16912

Szczegóły
Tytuł 16912
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

16912 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 16912 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

16912 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Richard Brautigan Potwór Profesora Hawklinea Western Gotycki Przełożył Jacek Matuszak Ta książka jest dla gangu z Montany Księga pierwsza Hawaje Lekcja jazdy konnej Siedzieli w kucki na skraju pola ananasów i ściskając strzelby, obserwowali mężczyznę, który uczył syna jeździć konno. Było lato 1902 roku na Hawajach. Od dłuższej chwili żaden z nich nie odezwał się ani słowem. Siedzieli przykucnięci, obserwując mężczyznę, chłopca i konia. Nie był to krzepiący widok. – Nie mogę – powiedział Greer. – Kawał sukinsyna – zgodził się Cameron. – Nie mogę zastrzelić faceta, który uczy dzieciaka jeździć na koniu – powiedział Greer. – Po prostu nie potrafię. Greer i Cameron wyglądali nie na miejscu na tym polu ananasów, jak zresztą w ogóle na Hawajach. Byli ubrani niczym kowboje i ich ubrania pasowały jak ulał do wschodniego Oregonu. Greer miał przy sobie swoją ulubioną broń – kraga 30:40, a Cameron winchestera 25:35. Greer, który lubił żartować z karabinu Camerona, pytał go często: „Po co taszczysz ze sobą tę flintę na króliki, skoro możesz mieć prawdziwy karabin jak ten krag?” Nie odrywali wzroku od lekcji. – No i tak przelatuje nam koło nosa po tysiąc dolarów na łebka – powiedział Cameron. – I cała ta cholerna podróż poszła na marne! Myślałem, że będę rzygał do końca życia na tym cholernym statku, a teraz czeka mnie jeszcze raz to samo i na dodatek tylko z drobniakami w kieszeni! Greer pokiwał głową. Podróż z San Francisco na Hawaje była najgorszą rzeczą, jaka im się kiedykolwiek przydarzyła. Była jeszcze gorsza niż tamten zastępca szeryfa z Idaho, do którego strzelili kiedyś dziesięć razy, a on wciąż nie chciał umrzeć. W końcu Greer musiał go poprosić: „Słuchaj, umieraj, bo nie chcemy już do ciebie strzelać”. Na to zastępca szeryfa: „Dobra, umrę, ale nie strzelajcie już do mnie”. „Już nie będziemy” – obiecał Cameron. „W porządku, umieram” – i umarł. Mężczyzna, chłopiec i koń znajdowali się na podwórzu przed dużym białym domem, który stał w cieniu palm kokosowych. Dom wyglądał jak wyspa połyskująca pośród pól ananasów. Dobiegająca z wnętrza muzyka grana na fortepianie dryfowała leniwie przez ciepłe popołudnie. Po chwili na werandzie pojawiła się kobieta. Wyglądała na żonę i matkę. Miała na sobie długą białą suknię z wysokim krochmalonym kołnierzykiem. – Kolacja gotowa! – zawołała. – Chodźcie jeść, kowboje! – Szlag by to trafił – zaklął Cameron. – Logicznie rzecz biorąc, facet powinien być już trupem, którego przygotowują do wystawienia we frontowym salonie, a ten idzie sobie do domu na obiad. – Wynośmy się z tych pieprzonych Hawajów – powiedział Greer. Z powrotem do San Francisco Cameron stale coś liczył. Zanim dopłynęli do San Francisco, zwymiotował dziewiętnaście razy. Liczył wszystko, co robił. Przed laty, kiedy Greer poznał Camerona, wyprowadzało go to trochę z równowagi, ale dotąd zdążył się już przyzwyczaić. Musiał, bo inaczej doprowadziłoby go to do obłędu. Ludzie zastanawiali się czasem, co robi Cameron, i Greer mówił im wówczas: „Coś tam liczy”. Ludzie pytali: „Ale co?”, na co Greer odpowiadał: „Co za różnica?” Wtedy ludzie mówili tylko: „No tak”. Zwykle nikt nie zagłębiał się dalej w ten temat, ponieważ Greer i Cameron byli bardzo pewni siebie w ten rozluźniony, swobodny sposób, który wprawia otoczenie w niepokój. Greer i Cameron robili wrażenie ludzi, którzy poradzą sobie w każdej sytuacji z minimalnym wysiłkiem i maksymalnym skutkiem. Nie wyglądali przy tym na brutalnych ani nikczemnych. Byli jak odprężona esencja wypreparowana z tych dwóch cech. Zachowywali się tak, jakby byli spoufaleni z czymś, co tylko oni dwaj potrafili dostrzec. Innymi słowy, mieli właściwe warunki. Nikt nie miał specjalnej ochoty wpieprzać im się w drogę, nawet jeśli Cameron stale coś liczył, na przykład ile razy zwymiotował w drodze do San Francisco. Zarabiali na życie, zabijając ludzi. W którymś momencie podróży Greer zapytał: – Ile to już razy? A Cameron odparł: – Dwanaście. – A ile w tamtą stronę? – Dwadzieścia. – To jaki będzie wynik? – Mniej więcej po równo. Panna Hawkline Nawet teraz panna Hawkline czekała na nich w tym wielkim, bardzo zimnym i żółtym domu... we wschodnim Oregonie... a oni w tym czasie zarabiali pieniądze na podróż w Chinatown w San Francisco, zabijając jakiegoś Chińczyka, którego śmierć była do czegoś potrzebna paru innym Chińczykom. To był prawdziwy twardziel i Chińczycy zaproponowali Greerowi i Cameronowi, że zapłacą im za jego zabicie siedemdziesiąt pięć dolarów. Panna Hawkline siedziała naga na podłodze pokoju pełnego instrumentów muzycznych i lamp naftowych przykręconych na niski płomień. Siedziała obok klawesynu, na którego klawiszach pobłyskiwało niezwykłe światło, a obok niego spoczywał jego cień. Na zewnątrz wyły kojoty. Zniekształcone przez światło lamp cienie instrumentów układały się na jej ciele w egzotyczne kształty, a na kominku palił się pokaźny stos drewna. Ogień wydawał się przesadnie duży, ale musiał taki być, gdyż w domu było bardzo zimno. Rozległo się pukanie do drzwi. Panna Hawkline odwróciła głowę. – Tak? – odezwała się. – Kolacja będzie podana lada chwila – dobiegł zza drzwi głos starszego mężczyzny. Mężczyzna nie próbował wejść do pokoju. Stał za drzwiami. – Dziękuję, panie Morgan – powiedziała panna Hawkline. Po chwili za drzwiami zadudniły potężne kroki, które oddaliły się hallem w kierunku innych drzwi, a za nimi w końcu zamarły. Kojoty były blisko domu. Ich wycie brzmiało tak, jakby siedziały