16805
Szczegóły |
Tytuł |
16805 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
16805 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 16805 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
16805 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Najpiekniejsze milości
WYJĄTKOWA MIŁOŚĆ
Przeło?yła EWA MĘKINA
& AMBER
Od Autorki
Dziewczęta, które ukończyły osiemnaście lat, mogą wstępować do klasztoru.
Przez dziewięć miesięcy są postulantkami, przez następne dwa lata — nowicjuszkami, a potem, jeśli wcią? czują
powołanie, składają swoje ostateczne śluby podczas mistycznej ceremonii w klasztorze.
Ślubując porzucenie dotychczasowego ?ycia, stają się słu?ebnicami Pańskimi i otrzymują złote obrączki, często w
kształcie krzy?a. Po zło?eniu ślubów rzadko opuszczają zakon, do którego wstąpiły dobrowolnie. Ale kilka z nich
uczyniło to. Wyszły za mą?, urodziły dzieci i napisały wspomnienia o swoich prze?yciach w klasztorze.
Rozdział 1 1869
Markiz Okehampton poczuł, ?e jest śpiący. Nie było w tym nic dziwnego, zwa?ywszy na to, ?e przez dwie
godziny kochał się szaleńczo z Yasmin Caton. Uwa?ał ją za jedną z najbardziej namiętnych kobiet, jakie
kiedykolwiek spotkał. I najrozkosznie-jszą istotę pod słońcem. Ale na dzisiaj miał ju? dosyć. Jakikolwiek ruch
sprawiał mu ból i nagle zapragnął znaleźć się w powrotnej drodze do swojego domu przy Park Lane w Londynie.
Poruszył się, by wstać z łó?ka, ale Yasmin, która le?ała przy nim, powiedziała półgłosem:
— Muszę ci coś powiedzieć, Rayburnie. — Markiz wydał odgłos, który z trudem mo?na by nazwać pytaniem.
Yasmin mówiła dalej: — Dziś po południu dostałam wiadomość z Pary?a, ?e Lionel doznał bardzo powa?nego
ataku apopleksji.
7—
Markiz zesztywniał.
— Dziś po południu?! — wykrzyknął. — A ty spędziłaś tu ze mną cały wieczór?
— Nikomu o tym nie mówiłam. Tak bardzo pragnęłam się z tobą zobaczyć.
Markiz zamilkł zdziwiony.
Lord Caton był niezwykle dystyngowanym człowiekiem i wa?ną osobistością na dworze królewskim. Do Pary?a
udał się ze specjalną misją by zobaczyć się z cesarzem. Choć wydawało się to niewiarygodne, był czterdzieści lat
starszy od swojej ?ony. Jeśli ucierpiał na skutek tak powa?nego ataku, to tym bardziej Yasmin powinna być u
boku mę?a.
Jak gdyby odgadując myśli markiza, lady Caton powiedziała:
— Oczywiście jutro rano bezzwłocznie wyje?d?am do Pary?a, ale dziś musiałam cię zobaczyć Rayburnie,
musiałam!
— W takim razie, jeśli wyje?d?asz tak wcześnie... — zaczął markiz.
Chętnie wstałby ju?, ale Yasmin poło?yła rękę na jego piersi i wyszeptała:
— Muszę powiedzieć ci o czymś jeszcze.
— O czym? — zapytał.
— Będę miała dziecko! Markiz oniemiał.
— Teraz pozostaje nam, najdro?szy — konty nuowała Yasmin Caton — czekać na śmierć Lionela, która,
zdaniem lekarzy, nastąpi niedługo,
— 8—
a potem pobrać się w tajemnicy, na przykład we Francji. Markiz pomyślał, ?e się przesłyszał.
— Potem— ciągnęła Yasmin— pojedziemy w bardzo długą podró? poślubną, a później ogło simy, ?e
pobraliśmy się kilka miesięcy wcześniej. I chocia? dziecko urodzi się przedwcześnie, nie będzie ?adnych
wątpliwości, ?e nie jest twoje.
Markiz wcią? nie był w stanie wydobyć z siebie słowa. Yasmin przysunęła się do niego i odezwała się
pieszczotliwym tonem:
— Będziemy bardzo szczęśliwi, najdro?szy, a kiedy zostanę twoją ?oną, spełnią się moje wszy stkie marzenia.
