więc pozostało teraz tylko pocieszyć się myślą, że może Rosjan nie ma w brzezinie. Dobre półtora kilometra przed brzeziniakiem Niemcy, którzy już teraz jechali wolniej, zatrzymali wozy i zeskoczyli na ziemię. Było przeszło czterdziestu chłopa, przeważnie uzbrojonych w automaty. Zachowywali się cicho, zwinni, szybcy, widać zaprawieni w takich działaniach. Wbrew temu, co Herbst o nich dotąd myślał, nie bali się lasu, szli pewnie, byle nie w pojedynkę. Psy na długich linkach, czarne podpalane alzatczyki, nerwowo wciągały w kufy zimowe powietrze. Oficer półgłosem rozdzielał zadania: pancerka podjedzie dwieście metrów dalej, do szerokiego pasa przeciwpożarowego, i tam, nie wychylając się zza 114 drzew, zablokuje drogę ucieczki Rosjan w kierunku bagien. On poprowadzi grupę uderzeniową do brzeziniaka z tej strony, oberwachmistrz weźmie dwunastu ludzi, obejdą brzeziniak i wypchną desant na pas przeciwpożarowy. A tam pancerka załatwi resztę. Sprawnie rozdzielili się i grupa oberwachmistrza zniknęła między ośnieżonymi sosenkami. Oficer odczekał chwilę, a potem szerokim ruchem ręki rozciągnął swoich w tyralierę. Żołnierze szli cicho, z wysuniętymi lufami automatów. Fsy rwały się do przodu, ale głosu nie dawały. Linki jednak szarpały i to zaniepokoiło Herbsta, którego oficer trzymał cały czas przy sobie. I naraz Herbsta zmroziło. Poczuł leciutki zapach ogniska. Również i oficer go poczuł, bo uśmiechnął się cienkimi wargami i podniósł na wysokość twarzy zaciśniętą pięsc z kciukiem sterczącym do góry. Żołnierze na ruch jego ręki zdwoili ostrożność, szli jeszcze ciszej, przygięci, przeskakując od drzewa do drzewa. W białych, maskujących kombinezonach byli prawie niewidoczni. trłupi ludzie, dlaczego nie posłuchali, nie zaufali, złorzeczył desanciarzom w duchu Herbst. Szedł koło oficera napięty jak struna, gotów w jednej chwili runąć twarzą w śnieg, gdy tylko rozgdacze się seria desanciarskiej czujki. Bo czujkę chyba wystawili. Ale las milczał. v y Niemcy podeszli już tak blisko, że nad bezlistnym brzeziniakiem widać było cienką smugę niebieskawego dymu, a po kilku dalszych krokach między pniami mignął raz i drugi czerwonawy płomień ogniska. Oficer podniósł rękę i tyraliera przywarła do pni drzew. Jak oni świetnie się potrafią maskować. W białych kombinezonach wyglądali jak ośnieżone części pnia. ' r Szczęknął cicho zamek ładowanej rakietnicy i teraz oficer podany do przodu, z bronią połuniesioną w górę, zawisł wzrokiem na tarczy zegarka. Czas biegł w zupełnej ciszy. Duże, ale rzadkie płatki śniegu spadały z nieba powoli, jak malutkie spadochrony, wydawało się, że wszystko śpi. Czasem tylko od ogniska dochodziło głośniejsze słowo i trzaskały mokre gałęzie. Rany boskie, czy oni ślepi? Czy czujka zasnęła? A może w ogóle jej nie ma? To niemożliwe. Przecież to są zrzutkowie, desantowcy, wybrani kadrowi żołnierze. Naraz cos łomotnęło, naruszając przejmującą ciszę. Ale nie był to strzał. Ktoś się potknął, zatrzeszczały gałęzie, głośno po niemiecku zaklął. Przy ognisku zakotłowało się. I wtedy cisza pękła. Rozwrzeszczały się psy gończe, wysokim łajaniem. - Verflucht! - zaklął oficer i łupnął z rakietnicy. Na ten sygnał rozgdakały się schmeissery, bergmany. Biły w ognisko, ale po drodze łupały z białych, cienkich pieńków brzeziniaka całe płaty delikatnej A ci przy ognisku, tak dotąd beztroscy, teraz - jakby wiedzeni szóstym zmysłem - działali bezbłędnie. W jednej chwili skoczyli w las. Ale nie tam ku Bagnom, gdzie na pasie przeciwpożarowym czekała na nich zaczajona w zasadzce pancerka. Roziskrzyły się lufy ich automatów, wyrąbali sobie przejście przez tyralierę, która naraz zamilkła. Bo strzelać w ognisko - to było przewi- 115 dziane planem, bić za uciekającymi ku bagnom, także, ale desanciarze skoczyli akurat między dwa skrzydła Niemców i ci mogli się teraz wzajemnie wytłuc. Spuszczone psy poszły tropem, ale buchnął jeden i drugi strzał i las rozdarł żałosny skowyt. Część Niemców popędziła za uciekającymi, ale ci wcale nie zmykali bezładnie. Podczas gdy cała grupa odskakiwała, dwóch, ciągle zmieniających się, trzymało pościg na dystans. A pościg szedł śladami, póki nie dobrnął do duktu. Ten zaś był wydeptany setkami butów robotników. Część Niemców pobiegła w prawo, część w lewo, a potem stanęli bezradnie. Rosjanie zniknęli, a tu śnieg zaczął gęstnieć i zasypywać ślady. Niemcy chwilę nadsłuchiwali i wtedy doszedł ich daleki, przyzywający gwizdek oficera. Zawrócili więc ku brzezi- niakowi. Oficer najpierw sprał po pysku sprawcę przedwczesnego alarmu. - To był ten, Marku, z którym przyjechałeś po mnie i który ciebie uderzył - przypomniał Herbst i chłopcu zrobiło się naraz wesoło na duszy. - Potem - opowiadał dalej gajowy - zaczęli penetrować obozowisko. Przy płonącym nadal ognisku leżały dwie martwe gęsi, jedna wpółoskubana, druga już częściowo wypatroszona. Dokoła walała się masa białego, pokrwawionego pierza poprzetykanego łuskami dziwnego kształtu. Żołnierze brali je na pamiątkę. Kilka metrów od ognia leżała w parcianym plecakowym futerale radiostacja. Liczne otwory wskazywały, że oberwała solidnie. Czy przestrzelili ją atakujący, czy też desanciarze zniszczyli ją sami, trudno ustalić. Oficer polecił ją zabrać mając nadzieję, że może uda się wybadać, na jakiej fali nadawano. Psy wydobyły zakopane płytko pod śniegiem spadochrony. Jedenaście. I to było wszystko, co znaleziono. Wracający z pościgu meldowali, że na śladach były krople krwi. Ktoś oberwał, ale widać lekko, bo albo sam umknął, albo go niesiono. Po stronie atakujących padł pies, a jeden z żołnierzy miał przestrzeloną rękę. Niemcy zaczęli się ładować do ciężarówek. - To prawda, że człowiek strzela, a pan Bóg kule nosi - zakończył Herbst. - Tyle setek pocisków wystrzelali, a skutku, co kot napłakał. - A to i dobrze - podsumowała ciotka. - Gdyby Rosjanie oberwali, ranni mogli wpaść w ręce niemieckie. Gdyby Niemcy mieli poważne straty, nasz los mógłby być tragiczny. - Ale że nie posłuchali naszego ostrzeżenia - nie mógł się nadziwić wujek. - I czujki nie wystawili. Za pewnie się czuli. A swoją drogą, Herbst, trzeba się przyjrzeć pracującym u was ludziom. Donieść mógł tylko ktoś, kto pracuje w lesie. Ktoś z robotników. Zmęczony gajowy pożegnał się i wyszedł. - Janek - zapytała ciotka z wahaniem. - A... a co teraz będzie z chłopcami od Kumcia? Może ich w tej sytuacji odwołać? - Myślałem o tym - powiedział wujek. - Ale nie możemy mu tego zrobić. Może Niemcy nam teraz na jakiś czas dadzą spokój? Niech przyjeżdżają. Trzeba tylko dobrze napalić w pokoiku na górze. I tak się zakończył ten pełen nerwów dzień. Nazajutrz do obowiązków Marka - głównego palacza leśnictwa - doszedł 116 jeszcze pokoik na pięterku. Wikta wysprzątała tam rano, nie ruszając tylko zasłonki na drzwiach prowadzących na balkon i zakurzonych szyb w oknie. Marek zaś napalił tak, że o mało pieca nie rozerwało. Chciał, aby przybysze mieli ciepło. Nie mógł się doczekać ich przyjazdu. To będą przecież pierwsi w jego życiu ludzie, którzy zdecydowali się uderzyć w okupanta. Nie gazetką, szeptaną propagandą, ale bronią, ładunkiem wybuchowym. Podłogę pokoiku wysłano słomianą matą, a na niej położono gruby dywan. Bo choć goście mieli się nie ruszać przez cały dzień - bowiem wszyscy, łącznie z robotnikami leśnymi przewijającymi się często przez kancelarię leśnictwa, wiedzieli, że pokoik na górze jest od lat nie używany i służy jako składzik gratów - trudno było przypuszczać, że dwaj młodzi ludzie w ogóle nie spuszczą nóg na podłogę. Chodziło więc o to, aby nikt nie słyszał ich stąpań. Wikta pościeliła dwa stare łóżka, a Marek przez godzinę przerzucał książki na etażerce, aby wybrać trochę sensacyjnych tytułów i pozanosić na górę. W ogóle z książkami w leśnictwie za dobrze nie było. Trochę powieścideł Courtz-- Marhlerowej, Zarzyckiej, trochę Rodziewiczówny, "Trędowata" i "Ordynat Michorowski" Mniszkówny i Żeromski, ulubiony przez ciotkę Helę, prawie w komplecie. Czyli nie dla Marka. Najbardziej go też bolało, że po raz pierwszy od czterech lat nie czytał między Wszystkimi Świętymi a Bożym Narodzeniem swojej ulubionej lektury - "Trylogii". Zresztą nie bardzo mógł znaleźć czas na czytanie. Dzień był krótki, więc póki nie zapadł zmrok, zawsze się jakieś zadanie dla Marka znalazło, a wieczorem były kłopoty ze światłem. Kiedy szykowano kolację w kuchni, naftowa lampa była tam i wszyscy przenosili się w okolice buchającego żarem paleniska albo siedzieli po ciemku w pokoju. Gdy zaś podano kolację do pokoju, przenoszono lampę i po kolacji wujek brał się do czytania "gadzinówki", a ojciec z Markiem sprawdzali i wyliczali na tabelach masę zrąbanego w tym dniu drzewa. Gdy zaś Marek sięgał choć na chwilę po książkę, matka mu ją zabierała - rzeczywiście, czytanie przy takim oświetleniu było męką. Zresztą we wszystkie wolne, przedświąteczne wieczory robili ozdoby na choinkę. Trzeba ich było wiele, bo wujostwo dotąd choinek na święta nie miewali, ale ze względu na Marka postanowili, że w tym roku będzie. Wszystko trzeba więc było zrobić - łańcuchy, pierzaste gwiazdy, pajace z wydmuszek, barwne sześciany. Matka pomagała Markowi, bo pozwalało jej to zapomnieć, że jest daleko od Grodźca, od Zagłębia. Nawet ciotka, przyglądająca się ich pracy w milczeniu przez kilka wieczorów, zaczęła robić swoje, przypomniane z dawnych lat ozdoby. Pod wieczór, wskazanego przez Kumcia dnia, od szosy przyjechała rozklekotana ciężarówka na holzgaz, z której wysiadło dwóch młodych ludzi. Jeden z nich wyraźnie utykał. Ciężarówka zaraz odjechała, perkocząc nierówno i zostawiając za sobą kupę swądu. Te dziwne samochody z piecykami, "drewnem pędzone" -jak je nazywano, Marek zobaczył po raz pierwszy dopiero w GG. W Zagłębiu Niemcy jeździli 117 albo na ropę, albo też używali benzyny syntetycznej otrzymywanej z przeróbki węgla. Użytkownikami tych tutaj byli przedsiębiorczy Polacy. Za szoferką ciężarówki wbudowano kociołek, wypisz-wymaluj jak piec łazienkowy z domu Marka, do którego co kilkadziesiąt kilometrów kierowca dorzucał drewna. Wytwarzany przez spalanie gaz generatorowy szedł przewodami do silnika. I samochód jechał. Przybysze przemknęli na górę, wujek zamknął się z nimi ?? pół godziny w pokoiku, powiedział, co trzeba, a gdy wrócił, niby nic się nie zmieniło. Gości nie było słychać, ale sama świadomość, że są, spowodowała, że wszyscy poczuli się raźniej. Nawet nie z powodu broni, którą mieli. Ważne, że byli. Dotąd, gdy zbliżał się wieczór, nad leśniczówką roztaczała się nieuchwytna atmosfera strachu. Dokoła grasowały bandy rabunkowe. Niemców to nie interesowało - dla nich najważniejszą sprawą było ochranianie linii kolejowych, dróg, urzędów niemieckich. Konspiracja na tym terenie była za słaba, aby zapewnić ludziom bezpieczeństwo przed bandami, więc te czuły się bezkarnie. Uzbrojone bronią porzuconą w 1939 roku napadały na bogatych gospodarzy, oddalone od wsi leśnictwa, dwory, majątki, tam gdzie wietrzyli łatwy i obfity łup. Gdy zza zamkniętych na głucho dębowych okiennic dochodziło do uszu zebranej w pokoju stołowym rodziny głośniejsze szczekanie Hery czy Kusego wszyscy milkli i nerwowo nasłuchiwali. Teraz było inaczej. Marek, ogromnie ciekaw, jak wyglądają młodzi bojownicy, zaczął nazajutrz palenie w piecach od pokoiku na górze. Jeden z młodzieńców leżał w łóżku i ciotka przemywała mu ranę nogi. Drugi w bryczesach i koszuli, w miękkich, filcowych bamboszach, siedział w wiklinowym fotelu i czytał książkę. Wyglansowane oficerki - marzenie Marka - stały przy łóżku. Wchodzącego chłopca omiótł bacznym spojrzeniem, odmruknął "dzień dobry" i zagłębił się znów w czytaniu. Więcej tego dnia Marek ich nie widział. Jedzenie nosiła im na górę ciotka albo stara Wikta. W nocy, gdy wszyscy spali, zdrowszy obszedł z wujkiem leśniczówkę. I już na drugi dzień zaczęto wprowadzać w budynku pewne zmiany. Kowal sprowadzony ze wsi pracował trzy dni, a gdy odjechał, mieszkańcy poczuli się bezpieczniej. Drzwi na ganek, zamykane na klucz, ale tak cienkie, że można je było wysadzić z zawiasów pchnięciem nogi, obito blachą, założono sztaby i wpusty. Okienko nad nimi zakratowano. Okno od kuchni, zamykane jak i wszystkie inne okiennicą, miało być teraz nie przysłaniane, aby był wgląd na oborę, stajnię i resztę zabudowań. Zaopatrzono je natomiast w solidne kraty, a przed wrzuceniem granatu zabezpieczono gęstą siatką. Tymczasem ciotka z matką przygotowywały paczki. Tu przydało się doświadczenie pani Larskiej z Grodźca. Ciotka chciała posłać kawał boczku, kiełbasy i inne frykasy, ale uległa perswazjom matki. Zmielono kiełbasę, boczek i przesmażono je z ugotowaną kaszą. Wyglądało to teraz jak gruba, brązowa, nieco przypalona kasza, w rzeczywistości zaś była to potrawa bardzo pożywna. W taki sposób spreparowano kilka wiktuałów, aby wyglądały zwyczajnie, 118 możliwie najmniej apetycznie, ale żeby miały jak najwięcej kalorii. Inaczej bowiem nigdy by nie dotarły do adresatów. Paczki do Oświęcimia i Dachau wysłano pocztą z fikcyjnym adresem nadawców. Te zaś do Majdanka i na Lubelski Zamek zabrał przysłany przez Kumcia chłopak. Zbliżały się święta, a Marek od kilkunastu dni ani razu nie usłyszał od gości nic więcej poza "dzień dobry". Gdyby nie to, że ich codziennie rano widział przy paleniu w piecu, nie zgadłby, że ktoś jest na górze. Ranny już czuł się lepiej, już wstawał, i oparty o prowizoryczną kulę kuśtykał po pokoju. W przeddzień Wigilii do kancelarii przyszedł dawno nie widziany Herbst. W natłoku spraw, które się działy, gdy uwaga wszystkich koncentrowała się na mieszkańcach pokoiku, nikt jakoś nie zauważył, że gajowy, kiedyś codzienny bywalec leśnictwa, gdzieś przepadł. Twarz miał bladą, ziemistą, oczy podkrążone, skronie wyraźnie posiwiałe. - Co z wami, Herbst? - pytał z troską wujek. - Chorowaliście? Herbst z rezygnacją machnął ręką. . - Gorzej, panie leśniczy - rzekł jakoś bezbarwnie. - Gryzę się. - Czym? - Ludzkim gadaniem. To pan leśniczy jeszcze nie słyszył? - Ani słowa. A kto i co gada? - Pan leśniczy pamięta, jak to było trzy tygodnie temu, gdy Niemcy przyjechali na obławę? Przecież mnie wezwali, żandarmi z Markiem przyjechali, bo to mój rewir, przecie pojechałem nie po swej woli, ino po przymusie. A ten oficer w pierwszym wozie to mnie tak wiózł, jakby specjalnie chciał, żeby mnie wszyscy ludzie widzieli. Jakby chciał ukryć swego prawdziwego donosiciela za moimi plecami. No to i ludzie mnie widzieli w niemieckim samochodzie. I we wsi widzieli, i na zrębie. A mało to zawistnych? Pan leśniczy wie, jak to w naszym zawodzie. Niejednemu się przetrzepało skórę za kradzież budulca albo opałowe metry, albo za wnyki. Więc nieprzyjaciół człowiek ma sporo. I teraz już po kątach mówią, że to ja Niemcom dałem znać o tym desancie ruskim i że ja ich tam zawiozłem. Mówił to głosem zgaszonym, monotonnym, z głową opartą o dłonie. Zupełnie jakby to nie był ten sam zawadiacki Herbst. - Małośmy to razem soli zjedli, Herbst? - wujek ogarnął gajowego ramieniem przez plecy, a był to gest tak u wujka rzadki, tak niespodziewany, że gajowy podniósł głowę i spojrzał na swego zwierzchnika zdziwionym wzrokiem. - Chyba beczkę. Albo i dwie. Wy macie wrogów, mam ich i ja. Ludzie mówią, ale czy to ważne? - Ważne, panie leśniczy, ważne. Bo jakby mówili, żem złodziej, pijak, łobuz, pal licho. Można udowodnić, że łżą. A tu? Jechałem z Niemcami ciężą* rówką? Jechałem. Jak udowodnić, że to nie ja nasłałem? I do tego jeszcze Herbst się nazywam. Wojna się skończy, Niemców diabli wezmą, a człowiek zostanie z opinią zdrajcy. A przecież pan leśniczy wie, żem ja taki Polak, że mogę z najlepszymi stanąć w rzędzie. - Nie przejmujcie się. Jak nadejdzie czas świadczenia, to ja powiem, gdzie 119 trzeba. I nie tylko ja. Słowo Kumcia będzie się liczyło. On przecież was zna. Ale swoją drogą warto by ustalić, kto rozszerza te wieści. Bo może to ten, co sam kradnąc, woła: "łapać złodzieja". - Panie leśniczy, ja bardzo liczę na to, że gdy przyjdzie czas, pan zaświadczy. Tak? - Jak za siebie. Możecie być tego pewni, Herbst. - Lżej mi trochę. Bo gdyby i pan... - Nie mówcie głupstw, Herbst. Przecież wy pojechaliście wtedy tylko dlatego, że ja leżałem w łóżku. Gdybym był na nogach, wzięliby mnie, ludzie mnie by widzieli i mnie by dziś przylepiono łatę. W Wigilię nadeszły dwa listy, które bardzo uradowały mamę, a także ojca i Marka. Jeden, napisany bardzo dziwnie, był od babci z Grodźca, a doszedł do Herbowa drogą pośrednią. Babcia - tak jak to zostało ustalone jeszcze w Będzinie - pisała do swojej przyjaciółki w Częstochowie, opisując jej wszystkie swoje kłopoty i troski. List ten był przeznaczony dla mamy, więc przyjaciółka, po otrzymaniu go z Grodźca, przeadresowała tylko i w innej kopercie wysłała do Herbowa. Z tego listu dowiedzieli się, że aż do października Niemcy nachodzili babcię dość często wypytując, co się stało z córką i jej mężem. "Przecież wyście ich aresztowali i wywieźli. Wy powinniście wiedzieć" - odpowiadała babcia. Te ciągłe wizyty były powodem jej długiego milczenia. Babcia narzekała też, że nie wie, co się dzieje z wujkiem Cześkiem. Drugi list był pisany właśnie przez niego. Od dziadka z Rudnik, z którym był w kontakcie, dowiedział się o losach swojej siostry i otrzymał adres. Pracował pod Siedlcami w jednym z nadleśnictw, ale nosił się z zamiarem przeniesienia na Kielecczyznę, gdzie ma jakąś intratną propozycję. "Odgrażał" się, że na wiosnę odwiedzi ich w Herbowie. Mama jeszcze tego samego dnia odpisała babci tą samą drogą. Pisała, nie precyzując jednak bliżej miejsca, o tym, jak żyje, jak się czują najbliżsi, że ich chrześniak (wujek Czesiek był autentycznym jej chrześniakiem) pracuje w swoim zawodzie, tam gdzie babcia brała ślub (a brała w Siedlcach) i czuje się dobrze. Ta dziwna i nieco prymitywna konspiracja prowadzona było po to, by Niemcy nie wpadli na trop osób poszukiwanych. Wiadomo było bowiem powszechnie, że sprawdzano korespondencję, zresztą wcale się z tym nie kryjąc. Zdarzały się wypadki, że ludzie, którzy sobie w listach wymieniali optymistyczne nadzieje, że już na wiosnę przyjedzie ciocia Andzia i ciocia Frania, czyli Anglia i Francja, zastawali w tym środku dopisek cenzora: "My ciocie Ańdzie i ciocie Franie mamy gdzieś, a ty uważaj, aby ci nie złożył wizyty wujek Gustaw" (gestapo). Do wigilijnej kolacji siadano więc w nastroju prawdziwej radości. Mimo tylu niebezpieczeństw, o które otarli się w ciągu roku, udało się uniknąć tragicznych skutków. Łamiąc się opłatkiem, po raz pierwszy od trzech lat nie mówiono: oby nie było gorzej, niż jest. Mówiono za to: może teraz się zacznie poprawiać? Po raz pierwszy, przy szczelnie zamkniętych oknach, do stołu w jadalnym 120 pokoju zasiedli obaj ukrywający się w pokoiku na górce młodzi ludzie. Jedno nakrycie tradycyjnie zostało puste. Choinka, którą Marek sam wyszukał, wyciął, przytaskał z lasu, następnie oprawił i ubrał, była imponująca, barwna, choć bez świec. Na szczycie, zamiast szklanego szpica, był nalepiony na czerwonej owalnej tekturze biały orzeł. Wujek początkowo się żachął, że to profanacja godła, ale gdy mu ojciec opowiedział historię emaliowanej tablicy z chałupy sołtysa, tablicy, której los dziś jest nie znany, wujek złagodniał, oczy mu zwilgotniały i jakoś tak kanciasto, bo nigdy tego nie potrafił robić, własnych dzieci nie mając, przygarnął Marka do piersi. Po kolacji - obfitej jak na okupacyjny czas - długo w nocy śpiewano kolędy. Nie wiadomo dlaczego wszyscy byli przekonani, że kończy się ostatni rok panowania Niemców, że przyszłe Boże Narodzenie będzie już inne, w wolnej Polsce. Przed północą domownicy odważyli się opuścić zamkniętą na głucho leśniczówkę, poszli do obór, do psich bud, nakarmić zwierzęta. Po świętach dotarły do leśniczówki spóźnione gazety. Ton artykułów w "gadzinowce" odbiegał od tego, czym dotąd karmiono czytelnika. Choć nadal gazeta zapewniała, że zwycięstwo III Rzeszy jest sprawą absolutnie pewną, wiadomości o ciężkich walkach obronnych w kotle pod Stalingradem nie były najlepszą tego ilustracją. Śnieg przez święta spadł już taki, że idąc do lasu wujek zapadał się po kolana. Ale jego obecność tam była konieczna, więc wujek wyciągnął ze spichrza dwie pary nart o dość archaicznych wiązaniach i odtąd razem z Markiem chodzili na zrąb. Było lżej i szybciej. Co prawda te długie i ciężkie deski w niczym nie przypominały Markowi nart, które dostał od ojca na gwiazdkę, chyba dwa lata przed wojną, i na których jeździł w Szczyrku, ale nabyte wtedy umiejętności przydały się teraz. 1943 Zaraz po Nowym Roku wpadł na kilka godzin Kumcio odwiedzić swoich chłopców. Zamknął się z nimi w pokoiku na górce. Widać miał jakieś wieści od rodzin, bo gdy Marek wyręczając Wiktę zaniósł tam herbatę, zobaczył ich roześmianych i pełnych radości. Przy kolacji mało kto jadł, wszyscy czekali, jakie nowiny ze świata przywiózł zawsze dobrze poinformowany Kumcio. A ten opowiadał rzeczy przerażające. Niemcy zaczęli w końcu roku na Zamojszczyźnie wprowadzać w życie obłąkańczy plan stworzenia tam Himm-lerlandu, muru germańskiego, który by stanowił zaporę etniczną dla ludności słowiańskiej ze wschodu. Nie bacząc na mróz i śnieżyce wysiedlano całe wsie, od razu sprowadzając do nich niemieckich osadników. Zamojskich chłopców wywożono do obozów, a w najlepszym razie na roboty do Niemiec. Najtragi- 121 czniejszy był los małych dzieci. Oddzielane od rodziców, stłoczone w bydlęcych wagonach, stojące na bocznicach kolejowych całymi dniami bez żywności i picia, zamarzały na śmierć. Czasem od pijanych bahnschutzów udało się kupić jakieś maleństwo i w ten sposób uratować je od strasznej śmierci, więc ludzie stali całymi nocami na stacjach, bocznicach kolejowych, czekając na transporty zamojskich dzieci. Ale już otrząśnięto się z początkowego przerażenia. Kumcio mówił z błyskiem w oku, że na rozkaz konspiracyjnej akowskiej góry przygotowuje odpowiedni oddział i na wiosnę skieruje go na Zamojszczyznę. Podobne rozkazy mają również inne obwody Lubelskiego Okręgu AK, a niewykluczone, że zostaną przerzucone grupy partyzanckie z sąsiednich okręgów. Będą rozbijać ekspedycje pacyfikacyjne wysiedlające zamojskich rolników, a tam gdzie już obsadzono wsie Niemcami, palić je i brać krwawy odwet. - To nie słowa, nie zamiary, to już czyny - mówił z zapałem Kumcio. - Nasze oddziały razem z partyzantami radzieckimi kilka dni temu, przed Sylwestrem, rozbiły niemiecką ekspedycję. To był dopiero początek. Nie damy się bezkarnie wyrzynać. W związku z nowymi zadaniami Kumcio pytał, czy w końcu lutego będzie mogło przyjechać do leśniczówki kilka dziewcząt, aby pod kierunkiem lekarza oraz ciotki przejść krótki kurs sanitarny. - A ci? - zapytał wujek wskazując oczyma sufit. - Pobędą jeszcze tydzień i biorę ich - stwierdził Kumcio. - Więc jak z sanitariuszkami? - Zgoda. - A teraz druga prośba. Mam dostać z Warszawy instruktora-zrzutka, który przeszkoli patrol minerski. Muszę jego i sześciu ludzi skoszarować na tydzień. Zygmunt też mógłby ich podszkolić w broni maszynowej. Wiem - Kumcio podniósł rękę uprzedzając protest wujka Janka. - Wiem, że ta leśniczówka nie jest odpowiednim miejscem, bo i szosa, i tory, i patrole. Ale myślę o gajówce za bagnem. Tam odludzie. I Demianiuk chyba chłop pewny. - Sam wiesz najlepiej, boś go już sprawdził - rzekł wujek. - Pogadam z Demianiukiem. Ale, Kumcio, musimy być bardzo ostrożni. Mamy tu gdzieś niemieckiego szpicla. I wujek opowiedział całą sprawę z niemiecką obławą, ucieczką i przepadnię-ciem desantu - oraz zdenerwowanie Herbsta niesłusznym podejrzeniem. - Herbsta uspokój. Włos mu z głowy nie spadnie - zapewnił Kumcio. - To uczciwy, przyzwoity człowiek i oddał nam szereg cennych usług. Teraz gość zaczął przekazywać wiadomości ze świata. - Stalingrad Niemcy stracili. - Już? - zdziwił się wujek. - A piszą w szmatławcu, że walczą. - Tak, jeszcze walczą. Ale tamta armia kości nad Wołgą położy. Na dobrą sprawę trzysta tysięcy żołnierzy niemieckich wygubił chyba w większym stopniu Hitler niż Stalin. Bo Paulus, gdy go okrążyli, chciał się cofnąć od razu, wtedy jeszcze pierścień Rosjan był cienki, a Niemcy silni, ale Hitler zabronił. Dziś już za późno. Pierścień ma sto kilometrów szerokości. Niemcy są bez paliwa, 122 amunicji, a odmrożonych i rannych więcej niż połowa. Czyli pierwsza wielka klęska. - Oby ich było więcej - dodał ojciec. Kumcio jak zwykle zostawił trochę gazetek i odjechał zapowiadając, że za tydzień przyśle po chłopców samochód. W trzy dni później, pod wieczór, psy rozszczekały się z niespotykaną zajadłością. Ale że do kancelarii często przychodzili interesanci i o zmierzchu, nie zwrócono na to uwagi. Józek niosąc wodę dla krów zobaczył za spichrzem dwóch przyczajonych mężczyzn. Ci, stwierdziwszy, że zostali zauważeni, zaczęli przywoływać parobka, niby prosząc o przypalenie papierosa. Józek - nie w ciemię bity - na odległość, głośno tak, aby w kuchni przez otwarty lufcik usłyszano - zaczął ich przepytywać, kto i po co. A potem krzyknął: - Panie leśniczy, dubeltówka potrzebna... I to właśnie ten okrzyk Józka zastanowił ciotkę, która z Wiktą przygotowywała w kuchni kolację. Przecież parobek wiedział, że wujka jeszcze nie ma, że nie wrócił z Chotyłowa z odprawy w nadleśnictwie. Wiedział też, że wujek nie ma dubeltówki, bo choć mógł się o nią starać, nigdy tego dotąd nie zrobił, uważając, że wystarczy, jeśli broń mają gajowi. Więc Józek chciał kogoś nastraszyć. Ciotka dostrzegła przez okno, że parobek z rękami półuniesionymi cofa się powoli, krok za krokiem przez podwórko, a zza spichrza wyłaniają się sylwetki dwóch.mężczyzn, z których jeden trzyma w dłoni coś czarnego. - Wikta, rygluj drzwi - krzyknęła ciotka i wybiegła z kuchni. Marek siedział z rodzicami w saloniku, gdy ciotka biegiem wpadała na schody prowadzące na górkę, krzycząc: - Panie Andrzeju! Szybko! Bandyci! Wtedy dopiero po raz pierwszy Marek dowiedział się, że ten wysoki, zdrowy, przystojny, z nieco hiszpańskim wąsem, miał na imię Andrzej. Zbiegł błyskawicznie na dół szczękając zamkiem szturmowej parabelki. Wpadł do kuchni, za nim ciotka i ojciec. Marek z matką stanęli przy oknie pokoju stołowego. Cofający się cały czas Józek był już przy studni na środku podwórka, nie dalej niż dwadzieścia metrów od domu. - Jak go mam załatwić? Na amen czy tylko na trochę? - pytał spokojnym głosem, bardzo fachowo pan Andrzej. - Byle tylko nie zrobili Józkowi krzywdy - niepokoiła się ciotka. - Nie zdążą. Gdy strzelę, pani krzyknie, aby Józek uciekał. Ciotka otworzyła szerzej lufcik. - Na amen łobuza - doradzał ojciec. - I co potem z nim zrobisz? - pytała ciotka. - Będą się mścić. Niech go pan lekko rani. Albo może lepiej wpuścić do środka i tu sprawę załatwić. ' - Wtedy on będzie wiedział, kto strzela. Już są blisko. Niech pani krzyczy. Huknął strzał i w tej samej chwili ciotka krzyknęła: - Józek! Uciekaj! Ale Józek uskoczył już wcześniej, gdy tylko usłyszał huk. Bandyta krzyknął, wypuścił broń i runął w śnieg. Drugi stał chwilę, potem rzucił się do ucieczki. 