na frontowym ganku. – My dać wam siedemdziesiąt pięć dolary. Wy zabić – powiedział szef Chińczyków. Oprócz nich w małym, mrocznym pomieszczeniu siedziało jeszcze pięciu, a może sześciu innych Chińczyków. Powietrze było przesycone zapachem niedobrych chińskich potraw. Kiedy Greer i Cameron usłyszeli sumę siedemdziesięciu pięciu dolarów, uśmiechnęli się tylko w ten niewymuszony sposób, który zwykle natychmiast zmieniał bieg rzeczy. – Dwieście dolary – powiedział szef Chińczyków, nie zmieniając wyrazu twarzy. Był wcale niegłupi. Dlatego właśnie był szefem. – Dwieście pięćdziesiąt. Gdzie on jest? – zapytał Greer. – Obok – powiedział szef Chińczyków. Greer i Cameron poszli tam i go zabili. Nigdy się nie dowiedzieli, jakim był twardzielem, bo nie dali mu żadnej szansy. Tak właśnie wykonywali swoją robotę – bez wdawania się w niepotrzebne szczegóły. Podczas gdy oni zajmowali się swoim Chińczykiem, panna Hawkline ciągle na nich czekała, naga na podłodze pokoju wypełnionego cieniami instrumentów. Z pomocą lamp cienie igrały na jej ciele w tym wielkim domu we wschodnim Oregonie. W pokoju było też coś jeszcze. To coś obserwowało ją i napawało się widokiem jej nagiego ciała. Panna Hawkline nie zdawała sobie sprawy z obecności tego czegoś. Nie miała też pojęcia, że jest naga. Gdyby wiedziała, że jest naga, byłaby wstrząśnięta. Była prawdziwą młodą damą – może z wyjątkiem dosadnego języka, który odziedziczyła po ojcu. Panna Hawkline myślała o Greerze i Cameronie, chociaż nigdy ich nie spotkała ani nawet o nich nie słyszała. Mimo to nigdy nie przestała oczekiwać ich przybycia, tak jak zawsze ich przeznaczeniem było tu przybyć, jako że stanowiła ona część ich gotyckiej przyszłości. Następnego dnia rano Greer i Cameron złapali pociąg do Portlandu w stanie Oregon. Był piękny dzień. Obaj byli bardzo zadowoleni, bo lubili jeździć pociągiem do Portlandu. – Który raz? – zapytał Greer. – Szósty z przesiadką i ósmy bez – odparł Cameron, Magiczne Dziecko Łajdaczyli się już trzeci dzień, kiedy znalazła ich indiańska dziewczyna. Mieli zwyczaj połajdaczyć się w Portlandzie przez jakiś tydzień, zanim zaczęli się rozglądać za nową pracą. Indianka znalazła Greera i Camerona w ich ulubionym burdelu. Nigdy przedtem ich nie widziała ani o nich nie słyszała, ale już na pierwszy rzut oka poznała, że to właśnie ludzie, na których czeka panna Hawkline. Bawiła w Portlandzie od trzech miesięcy, szukając właściwych ludzi. Na imię miała Magiczne Dziecko. Myślała, że ma piętnaście lat. Weszła do tego burdelu przez przypadek. Tak naprawdę szukała burdelu, który znajdował się o przecznicę dalej. – Czego tu chcesz? – zapytał Greer. Na jego kolanach siedziała ładna blondyneczka w wieku może czternastu lat. Była goła, jak ją Pan Bóg stworzył. – Czy to Indianka? – spytała. – Jak on tu weszła? – Zamknij się – powiedział Greer. Cameron zaczynał właśnie pieprzyć drobną brunetkę. Przerwał na chwilę, żeby zerknąć przez ramię na Magiczne Dziecko. Nie wiedział, co robić – pieprzyć dalej czy dowiedzieć się, o co chodzi tej Indiance. Magiczne Dziecko stała bez słowa. Mała kurwa ponagliła go: – Wsadzaj! – Zaczekaj chwilę – powiedział Cameron, podnosząc się. W końcu się zdecydował. Indianka sięgnęła do kieszeni i wyjęła fotografię. Było to zdjęcie bardzo pięknej młodej kobiety. Siedziała naga na podłodze pokoju wypełnionego instrumentami muzycznymi. Magiczne Dziecko pokazała fotografię Greerowi. – Co to jest? – zapytał Greer. Magiczne Dziecko podeszła do Camerona i pokazała mu fotografię. – Ciekawe – powiedział Cameron. Dwie młode kurwy nie miały pojęcia, co się dzieje. Nigdy jeszcze nie widziały czegoś podobnego, a widziały już sporo. Brunetka zakryła sobie nagle łono, bo poczuła się zawstydzona. Blondynka gapiła się w milczeniu niedowierzającymi błękitnymi oczami. Jak mężczyzna kazał jej się zamknąć, to się zamykała. Zanim została kurwą, mieszkała na wsi. Wówczas Magiczne Dziecko sięgnęła do kieszeni indiańskiej sukienki i wyjęła pięć tysięcy dolarów w studolarowych banknotach. Wyjęła pieniądze tak, jakby całe życie nie robiła nic innego. Podała Greerowi dwadzieścia pięć banknotów, po czym podeszła do Camerona i wręczyła mu pozostałe dwadzieścia pięć. Kiedy już rozdała pieniądze, stanęła i patrzyła na nich w milczeniu. Odkąd weszła do pokoju, nie powiedziała jeszcze ani słowa. Greer cały czas siedział z blondynką na kolanach. Spojrzał na Indiankę i bardzo powoli skinął głową na znak, że się zgadza. Cameron, z półuśmiechem na twarzy, leżał obok brunetki, która zakrywała sobie ręką łono. Indianka Następnego ranka Greer i Cameron opuścili Portland pociągiem jadącym wzdłuż rzeki Kolumbii w stronę Central County we wschodnim Oregonie. Siedzieli na swoich miejscach zadowoleni, bo lubili podróżować pociągiem. Indianka jechała razem z nimi. Nie mogli się na nią napatrzeć, ponieważ była bardzo piękna. Była wysoka, szczupła i miała długie, proste, czarne włosy. Jej rysy były lekko wyzywające. Obaj zwrócili szczególną uwagę na jej usta. Siedziała w bardzo wdzięczny sposób i patrzyła na Kolumbię, a pociąg zmierzał w górę rzeki, w kierunku wschodniego Oregonu. Przyglądała się rzeczom, które ją ciekawiły. Greer i Cameron nawiązali rozmowę z Magicznym Dzieckiem, kiedy byli już jakieś trzy lub cztery godziny za Portlandem. Byli bardzo ciekawi, o co w tym wszystkim chodzi. Dziewczyna nie powiedziała więcej niż sto słów, odkąd weszła do burdelu i zaczęła zmieniać ich życie. Ani jedno z nich zresztą nie dotyczyło tego, co mają zrobić; wiedzieli tylko tyle, że jadą do Central County, aby spotkać niejaką pannę Hawkline, która sama im powie, za co zapłaciła im pięć tysięcy dolarów. – Po co jedziemy do Central County? – zapytał Greer. – Zabijacie