Markiz zdawał sobie sprawę, ?e dla wielu kobiet poślubienie go było szczytem marzeń. Ale on nie miał zamiaru
?enić się, a na pewno nie z kobietą, z którą miał romans.
Przez jego ?ycie przewinęło się wiele kobiet. Nic dziwnego; był nie tylko niezmiernie przystojny i pociągający,
ale równie? jednym z najbogatszych ludzi w Anglii. Od czasu gdy ukończył uniwersytet w Oksfordzie,
namawiano go, by się o?enił. Jego krewni padali prawie na kolana, błagając go, by się ustatkował i postarał o
dziedzica. Jednak markiz dał wszystkim jasno do zrozumienia, ?e nikt, ale to nikt nie będzie wybierał dla niego
?ony. Nie był właściwie pewien, jaka miałaby ona być, ale wiedział,
9—
?e kobieta, która zdradzała z nim swojego mę?a, nie zostanie jego ?oną.
Jego znajomi z eleganckich kół towarzyskich zapewne wyśmialiby go za takie zasady, gdy? sam ksią?ę Walii był
tym, który po raz pierwszy ułatwił mę?czyźnie nawiązanie romansu z kobietą z jego własnej klasy.
Zainteresowanie Jego Ksią?ęcej Mości osobą księ?niczki de Sagan oraz innymi pięknymi kobietami było
powodem wielu komentarzy, jednak odmieniło zasady towarzyskie niezmiennie przestrzegane, choć nigdzie nie
zapisane, przez tych, którzy nale?eli do wy?szych sfer.
Zatem markiz kochał się z uroczymi kobietami, które go pociągały, i nikt nie potępiał jego zachowania. Yasmin
była dla niego jedną z najpiękniejszych istot, jakie kiedykolwiek widział. Od pierwszej chwili, kiedy zostali sobie
przedstawieni, narodziła się między nimi jakaś wibracja, która szybko doprowadziła ich do romansu. Przynajmniej
tak traktował ich znajomość markiz, ale teraz okazało się, ?e Yasmin bynajmniej nie uwa?ała tej przygody za
zakończoną. To, co mu wyznała, nie tylko go zdziwiło, ale równie? przeraziło. Wiele razy znajdował się w
ró?nych sytuacjach, teraz jednak przemknęło mu przez myśl, ?e ta była bardziej niebezpieczna ni? jakakolwiek do
tej pory.
Kiedyś o włos ominęły go kule i cudem uniknął śmierci na morzu. I teraz te? potrzebny był jeszcze
— 10
jeden cud, by uniknąć pułapki, w której byłby więźniem do końca swego ?ycia.
Markiz był przebiegły i bystry, ale przez chwilę poczuł pustkę w głowie i nie mógł pozbierać myśli. Nie
przewidział, ?e Yasmin Caton znajdzie sposób, by go doprowadzić do ołtarza. Postawiła go w sytuacji, z której
d?entelmen nie miał wyjścia.
Na początku pomyślał, ?e mo?e rzeczy nie wyglądają tak źle, jak Yasmin je przedstawiła, i ?e lord Caton nie
umrze. Potem jednak zdał sobie sprawę, ?e gdy widział ostatnio jego lordowską mość w zamku królewskim w
Windsorze, zwrócił uwagę, ?e jest mizerny i zmęczony, i ?e wygląda na jeszcze starszego, ni? jest w
rzeczywistości.
Markiz gorączkowo szukał odpowiedzi na propozycję Yasmin, ale zanim to zrobił, Yasmin odezwała się:
— Kocham cię, Rayburnie, całym moim sercem. Wiem, ?e i ty mnie kochasz. Czy mo?e być coś cudowniej szego
od dania tobie syna?
Powiedziała to z przesadnym entuzjazmem, który markiz słyszał w jej głosie ju? nieraz. Nagle doznał olśnienia.
Przypomniał sobie pewną rozmowę, która miała miejsce niedługo po poznaniu Yasmin Caton.