123 Znów strzał i śnieg podskoczył przed biegnącym. Stanął jak wryty. - Następnym razem dostaniesz w czapę - krzyknął pan Andrzej. - Wracaj po kolegę. Józek, weź pistolet, leży w śniegu. Józek wrócił i chwilę szukał koło leżącego. Wreszcie podniósł czarny przedmiot i wsadził do kieszeni. - Jak z nim? - niepokoiła się ciotka. - Przytomny. Stęka - odparł Józek. - To chodź pod dom - poleciła ciotka. - A ty tam bierz tego łobuza i zmykaj, bo jak nie, to przyjdę ci pomóc - krzyknął pan Andrzej. Bandyta, cały czas spoglądając strachliwie w kuchenne okno, podszedł do leżącego, podparł go ramieniem i podciągnął w górę. Tamten zaczął głośniej jęczeć, uciskając udo, dłoń miał czerwoną od krwi. Podtrzymywany ramieniem powoli kuśtykał do bramy, znacząc drogę ciemnymi plamami. Odprowadzani wzrokiem mieszkańców leśniczówki bandyci szli wolno wzdłuż płotu, aż zniknęli w lesie. Józek wróciwszy do kuchni położył pistolet na stole. Był to polski vis, doskonale zakonserwowany. - Taki świetny pistolet i takim celom służy - oburzył się pan Andrzej. - Powiększymy nasze skromne zasoby - zdecydował i wsunął go za pasek. - Żeby tylko nie zasadzili się przy drodze na Janka - niepokoiła się ciotka, myśląc o powracającym z Chotylowa wujku. - Trzeba wyjść naprzeciw - zdecydował ojciec. - Józek, pójdziemy? Bo panowie nie mogą się pokazywać. - Mnie tam wszystko jedno. Mogę iść - Józek był jak zwykle spokojny i flegmatyczny. Wtem pod lasem buchnął strzał, potem drugi. - Kto to? - z niepokojem zapytał pan Andrzej. - To z dubeltówki - rozeznała bez trudu ciotka. - Chyba Herbst. Spod lasu dobiegł znajomy głos: - Panie leśniczy! Co się tam dzieje? Ciotka wyszła przed dom. - Panie Herbst! Wszystko już w porządku. Ale niech pan przyjdzie. Po chwili gajowy otrzepywał buty przed leśniczówką. - Gdy usłyszałem strzały, złapałem fuzję i pobiegłem. Skąd tyle krwi? - patrzył z zaciekawieniem na czerwone plamy. Opowiedziano mu więc pokrótce wydarzenia ostatniego kwadransa. Ustalono, że Herbst z fuzją, a ojciec i Józek z kijami wyjdą naprzeciw wujka, Andrzej zaś z kolegą będą pilnowali domu. Nim jednak wyszli, nadjechał wujek. Wydarzenia ostatnich minut wyraźnie go zdenerwowały. Sytuacja się skomplikowała. Przestraszeni bandyci na pewno przez jakiś czas nie będą groźni dla mieszkańców leśniczówki, ale jak wyjaśnić sprawę strzałów? Bo jeśli ktoś je słyszał, a przecież wieś była blisko, mógł donieść Niemcom. 124 Poza tym wujek zdecydował się wystąpić do nadleśnictwa o wydanie mu zdeponowanej tam przedwojennej dubeltówki. Musiał to jakoś umotywować. W spokoju ustalono, że zostanie przedstawiona następująca wersja. Bandyci trzymając na muszce Józka próbowali się dostać do leśniczówki, ale przypadkowo będący tu Herbst wypalił z dubeltówki, ranił jednego z nich, a drugi, osłaniając się parobkiem, uniósł kompana i umknął. Tego samego wieczoru chłopcy Kumcia przenieśli się do gajówki Herbsta i tam mieli doczekać przyjazdu samochodu. Z pokoiku na górce usunięto wszelkie ślady. Gajowy zaś został z dubeltówką przez całą noc w leśniczówce. Nazajutrz wujek pojechał do Chotyłowa i złożywszy odpowiedni meldunek w nadleśnictwie otrzymał swoją dubeltówkę. Codzienne sprawy odsuwały przeżycia tamtego wieczoru. Miały one jednak wrócić w formie zupełnie niespodziewanej. Któregoś dnia nadjechał pod leśniczówkę samochód z Niemcami. Przybyły oficer żandarmerii z Białej chciał "porozmawiać". Był uprzejmy, miły, mówił o rodzinie z Rzeszy cierpiącej niedostatek, o wyrazach wdzięcznościjakie otrzymał jego przyjaciel, oficer grupy pościgowej, gdy przed świętami posłał do Reichu świetny boczek i kiełbasę podarowaną przez panią łeśniczynę. Kiedy więc i on otrzymał solidną porcję, a na stole stanęła karafka ze smorodinówką, Niemiec rozprowadzał trunek językiem po podniebieniu ze znawstwem starego kipera i nie mógł się nachwalić gościnności gospodarzy. Wreszcie, gdy zbliżał się czas odjazdu, mimochodem stwierdził, że on tu właściwie ma coś sprawdzić w sprawie napadu, jaki tydzień temu miał miejsce. Więc z czego strzelano do tego bandyty? - Z dubeltówki - stwierdził spokojnie wujek. - Strzelał gajowy Herbst. Czy mam go wezwać? - Ależ skąd, Herr Forster - machnął pogardliwie ręką oficer. - My panu wierzymy. Tylko widzi pan, ludzie są wredni. Wczoraj doszedł do nas donos, z którego wynikało, że bandyta został postrzelony z pistoletu, a nie z dubeltówki, bo dziura jest w nodze jedna, i to duża, a nie kilka drobnych. Umilkł i patrzył spod oka na wujka. - No cóż, autorem anonimu jest albo sam ranny bandyta, albo jego kompan. Niech się zgłosi do panów i pokaże tę nogę. Wtedy będzie dowód niezbity - wujek mówiąc to patrzył prosto w oczy oficera. Ten zaśmiał się i klepnął wujka po kolanie. - Pan ma bardzo rozwinięty zmysł humoru, panie leśniczy - mówił już poważnie. - Autor donosu jest głupi, jednak nie aż tak, żeby sam sobie zakładać stryczek na szyję. Ale to nie jest ważne. Nalewka była świetna, sprawę wyjaśniliśmy i donos pójdzie do kosza... A... pan ma już dubeltówkę? - Mam. Od czterech dni. - Jeśli więc jeszcze raz by państwa napadli, niech pan tak strzela, aby nikt już nie miał wątpliwości, nawet sam zainteresowany, z jakiej broni dostał. W kilka godzin po odjeździe Niemców przyjechał samochód po chłopaków Kumcia. Wujek przekazał przez pana Andrzeja przebieg rozmowy z oficerem. To mógł być jakiś ślad. Banda rabunkowa była najbardziej zainteresowana tym, 125 aby w okolicy nie przebywał nikt zdolny do stawiania jej oporu. Ani desant, ani Herbst z dubeltówką, ani ktoś, kto ich człowieka postrzelił w leśniczówce. A więc to mogło być źródło donosów oraz podejrzeń rzucanych na Herbsta. - Niech Kumcio sprawdzi przez swój wywiad, czy na wsi ktoś ostatnio nie okulał - prosił wujek wsiadającego już do samochodu pana Andrzeja. - A ja też sprawdzę - mówił Herbst z ponurym błyskiem w oku. - Jak złapię łobuza, to... Zgrzytnął tylko zębami, lecz i tak wszyscy wiedzieli, że Herbst sprawy nie popuści. Ale dni upływały, śnieg sypał coraz gęściejszy, odcinając leśniczówkę od świata, a żadnych wieści nie było. Pod koniec stycznia, pewnego mroźnego ranka, zjawił się u wujka zdenerwowany gajowy Demianiuk. Prosił o pomoc. Przed dwoma miesiącami, kiedy Niemcy postanowili ostatecznie zlikwidować getto w Międzyrzeczu i Białej, gajowy namówił znajomą rodzinę Katzów od ucieczki z getta i przeniesienia się do przygotowanego wcześniej bunkra koło jego gajówki. Przy pomocy przekupionych ludzi z żydowskiej policji udało się wykraść Katzów i niepostrzeżenie przewieźć do gajówki. Tu jednak od samego początku powstał problem. Starzy Katzowie, bardzo religijni i wpatrzeni w rabina, woli ucieczki wyrażonej przez dzieci poddali się bardzo niechętnie. Ostrzeżenia, że przecież Żydów wywożonych do obozów w Treblince, Sobiborze czy Bełżcu Niemcy ładują do komór gazowych, nie docierały do nich. Rabin powiedział, że to nieprawda, że Niemcy tworzą takie miejsca, aby Żydzi lepiej przetrwali wojnę. I oni w to święcie wierzyli. Od samego początku pobytu w bunkrze, a było to życie nielekkie, szczególnie dla starych, wilgoć, zimno, bardzo skąpe jedzenie - rodzina składała się z sześciu osób, a Demianiuk żywił ich sam - starzy ciągle powracali do tej sprawy - trzeba było wierzyć rabinowi i Niemcom, a nie poniewierać się po wilgotnych jamach. Dwa miesiące udawało się młodym Katzom jakoś utrzymać rodziców w bunkrze, ale właśnie wczoraj zdarzyło się nieszczęście. Demianiuk, sam już niewiele mający do jedzenia, zostawił najstarszemu z synów Katza swoją dubeltówkę i kilka naboi, aby upolowali jakąś zwierzynę. Młodzi Katzowie, trzej bracia i kilkunastoletnia siostra, świtem wyszli z bunkra na polowanie. Po dwóch godzinach najstarszy, który przed wojną służył w polskim wojsku, upolował pięknego rogacza. Nim go dowlekli do bunkra, zacierając ślady, było południe. Kryjówkę zastali pustą. I kilka słów nakreślonych węglem na kartce wyrwanej z modlitewnika. Rodzice pisali, że wracają do Białej, chcieli to zrobić razem z dziećmi, ale skoro woła rodziców dla nich nic nie znaczy, to oni wyrzekają się dzieci i idą tam, gdzie im rabin nakazał. Jak dwoje słabych staruszków potrafiło się przebić przez głęboki śnieg aż do torów kolejowych, tego nikt nie potrafił zrozumieć. Młodzi Katzowie poszli śladem, a potem brzegiem lasu aż do samego Chotyłowa. Peron jednak był już pusty. Czy rodzice kupili bilety i pojechali do Białej, czy też prosto z peronu 126 zabrali ich miejscowi żandarmi, tego młodzi nie wiedzieli. A przecież nikt nie miał wątpliwości, że daleko ujechać nie mogli, nawet jeśli nie od razu padli ofiarą chotyłowskich żandarmów. Zrozpaczeni młodzi Katzowie przybiegli więc do Demianiuka, a ten zaraz poszedł do leśnictwa. - Panie leśniczy, w Białej już nie ma żadnego getta - mówił zdenerwowany Demianiuk. - Nie ma rabina, nie ma ani jednego Żyda. Niemcy nawet nie będą ich wieźli do żadnego obozu, rozwalą za pierwszą stodołą. A jeżeli wezmą ich przedtem na spytki, to ci starzy ludzie się załamią, powiedzą, kto ich ukrył, a może nawet i bunkier wskażą. A wtedy pan leśniczy wie sam, co będzie. Sytuacja była rzeczywiście poważna. Wujek chwilę rozważał w milczeniu. - Wy, Demianiuk, przez jakiś czas musicie usunąć się z gajówki - radził. - Żonę i dzieci przenieście na wieś, a sami zamieszkajcie na razie u Herbsta, gajówkę zamknijcie na cztery spusty i spokój. - A gadzina? Krowy? Konie? - Doglądać codziennie, wpadając na godzinę lub dwie. Myślę, że starych Katzów Niemcy zastrzelili bez żadnych przesłuchiwań, ale ostrożność nie zawadzi. Co jednak zrobić z bunkrem? Nie możecie tam zostawić tych młodych. Macie na Rudym Bagnie upatrzone jakieś dobre miejsce pod nowy bunkier? W końcu lutego lub na początku marca będzie okazja wypchnąć ich stąd na inne tereny, do lasu, do partyzantki - mówiąc to wujek myślał o oddziale montowanym przez Kumcia do lasów zamojskich. - Ten miesiąc, półtora, muszą tu jeszcze przetrzymać. - Jak w taki mróz budować bunkier? Ręce urobimy. Przecież ziemia, jeszcze do tego wilgotna, bagienna, zamarznięta na kość. - Macie inne wyjście? Poproszę Herbsta o pomoc. Józek miał wieźć dzisiaj siano do paśników dla zwierzyny, powiezie je więc na bagno, a pod sianem narzędzia. Marek weźmie oba psy i popilnuje, aby nikt nie podpatrywał. - Tam głusza, nikt nie chodzi - uspokajał się powoli Demianiuk. - Ale pilnować trzeba. Trzech Katzów, wy, Józek, Herbst, w sześciu chłopa coś zbudujecie. Chodzi o to, aby mieli dziś gdzie przenocować, potem paląc nocami w piecyku sami będą odmrażać ziemię i poszerzać sobie bunkier. -? To jest wyjście. A śnieg sypie i ślady przez noc przykryje - Demianiuk był już o wiele spokojniejszy. - A... co ze starym bunkrem? Zniszczyć? - Chyba nie. Zostawić. Może się jeszcze przydać. - Dobrze, panie leśniczy. Za dwie godziny będę czekał na przecince koło mrowiska. Marek nie znał treści tej rozmowy, ale gdy Demianiuk odszedł, wujek kazał chłopcu pobiec po Herbsta. - Niech weźmie z sobą dubeltówkę - polecił. Gdy chłopak wrócił z gajowym, Józek już zaprzęgał konie do bardzo długich sań. Obaj z Markiem załadowali je sianem ze stogu stojącego za stodołą. Pod sianem ukryli dwa kilofy, stalowy łom i trzy łopaty, siekiery, motyki, skrzynię z gwoździami, deski, kilka bali i rolkę papy. W tym czasie wujek zamknął się z ojcem i Herbstem w kancelarii, gdzie długo 127 rozmawiali. Po tej naradzie ojciec kazał się Markowi ciepło ubrać i spuścić z łańcuchów Herę i Kusego. - Weźmiesz psy, narty i pojedziesz z nimi do lasu - polecił. - Pan Herbst ci powie, co masz robić. I o nic nie pytaj. Wreszcie po trzech tygodniach nudy coś się działo w leśniczówce! Marek podniecony i ciekawy ubrał się w ciągu pięciu minut, spuścił psy i już siedział między Józkiem i Herbstem. Jeszcze tylko Wikta doniosła z kuchni wielki tobół i ruszyli. Konie niosły ostro, wydmuchując z nozdrzy kłęby pary. Śnieg sypał łagodnie, cicho i tak spokojnie, że trudno było uwierzyć, że właśnie dziś komuś grozi niebezpieczeństwo, ktoś przed kimś się ukrywa, ktoś ginie. Do spotkania z Demianiukiem było jeszcze sporo czasu, objechali kilka paśników, ładując między ośnieżone żerdki suche, pachnące siano. Zwierzyna była tak głodna, że sarny, jelenie, dziki stały obok, by zaraz rzucić się do jedzenia. Koło mrowiska czekał już na nich Demianiuk. Sanie prawie wolne od siana, prowadzone pewną ręką Józka, pomykały szybko między sosnami. Do bagna było ze trzy kilometry. Tu nawet dukty i przecinki śnieg tak zawiał, że konie przebijały się z trudem. Wreszcie stanęli. - Tylko w taki mróz można tu dojechać - stwierdził Demianiuk, zabijając po furmańsku po bokach zmarzniętymi rękami. W lecie już by nas wciągnęło. Marka zostawili na brzegu, a sami pojechali dalej przez krzaki i powalone, ale zrównane śniegiem pnie. Chłopak nałożył narty i gwizdnął na psy. Jego zadaniem było zatoczyć krąg kilometrowej średnicy i sprawdzić, czy nie ma tam śladów ludzi, a potem aż do zakończenia roboty, co jakiś czas ten rejon obchodzić. Dokoła stał las biały, jakby śpiący, poprzetykany łysinami skutej teraz w lód i pokrytej grubą warstwą śniegu wody; było cicho, jak na kreskowych filmach Disneya, które Marek tak lubił oglądać w Sali Zbornej kopalni Grodziec. Na śniegu równym ściegiem biegły półprzysypane, gęste ślady zajęcze, głębsze, rzadsze, ale także rytmicznie rozmieszczone - sarnie. Spod obwisłych gałęzi sosny psy z okrutnym ujadaniem ruszyły lochę z warchlakami i popędziły za nią w głuszę. Kusy na gwizd Marka wrócił dość szybko. Hera przepadła, tylko jej wysokie łajanie oddalało się i cichło. Marek mijał różne ślady, ale żadne nie należały do ludzi. Teraz do tych leśnych ostępów miała dojść zwierzyna najbardziej tropiona - ludzie z gwiazdą Dawida. Obejście całego kręgu zajęło chłopcu ponad pół godziny, nawet narty nie chroniły przed zapadaniem się w śnieg. Gdy wreszcie zamknął koło i powlókł się w kierunku pracujących, zastał ich tylko dwóch - Józka i Herbsta. Demia-niuka i koni nie było. Pamiętając jednak przykazanie ojca, o nic nie pytał. Rozebrani do koszul, spoceni mimo mrozu, mężczyźni kończyli właśnie odgarniać śnieg. Nad wzgórzem królował potężny rozłożysty dąb o dwóch jakby zrośniętych pniach. Pod łopatami pracujących dźwięczała skuta mrozem ziemia. Oczyszczony kwadrat miał bok długości około czterech metrów. 128 - Spokojnie? - zapytał zdyszany Herbst. - Ani śladu nikogo - odparł Marek. - Tylko Hera przepadła za lochą. Gwizdałem, Kusy wrócił a ona nie. - Nie martw się, Hera nie zginie - pocieszył go Józek. / Gdzieś blisko parskał koń i pracujący rozprostowali na chwilę spocone plecy. Między powalonymi pniami drzew Demianiuk prowadził za uzdę konie. Sanie były wyładowane pierzynami, poduchami, ubraniami powiązanymi w toboły, cicho pobrzękiwała o wiadro emaliowana miednica, przy każdym przechyle sań grzechotał rurami żelazny piecyk. Na kupie porąbanego drzewa, w tyle sanek, siedziała dziewczyna w narciarskich spodniach otulona w czarną chustę, stopy miała owinięte szmatami. Za saniami konie wlokły na sznurze sztywnego, zamrożonego na kość jelenia. Za Demianiukiem szło rzędem trzech młodych mężczyzn. Gdy podjechali, nikt nie powiedział ani słowa. Dziewczyna zsunęła się z sań, zaczęła ściągać ciężkie toboły i układać pod dębem, gdzie śnieg mniej padał. Demianiuk przywiązał lejce do żerdki, sypnął koniom pod pyski trochę siana, a potem wydobył spod tobołów kilof. Z szerokim rozmachem rąbnął w odsłoniętą ziemię. Zadźwięczało, jakby o metal uderzył, ostrze weszło jednak trochę w grunt. Wnet zastukał drugi kilof i łom. W powietrzu fruwały kawałki odbitej, zlodowaciałej skorupy. Marek zdjął narty i zaczął pomagać szczupłej dziewczynie w przenoszeniu betów. Przyglądał się jej ukradkiem. Miała ziemistą cerę i zaczerwienione spojówki wielkich, czarnych oczu. Jej dłonie były sinawe, a skóra na nich popękana. * Gdy skończyli z betami, Marek pozdejmował z sanek deski, papę, gwoździe i żerdzie. - Czy można zapalić ogień? - zapytała naraz dziewczyna niegłośno, ale były to pierwsze słowa, jakie zabrzmiały od pół godziny, więc wszyscy przerwali pracę. Dziewczyna miała głos niski, zachrypnięty, mówiła przez nos, była zakatarzona. - Tak, można - pozwolił po chwili namysłu Herbst. - Pomóż jej, Marek, tylko palcie w jałowcach i suchym drewnem, aby dymu nie było. W tobole Wikty jest kociołek z kapustą i mięsem, zagrzejcie. Tylko ostrożnie, nie stłucz szkła od naftówki. Marek z dziewczyną w mig rozpalili ogień, a potem na patyku wspartym w wbite w śnieg widełki zawiesili kociołek. Po chwili w środku zaczęło bulgotać i dokoła zapachniało kapustą z grzybami. - Zjemy - rzekł Herbst i odstawił kilof. Zbili się ciasno przy ognisku. Marek, którego apetyt wyostrzyło jeszcze mroźne powietrze, jadł szybko, dopóki nie napotkał spojrzenia Herbsta. Zobaczył wtedy, że obaj gajowy i Józek jedzą powoli i skąpo. Zrozumiał, że ta kapusta jest dla Katzów, którzy nie wiadomo kiedy zjedzą następny gotowany posiłek. Naraz spokojnie leżący dotąd na śniegu Kusy warknął i zjeżył się cały. Herbst wsunął powolnym ruchem widelec za cholewę i sięgnął po wiszącą na gałęzi 129 jałowca dubeltówkę. Ktoś lub coś szło przez krzaki - coraz bliżej i bliżej. I naraz Kusy szczeknął przyjaźnie, a ogon, wspaniała, szara syberyjska kita, rozkołysał się w równym wahadłowym ruchu. Z krzaków wypadła zziajana Hera. - Ty diablico - mruknął odprężony naraz gajowy i sięgnął znów za cholewę. Katzowie jedli szybko, ale nie zachłannie, choć w wielkich, jakby od gorączki błyszczących oczu wyzierał głód. Ich tępe milczenie było przygnębiające. Pozostali już dzwonili widelcami po dnie. Bez słowa złapali za kilofy. Kawałki zamarzniętej ziemi znów pofrunęły w powietrze. Teraz Józek i obaj gajowi szuflowali urobek. Bunkier powoli pogłębiał się. - Marku, zrób kółko - zachęcił chłopca Herbst. Marek założył narty i gwizdnął na psy. Odchodząc spojrzał na dziewczynę - przycupnięta przy ognisku grzała nad żarem wyciągnięte, spierzchnięte dłonie. Wrócił na swoje pierwsze, już na wpół przysypane śniegiem ślady. Szło się wyraźnie lżej w przetartej koleinie. Psy wariowały podskakując i warując na przemian, ich baraszkowanie wzbijało w górę całe kaskady śniegu. Marek szedł tak kwadrans, może dłużej. Naraz stanął, wyprostował się, wbił głęboko kijki i potoczył dokoła wzrokiem. Spojrzał na ten las i kępy krzaków zupełnie inaczej. To będzie ich świat, granica ich życia. Tu chyba będą bezpieczni. A dalej? Gdy puszczą śniegi, odmarznie ziemia, dokoła będą bagna. Bunkier na wzgórzu nie powinien bardzo podmakać, ale jego mieszkańcy będą mogli opuścić małą wysepkę wśród błot tylko łódką. Na razie zaś nftiszą siedzieć i nie ruszać się ? by ktoś nie wytropił śladów. Dzisiejsze pozaciera śnieg. Ten drugi krąg przeszedł jakoś szybciej. Dokoła ??? było żywej duszy, psy zachowywały się spokojnie. Marek wrócił więc pod wielki dąb. Dół był już głęboki do pasa. Gdy mężczyźni zdarli najbardziej zmarzniętą, najtwardszą warstwę, pracowało się o wiele lżej. Po godzinie, którą Markowi z dziewczyną zajęło cięcie i znoszenie gałęzi sośniny, wykop był gotów. Wykuto jeszcze wąski korytarzyk ze schodkami, załamany w połowie, by nie wiało ćo środka, i bunkier można było nakrywać. Najpierw poszły surowe bale i żerdzie, na to położyli deski, potem równo rozesłali słomę, wszystko przykryli papą, gałęziami i dopiero teraz nasypali równą warstwę ziemi. W czasie gdy mężczyźni nagarniali ją łopatami, Marek z dziewczyną wnosili już do ciemnego wnętrza pierzyny, poduchy, toboły z odzieżą, snopki słomy, piecyk, deski, skrzynkę z gwoździami, piłę, siekierkę, drzewo. W krótkim czasie zawalili połowę powierzchni bunkra. Zapadł już zmierzch, trzeba było kończyć. Nagarniali w pośpiechu śnieg na powstały kopczyk, a Demianiuk przebijał w rogu bunkra otwór w suficie, aby wyprowadzić rurę z piecyka. Przed odjazdem Herbst rozwiązał jeszcze płachtę przygotowaną przez Wiktę i podawał dziewczynie kolejno trzy wielkie bochny chleba, duży słoik smalcu, drugi taki sam miodu, pęto kiełbasy, lampę naftową i pięciolitrową bańkę z 130 naftą. Każdemu z młodych Katzów wręczył po kartonie papierosów, które żywiczarze otrzymywali jako premię za dostarczone beczki z żywicą. Kiedy zapalili w bunkrze lampę naftową, Demianiuk aż się zdumiał, że tu tak dużo miejsca. - Jak w kościele - rzekł. - I wyprostować się można, i guza człowiek nie nabije. Nie to, co w mojej jamie. Ale nic dziwnego, ten budowaliśmy w sześciu chłopa, a tamten ja sam, ukradkiem. Ustalili, że Demianiuk i najstarszy Katz podjadą do mrowiska, a stamtąd pójdą do gajówki. Wieczorem oporządzą bydło i powrócą na noc do bunkra. Demianiuk postanowił pierwszą noc spędzić z Katzami, aby było im raźniej. W bunkrze było jeszcze zresztą dużo roboty - szalowanie ścian i wyłożenie gałęziami klepiska. Gdy rozstawali się przy mrowisku, było już ciemno. Katz zsiadając z sanek ujął Herbsta za łokieć. - Bardzo panu dziękuję za wszystko - głos miał ściśnięty, tak że ledwo mówił. - I... jakby można było coś do czytania. Żeby czymś zająć głowę, żeby nie myśleć, nie myśleć. Złapał się obu rękami za skronie, odwrócił i zniknął za drzewami goniąc Demiamuka. Do leśniczówki przyjechali ciemną nocą. Mama była już pełna niepokoju, czy coś się im w lesie nie przytrafiło. W pierwszych dniach lutego wpadł do leśniczówki podenerwowany Herbst. Rodzina siedziała akurat w saloniku. - Panie leśniczy - mówił zdyszany gajowy jeszcze w drzwiach. - Mam chyba jakiś ślad. Otóż, jak się zdołał Herbst dowiedzieć, w Kłodnicy, wsi odległej od leśniczówki chyba o dziesięć kilometrów, jest człowiek, który od pewnego czasu i tyka na lewą nogę. Znany to rzezimieszek jeszcze sprzed wojny. Do września 39 odsiadywał wyrok za rabunek z bronią z ręku, ale przed nadejściem Niemców więźmów wypuszczono i od czterech lat ten człowiek żyje nie wiadomo z czego. A żyje -jak utrzymują sąsiedzi - wyjątkowo dobrze. Jest w świetnej komitywie z granatowymi policjantami, popija z nimi często. Z dobraną grupą takich samych jak on chodzi przez Bug do Ostlandu i tam uprawia wielki handel. I podobno ta rana nogi to wynik starcia z niemieckimi grenzschutzami w czasie ostatniej wyprawy za rzekę. - Warto by było, panie leśniczy, jakoś to sprawdzić - gorączkował się Herbst. - Sprawdzimy - zapewniał wujek. - Już od dwóch dni oczekuję przyjazdu Kumcia. On to sprawdzi. - Tylko szybko, panie leśniczy. Kumcia oczekiwano teraz wyjątkowo niecierpliwie. Bo oto po kilku dniach umiarkowanych komunikatów frontowych gadzinówka wykrztusiła wreszcie, że szósta i częściowo czwarta armia feldmarszałka von Paulusa, okrążona od siedemdziesięciu dni pod Stalingradem, poddała się. Ogłoszono trzydniowe 131 zawieszenie wszystkich przedstawień teatralnych i kinowych, ale to dotyczyło przecież tylko Niemców. Wreszcie się zjawił. Był jednak bardziej zmęczony niż kiedykolwiek, w ciepłych zazwyczaj jego oczach pojawił się nie znany dotąd, twardy wyraz. Nie sypiał w domu, bał się aresztowania. Ostatnio dokoła niego zagęściło się. Ale o przeczekaniu niebezpieczeństwa w Herbowie nie chciał nawet słyszeć, robota organizacyjna wymagała jego codziennej obecności w Białej. - Tak - mówił Kumcio. - Niemcy stracili pod Stalingradem trzysta tysięcy doborowego żołnierza, masę sprzętu i pogrzebali szanse przedarcia się przez Kaukaz. Mam nadzieję, że nad Wołgą przetrącono im kręgosłup. - Jeszcze Gitler jest silny. Niełatwo z nim będzie - mówił wujek. - A kto mówi, że łatwo? Ale Rosjanie pokazali, że już się pędzić jak stado baranów nie dadzą. Zresztą Niemcy przemilczeli jeszcze jedną swoją klęskę. Rosjanie rozerwali blokadę wokół Leningradu. Na Zamojszczyźnie nasi znów uderzyli. Co noc palą obsadzone już przez Niemców wsie. - A kiedy wasz oddział ruszy? - dopytywał się wujek. - Nie wcześniej niż w połowie marca. Niech się nieco ociepli, niech śniegi zejdą. - Bo ja tu dla ciebie mam trzech chłopaków i dziewczynę do sanitariatu - i wujek pokrótce opowiedział Kumciowi o rodzinie Katzów. - Znałem starych Katzów. Mieszkali na mojej ulicy, na Janowskiej, i chyba jeden z jego synów chodził do szkoły, gdzie uczyłem. Dobrze, wezwę ich, ale nie wcześniej niż w połowie marca. Do tego czasu muszą przesiedzieć w bunkrze. Wieczorem w kancelarii wujek z Herbstem opowiedzieli Kumciowi o utykającym mieszkańcu Kłodnicy. Że trzeba sprawdzić czy rzeczywiście ranili go Niemcy na Bugu. - Dobrze - zgodził się Kumcio - sprawdzę to przez naszą placówkę w Kłodnicy, a prócz tego poślę moich chłopców, żeby sobie z tym człowiekiem porozmawiali. Potem jeszcze chwilę uzgadniali sprawy, które się komplikowały. Przesunięcie wymarszu oddziału na Zamojszczyznę na drugą połowę marca odsuwało także kurs sanitarny. Poza tym Okręg zawiadomił, że na przeszkolenie dywersyjnego plutonu przyśle innego instruktora, i to dopiero w kwietniu. Kumcio zaraz poszedł spać, bo rano z Podborza chciał się zabrać do Białej autobusem pocztowym, a ojciec z wujkiem pół nocy czytali przyniesione przez niego "Biuletyny". Dni upływały i nic się nie działo. Aż pewnego wieczoru ktoś zapukał w okiennice i poprosił o przenocowanie. Zdenerwowanie ustąpiło, gdy rozpoznali głos pana Andrzeja. Właśnie wracał z Kłodnicy. Koledzy pojechali dalej, do Białej, on zaś został, aby odwiedzić znajomych, podziękować za przechowanie i powiedzie, że ten drugi - ozdrowieniec, już jest w Warszawie, tam go przerzucono na dalsze ukrywanie się. A poza tym Kumcio polecił mu zdać relację z tego, co ustalili w Kłodnicy. Wcześniej już placówka dała znać, że cała szmuglerska wersja z chodzeniem 132 przez Bug to mistyfikacja. Owszem, zbierają się w kilku i gdzieś znikają na dzień, dwa, ale gdzie chodzą, nikt nie wie. Pieniędzy mają dużo, noszą się modnie. Podejrzana sprawa. Chłopcy zajechali pod wieczór prosto do tego okulałego. Gdy zobaczył czterech młodych ludzi w drzwiach chałupy, wiedział już, o co chodzi. Szarpnął się do drugiej izby, ale oni byli szybsi, zwalili go jednym ciosem. Ojca, który także się porwał z ławy, zastawili pistoletem i usadzili w kącie. Tylko matka, widząc, co się święci, chlipała coraz głośniej. "Porozmawiali" z młodym, milczał, "porozmawiali" jeszcze - wskazał skrytkę za sąsiekiem, gdzie palt, futer, bielizny stołowej i pościelowej było ze dwa wozy. Po dalszej "rozmowie" wskazał wspólników. Jeden z chłopców został w chacie, reszta poszła szukać członków bandy. Po kwadransie sprowadzono ich bez żadnych kłopotów. Gdy zobaczyli swego przywódcę na drżących nogach, zbledli, latającymi rękami rozpinali paski od spodni i kładli się na ławie, aby otrzymać swoje porcje. Zapowiedziano im, że dwa dni mają na wykurowanię skutków "rozmowy", a pięć dalszych na rozwiezienie zrabowanych rzeczy poszkodowanym. Bandyci przyrzekli całkowite podporządkowanie się poleceniom. - Teraz będzie nieco spokojniej w okolicy - zakończył swoją relację pan Andrzej, - Ale najlepsze było to, że cztery razy pytałem łobuza, kto go zranił, a on ciągle inną podawał wersję. W końcu lutego mrozy puściły. Śniegu jednak w lesie było jeszcze bardzo dużo, więc Józek co tydzień rozwoził do karmików siano, za każdym razem podrzucając do bunkra ukryty w saniach worek z żywnością, bańkę z naftą i trochę książek. Uspokojony Demianiuk zamieszkał znów z rodziną w gajówce i wszystko wróciło do normy. Herbst tylko pochmurniał z każdym dniem coraz bardziej, znosząc do leśniczówki wieści ciągle te same - nikt z okradzionych nie odzyskał swoich rzeczy. Dni mijały podobne jak krople wody. Aż pewnej nocy, gdy wszyscy już w leśniczówce spali, psy rozszczekały się tak zajadle, że rozbudziły cały dom. - Ktoś się kręci koło spichrza - szeptał z kuchni Józek, który spał pod jedynym, nie przysłoniętym okiennicami, oknem. Naraz od spichrza buchnął strzał i rozległ się bolesny skowyt Kusego. Hera też natychmiast umilkła. - Rany boskie! Zastrzelili Kusego! - krzyknęła ciotka wyskakując z sypialni. Wujek tymczasem szybko ładował dubeltówkę. - Otwierać, bo podpalimy oborę! - krzyknął ktoś ukryty w ciemności. - To ten, co mnie pistoletem straszył. Poznaję po głosie - szeptał zza framugi okna Józek. - Otwierać, powiedziałem - darł się bandyta. - I gdzie jest ten, który mnie ranił? Nic was nie uratuje, tylko pokora. Otwierać. Bo jak nie... Huknął strzał i kula sypnąwszy szkłem z rozbitej szyby zadźwięczała o wielki, miedziany sagan stojący na piecu. 