ludzi, prawda? – spytała Magiczne Dziecko. Jej głos był łagodny i precyzyjny. Byli zaskoczeni jego brzmieniem. Nie spodziewali się, że zabrzmi w ten sposób. – Czasami – powiedział Greer. – Mają tam sporo kłopotów z owcami – powiedział Cameron. – Słyszałem, że było tam parę zabójstw; w zeszłym tygodniu zginęło czterech ludzi, a w sumie w tym miesiącu dziesięciu. Znam paru rewolwerowców z Portlandu, którzy pojechali tam kilka dni temu. Całkiem nieźli fachowcy. – Naprawdę dobrzy – potwierdził Greer. – Chyba najlepszych trzech ludzi, jakich znam, no, może oprócz jeszcze dwóch. Dać sobie z takimi radę to niełatwa sprawa. Pojechali tam, żeby pracować dla hodowców bydła. A twoja szefowa po której jest stronie? Czy może ma dla nas jakąś osobistą robotę? – Panna Hawkline sama wam wyjaśni, co macie zrobić – powiedziała Magiczne Dziecko. – Nie wydusimy z ciebie ani słowa, co? – zapytał Greer z uśmiechem. Magiczne Dziecko spojrzała przez okno na Kolumbię. Po rzece płynęła łódka. Siedziało w niej dwoje ludzi. Nie mogła dostrzec, co robią. Jedno z nich trzymało parasol, mimo że nie padał deszcz ani nie świeciło słońce. Greer i Cameron pogodzili się z tym, że nie dowiedzą się, co mają zrobić, ale Magiczne Dziecko nie przestawała ich intrygować. Byli zdziwieni brzmieniem jej głosu, bo nie brzmiał on jak głos Indianki. Był jak głos kobiety ze Wschodniego Wybrzeża, która przeczytała całe mnóstwo książek. Przyjrzeli się też baczniej jej samej i zobaczyli, że wcale nie jest Indianką. Nie wspomnieli o swoim odkryciu ani słowem. Mieli pieniądze i to się dla nich liczyło. Doszli do wniosku, że jeśli ona ma ochotę być Indianką, to jej sprawa. Gompville Pociąg dojeżdżał tylko do Gompville, które było administracyjną stolicą Morning County i skąd do Billy było około pięćdziesięciu mil dyliżansem. Był chłodny, bezchmurny poranek i pół tuzina zaspanych psów obszczekiwało parowóz. – Gompville – powiedział Cameron. W Gompville mieściła się główna kwatera Stowarzyszenia Łowców Owiec Moming County. Stowarzyszenie miało prezesa, wiceprezesa, sekretarza, woźnego oraz własne przepisy, według których zabijanie owiec było jak najbardziej zgodne z prawem. Na hodowcach owiec to wszystko i tak nie robiło większego wrażenia, w związku z czym skłócone strony sprowadziły z Portlandu rewolwerowców i w całej okolicy stosunek do zabijania stał się bardzo beztroski. – Jak w zegarku – powiedział Greer do Magicznego Dziecka, kiedy doszli do miejsca, skąd odjeżdżały dyliżansy. Dyliżans do Billy miał odjeżdżać lada chwila. Cameron niósł na ramieniu długą, wąską skrzynkę. W jej wnętrzu znajdował się obrzynek kaliber dwanaście, winchester 25:35, krag 30:40, dwa rewolwery kaliber.38 i pistolet automatyczny kaliber.38. Ten ostatni Cameron kupił na Hawajach od pewnego żołnierza, który powracał z Filipin po dwóch latach walki z tamtejszymi rebeliantami. – Co to za pistolet? – spytał go Cameron. Siedzieli pili w jakimś barze w Honolulu. – To jest broń do zabijania jebanych Filipińców – odparł żołnierz. – Zabija tych bydlaków tak śmiertelnie, że każdy jeden potrzebuje dwóch grobów, żeby go pochować. Po opróżnieniu butelki whiskey i długiej rozmowie o kobietach Cameron kupił pistolet od żołnierza, który był bardzo szczęśliwy, że wraca do domu i nie będzie już musiał więcej go używać. Obyczaje w Central County Central County było rozległym okręgiem zamkniętym od północy i południa dwoma łańcuchami gór, pomiędzy którymi rozciągało się odludzie. Góry były pełne drzew i potoków. Odludzie nazywało się Martwe Wzgórza. Było szerokie na trzydzieści mil. Były tam tysiące wzgórz, które latem stawały się żółte i jałowe. Porastały je gęste zarośla jałowca i kilka sosen stojących tu i ówdzie jak zabłąkane owce, które przywędrowały tu z gór i już nigdy nie potrafiły odnaleźć drogi powrotnej. ...biedne drzewa... Liczba ludności w Central County wynosiła około tysiąca stu osób, plus minus jakaś śmierć czy narodziny, czy kilku przyjezdnych, którzy zdecydowali się rozpocząć tu nowe życie, czy też paru zasiedziałych mieszkańców, którzy wyjeżdżali na zawsze albo wracali szybko przygnani tęsknotą. Na podobieństwo krótkiej historii człowieka w Central County były dwa miasteczka. Jedno z nich znajdowało się w pobliżu północnego pasma gór i nazywało się Brooks. Drugie było blisko południowego pasma gór i nazywało się Billy. Nazwy miasteczek pochodziły od imion Billy’ego i Brooksa Patersonów, którzy byli pierwszymi osadnikami w tym regionie i którzy pewnego wrześniowego popołudnia pozabijali się w wyniku kłótni o pięć kurczaków. Ta fatalna w skutkach sprzeczka o kurczaki zdarzyła się w 1881 roku, ale w 1902 roku w Central County ciągle jeszcze trwały spory o to, do kogo należały i kto był winien strzelaniny, która przyniosła śmierć obu braciom, owdowiła dwie żony i osierociła dziewięcioro dzieci. Brooks było administracyjną stolicą okręgu, ale mieszkańcy Billy kwitowali to krótko: „Pieprzyć Brooks”. W podmuchach porannego wiatru Tuż za Gompville z mostu na rzece zwisał człowiek. Na jego twarzy malował się wyraz niedowierzania, tak jakby ciągle nie mógł pojąć, że jest martwy. Nie chciał. Zwyczajnie nie chciał w to uwierzyć, dopóki go nie pochowają. Jego ciało kołysało się w podmuchach porannego wiatru. Razem z Greerem, Cameronem i Magicznym Dzieckiem dyliżansem podróżował wędrowny sprzedawca drutu kolczastego. Wyglądał jak pięćdziesięcioletnie dziecko z długimi, kościstymi palcami i zimnobiałymi paznokciami. Jechał do Billy, a potem do Brooks sprzedawać drut kolczasty. Interes szedł dobrze. – Takie rzeczy są tu ostatnio na porządku dziennym – powiedział, wskazując palcem ciało. – To ci rewolwerowcy z Portlandu. To ich robota. Tylko on jeden się odzywał. Nikt poza nim nie