Siedział w Klubie u White'a z jednym ze swoich przyjaciół, Harrym Blessingtonem, z którym słu?ył kiedyś w tym
samym pułku. Rozmawiali o kolejnym przyjęciu, które miał wydać markiz w swojej odziedziczonej po przodkach
rezydencji wiej-
skiej — zamku Okehamptonów — poło?onej nad morzem w hrabstwie Sussex.
Rzadko urządzał przyjęcia, w których nie uczestniczyłby Harry, szczególnie kiedy zapraszano na nie piękności
interesujące obu przyjaciół. Powoli, jakby szedł po omacku w ciemnościach, markiz przypominał sobie, o czym
wtedy rozmawiali.
— Przypuszczam, ?e zaprosisz Yasmin Caton? — zapytał Harry. — Widziałem cię z nią zeszłej nocy.
— Jest niezwykle piękna! — odpowiedział markiz.
— Zgadzam się z tobą. Moja matka, która zna jej rodzinę, często mówiła, ?e to zbrodnia zmuszać tak śliczną
dziewczynę do poślubienia mę?czyzny, który mógłby być jej ojcem.
— Skoro Caton jest bogaty i odgrywa wa?ną rolę na dworze, zapewne uwa?ano, ?e tylko to się liczy —
odpowiedział cynicznie markiz.
— Chyba masz rację — zgodził się Harry. — I zaprowadzili Yasmin do ołtarza, zanim skończyła osiemnaście lat.
Oczywiście nie miała pojęcia, jakim nudziarzem oka?e się Caton!
— Prawie nigdy z nim nie rozmawiałem.
— Parę dni temu na kolacji w zaniku w Windsorze siedział obok mnie przez dwie godziny —jęknął Harry — i
mówił tak monotonnym głosem, ?e myślałem, i? oszaleję!
— W takim razie — markiz przypomniał sobie,
— 12—
?e powiedział to z uśmieszkiem — muszę pocieszyć jego ?onę.
— O?enił się z nią, by urodziła mu spadkobie rcę — powiedział w zadumie Harry — bo z pier wszą ?oną miał
tylko córki, ale od matki wiem, ?e znowu rozwiały się jego nadzieje.
Markiz nie słuchał wtedy Harry'ego zbyt uwa?nie, ale teraz przypomniał sobie, co powiedział przyjaciel:
— Rok po ślubie piękna Yasmin spadła z konia podczas polowania i to najwidoczniej poło?yło kres jej
nadziejom na urodzenie syna!
Słuchając opowieści Harry'ego jednym uchem, markiz myślał wtedy tylko o urodzie Yasmin. Planował tak?e, ?e
będzie miał okazję powiedzieć jej to w sposób o wiele bardziej wymowny, ni? mógł to uczynić słowami.
Teraz to, co usłyszał od Harry'ego, przypomniało mu się i było jak światło rozdzierające ciemność. Zrozumiał, ?e
Yasmin ucieka się do podstępu, a jego, Bóg świadkiem, ju? niejeden raz ró?nymi sposobami próbowano
zaciągnąć do ołtarza.
Odrętwienie, jakie odczuwał i które odurzyło go, minęło. Teraz mógł jasno myśleć. Przecie? nie dał się jeszcze
złapać w pułapkę. Chciał jedynie odejść bez niepotrzebnych awantur.
Powiedział na głos:
— Sądzę, ?e za daleko wybiegasz w przyszłość. Teraz musisz wyjechać do Pary?a i miejmy na-
— 13 —
dzieję, ?e nikt nie dowie się, i? jadłem z tobą kolację po tym, jak otrzymałaś wiadomość o chorobie twojego mę?a.
- List schowałam w kasetce na kosztowno ści - odparła Yasmin.
Markiz miał słabą nadzieję, ?e pokojówka Yasmin go nie przeczyta. Zdawał sobie sprawę z tego, jak słu?ący
potrafią plotkować, wiedział, ?e taka historia zaczęłaby krą?yć po Mayfair* szybciej ni? wiatr północy.
- Bardzo rozsądnie - powiedział - ale teraz muszę ju? iść.
Yasmin starała się go zatrzymać w łó?ku, lecz markiz podniósł się i zaczął się ubierać.
Poło?yła się więc na plecach, opierając się o poduszki, tak by markiz mógł podziwiać jej ciało, które często
przyrównywał do perły.