133 - Uciekaj, bo oberwiesz od leśniczego - krzyknął Józek. - Ha! Ha! Z czego? Przecież leśniczy nie ma broni. Wychylony zza drzwi wujek rąbnął prosto w okno z obu luf. Huk wystrzałów, świst setek śrucin, brzęk lecących szyb uczyniły harmider tak wielki, że bandycie odebrało głos. - Wujku! Tu nad drzwiami drugi zagląda - wpadł do pokoju w koszuli ledwo rozbudzony Marek. Wujek już z załadowaną na nowo bronią wyjrzał do korytarzyka i dostrzegłszy w okienku nad drzwiami bladą plamę twarzy, palnął po szybie. Wraz z ?brzękiem szkła twarz zniknęła jak zdmuchnięty płomień świecy. Zapanowała przejmująca cisza, tylko Kusy gdzieś na podwórzu popiskiwał żałośnie. W kuchni i przedpokoju snuły się opary spalonego prochu. - Nikogo nie słychać - stwierdził po chwili nasłuchiwania Józek. - Chyba uciekli. - Tylko nie wychodź! - zaklinała ciotka wujka Janka. - Nie możemy przecież siedzieć tutaj w nieskończoność- argumentował nie bez racji. - Mogli nas podeprzeć kołkami od zewnątrz i podpalić. Wyjrzę przez balkon z góry. Ojciec poszedł z wujkiem na górę, a Marek na bosaka pomknął za nimi. Otworzyli cicho drzwi na balkon i ostrożnie wyjrzeli. Księżyc świecił jasno. Nie było nikogo. - Nie wychodź dalej, może się ukryli gdzie za rogiem - przestrzegał ojciec. Nagle pod lasem ktoś krzyknął: - Stój! Stój, bo strzelam! I zaraz potem huknęły dwa strzały. - Żeby ten Andrzej wreszcie się zjawił - nie mógł się doczekać pomocy wujek. - Widocznie oni po aresztowaniu Kumcia muszą mieć zakaz wszelkiego działania albo pozrywane kontakty, bo inaczej zjawiłby się tu już dawno. - Panie leśniczy, a czy ten Andrzej da radę tylu zbójom? - powątpiewał Herbst. - Moi robotnicy mówią, że banda teraz jest bardzo ostrożna. Zamieszkali wszyscy razem w murowanym domu, kraty i siatki w oknach, psy, teraz ich się nie zaskoczy. Wujek jednak wierzył w pana Andrzeja i czekał. Kusy, raniony przez bandytów wracał do zdrowia. Przez pierwsze trzy tygodnie rana się jątrzyła, ropiała. Mama z ciotką przemywały cierpliwemu psu rozorany bok, a gdy bardzo bolało, odwracał łeb i lizał je po rękach. Za to na widok broni dostawał szału. Było to chyba w dwa tygodnie po tamtych wydarzeniach. Pies, który przez cały czas rekonwalescencji miał wyjątkowe prawo leżeć na dywanie koło kanapy w pokoju stołowym, był chyba wtedy w najgorszej formie, wychudły, zgorączkowany, osłabły. Tego dnia, zaraz po południu, przyszedł do leśniczówki Herbst, razem z wujkiem mieli jechać na zrąb. Gajowego Kusy znał od maleńkości. Był jeszcze szczeniakiem, szarą bardzo kudłatą kulką, gdy właśnie Herbst przyniósł go do leśniczówki. A mimo to, gdy zobaczył w drzwiach gajowego z dubeltówką w ręku, oszalał. Coś strasznie zabulgotało przy kanapie, szara smuga śmignęła w powietrzu i Herbst 134 runął na ziemię przerażony, obu rękami osłaniając gardło, do którego rwał się rozwścieczony pies. Wujek Janek, ojciec i Marek ledwo zdołali go odciągnąć. Od tego czasu bardzo uważano, aby z żadną bronią do Kusego nie podchodzić. Noce stawały się teraz coraz krótsze, w leśnictwie zrobiło się nieco raźniej. Mama, która przez cały luty odchodziła od zmysłów niepokojąc się o babcię w Grodźcu, odzyskała humor, gdy przyszedł list przesłany przez dziadka. W Grodźcu było wszystko w porządku, tylko coraz głodniej. Babcia co prawda przy swoim zawodzie głodu nie zaznała, ale inni? W końcu marca przed wieczorem, Herbst przyprowadził do leśniczówki pana Andrzeja. Przybysz był nie ogolony, w zachlapanej błotem odzieży i z zaczerwienionymi oczami. - U mnie od południa śpi jeszcze trzech takich samych zmarnowańców__ powiedział wujkowi wskazując oczyma Andrzeja. - Skąd idą? Herbst wzruszył ramionami. Skłonił się i wyszedł. - Co z Kumciem? - zapytał niespokojnie wujek. - Nie ma go już w Białej - odpowiedział tamten martwym głosem. - Ale chyba... - Nie, nie-przerwał przerażonemu wujkowi pan Andrzej. -~ Żyje choć nie wiadomo, czy to dla niego dobrze, czy źle. Męczyli go strasznie. Odbić nie szło, bo u nas gestapo to twierdza. Wywieźli go tydzień temu pod silnym konwojem. Chyba na Zamek dó Lublina choć jeszcze brak potwierdzenia - umilkł na chwilę, a potem dodał: - Bardzo go teraz brak w organizacji. Zapadła cisza. - Znając wasze kłopoty nie chcieliśmy się narzucać z naszymi - podjął ostrożnie po chwili przerwany temat wujek Janek. - To już załatwione. Właśnie stamtąd wracamy. Wujek nadstawił pilnie uszu. A pan Andrzej zmęczonym głosem opowiadał. Wyrok na bandytę-kuternogę zapadł już wtedy, gdy dawano im baty. Ale Kumcio, stary nauczyciel, wierzył w reedukację ludzi, myślał, że bandyta zmądrzeje. Przeliczył się. Gdy go aresztowano, zastępca bał się wydać rozkaz wykonania wyroku. Czekał. Ale meldunek o spaleniu zagrody kowala rozwiał wątpliwości. Andrzej dostał polecenie dokończenia sprawy. Dobrał sobie trzech ludzi. Wiadomości mieli dokładne - gdzie bandyci kwaterują, jaki mają rozkład dnia. Czekali ukryci w sąsiednim domu, tuż przy kwaterze bandy, a ludzie z miejscowej'placówki dostarczali wiadomości. Aż wreszcie wczoraj wieczorem wpadł chłopak z wiadomością, że bandyci zaprzęgają furmanki. Obserwowali, jak pod osłoną ciemności tamci w piątkę załadowali się na wozy i pojechali. Andrzej z chłopcami zaczaił się na ich drodze. Czekali całą noc. Bandyci wracali głośno, na progu swoich chat czuli się pewnie. Dlatego też zaskoczenie było kompletne. Gdy wezwano ich do podniesienia rąk, posłuchali potulnie, tylko jeden, najmłodszy, porwał leżącego na furze obrzyna i wypalił, na szczęście niecelnie, za to sam padł z przestrzeloną piersią. Kuternodze odczytano wyrok. Twardy był, nawet mu powieka nie drgnęła. 135 Jego kompani, pewni, że ich godzina wybiła, tarzali się u nóg chłopaków i skamlali o życie. Podyktowano im warunki - trup z kartką zawierającą wyrok ma być podrzucony pod posterunek granatowej policji, ranny będzie natychmiast odwieziony do rodziny, wszystkie zrabowane rzeczy w czasie trzech najbliższych nocy zostaną zwrócone poszkodowanym, banda złoży się i pół miliona złotych na cele organizacji dostarczy miejscowemu proboszczowi do pierwszego kwietnia. Odebrano im broń - dwa pistolety, dwa polskie karabiny i jednego rosyjskiego mosina, obrzyna z trzema nabojami. - Akurat by się przydał - wyrwało się wujkowi. - Przecież ma pan dubeltówkę, i to legalnie. - Nie mnie. Bo wie pan... Czy Kumcio panu mówił... - Katzowie? - Tak. Andrzej chwilę myślał. - Jeden z nich, chyba najstarszy robił ze mną maturę... Mam rozkaz całą broń dostarczyć do naszego magazynu. Bardzo mało jej mamy. Ale ten obrzyn to broń niepełnowartościowa, i do tego jeszcze trzy naboje. Dobrze. - A co z oddziałem idącym na Zamojszczyznę? Mieli dołączyć. - Wiem. Sprawa upadła. Raz, że aresztowania skomplikowały wszystkie plany, dwa, że Niemcy przerwali akcję wysiedlania na Zamojszczyźnie. Katzowie będą musieli tu jeszcze posiedzieć. Może jak stworzymy jakiś inny oddział, to ich do niego przerzucimy. Za to... Zawahał się chwilę. - Niech pan mówi - zachęcał wujek. - Kumcio przywiązywał wielką wagę do stałego kontaktu Obwodu z leśniczówką. Nam, Kedywowi, także na tym zależy. Szczególnie teraz, gdy nas przetrzebiono aresztowaniami. Ale... Biała to mała miejscowość. Używamy pseudonimów, ale wszyscy się znamy. Dlatego też chciałbym, aby łączność z panem miał ktoś, kogo nikt z naszych nie zna. Absolutnie nikt. Czyli raczej ktoś od was, kto by się zgłaszał na punkt czysty, nie obciążony żadnymi innymi powiązaniami. Leśniczówka, a raczej leśnictwo, byłoby ostatnią deską ratunku. Czy są tu jakieś miejsca ukrycia w lesie? - Mamy dwa bunkry, jeden zajęty przez Katzów. - Dobrze. Ale teraz... łącznik. - Może ja? Albo mój szwagier? - zapytał wujek. - Nie zrozumiał mnie pan. To musi być ktoś, kto absolutnie nie rzuca się w oczy. - Może moja żona? - Też nie. A... ten mały, co to palił w piecu? Jak mu tam? Marek. - Marek? - zapytał wujek z brwiami podniesionymi w strome łuki. - Toż to dziecko.jeszcze. - No właśnie. Chude to, małe, ile on ma lat? - Piętnaście. 136 - A wygląda na trzynaście. To dobrze. Musiałby mieć tylko żelazne papiery i dwa razy w miesiącu przyjechać rowerem do Białej. - Proszę pana, ja nie mogę o tym decydować. To jedyny syn mego szwagra. Jego matka trzęsie się nad nim strasznie. Musiałbym z nimi porozmawiać. - Niech pan to zrobi. Czy mógłbym u pana zatrzymać się przez dwa dni? - Oczywiście. Pokoik na górce czeka. - Dziękuję. , • Marek nie miał w ogóle pojęcia o tym, że był przedmiotem tak ważnych rozmów. Nazajutrz po przyjeździe pana Andrzeja wujek polecił jemu i Józkowi pojechać wozem do lasu na zrąb, w pobliże Rudego Bagna, i przewieźć kilka metrów drzewa na opał. Chłopak wziął na tę wyprawę Herę i pojechał chętnie, bo od czasu budowy bunkra nie był tam i sądził, że teraz dotrze do ukrywającej się rodziny. Ale Józek widocznie miał w tej sprawie twarde przykazanie od wujka, bo gdy dojechali w pobliże kryjówki, zostawił Marka z psem przy koniach, sam zaś wyjął spod słomy zawiniętego w worek obrzyna, tobół z żywnością, naftą i książkami i poszedł wśród łat mokrego, rozciapkanego śniegu w bagno. Karabin z obciętą lufą miał się okazać dla Katzów bardziej przydatny, niż pan Andrzej myślał, bo kiedy Demianiuk dowiedział się o mosinie przypomniał sobie naraz, że gdy Rosjanie w końcu września 39 roku przez kilka dni kwaterowali u niego w gajówce, jego dziewięcioletni wówczas syn podwędził im kilkadziesiąt naboi. Piętnaście z nich było do mosina. A to już bardzo podnosiło walor broni. Marek więc sam mocował się z wielgachnymi "metrami". Drewno było ciężkie, oślizłe od tającego śniegu, ale ładował, ile mógł, aby uzasadnić swoją tu obecność, gdyby akurat ktoś go podglądał. Ale były to płonne obawy, bo Hera uganiała dokoła węsząc i nie znalazła nikogo. Po godzinie albo i później zjawił się Józek, zły jak chrzan, zmoczony do pasa. Bagno już puściło i kępa, którą dotąd uważał za twardą, zawiodła. Ale karabin doniósł i sprawił wiele radości bezbronnym dotąd Żydom. Od dziś będą czuli się o wiele bezpieczniej, a nawet, gdyby coś się stało i z leśniczówki ani od Demia- niuka nie otrzymaliby przez jakiś czas żywności, mieliby czym zapolować. Zapadający zmrok i chłód który zaraz zapanował w lesie, sprawiły, że Józek przerwał ładowanie drewna i galopem powrócił do leśniczówki. Jego mokra do pasa odzież zrobiła się sztywna od wieczornego przymrozku. Wiadomości przywiezione z bunkra nie były budujące. Dziewczyna miała wysoką gorączkę i wrzód w gardle, najmłodszemu z mężczyzn ruszały się wszystkie zęby, resztę gnębiła dyzenteria. - Ten najmłodszy ma szkorbut - stwierdziła ciotka. Postanowiła nazajutrz wybrać się do nich sama z bańkami, pastylkami na choroby żołądkowe, jodyną do pędzlowania gardła, jakąś maścią na chore dziąsła chłopaka. Wujek jednak ostro zaprotestował. Dzisiejsza kąpiel Józka w bagnie wskazywała, że ciotka ma niewielkie szanse na dostanie się do bunkra. A jednak jego mieszkańcy wymagali szybkiej pomocy. Wujek postanowił zlecić ją Demianiukowi. Ciotka ograniczyła swój udział w tej sprawie do przygotowania baniek i lekarstw. 137 Wszyscy poza tym zachowywali się trochę dziwnie. Matka chodziła zapłakana, ojciec milczący, ciotka patrzyła na Marka i ciężko wzdychała, wujek uciekał ze wzrokiem. Pan Andrzej, wyspany za wszystkie czasy, ogolony, zniknął na całą noc. Rano wrócił zabłocony, ale wesoły. Przyniósł nowe wiadomości o bandzie. Zastrzelony herszt leżał, jak przykazano przed posterunkiem policji z wyrokiem przypiętym do marynarki. Policjanci, dotąd bezczelni i prześladujący mieszkańców wsi, spokornieli naraz i bali się ruszyć zastrzelonego. Dopiero dziś rano rodzina zabrała zwłoki. Ranny bandyta zmarł poprzedniego dnia. Pozostali członkowie bandy drugą już noc pracowali gorączkowo. Były wiadomości, że obrabowani przez nich ludzie przecierali ze zdumienia oczy, znajdując przed chałupami na kupie wszelkie dobro, które im zrabowano. Zanosiło się na to, że jedna z plag należy do przeszłości. Rąbanie drzewa na kilka najbliższych dni spadło na Marka. Józka trawiła wysoka gorączka, chrypiał, a katar miał tak potężny, że nie odrywał chustki od nosa. Machał więc Marek siekierką od wczesnego rana. Koło południa ojciec odwołał go od pracy. Był blady, kiedy mówił: - Pan Andrzej ma do ciebie jakąś sprawę. Idź na górę. Marek szybko opłukał ręce i poszedł dziwiąc się, dlaczego mu się tak wszyscy przyglądają. Pan Andrzej czekał na niego. - Siadaj - wskazał łóżko ruchem ręki. Marek przysiadł na samym brzeżku. - Wiesz, o co chodzi? - zapytał krótko. - Nie - odparł Marek, ale wyczuł, że to jakaś ważna sprawa. - Potrzebujemy kogoś, kto by utrzymywał łączność między nami, no... wiesz między kim? - Wiem. - Dobrze. Więc chodzi o łącznika między nami a leśniczówką. To bardzo ważna sprawa. Czy chciałbyś nim być? - Ja? Ja? - jąkał się zaskoczony i zdumiony Marek. - Ale czy ja... potrafię? - Chyba tak. Jeżeli się postarasz, to potrafisz. Najważniejsze, żebyś milczał. To potrafisz? - Oczywiście!-wykrzyknął prawie Marek. - To znaczy... postaram się. Ale rodzice? - -Rozmawiałem z nimi. - No i co? - Zostawili to twojej decyzji. - Mojej? - tu już Marek nic nie rozumiał. Przecież zawsze decydowali za niego. I tu naraz... - Jeśli tak, jestem gotów. - To wstań i podnieś dwa palce. Marek stał wyprostowany, dwa palce prawej dłoni trzymał wyciągnięte do góry. Działo się coś, czego nie mógł opanować. W piersiach gorąco, dygot 138 brody i ten głos - zamiast spokojnie, równomiernie nnu,tar,.,;; \ bełkotał coś nieskładnie przez suche gardło P°WtdrZdc słowa P^ysięgi, - Przyjmuję cię w szeregi Armii Krajowej - Bedzt7nHenS°HmÓWił Pa? AndrZeJ' ŚdskająC mu mocno ^kę. Będziesz do dyspozycji leśniczego i moiei ?????? nnwJ; ? ?> • Marek zrobił zwrot na pięcie. To znaczyTh?????? In *JU? niana zelówka zaczepiła o deskę. Ukłonił s^wSoddrźwifzbe ? ? *?? W korytarzyku powstrzymywać się mJ?byti?^f^"h^ przyjrzeć się sobie. Chciał zobaczyć, czy się zmienił w cT.tn/tJ IT(tm)1 ?? "^ westchnęła i odsunąwszy gon.eco uśm^h^ła się smuS; ' ^ "' ?° Ciotka siedziała jak zwykle w kącie kanapy i ????^? ", .".i drutami powiedziała nie podnosząc głowy: ? ? ^?1°??? temPle - Na stole masz coś na talerzyku. Zjedz. Na odświętnym talerzu - jednym z dwóch Rosenfh^li (tm),;m ciotkę z kredensu tylko na wyjątkowe okazje7~?$? ???^ Marek szarpnął się wewnętrznie. Też pomysł Właśni Z ? Ale natura łasucha wzięła górę nad ambicjami eiarfł i • "^* słodycz z woskowych otworków. Ciotka 2 SejsSfc \L1 ?? ?$^ glądała mu się spod oka i uśmiechała. zmme?}ąc tempa roboty przy- maTka?SSnT^ *""!* ** "** " *""" ~ ?(tm)^ milczeli. Było po prosL dobrze ^ P ? ???? d°k°ła tr°Cmami ~ I Pan Andrzej i reszta jego chłopców odjechali nazajutrz do Białej Zaczął się kwiecień, wiosna już była w pełni gdy na szosie "m ' pojawUa się znów złowieszcze ciężarówka. ifftSSSSSSSSSi * ^ przybiegli ze wsi zaalarmowani ludzie. tał dotąd' az Dwa razy w ciągu kwietnia wpadali na podwórze leśnWówH ;" * a k, , uciekał do spichrza, wskakiwał do beczki z sieczką a Sbeo n"rl v ? f"f że wystawała tylko cienka słomka do oddychania g°??2???^?'? tak> Załatwienie pewnych papierów dla Marka przedłużało sie Rn ni"ń,t - - -przed łapaczami gwarantowało jedynie zaświadczeni^ dvreker4 ° Radzynia Podlaskiego, potwierdzone pieczątką białego ????? ? 139 / świadczenie już było. Mówiło, że Marek, jako manipulant leśny, jeździ dwa razy w miesiącu do Białej z raportami leśnictwa i wszelkie władze uprasza się o okazywanie mu pomocy. Ale brakowało na nim pieczątki. Kierownik urzędu pracy, volksdeutsch i znany łapownik - droczył się i targował. Wreszcie uzgodniono cenę - worek pszenicy. Człowiek pana Andrzeja, który go dostarczył, powiedział: - Ale niech choć jeden z pańskich ludzi nie uszanuje tego zaświadczenia, to nie zdąży pan zjeść tej pszenicy. Pozostała jeszcze jedna sprawa - Marek z nastaniem wiosny musiał zacząć autentycznie pracować, bo trudno było za pracę uważać rąbanie drzewa i palenie w piecach leśniczówki. Pracą zaś - jedyną, do której się nadawał - było żywicowanie. Pewnego dnia, a ciepło już było bardzo na dworze i gałęzie się zieleniły, wujek zawołał Marka do kancelarii. Za barierką stał chudy drągal - Marek znał go z widzenia - wiedział, że to syn wysiedleńca z poznańskiego i że nazywa się Witkowski. - Poznajcie się - zaproponował wujek. - Marku, kolega Witkowski jest doświadczonym żywiczarzem i nauczy cię fachu. Gdy chłopcy zostali sami Witkowski spojrzał na Marka krytycznym wzrokiem. Nie dasz rady - zawyrokował. - To robota nie dla takiego chuchra jak ty. Bo choć sam siedemnastoletni, przerastał Marka o półtorej głowy, a w barach miał też o wiele więcej. - Spróbuję - uparł się Marek. - Jak chcesz - stwierdził tamten obojętnie. - Jutro o piątej rano będę przejeżdżał tędy na moje spałowisko, to cię zabiorę. Choć przez ostatnie osiem miesięcy Marek nie mógł narzekać na brak roboty - zwożenie drzewa na opał z lasu, piłowanie i rąbanie, palenie w piecach, popołudniowe wyjazdy na zręby i obmierzanie spuszczonego budulca, wieczorem przeliczanie kubików na tabelach - jedna rzecz została mu wszak oszczędzona: wczesne wstawanie. A tu naraz ma być gotowy już o piątej. Nawet nie przypuszczał, że to wczesne wstawanie, jeszcze w głębokich ciemnościach, przyjdzie mu tak lekko. Rano trzeba było zamocować przednie koło przy rowerze, bo słabo dokręcone dygotało, psy nakarmić. Wszystko to Marek zdążył zrobić, nim zjawił się Witkowski. Jechali w milczeniu zimnym świtem, ledwo rozeznając mijane derzewa, bo szarość wschodzącego dnia jeszcze nie wypędziła z lasu nocnego mroku. Toporek i rogaty ośnik schowane w małym plecaku podskakiwały na każdym korzeniu i biły Marka boleśnie po krzyżach, ale zacisnął zęby, pocieszając się, że przecież to samo przeżywa tamten. Spałowisko było olbrzymie. Witkowski pracował tu w ubiegłym roku, ściągając żywicę z jednej strony potężnych sosen. Teraz eksploatował stronę drugą. Z wprawą operował ostrym toporkiem, kawały chropowatej kory fruwały dokoła, jakby je odłupywał automat, i mimo tej szybkiej roboty ani razu nie naruszył białego włókna. Marek machnął dwa razy już zarył ostrzem w miękkim 140 korku. Zaraz też pojawiła się bezbarwna terpentyna pachnąca żywicą i załza-wiała dopiero co napoczętą spałę. - Jak żeś wstał tak wcześnie rano, to dasz radę z resztą - pochwalił go koło południa małomówny i skąpy w ocenach Witkowski. - A jak się nacina, to ci pokażę, gdy będzie ciepło, koło czerwca. Tylko kiedy przywieziesz beczki na swoje spławisko, to niech Herbst pomoże je ukryć, bo jakby ci ukradli, to pomyślisz, że ja. Spały zaczyna się robić od południowej strony drzewa. Północną sobie zostaw na drugi rok. Na drugi rok? Na drugi rok już będzie po wojnie, co do tego Marek nie miał najmniejszych wątpliwości; owszem, będzie robił spały od południa, bo są wydajniejsze, bardziej nasłonecznione, ale o przyszłym roku nie myślał. Kto inny się będzie o nie martwił. Z beczkami też nie bardzo się orientował, o co chodzi. Dlaczego ktoś ma je Markowi kraść? Wieczorem wujek przydzielił mu spałowisko. Było tego kilka dobrych hektarów pięknego lasu, położonego tuż przy bagnie. Tylko wąska żwirówka oddzielała jego oddział od grzęzawiska. Wujek to nawet nieźle pomyślał. Bo gdy tylko zaczęły się cieplejsze, wiosenne dni, Józek musiał się wziąć do orki i innych prac w polu, odpadł też wraz ze stopnieniem śniegów pretekst, jaki dawało rozwożenie siana do karmników. Marek będzie jeździł tu teraz codziennie, bunkier jest nie dalej niż sześćset, osiemset metrów, więc w umówionym miejscu wsadzi w jałowiec pół bochna chleba i sprawa załatwiona. A Józek najwyżej co dwa - trzy tygodnie podrzuci tu worek kartofli. Marka jednak ten przydział nie ucieszył. Okolica była bagnista, ponura, wilgotna, nikt tam nie chodził. A jeszcze wujek powiedział mu tego dnia: - Jeśli będziesz chciał usiąść, uważaj, bo tam żmijowato. Rzadko czego Marek się tak bał jak żmij. Nie mógł opanować widać grymasu strachu, obrzydzenia na twarzy, bo ojciec powiedział z westchnieniem: - Marku, tu chodzi nie tylko o żywicowanie. To on przecież rozumiał. Ale te żmije... - Weź ze sobą Herę - doradzał wujek. Od dwóch dni, odkąd ciotka wyjechała do Warszawy, wujek był podenerwowany. Nie było ku temu żadnych powodów. Niemcy ani łapacze nie zabierali pań w starszym wieku na roboty, wujek jednak denerwował się nawet wtedy, gdy ciotka jechała na rowerze do Podborza. A tu Warszawa. Ale ciotka zawsze na jesieni i na wiosnę jechała do swego lekarza, który stawiał diagnozę według jakichś tybetańsko- magicznych metod. Ciotce w zasadzie nic nie dolegało, ale takie badanie raz na pół roku polepszało jej samopoczucie. Nazajutrz Marek nie mógł się zdecydować na wcześniejszy wyjazd, poczekał, aż słońce ukazało się nad lasem. I mimo że było już jasno między drzewami, mimo że Hera ganiając od krzaka do krzaka z wywieszonym jęzorem dawała pewną rękojmię bezpieczeństwa, jechał rowerem z duszą na ramieniu. Bo na dobrą sprawę po raz pierwszy w życiu był w tym lesie sam. A jego działka nie należała do najprzyjemniejszych, od bagien ciągnął mleczny opar, rechotały żaby, coś wrzeszczało, trzepotało... 141 Przez cały ranek praca mu nie szła. Ciągle był przekonany, że ktoś go podgląda, czai się, podchodzi. Marek bał się. Stąpał po mokrych liściach ostrożnie, gotów uskoczyć, gdy tylko coś szurnie po ściółce. Ale żmij nie było, a grube wysokie chodaki z cholewkami z twardej skóry i drewnianymi zelówkami, choć na co dzień były przyczyną licznych bąbli i odparzeń, tu uspokajały chłopca - żmija go nie dosięgnie. Ledwo doczekał chwili, gdy słońce zaszło za las. Rozprostował kości, pozbierał rozrzucone narzędzia i rad, że wytrwał do zachodu, że się nie spietrał, że odjeżdża tak, jak sobie postanowił, siadł na rower. Spał obrobił jedenaście, a bochenek chleba wsunął pod jałowiec z ułamanym czubkiem. Głodna Hera popędziła do domu na wyścigi, Marek zaś nie chcąc zostać sam w lesie i tułać się w zmroku, pedałował ile sił, pod swetrem i kurtką czuł wilgoć spoconej koszuli. W domu, przy zapalonej już lampie naftowej, siedziała ciotka otoczona przez wszystkich domowników i Herbsta i coś wzburzona opowiadała. Jeszcze nie bardzo rozpakowana i rozebrana po przyjeździe, mówiła przez ściśnięte gardło. W warszawskim getcie wybuchło powstanie. Zagrożeni ostateczną zagładą Żydzi porwali się do desperackiego czynu. Uzbrojeni w butelki z benzyną i kilkadziesiąt pistoletów wiedli nierówny bój z masą Niemców, Własowców, szaulisów, ukraińskich policjantów i wszelkiej faszystowskiej zbieraniny. Nad miastem wisiała chmura czarnego dymu. Niemcy podpalali dom za domem, a powstańcy wypierani przez ogień na coraz to wyższe piętra wychodzili aż na dach, a potem skakali w płomienie. - Jutro jadę do Katzów - zdecydowała ciotka. - Nie wiadomo, jak się czuje dziewczyna i ten chory na szkorbut. - Nigdzie nie pojedziesz - sprzeciwił się wujek. - Dziewczyna czuje się już dobrze. Demianiuk postawił jej bańki, wypędzlował gardło, a chłopakowi choremu na szkorbut twój widok nie pomoże. Jeśli mu czegoś potrzeba, to witamin. Wynikiem tego sporu była decyzja - jutro Józek pojedzie z Herbstem i Demianiukiem do lasu i zawiozą żywność - worek kartofli, worek kapusty, cebulę, boczek, chleb smalec, naftę, miód i co się tylko da. - Panie leśniczy, nie godzi się, abyście tylko wy dawali - wmieszał się Herbst. - Ja mam jeszcze kawał dzika, to go też dorzucę na wóz. Na drugi dzień Marek jechał na spałowisko w licznym towarzystwie. Na miejscu przez ponad godzinę kołował z Herą, a obaj gajowi i Józek przenosili wory. Tym razem roblili to ostrożniej i nikt się nie skąpał. - Starczy im tego na dwa miesiące - Demianiuk, choć zmęczony, nie mógł ukryć zadowolenia. - Niech się trochę odkarmią, bo po tej zimie to aż przykro na nich patrzeć. W końcu kwietnia szef bialskiego Arbeitsamtu dał obiecaną pieczątkę na zaświadczeniu. Po raz pierwszy Marek pojechał do Białej chyba siódmego maja. Oddał papiery leśnictwa w dyrekcji, a potem poszedł na punkt kontaktowy. Wysoką kobietę, która mu otworzyła, zapytał, czy nie potrzebuje suszonych prawdziwków. 