miał nic do powiedzenia na głos. Greer i Cameron mówili to, co mieli do powiedzenia, w myślach. Magiczne Dziecko siedziała z tak niezmąconą miną, że można by pomyśleć, iż wychowała się w kraju, w którym trupy zwisają na każdym kroku jak kwiaty. Dyliżans, nie zatrzymując się, przejechał przez most. Zabrzmiało to, jakby przez most przeszła mała burza z piorunami. Wiatr obrócił ciało, tak że patrzyło, jak dyliżans odjeżdża drogą wzdłuż rzeki, by w końcu zniknąć za zakrętem wśród zielonych, pokrytych kurzem drzew. „Kawa” z wdową Parę godzin później dyliżans stanął przed domem wdowy Jane. Woźnica lubił zatrzymywać się w drodze do Billy, żeby wstąpić do wdowy na filiżankę „kawy”. W rzeczywistości to, co rozumiał przez filiżankę kawy, nie było żadną filiżanką kawy. Woźnica miał romans z wdową i zatrzymywał dyliżans przed jej domem, po czym wprowadzał wszystkich pasażerów do środka. Wdowa częstowała każdego filiżanką kawy, a na stole stała zawsze wielka taca pełna pączków domowego wypieku. Wdowa Jane była bardzo chudą, ale pogodną kobietą po pięćdziesiątce. Następnie woźnica, niosąc w ręce rytualną filiżankę kawy, udawał się wraz z wdową na piętro. Wszyscy podróżni siedzieli w kuchni i jedli pączki, popijając kawę, a woźnica konsumował swoją „kawę” z wdową w jej sypialni na piętrze. Pisk sprężyn wstrząsał całym domem jak mechaniczny deszcz. Cora Cameron wniósł skrzynkę z bronią do domu. Nie chciał zostawić jej bez opieki w dyliżansie. Greer i Cameron nigdy nie nosili przy sobie broni, chyba że mieli zamiar kogoś zabić. Przez resztę czasu broń pozostawała w skrzyni. Wędrowny sprzedawca drutu kolczastego siedział w kuchni z filiżanką obok Camerona, ale nie powiedział na jej temat ani słowa. Był jednak wystarczająco mocno zaintrygowany Magicznym Dzieckiem, żeby zapytać ją, jak ma na imię. – Magiczne Dziecko – odpowiedziała Magiczne Dziecko. – To ładne imię – powiedział. – I proszę mi nie mieć za złe, że to powiem, ale bardzo ładna z pani dziewczyna. – Dziękuję. Wówczas przez grzeczność zapytał Greera, jak ma na imię. – Greer – odparł Greer. – Ciekawe imię – powiedział. Następnie zapytał Camerona, jak ten ma na imię. – Cameron – odrzekł Cameron. – Wszyscy tutaj mają ciekawe imiona – powiedział. – Ja nazywam się Marvin Cora Jones. Nieczęsto spotyka się mężczyznę, który ma na drugie imię Cora. W każdym razie ja takiego nie spotkałem, a byłem już w wielu miejscach, łącznie z Anglią. – Cora to rzadkie imię dla mężczyzny – przyznał Cameron. Magiczne Dziecko wstała, podeszła do pieca i nalała kawy Greerowi i Cameronowi. Dolała też trochę wędrownemu sprzedawcy drutu kolczastego. Uśmiechnęła się. Na stole stał ogromny talerz pączków i wszyscy się nimi zajadali. Wdowa Jane była dobrą kucharką. Dom, niczym lustro, cały czas odbijał ruchy łóżka na piętrze. Greer i Cameron wypili również po szklance mleka z pięknego porcelanowego dzbanka na stole. Lubili wypić od czasu do czasu szklankę mleka. Polubili także uśmiech na twarzy Magicznego Dziecka. Oglądali go po raz pierwszy. – Dostałam to imię po prababci. Nie przeszkadza mi to. Spotkała kiedyś na przyjęciu George’a Washingtona. Opowiadała, że był ujmującym człowiekiem, ale że był trochę niższy, niż myślała – powiedział wędrowny sprzedawca drutu kolczastego. – Poznaję mnóstwo interesujących ludzi, kiedy im mówię, że mam na imię Cora. To coś, co ludzi zaciekawia. No i jest to też trochę zabawne. Nie przeszkadza mi, kiedy ludzie się śmieją, bo to trochę śmieszne, żeby mężczyzna miał na imię Cora. Lekarstwo na kurz Woźnica i wdowa zeszli po schodach, obejmując się czule. – To naprawdę miło z twojej strony, że mi to pokazałaś – powiedział woźnica. Oblicze wdowy jaśniało jak gwiazda. Woźnica zachowywał się z figlarną powagą, ale widać było, że to tylko żarty. – Dobrze jest zrobić sobie postój i napić się trochę kawy – zwrócił się do wszystkich siedzących przy stole. – Trochę łatwiej wtedy człowiekowi podróżować, a co do tych pączków, to kopnięcie muła smakuje o wiele gorzej. Nie było sprzeciwu. Myśli z 12 lipca 1902 roku Około południa dyliżans jechał z grzechotem przez góry. Było gorąco i nudno. Cora, wędrowny sprzedawca drutu kolczastego, uciął sobie drzemkę. Wyglądał jak śpiący płot. Greer wpatrywał się w pełne wdzięku wybrzuszenie długiej, prostej sukienki Magicznego Dziecka, tam gdzie dotykała jej piersi. Cameron rozmyślał o człowieku, który zwisał z mostu. Myślał o tym, że na przełomie wieku pił z nim kiedyś w Billings w Montanie. Cameron nie był zupełnie pewien, ale mężczyzna, który zwisał z mostu, okropnie przypominał tego faceta, z którym się kiedyś upili w Billings. Jeśli to nie był on, to jego bliźniak. Magiczne Dziecko obserwowała, jak Greer gapi się na jej piersi. Wyobrażała go sobie, jak dotyka ich swoimi niedbale silnymi rękami. Była wewnętrznie podniecona i zadowolona, wiedząc, że będzie rżnęła Greera, zanim zapadnie noc. W tym samym czasie Cameron rozmyślał o nieboszczyku na moście. Może to w Denver się napili. Magiczne Dziecko planowała zerżnąć również Camerona. Lornetka Nagle dyliżans zatrzymał się na szczycie zbocza, z którego zakosami spływała w dół łąka. Nad łąką krążyła starotestamentowa liczba sępów, które lądowały co jakiś czas i za chwilę znów się podrywały. Były jak anioły ciała zgromadzone w celu odprawiania modłów w otwartej na oścież świątyni złożonej z wielu małych, białych, nie tak dawno żywych jeszcze rzeczy. – Owce! – wykrzyknął woźnica. – Tysiące owiec! Patrzył na łąkę przez lornetkę. Za czasów wojen z Indianami był podporucznikiem kawalerii i teraz, kiedy powoził dyliżansem, miał ją zawsze przy sobie. Wystąpił z kawalerii, bo nie lubił zabijać Indian. – Tak właśnie wygląda działalność Stowarzyszenia Łowców Owiec – powiedział. Wszyscy pasażerowie wyjrzeli przez okna, a kiedy woźnica zgramolił się z kozła na ziemię, wysiedli z dyliżansu. Patrzyli, jak sępy zjadają owce w dole na łące, i rozprostowywali zmęczone podróżą kości. Na szczęście wiatr wiał w przeciwnym kierunku, więc nie przynosił im zapachu śmierci. Mogli ją oglądać i jednocześnie nie spoufalać się z nią za bardzo. – Ci łowcy owiec wiedzą, jak polować na owce – powiedział woźnica. – Wystarczy mieć broń – rzekł Cameron. Billy Kiedy przejechali przez Cienisty Potok, była pora kolacji. Nikt nie zwisa z tego mostu, pomyślał Cameron, kiedy dyliżans wjeżdżał do Billy. Na twarzy Magicznego Dziecka malował się wyraz zadowolenia. Była szczęśliwa, że wraca do domu. Podróżowała wiele miesięcy, zajęta wypełnianiem polecenia panny Hawkline, a obok niej siedzieli oni. Nie mogła się doczekać spotkania z panną Hawkline. Miały sobie tyle do powiedzenia. Chciała opowiedzieć pannie Hawkline o Portlandzie. Oddech Magicznego Dziecka przyspieszył się zauważalnie na myśl o nagich ciałach Greera i Camerona; Rzecz jasna oni nie mieli pojęcia, że Magiczne Dziecko będzie ich już wkrótce rżnąć. Zauważyli, że oddycha inaczej, ale nie wiedzieli, co to oznacza. Myśleli, że jest szczęśliwa z powodu powrotu do domu, albo coś w tym stylu. Billy było gwarne, jako że była to pora kolacji. Zapach mięsa i ziemniaków unosił się ciężko na wietrze. Wszystkie drzwi i okna w Billy były pootwierane. Był upalny dzień i słychać było, jak ludzie w domach jedzą i rozmawiają. Billy składało się z jakichś sześćdziesięciu czy siedemdziesięciu domów, budynków i szop stojących po obu stronach potoku. Potok płynął przez wąwóz, którego zbocza zarastały krzewy jałowca, nadając wszystkiemu słodki, świeży zapach. W Billy były trzy bary, knajpa, sklep kolonialny, kuźnia i kościół. Nie było hotelu, banku ani lekarza. Miasteczko miało szeryfa, ale nie było w nim aresztu. Szeryf go nie potrzebował. Nazywał się Jack Williams i kiedy chciał, potrafił być bezlitosnym sukinsynem. Uważał wsadzanie ludzi do aresztu za stratę czasu. Jeżeli ktoś w Billy rozrabiał, szeryf walił go w zęby i wrzucał do potoku. Przez resztę czasu prowadził bardzo przyjemny saloon, Dom Jacka Williamsa, gdzie stawiał co rano kolejkę miejscowemu pijaczynie. Za kościołem znajdował się cmentarz i pastor, niejaki Fredrick Calms, ciągle starał się zebrać dość pieniędzy, żeby go ogrodzić, bo na teren cmentarza wchodziły jelenie i zjadały kwiaty z grobów. Z jakiegoś dziwnego powodu na widok jelenia pomiędzy grobami pastor wpadał w szał i zaczynał kląć na czym świat stoi. Mimo to nikt nigdy nie brał jego pomysłu, żeby ogrodzić cmentarz, poważnie. Ludzie mieli to zwyczajnie gdzieś. „Co tam tych parę jeleni. To żaden problem. Ale nasz pastor jest trochę stuknięty” – taka była najczęściej ich reakcja na pomysł ogrodzenia cmentarza w Billy. Gubernator Oregonu Greer, Cameron i Magiczne Dziecko poszli do kuźni po konie, na których planowali pojechać nazajutrz do panny Hawkline. Chcieli być pewni, że o świcie będą już gotowe do drogi. Miejscowy kowal miał kolekcję cudacznych koni, wypożyczał je od czasu do czasu ludziom, których znał lub którzy przypadli mu do gustu. Tego wieczoru wypił do kolacji kwaterkę piwa, był więc bardzo przyjacielski. – Magiczne Dziecko – powiedział – dawnom cię nie widział. Wyjechałaś gdzieś? Podobno koło Gompville mordują ludzi. Jestem Pills. – Wyciągnął przyjacielską od piwa rękę w stronę Greera i Camerona. – Zajmuję się w tej okolicy końmi. – Potrzebujemy paru koni na jutro rano – powiedziała Magiczne Dziecko. – Jedziemy do panny Hawkline. – Coś dla was znajdę. Może nawet uda wam się dojechać tak daleko. Pills lubił żartować ze swoich koni. Słynął w okolicy z tego, że ma najgorsze konie, jakie kiedykolwiek zgromadzono w jednej zagrodzie. Miał konia, który był garbaty i wyglądał jak księżyc w październikowej kwadrze. Nazywał go Kair. „To jest egipski koń”, mówił wszystkim. Miał też innego konia, który nie miał uszu. Odgryzł mu je kiedyś jakiś pijany kowboj w ramach zakładu o pięćdziesiąt centów. – Założę się o pięćdziesiąt centów, że jestem taki spity, że odgryzę koniowi uszy! – Niech mnie diabli, niemożliwe, żebyś był aż tak pijany! I miał też jeszcze innego konia, który naprawdę pił whiskey. Ludzie nalewali mu kwartę whiskey do wiadra, a on wypijał ją do dna, po czym przewracał się na bok i wszyscy się śmiali. Jednakże chlubą jego kolekcji był koń z drewnianym kopytem. Koń ten przyszedł na świat bez lewego tylnego kopyta, więc ktoś wystrugał mu je z drewna, z tym że pomyliło mu się coś przy struganiu (bo tak naprawdę brakowało mu piątej klepki) i drewniana proteza wyglądała bardziej na kaczą łapę niż końskie kopyto. To był naprawdę niecodzienny widok – koń z drewnianą kaczą łapą. Kiedyś pewien polityk przyjechał z samego La Grande, żeby obejrzeć konie Pillsa. Krążyła nawet plotka, że słyszał o nich gubernator Oregonu. Jack Williams Kiedy szli na kolację do knajpy Mamy Smith, z saloonu wyszedł szeryf Jack Williams. Właściwie szedł gdzieś indziej, ale kiedy zobaczył Magiczne Dziecko, którą bardzo lubił, w towarzystwie dwóch nieznajomych, podszedł do nich, przywitać się i dowiedzieć, co się dzieje. – Magiczne Dziecko! Niech mnie diabli! – zawołał, obejmując ją i ściskając serdecznie. Zorientował się, że obaj mężczyźni nie zarabiają na życie uczciwą pracą. W ich wyglądzie nie było nic, co dawałoby się zapamiętać. Obaj wyglądali mniej więcej tak samo, tyle że różnili się rysami twarzy i budową ciała. Tylko to, w jaki sposób się zachowywali, pozostawało w pamięci. Jeden z nich był wyższy, ale wystarczyło odwrócić się do nich plecami, żeby zapomnieć który. Jack Williams widywał już podobnych ludzi. Instynktownie, nie