Poprawiając krawat przed lustrem nad kominkiem, markiz wyraźnie widział Yasmin. Ale teraz nie myślał o jej
urodzie, tylko o tym, ?e stała się niebezpieczna.
Nigdy nie myślał, ?e jest inteligentną kobietą, ale nie przypuszczał, ?e jest tak bezwzględna. Yasmin zdawała
sobie sprawę, ?e w ?ałobie po mę?u nie będzie mogła brać udziału w ?yciu towarzyskim i mo?e wtedy łatwo
utracić markiza. Dlatego wymyśliła jedyną rzecz, która mogła całkowicie i bez-
* Mayfair - bogata i modna dzielnica w zachodnim Londynie z wieloma klubami i hotelami. (Przyp. tłum.)
- 14
względnie zmusić go do pozostania z nią. Jeśli, tak jak sobie planowała, pobraliby się w ciągu miesiąca lub dwóch,
a mo?e wcześniej, markiz po pewnym czasie dowiedziałby się, ?e dziecko było tylko wytworem jej wyobraźni.
Markiz wcisnął się w swój wieczorowy surdut i zbli?ył się do łó?ka. Yasmin wyciągnęła ręce, ale nie pocałował
jej. Wiedział, ?e przyciągnęłaby go do siebie i znowu trudno byłoby mu się od niej uwolnić.
Przybli?ył jedynie jej dłonie do swoich ust i zło?ył pocałunek najpierw najednej, potem na drugiej dłoni.
— Uwa?aj na siebie, Yasmin — powiedział cicho.
— Będziesz o mnie myślał, najdro?szy? — zapytała. — Będę liczyć godziny do naszego kolejnego spotkania.
Nie odpowiedział. Bez słowa ruszył w kierunku drzwi. Gdy je otwierał, Yasmin zawołała:
— Zaczekaj! Muszę ci jeszcze coś powiedzieć... Nie zdą?yła dokończyć. Drzwi zamknęły się, gdy
jeszcze mówiła. Usłyszała, jak markiz schodzi szybko po schodach wyło?onych grubymi dywanami w kierunku
drzwi wejściowych. Na zewnątrz stał jego powóz i gdy tylko markiz się pojawił, lokaj zeskoczył z kozła, by
otworzyć drzwiczki. Mimo i? Okehampton był trochę wcześniej ni? zwykle, słu?ący ju? na niego czekali.
— 15 —
W przeciwieństwie do wielu swych znajomych, markiz był wyjątkowo uprzejmny wobec słu?by. Gdy wiedział,
?e kolacja przeciągnie się do późnych godzin nocnych, zamawiał powóz na stosowną porę. Zawsze irytowała go
świadomość, ?e jego stangret i konie czekają na niego na dworze.
Kiedy wsiadł teraz do powozu, lokaj okrył jego kolana lekkim pledem. Gdy ruszyli, markiz pomyślał, ?e ucieka do
nory niczym lis. Poczuł się tak, jakby brakowało tylko kilku sekund do tego, by ogary rozerwały go na kawałeczki.
Skąd mógł przypuszczać, ?e Yasmin zni?y się do tego, by oszukiwać go, uciekając się do najstarszego podstępu
świata. Gdyby nie matka Harry'ego Blessingtona, znalazłby się w sytuacji bez wyjścia. Musiałby ulec Yasmin i
o?enić się z nią, gdy tylko będzie wolna. Mógł odmówić, bo z punktu widzenia prawa dziecko było jej mę?a. Ale
markiz wiedział, ?e takie postępowanie byłoby niegodne d?entelmena. Byłoby mu po prostu wstyd, a
niewątpliwie członkowie Klubu u White'a nazwaliby go łobuzem.
Kobiety mogły oszukiwać i nikt ich nie potępiał. W rzeczywistości istniało dowcipne powiedzonko: „Ładna dama
nie musi być d?entelmenem". Ale niepisane prawo dla d?entelmenów było bardzo surowe i ka?dy mę?czyzna,
który je łamał, był nara?ony na potępienie i na wykluczenie z towarzystwa.
Doje?d?ając do domu na Park Lane, markiz jasno
— 16—
sobie zdawał sprawę, ?e jeszcze niejedno go czeka. Jeśli lord Caton umrze — a wydawało się to nieuniknione —
Yasmin nadal będzie uciekać się do ró?nych sztuczek.