142 - ?????, ale same kapelusze - odparła i wpuściła go do środka. Po kilku minutach wyszedł i pod siodełko roweru wcisnął zwinięte w rulonik gazetki. I to było na razie wszystko. Miał się zjawić w połowie maja. Był wyraźnie zawiedziony - przeszło to jakoś normalnie, bez wrażeń. Przez cały maj Marek przygotowywał spały. Nabrał takiej wprawy, że robił ich już po dwadzieścia pięć dziennie. Druga połowa maja była tak upalna, że Witkowski radził, aby nacinać. Czekano tylko na beczki z nadleśnictwa, które lada dzień miały przyjść. W połowie maja Marek pojechał znów do Białej. Tym razem prócz gazetek były wiadomości - Katzowie mieli się przygotować, w ciągu dwóch tygodni ktoś się po nich zjawi i zabierze do leśnego oddziału. A poza tym Niemcy poddali się w Afryce, ich ćwierćmilionowa armia złożyła broń. Marek wkuwał na pamięć te wiadomości, upychał gazetki pod siodełko i pedałował ile sil do leśniczówki. Tego dnia właśnie w drodze powrotnej zajechała mu drogę ciężarówka z łapaczami. Zeskoczyło ich dwóch, jeden złapał za kierownicę roweru, drugi wrzasnął: - Wsiadaj! - i pokazał stojący samochód. Chłopak z gulą przerażenia w gardle podał jednemu z nich rozwinięty, dygocący wraz z ręką papier. - Co ty mi tu... - zaczął łapacz, gdy zobaczył pieczątkę u dołu dokumentu zaklął: - A niech cię szlag trafi, szczeniaku, zmiataj. • Marek nacisnął pedały tak mocno, że ten, który trzymał za kierownicę, ledwo zdołał uskoczyć. "Nie zajrzeli pod siodełko. Nie zajrzeli" - śpiewało w duszy, choć do głowy mu nie przyszło, że przecież to nie była ich sprawa. Oni polowali nie na tajne gazetki, lecz na ludzi, na siłę roboczą dla III Rzeszy. Zwolnił dopiero wtedy, gdy na polnej drodze prowadzącej do leśniczówki dostrzegł małą sylwetkę matki. Stała tak za każdym razem, gdy syn jechał do Białej. Wiedział, że te kilka godzin jego nieobecności matka opłaca olbrzymią daniną nerwów i strachu. Naturalnie o przygodzie z łapaczami nie powiedział ani jej, ani ojcu. Jedynym, który się o niej dowiedział, był wujek, - Widzisz, jednak łobuz tym razem nie nawalił. Zaświadczenie się sprawdziło. Ale co oni zrobią z Katzami? Gdzie ich zabiorą? Odpowiedź na to pytanie miała przyjść znacznie później. Na razie cieszono się z klęski Niemców w Afryce. W początkach czerwca przywieziono do leśniczówki olbrzymie beki i tego też dnia Herbst wybrał dla Marka trzy sztuki. Pod wieczór z dwoma psami pojechali w las. W czasie gdy gajowy i Józek poszli do bunkra. Marek z Kusym i Herą obiegł całe swoje spałowisko. Tak jak mu kazał Herbst, zaglądał pod każdy krzaczek, obchodził każde drzewo, sprawdzał konary drzew. Nikogo jednak nie było. Herbst po; powrocie od Katzów rozłożył na ściółce dwie płachty i obaj z Józkiem zaczęli kopać głębokie wąskie doły. Wrydobytą ziemię kładli ostrożnie na płachtach, tak aby ani grudka nie spadła na ściółkę. W trzy wykopane doły wpuścili beczki, obsypali ziemią, resztę zaś wrzucili w bagno. Herbst wyjął z 143 wozu kwadratowe skrzynki i posadził w nich wykopane kilka metrów dalej jałowce. Tymi przykryciami zamaskowano beczki. - Uważaj, Marku, przy wlewaniu żywicy. Tą nitką na jałowcu masz zaznaczoną stronę północną. Gdy będziesz przykrywał beczki, te jałowce muszą być zawsze skierowane nitkami na północ. Jeśli obrócisz, jałowiec będzie usychał i zdradzi miejsce ukrycia beczek. Nazajutrz rano Marek po raz pierwszy zaczął nacinać spały. Pierwsze cięcia zajęły mu cały dzień aż do późnego wieczoru. Z zazdrością słuchał, że Witkowski pół tysiąca spał nacina w cztery godziny, od piątej do dziesiątej rano, potem idzie odpocząć, a żywica cieknie, on zaś przyjeżdża przed wieczorem i zgarnia całodzienny naciek. Doświadczył, że jest to metoda najlepsza, ale na razie nie miał wprawy, słońce już chyliło się ku zachodowi, a on miał dopiero połowę spał naciętych. Pracował jak galernik, z rękami w ranach i strupach, z obolałym kręgosłupem. Około dziesiątego czerwca zjawił się późnym wieczorem pan Andrzej ze szczupłym mężczyzną. Ten nowy przybywał z Warszawy i chyba nie należał do szeregowych żołnierzy konspiracji, bo pan Andrzej, zwykłe dość pewny siebie, w rozmowie z nim stawał wyprostowany i zwierał obcasy. Za Bugiem przeszła fala aresztowań. Pozrywano siatki konspiracyjne, ludzie byli rozproszeni, okręg został rozbity. Oficera z Warszawy wysłano, by odbudował oddział dywersyjny. Miał dobre papiery aż do Białej. Tutaj powinien dostać komplet autentycznych legitymacji, przepustek na granicę Bugu. Okazało się jednak, że Niemiec, od którego je kupiono, wpadł i cała sprawa wzięła w łeb. Pan Andrzej więc poprowadzi oficera lasami aż do rzeki, gdzie przyjmie go placówka przemytnicza. Mają trzy automaty. Dziś proszą o przenocowanie w leśnictwie oraz by jutro rano Herbst przeprowadził ich za Małaszewicze, gdzie przejęci zostaną przez łącznika z tamtej placówki i dostarczeni nad Bug. Po drodze zabiorą z sobą Katzów. - Już się dobrze czują - informował wujek. - Witaminy, a szczególnie ceblula, powstrzymały szkorbut. Ale... gdzie oni będą żyli? - Tam za Bugiem w lesie jest oddział - mówił pan Andrzej. - Ma ponad czterdziestu ludzi. A gdzie czterdziestu, to i czterech się utrzyma. Lepiej im będzie w grupie niż samotnym w bunkrze. A jak tutaj? Spokojnie z bandą? Od tamtej radykalnej rozprawy z kuternogą było spokojnie. Członkowie bandy mocno się wysupłując usiłowali wpłacić proboszczowi nałpżoną na nich półmilionową kontrybucję. Udało im się zebrać tylko trzysta tysięcy i teraz żebrali o litość. Nie od razu, aby za lekko im nie przyszło, zgodzono się wreszcie na tę kwotę. Rano Marek jechał duktem na rowerze, Hera buszowała po krzakach. Dokoła była cisza, ptaki świergotały, więc Marek dawał znak ręką, a Herbst z oficerami pomykali po krzakach. Na skraju bagna był chwilowy postój. Przybysz z Warszawy odpoczywał w jałowcach, Marek nacinał spały, a Herbst z panem Andrzejem przedzierali się przez bagno do bunkra. Schronienie to miało w przyszłości służyć ludziom z obwodu, którzy musieliby na jakiś czas usunąć się z Białej. Dlatego pan Andrzej chciał je obejrzeć. 144 Katzowie, uprzedzeni przed kilku dniami, byli już przygotowani do opuszczenia bunkra i po kwadransie zjawili się tylko z małymi plecakami. Dziewczyna miała węzełek z żywnością. Oficer z Warszawy dołączył do nich, Katzowie pokiwali Markowi ręką z daleka i siedem osób zniknęło w lesie. Po chwili jednak wrócił Herbst. Był jakby zafrasowany, jakby się wahał. Tarł wierzchem dłoni krótką szwedzką bródkę, a Marek patrzył, co to takiego dzieje się z gajowym. Wreszcie Herbst przemówił: - Słuchaj, Marku, mówię ci to na wypadek, gdybym nie wrócił. To znaczy, ja wrócę, ale... złe nie śpi. Więc żebyś wiedział, Katzowie nie wzięli tego obrzynka, bo mają teraz automat. A mosin jest ukryty w ścianie bunkra za piecykiem, za deską szalówki. Trzymaj się. Koło południa powinienem być z powrotem. Kiwnął ręką chłopcu i zniknął między krzakami. Marek został sam i teraz dopiero zdał sobie sprawę, że jego dotychczasowa samotność w lesie była nieprawdziwa, wszak dotąd, dzień i noc, o niecały kilometr od niego, żyło czworo ludzi. Zrobiło mu się żal i Katzów, i pana Andrzeja, i siebie. • Koło południa wrócił Herbst. - Czekali na nich? - zypytał Marek. - Czekali. - No to pod wieczór będą nad Bugiem. - Nie będą. Katzowie są bardzo osłabieni, w bunkrze odwykli od chodzenia. Mięśnie mają jak z galarety. Po dwóch godzinach wlekli się, a nie szli. Ale najsmutniejsze jest co innego. Oni w ogóle stracili chęć do życia. Zresztą chyba i mnie, gdybym siedział w takiej dziurze jak oni, też by się wszystkiego odechciało. A o tym obrzynie to zapomnij. Tego wieczora Marka spotkała w domu wielka niespodzianka. Gdy wrócił z lasu, w kręgu naftowej lampy przy stole zastał wujka Cześka. Jakże się zmienił przez te dwa lata, od czasu ucieczki z Grodźca. Marek pamiętał go jako przedenerwowanego, wychudłego mężczyznę, ciągle coś zwijającego i rozwijającego w rozedrganych palcach. Teraz przy stole siedział roześmiany, czerstwy, opalony wujek, taki jak wtedy, gdy przed wojną w czasie studiów przyjeżdżał do babci na wakacje. Otoczony gronem zasłuchanej rodziny opowiadał, a umiał pod powiekami słuchaczy wyczarować swoją sugestywną mową obrazy niezwykłe i barwne. Zaraz po ucieczce z Grodźca tułał się przez jakiś czas po GG, wreszcie osiadł gdzieś za Parczewem. Ale ludność tamtejsza była niejednolita, "poprzerastana" elementem ukraińskim, niemało było sympatyków niemczyzny. Żyło się tam ani miło, ani bezpiecznie. Przed ponad pół rokiem, na miesiąc przed Bożym Narodzeniem, dowiedział się od kolegi ze studiów, również leśnika, że gdzieś w Kieleckim w dużym Liegenschafcie wakuje posada leśnika. Nie namyślając się wiele napisał. Odpowiedź przyszła odwrotnie - wzywano wujka na rozmowę. Nazwisko - Udo von Schweinichen - figurujące na blankiecie nie mówiło wujkowi nic. W nakazanym terminie wysiadł w Jędrzejowie z pospiesznego Warsza- 145 wa-Kraków i po dziewięciogodzinnej jeździe wąskotorówką zjawił się w Rytwianach. W poradziwiłłowskiej rezydencji kazano mu dość długo czekać. Dokoła pałacu, przed bramą, na korytarzach naliczył kilku żandarmów w hełmach i z automatami na pasach. To był pierwszy niemiecki komisarz z tak liczną obstawą, którego wujek widział. Ale najbardziej intrygował go długi, czarny, bogato chromowany mercedes z berlińską rejestracją, tabliczką POL oraz dwoma proporczykami na błotnikach, ze swastyką i z błyskawicami SS - stojący na pałacowym podjeździe. Wreszcie drzwi gabinetu otworzyły się i wyszło dwóch ludzi. Jeden w czarnym mundurze SS Brigadenfuhrera, drugi w myśliwskiej kurtce z zielonego sukna. Podobieństwo było uderzające. Chwilę porozmawiali, potem uściskali się serdecznie, adiutant podał generałowi skórzany płaszcz i siodełkowatą czapkę. Warknął silnik mercedesa, gdzieś zza pałacu wyjechała pancerka i trzy motocykle z erkaemami na przyczepach, generał wsiadł i konwój, okrążywszy przykryty śniegiem gazon odjechał. Wtedy Udo von Schweinichen zaprosił wujka gestem ręki do gabinetu. - Pan wybaczy oczekiwanie - mówił - ale brat z Berlina wpada tak rzadko. Okazało się, że jego brat był szefem gestapo na całą regencję berlińską i stąd zapewne ta troskliwa ochrona niemiecka w siedzibie Landwirtha. - Panie inżynierze, zależy mi na dobrym utrzymaniu lasów. To jest najważniejsze. Poprzednik pana kradł, musiałem go oddać w ręce policji. Jest tu masa zwierzyny, a ja lubię polować. Niestety, polscy nacjonaliści mi to uniemożliwiają. Jak ich nazywają? Jendrusche. Dziwny to był Niemiec. On, brat generała SS, nie mówił "polscy bandyci". Wiedział nawet, że ludność nazywa ich "Jędrusiami". Schweinichen zaproponował wujkowi pracę, natychmiast, już od piętnastego grudnia w Sichowie, jednym z majątków poradziwiłłowskich zajętych również przez Niemców. - Tam jest piękny pałac, ja tam mieszkam, będziemy sąsiadami - zakończył rozmowę. Od połowy grudnia wujek Czesiek przeniósł się do Sichowa. Schweinichen mieszkał z eskortą kilkunastu żandarmów w pięknym pawilonie pałacowym, w starym parku otoczonym wysokim płotem, wujek zaś w budynku administracyjnym pół kilometra dalej, naprzeciw Liegenschaftu. Już pierwszej nocy po przyjeździe wujek Czesiek miał się przekonać, że bliskie sąsiedztwo z wysoko spowinowaconym niemieckim bonzą może być tyle korzystne, co niebezpieczne. Zmęczony podróżą usnął mocno w swoim nowym pustym i bardzo nieprzy-tulnym mieszkaniu. Nie słyszał turkotu wozów, krzyków ludzi, rozstawiania wart, zerwał się dopiero wtedy, gdy niedaleko, o kilkadziesiąt dosłownie kroków, rozszczekał się długą serią cekaem. Wpółprzytomny dopadł do okna i zdębiał. Zaciemniona zwykle uliczka przed Liegenschaftem zalana była światłem latarni. W jej kręgu uwijali się jacyś 146 młodzi, dziwnie ubrani, ale dobrze uzbrojeni ludzie, pędziły gdzieś wyładowane workami wozy, a cekaem regularnie, co kilka minut, walił kolejną serię. Ubrał się więc szybko i wybiegł przed dom. Takich ciekawych było tu już kilku. - Jędrusie! Jędrusie! - szeptano dokoła. - Zabrali żandarmskie konie. - I samochód Schweinichena. Cekaem walił dalej, a od pałacu dochodził dźwięk tłuczonych szyb. - Tyle szkopów tam siedzi i boją się wyjść. Jędrusie buszowali w Sichowie jeszcze z godzinę. A potem, na umowny gwizdek, zwinięto patrole i wszystko ucichło. Niemcy wyszli z pałacu dopiero rano. Próbowali zaalarmować telefonicznie Rytwiany i Staszów, ale linia była przerwana, a Jędrusie pozostałe samochody uszkodzili. Wozów konnych wyładowanych zbożem, s'winiami i innym dobrem przeznaczonym na kontyngent wywieziono ze trzydzieści. Koło południa z wyciem silników nadjechała wreszcie niemiecka odsiecz. Kilka ciężarówek z karabinami maszynowymi na szoferkach wtłoczyło się do Sichowa, wysypali się z nich liczni żandarmii i wehrmachtowcy, otoczyli wieś i pałac, natychmiast wypędzili wszystkich Polaków-cywilów, ustawili pod murem, kazali stać z rękami do góry, a naprzeciwko umieścili trzy cekaemy. Widać było, że szef ekspedycji gorliwie nadrabia opieszałość swoją i swoich podkomendnych strzegących wysoko spowinowaconego dostojnika. - Za sprzyjanie bandytom, za to, że nie powiadomiliście władz o napadzie na majątek - grzmiał oficer żandarmerii, a tłumacz szybko przekładał - co dziesiąty z was zostanie rozstrzelany. Wybuchł płacz i krzyk. Ludzie zaczęli się mieszać, a Niemcy stali i uśmiechali się. Nikt nie wiedział, od kogo zaczną odliczanie. Nagle z bramy wyszedł Schweinichen. - Zwinąć te karabiny i odjeżdżać - polecił dowódcy żandarmów. - Ależ, Herr Komissar - próbował sprzeciwić się żandarm, ale Scheweini-chen przerwał mu gniewnie: - Niech pan nie robi więcej głupstw, bo i tak było ich dużo. Jeżeli chce pan rozstrzelać ludzi za niepowiadomienie o napadzie, niech pan zacznie od swoich żandarmów. To przede wszystkim ich obowiązkiem było zawiadomić pana. Niemcy zabrali karabiny, załadowali się na ciężarówki i odjechali. W trzy tygodnie później Jędruś, dowódca oddziału, został zaskoczony przez gestapo i zastrzelony. Sprawcą jego śmierci -jak później ustalono - był agent Resler. Zrozpaczeni podkomendni wieźli na wozie ciało dowódcy w biały dzień przez pół powiatu, a Niemcy i granatowi policjanci bojąc się zdesperowanych partyzantów schodzili im z drogi. Tak siedzieli przy lampie naftowej wpatrzeni w wujka Cześka, a on opowiadał o Sandomierszczyźnie, ziemi dziwnej, na której już w końcu 1942 roku gospodarzami regionu byli Jędrusie, działający nieraz w biały dzień, którym Niemcy już wtedy woleli nie wchodzić w paradę. 147 - A ile tara macie do najbliższego toru kolejowego? - dopytywał się wujek Janek. - Ze sześćdziesiąt kilometrów. - A do szosy? Takiej ważniejszej. - Ze czterdzieści. - To nic dziwnego, że wam dają spokój. Siedzicie sobie jak u Boga za piecem. A tu tor, i to jaki ważny dla frontu, o dwa kilometry, szosa, już przed wojną międzynarodowa, trzysta metrów. Tu mają czego pilnować. A tam? Ważne, żeby kontyngent ściągnąć, a jak wasi Jędrusie się za bardzo rozpanoszą, to Niemcy wpadną, zrobią pacyfikację, spalą kilka wsi, rozstrzelają ludzi, wywiozą do obozu, na jakiś czas uspokoją okolicę. - To fakt, ale na razie jest spokój. Niech tylko trochę urządzę mieszkanie, to was odciążę. I tak moją siostrę gościcie prawie rok - wujek Czesiek dziękował wujkowi Jankowi, a ten skromnie spuszczał oczy. - Może na jesieni ściągnę was do siebie. Tego wieczoru Marek długo nie mógł usnąć. Gdyby dużo od niego zależało, pojechałby już dzisiaj. Tam się dużo działo. Partyzanci buszują w biały dzień, a tu żywicowanie od rana do wieczora, rąbanie drzewa do pieców, a jako wielkie wyróżnienie - może gazetkę przywieźć dwa razy na miesiąc. Jędrusie. To określenie słyszał po raz pierwszy. Bo na Podlasiu, gdy chodziło o jakąś dywersję, to się mówiło "chłopcy z lasu" albo "leśni". Określenia "partyzanci" nie słyszało się prawie wcale, chyba że chodziło o Rosjan, którzy coraz częściej przeciągali rajdowymi oddziałami po sąsiednich lasach. Wujek Czesiek wyjechał po trzech dniach, ale i w matce, i w Marku rozniecił tęsknotę za Kielecczyzną. Ojciec był mniej entuzjastycznie nastawiony do wyjazdu: tu on był u rodzonej siostry, tam będzie u szwagra. Wyraźnie niespiesz-no mu było do zmian układów rodzinnych. Zresztą sprawa na razie i tak była nieaktualna - wujek zaprasza najwcześniej na jesieni. A teraz czerwiec. Czerwiec był upalny, żywica ciekła obficie i trzeba było przyspieszyć tempo pracy. Marek całymi dniami był w lesie. Raz tylko, po dwudziestym, wyrwał się na jedno przedpołudnie, aby wyjechać do Białej. Małomówna niewiasta poza "Biuletynami" nie miała do przekazania żadnych wiadomości, ale w pewnej chwili, gdy chłopak był już w drzwiach, zapytała: - Czy pana Andrzeja u was nie ma? - Nie. A nie wrócił? - Od dwóch tygodni go nie ma. Gdyby się u was zjawił, powiedz aby ominął swój punkt kontaktowy, bo zagrożony, niech się zgłosi prosto do mnie. Wracając Marek zastanawiał się, co się mogło przydarzyć panu Andrzejowi. Dwa tygodnie temu z przybyszem z Warszawy poszedł za Bug. Miał od razu wrócić. W lesie już nie było tak cicho jak dotąd. Od świtu do nocy od Małaszewicz dochodził głuchy łoskot silników próbowanych przez Niemców na hamow-niach. Herbst, który pewnego dnia obchodząc swój rewir odwiedził Marka, 148 mówił, że Niemcy próbują w Małaszewiczach nowy typ najcięższego samolotu transportowego na świecie, zabierającego na pokład czołg i żołnierzy. Czołg w powietrzu? Tego Marek pojąć nie mógł. Ale pewnego dnia go zobaczył. Stał akurat nad odkrytym wlewem do beczki na środku obszernej polany, gdy las zaczął dygotać. Wibrujący łoskot był tak silny, że Hera przypadła do nóg Marka z podkurczonym ogonem i drżąc tuliła się do niego. I naraz zza koron drzew otaczających polankę wytoczył się na niebo olbrzym. Samolot szedł tak nisko, że widać było równy ścieg nitów na blachach kadłuba. Kadłuba-monstrum, ogromnej kanciastej skrzyni zwężającej się ku ogonowi, w której - w to już teraz wierzył - mógł się zmieścić czołg. Sześć silników podwieszonych pod skrzydłami - po trzy z każdej strony, pracowało ciężko. Przelot takiego olbrzyma tuż nad głową robił wrażenie. Był to dzień pełen wrażeń. Gdy łomot silnika ścichł, Marek zakrył beczkę, zatarł ślady i poszedł do oczekujących na dalszą obróbkę spał. Naraz zmartwiał. Stał jak wrośnięty w ziemię, bojąc się spojrzeć w dół. Czuł pod drewnianą podeszwą chodaka nerwowe, sprężyste ruchy i wściekłe bicie czegoś po wysokiej, twardej cholewce. I ten syk. Wcisnął but jeszcze mocniej w ziemię, bo czuł, że gdy tylko zwolni, rozwścieczona żmija na pewno skoczy. Spojrzał. Spod ciężkiego drewniaka wystawało nie więcej niż dziesięć centymetrów wijącego się ciała. Trójkątny rozwarty łeb fascynował, oczy okrągłe, wściekłe przerażały, a gad ciągle próbował wbić w but dwa jadowite kły. Na szczęście solidna cholewka była za gruba. Nieco wyżej, o dłoń od ruchliwego łba żmii, zaczynała się goła, niczym nie osłonięta noga. - Hera! Nie podchodź! - wrzasnął Marek do nadbiegającego psa. Hera stanęła i wtedy dopiero dostrzegła żmiję. Zjeżyła się i warknęła. Ale nie podeszła. Marek pojął w sekundę, że tylko nóż do nacinania spał może go uratować. Uniósł ciężkie stylisko i rąbnął zagiętym, ostrym jak brzytwa brzeszczotem po miedzianym, pulsującym łbie. Żmija szarpnęła się pod butem, odcięty łeb prysnął na bok, ale idący z dużą siłą nóż wszedł w cholewkę, rozpłatał ją szeroko i noga najpierw zapiekła, a potem but zaczął się wypełniać czymś dziwnie ciepłym. Zawirowało chłopcu w głowie i byłby może zemdlał, ale świadomość, że skrócona o łeb żmija nadal zwija się i spręża, uzmysłowiła mu, że na taki luksus na razie jeszcze pozwolić sobie nie może. Odskoczył, na ile siły pozwoliły. Prawie metrowy gad, uwolniony z uwięzi, wykonywał teraz szaleńczy, nie kontrolowany taniec śmierci. Na ściółce, ze trzy metry dalej, leżał odcięty łeb. To nie do wiary, ale ten łeb żył jeszcze, paszcza się otwierała i zamykała, cieniutki, rozwidlony język wysuwał się i drgał w powietrzu, a oczy patrzyły, jakby chciały zahipnotyzować chłopca. Marek czuł, że słabnie. Wokół nogi zrobiło się czerwono. Przysiąść. Tu? Za nic w świecie. Wszędzie widział żmije. Tak mu się przynajmniej wydawało. Odwrócił więc drewniane wiadro i usiadł na denku. Gdy ściągnął but, wyciekła ze środka czerwona struga. Z rozoranej nad kostką nogi krew płynęła bardzo szeroko. Zerwał koszulę, mocno owinął krwawiącą nogę i tak opatuloną wcisnął w but. 149 Żmija jeszcze się zwija. Ale już wolniej, mniej sprężyście. Chciał odejść, ale... Nie, weźmie, bo mu nikt nie uwierzy. Będzie dla Herbsta na nalewkę. Bo gajowy naprawdę robił spirytusową nalewkę na żmijach. Podobno to było świetne lekarstwo na reumatyzm, ale wujek Janek twierdził, że Herbst częściej smaruje się od wewnątrz. Podsadził patyk pod drgającego gada i wsunął do wiadra. Potem ten sam patyk wsadził w rozdziawiony pysk. Oba kły wbiły się natychmiast w korę i zaraz ukazały się dwie małe kropelki mętnego jadu. Patyk z łbem też wrzucił do wiadra. Na dziś już koniec z pracą - postanowił. Szedł do roweru stąpając ostrożnie, powoli, bacznie kontrolując wzrokiem miejsca, gdzie miał postawić nogę. Ale więcej żmij nie zobaczył. Jazda rowerem była uciążliwa. Czy to odprężenie nerwowe, strach, czy upływ krwi spowodowały, że co chwila Markowi robiło się słabo. Ruch w drewnianym kuble wiszącym u kierownicy świadczył, że żmija jeszcze żyje. W leśniczówce matka natychmiast zrobiła mu opatrunek. Domownicy byli wyraźnie zdenerwowani. Ale poruszenie wywołane zostało nie tylko jego przygodą. Dziesiejszej nocy w sąsiedniej wsi napadnięto na bogatego gospodarza. - Trzy miesiące był spokój. Tylko trzy miesiące - martwił się Herbst i nawet żmija podarowana przez Marka nie rozchmurzyła jego czoła. - Myślę, że to nie ci z Wólki. - Marek za cztery dni powinien pojechać do Białej o ile mu się noga zagoi. Powiadomi, kogo trzeba - pocieszał wujek. Marek jednak pojechał do miasta dopiero za tydzień. Rozcięcie było dość głębokie i trochę się ślimaczyło. Jednak drugi napad bandytów na plebanię za Małaszewiczami przyspieszył wyjazd. Pedałował w skwar jeszcze nie całkiem odzyskawszy siły. Na punkcie przyjął go łaskawy pan w średnim wieku. Po wręczeniu gazetek powiedział: - Przejmuję cię do mojej siatki. - A pan Andrzej? - wyrwało się Markowi bardzo naiwnie. Łysawy spojrzał na niego najpierw dość ostro, karcąco, ale gdy zobaczył całą szczerość spojrzenia, zmiękł: - Pan Andrzej dotąd nie wrócił. Albo tam został, albo... Zresztą mniejsza z tym. Powiedz wujkowi, że w ostatni wtorek lipca ktoś do niego przyjedzie i okaże mu drugą połowę tego banknotu - podał Markowi połówkę pięćdziesięciozłotówki. - Obejrzy bunkry, bo chyba je zaludnimy na zimę. I powiedz wujkowi, że jest źle. W Warszawie generał "Grot" został aresztowany, a wczoraj w katastrofie lotniczej zginął generał Sikorski. "Im słonko wyżej, tym Sikorski bliżej." Tak się mówiło w Zagłębiu w pierwszą wojenną zimę, gdy było bardzo źle. Z tym nazwiskiem łączono takie nadzieje... A teraz słońce stoi bardzo wysoko, a Sikorskiego nie ma. - Co się tak zamyśliłeś? - zapytał łysawy. - Nie... nic - wyjąkał Marek. - Czy masz coś dla nas? 150 - Tak... Podobno Niemcy próbują nowy samolot transportowy w Małaszewiczach... - Wiemy. Sześciosilnikowy. Gigant. Jeszcze coś? - Tak. Zaczęły się znów napady rabunkowe. Trzy miesiące był spokój po zastrzeleniu tamtego. - Czy to ci sami? - Nie wiadomo. Wujek prosił... - Powiedz wujkowi, że postaramy się pomóc. Ale byłoby dobrze, gdyby udało się ustalić czy to ci sami. - Powiem. W porządku. Oczekuję cię teraz nie za dwa tygodnie, ale za miesiąc. W początku sierpnia. Wracał Marek do leśniczówki z chaosem w głowie. Pana Andrzeja nie ma, nie wiadomo, co się stało. Generał Sikorski nie żyje. W jakiej katastrofie zginął? Aha, łysawy mówił, że lotniczej. I co teraz będzie dalej? I jeszcze ten generał Grot. Kto to jest? Wujek chyba będzie wiedział. Dla kogo im te bunkry będą potrzebne? Po południu siedział z wujkiem i ojcem w saloniku i składał sprawozdanie z wyjazdu. - W jednym tygodniu tyle nieszczęść - wujek trzymając się za głowę chodził tam i z powrotem. - Premier i naczelny wódz nie żyje, Komendant Główny aresztowany. Co mówił o tej katastrofie? Gdzie to było? - Nic nie mówił więcej. Tylko że w katastrofie lotniczej. - Jak myślisz, Zygmunt? Czy to na prawdę wypadek? A może wywiad niemiecki to zrobił? - Trudno o wnioski, kiedy nawet nie wiemy, gdzie to było. Albo wypadek, albo Niemcy, albo... komuś był niewygodny. - Ale komu? - Tego się chyba nigdy nie dowiemy. Wiadomość, że pan Andrzej nie wrócił zza Buga, przygnębiła wujka jeszcze bardziej. Jedyne pocieszenie znalazł w tym, że kogoś tu przerzucą, bo jeśli mają zamiar zająć bunkry w lesie, to znaczy, że będzie kwaterował jakiś oddział. Połówkę pięćdziesięciozłotowego banknotu wsunął starannie między kancelaryjne segregatory. Marek tymczasem musiał nadrabiać zaległości na spałowisku. Inni żywicza-rze wyraźnie go prześcignęli, ale teraz miał okazję to nadrobić. Lekka gleba i upalna pogoda przyspieszyły żniwa na podlaskich piaskach. Zarzucono więc robotę w lesie i wszyscy zajęci byli pracą w polu, a on tymczasem żywicował. Las opustoszał. Marek był naraz jedynym człowiekiem w promieniu kilku kilometrów. Przez pierwsze dni musiał się znów przyzwyczajać do lasu, drgał, gdy cokolwiek zaszemrało w igliwiu. Bał się chodzić do pracy bez psa, a będąc z Herą ciągle ruchliwą i biegającą, niepokoił się czy suka nie wdepnie na jakiegoś gada. Ale żmij nie było widać - raz tylko Hera obszczekała coś pełzającego, gdy Marek dobiegł z tęgim kijem, rozpoznał z ulgą zaskrońca. Tego dnia już dobrze po południu wpadł na spałowisko na spienionym koniu Józek. 151 - Zbieraj narzędzia, zaraz wracaj do domu - rzucił z siodła zaskoczonemu Markowi. - Co się stało? - Dowiesz się miejscu. Ja pędzę po Demianiuka. Zdzielił konia lejcami i pognał w las. Naprawdę musiało się stać coś bardzo ważnego, jeżeli teraz, w czasie żniw, oderwano Józka od roboty i na koniu posłano do Demianiuka, który przecież też zbiera zboże. Zgarnął więc Marek narzędzia w plecak i nie kończąc zbierania żywicy popedałował do donu. Pędził tak, że Hera z ledwością dotrzymywała mu kroku. Już dojeżdżając do leśniczówki zauważył jakąś zmianę. Początkowo nie wiedział, co to jest. Wreszcie pojął. Młockarnia, która od trzech dni klekotała od rana do wieczora w stodole, milczała. Pod płotem stali zbici w gromadkę rozmawiający, podnieceni ludzie. Obok stodoły leżał wywrócony wóz drabiniasty. Przy studni stał blady wujek Janek z dubeltówką w dłoni. - Dobrze, że jesteś - powitał z ulgą Marka. W domu wpadł prosto w ramiona zapłakanej matki. - Jesteś! O Boże, jak ja się martwiłam - wykrzyknęła. Nad ciężko dyszącym, bladym, ułożonym na kanapie Witkowskim, pochylała się zapłakana ciotka. Podtykała chłopcu pod nos małą flaszeczkę, a w pokoju unosił się ostry zapach amoniaku. W okresie żniw Józek z końmi z leśniczówki pomagał Herbstowi. Od dwóch już lat najmowali Witkowskiego, który na ten czas przerywał żywicowanie i przez trzy dni u gajowego, potem przez następne trzy dni u leśniczego zarabiał dwa worki pszenicy, co mu starczało na całą zimę dla matki i młodszego brata. Właśnie wczoraj skończono żniwa u Herbsta, nocą przetoczono młockarnię do stodoły wujka i od świtu zczęła się zwózka zboża z wujkowego pola. Pracowali na dwa wozy. Józek z pomocnikiem, a Herbst z Witkowskim. Pole było blisko, zaraz za płotem, więc co pół godziny pod stodołę zajeżdżał wyładowany drabiniasty wóz, z którego zrzucano dojrzałe snopy prosto do młockarni. , Wreszcie Witkowski odzyskał przytomność i zaczął opowiadać. Było dobrze po południu, gdy podjechał na pole z pustym wozem i złapawszy widły podawał Herbstowi snopy. Gajowy układał je na wozie delikatnie, by nie wytrząść za dużo ziarna. Zajęci pracą nie zauważyli, że z lasu, z którym graniczyło pole, wyszło dwóch mężczyzn, Herbst dostrzegł ich w chwili, gdy podchodzili już do wozu. Obaj mieli prawe ręce dziwnie przyciśnięte do boku. - Zejdź z wozu - polecił wyższy. Witkowski odwrócił się nagle, raczej przestraszony niż agresywny, z widłami podanymi do przodu, i to wywołało raptowne ożywienie obu przybyszów Wysunęli do przodu karabiny. Herbst obejrzał się dokoła, a ratunku znikąd spodziewać się nie mogli. Co prawda szosą, p dwieście metrów, jechały niemieckie samochody, ale mężczyźni stali za kopką zboża, tak że nie tylko karabinów, ale nawet ich samych widać nie 152 było. Leśniczówka odległa o trzysta metrów była jak wymarła. Zszedł więc powoli z wozu, tak jak kazali. - Idź przodem. Do lasu - dyktował Herbstowi wyższy. - I ty też. Odłóż widły - rozkazał Witkowskiemu. Ruszyli, za nimi szli tamci, znów karabiny mieli przyciśnięte do boków. Tak dotarli do lasu. Z brzegu rosło kilka wysokich drzew poprzetykanych kępami krzaków, dalej zaczynał się młodniak. - Tu siadajcie - wyższy wskazał ręką pień drzewa. Przysiedli, tak jak im kazano, twarzami do pola. Tamci odeszli. Za plecami szczękały zamki. Rany boskie! Co to? Czyżby?... Herbst siedział bez ruchu, tylko twarz miał ziemistą. Witkowski widział to kątem oka. Obejrzał się. Z odległości trzech metrów obaj mężczyźni mierzyli do nich. W plecy. Huknęły strzały i Herbst stęknąwszy dziwnie zwalił się na twarz. - Niewypał - krzyknął zdenerwowany niższy i szarpał się z zamkiem broni. - To popraw - poradził mu ten drugi. I wtedy Witkowski zerwał się jak oszalały. Nie wierzył, że żyje, a jednak biegł, widział, słyszał. Wpadł między kopki zboża, gdy za nim huknęło, a nad głową, nieprzyjemnie blisko, świsnęła kula. Jednym skokiem był między drabinami wozu. Zdzielił lejcami konie po zadach, potężnie, z całych sił. Zarżały boleśnie i skoczyły w przód tak raptownie, że wóz trzasnął, jakby się rozpadał na pół. A Witkowski z zaciśniętymi zębami, z oczyma zalanymi łzami bił, bił, bił konie, aż w cwale wpadły na podwórze leśniczówki. Resztę dopowiedział wujek, przerywając pobladłemu znów chłopakowi. Usłyszeli cwał mimo łomotu młockarni i wyłączyli silnik. - Ludzieee! - krzyczał Witkowski rozpaczliwie. - Uciekajcie! Herbsta zastrzelili! - A rozpędzony wóz toczył się dalej, przemknął koło stodoły, konie za ostro skręciły, betonowa podmurówka złapała piastę koła, trzasnęło i wóz zwalił się na bok. Witkowski jak z katapulty wyrzucony przeleciał nad niskim płotkiem oddzielającym warzywniak i padł w zagon kapusty. Przerażone konie ciągnęły jeszcze chwilę przewrócony i rozpadający się wóz, ale wysoki płot zatrzymał je. Zewsząd biegli ludzie. Złapano przerażone, wierzgające zwierzęta, wyciągnięto z zagonu Witkowskiego. Nie reagował na żadne pytania, łkał tylko i zęby dygotały mu w febrze. Wujek wypadł z leśniczówki. Był blady, ale spokojny. W biegu ładował dubeltówkę. - Józek, siadaj na konia i galopem do Demianiuka. Niech przyjeżdża z bronią... - krzyknął. - Po drodze powiedz Markowi, żeby wracał - wtrąciła się nadbiegająca mama. - ... Ty, Semen, na drugiego konia i do Karpiuka. Wasiek na trzeciego konia i do Karwickiego. Zaraz niech przyjeżdżają z bronią - wydawał polecenia wujek Janek, Wskoczyli na oklep i smagnęli lejcami po końskich zadach. 