trudząc się nawet procesem myślowym, przeczuł, że może mieć przez nich kłopoty. Jeden miał na ramieniu długą, wąską skrzynkę. Nosił ją z taką wprawą, jakby była częścią jego ramienia. Jack Williams był potężnym mężczyzną – miał z górą sześć stóp i ważył ponad dwieście funtów. Jego krzepa była legendarna w tej części wschodniego Oregonu. Ludzie o złych zamiarach woleli trzymać się od Billy z daleka. Jack Williams nosił pod pachą futerał z wielką błyszczącą trzydziestką ósemką. Nie lubił nosić normalnego pasa na pistolety. Zawsze żartował, że nie lubi, kiedy żelastwo wisi mu za blisko kutasa. Miał czterdzieści jeden lat i był okazem zdrowia. – Magiczne Dziecko! Niech mnie diabli! – zawołał, obejmując ją i ściskając serdecznie. – Jack, ty olbrzymie! – powiedziała. – Stęskniłem się za tobą – oznajmił. Pieprzyli się kiedyś z Magicznym Dzieckiem kilka razy i żywił ogromny szacunek dla jej ruchliwego, szczupłego ciała. Bardzo ją lubił, ale czasami był lekko przerażony i zaniepokojony tym, jak bardzo przypomina pannę Hawkline. Były takie podobne, że mogłyby być bliźniaczkami. Wszyscy w miasteczku to zauważyli, ale ponieważ i tak nie mogli na to nic poradzić, więc nic nie mówili. – To są moi przyjaciele – powiedziała, przedstawiając ich. – Poznajcie się: Greer, Cameron, a to Jack Williams. Jest tutaj szeryfem. Greer i Cameron uśmiechnęli się miękko na widok wylewnego powitania Jacka Williamsa z Magicznym Dzieckiem. – Się macie – powiedział Jack Williams, podając im kolejno rękę. – Co kombinujecie, chłopcy? – Daj spokój – powiedziała Magiczne Dziecko. – To moi przyjaciele. – Przepraszam – powiedział Jack Williams ze śmiechem. – Przepraszam, chłopcy. Mam tu saloon. Gdybyście kiedyś mieli ochotę, to czeka tam na was coś do picia, na mój rachunek. Był uczciwym człowiekiem i za to go szanowano. Greer i Cameron z miejsca go polubili. Lubili ludzi, którzy mieli silny charakter. Nie lubili zabijać kogoś takiego jak Jack Williams. Czasami potem tego żałowali i Greer mówił: „Lubiłem go”, a Cameron odpowiadał: „Taak, to był porządny człowiek” i nie rozmawiali już o tym nigdy więcej. Właśnie wtedy na wzgórzach za Billy rozległy się strzały. Jack Williams nie zwrócił na nie żadnej uwagi. – Pięć, sześć – powiedział Cameron. – Co takiego? – zdziwił się Jack Williams. – On liczył strzały – wyjaśnił Greer. – Aa, no tak – powiedział Jack Williams. – Pewno się tam zabijają nawzajem, albo swoje zwierzęta. Mówiąc szczerze, mam to w dupie. Wybacz, Magiczne Dziecko, przepraszam. Nauczyłem się tego języka w wychodku. Oszczędzam go sobie na starość: zamiast strugać w drewnie, będę oduczał się kląć. – Co to za strzały? – zapytał Greer, kiwając głową w stronę mrocznych wzgórz piętrzących się nad Billy. – Dajcie spokój, chłopcy – powiedział Jack Williams. – Przecież wiecie lepiej ode mnie. Greer i Cameron ponownie uśmiechnęli się miękko. – Mało mnie obchodzi, co ci właściciele bydła i owiec tam wyprawiają. Mogą się nawet nawzajem pozabijać, jeśli są aż tak głupi, pod warunkiem że nie będą tego robili na ulicach Billy. – To, co się dzieje tam, na górze, to sprawa szeryfa okręgowego z Brooks. Wątpię, żeby mu się w ogóle kiedyś chciało ruszyć dupę, chyba tylko wtedy, kiedy szuka jakiejś dupy dla siebie. O Boże, znowu to samo. Kiedy ten mój jęzor się czegoś nauczy. Magiczne Dziecko? Magiczne Dziecko uśmiechnęła się do Jacka Williamsa. – Cieszę się, że wróciłam. – Dotknęła delikatnie jego ręki. Sprawiło to przyjemność szeryfowi Billy, który nazywał się Jack Williams i znany był w całej okolicy jako twardy, ale uczciwy człowiek. – To ja już będę spływał – powiedział. – Cieszę się, że wróciłaś, Magiczne Dziecko. – Jack Williams odwrócił się w stronę Greera i Camerona i dodał: – Mam nadzieję, że będziecie się tu dobrze bawić, ale pamiętajcie jedno – powiedział, wyciągając palec w stronę wzgórz – tam, nie tu. Knajpa Mamy Smith Na kolację w knajpie Mamy Smith zjedli smażone ziemniaki, steki oraz bułeczki moczone w sosie, a ludzie zastanawiali się, po co ci dwaj przyjechali do ich miasteczka, a kiedy na deser jedli po kawałku ciasta z jeżynami, klienci, w większości kowboje, zastanawiali się, co jest w długiej, wąskiej skrzynce stojącej obok ich stołu. Magiczne Dziecko wypiła do ciasta szklankę mleka, a kowboi niepokoiła obecność Greera i Camerona, chociaż sami nie wiedzieli dlaczego. Wszyscy uważali, że Magiczne Dziecko jest bardzo ładna i każdy z chęcią by ją zerżnął. Zastanawiali się, gdzie była przez te ostatnie miesiące. Nie widywali jej w miasteczku. Musiała gdzieś wyjechać, ale nie wiedzieli dokąd. Greer i Cameron nie przestawali ich niepokoić, lecz nadal nie wiedzieli dlaczego. Jedno, co wiedzieli na pewno, to to, że Greer i Cameron nie wyglądają na takich, co to przyjechali do Billy, żeby się osiedlić. Greer myślał, czy wziąć jeszcze jeden kawałek ciasta, ale nie zrobił tego. Ciasto naprawdę mu smakowało i ta myśl była równie dobra jak zjedzenie jeszcze jednego kawałka. Takie smaczne było to ciasto. Kiedy dopijali kawę, usłyszeli jeszcze pół tuzina strzałów na wzgórzach. Wszystkie były metodyczne, wymierzone i dobrze ulokowane. Strzelano z tej samej broni, prawdopodobnie 30:30. Ktokolwiek z niej strzelał, myślał o tym, co robi, za każdym razem, kiedy pociągał za spust. Mama Smith Mama Smith, stara zrzędliwa kobieta, podniosła wzrok znad steku, który przyrządzała dla jakiegoś kowboja. Była rosłą kobietą o rumianej twarzy i nosiła buty, które były o wiele za małe na jej stopy. Uważała, że jest wystarczająco duża w każdym innym miejscu, żeby mieć jeszcze na dodatek duże stopy, w związku z czym wciskała je w buty, które były na nią o wiele za ciasne. To sprawiało, że przez większość czasu, kiedy była na nogach, odczuwała