Dzisiejszej nocy uniknął awantury, bo nie powiedział Yasmin o swoich podejrzeniach, ale w przyszłości trudno
będzie uniknąć scen.
Markiz wzdrygnął się na samą myśl o tym. To, czego naprawdę nie lubił, to łzy i obwinianie przez kobietę, która
ju? go dłu?ej nie interesowała. Rozstania zawsze oznaczały płacze w stylu: „Dlaczego ju? mnie nie kochasz?",
„Co takiego zrobiłam, ?e cię tracę?", „Jak mo?esz być taki okrutny?" Wtedy myślał, i? nigdy nie będzie zdolny do
zainteresowania się jakąkolwiek kobietą. A jednak zawsze ju? po kilku dniach spotykał uroczą osóbkę, która
prowokacyjnie wydymała usta, a w jej oczach pojawiała się zachęta, i wtedy czuł, jak go ogarnia ciepło po?ądania,
i wiedział, ?e wcześniej czy później będzie trzymał ją w swych ramionach.
— Problem polega na tym, ?e jesteś piekielnie przystojny! — powiedział mu kiedyś Harry.
— To chyba nie moja wina! — zaśmiał się markiz.
— Twój ojciec był jednym z najlepiej prezentujących się mę?czyzn, jakich kiedykolwiek widziałem — ciągnął
Harry. — Twoja matka była śliczna! Rozumiem, dlaczego po jej śmierci trudno mu było
17
znaleźć kogoś na jej miejsce, chocia? na pewno musiało być mnóstwo kandydatek.
Markiz pomyślał teraz, ?e była to prawda, i kiedy słu?ący pomógł mu się rozebrać i poło?ył się do łó?ka,
przyłapał się na myśleniu nie o Yasmin, a o swojej matce.
Była piękna a? do dnia swojej śmierci, pomimo białych włosów i pokrytej bruzdami twarzy. Gdy była młodą
dziewczyną jej uroda zapierała dech w piersiach. Ale nie tylko wygląd miał znaczenie, myślał markiz, lecz przede
wszystkim jej łagodność, słodycz i miłość. Co więcej, nigdy nie wątpił, ?e jedynym mę?czyzną w jej ?yciu był
jego ojciec. Matce nie przyszłoby do głowy zdradzić mę?a, tak jak nie myślała o locie na księ?yc!
„Jakim cudem mogłem rozwa?ać poślubienie kogoś takiego jak Yasmin, ?eby nie wiem jak była piękna — pytał
siebie — potem zastanawiałbym się, ilu mę?czyzn siedzących przy moim stole było jej kochankami lub nimi
zostanie".
Zarazem wszystkie dziewczęta, jakie spotykał, a nie było ich wiele, wydawały mu się bez ogłady, nieładne i na
ogół rozpaczliwie nieśmiałe. Defilowały przed nim, kiedy tylko ich ambitne matki znalazły ku temu okazję: na
balach, przyjęciach w rezydencjach wiejskich, których panie domu miały niezamę?ne córki, albo na proszonych
obiadach. Znalazłszy się obok osiemnastoletniej dziewczyny, markiz dokładnie wiedział, dlaczego posadzono ją
— 18
koło niego. Jak?e jednak mógłby poślubić pannę, która, choćby pochodziła z wy?szych sfer, zaczęłaby go nudzić
śmiertelnie z chwilą wło?enia jej na palec obrączki ślubnej?
Znowu jego myśli powróciły do Yasmin. Zanim zasnął, postanowił, ?e jeśli tylko będzie to mo?liwe, nie zobaczy
jej ju? nigdy więcej. Zapewne zasypie go ona listami, ale to nic niezwykłego. Pomyślał, ?e jest mało
prawdopodobne, i? po śmierci lorda Catona wpadną na siebie na jakimś przyjęciu, po-niewa? przez rok —
zgodnie z przykładem danym przez królową— Yasmin będzie musiała powstrzymać się od wszelkich
towarzyskich rozrywek.
Następnego ranka, kiedy o ósmej obudzono markiza, miał wra?enie, ?e po straszliwym koszmarze znowu
zajaśniało słońce.