153 - A gdzie ojciec? - zapytał Marek. - W pokoiku na górce. Obserwuje las - uspokoiła go mama. Na podwórko wpadły spienione konie. Demianiuk, Wasiek i Karwicki przybywali w odstępach kilkuminutowych, przeważnie tak jak ich zastała wiadomość, prosto z pola. Tylko do gajówek wpadali, aby złapać broń i naboje. Byli bardzo bladzi. - Za co? Panie leśniczy? - dyszał Demianiuk najbardziej z Herbstem zżyty. - Takiego człowieka jak Herbst. No, niech, ja ich... Spuczczone z łańcucha psy pognały prosto w las. Mężczyźni rozrzuceni w tyralierę szli młodnikiem powoli, by psom dać czas na sprawdzenie. Bo może tamci jeszcze czekają? Może stoją zaczajeni za drzewem? Józek podprowadzał konie z wozem wymoszczonym słomą. I naraz tam, gdzie z okna leśniczówki widać było żółty pień drzewa leżącego na skraju lasu, rozległo się żałosne wycie Kusego. Herbst leżał twarzą do ściółki. Złożono go ostrożnie na wymoszczonym słomą wozie. Przeszukano miejsce przy miejscu teren tragicznego wydarzenia. Na ściółce leżały dwie wystrzelone łuski i jeden pełny nabój ze zbitą spłonką. - Witkowski nie kłamał - mówił Demianiuk oglądając niewypał. - Gdyby to odpaliło, i on by nie żył. - Na Herbsta to jakiś bandzior mógł mieć złość - zastanawiał się Wasiek. - Ale Witkowskiego? Za co? - Panie leśniczy, poszukajmy - namawiał Demianiuk. - Jeśli nie przeskoczyli szosy, to będą nasi. Wujek chwilę się zastanawiał. - A jak złapiemy ich, to co zrobić? Przecież Niemcom nie oddamy. - Oni mają broń, panie leśniczy - mówił z ogniem w oczach Demianiuk. - Będą się bronić, wtedy w obronie własnej... Bo tego nie można tak zostawić. Demianiuka poparli obaj gajowi. Dobrze, pójdziemy - zdecydował leśniczy. - Ty, Józek, zostań, a my przepatrzymy las. Szukaj, Hera, tu, szukaj. Wyżlica wraziła nos w igliwie i chwilę wietrzyła tam, gdzie jej wskazano. Naraz szczeknęła i pognała prościutko między krzakami w las. Za nią sadził Kusy, na sztywnych łapach, zjeżony, widać smród spalonego prochu przypomniał mu niedawną ranę. Czterech ludzi z bronią pomykało za psami ostrożnie, skokami, od drzewa do drzewa, zerkając często ku niedalekiej szosie. Tam bowiem co chwilę przelatywał z hukiem silnika niemiecki samochód, często z wojskiem. Wystarczyło, by Niemcy dostrzegli ludzi biegnących skrajem lasu z bronią i już nieszczęście gotowe. Naraz Hera poprowadziła w kierunku szosy, przeskoczyła ją i już po drugiej stronie nie złapała śladu. - Na rowerach byli - domyślał się Demianiuk. - Tu gdzieś w krzakach musieli mieć ukryte rowery. Wrócili więc i poszli za wozem do gajówki. 154 - To było straszne - opowiadał wieczorem wujek. - Ten okropny krzyk Herbstowej będę pamiętał do końca życia. - Czy kiedyś się wyjaśni, dlaczego on zginął, kto jego śmierć weźmie na swoje sumienie? - zastanawiał się ojciec. Pogrzeb Herbsta odbył się po dwóch dniach, skromny, przyspieszony upałem. Na wiejskim cmentarzu przybył świeży kopczyk podlaskiego piasku. Zycie niby wracało do normy, ale to już nie było to życie. Teraz dopiero w leśniczówce zdano sobie sprawę, co znaczyła świadomość, że o pół kilometra zawsze był Herbst, oddany całą duszą człowiek, którego w słotę czy mróz każdy niepokój wokół Herbowa stawiał na nogi. Choć przecież wiedzieli, że Herbst nie żyje, ale łapali się na tym, że do świadomości ten tragiczny fakt jeszcze nie doszedł. Gajowi węszyli. Żniwa się przedłużały, zboże sypało się z kłos.ów, Niemcy naciskali, aby oddawać kontyngent, a ci, zmówieni sekretnie, przerywali młockę w pół obrotu maszyny i złapawszy dubeltówki, znikali. Ludzie dokoła szumieli. Wersje były najprzeróżniejsze: organizacja za zdradę desantu wykonała na nirn wyrok. Inni twierdzili, że to zemsta kłusowników, jeszcze inni, że to niedobitki bandy odegrały się na Herbście. Wszystko to potęgowało panikę, której zaczęto ulegać w leśniczówce. Tak bardzo bezbronni nie czuli się nigdy. Bez Kumcia, pana Andrzeja, a teraz Herbsta - wydawało się, że świat o nich zapomniał. W nastrojach krańcowego przygnębienia dokończono żniw, a Marek wrócił między swe spały. Mimo że lipcowe słońce stało teraz bardzo wysoko, gęste sosny w przybagiennym lesie nie przepuszczały za wiele jego promieni. Moczary znów bulgotały, pełne były dźwięków, przerażających nieraz ptasich krzyków i szamotań. Po kilku dniach zmagań z samotnością i strachem Marek załamał się i poprosił wujka o Herę. Z suką było raźniej na spałowisku, choć i wyżlica, ile razy coś głośniej szarpnęło się w bagnie, przypadała do nóg Marka drżąca i pełna niepokoju. I na nią bagno działało deprymująco. Tego dnia Hera, od samego rana nerwowa i powarkująca, w pewnej chwili przypadła do Marka z bulgotem w gardle. Chłopak, który akurat zbierał żywicę do drewnianego wiadra, odwrócił się błyskawicznie. Pod wysoką sosną, nie dalej niż dwadzieścia metrów, stał człowiek. Człowiek? To był szkielet. Przerażającą chudość widać było nawet przez strzępy podniszczonego munduru koloru siana. Był bosy, a w ręku trzymał kawał brzozowego kija. Kruczoczarna broda okalała wychudzoną twarz. Tylko oczy, czarne, przenikliwe błyszczały gorączkowo.* - Ty kto? - zapytał gardłowo, nie z polska. Marek przełknął ślinę. Strach jednak trzymał dalej za gardło. Byle nie pokazać, że się boi. Co tu odpowiedzieć? Że jest chłopcem? Przecież tamten widzi. Ale dlaczego on ma odpowiadać? Przecież Marek jest u siebie. - A pan kto? - zapytał i sam zląkł się swej bezczelności. - Otwieczaj - powiedział tamten groźnie i postąpił dwa kroki do przodu. Kij też podniósł nieco. 155 Hera warknęła groźnie, a Marek odruchowo cofnął się wylewając prawie pełne wiadro żywicy. A niech to, taka strata. - Zdzies ruskije partizany? - zapytał znów tamten. Prowokator? Ani chybi prowokator. Już kiedyś Herbst ostrzegał, że Niemcy głodem i mordęgą obozową zmuszają co słabszych duchem jeńców do współpracy. Część wcielali do policyjnych formacji, część puszczali na wsie, do lasu - jako prowokatorów. - Nie widziałem tu ruskich partyzantów - odpowiedział powoli Marek. I wtedy zobaczył, że w błyszczących oczach tamtego coś przygasło. - Malczyk - powiedział tamten po chwili, ale już mniej groźnie, jakby prosząco. - Jest' u tiebia czto nibud' kuszat'? Marek popatrzył na chudzielca, a raczej na jego brzozową pałkę, i tamten jakby zrozumiał, odłożył ją pod drzewo. Marek podniósł wiadro i poszedł w kierunku roweru. Wyjął z plecaka dwie przygotowane przez Wiktę kanapki i jedną wsunął do kieszeni dla siebie na potem. Już bez obaw podszedł do człowieka w porwanym radzieckim mundurze. Podał mu pajdę chleba, patrzył, jak rozdygotanymi, czarnymi od brudu i jagód rękami rwał nerwowo papier. Pierwszy kęs łyknął prawie nie gryząc. Wbił zęby powtórnie w kanapkę i naraz znieruchomiał. Udławił się czy co? Mężczyzna wyjął chleb z ust i gwizdnął. Za Markiem zaszeleściły krzaki, Hera z warczeniem uskoczyła w bok i z gęstej olszyny wyszło jeszcze dwóch. Tak samo oberwani, wychudzeni, zarośnięci, robili przygnębiające wrażenie. Jeden wyraźnie utykał i wspierał się o ramię przyjaciela. Ten, który wyszedł pierwszy, powiedział coś w gardłowym języku i podał im nadgryziony chleb. Połknęli go błyskawicznie. "To chyba nie prowokatorzy" - pomyślał Marek i zrobiło mu się ich żal. Bez słowa dał drugą porcję. Po kilku sekundach i jej nie było. - Spasibo, malczyk. Oczeń wkusne było, no mało - rzekł, jakby usprawiedliwiając się, ten pierwszy. - Wy paraszutisty? - zapytał Marek. Jego czarnowłosi goście przysiedli na mchu, jakby ich naraz opuściły siły. Nie, nie byli spadochroniarzami. Są Gruzinami. Od dwóch lat dzielą z milionami innych jeniecki los. Najpierw przeszli przez obóz pod Białą, a potem nielicznych, którzy jeszcze żyli, Niemcy wzięli do różnyclf robót. Ich przydzielono do Małaszewicz. Prawie dwa lata w zimnych barakach, odżywiani półli-trem gorącej wody z jednym liściem kapusty dziennie, a warunki pracy zabójcze. Tydzień temu Niemcy znaleźli piach w silniku dopiero co wyremontowanego messerschmitta. Podejrzenie padło na jeńców, co dziesiąty poszedł do ziemi, a reszcie obcięto głodowe racje, za to zdwojono wymagania w pracy. Wtedy postanowili uciec. Było ich czterech, od początku trzymali się razem. W nocy poszli na druty. Jeden tam został, oni trzej przeszli. Pościg tropił ich dwie doby. Już ich mieli, pies niemiecki rozorał nogę przyjaciela do kości, ale nim dobiegli strażnicy, oni zdążyli drągami ubić wredną sobakę i unieść pogryzionego. Teraz od tygodnia się tułają. Grzyby, jagody, oto, co ich trzyma przy 156 życiu. Widzieli już w lesie kilku ludzi, ale się bali podejść. Dziś głód był silniejszy niż strach. Zresztą chłopiec, którego obserwowali, był taki mały. Bali się psa, ale ten chyba przyjazny, nie niemiecki. Marek słucha i choć rosyjski zna bardzo słabo, rozumie prawie wszystko, co mówią Gruzini. Nie, to na pewno nie prowokatorzy. Zresztą za dużo się zgadzało w ich opowiadaniu. W Małaszewiczach są jeńcy, nieraz mówili gajowi, że w nocy słychać strzały, że to tamci próbują uciekać. A może tylko tak dobrze udają? Utykający tymczasem odrzucił brudną szmatę z nogi. Marek rzucił okiem i coś targnęło jego żołądkiem. Noga, spuchnięta i pąsowa, była cała zaropiała. Nie, to nie prowokatorzy. Bunkier. Tam posiedzą. Ale czy mu wolno? Przecież bunkier to własność organizacji. Lada chwila ma się tu zjawić człowiek, który go przejmie. Tu mają przezimować spaleni chłopcy z Białej. Nie. Nie może zdradzić tego schronienia. Zresztą Gruzinom trzeba czegoś innego - odżywienia i kontaktu na swoich. No i broni. - Czy wy mnie rozumiecie? - zypytał. - Da, gowori, no nie bystro. Więc tak. Mają się ukryć gdzieś tu blisko i przeczekać do zmierzchu. On im przyniesie żywność, coś do opatrzenia rany i wiadomości, gdzie najbliżej są ruscy partyzanci. - A nie izmienisz nas? - zapytał naraz ten drugi, milczący dotąd. - Nie rozumiem - zdumiał się Marek. - Germańcom. - Ja? - zdumienie w głosie chłopca było tak wielkie, że Gruzini uśmiechnęli się. Ustalili, że spotkają się znów, gdy słońce zajdzie za las. Gruzini ociągając się wstali, podparli ramionami rannego i zataczając się z głodu i osłabienia pokuśtykali między drzewa. Marek tymczasem siedział i intensywnie myślał. Nie, do leśniczówki wracać nie może, bo przecież nigdy bez ważnego powodu nie przerywał pracy, nie przyjeżdżał w południe. To się wyda podejrzane i rodzice pod wieczór go nie wypuszczą do lasu. A gdyby powiedział, dlaczego jedzie, tym bardziej by mu matka zabroniła. On mógł Gruzinom uwierzyć, bo ich widział, ona nigdy. Dla matki byłoby to kolejne niebezpieczeństwo zagrażające ukochanemu Marecz-kowi. Nie ma się co zastanawiać. Najpierw trzeba spenetrować bunkier. Tam coś powinno zostać po Katzach. Resztę trzeba będzie wziąć od Demianiuka, to najbliżej. Poderwał się ze ściółki i jakby nigdy nic, podjął przerwaną pracę przy zbieraniu żywicy. Korciło go, aby już działać, ale postanowił sprawdzić, czy Gruzini go nie obserwują. Niedługo czekał na potwierdzenie swoich podejrzeń. Raz i drugi Hera warknęła, dwa razy widział między pniami człowieka. To dobrze. Bo jeśli go obserwują, to znaczy, że boją się. A prowokatorzy by się nie bali. Tak klucząc między drzewami, niby zajęty pracą, wprowadził uciekinierów głęboko 157 w las, a potem licząc na swoją przewagę popędził do roweru, skoczył na siodełko i pognał żwirówką w kierunku bagna. Teraz miał pewność, że jeśli nawet podążyli za nim, to ich zgubił. Wcisnął rower między gęste krzaki i skoczył na kępę przy osikach. Ugięła się pod nim, ale utrzymała. Hera skoczyła także. Zaraz, jak to mówił Herbst? Po kępach za ułamanymi gałęziami. Szło to nawet szybko. Raz tylko Hera skoczyła za krótko i buchnęła w wodę. Marek chciał jej pomóc, złapał nadbutwiałą żerdź, przygarnął bliżej silnie pracującą łapami sukę, a gdy ta wyskoczyła już na twardy grunt, otrzepała się z wody, chłopak, tak dla własnej ciekawości, wsadził pionowo tykę w wodę. Trzy metry żerdzi weszły jak w masło, nie napotykając żadnego oporu. Herbst miał rację mówiąc, że tu głęboko na pięć chłopa. Wreszcie kępy się skończyły i do tej największej, z dużym pogórem i rozłożystym dębem na środku, było trzydzieści metrów gładkiej, pokrytej zieloną rzęsą wody. Obok kęp> leżały w wodzie dwa długie, grube pnie drzewa. Nie, stanąć na tym i popłynąć Marek nie miał odwagi. Zdjął drewniaki, spodnie i tylko w kąpielówkach siadł okrakiem na jednym z drzew. Woda w bagnie była ciepła, pełna lepkich wodorostów i na pewno niewolna od pijawek. Ale trudno, innego wyjścia nie było. Herze kazał warować przy swoim ubraniu, a sam, zagarniając wodę dłońmi, popłynął. Suka popiskiwała za nim nerwowo, potem się uspokoiła. Raz i drugi coś się rzuciło w wodzie nie opodal płynącego bala, raz nawet tak blisko, że Marek odruchowo podkurczył nogi bojąc się, że coś go ugryzie, i o mało nie fiknął w wodę, ale wszystko skończyło się na strachu. Przód jego prowizorycznej tratwy uderzył miękko o brzeg kępy. Grunt tu był twardy. Wtedy, w zimie, gdy kopali bunkier, był to wzgórek pod dębem wśród pokrytych śniegiem wykrotów i krzaków. Dziś dopiero zobaczył, jak to wyglądało naprawdę. Kępa była stożkowatą wyspą, wypiętrzoną w środku cztery metry ponad wodę. Średnicy miała nie mniej niż czterdzieści metrów. Można się tu było ukrywać doskonale. Jedna rzecz tylko stawała się utrapieniem - wokół Marka kłębiła się chmura kąśliwych komarów. Czuł, jak go tną po całym ciele, jak pod tymi dziesiątkami ukąszeń puchnie. Wyskoczył szybko na twardy grunt. Teraz najważniejsze, by szybko wysmarować się naftą, tylko jej zapach mógł odstraszyć komary. Ale czy zostało jej tam choć trochę? A w ogóle, gdzie jest wejście do bunkra? Wzgórze było porośnięte kolącymi krzakami jeżyn, tam zaś, gdzie powinien być bunkier, rosła szorstka i twarda, wysoka bagienna trawa. Długo musiał Marek krążyć opędzając się od natrętnych komarów, nim wreszcie znalazł osłonięte krzakami schodki do bunkra. Przed wyjściem chwilę się zatrzymał. Ale kto tu mógł być? Najwyżej lis. Wyszukał sobie solidną gałąź, ułamał i szarpnął lepką od brudu zasłonę z koca. Powiało stęchlizną, ale nie tak mocno, jak sądził. Chwilę przyzwyczajał oczy do ciemności. Co za ulga - komary zostały na zewnątrz. Tu było nie tak wilgotno, jak przypuszczał. Gdzieś musiała istnieć wentylacja - aha, otwarte drzwi piecyka. Potknął się o bańkę, coś na dnie zabulgotało. Wylał resztkę nafty na 158 dłoń i wytarł twarz, ramiona, nogi i plecy, dokąd mógł sięgnąć. Teraz już ma spokój z komarami. Kartofle leżały na słomie w kącie bunkra, trochę porośnięte, ale tylko niektóre były nadgniłe. Zostało też kilka główek kapusty, nieco cebuli i kawałek zielonego od pleśni chleba. W kącie leżał worek. Marek wpakował do niego wszystko, co znalazł. Koło pieca leżało półotwarte pudełko z zapałkami - próba zapalenia skończyła się fiaskiem - zawilgotniały. Mimo to wrzucił je do worka. Dopakował jeszcze okopcony garnek i trochę zwilgotniałego cukru. Teraz przyszło najważniejsze. Wlazł za piecyk i zaczął macać deski. Szalówka jednak trzymała się mocno - nie było słabych punktów. Tylko dwa gwoździe miały mniej zardzewiałe główki od pozostałych. Tę właśnie deskę podważył fajerką z piecyka. Puściła. W szparę wsadził rękę, namacał coś twardego, owiniętego w szmatę. To był kawał koca nasycony naftą i ciasno obwiązany sznurkiem. Wyciągnął podłużny przedmiot i położył na słomie. Przysiadł na chwilę na barłogu. Buchnęło stęchlizną. Czy miał prawo im to dać? Przecież to broń organizacji. Nie. Pan Andrzej oddał ją Katzom, ci zaś ją zostawili, bo dostali automat. Mosin stał się więc własnością Herbsta i jego, Marka. A teraz już tylko jego. Rozsupłał sznurek. Karabin był tłusty, połyskiwał matowo. Obok leżały naboje. Marek miał prawdziwy karabin w ręku. Otworzył komorę nabojową ruchem, który zapamiętał jeszcze sprzed wojny, z polowań, gdy wujek ładował sztucer. Wsunął pocisk i zaryglował zamek. I naraz ogarnęła go nieprzeparta chęć strzelenia. Choć raz. Gruzinom zostanie jeszcze jedenaście naboi. A on ma ten karabin w ręku po raz pierwszy i ostatni. Tu, w środku, nikt nie usłyszy. To nic, że to szczeniacka zabawa, musi. Opuścił zasłonę z koca i w kompletnej ciemności przyłożył broń do ramienia, przycisnął i jakby się bał, że się rozmyśli, ściągnął spust. Nie wiadomo, co go bardziej przeraziło: czy spotęgowany zamkniętym pomieszczeniem huk, czy też potężne kopnięcie, tak silnie, że karabin wyleciał chłopcu z rąk, a on, rzucony na drewnianą ścianę, z trudem łapał oddech. Dokoła unosił się smród spalonego prochu, za zasłoną darły się zaniepokojone ptaki. Odrzucił zasłonę i wyjrzał. Ptaki się powoli uspokajały. Opakował broń szczelnie, obwiązał sznurkiem. Złapał worek i tuż przed wyjściem zgarnął jeszcze wiadro. Droga powrotna na pniu drzewa nie -była łatwa, tylko jedną ręką mógł odgarniać wodę, drugą cały czas trzymał wiadro, w nim worek z prowiantem i broń. Hera powitała go radosnym popiskiwaniem. Marek szybko ubrał się i skokami z kępy na kępę dotarł do roweru. Tu schował wiadro i worek z prowiantem. Zapałki rozsypał opodal na pniu ściętego drzewa. W słońcu powinny dość szybko wyschnąć. Broń wsunął pod rozłożysty jałowiec i przykrył igliwiem. Gwizdnął na psa, wskoczył na rower i popedałował do Demianiuka. Przez całą drogę myślał, jak to wszystko powiedzieć gajowemu. 159 Demianiuk akurat naprawiał pług. Wysłuchał chłopca w milczeniu. - A skąd wiesz, czy nie podstawieni? - Jakby pan zobaczył, toby pan nie podejrzewał. Słaniają się z głodu, a jeden z nich nogę ma tak poszarpaną, że cud będzie, jeśli się nie wda gangrena. - Mówiłeś im coś o sobie? Nazwisko, gdzie mieszkasz? - Nie pytali. - To dobrze. Chodź. Poprowadził Marka do gajówki i tam zaczął ładować w worek bochen chleba, cukier, kawałek boczku, woreczek kaszy, mydło, brzytwę i trochę medykamentów. - Tylko powiedz im, żeby nie jedli za dużo. I ostrożnie z tłuszczem. Po takiej głodówce może się źle skończyć. Brzytwą niech natną ropień. Dałem też coś do przemywania rany. - A... kontakt na ruską partyzantkę? - Z tym najgorzej. Ja ci powiem, ruscy siedzą w lesie za Piszczacem, przy spalonym tartaku. Ale nie wolno ci powiedzieć, że wiesz na pewno. Bo to mogą być prowokatorzy. Powiedz, że słyszałeś, że podobno ludzie widzieli ich w lasach za Piszczacem. - A tory jak przejdą? - Muszą ryzykować. Nocą łatwiej. Może jednak-ja bym z nimi pogadał - zaniepokoił się poważnie. - Nie. Ja to sam załatwię. Dziękuję i do widzenia. Skoczył na rower i popedałował z powrotem na swój oddział. Słońce już zachodziło, gdy dojechał. Ukrył worek wraz z rowerem i zaczął zbierać żywicę. Obserwował przy tym ukradkiem sukę. Ale ta, zmęczona gonieniem, leżała spokojnie. Zresztą czy można wierzyć w jej rozreklamowaną czujność i węch? Przecież rano Gruzin podszedł na kilkadziesiąt kroków. Tak, ale przyszedł pod wiatr, przypomniał sobie naraz i poklepał sukę po łbie. Odpowiedziała leniwym mruknięciem i naraz skoczyła na sztywne łapy. Z wlepionymi w krzaki oczyma warczała coraz głośniej. Teraz i Marek usłyszał - ktoś szedł. Tak, to był Gruzin. Stał w jałowcach i patrzył dokoła uważnie, chcąc sprawdzić, czy Marek jest naprawdę sam. - My tiebia zawierili - przypomniał. Marek odstawił wiadro i kiwnął ręką. Gruzin poszedł za nim. Przy rowerze chłopak dał mu worek od Demianiuka. Na widok chleba i słoniny uciekinier przełknął kilka razy ślinę. Marek wydobył drugi worek z kartoflami, cebulą, kapustą, potem pozbierał podeschnięte zapałki. Spróbował jednej, zapaliła. Wykładał wszystko z worka i cały czas mówił. Jeść ostrożnie, najpierw mało, potem coraz więcej. Tu nikt nie chodzi, ale ogień palić tylko w nocy, i to na bagnie. Tam jest źródło czystej wody. W wiadrze ranny może moczyć nogę, tu jest środek do przemywania. Brzytwą naciąć ropień. - A ruskije? - przerwał mu Gruzin. J - Nie wiem na pewno, ale ludzie mówią, że są za torem, w lasach za Piszczacem. 160 - Aha, Piszczac, znaju. - Tam trzeba iść, ale ostrożnie, bo tor strzeżony bardzo. Najlepiej nocą. Gruzin wyciągnął do Marka wychudłą dłoń. - Balszoje spasibo, malczyk. ??? tiebia zawut? - zapytał, a gdy Marek nie zrozumiał, dopowiedział: - Imia? Marek chwilę się zawahał. - Malczyk - powiedział i uciekł ze wzrokiem. Gruzin uśmiechnął się. - Malczyk. Ot, wajna. Spasibo tiebia. Uścisnął dłoń Marka i sięgnął po worki. - Jeszcze jedno - przez strach powiedział chłopiec. - Ja dla pana mam jeszcze coś. Ale... pan mnie nie zdradzi? Teraz Gruzin nie zrozumiał go. - Nie sprzedasz Niemcom? Gruzin pokazał białe zęby w uśmiechu. Pokręcił przecząco głową. Więc Marek skoczył pod jałowiec i wygarnął spod ściółki zawiniątko. Rozsupłał sznurki. Uciekinier przyklęknął i rozwinął tłusty koc. - Wintowka - wyszeptał. - Ruskaja wintowka. Złapał karabin i przycisnął do ust. Gdy po chwili spojrzał na Marka, oczy miał wilgotne. - Balszoje spasibo, malczyk. Ja tiebia nie zabudu. Przygarnął raptownie chłopca i przycisnął do piersi. Potem wprawnym ruchem władował pięć naboi pod zamek, resztę wspypał do kieszeni. Podniósł się z klęczek. -. Bud' zdarow, małyj Polak. Do swidania. Obładowany workami zniknął w krzakach. Marek podniósł się z klęczek. Dopiero teraz poczuł się zmęczony. Pozbierał żywiczarskie graty do plecaka, gwizdnął na Herę i wolno, z wysiłkiem popedałował do leśniczówki. Mamę uspokoił stwierdzeniem, że żywica była stwardniała i trudno się wybierało z kubków, zjadł kolację i poszedł spać. Gruzinów już nigdy nie zobaczył ani na swoim spałowisku, ani nigdzie indziej, po kilku tygodniach tylko, gdy poszedł kiedyś w bagno do źródełka, aby nabrać wody, opodal zobaczył przewrócone wiadro z fioletową smugą nadmanganianu, a obok wygasłego paleniska kupkę gnijących obierzyn ziemniaczanych. Demianiuk także nigdy nie wracał do tej sprawy. Tymczasem kończyła się pierwsza dekada sierpnia i wujek zaczął się niepokoić, dlaczego nikt się nie zjawia z Białej, by przejąć bunkier. Przepytywał Marka, czy to na pewno miał być koniec lipca, a nie na przykład koniec sierpnia, ale chłopiec uparcie powtarzał, że miało to być w ostatni wtorek lipca. W ustalonym wcześniej dniu Marek pojechał do Białej. Na punkcie kontaktowym przyjęła go znów znajoma niewiasta. Bez słowa podała mu zwitek gazetek. - Miał ktoś przyjechać z połową pięćdziesięciozłotówki - zapytał nieśmiało Marek. - Termin przesunięty - odparła sucho. - Na kiedy? - Za dużo pytasz. 161 - To nie ja - bronił się zaczerwieniony Marek. - Wujek kazał, bo do nas często Niemcy przyjeżdżają po drzewo, więc musimy wiedzieć wcześniej, żeby się nie nadziać. - Nie wcześniej, jak w październiku. Powiedz, że znów były aresztowania. W drodze powrotnej lotne patrole żandarmerii legitymowały Marka dwukrotnie. Raz nawet zajrzano mu do teczki. Od przygodnych ludzi dowiedział się, że zastrzelony został wójt - volksdeutsch - wyjątkowo okrutnie obchodzący się z Polakami. W leśniczówce nadal dni płynęły pełne napięcia. Liczono po trosze na to, że gdy bunkier zostanie przejęty, organizacja dość szybko wykorzysta go* dla swoich celów, a zawsze, choć to kawałek drogi, byłoby raźniej. Kończył się sierpień, kończyło się żywicowanie, a zmian żadnych. Tylko wujek ciągle gderał, że zaległości w lesie rosną, że zręby zaniedbane, przecinki są robione byle jak, gajowi nie pilnują ludzi. Oni zaś tłumaczyli się, że roboty w polu kończą, że we wrześniu nadgonią, ale prawda była po stronie wujka. Aż któregoś dnia w połowie września, tak jakoś przed południem, zajechali w trójkę na rowerach, z Demianiukiem, przed leśniczówkę i weszli do kancelarii. Poza pozdrowieniem nie powiedzieli słowa, ale mieli coś takiego w twarzach, że wujek szybko załatwił interesantów. Wtedy Demianiuk wyjął z kieszeni kurtki dwie tekturowe łuski i postawił je na biurku wujka. Postrzępione brzegi mówiły same za siebie - to były łuski z brenek. Wujek również bez słowa obracał łuski w palcach, napierw jedną, potem drugą. - Kiedy? - zapytał. - Dziś w nocy. - Przyznali się? - Musieli. Łuski powędrowały do szuflady biurka, tam gdzie od niecałych dwóch miesięcy leżała inna, karabinowa, z naboju, od którego zginął Herbst. Dwa miesiące, nie śpiąc, nie dojadając, zaniedbując robotę na własnym polu i w lesie, tropili trzej gajowi morderców Herbsta. Przepytywali ludzi, czaili się w zasadzkach, nic się nie udawało. Ale oni byli uparci. Obserwowali niedobitki starej bandy. Było ich dwóch. Gajowi więc podpuścili na nich zaufanych ludzi, aby przy wódce pociągnęli za język tamtych. Z obserwacji własnych i strzępków wypowiedzi rysował się powoli obraz. Bandyci wiedzieli skądś o aresztowaniach w Białej, odczuli wyraźnie osłabienie "opieki" ze strony konspiracji, dobrali sobie nowych kompanów, zrobili na próbę jeden i drugi napad, uszło bezkarnie, postanowili więc wyrównać stare porachunki. Obserwowali Herbsta w czasie prac żniwnych, znaleźli dogodny moment i zaskoczyli. Witkowskiego także chcieli usunąć, jako niewygodnego świadka. Wreszcie gajowi upilnowali. Tej nocy obaj bandyci wracali z chrzcin. Zastawiono ich bronią, związano, zakneblowano i wrzucono na wóz. Nad Rudym Bagnem, o świcie, gajowi zrobili im leśny sąd. A topiel tam głęboka, bezdenna. W okolicy było znów nieco spokojniej. Ale czy na długo? Pod koniec września przyszedł długo oczekiwany list od wujka Cześka. 