nieznośny ból, i w rezultacie była bardzo drażliwa. Jej ubranie było całe przepocone i przylepiało się do ciała, gdy krzątała się dookoła dużego, opalanego drewnem pieca. Noc była już i bez tego wystarczająco upalna. Cameron liczył w myślach strzały. raz... dwa... trzy... cztery... pięć... sześć... Cameron czekał, żeby odliczyć siódmy strzał, ale zapadła cisza. Strzelanina dobiegła końca. Mama Smith odwróciła ze złością stek na patelni. Wyglądało na to, że to ostatni stek, jaki będzie musiała upiec tego wieczoru, i była z tego powodu bardzo zadowolona. Miała już dosyć na dzisiaj. – Założę się, że tam kogoś mordują – powiedział kowboj, dla którego przyrządzała stek. – Czekam tylko, kiedy tu się zaczną zabijać. To tylko kwestia czasu. Ale co tam, nie obchodzi mnie, kto kogo zabija, dopóki to nie mnie zabijają. – Tu cię nikt nie zabije – powiedział stary górnik. – Jack Williams się o to postara. Mama Smith wzięła stek, położyła go na dużym, białym talerzu i zaniosła kowbojowi, który nie chciał, żeby go zabili. – Jak ci się widzi? – spytała. – Podpiecz go lepiej jeszcze trochę – powiedział kowboj. – Następnym razem jak tu przyjdziesz, ugotuję ci talerz popiołu – powiedziała – i posypię krowim włosiem, cholera. Ostatnia miłość Pillsa Tej nocy spali w stodole Pillsa. Pills przyniósł im duży stos kocy. – Chyba was jutro rano nie zobaczę – powiedział. – Wyruszacie o świcie, hę? – Tak – odparła Magiczne Dziecko. – Jakbyście zmienili zdanie albo chcieli zjeść śniadanie, napić się kawy czy cokolwiek, to mnie zbudźcie albo wejdźcie do domu i sami sobie naszykujcie. Wszystko jest w kredensie – powiedział Pills. Lubił Magiczne Dziecko. – Dziękuję, Pills. Dobry z ciebie człowiek. Jak zmienimy zdanie, to przyjdziemy splądrować twój kredens – powiedziała Magiczne Dziecko. – W porządku – rzekł Pills. – To chyba ułożycie sobie wszystko do snu sami. – Takie już miał poczucie humoru po paru kwaterkach piwa. Magiczne Dziecko znana była w miasteczku z tego, że nie skąpi swoich wdzięków. Kiedyś nawet przespała się z Pillsem, co go bardzo uszczęśliwiło, bo miał już sześćdziesiąt jeden lat i nie liczył na to, że będzie to jeszcze kiedykolwiek robił. Jego ostatnią kochanką była w 1894 roku pewna wdowa. Przeprowadziła się do Corvallis, i to był koniec jego życia erotycznego. Aż nagle pewnego wieczoru ni stąd, ni zowąd Magiczne Dziecko zapytała go: – Kiedy ostatni raz pieprzyłeś kobietę? Nastąpiła długa pauza, podczas której Pills gapił się na Magiczne Dziecko. Wiedział, że nie jest aż taki pijany. – Dawno. – Myślisz, że może ci stanąć? – Chciałbym spróbować. Magiczne Dziecko objęła sześćdziesięciojednoletniego, łysego, brzuchatego, na pół pijanego właściciela cudacznych koni i pocałowała go w usta. – Myślę, że dam radę. W stodole Do stodoły Magiczne Dziecko weszła za Greerem i Cameronem, którzy nieśli latarnię i koce. Była bardzo podniecona twardym, szczupłym zarysem ich pośladków. – Gdzie tu najlepiej spać? – zapytał Cameron. – Na górze, na strychu – powiedziała Magiczne Dziecko. – Jest tam takie stare łóżko. Pills trzyma je dla podróżnych. To łóżko to jedyny hotel w mieście. – Jej głos zabrzmiał znienacka sucho i nerwowo. Z trudem powstrzymywała się, żeby ich nie dotknąć. Greer to zauważył. Spojrzał na nią. Jej oczy wpiły się w jego jak dwa podniecone nefryty, po czym odwróciła wzrok, a on uśmiechnął się miękko. Ona się nie uśmiechała. Ostrożnie wspięli się po drabinie na strych. Pachniało tu słodko sianem, a obok siana stało stare mosiężne łóżko. Prezentowało się bardzo wygodnie po dwóch dniach podróży. Błyszczało jak garnek pełen złota na końcu tęczy. – Rżnijcie mnie. – Co? – zapytał Cameron. Był myślami gdzie indziej. Myślał o sześciu strzałach na wzgórzach podczas kolacji. – Pragnę was obu – powiedziała Magiczne Dziecko, a namiętność przełamała jej głos jak gałązkę Afrodyty. Następnie zdjęła ubranie. Greer i Cameron stali i patrzyli. Miała szczupłe, smukłe ciało i sterczące, jędrne piersi o małych brodawkach. Do tego wszystkiego miała ładny tyłek. Greer zdmuchnął latarnię i jego zerżnęła pierwszego. W czasie gdy Magiczne Dziecko i Greer się pieprzyli, Cameron siedział w mroku na bieli siana. Mosiężne łóżko wydawało takie odgłosy, jakby żyło i odbijało echem ruch ich namiętności. Po jakimś czasie łóżko przestało się ruszać i zrobiło się zupełnie cicho. Słychać było tylko głos Magicznego Dziecka, która powtarzała Greerowi w kółko dziękuję, dziękuję. Cameron liczył, ile razy powiedziała dziękuję. Zrobiła to jedenaście razy. Czekał, żeby powiedziała dziękuję po raz dwunasty, ale już tego nie powiedziała. Wtedy przyszła kolej na Camerona. Greer nie zadał sobie nawet trudu, żeby zejść z łóżka. Po prostu leżał obok nich, kiedy się pieprzyli. Greerowi było za dobrze, żeby się ruszać. Po jakimś czasie łóżko ponownie umilkło. Przez parę chwil nie rozlegał się żaden dźwięk. W końcu Magiczne Dziecko powiedziała „Cameron”. Powiedziała to raz. Było to wszystko, co powiedziała. Cameron czekał, aż powtórzy jego imię albo powie cokolwiek innego, ale ona nie powtórzyła jego imienia ani nie powiedziała nic innego. Leżała tylko, głaszcząc czule jego tyłek jak kodaka. Bęben Trzaskanie drzwi i ujadanie psów, i grzechotanie rondli i patelni przy śniadaniu, i pianie kogutów, i kaszel, i gderanie, i krzątanie się ludzi przygotowujących się do rozpoczęcia dnia pulsowało w Billy jak walenie w bęben. Bicie tego srebrnego porannego bębna prowadziło do tych wszystkich rozmaitych zdarzeń, jakie miały się złożyć na 13 lipca 1902 roku. Miejscowy pijak leżał twarzą ku ziemi na środku głównej ulicy miasteczka. Był nieprzytomny i wyglądał na pogodzonego z letnim kurzem. Miał zamknięte oczy. Na boku jego twarzy błąkał się uśmiech. Duży