W pogodnym nastroju zszedł na dół na śniadanie. Ale jak gdyby duch Yasmin nie dawał mu spokoju, nagle
zapragnął wyjechać na wieś. Miał zjeść obiad z księciem Walii, a wieczorem był zaproszony na kolację i bal, na
którym spotkałby swoich przyjaciół i wiele piękności, które obecnie urzekały kręgi towarzyskie. Miał jednak?e
uczucie, ?e ka?da kobieta przypominałaby mu Yasmin i budziła podejrzenie, ?e poza pozornym pięknem kryją się
kłamstwa i podstęp.
— Jadę na wieś — zdecydował markiz.
— 19—
Wstał od stolika, przy którym jadł śniadanie, i poszedł do gabinetu. Był to przyjemny pokój z widokiem na mały
ogród znajdujący się na tyłach domu. Za chwilę sekretarz miał mu tu przynieść korespondencję.
Pan Barrett był starszym człowiekiem, który pracował z ojcem markiza przez ostatnie lata jego ?ycia i dzięki temu,
?e pozostał w tym domu, majątek był nadal świetnie zarządzany.
Markiz usiadł przy biurku pamiętającym jeszcze czasy króla Jerzego. Chwilę potem do pokoju wszedł pan Barrett.
— Dzień dobry, milordzie! — powiedział z sza cunkiem. — Obawiam się, ?e mam trochę więcej listów ni?
zwykle.
Mówiąc to, poło?ył przed nim dwa stosy kopert. Jedne były prywatną korespondencją i markiz wiedział, ?e pan
Barrett nigdy by ich nie otworzył. W drugiej większej kupce znajdowały się zaproszenia i apele od instytucji
dobroczynnych, których z roku na rok było coraz więcej.
— Czy jest coś wa?nego, Barrett? — zapytał markiz.
— Nie więcej ni? zwykle, milordzie, z wyjątkiem księdza, który czeka na spotkanie z panem.
— Ksiądz? — zapytał markiz. — Zapewne prosi o datek! Chyba mo?esz się nim zająć?
— Przybył, milordzie, w sprawie panny Zii Langley.
20
Markiz patrzył na sekretarza i przez chwilę nie mógł przypomnieć sobie, skąd zna to nazwisko.
— Czy masz na myśli córkę pułkownika Langleya? — zapytał po chwili.
— Tak, milordzie. Pamięta pan, ?e jest ona podopieczną waszej lordowskiej mości?
— Jezus Maria! — wykrzyknął markiz. — Zupełnie o niej zapomniałem! Rzeczywiście, ta dziewczyna była
wychowywana przez swoją krewną.
— Tak jest, milordzie. Ma pan świetną pamięć — z podziwem powiedział pan Barrett. — Kiedy pułkownik
Langley zginął, jego bratowa, lady Langley, postanowiła, ?e młoda panienka zamieszka z nią. Miała zająć się jej
nauką.
— I co się dalej stało? Dlaczego dotyczy mnie ta sprawa? — zapytał markiz.
— Sądzę, ?e wasza lordowska mość musiał zapomnieć, chocia? poinformowałem pana pół roku temu, ?e lady
Langley zmarła.
Markiz nie przypominał sobie tego, ale nie przerwał sekretarzowi i pan Barrett kontynuował:
— Wiadomość o tym pojawiła się w gazetach, poniewa? lady Langley pozostawiła bratanicy swo jego mę?a
całkiem pokaźną fortunę.
Markiz pomyślał, ?e w takim razie nikt nie będzie oczekiwał od niego, by utrzymywał podopieczną, której nigdy
nie widział.
— 21 —
w przeszłości, gdy odbywał słu?bę w kawalerii królewskiej, pułkownik Terence Langley był jego dowódcą. Ten
czarujący mę?czyzna i świetny jeździec od samego początku okazywał przyjaźń markizowi. Obydwaj
zafascynowani końmi, poza obowiązkami w pułku spędzali razem sporo czasu.
Pułkownik Langley przyjechał kiedyś do zamku Okehamptonów, a markiz odwiedził swego przeło?onego w jego
wiejskiej posiadłości, gdzie pułkownik zwykle urządzał steeplechase, czyli biegi konne na przełaj z przeszkodami
lub wyścigi konne w terenie zwane point-to-point.