162 Zapraszał rodziców z Markiem do siebie, do Sichowa, gdzie miał już urządzony dom. Marek chciał jechać natychmiast, matka także, ale ojciec się sprzeciwił__ póki konspiracja nie przerzuci tu choć kilku spalonych w Białej ludzi, pod których opieką będzie można zostawić wujostwo, on się nie ruszy. W głębi duszy trudno mu było odmówić racji. Tym bardziej, że po dwóch miesiącach względnego spokoju plaga napadów odżyła. Było to już coś o wiele groźniejszego. Napastnicy nie tylko grabili, ale i mordowali, znęcali się przedtem, bywało, że i pół wsi poszło z dymem. Ofiarami padały rodziny i siedliska wyłącznie polskie. Napastnicy, liczni i dobrze uzbrojeni, mówili po ukraińsku. Potajemnie ludzie szeptali sobie, że to bandy nacjonalistyczne z UPA, które się tu przedarły z południowo-wschodniej Lubelszczyzny i działają z pomocą miejscowych popleczników. Nadszedł październik, a z nim wcześniejsze niż zwykle chłody. Znów zaczęło się zwożenie drzewa opałowego na zimę i Józek z Markiem mieli robotę od rana do wieczora. W początkach listopada Marek pojechał w nakazanym terminie do Białej i prócz gazetek przywiózł wiadomość, która zelektryzowała wszystkich. Pod Leśną, na północ od Białej, stoczył bitwę oddział, który poszedł na ćwiczenia i został ogarnięty przez obławę. Trzech chłopców zginęło, dwóch aresztowanych siedzi w gestapo i nie wiadomo, czy nie załamali się w śledztwie, siedmiu zaś, w tym trzech rannych, wymaga ukrycia. Zanosi się na to, że przesiedzą w bunkrze całą zimę. Mają przyjechać za trzy dni holzgazem. Marek z kieszeni mokrego skafandra - bo deszcz lał przez całą drogę - wyciągnął kopertę, a w niej kilka tysięcy złotych. Organizacja daje pieniądze, aby kupić żywność dla chłopców. Najbliższe trzy dni wypełniła wszystkim praca. Ciotka pojechała do Piszcząca, aby w aptece - prócz całego zestawu pigułek, tabletek i innych medykamentów - kupić bandaże, środki dezynfekcyjne, wujek gdzieś wytrzasnął dwa worki kaszy, Demianiuk pół darmo sprzedał wieprzka, Józek go zabił i pod wprawnym kierunkiem Wikty kuchnia zamieniła się w masarnię. Wyrabiano kiełbasy, salcesony, za stodołą Józek zbił wędzarnię i Marek cały wieczór nosił tam beczki, szynki, kiełbasy, dorzucał jałowcowych gałęzi. W przededniu zapowiedzianego przyjazdu Józek z Markiem i Demianiukiem zawieźli do lasu koło bagna cały wóz siana. Lada chwila spodziewano się pierwszych śniegów, więc taki podręczny magazyn paszy dla zwierzyny był całkiem uzasadniony. Józek bardzo starannie osłaniał daszkiem ze słomy tę kopę siana, bo przecież miała ona służyć przede wszystkim do wypchania sienników w bunkrze. W sianie zaś były i sienniki, i worek z kaszą, kartoflami, i kilka bochenków chleba, pół świniaka, bańka z naftą, i dużo leśnego wyposażenia. Znów Marek z Herą i Kusym bacznie pilnowali, czy ktoś się nie szwęda - choć deszcz lał gęsty - zaś Demianiuk i Józek przenosili wszystko do bunkra. Oczekiwano teraz przyjazdu ciężarówki. Ciotka i matka od zmierzchu podchodziły co chwila do okna i patrzyły w kierunku szosy w nadziei, że może zobaczą przyciemnione światła holzgazu. 163 - Jak oni przejadą, chaliera - denerwował się wujek Janek. - Ciężarówką, szosą, gdzie tyle patroli. Nie lepiej pociągiem? - Z trzema rannymi? - przypomniał ojciec. - Muszą ryzykować. Rzeczywiście ryzykowali. Do leśniczówki holzgaz dojechał przed północą, okrężnymi drogami. I tu powstał problem. Noc była wyjątkowo ciemna, o przerzuceniu przybyszów od razu do bunkra nie było nawet co marzyć. Trzeba zatem wszystkich, łącznie z kierowcą, przenocować. Gdy część ludzi spała ulokowana pokotem na słomie w kancelarii, w pokoju stołowym prawie do świtu trwała narada wojenna. Leśnictwo reprezentowali ciotka, wujek i ojciec Marka (on sam asystował bez prawa głosu na kanapie), przybyszów zaś kapral podchorąży "Teofil" - szczupły, młody, choć już łysawy dowódca grupy. Sprawę postawił krótko - on już do Białej, do konspiracji, nie wróci. Dawno chciał iść do lasu, stworzyć oddział, ale zwierzchnicy nie dawali zgody. To nieszczęście pod Leśną przesądziło sprawę. Dowódcy musieli się zgodzić, ktoś przyznał mu rację, że broń najlepiej konserwuje się w lesie, w działaniu, więc obwód zostawił w Białej tylko to, co było niezbędne, jemu zaś dano wszystkie nadwyżki, a więc erkaem, trzy automaty, cztery karabiny, cztery pistolety, kilka tysięcy sztuk amunicji, rakietnicę i aż cztery skrzynki granatów. Jak na siedmiu ludzi, było to uzbrojenie bajeczne. - Niech tylko przyjdzie wiosna, podkuruję rannych, obrosnę w ludzi i pobawimy się z Niemcami na całego - mówił z ogniem w oczach. Był uczniem Kumcia i w szkole przed wojną, i w konspiracji. A jakże przeciwną miał naturę - tamten uosobienie spokoju, ten rozsadzany przez energię. Z podkurowaniem rannych nie było trudności. Rana głowy piegowatego blondynka była powierzchowna, chłopak chodził, tylko czasami miał zachwianie równowagi. Liczono, że to ustąpi. Tykowaty brunet miał przestrzał mięśnia podudzia, ale rana była czysta, bez naruszenia kości, i chłopak przy pomocy kuli całkiem sprawnie kuśtykał. Najgorzej było z instruktorem. To on pod Leśną, osłaniając ogniem erkaemu grupę, nie dopuścił do zamknięcia pierścienia obławy przez Niemców i ocalił chłopców. Przypłacił to przestrzeleniem płuca. Rana była paskudna. Mężczyzna oddychał ciężko, świszcząco, na jego wargach pokazywały się drobniutkie krop"elki krwi. Lekarz, który go pobieżnie zbadał w Białej, zawyrokował - może z tego wyjdzie, byle miał spokój i leżał. - On nie może być w bunkrze, w wilgoci, w zimnie - zdecydowała ciotka i nim ktokolwiek zdołał zareagować, poszła budzić Wiktę. Po chwili stara służąca szykowała pokoik na górze. - Czy państwo się nie boją? Przecież jego rana jest jednoznaczna - zapytał Teofil. - Proszę pana, my cały czas nie robimy nic innego, tylko się boimy. Jak nie Niemców, to bandytów, jak nie bandytów, to Ukraińców. Jak długo można? - mówiła ciotka z bolesnym uśmiechem. - Zostawi mi pan tu tego z ciężką raną płuc, drugiego, tego z nogą też, da im pan broń, i w ten sposób nasz strach się 164 poważnie zmniejszy, będziemy się bać tylko Niemców. A wam będzie tam luźniej. Teofil przystał na to z wyraźną ulgą. Rannym zostawił automat, jeden karabin, pistolet, dość dużo amunicji, kilka granatów i rakietnicę. W razie napadu należało bronić się jak najdłużej i strzelać z rakiety, a Teofil z chłopcami przybędą z odsieczą. Jeszcze przed świtem wniesiono instruktora na gói kę, gdzie już Marek napalił. Na drugie łóżko pokuśtykał brunet. Trzeba się było szykować do wyjazdu. Najpierw biegły psy, za nimi pedałował na rowerze Maiek, a na końcu jechał wóz, który obsiadło pięciu ludzi z ukrytą w sianie bronią. Świtało, gdy dojechali na spałowisko Marka. Tu już czekał Demianiuk. ' W mig zbili kilka żerdzi, poprzerzucali między kępami, z kilku bali związali tratwę i w ciągu godziny ludzie i dobytek - wszystko znalazło się w bunkrze. Marek zaś chodził po deszczu brzegiem bagna, cały przemoknięty, gwizdem poganiał psy do buszowania po krzakach i cechówką Demianiuka zaznaczał suszki do wyrębu przed zimą. A nade wszystko słuchał. Ale od bunkra nie docierał najmniejszy dźwięk, mimo iż chłopak wiedział, że tam w środku wre praca, że stukają młotki, że zgrzytają piły, że buduje się piętrowe prycze, zbija ławy, stół, półki, że z prymitywnej nory powstaje teraz normalny wojskowy schron. Nawet dymu nie dostrzegł, choć wiedział, że palą w piecyku, aby nagrzać zawilgocone i wyziębione wnętrze. Wreszcie koło południa przebił się na suchy brzeg Józek i ocierając pot z czoła powiedział: - Fajrant. Ale bunkier mają galanty. Sam chciałbym tak mieszkać. Idź, zobacz, bo zaraz Demianiuk będzie zdejmował pomosty. Markowi nie trzeba było dwa razy powtarzać. Na wzgórzu, mimo padającego, od kilku dni deszczu, było sucho. Marek czuł dym, ale nigdzie nie mógł się dopatrzyć jego śladu. Tam, gdzie poprzednio wystawa) kominek - była gładka ziemia. Dopiero po chwili wysoko, między konarami dębu, zobaczył nikły obłoczek. Skąd tam dym? Zszedł po schodkach i odgarnął zasłonę z nowego koca. Stanął zdumiony. W środku było jasno i ciepło. I bardzo przestronnie. Pod trzema ścianami stały piętrowe prycze z siennikami i suszącymi się przy buzującym piecyku pierzynami Katzów. Między pryczami, na dwóch długich półkach stały garnki, v menażki, leżały bochny chleba, w kącie dostrzegł worek z kaszą i drugi z kartoflami. Jeden róg bunkra zapełniały aż po sufit ułożone drewniane "metry" - obok drugi sąg porąbanych szczap. Broń stała na specjalnym stojaku. Na środku królował wielki stół na krzyżakach, a koło niego dwie ławy. Piecyk stał z boku, bliżej ściany, zaraz za nim Marek zobaczył nowy mebel - drabinę. - A po cóż to?- zapytał. - Chodź, to ci pokażę - powiedział Teofil i zaczął wspinać się po szczeblach. Jednym pchnięciem podniósł klapę w suficie i zaraz Marka owiało chłodne 165 powietrze. Wspinali się coraz wyżej bardzo wąską, ciemną rynną. W pewnej chwili Marek natknął się na stopę podchorążego. - Tu mamy naszą lodówkę - powiedział ten i otworzył w rynnie małe drzwiczki. Marek zajrzał. W drewnianej klatce o wąskich szczelinach wisiały kiełbasy, boczki, połcie słoniny, mięso. Wspinali się wyżej, Teofil otworzył jeszcze jedną klapę i po chwili stali na zadaszonej galeryjce. Teraz wreszcie Marek pojął, gdzie był - przy pierwszych konarach dębu. Po prostu szparę między zrośniętymi dwoma olbrzymimi pniami drzewa, partyzanci obudowali rynną z desek, obili z zewnątrz kawałami kory, w środku puścili drabinę, na szczycie zrobili galeryjkę i umieścili okryty brezentem erkaem. Co prawda, tyły chroniła tylko wątła osłona z desek, ale tam nieprzebyte bagno ciągnęło się kilka kilometrów, zaś od twardego gruntu, od spałowi-ska Marka, stanowis'ko osłaniały dwa grube na metr, dębowe pnie. Wyniesiony sześć - siedem metrów ponad teren punkt dawał doskonałe pole obserwacyjne. Marek dostrzegł po chwili ponad krzewami i szuwarami, w odległości kilkuset metrów, Józka ładującego na wóz drewno na opał. - A gdy będzie zima, tu można się ogrzać. - Teofil pokazał Markowi rurę piecyka, której wylot pozwalał rzeczywiście ogrzać zgrabiałe dłonie. To byłoby wspaniałe, żeby rodzice pozwolili mu choć raz spędzić tu noc. Wtedy wyprosiłby na pewno choć godzinę warty przy erkaemie. - Gdyby się coś złego działo w leśnictwie - powiedział Teofil - to stąd zobaczymy i usłyszymy. Tylko, chłopcze, język za zębami. - Oczywiście. Ale czy waszym rannym też nic nie mówić? - Im możesz powiedzieć. Trzeba się było zbierać, bo Demianiuk jeszcze musiał zdjąć pomosty. Marek pomagał mu, jak mógł, Teofil także się dołączył do tej pracy - żerdzie ukryli tak, aby w razie potrzeby można je było szybko odnaleźć i zmontować. Gdy Marek stanął na twardym lądzie, spojrzał jeszcze raz uważnie na bagno. Ale nie dostrzegli nic. Wielką bezlistną już wiechę dębu ledwo mógł rozróżnić wśród innych drzew, a dym z piecyka czy galeryjka ukryta za rozwidleniem pni były absolutnie nie do dojrzenia. W leśniczówce wszystko już biegło normalnym trybem. Holzgaz odjechał, w kancelarii gajowy Wasiak rozliczał robotników, ciotka robiła na drutach kolejny sweter, Wikta, kurząc swoje śmierdziuchy, skubała kurczaka na rosół dla rannego. Jedna rzecz była namacalna, wyczuwalna - spokój. Nerwowy nastrój, strach gdzieś odpłynął. Wszyscy byli uśmiechnięci, zniknęła czujność ze spojrzeń. Sama świadomość, że na górze jest dwóch ludzi, że jest broń, wystarczała. Wieczorem, przy kolacji, mama pierwsza poruszyła temat, o którym wiadomo było, że stanie się zaraz aktualny. - Właściwie teraz moglibyśmy pojechać do Cześka - powiedziała niby obojętnie. Ojciec nie odezwał się ani słowem, bo jego koronny argument upadł. Ale znalazł się oponent, którego najmniej się spodziewali. 166 - Teraz? Na taką pluchę? - wykrzyknął Marek. - Tyle kilometrów, tyle przesiadek. Grypę można załapać jak nic. Matka zdumiona, a jednocześnie rozeźlona, spojrzała na niego w milczeniu. - Gdy trzeba jechać do lasu, koło bagna, to deszcz czy śnieg, jesteś zawsze pierwszy i grypy się nie boisz - podjęła po chwili nie bez złośliwości. To była prawda. Marek jednak wyczuł, że tej dyskusji przegrać nie może, że jeśli argumentem przygważdżającym, wszystko jedno jakim, nie odwlecze tej sprawy na jakiś czas, to matka dziś wyegzekwuje postanowienie i za dzień, dwa wyjadą. A to przekreśliłoby jego plany. To było świństwo, ale powiedział: - Tak, ale w czasie jazdy mnie mogą złapać do Niemiec. Z naszej trójki to niebezpieczeństwo grozi najwięcej mnie - mówiąc to czuł, jak się czerwieni. Matka bez słowa odłożyła widelec, wstała i wyszła do saloniku. - Marku, jesteś brutalny - powiedział ojciec i wyszedł za matką. Tego wieczoru nikt się do Marka nie odezwał. Ale on chyba nawet tego nie zauważył, bo pochłonięty był bez reszty realizacją swego planu. Ledwo doczekał świtu, przewracał się w łóżku ze dwie godziny, nim usłyszał, że dom się budzi, że Wikta brzęczy w kuchni garnkami - wtedy szybko się ubrał i zaczął palić w piecach. - Co cię ugryzło, że tak rano ludzi budzisz - ofuknął go wujek, ale Marek wzruszył tylko ramionami. Nadsłuchiwał pilnie skrzypnięcia deski w pokoiku na górce. A gdy usłyszał, z naręczem drzewa wdrapał się na piętro. Zapukał, szurgnął od drzwi drewniakami i zaczął wygrzebywać popiół. Instruktor jeszcze drzemał, czarny drągal zaś czytał książkę. Marek powoli oczyścił ruszta, ułożył najpierw żywiczne szczapy - zapalenie w piecu bez używania papieru było sprawą jego ambicji - potem grubsze kawałki, poczekał, aż się rozpali; czas mijał, a obaj mężczyźni w ogóle nie dostrzegli, że ktokolwiek oprócz nich jest w pokoiku. Więc zaczął pierwszy: - Ja przepraszam, że panów tak wcześnie budzę, ale ludzie wiedzą, że ten pokoik jest nieużywany, więc muszę napalić w piecu, zanim ktoś przyjdzie do kancelarii. - Nie szkodzi, my już nie spaliśmy, nie obudziłeś nas - mruknął dryblas nie odrywając nawet oczu od książki. Znów zapadła cisza. Ogień buzował w piecu, już nie było żadnego pretekstu do zostania. - Mam polecenie przekazania panom pewnych informacji od pana Teofila - kłamał z desperackim uporem. Poskutkowało. Instruktor przerwał drzemkę, a czarny odłożył książkę. - No więc mów - powiedział drągal. - Bunkier jest już gotowy. Na dębie zbudowane jest stanowisko erkaemu i tam można się bronić. W bunkrze są przygotowane dla panów prycze. Nawet więcej, bo dziewięć miejsc do spania. Trzy prycze po trzy piętra. Marek naraz zająknął się i umilkł. Tamci patrzyli na niego bez słowa. - Ty jesteś ten Marek, łącznik Andrzeja? - zapytał naraz drągal. Chłopak oblał się pąsem. Wiedzieli o nim. 167 - Tak, ja. Drągal pochylił się w łóżku wyciągając rękę. - Ja też mam na imię Marek. A teraz siadaj, masz ołówek, kartkę i rysuj. - Co rysować? - No wszystko, bagno, kępę z bunkrem, całe wnętrze, prycze, dąb ze stanowiskiem. Rysuj! Tego się nie spodziewał nawet w marzeniach. Wytarł szybko o spodnie ręce brudne od popiołu, usiadł przy łóżku pana Marka, opowiadał i rysował. Pozwolili mu się wygadać, chyba ich trochę zainteresował, ujął tak plastycznym opisem, bo gdy skończył, pan Marek powiedział: - Opowiadałeś tak ładnie, że czujemy się, jakbyśmy tam mieszkali. A teraz idź i powiedz tej staruszce, że już nie śpimy i jesteśmy bardzo głodni. Jego imiennik wyraźnie uważał rozmowę za skończoną, bo sięgnął po odłożoną książkę. - Proszę pana, ja... ja mam prośbę - wydusił z siebie Marek. - Słucham. - Jak trzeba będzie... ten automat... wyczyścić... naoliwić... to ja bym chciał... - dukał Marek. - Słyszysz? - zwrócił się do instruktora pan Marek. Tamten poruszył się na łóżku. - A równanie z dwiema niewiadomymi potrafisz rozwiązać? - wychrypiał. - Nie - odparł zaskoczony Marek. - Doczekaliśmy się cholernych czasów - szeptał tamten patrząc w sufit. - Równań nie potrafi rozwiązać, a do schmeissera się rwie. Krew uderzyła Markowi do głowy. Za gówniarza go mają. Jak trzeba tyłka nadstawiać, pedałować do Białej, meldunki przewozić, gazetki kolportować - to jest dobry, a teraz równanie mu wypominają. - Proszę pana - powiedział przez gardło ściśnięte łzami. - Jak Niemcy biorą na rozstrzał albo do obozu, to nie pytają o równania. Odwrócił się na pięcie i złapał za klamkę. - Chwileczkę - osadził go w miejscu głos pana Marka. Odwrócił się. - Przepraszam cię, chłopcze - wyszeptał instruktor. - Marek, pokaż mu automat. Pan Marek ostrożnie spuścił obandażowaną nogę z łóżka i odgarnął siennik. Po chwili chłopiec siedział koło rannego i po raz pierwszy miał w ręku niemiecki pistolet maszynowy. Zakładał magazynek, odciągał zamek, celował, był w siódmym niebie" Miał to, co sobie wymarzył. Mógł tak składać i rozbierać ten automat dniami i nocami, ale w pewnej chwili mężczyzna przypomniał mu, że oni są naprawdę głodni. Uszczęśliwiony chłopak wymknął się więc z pięterka i pobiegł do Wikty. Po południu ojciec zaproponował Markowi spacer po lesie. Oho! To coś zapowiadało, ojciec nie chodził do lasu, gdy nie musiał. - Dopiąłeś swego? Umiesz już się obchodzić ze schmeisserem? - zaczął ojciec bez wstępu. 168 - Tak - przyznał zaskoczony Marek. - Więc jeżeli już osiągnąłeś stan pełnej szczęśliwości, to w porządku. Teraz trzeba myśleć o rzeczach ważniejszych. W końcu tego tygodnia wyjedziemy do wujka Cześka. - Ależ ja tu jestem potrzebny, organizacja... - rozpaczliwie próbował złapać jakiś argument Marek. - Organizacja jest i tam. Teraz, gdy są tu chłopcy, sytuacja się zdecydowanie zmieniła. Teraz Biała będzie z leśniczówką utrzymywała łączność. Póki są tu uzbrojeni ludzie, to i bronić ma kto w czasie napadu. A głupich argumentów nie używaj w dyskusji, bo aż wstyd słuchać. Ty masz najmocniejsze z nas papiery, tak mocne, że nawet łapacze z Arbeitsamtu je respektują. I... chyba trzeba matkę przeprosić. Zaczęły się więc przygotowania do wyjazdu. Marek chodził jak struty, wierzył, że jest najbardziej pechowym człowiekiem pod słońcem, bo kiedy było nudno, nic się nie działo, to on tu musiał siedzieć, a gdy wreszcie coś się zaczyna, masz babo placek, trzeba wyjeżdżać. Wyjazd jednak nie nastąpił ani tak, jak planowali, ani w ogóle w 1943 roku. Na przeszkodzie stanęła nagła choroba mamy. Gdzieś się przeziębiła i grypa, początkowo niegroźna, rozwinęła się w zapalenie płuc, a potem doszły do tego jeszcze dalsze komplikacje. Leżała więc kilka tygodni w łóżku, wychudzona, osłabiona. W początkach grudnia znów nocami świeciła łuna nad okolicznymi wsiami. Na wrotach stodół Polaków, którzy godnie się zachowywali, ktoś nieznany rysował smołą, w formie przestrogi lub ostrzeżenia, znak trójzęba.* Pewnego grudniowego dnia, gdy śnieg sypnął gęsty, przyszedł gajowy Wasiek i długo zabijał rękami po bokach dla rozgrzewki, nim otworzył usta. A akurat w kancelarii był i Demianiuk. - Ludzie mówią, że Kuciuk z Kłodnicy wczoraj się spił w knajpie - zaczął ostrożnie Wasiek. - To już źle, jeżeli ludzie zaczynają opowiadać o każdym pijanym chłopie - uciął wujek. - Ale on potem dużo wygadywał - sączył Wasiek. - Co mówił? - Mówił, że ci, co mają trójzęba wymalowanego na stodołach, niedługo pójdą pod nóż; Mówił, że niedługo przyjdzie "Samostinna Ukraina" i że "Ukraińci budut rezat Lachiw". Zapadło milczenie. - Podobno syna tego Kuciuka widziano w bandzie, która paliła Barano-wieckiego w Wólce - dorzucił Demianiuk osłonięty gęstym dymem śmierdzącego skręta. - Kuciuk - zaperzył się wujek. - A temu czego brakuje? Dwadzieścia hektarów dobrej ziemi ma, cztery konie jak smoki, krów ze dwanaście, za Polski z dziada wyszedł na gospodarza, a ciągle Polską gębę wyciera. * Znak ukraińskich nacjonalistów. 169 - Oj, wyciera, wyciera - rozgadał się Wasiek. - On już po polsku nie mówi, tylko chachłaczy, z popem ciągle szepce, chłopów zbiera i agituje, aby składali się na cerkiew w Kłodnicy, koszulę wyszywaną pod szyją przywdział, podstrzygł się jakoś tak głupio, z osełedcem* i mówi, że Niemcy im dadzą niepodległą Ukrainę. - Boże - zawołał wzburzony wujek - i takiego Polska swoim chlebem wypasła. Będzie on miał Ukrainę z ręki Niemców. Pomstowali tam jeszcze długo, a gdy poszli, wujek naraz sobie przypomniał, że trzeba zawieźć siano do paśników. Przedtem coś jeszcze poszeptał z Dsmia-niukiem, który też miał się zabrać z Markiem i Józkiem na sanie. Wyjechali przed południem w czasie niezłej zadymki. Mróz na szczęście trzymał od kilku dni, i to niemały. W czasie gdy Marek z psami pilnował, aby nikt się nie szwendał, Józek wyładował siano, a Demianiuk z workiem na plecach poszedł na bagno. Po godzinie wrócił, powiedział, że ten ranny w głowę już zdjął bandaż i czuje się jak nowo narodzony. Tej nocy pan Teofil i jego czterej chłopcy, podprowadzeni przez Demianiuka, złożyli wizytę Kuciukowi w Kłodnicy. Zastali ojca i syna. Wyciągnęli z betów i zapowiedzieli, że jeżeli komukolwiek z tych, którym wymalowano trójząb, włos z głowy spadnie, to z jego gospodarstwa nie zostanie kamień na kamieniu. A żeby to, co powiedzieli, dobrze Kuciukom weszło do głowy, przegięli ich przez ławę, podkasali długie koszule i każdemu sprawiedliwie wlepili w goły zadek po dwadzieścia pięć wyciorów. I o dziwo, napady i pożary ustały, jakby ręką odjął. Zbliżały się kolejne święta. Instuktor na górce raz czuł się lepiej, raz gorzej, krew przestała płynąć ustami, ale twarz miał ziemistą, ciągle spoconą, słaby taki, że szklanki z rosołem nie był w stanie utrzymać, mimo że ciotka i Wikta na głowie stawały, aby mu dogodzić. Za to pan Marek już kuśtykał bez kuli, rana się zasklepiła i goiła szybko. Odgrażał się, że w styczniu przejdzie do bunkra, a na razie co wieczór schodził na dół i wujek miał wreszcie wymarzonego czwartego do brydża. Wracała również do zdrowia mama. Na słabych jeszcze nogach wstawała jednak i chodziła po domu, pocieszając się nadzieją, że gdy tylko nabierze sił, wyjadą do wujka Cześka. Do wigilii zasiadło czternaście osób. Początkowo Teofil upierał się, że spędzą ten wieczór w bunkrze, ale ciotka go przekonała, że powinni wszyscy przyjść do leśniczówki. A że instruktor czuł się tego dnia nieco lepiej - i jego zniesiono na dół. Chłopcy poprzedniego dnia dostali wiadomość z Białej. Ich aresztowani koledzy, mimo okrutnych tortur, wytrzymali, nie załamali się i nikogo nie wydali. Krąg aresztowań nie rozszerzył się, rodziny ukrywanych nie ucierpiały, mogli więc siąść do wigilijnego stołu spokojni o los swoich bliskich. Obwód zalecił pozostać jakiś czas jeszcze w bunkrze, a potem wracać, ale pan Teofil już * Podgolony czub. 170 teraz, po wypiciu kilku kieliszków smorodinówki, twierdził, że taki rozkaz do niego nie dotrze. On już wyraźnie nastawił się na partyzantkę. Chyba obecność tylu młodych ludzi i broń leżąca na kanapie spowodowały, że życzono sobie następnych świąt już w wolnej Polsce. A po wigilii kolędom nie było końca. 1944 Nazajutrz po Nowym Roku parskający Maciek wiózł Marka i rodziców na dworzec do Chotyłowa. Sanki ledwo mieściły bagaże i na dodatek wujka Janka oraz Józka, którzy chcieli odprowadzić odjeżdżających. Matka już była zdrowa, choć jeszcze nie w pełni sił, ale chciała jak najszybciej znaleźć się u brata. Tuż przed odjazdem ojciec wyraził zgodę i Marek spędził sylwestrową noc w bunkrze na bagnach. O północy pan Teofil pozwolił mu nawet łyknąć pół kieliszka wódki w toaście "za taką Polskę, jakiej pragniemy", a potem przez godzinę Marek stał na warcie przy erkaemie i patrzył na uśpiony pod śniegiem świat skąpany w księżycowym świetle. Marzył o tym, aby na przecince rozwinęła się niemiecka tyraliera, a on by ich jedną serią - ta, ta, ta, ta, ta, ta - posłał na tamtem świat. Ale raz tylko z trzaskiem gałęzi przebiegły dwa odyńce - i to było wszystko. Teraz żegnał Podlasie, leśniczówkę Herbów, swój ponury żywiczarskirewir i bagno, które tak go najpierw przerażało, a z którym rozstawał się teraz z żalem. Pociąg z Chotyłowa odchodził już o zmroku, więc aby nie narazić wujka i Józka na powrót przez las o niebezpiecznej porze, pożegnali się szybko i Marek z rodzicami zostali sami na pustej stacyjce. Trzeba było czekać na zimnie, co przy stanie zdrowia matki nie było bezpieczne. Ale mama była w tak radosnym nastroju, że nawet chłodu nie czuła. Podróż do Jędrzejowa okazała się o wiele mniej uciążliwa, niż to się zapowiadało. Niemcy, czy to jeszcze nie wytrzeźwieli po sylwestrowych balach, czy też coś się zaczynało rozłazić w precyzyjnie dotąd pracującej machinie okupanta, dość że nie było ani jednej kontroli. Czekali tylko dwie godziny w Warszawie na pociąg do Krakowa, a potem kolejne trzy w Jędrzejowie na "express Jędrzejów-Bogoria- Rytwiany". Tę dumną nazwę nosiła wąskotorowa kolejka, która stuczterdziestokilometrową trasę pokonywała w osiem godzin. W zimne wagoniki ciuchci ludzie ładowali się skuleni, malutcy, unikający Niemców. Ale gdy tylko lokomotywka ruszyła, gdy wagoniki wytoczyły się poza opłotki Jędrzejowa,,coś się dziwnego stało z pasażerami. Rozsupłali tobołki, wydobywali wędliny, odbijali butelki z cuchnącym samogonem, a przede wszystkim rozpuścili języki. Nikt się niczego nie bał, prysnął gdzieś strach i ta niedawna potulność. Głośno, bez skrępowania, dzielono się informacjami o tym, że tu "chłopcy z lasu" rozbili transport Niemców, tam zagarnęli miliony w banku, ówdzie Jędrusie z zasadzki załatwili szefa żandarmerii sta-szowskiej - Rippera. Jedna wiadomość goniła drugą, a było ich tak wiele, iż 171 odnosiło się wrażenie, że mieszkańcy Kielecczyzny nie jedzą, nie śpią, tylko bez wytchnienia sabotują, konspirują i siedzą w zasadzkach. Atmosfera absolutnej swobody przygasła, ale tylko na chwilę, gdy ciuchcia zatrzymała się w Chmielniku. Tutejsza żandarmeria znana była ponoć z niespodziewanych, brutalnych wypadów na kolejkę. Wtedy na porządku dziennym były psy, razy kolbami, rewizje, rekwizycja żywności, aresztowania. Dzisiaj było w Chmielniku spokojnie, pasażerowie jednak siedzieli czujni. Gdy tylko parowozik świsnął przenikliwie i szarpnął, rozwiązały się znów języki i można było słuchać i słuchać o niespotykanych wyczynach "chłopców z lasu", o ich przewagach nad Niemcami. Gdzieś w okolicach Rudek ktoś krzyknął: - Nasi! Ucichły rozmowy i wszyscy pasażerowie przylegli do okien. Z lasu, w kierunku wioski, z której rozlegał się ostry głos sygnaturki kościelnej, dwójkami jechał oddziałek kawalerii. Jeźdźców było około trzydziestu, w krótkich kawaleryjskich kożuszkach, z karabinami przez plecy, w zawiadacko przekrzywionych baranich czapkach. Konie szły raźno, równo, wydmuchując z nozdrzy kłęby pary. Mimo mrozu otwarto wnet okno w wagoniku, a cała kolejka zaczęła rozbrzmiewać okrzykami, ludzie machali dłońmi, krzyczeli, pozdrawiali. Prowadzący oddziałek oficer zatoczył ramieniem, coś krzyknął i kawalerzyści złamali szyk dwójkowy, zmienili front i rozwinięci w ławę ruszyli na kolejkę, najpierw kłusem, potem w cwał. Ludzie zamilkli i patrzyli zdziwieni, jak konie rosły w oczach, a spod ich kopyt pryskały na wszystkie strony kawały zamarzniętego śniegu. Ta śnieżna przestrzeń, w dali prawie czarna smuga lasu i trzydzieści wyciągniętych w cwale koni gniadych i karych, siwków i jabłkowitych, białe obłoki zmrożonych oddechów i zaczerwienione od mrozu młode twarze jeźdźców w siwych kożuszkach - prosiły się o pędzel Kossaka. A gdy dobiegali nie dalej niż pięćdzisiąt metrów od kolejki, oficer krzyknął i jeźdźcy spięli konie, a potem zwinęli szarżowy szyk w dwójki. Oficer zasalutował i już spokojnie pokłusowali do wsi, gdzie ciągle przyzywał ich ostry głos sygnaturki. - Na mszę jadą chłopaki - mówiły babiny żegnając się nabożnie. Prawda, toż to dziś niedziela. Marek zadławiony wzruszeniem patrzył, jak stojący w oknie ojciec ukradkiem ociera łzę. Kawalerzyści tymczasem; ledwo widoczni, wjeżdżali w pierwsze chałupy wsi. I znów rozgadali się ludzie, posypały nowinki, wspomnienia, a rodzice Marka i on sam słuchali niemi, oszołomieni takim powitaniem Kielecczyzny. Ale wrażenia tego pierwszego dnia jeszcze się nie skończyły. Za Rakowem, dobrze już po południu, kolejka wjechała w las. Wesoło poświstując żwawa lokomotywka ciągnęła swoje niepoważne wagoniki wśród wielkich sosen okrytych czapami śniegu. 