rudy pies obwąchiwał jego buty, a duży czarny pies obwąchiwał rudego psa. To były szczęśliwe psy. Oba merdały ogonami. Gdzieś trzasnęły drzwi i jakiś mężczyzna krzyknął tak głośno, że aż psy przestały węszyć i machać ogonami. – Gdzie, u licha, jest mój przeklęty kapelusz! – Masz go na głowie, idioto! – odpowiedział mu kobiecy głos. Psy podumały o tym przez chwilę, po czym zaczęły szczekać na pijaka i go obudziły. Witajcie na Martwych Wzgórzach Następnego dnia zbudzili się o świcie i wyruszyli na trzech smętnych wierzchowcach w głąb Martwych Wzgórz. Ich nazwa pasowała do nich jak ulał. Wyglądały tak, jakby sklecił je z resztek po ceremonii żałobnej właściciel zakładu pogrzebowego. Do domu panny Hawkline były trzy godziny jazdy. Posępna droga błąkała się po wzgórzach niczym pismo konającego człowieka. Nie było widać żadnych domów ani stodół czy płotów – żadnych śladów ręki człowieka z wyjątkiem drogi, którą z trudem dało się odcyfrować. Jedyną krzepiącą rzeczą był słodki poranny zapach krzewów jałowca. Koń Camerona miał przypiętą do zadu skrzynię z bronią. Cameron nie mógł wyjść z podziwu, że zwierzę jeszcze się porusza. Musiał sięgać pamięcią daleko wstecz, żeby przypomnieć sobie konia w równie kiepskim stanie. – Ale ponuro – powiedział Greer. W trakcie jazdy Cameron liczył wzgórza. Doszedł do pięćdziesięciu siedmiu i dał sobie spokój. To było po prostu zbyt nużące. – Pięćdziesiąt siedem – powiedział. Potem nie powiedział już nic więcej. W istocie „pięćdziesiąt siedem” były jedynymi słowami, jakie wypowiedział, odkąd wyjechali z Billy dwie godziny wcześniej. Magiczne Dziecko czekała, aż Cameron wyjaśni, dlaczego powiedział „pięćdziesiąt siedem”, ale on tego nie robił. Nie powiedział nic. – Tam gdzieś mieszka panna Hawkline – odezwał się Greer. – Tak – powiedziała Magiczne Dziecko. – Ona to uwielbia. Ślad człowieka W końcu natknęli się na jakiś ślad człowieka. Był nim grób. Znajdował się przy samej drodze. Była to po prostu sterta kamieni pokrytych sępim gównem. Z jednej strony sterty był wetknięty drewniany krzyż. Grób był tak blisko drogi, że praktycznie trzeba go było objeżdżać dookoła. – No to nareszcie mamy jakieś towarzystwo – powiedział Greer. Na krzyżu były ślady po kulach. Ktoś kiedyś trenował na nim strzelanie do celu. – Dziewięć – powiedział Cameron. – Co to było? – zapytała Magiczne Dziecko. – Powiedział, że w krzyżu jest dziewięć dziur – odpowiedział jej Greer. Magiczne Dziecko spojrzała na Camerona. Patrzyła na niego około dziesięciu sekund dłużej, niż powinna. – Nie zwracaj uwagi na Camerona – powiedział Greer. – Po prostu lubi wszystko liczyć. Przyzwyczaisz się. Płaszcz Wjeżdżali coraz głębiej w Martwe Wzgórza, które znikały za nimi tylko po to, żeby za chwilę pojawić się przed nimi na nowo, i wszystko było takie samo, i wszystko było nieruchome. W którymś momencie Greerowi wydawało się, że widzi coś innego, ale się mylił. To, co ujrzał, było tym samym, co widział dotąd. Zdawało mu się, że było mniejsze, ale potem uświadomił sobie, że było dokładnie takiej samej wielkości jak wszystko inne. Pokręcił powoli głową. – Skąd Pills bierze te konie? – zapytał Greer Magiczne Dziecko. – Każdy chciałby to wiedzieć – powiedziała Magiczne Dziecko. Po jakimś czasie Cameronowi znów przyszła ochota, żeby coś liczyć, ale ponieważ wszystko było takie samo trudno było znaleźć cokolwiek do liczenia, zaczął liczyć kroki swojego konia. Tymczasem koń niósł go coraz dalej w głąb Martwych Wzgórz ku wpatrującej się w nie pannie Hawkline, która stała na frontowym ganku gigantycznego żółtego domu, ręką osłaniając oczy od słońca. Miała na sobie ciężki zimowy płaszcz. Lekarka Magiczne Dziecko była zadowolona, że jest w domu, bo uważała te wzgórza za dom. Nie można było tego jednak po niej poznać, gdyż jej twarz miała ciągle wyraz nie mający nic wspólnego z radością. Był to lekko abstrakcyjny niepokój. Malował się na jej twarzy, odkąd obudziła się w stajni. Greer i Cameron chcieli spróbować z nią jeszcze raz, ale ona nie wyraziła na to ochoty. Dla niej najważniejsze było, aby wyruszyli do panny Hawkline. – Dziewięćset jedenaście – powiedział Cameron. – Co teraz liczysz? – zapytała Magiczne Dziecko bardzo inteligentnym tonem. I nic dziwnego. W przeszłości ukończyła jako prymuska żeński college w Radcliffe i studiowała na Sorbonie. Następnie uczyła się zawodu lekarza na Uniwersytecie Johnsa Hopkinsa. Była członkiem wybitnej rodziny z Nowej Anglii sięgającej korzeniami Mayflower. Jej rodzina była jednym z tych świateł, które doprowadziły do rozkwitu społeczeństwa i kultury Nowej Anglii. Jej specjalnością była chirurgia. – Kroki konia – odpowiedział Cameron. Most Nagle pojawił się pełznący szybko w poprzek drogi grzechotnik. Konie zareagowały na węża: rżały i stawały dęba. Po chwili wąż zniknął. Uspokojenie koni zabrało trochę czasu. Kiedy konie zostały doprowadzone do „normy”, Greer powiedział: – Cholernie duży był ten grzechotnik. Nie wiem, czy widziałem już kiedyś takiego dużego. Widziałeś kiedyś takiego dużego grzechotnika, Cameron? – W życiu nie widziałem większego – odparł Cameron. – Tak też myślałem – powiedział Greer. Magiczne Dziecko zwracała uwagę na coś innego. – O co chodzi, Magiczne Dziecko? – zapytał Greer. – Jesteśmy prawie w domu – powiedziała i jej twarz rozpogodziła się w szerokim uśmiechu. Posiadłość Hawkline´a Droga skręciła łagodnie, a następnie wzniosła się ponad horyzont jednego z martwych wzgórz, z którego szczytu widać było odległy o jakieś ćwierć mili wielki, żółty dwupiętrowy dom stojący pośrodku małej łąki tego samego koloru co on, z wyjątkiem kręgu wokół domu, gdzie była biała jak śnieg. W pobliżu domu nie było płotów ani przybudówek, ani żadnych innych śladów ludzkiej r