Markiz przypomniał sobie o jednym wyścigu, który posiadał szczególnie niebezpieczną trasę. Zanim jeźdźcy
wyruszyli, pułkownik powiedział:
— Proponuję, ?eby wszyscy młodzi mę?czyźni, którzy mają jakiś majątek, spisali na wszelki wypa dek ostatnią
wolę.
Taka rada nale?ała do tradycji, więc wszyscy się roześmieli. Niektórzy spisali zabawne testamenty, które
przeczytali na głos. Kiedy skończyli, ktoś zapytał pułkownika nieco zuchwale:
— A pan, sir? Nie spisał pan swojej woli?
— Nie — przyznał pułkownik.
— A więc dalej! — ktoś krzyknął. — Nie mo?e pan dawać rozkazów, a sam ich lekcewa?yć!
Wszyscy sporo wypili, Langley był w dobrym humorze, spisał więc testament, w którym rozdzielił swój majątek.
Jak markiz przypomniał sobie
22 —
później, dom pozostawił ?onie, konie —bratu, kucyki do gry w polo —jednemu z oficerów z pułku, a świnie i
krowy — ró?nym znajomym. Kiedy skończył, markiz zagadnął:
— A co z pańską córką? Nigdy jej nie widzieliśmy, czy ona naprawdę istnieje?
— Nie pozwolę, ?ebyście zawrócili jej w głowie! — odpowiedział pułkownik. — Ale jeśli ju? o niej mowa,
zostawiam ją tobie, Rayburnie! Jesteś najbogatszy z całej tej gromady i przynajmniej, kiedy mnie zabraknie,
urządzisz jej bal, na którym zostanie Królową Sezonu.
Wszystkich ubawił ten pomysł. Ale markiz, który wtedy jeszcze nie odziedziczył tytułu, odpowiedział, ?e jeśli
pułkownik umrze tego dnia, to bal poka?e jej na przedstawieniu w teatrze, bo na prawdziwy go nie będzie stać.
Wszyscy śmieli się z ?artu, wsiadając na konie przygotowane dosteeplechase, w którym, na szczęście, nikt nie
zginął.
Dokładnie trzy lata później pułkownik Langley poniósł śmierć w fatalnym wypadku podczas jazdy powozem. Po
jego śmierci okazało się, ?e nigdy nie spisał drugiego testamentu. Pozostawił tylko ten, który sporządził owego
dnia przed zawodami. śona zginęła razem z nim i markiz, posiadając ju? tytuł, został pełnoprawnym opiekunem
córki pułkownika. W dniu pogrzebu Langleya i jego ?ony przebywał za granicą, ale pan Barrett nie omieszkał
— 23 —
posłać wieńca z odpowiednim pismem. Czekał na powrót markiza, by powiedzieć mu, co się stało.
— Dobry Bo?e! — wykrzyknął wtedy markiz. — Co ja teraz zrobię z tą dziewczynką? A właściwie, ile ona ma
lat?
— Piętnaście, milordzie, i nie musi się pan o nią martwić. Podczas pańskiej nieobecności skontaktowałem się z
jej ciotką, lady Langley, bratową pułkownika. Zgodziła się, ?eby panna Zia z nią zamieszkała. Zajmie się jej
wykształceniem.
Markiz odetchnął z ulgą.
— Dziękuję, Barrett. Wiedziałem, ?e mogę polegać na tobie!
— Lady Langley jest bardzo zamo?na, milordzie, więc chocia? pułkownik nie zostawił swojej córce zbyt du?o
pieniędzy, to na niczym nie będzie jej zbywało.
I to było wszystko — po tej rozmowie markiz nigdy więcej nie myślał o swojej podopiecznej.
Teraz zapytał:
— Dlaczego ten ksiądz chce się ze mną widzieć?
— Przyniósł list od panny Zii Langley — odpowiedział pan Barrett i poło?ył list na biurku przed markizem.
Ton głosu sekretarza wydał się markizowi trochę zastanawiający.
__ 24 —
—- Zakładam, ?e ju? znaszjego treść. O co właściwie chodzi?
— Panna Langley prosi o pańskie pozwolenie, by mogła zostać zakonnicą!