172 Naraz zgrzytnęły hamulce i cały pociąg raptownie stanął. - Niemcy wysiadać! - niósł się wzdłuż wagoników wielokroć powtarzany okrzyk. Znów okna kolejki zakwitły licznymi głowami ciekawskich. Co strachliwsze babiny pisnęły z przerażenia i chciały się cofnąć, ale ci z tyłu nie pozwalali. Pociąg stał w płaskim wykopie. Na nasypie, o trzydzieści metrów od wagoników, leżeli partyzanci. Tylko wyglądające zza białych kopczyków lufy zdradzały ich obecność. - Panowie, w naszym wagonie nie ma Niemców - krzyczała jakaś niewiasta. - W naszym też nie ma! W naszym też! - dochodziły głosy wzdłuż pociągu. - Sprawdzić wagony - padła komenda spod ośnieżonych sosen. Zaraz też podniosło się kilkunastu dziwnie ubranych ludzi, przebrnęli przez śnieg sięgający kolan i dopadli wagoników. Do wagonu Marka weszło ich trzech. Najpierw - równocześnie z obu stron - odskoczyły z trzaskiem kopnięte drzwi, dwie lufy schmeisserów spenetrowały wnętrze, a potem pod ich osłoną pojawił się chłopak w szarej kurtce ściągniętej paskiem, w narciarce i z pistoletem w ręku. Szedł powoli wzdłuż ławek, bacznie zaglądał w każdą twarz. Było cicho i tylko słyszało się jego powolne kroki. I naraz rozległ się cichy, błagalny głos: - Panie leśny! Jednego! Tylko jednego! Za Niepodległą! Na środku przejścia klęczał nie ogolony, pijący już od samego Jędrzejowa, niestary jeszcze mężczyzna, w wyciągniętych jak do modlitwy dłoniach trzymał przed zaskoczonym żołnierzem dwie półlitrówki z sinoróżowym, buraczanym bimbrem. Było coś tak komicznego w tym starającym się za wszelką cenę utrzymać równowagę pijaku, że cały wagonik zatrząsł się ze śmiechu. Śmiał się i chłopak z pistoletem, a potem wziął jedną z butelek i krzyknął: - Za Niepodległą! Krótkim ruchem przechylił butelkę, przytknął do ust, pociągnął łyk i oddał klęczącemu. I naraz jak na komendę przechyliły się dziesiątki butelek. Tylko jeden człowiek nie pił - mężczyzna na klęczkach. Patrzył na flachę, którą mu przed chwilą oddał partyzant, i łzy mu ciekły po nie ogolonych policzkach. I pewno pito by na umór jeszcze długo, gdy naraz ktoś krzyknął od jednego z okien: - Znaleźli Niemców! Zaczęto więc szturmować okna. Z jednego z dalszych wagoników wyprowadzono w mundurach feldgrau dwóch żołnierzy Wehrmachtu, jednego w zielonym, żandarmskim, i szarpiącego się młodego cywila. Stary i gruby żołnierz podtykał drżącymi rękami otwarty portfel partyzanckiemu oficerowi stojącemu przy wagoniku i powtarzał załamującym się głosem: 173 - Ich bin kein Deutscher. Ich bin Osterreicher. Von Wien. Er auch* - pokazywał na młodszego żołnierza. - Ich bin kein Deutscher... - Wehrmacht? - zapytał partyzant. - Ja! Ja! Wehrmacht - potwierdził skwapliwie stary. - Wermachtowcom, a szczególnie Austriakom, krzywdy nie robimy - powiedział oficer i Austriak widać zrozumiał, bo pochylił się do rąk partyzanta, ale ten szarpnął je do tyłu. - Macie jednak ciepłe ubranie, dobre buty, a nasi chłopcy dziurami świecą. Rozebrać ich. Gdy przetłumaczono Austriakom polecenie, sami zaczęli ściągać buty i mundury, ale czy ze zdenerwowania, czy też ręce im zgrabiały, dość że szło to opornie. Gdy wreszcie stanęli przed oficerem w koszulkach, kalesonach i skarpetkach, ułożywszy przedtem na śniegu w kostkę mundury, ten zapytał: - Hitlera lubicie? - Hitler? - zapytał stary. - Nein! Tfu! - No to krzyczcie: Deutschland kaput. - Deutschland kaput - powtórzył skwapliwie stary. Młody jednak stał milczący, ale gdy oberwał pięścią po karku, natychmiast dołączył do okrzyków. - Hitler świnia - podsunął któryś z partyzantów. - Hitler szwyna - powtórzyli obaj skwapliwie. - Niech żyje Polska niepodległa! - Nek szie Polska niepodlekla - mówili najlepiej, jak mogli, a ludzie dokoła pokładali się ze śmiechu. - No dość. Zmykajcie do wagonu, bo jeszcze kataru dostaniecie - polecił oficer i obaj Austriacy, w gaciach, kłaniając się nisko, wskoczyli do wagoniku. Teraz przyszła kolej na dwóch pozostałych. Żandarm, młody i dość przystojny, stał z rękami podniesionymi, podparty lufami karabinów. Na przedstawienie Austriaków patrzył z pogardliwie skrzywionymi ustami. On nie miał złudzeń, co go czeka. Nawet nie próbował skamlać o życie. Pchnięty lufą karabinu poszedł przez głęboki śnieg ku lasowi. Za to młody cywil wyrywał się trzymającym go chłopakom i rzucał oficerowi pod nogi. - Zmusili, zmusili - zawodził - ale ja to odpracuję, dajcie się zrehabilitować. Ja Polak, tylko zmusili. Wił się na kolanach, obejmował za nogi, skamlał, płakał. - Powiesić kapusia - krzyknął ktoś z grona otaczających ludzi i dziesiątki drapieżnych rąk wyciągnęły się ku agentowi. Krzyk aprobaty wybuchł w jednej chwili i pod razami, kopniakami agent zawył, trysnęła krew. Oficer podniósł do góry lufę automatu i ściągnął spust. - Ta! Ta! Ta! Ta! Ta! - zajazgotał schmeisser ostro. Kule obsypały stojących dokoła śniegiem i pociętymi gałązkami. Z krakaniem poderwały się z drzew przerażone wrony. Tłum ucichł, puścił agenta i cofnął się. * Ja nie jestem Niemcem, jestem Austriakiem. Z Wiednia. On także. 174 - Dostanie to, na co zasłużył - powiedział ostro oficer. - A samosądów mi tu nie robić. Potoczył dokoła groźnym wzrokiem. - A ty - czubkiem buta odsunął czepiającego się kolan kapusia - jeśli życie miałeś parszywe, to przynajmniej śmierć przyjmij godnie. Weźcie go, chłopcy. Poderwali leżącego i powlekli pogodzonego już z losem przez śnieg pod sosny. - Koniec akcji, wycofujemy się! - krzyknął oficer. - Maszynista! Odjazd! Lokomotywka świsnęła, ludzie zaczęli wskakiwać pospiesznie do wagoników, a partyzanci zwijali stanowiska broni maszynowej i wynosili z pociągu odebrane Niemcom karabiny i mundury. Zapadł zmierzch, gdy "express" po całodziennej podróży dobił do Rytwian. Tu czekał na całą rodzinę wujek Czesiek z sankami. - Podobno mieliście postój po drodze - zgadł sam po serdecznym powitaniu. - Ale to tutaj normalne. Wypoczęte konie niosły ostro, a wzmagający się mróz szczypał po policzkach. Gdzieś w ciemności mignął obszerny, rytwiański pałac Radziwiłłów. Z wypiekami na twarzy Marek opowiedział wujkowi Cześkowi wrażenia tego dnia - o szarży partyzanckiej kawalerii na kolejkę, o wygarnięciu Niemców z zatrzymanej ciuchci. - Taka to już ta Kielecczyzna - mówił wujek Czesiek. - Tu codziennie coś się dzieje. Każde miejsce to świadek nowych wydarzeń. Widzisz ten młodniak? Sanie mknęły wzdłuż czarnej ściany ledwo widocznego w ciemności lasu. - Tu Jędrasie rąbnęli Reslera. Naturalnie Marek nie pamiętał szczegółów opowieści sprzed pół roku, kiedy to będąc u nich w odwiedzinach, w Herbowie, wujek mówił im o kieleckich chłopcach z lasu. Otóż właśnie Resler, gestapowiec mieszkający niedaleko, dziewiątego stycznia 43 kierował żandarmami, którzy w Dolnej Trzciance zabili dowódcę Jędrusiów, Władysława Jasińskiego. Gestapowiec przeżył swoją ofiarę tylko o dwa i pół miesiąca i właśnie w tym lasku zakończył swój żywot. - Tu niedaleko są stawy rybne, teraz zamarznięte - mówił wujek pokazując w ciemności. - Prowadzi tamtędy grobla i można nią jechać na skróty do Sichowa. Ale teraz, po nocy, lepiej tędy. Z nowej opowieści wynikało, że poprzedni dyrektor klucza majątków poradzi wiłłowskich, Udo von Schweinichen, ten który miał brata generała SS i policji, wytrzymał tu tylko do lata. W jesieni 1943 roku Niemcy przysłali nowego dyrektora - Seedorfa. Był kapitanem Wermachtu i przyjechał prosto z frontu. Właśnie zginął za ojczyznę i fiihrera jego trzeci brat i władze, zgodnie z niemieckim zwyczajem, wycofały Seedorfa z frontu jako ostatniego z rodu i przysłały go na tyły. Miało to zapewnić ciągłość starej pruskiej rodzinie. Seedorf nie był hitlerowcem, ale był Niemcem ściśle wypełniającym rozkazy. Tych, co walczyli dokoła, nie nazywał "polskimi bandytami", ale zdecydowanie odmówił wszelkich porozumiewawczych rozmów, które mu proponowano. Mieszkał w majątku w Rytwianach, urzędował w Sichowie i codziennie 175 jeździł, właśnie wśród stawów, ze stangretem. W obu kieszeniach miał naładowane pistolety, a na kolanach teczkę z granatami. Robił wrażenie takiego, który żywcem się nie da. Pewnego dnia, gdy jechał jak zwykle groblą, dwóch ludzi wyglądających na parobków z majątku brodziło w wysokich butach po stawie. Gdy zaprzęg ich mijał, jeden z zadziwiającą szybkością znalazł się na bryczce obok dyrektora Seedorfa. W ręku miał pistolet. Odebrał Niemcowi teczkę z granatami, wyciągnął mu z kieszeni oba rewolwery. Dopiero wtedy zaskoczony Seedorf odzyskał głos i poprosił o zwrot jednego z pistoletów, pamiątki rodzinnej, odziedziczonej po ojcu. Mężczyzna sprawdził srebrny herb i inicjały rodowe na okładzinie rękojeści. Wyjął więc naboje i oddał broń mówiąc doskonałą niemczyzną: - My Niemcom odbieramy broń, a nie pamiątki rodzinne. A potem powiedział: - Chcieliśmy z panem rozmawiać bez używania przemocy, ale pan się nie zgodził. Zmusił nas pan do działania przez zaskoczenie. A my mamy taką propozycję. I tu wyniszczył Niemcowi sprawę. Majątki poradziwiłłowskie pod niemieckim zarządem obłożone były przez okupanta bardzo wygórowanym kontyngentem. Każdy z nich musiał dostarczać setki ton zboża, dziesiątki świń, cukier, mleko, słowem, wszystko, co tylko urodziła polska ziemia. Po niektóre kontyngenty Niemcy przyjeżdżali sami, inne kazali odwozić. Nikt poza Seedorfem nie znał jednak terminów. A on wyznaczał je telefonicznie, do wykonania natychmiast, i bywało że nim wywiad AK, zaalarmowany przez dworskich fornali, powiadomił oddział leśny lub wiejską placówkę, nim ta się zebrała, wozy z kontyngentem były już u Niemców. Propozycja więc wyglądała tak: zanim Seedorf poda przez telefon któremuś z majątków termin dostawy kontyngentu, • dwie godziny wcześniej przekaże go jednemu ze swych urzędników. W zamian on i jego rodzina żywot będą mieli spokojny. Nikt nie wiedział, czym się skończyła ta rozmowa, ale od tego czasu Niemcy zawsze się spóźniali z odbiorem kontyngentów, a Seedorf jeździł już groblą bez teczki z granatami na kolanach. Te i podobne opowieści skróciły im podróż do Sichowa. Majątek był zasypany śniegiem i robił wrażenie zapomnianego przez Boga i ludzi. , Na przybyszów czekała gorąca kąpiel i obfita kolacja. Najważniejsze jednak, że mama zniosła tę męczącą i pełną wrażeń podróż znakomicie i teraz szczęśliwa, że jest wreszcie u swojego brata, z miejsca przejęła rolę pani domu. Marek zaś od chwili przekroczenia progu znalazł od razu przyjaciółkę - młoda, dziewięciomiesięczna wyżlica Kora tak go sobie upodobała, że nie odstępowała go ani na krok. Wnet przyszli sąsiedzi - w budynku administracji mieszkały na tym bezludziu raptem cztery rodziny - więc przyjazd kogoś "ze świata" był wydarzeniem nie lada. Zjawił sięagronom, pan Chorążyn. Po jego szybkich, zdecydowanych ruchach widać było, że agronomem jest wyłącznie dlatego, że taki, a nie inny 176 zawód ktoś polecił mu wpisać w odpowiednie rubryki kennkarty. Z dość swobodnej rozmowy, jakże innej niż te, które prowadzono w Herbowie, Marek wnet się zorientował, że będzie to jego nowy dowódca. Był tu pan Starczek, administrator majątku, człowiek starszy, stateczny, doskonały gospodarz, który jeszcze za czasów Radziwiłła (o którym i teraz pan Starczek mówił "jaśnie pan" i z lekka podnosił się na krześle) wyprowadził majątek w Sichowie na czołowe miejsce w Polsce. Pan Starczek ciągle jeszcze nie mógł uwierzyć w swoje szczęście. Jego udręka skończyła się dopiero przed dwoma miesiącami, przedtem sytuację miał taką, że nabawił się choroby serca. No bo jak żyć spokojnie, gdy dyrektor Niemiec, spokrewniony z jednym z najwyższych dostojników gestapo, syn zaś - Jędruś? Co dwa tygodnie dyrektor mu mówił: "Herr Starczek, pan mi swoją głową odpowiada za dostarczenie kontyngentu w całości do Staszowa", a w piętnaście minut później syn pytał: "Więc kiedy, tata, odsyłacie ten kontyngent"? A ojciec przecież wiedział, że nie pyta tylko przez prostą ciekawość. Teraz przy Seedorfie żyje się spokojniej. Takie to były dziwne układy między Polakami i Niemcami w Sichowie-majątku. Bo w Sichowie-wsi, ciągnącej się dwa kilometry dalej, Niemców od wybuchu wojny nie widziano. Kto nie pojechał do Rytwian czy Staszowa, nie widział, jak wygląda przedstawiciel "rasy panów". Nie znaczyło to, że nie słyszano o nich, że nie przenikał ludzi dreszcz zgrozy na dźwięk słowa "Niemiec". To było pół roku temu, w początkach czerwca. Z rana, od wschodu, dochodził do Sichowa łomot karabinów maszynowych i wybuchy pocisków artyleryjskich. A potem gdzieś za lasami, w kierunku Wisły, zobaczyli wysokie kłęby dymu. Dym snuł się na horyzoncie przez całe popołudnie, a wieczorem niebo w tamtej stronie barwiła krwawa łuna. Baby, zebrane jak co wieczór na czerwcowej litanii pod figurą na krzyżówce, dołożyły do tradycyjnej modlitwy i tę za umarłych. Przez całą noc nikt w Sichowie nie spał. Rano nadeszły wieści. Mówiono, jak dwa dni przedtem żandarmeria rytwiań-ska urządziła represyjny rajd po wsiach nadwiślańskich bijąc wszystkich, mających jakiekolwiek zaległości w dostawach kontyngentu. Jędrasie - którzy kwaterowali w pobliżu - zasadzili się na powracających oprawców w lesie pod wsią Strużki. Od ognia partyzanckiego erkaemu poległo kilku Niemców, a spłoszone konie wpadły do Rytwian, wlokąc za sobą trupa komendanta żandarmerii. Na drugi dzień do Strużek przyjechała niemiecka karna ekspedycja. Podpalono wieś, ludzi sieczono z cekaemów, do solidniejszych zabudowań strzelano z polowego działka. Jędrasie powiadomieni o tragedii wsi pospieszyli natychmiast z pomocą, była to jednak pomoc skromna, zaledwie ośmiu partyzantów, ale za to z piekielną siłą ognia. Cekaem i dwa erkaemy otworzyły z odległości kilkuset metrów ogień do skupionych przy gminie, zajętych rozstrzeliwaniem ludzi, żandarmów. Teraz role się zmieniły - myśliwi znaleźli się w roli zwierzyny. Niemcy 177 musieli się zająć obroną własnej skóry, zaczęli oskrzydlać Jędrusiów. W tym czasie, kto jeszcze żył z mieszkańców Strużek, uciekał. Okrążeni Jędrusie przebili się bez strat. Niemcy załadowawszy dwie ciężarówki swoimi zabitymi zrezygnowali z dalszej pacyfikacji. Jednak osiemdziesięciu mieszkańców Strużek zginęło. Tak opowiadał pan Starczek, a Chorążyn uzupełniał. Kora, siedząca dotąd spokojnie pod stołem, warknęła i rozszczekała się. Ktoś zapukał do drzwi. Weszło ich trzech. W krótkich kożuszkach, w wysokich oficerkach, z orzełkami na baranicach. Najwyższy, przystojny brunet, miał bergmana na pasie, pozostali schmeissery. - Dobry wieczór - powiedział najwyższy. - Pan inżynier wybaczy, że bez zaproszenia, ale dowiedzieliśmy się, że pan ma gości, więc jako gospodarze tego terenu chcielibyśmy zobaczyć, kto zacz. Witano się tu jak z dobrymi znajomymi. Zaproszeni do stołu odstawili automaty, odpięli kożuszki i siedli świadomi tego, że są podziwiani. Wypytywano Jędrusiów o warunki, w jakich żyją, śmiano się, zaś Marek nie odrywał wzroku od bergmana. Ile by dał za to, by móc go dotknąć, wyjąć magazynek, zarepetować. Ale nie śmiał o to prosić. Już nie żałował, że opuścił Herbów, że tam daleko, na Podlasiu, zostawił bunkier na bagnie i Teofila z grupą. Ta kraina go oczarowała od pierwszej chwili. Tu jest dopiero życie, ziemia partyzantów, na którą Niemcy nie mają wstępu z siłą mniejszą niż kompania wojska. Wreszcie, zmęczony całodzienną podróżą i ogromem przyżyć, nawet nie wiedząc kiedy, zasnął. Mróz trzymał mocno, dni były słoneczne, powietrze przejrzyste jak kryształ. Od czasu do czasu, gdzieś na wschodzie, zrywał się głuchy grzmot, wszystko dokoła dygotało, a za Wisłą pięła się w granatowe niebo srebrna błyszcząca iskra, ciągnąca za sobą prościutką kreskę białych spalin, kolejne wybuchy zaznaczały się na tej linii białymi bąbelkami. Nikt nie wiedział, co to jest, ale ci, którzy jeździli od czasu do czasu za Wisłę, mówili, że koło Mielca Niemcy próbują nową broń. Co prawda wersji o różnych nowych tajemniczych broniach ludzie już mieli powyżej uszu, ale ta znajdowała potwierdzenie w potężnych grzmotach. Trudno było powiedzieć, że się tego nie widzi i nie słyszy. Kielecczyzna nie przedstawiała się więc Markowi jako obrazek malowany samymi jasnymi kolorami. Nowe otoczenie zapowiadało się ciekawie. Przede wszystkim było dużo młodzieży. Trochę synów i córek pracowników majątku, ale o wiele więcej wysiedleńców z Poznańskiego, którzy tu znaleźli oparcie na czas wojny. Nowi koledzy, starsi od Marka, traktowali go uprzejmie, ale nieco protekcjonalnie. Robili wrażenie starych konspiratorów. Wszyscy chodzili w wysokich oficerkach, a on jedyny wśród nich w pumpach i półbutach. Bolało go to mocno, ale gdzie mu tam było marzyć o innym stroju. Jego udział w miejscowej siatce konspiracyjnej ukazał mu się naraz w o wiele mniej jasnych barwach. Tam, w Herbowie, Marek był jedyny - tu jednym z wielu, i to najmłodszym. 178 Dlatego też ze zdumieniem i radością przyjął reakcję pana Chorążyna, gdy - po zasięgnięciu opinii wujka - zameldował się u komendanta placówki. Został przyjęty z otwartymi rękami, mało, z pierwszej rozmowy zorientował się, że w tym nasyconym patriotyczną młodzieżą Sichowie komendant jest osamotniony. To, czego mu nie powiedział Chorążyn, dopowiedział wujek. Ta młodzież już dawno przeszła przez konspiracyjne siatki: służbę kolporterską, łącznikowanie, wożenie rozkazów i meldunków. Miała tego powyżej dziurek od nosa. Oni już chcieli iść do lasu, czekali tylko wiosny. Każdy miał zaklepane miejsce w jakimś oddziale i marzył, aby śniegi zeszły, mrozy popuściły, by ruszyli z melin rozlokowani na czas zimy żołnierze. Na razie był karnawał, więc prywatka goniła prywatkę, tańczono, wzdychano, a gdy już nastrój dojrzał, Czesiek, przystojny chłopak z Poznańskiego, siadał do fortepianu i rozlegał się chóralny śpiew: Dziś do ciebie przyjść nie mogę Zaraz pójdę w nocy mrok... Chłopcy śpiewając patrzyli znacząco na siebie i uśmiechali się lekko, że to przecież nie piosenka, to prawda, dziewczynom oczy zachodziły łzami i łkały po kątach. Co tydzień prawie któryś zapowiadał z tajemniczą miną: - Chłopaki, za trzy dni znikam. Więc urządzano kolejną prywatkę na jego pożegnanie, był bohaterem wieczoru, jemu to jasnowłosa Oleńka, brzdąkająca na fortepianie, śpiewała: Deszcz, jesienny deszcz Smutne pieśni gra, Mokną na nim karabiny, Hełmy kryje rdza. I wtedy wszyscy zazdrościli wybrańcowi. Więc żeby pokazać, że oni też, tylko później, zwierali krąg wokół fortepianu, Czesiek brał mocny akord i wtedy, z niskich tonów, zaczynali głośnym chórem: My "bandyci Jędrusia", więc wszystko jedno nam, Wolę przyjmiem, czy dobrą, czy złą, Choć na drodze nam stanie rogaty diabeł sam, Śpiewamy zawsze naszą piosnkę tą. Naprzód! Naprzód wciąż dążymy Do celu wrót! I śmierci w pysk wciąż patrzymy. Naprzód! Naprzód! Ale mróz trzymał mocno i zapowiadane zniknięcie chłopaka przesuwało się .stale. Nowa służba łącznika okazała się sprawą całkiem poważną. Nie było tygodnia, by pan Chorążyn urzędujący w Oberleitungu *, naprzeciw okien mieszkania * Zarząd majątku. 179 wujka, nie przerzucił ręcznika przez zazdrostkę wiszące w oknie, co znaczyło: "łącznik do mnie". Zjawiał się więc Marek w kurniawę i mróz, zapinał narty i gnał. A to do leśnictwa na Sydzynie, gdzie mu zawsze z miłym uśmiechem otwierała drzwi czarnobrewa panna Krysia, a to do plebanii w Koniemłotach czy też do szefa placówki w Tuklęczy. Choć go już znano, wymieniał hasło, czekał na odzew, a potem wręczał lub otrzymywał karteczkę i wracał. Początkowo brał z sobą dokurhenty, ale potem tak już przywykł, że tu go pies z kulawą nogą nie będzie legitymował, że nawet do fasonu należało łącznikowa-nie bez papierów. W wyniku różnych szeptów między wujkiem a rodzicami, Marek pewnego dnia został zawiadomiony w sposób bezdyskusyjny: prawie trzy lata się nie uczył, bo nie było na to warunków, ale teraz są i od jutra zaczyna drugą klasę gimnazjalną. W oficynie pałacowej mieszkała profesorska rodzina wysiedlona z Torunia: ojciec znany łacinnik, a syn student matematyki. Z nimi to wujek załatwił korepetycje dla Marka i obaj wzięli się za chłopca solidnie. Teraz, pedałując z meldunkiem na Sydzynę, zamiast myśleć o niebieskich migdałach, wkuwał Marek łacińskie wyjątki albo którejś z deklinacji, albo koniugacji. W początkach lutego wypadł mu pierwszy wyjazd do Staszowa. To wiązało się z pewnymi emocjami. W Staszowie byli Niemcy, trzeba było wziąć z sobą dokumenty. Podobno w ubiepłym roku wyjazd do Staszowa to była kaszka manna - jak mówił Czesiek. Żandarmi się tak bali partyzantów, że barykadowali się na noc w swoim zamienionym na bunkier budynku. A kiedyś, gdy partyzanci wpadli do miasta i zaatakowali stojący vis a vis żandarmerii budynek granatowej policji, Niemcy woleli dopuścić do rozbrojenia policjantów i wyba-tożenia co gorliwszych niż iść im w sukurs. Ale ostatnio poczuli się nieco mocniej w miasteczku, bo na peryferiach Staszowa, w nieczynnej szkole, zakwaterowano trzystu lotników. Na ten wyjazd wujek pożyczył Markowi swoje oficerki. Były co prawda o dwa numery za duże, matka odradzała mówiąc, że wygląda śmiesznie, ale on nawet nie chciał słyszeć o ich zdjęciu. Wszystko odbyło się bez emocji. Wozak, który woził z majątku mleko do Staszowa, cały czas drzemał. Marek znalazł bez trudu potrzebny lokal nad apteką, oddał, co miał oddać, przeszedł się po ryneczku, rozglądał się czujnie, czy aby go - konspiratora znacznego w oficerkach - nikt nie śledzi, ale cały Staszów paradował w takich butach, żandarmskie patrole chodziły spokojnie i nikogo raczej nie zaczepiały. Wrócił do Sichowa zadowolony, że wszystko się skończyło szczęśliwie, ale jednocześnie trochę zawiedziony. W połowie lutego były urodziny Marka - kończył szesnaście lat. Gdy rano otworzył oczy, oniemiał. Przy łóżku stały czarne, lśniące, z białą obszywką przy podeszwie, nowiutkie oficerki. Urodzinowy prezent od wujka. Teraz zrozumiał, po co były te mierzenia jego łydki i wujkowe buty na próbę. 180 Nikt mu jeszcze w życiu takiej radości nie sprawił. Oficerki leżały jak ulał. Marek z żalem zdejmował je na noc. Nadszedł marzec, a z nim pękły mrozy. Sichów tonął w błocie. Słońce zaczęło przygrzewać mocniej i chłopcy znów po kątach nasilili szepty, rozpoczynając żegnanie się z dziewczynami, tym razem już naprawdę. Gdy błoto podeschło, a cieple przedwiośnie wytopiło w lasach śniegi, ruszyły się oddziały partyzanckie, ściągały zamelinowanych po wsiach żołnierzy, obrastały w siłę i energię. Obok Jędrusiowych akcji dochodziły wieści o działaniach "Dziadka Maślanki" w stopnickiem, "Osa" z AL rozbił ze swoimi w Ćmielowie posterunek żandarmerii, a już "express" łączący tę krainę ze światem był obiektem zainteresowania wszystkich. Prawie codziennie rozbrajano Niemców, rekwirowano cukier i wszystko, co się mogło przydać w partyzanckim życiu. Ale najwięcej zadziwiały ich wieści z Zachodu, od Gór Świętokrzyskich, gdzie nad (podobno) pół tysiącem partyzantów "Ponurego" komendę objął nie gorszy zagończyk "Nurt". Wraz z nastaniem wiosny zaczęto się wsłuchiwać w wiadomości nadchodzące ze wschodu. Dziwne to było, ale Marek zauważył, że w Herbowie bardziej łowiono wieści ze świata niż tu. Tam były cme jedynym zwiastunem nadziei, więc starano się je wyczytać nawet między wierszami warszawskiego szmatławca. Tu wydarzenia były blisko, były własne sensacje i problemy. Jednak na wiosnę 1944 roku zaczęto i tutaj słuchać z uwagą wiadomości. Rosjanie zbliżali się do granic Polski. Naturalnie do tamtych, przedwojennych, sprzed września 1939 roku. - Niemcy zaczęli wypróbowywać częściej swoje tajemnicze pociski za Wisłą, tak jakby się bali, że nie zdążą. Zaraz po świętach Wielkiej Nocy przyszedł list od ciotki z Herbowa. Pisała, że u nich już wiosna, że ciepło, że w lesie ruch... zwierzyny, że rodzina Teofila się powiększyła o nowe dzieci, że są bardzo ruchliwe. Niestety, jeden z synów, ten chory na płuca, zmarŁ W kwietniu majątek sichowski wyludnił się. Wszyscy koledzy Marka zniknęli jednej nocy. Rano dziewczyny chodziły z zaczerwienionymi oczyma. Zrobiło się pusto i smutno. Matka na wszelki wypadek schowała oficerki Marka, tłumacząc, że teraz błoto, to się szybko zniszczą. Nocą nad nizińskimi lasami krążyły jakieś samoloty, ludzie wychodzili w środku nocy, obserwując dalekie ognie na leśnych polanach. Angielskie samoloty zrzucały broń dla partyzantów. Matka z coraz większym niepokojem patrzyła na Marka. Jego korepetytorzy przykręcali śrubę'z nauką, ale gdzie tam było Markowi w głowie wkuwać zasady odmiany rzeczownika łacińskiego, gdy dokoła się gotowało? Ojciec jeździł z wujkiem do lasu odbierać drzewo, przepadali na dwa, trzy dni i gdy wracali, zmęczeni, niewyspani, śmierdzący od dymu i zawszeni, wiadomo było, że gdzieś w okolicy prowadzono ćwiczenia lub akcję. Gdy Marek buntował się na naukę w takich warunkach, ojciec mówił: - Myśl o matce. Niech przynajmniej o ciebie będzie spokojna. 181 - A ty myślisz? - odwarkiwał wtedy. Nadszedł ciepły, słoneczny maj. Teraz już nikt nie miał wątpliwości, że tylko miesiące dzielą okupowaną Polskę od wyzwolenia. Marek zdał do trzeciej klasy, ale wiele go to nie obeszło. "Biuletyn Informacyjny" podawał, że Armia Czerwona przekroczyła granice Polski, podeszła pod Kowel i walczy ramię w ramię z 27 Wołyńską Dywizją AK. Nie było dnia, aby jakiś oddział nie przewijał się przez majątek. Zabierali, co tylko się dało, bydło, zboże, konie, uprząż. W połowie maja do wujka Cześka przyjechał jego przyrodni brat - Bronek. Był starszy od Marka o trzy lata, nosił dziwny, szaro-czarny mundur. Uciekł z niemieckiego Baudienstu. Ich obóz pod Częstochową pilnie strzeżony przez Wehrmacht został pewnej nocy rozbity przez oddział AK; Niemców rozstrzelano, a dwustu junaków uciekło. Nim się połapali i zaczęli szukać tych swoich oswobodzicieli, aby się do nich przyłączyć, nikogo już nie znaleźli. Bronek podjął więc nielegalny marsz spod Częstochowy nad Wisłę. Przypadkowymi podwodami, trochę na gapę koleją, ale przede wszystkim pieszo, szedł wytrwale na wschód. Nie miał się w co przebrać, a mundur niemiecki o mało go nie zaprowadził do piachu, gdy raz pod Radomskiem wpadł w ręce leśnego oddziału. Wreszcie zmęczony, chory dobił do Sichowa. Chciał do lasu. Ale wujek Czesiek powiedział: - Jeszcze nie czas. Jak przyjdzie odpowiedni moment, sam ci to załatwię. - Mnie też tak obiecuje - burczał Marek. - Jak tylko trochę podzdrowieję, to prysnę sam - odgrażał się Bronek. - Ta sprawa nie ma przyszłości - uświadamiał go Marek. - Tu w trzy dni wszyscy będą wiedzieli, żeś kuzyn wujka. A on jest tak dobrze ze wszystkimi tutejszymi dowódcami, że bez jego zgody nikt cię nie weźmie. - No więc co robić? - pytał zniecierpliwiony Bronek. - Ja ci to załatwię - zaoferował się Marek. - Ty? - Tak, ja. Ale nie za darmo. - A za co? - Weźmiesz mnie z sobą. - O, nie! - wykrzyknął Bronek. - Nie chcę mieć z twoją matką do czynienia. - Moja matka na odległość nic ci nie zrobi -? zapewniał go Marek. - A jak mnie nie weźmiesz, to ja ci tego nie załatwię. Miał już od dawna tajemny zamysł. Czesiek, przed zniknięciem, to podsunął. Trzeba poczekać, aż Rosjanie podejdą bliżej, wtedy oddziały partyzanckie, chcąc nadal walczyć z Niemcami, przejdą zza Wisły na tę stronę. Tylko tacy mogą go przyjąć. - Dodaj sobie ze dwa lata - doradzał Czesiek, choć sam nie wierzył, że takiej chudzinie coś to postarzenie pomoże. W początku czerwca gruchnęły nowe wiadomości, tym razem z daleka. Radio podało, a słuchano go tu bez specjalnego skrępownia, że po gigantycznych 182 przygotowaniach alianci wylądowali we Francji, tworząc wreszcie z dawna oczekiwany drugi front. Zaczął się okres wykańczania Niemiec - teraz tylko było zagadką, kto pierwszy dotrze do Sichowa, Amerykanie czy Rosjanie. Ci ostatni mieli bliżej, ale też Niemcy rzucali na wschód wszystkie siły, aby wzmocnić rozpaczliwą obronę. Stare oddziały partyzanckie obrastały w siłę, jak grzyby po deszczu powstawały nowe. Zaczęło się jednak zagęszczać dokoła od oddziałów niemieckich. Najpierw ciągnęły - nawet bocznymi drogami - wozy taborowe, wyładowane po brzegi walizami, zrabowanym dobrem. Otaczali je liczni własowcy* na koniach. To wycofywała się ze wschodu administracja okupacyjna, treuhan-derzy i komisarze zza Buga. Coraz więcej niemieckich załóg kwaterowało w majątkach. Poligon doświadczalny za Wisłą pracował pełną parą. Wybuchy powtarzały się niemal codziennie, już nie tylko za dnia, ale i w nocy. Potęgowało to jeszcze bardziej wrażenie grozy. Teraz już wyraźnie mówiono dokoła, że to niemiecka broń rakietowa. Pod koniec czerwca Jędrusie stoczyli z Niemcami walkę w Osieku. W biały dzień obiegli miasteczko, w którym stacjonowały duże siły przejeżdżających żandarmów, i gdyby nie odsiecz, wytłukliby ich tam do nogi. Nadszedł upalny lipiec. Bronek i Marek już nie wytrzymywali biernego oczekiwania. Wujek mówił, że jeszcze nie czas, a chłopcy się zżymali, że nie chcą iść wyłącznie na defiladę zwycięstwa. Czesiek nie dawał znaku życia. Pan Chorążyn, także zaniepokojony wierceniem się Marka, postawił go kiedyś na baczność u siebie w pokoju i wręcz zagroził, że w wypadku samowolnej ucieczki potraktuje go jak dezertera. Oni mają wyznaczone inne zadanie. Rosjanie wchodzili już na ziemie polskie szerokim frontem. Zaczęły się walki o Wilno; gdzieś w okolicach Gór Świętokrzyskich wylądował na spadochronach duży oddział "berlingowców", jak ich nazywano. Dokoła huczały odgłosy walki, obok coraz bardziej ruchliwych oddziałów AK na wsiach wyciągały dotąd zakopaną broń Bataliony Chłopskie, dochodziły wieści z ośrodków przemysłowych, z Ostrowca, że działa AL. Wreszcie piętnastego lipca pod wieczór przybiegła zdyszana Stenia, dziewczyna Cześka, wywołała Marka i powiedziała: - Czesiek dał znać, że od wczoraj w lesie pod Łubnicami kwateruje oddział porucznika "Jerzego". Przyszli zza Wisły. Spieszcie się, bo nie wiadomo, czy nie pójdą dalej. Zdecydowali więc, że tej nocy prysną. Mimo że starali się zachowywać zupełnie normalnie, matka coś wyczuła. Zaraz po kolacji poszła sprawdzić, czy oficerki Marka leżą zamknięte w schowku. Leżały. Bo Marek już dawno zdecydował, że pójdzie bez oficerek. Zadanie było ułatwione, wujek z ojcem znów wyjechali na jakąś trzydniówkę. * Kolaborujące z Niemcami oddziały sformowane z jeńców radzieckich (od nazwiska gen. Wła-sowa). 183 Zaraz po północy, gdy tylko Marek upewnił się, że matka śpi, wymknęli się po kryjomu, zabierając ze sobą Korę. Bo gdyby została, narobiłaby takiego rabanu, że cały dom stanąłby na nogi. Stenia, jak było wcześniej umówione, nie spała jeszcze i przyjęła zupełnie ogłupiałego psa. Miała go nazajutrz rano podprowadzić pod dom wujka. Marek znał dobrze okolicę, szedł pewnie, przepedałował tu na rowerze każdą ścieżkę. Sieragi minęli bokiem, tuż przed świtaniem. Rzeczkę Wschodnią przeszli brodem i pod Lubniewicami zaczęli szperać po lesie. Nie był on duży, okolica zaś raczej pustawa, oddział nie miał się więc gdzie za bardzo ukrywać. Zza każdego krzaka spodziewali się okrzyku warty, ale przeglądali kolejne chaszcze, a dokoła była cisza. Marka szarpało coś w środku na myśl, co będzie przeżywała matka, gdy wstanie rano i zobaczy jego puste, rozgrzebane łóżko. Odpędzał te myśli jak zły sen. Słońce już stało wysoko, gdy obaj, zmoczeni po pas poranną rosą, postanowili przespać się gdzieś w stogu siana na krańcach wsi. Zatrzymał ich okrzyk: - Stój! Kto idzie! Warta zaprowadziła obu do porucznika Jerzego. W jednej z chałup wysoki, dziobaty oficer o ostrym spojrzeniu siedział przy śniadaniu ze swym zastępcą, podporucznikiem "Bończą". - Panie poruczniku - meldował wartownik. - Zatrzymaliśmy jakichś dwóch podejrzanych osobników. Markowi w pierwszej chwili zachciało się śmiać, bo to on, któremu wszyscy dawali nie więcej niż czternaście lat - miał być tym podejrzanym osobnikiem. Ale zaraz ogarnęło go przerażenie. Przecież w takich wypadkach reakcja dowódcy mogła być natychmiastowa - wyprowadzić za stodołę, palnąć. Oczywiście Marek powołałby się, na kogo trzeba, i jeśliby zechcieli to sprawdzić, to obaj z Bronkiem wyjdą obronną ręką. Ale wtedy żegnaj, partyzantko. - Skąd jesteście? - zapytał porucznik. - Spod Częstochowy - zaczął Bronek, tak jak było ustalone. Pokrótce opowiedział o swojej ucieczce z Baudienstu, przedstawił dokumenty. - A ten drugi?... - zagadnął "Bończa". - Kuzyn. Nie chciał sam zostać w domu, więc go wziąłem. - Tu nie ochronka - stwierdził "Bończa". - Ciebie weźmiemy, ale tego małego nie. - Panie komendancie, co ja zrobię z tym malcem - przeraził się nie na żarty Bronek. - Przecież go samego nie zostawię. On tu nikogo nie zna, ani nie ma gdzie iść. - To jak ty idziesz do lasu? Z kulą u nogi? - mówił jedząc jajecznicę porucznik Jerzy. - Wartownik! - krzyknął. - Dajcie wachmistrza "Sierotkę". Wartownik wyszedł, a oni indagowali dalej: - Broń macie? "--,. - Nie. - No to do drużyny gospodarczej. 184 Za chwilę meldował się wachmistrz "Sierotka". Mały, pękaty, o różowej buźce, w przepisowym kawaleryjskim mundurze, zapiętym - mimo upału - pod szyję. - Wachmistrzu, dwóch do drużyny gospodarczej - podporucznik "Bończa" przekazał przybyszów pod nową komendę. - Tak jest, panie komendancie - zwarł przepisowo obcasy wachmistrz. Mówił znaną Markowi z Podlasia, miłą sercu, kresową śpiewną nutą. Ale rękę miał twardą. - Wasze pseudonimy? - zapytał podporucznik "Bończa". - "Broniasz" - odparł Bronek. - "Wacek" - powiedział w popłochu Marek, choć na dobrą sprawę chciał mieć ładniejszy pseudonim, jakiegoś Tygrysa, Orła czy Lwa. Ledwo wyszli z chaty, wachmistrz ich zatrzymał. - Słuchajcie, sierotki - powiedział patrząc w oczy. - Będziemy żyć w zgodzie, jak przyjmiecie moją zasadę. Jeśli mus, to trzeba się oprzeć sercem o flaki i pracować, aż krwawy pot z was pokapie. A u mnie zawsze mus. Poszli do sekcji gospodarczej. Była to po prostu kuchnia, a w niej ośmiu takich jak oni, odzianych byle jak, wyposażonych tylko w szewskie noże. Cały pierwszy partyzancki dzień zszedł im na obieraniu bez końca kartofli. Gotowali je w wielkich parnikach dla świń. Po kilku godzinach Bronek wyprostował zmęczony kark i zaczął złorzeczyć: | - Że też się zgodziłem być twoją niańką. Gdybym tu przyszedł sam, daliby mnie do któregoś z bojowych plutonów. A tak tylko grule i grule obierać. W Marku zawrzało. To przecież on znalazł drogę do lasu dla tej łachudry. Bez niego Bronek by tkwił w Sichowie, bo nikt by go nie przyjął do oddziału. - Nie od razu byś tak poszedł do bojowego plutonu - ostudził Bronkowe zapędy wysoki, przystojny, nieco piegowaty blondyn o pseudonimie "Zawisza". - Ja jestem plutonowym podchorążym, a że nie ma kto za mnie poręczyć, więc od dwóch tygodni te grule obieram. Do wieczora znali już historię oddziału. Jego trzon działał już od jesieni 1943 roku, a porucznik Jerzy jeszcze wcześniej. Operowali w lasach koło Kraśnika. Na początku czerwca ponad trzydziestu ludzi skierowano pod Tarnobrzeg, gdzie mieli odebrać zrzut i czekać na rozkaz. Zrzut był nawet pokaźny, sama broń i mundury. Czekali więc na rozkaz. I obrastali w siłę. Bo do oddziału zasobnego w broń garnął się, kto mógł. Przeważnie pojedynczy chłopcy bez broni, ale zdarzyło się im zgarnąć i luźną dziesięcioosobową drużynę z 27 Wołyńskiej Dywizji AK, która po walkach nad Turią przywędrowała aż tu i błąkała się bez kontaktu. Wreszcie przyszedł rozkaz - wracać w Kraśnickie. Było ich już wtedy ponad siedemdziesięciu. Ale przez czas ich miesięcznego pobytu pod Tarnobrzegiem zmieniło się na Lubelszczyźnie. Pod naporem zbliżającego się gwałtownie frontu niemieckie jednostki kwaterowały teraz w każdej wsi, obsadzały każdą szosę. Dwukrotnie oddział próbował powrócić na swój teren i dwukrotnie, skrwawiony, wycofywał się. Wreszcie postanowili przejść za Wisłę. Puszczą 185 Sandomierską kilkudniowym marszem podeszli pod rzekę, na wrotach wyjętych ze stodół przeprawili oddział z taborami i rannymi. Teraz kwaterowali tu i odpoczywali. Niefortunne to było miejsce. Na południowym wschodzie Wisła, na zachodzie szosa Szczucin-Pacanów-Stopnica, na północy rzeczka Wschodnia wpadająca koło Połańca do Wisły. I w środku mały lasek wokół Łubnic. Porucznik Jerzy szukał nerwowo kontaktów. Kuchnia miała tę dobrą stronę, że ulokowano ją w pobliżu chałupy, gdzie kwaterowało dowództwo. Na oczach chłopców odjeżdżały i przyjeżdżały patrole konne. Ściągano jakichś ludzi, konferowano. W czasie gdy dowództwo próbowało nawiązać kontakty, oddział żył swoim życiem. Zmieniano warty, wyjeżdżano na patrole, czyszczono broń, szkolono nowo przybyłych. Od dwóch tygodni oddział miał nową, zrzutową broń - trzy piaty, czyli angielskie rusznice przeciwpancerne, pięć brenów - erkaemów ze śmiesznie sterczącymi do góry półokrągłymi magazynkami, kilkanaście stenów, topornie wykonanych automatów, ale idealnych do partyzanckiego życia, bo nigdy nie zacinających się, oraz gamony. Takich granatów nikt jeszcze nie widział. Były to zwyczajne woreczki z brezentu, w które wpychało się coś wyglądającego na plastelinę, miękkie, szare, gliniaste. Potem w tę glinę wciskało się mały kałamarzyk i wypuszczało na zewnątrz kawałek tasiemki. Wystarczyło tylko szarpnąć tasiemkę, rzucić... i kryj się, kto w Boga wierzy. Wybuchający gamoń raził nie odłamkami, a podmuchem powietrza, siłę zaś miał tak straszną, że w promieniu kilku metrów obdzierał drzewa z kory. Trzeba było szkolić wszystkich na nowo. Jedynymi, którzy trzymali się swego wypróbowanego uzbrojenia, byli Wołyniacy. Zamknięci w sobie, zacięci, przyzwyczajeni do ruskich pepesz i diegtiarów, czeskich suk i niemieckich spandauów. Pierwszy wieczór w lesie był najcudowniejszy. Stali w dwuszeregu w ciemności i chórem, siłą siedemdziesięciu młodych piersi, śpiewali: O Panie, któryś jest na niebie, Wyciągnij sprawiedliwą dłoń. Wołamy z wszystkich stron do Ciebie O polski dom, o polską broń. O Boże, skrusz ten miecz, co siecze kraj, Do wolnej Polski nam powrócić daj, By stał się twierdzą nowej siły Nasz dom, nasz kraj. Tej nocy Marek źle spał. Słoma na sąsieku była jakaś nieprzyjemna, ostra, coś gryzło, drażniło głośne chrapanie Bronka, a gdy wreszcie po północy zasnął, trapiły go niepokojące sny. Budzenie dość szorstkiego wachmistrza Sierotki, który sekcję gospodarczą postawił na nogi na pół godziny przed pobudką, powitał z ulgą. Wiara jeszcze smacznie spała, gdy oni ciągnęli już wodę w studni, rozpalali pod kotłami ogień, 186 i kroili pajdy chleba przez cały bochen, ćwiartowali upieczone wczoraj mięso, przechowane przez noc w chłodnej piwnicy. A potem mycie do połowy obnażonych ciał pod lodowatą wodą ze studni (mycie piaskiem, bo mydła nie było) i znów śpiewający dwuszereg: Kiedy ranne wstają zorze... Dzień był monotonny. Przywieziono nowe worki kartofli i znów zaczęło się obieranie. Koło południa początkowe swędzenie i pieczenie ciała nasiliło się. Marek sięgnął za kołnierz i wyciągnął spod paznokcia tłustą wesz. - Nic się nie martw - pocieszał go Zawisza. - Przywykniesz. Co to za partyzant bez wszy. - To gorsze niż Niemcy - dogadywał śpiewnie wachmistrz Sierotka. - Od Niemców odskoczysz, od wszy nie. Chłopcy doradzili, że najlepiej znaleźć mrowisko, rozgrzebać, ubranie wsadzić w kopiec i kwadrans dać się mrówkom pobawić. Potem otrzepać i spokój na dwa tygodnie. Mrówki zniszczą wszystkie wszy i tak nasycą ubranie kwasem, że długi czas minie, nim nowe wszy się zalęgną. Ale gdzie tu było, w małym lasku, szukać mrowiska. Patrole tymczasem się rozjeżdżały i wracały, przeważnie z niczym, bo dokoła było pustkowie i nikt nie wiedział, gdzie szukać kontaktów Akowskich. Pod wieczór drugiego dnia Marek spytał Bronka: - A może im poradzić, gdzie znajdą kontakt? - A poradź, poradź, zanim się obejrzysz, wylądujesz z powrotem w chałupie - zgasił go Bronek. Przysiadł więc Marek, spokojnie obierał grule. W czwartym bodaj dniu około południa rozeszła się wieść - jest kontakt. Konny patrol przywiózł jakiś dwóch ludzi w zrzutowych battle dresach. Porucznik Jerzy podejmował ich w swej kwaterze. Tego dnia Zawisza i Marek mieli służbę ordynansową przy dowództwie, więc gdy wachmistrz zawołał: - Obiad dla pana komendanta! - obaj złapali menażki z dymiącym żurem, suto okraszone słoninką ziemniaki i pobiegli w te pędy do kwatery porucznika. Przy stole siedziało czterech oficerów: Jerzy, Bończa i dwóch przybyszów. Jednego z nich Marek poznał natychmiast i ledwo się opanował, aby nie i krzyknąć. Tę twarz zapamiętał, choć widział ją w nocy, w nikłym świetle rozbujanej wiatrem, sichowskiej latarni. To było trzy miesiące temu, przed świętami Wielkiej Nocy, zanim jeszcze chłopcy z Sichowa poszli do lasu. Pewnej nocy obudziło cały dom łomotanie do drzwi. Uzbrojeni mężczyźni wypędzali z domów wszystkich młodych ludzi i ustawiali ich pod płotem Oberleitungu pod jedyną latarnią. Mieli dość dobre rozeznanie, chodzili z listami, coraz inny patrol doprowadzał do stojących pod płotem nowych, ledwo z łóżek wyciągniętych chłopaków. A gdy już zebrano wszystkich, w krąg światła wszedł właśnie ten. W ręku miał 187 długi bykowiec, którym od czasu do czasu uderzał się po cholewie wysokich oficerek. Przemówił do nich mniej więcej w te słowa: - Słuchajcie. Wy tu melinujecie broń zrzutową, a my nie mamy czym walczyć z Niemcami. Oddawać broń, pokazać, gdzie jest zakopana, bo jak nie, to z was bebechy wyprujemy. Wskazał dwóch pierwszych, naj rosiej szych w szeregu, i tych od razu jego ludzie porwali za ramiona, wykręcili ręce i przegięli przez płot. Mężczyzna i drugi, także z bykowcem, bili z całych sił, chłopcy jęczeli, ale nikt nic nie powiedział. Obatożyli jeszcze kilku, dołożyli więc pięściami i odjechali. Powiadomieni Jędrasie na drugi dzień pojechali na zwiady, odkryli sprawców nocnego napadu i dołożyli w goły tyłek wyciorami. Herszta nie złapali. Ukrył się. Ale teraz się odnalazł. Piekielnie sprytnie to pomyślane. Można sobie było podporządkować siedemdziesięciu świetnie uzbrojonych ludzi, zanimby się połapali, że to nie ten adres, byłoby już za późno. Przybysze odjechali przed wieczorem, Marek chciał biec od razu, ale obawiał się, że go warta nie wpuści, powinien meldować się przecież przez Sierotkę, a ten zapewne będzie chciał wiedzieć, w jakiej sprawie. Poczekał, aż Sierotka krzyknął: - Kolacja dla pana komendanta! - Wtedy zaofiarował się wyręczyć Zawiszę. Podał obu oficerom smażoną kiełbasę i stanął przy drzwiach. Zabrali się do jedzenia i naraz zobaczyli, że on nie wyszedł. - Jeszcze coś? - zapytał porucznik Jerzy. - Strzelec Wacek do raportu do pana komendanta - wyrecytował jednym tchem Marek. - Wachmistrz Sierotka kazał się wam meldować? - Nie, panie komendancie. Z własnej woli. - Dlaczego nie drogą służbową? - Bo to poufna sprawa. Odłożyli jednocześnie widelce i przyjrzeli mu się, jakby go pierwszy raz w życiu zobaczyli. - Meldujcie - polecił porucznik Jerzy. I wtedy Marek, początkowo zacinając się i jąkając, zaczął mówić, że nie jest spod Częstochowy, że pochodzi z Sichowa, że przez pół roku był łącznikiem placówki AK, zna kontakty, ale uciekł z domu,, więc się nie przyznał. Dzisiaj jednak zobaczył człowieka, który podawał się za oficera AK, a na pewno nim nie jest. Opowiedział pokrótce wspomnienia z kwietniowej nocy. Skończył i w izbie zapadło milczenie. Obaj oficerowie mieli zaciśnięte usta i blade twarze. - Strzelec Wacek - powiedział porucznik Jerzy cicho, niby spokojnie, ale takim głosem, że Markowi zrobiło się zimno. - Czy zdajecie sobie sprawę z tego, co się z wami stanie, jeżeli się okaże, że wasz meldunek nie odpowiada prawdzie? - Tak jest, panie komendancie - odparł Marek suchymi ustami. - Aleja się nie boję. Mój dowódca poświadczy to, co mówię. I to będzie prawdziwy kontakt, którego pan komendant tak szuka. 188 Podał nazwisko i sposób odnalezienia Chorążyna. - Dobrze - rzekł porucznik. - Ale do czasu sprawdzenia waszego meldunku nie wolno się wam wydalać z obozu. Pod żadnym pozorem - dodał z naciskiem. A widząc, że Marek się nie rusza od drzwi, zapytał: - Jeszcze coś? - Tak jest, panie komendancie. Mam prośbę. Jeżeli się okaże, że mówiłem prawdę, to proszę, żebym...'żebym nie był odesłany do domu. - O tym pomówimy później. Odmaszerować. Zaraz po wyjściu Marka przed kwaterą dowódcy zaczął się ruch. Dwa konne patrole pognały w ciemność. Przy kuchni zaś, w której sekcja gospodarcza kończyła myć kotły, stanął milczący chłopak z pepeszą. A gdy skończyli zajęcia i poszli na sąsiek do swej stodoły, on przysiadł na klepisku. Nikt nie zwrócił na niego uwagi z wyjątkiem Marka. To było dziwne, ale tej nocy Marek spał tak mocno i długo, że Bronek go ledwo dobudził na ciągnięcie wody ze studni. Od wyjścia ze stodoły towarzyszył im chłopak, już inny, ale także z automatem. - Dziś w nocy naszego starego diabeł w dupę użarł - złorzeczył Zawisza. - Całą noc zwiadowcy konni byli w ruchu. Po śniadaniu chłopak z automatem gdzieś zniknął, a gdy Marek kończył obierać pierwsze wiadro kartofli, ktoś położył mu dłoń na ramieniu. Podniósł głowę. Nad nim stał pan Chorążyn. Odeszli razem w kierunku lasu. . - Byłem na ciebie wściekły, gdy przed czterema dniami przybiegła do mnie twoja zapłakana matka.\ Wam tylko partyzantka w głowie, a nie wiecie, jakie spustoszenie robicie wokół siebie. Ale w sumie zrobiłeś dobrą robotę. Nie zawiodłeś mnie. Dziękuję ci, Marku - powiedział pan Chorążyn i uścisnął Markowi rękę. - Czy... zabierze mnie pan do Sichowa? - Nie. Przeszedłeś przecież pod inną komendę. Co prawda niezbyt legalnie, ale przeszedłeś. Uspokoję twoją matkę, bo bardzo jest biedna. - A tamtego znaleźli? - Nie, całą noc szukali i szukają nadal. Ale on tutejszy, a oni przybysze. Działali po omacku. Teraz my im pomożemy. Sądzę, że niedługo tu pobędzie-cie. No, na mnie już czas. Przygarnął Marka do piersi i odszedł w kierunku chaty dowódcy, a Marek zaczął obierać swój drugi tego dnia kubeł gruli. Wieczorem jednak wszystko się odmieniło. Kiedy stali w dwuszeregu, na apelu, porucznik Bończa dał komendę: - Baczność,, na prawo patrz. Z kwatery wyszedł porucznik Jerzy i przyjął raport, a potem kazał wystąpić Markowi. Stał przed siedemdziesięcioma kolegami i nie wierzył własnym uszom. Dowódca udzielił mu przed frontem oddziału pochwały za zasługi oddane oddziałowi, awansował go do stopnia starszego strzelca i przenosił z sekcji gospodarczej do zwiadu konnego. 189 - Ku chwale Ojczyzny, panie komendancie - mówił Marek nie swoim głosem. Równocześnie Broniasz i Zawisza zostali przeniesieni od gruli do drużyny chłopaków z dwudziestej siódmej. Na jutro w południe ogłoszono wymarsz. - Stary, jak tyś to zrobił? - dziwił się Bronek oglądając niemieckiego schmeissera, którego mu przydzielono. - Za co ta pochwała, ten awans? A na koniu się chociaż utrzymasz? Od rana zaczął się ruch. Przed południem zjawili się przysłani przez pana Chorążyna przewodnicy. Przynieśli wiadomości - Rosjanie przekroczyli Bug, Chełm zajęty, powstał tam Komitet Wyzwolenia Narodowego, Armia Czerwona zbliża się do Lublina. Niemcy w przyspieszonym tempie budują umocnienia na Wiśle. Wszystkie wsie zajęte są przez Kałmuków lub Wehrmacht, wypędzają tysiące ludzi do robienia okopów nad Wisłą. - Ciężko będzie przejść - mówili. Po południu oddział ruszył. Poprzedzony pieszą szpicą, chroniony na bokach przez konnych zwiadowców, prowadził w środku taborowe wozy z trzema ciężko rannymi. Każdą wieś trzeba było omijać, raz czy dwa szpica natknęła śię na własow-ców, po wymianie pierwszych strzałów obie strony odskoczyły. Pod wieczór dano ludziom odpocząć. Zapowiedziano nocny marsz. Inaczej nie można było iść. Na dzień oddział zapadał w lasy, obstawiał się wartami i koczował. Szli na Niekurze, Niekrasow, mieli osiągnąć Koprzywnicę. Ale szosy Staszów-Osiek przeskoczyć nie dali rady. Dzień i noc ciągnęły nią niemieckie oddziały pancerne. Czołgi. Setki czołgów. Tutaj? Widać Niemcy na gwałt, nocami, na pełnych światłach, rzucali na front ostatnie rezerwy. W lesie siedzieli trzy dni. Rozesłane na wszystkie strony patrole wracały z niczym. Oddziały partyzanckie, na które mieli kontakty, zostały przerzucone bardziej na zachód, dostęp do wsi zajętych przez Niemców był niemożliwy. Porucznik Jerzy postanowił więc: - Wracamy za Wisłę. Rzeka jednak była już obsadzona przez Niemców. Ludzie mówili, że bardziej na północ, pod Baranowem, nikt Wisły nie strzeże, ale akurat tu, gdzie oni stali, oddzielał od niej pancerny pułk. Rozpoczęli wycofywanie się na Połaniec. Na lizjerze lasu patrol zaległ pod ogniem cekaemów, do których zaraz dołączyły granatniki. W czasie tych trzech dni, które im zajęło czekanie na możliwość przeskoku przez szosę Staszów-Osiek, Niemcy podciągnęli nowe jednostki i oddział znalazł się w potrzasku. Dokoła biła ciężka artyleria, co znaczyło, że front bardzo się zbliżył do Wisły, konne oddziały Własowców raz po raz zapuszczały się w lasy. Nadszedł sierpień. Na rannym apelu podano im, że w Warszawie wybuchło powstanie. Gdzieś na szosie po sąsiedzku trwała walka. Podobno zwiad pancerny Armii Czerwonej, wspierany oddziałem AK, zajął Staszów. Próbowali się tam przedrzeć, ale zalegli w ogniu niemieckich kaemów. 190 Noc była ciemna, gdy składali na wozy długą broń, a potem patrzyli z żalem, jak tabory otoczone chłopcami z dwudziestej siódmej zniknęły w ciemności. Porucznik Jerzy powiedział im, że oddział stracił możność prowadzenia dalszej walki. Dziękował za służbę i rozkazywał przebijać się pojedynczo. Przed brzaskiem ruszyli obaj z Bronkiem. Do Szwagrowa było niedaleko. Rządca znał Marka, więc zakopał ich w słomie. Siedzieli trzy dni. Dokoła ciągle nie milkły strzały. Trzeciego wieczoru wyszli. Podobno Rosjanie już byli za Staszowem. Ale jeszcze tego dnia, po południu, przez majątek przeciągnęli Niemcy. Wędrowali z Bronkiem całą noc. Dokoła strzelano, biły działa, latały samoloty. Gdy podeszli pod dom, pierwsza radosnym szczekaniem powitała ich Kora. Matka łkając długo trzymała Marka w ramionach. Marek zajrzał do alkowy, gdzie stało jego łóżko, leżał tam pochrapując skośnooki oficer - obok wisiała kurtka z pagonami majora Armii Czerwonej i nagan- bębenkowiec w parcianej kaburze. Niemców w Sichowie już nie było. Front ustabilizował się na Wiśle, ale Rosjanie pod Baranowem przekroczyli rzekę i utworzyli przyczółek obejmujący również Sichów. Zaczęły się ciężkie boje, bo Niemcy chcieli za wszelką cenę odrzucić Rosjan za Wisłę, ci zaś przerzucali co noc po bombardowanych przeprawach nowe dywizje i utrzymali się. Z linii frontu wysiedlono mieszkańców tam, gdzie było bezpieczniej, bliżej Wisły. Przez trzy tygodnie Marek z rodzicami koczował na jednym sienniku w Tursku, w chacie zajętej przez dziesiątki takich jak oni. W tej sytuacji ojciec postanowił szukać szczęścia za Wisłą. Przeprawili się i dotarli do Stalowej Woli. Tu już była Polska. Ojciec odnalazł swego przyjaciela z Grodźca. Był to znany działacz komunistyczny, teraz oddany całą duszą wprowadzeniu w życie reformy rolnej. Dzięki jego pomocy zdobyli w Stalowej Woli jakiś kąt do zamieszkania i zajęcie dla ojca. Marek poszedł do gimnazjum. Ale to wszystko tchnęło tymczasowością. Czekano, aż front ruszy na zachód, aż zostanie wyzwolone Zagłębie. Rodziców niepokoił brak wiadomości z Herbowa. Zaraz po przyjeździe do Stalowej Woli wysłali list do leśniczówki, ale mijały tygodnie, miesiące, a wiadomości nie było. Wreszcie przyszła, przed samym Bożym Narodzeniem. Pisał znajomy wujostwa, sekretarz gminny w Podborzu. W trzy miesiące po wyzwoleniu Herbowa wujek Janek został zastrzelony przez jakichś dwóch cywilów. Ciotka sprzedała wszystko, co się tylko dało, i wyjechała w nieznanym kierunku. W styczniu ruszyła ofensywa radziecka. Ojciec, który już wcześniej nawiązał kontakt z pełnomocnikiem rządu do spraw przemysłu węglowego, wyjechał, gdy tylko przyszła wiadomość, że czołówki wojsk radzieckich podchodziły pod Zagłębie. Po jego wyjeździe Marek z matką jeszcze przez miesiąc siedzieli w Stalowej 191 Woli. Matka ciągle chorowała, ale twierdziła, że gdyby można było dojechać do Grodźca, zaraz by wyzdrowiała. Grodziec już był wyzwolony. Wreszcie ktoś dał znać z huty - nazajutrz jedzie do Sosnowca ciężarówka. W lutowy, zacinający śniegiem ranek jechał Marek na skrzyni ciężarówki na zachód. Matkę udało mu się umieścić w szoferce. Do Będzina dojechał tak zmarznięty, że gdy zeskoczył ze skrzyni, upadł. Ostatkiem sił doprowadził matkę do stryjostwa. Żyli. Przyjęli ich jak przybyszów z tamtego świata. Matka w nocy miała wysoką gorączkę, więc w domu niewiele spano. Rano Marek wyruszył do Grodźca. Gdy wyszedł za Gzichów, zobaczył jednocześnie dwie rzeczy, których widok przyprawił go o skurcz krtani. Na ośnieżonym pagórze Dorotki stały znajome ruiny kościółka, a na najwyższym kominie porywisty wiatr miotał zmoczoną śniegiem, biało-czerwona flagą. - Marek! - ktoś go łupnął w plecy. Przed nim stał Wiesiek Wartak, rozradowany, serdeczny. - Ja wiedziałem, że wrócisz. I wróciłeś. Tak się cieszę! - A ty, gdzie? - zapytał Marek. - Ja? Do Kopernika. Od tygodnia buda pracuje. Zdałem do trzeciej gimnazjalnej. Ty chyba zdasz do czwartej. - Chyba zdam - powiedział Marek, patrząc na najwyższy z trzech kominów grodzieckich. Zakopane - luty 1979 Rybienko Leśne - lipiec 1979 isis