— Zakonnicą?! — wykrzyknął markiz i otworzył kopertę.
Drogi Opiekunie!
Pragnęłabym wstąpić do Klasztoru Korony Cierniowej. Powiedziano mi, ?e konieczne jest pańskie pozwolenie.
Byłabym bardzo wdzięczna, gdyby Pan łaskawie się zgodził, poniewa? tylko tam będę mogła poświęcić się Bogu.
Pozostaję z szacunkiem, Zia Langley.
Markiz przeczytał list.
— To doprawdy zadziwiające! Ile teraz ma lat ta dziewczyna?
— Ksiądz mówi, ?e osiemnaście.
— I mówisz, ?e odziedziczyła ogromną fortunę po swojej ciotce?
— Tak, milordzie!
Markiz, spojrzawszy na list, powiedział:
— Sądzę, ?e lepiej będzie, jeśli porozmawiam z księdzem.
— Przypuszczałem, ?e jego lordowska mość tak zadecyduje — odparł pan Barrett.
— 25 —
— Jakie zrobił na tobie wra?enie? — zapytał markiz.
Barrett zawahał się.
— Chyba nie jest to szczególnie święty człowiek. Oczywiście, mo?e pan mieć inne zdanie.
— Czy oprócz tego, co ci mówi twój instynkt, masz jakiś powód, by tak sądzić? — zapytał markiz.
— Przybył tu z samego rana, zanim zszedłem na dół — odpowiedział pan Barrett — i kiedy słu?ący
zaproponował mu kawę, on poprosił o brandy! Wyjaśnił, ?e ma za sobą długą podró? z Kornwalii, ale mimo
wszystko to dziwne ?yczenie jak na księdza.
— Zgadzam się z tobą—powiedział krótko markiz. — Przyślij go tutaj!
Wiedział, ?e Barrett zawsze bardzo trafnie ocenia ludzi i rzadko się myli.
Po chwili lokaj otworzył drzwi i zaanonsował gościa.
— Ojciec Proteus, milordzie!
Do pokoju wszedł mę?czyzna w sutannie. Wyglądał na ponad czterdzieści lat, a na skroniach miał pasemka
siwych włosów. Był dość wysoki, dobrze zbudowany i z pewnością, pomyślał markiz, nie wyglądał na kogoś, kto
by odmawiał sobie ziemskich rozkoszy. Na jego piersi widniał wielki ozdobny krzy?. Rozmyślnie, powoli i z
godnością przeszedł przez pokój do biurka, za którym siedział markiz.
— 26
Markiz wyciągnął do niego rękę ze słowami powitania.
— Dzień dobry, ojcze. Zdaje mi się, ?e chciał się ojciec ze mną widzieć.
— Niech cię Bóg błogosławi, mój synu — odpowiedział ksiądz i usiadł naprzeciwko markiza na krześle, które
ten mu wskazał. — To wielka przyjemność móc z panem rozmawiać, wasza lordowska mość. Słyszałem o
pańskich sukcesach na wyścigach konnych. Tyle wygranych gonitw!
— Czy ksiądz interesuje się wyścigami?
— W bardzo ograniczony sposób staram się wiedzieć, co się dzieje na świecie poza murami klasztoru. Zia
Langley opowiadała mi, jakim to doskonałym kawalerzystą był jej ojciec.
— W rzeczy samej — zgodził się markiz. —To smutne, ?e zginął w tak jeszcze młodym wieku.
— Rzeczywiście smutne — powiedział ksiądz — ale niewątpliwie jest w Niebie i teraz pragnie jedynie, by ktoś
zatroszczył się o jego córkę i ją ochronił.
— Ochronił przed czym? — zapytał wprost markiz.
— Przed podstępami i niegodziwościami tego ponurego świata — odrzekł ksiądz. — Szczerze mówiąc,
milordzie, Zia pragnie wstąpić do klasztoru. Mogę obiecać panu, ?e zatroszczymy się tam o nią i zapewnimy jej
szczęście, dopóki nie połączy się ze swoim ojcem w Niebie.
— 27
— I do tego potrzebna jest moja zgoda? — za pytał markiz.
Wydało mu się, ?e nastąpiła lekka zmiana tonu w głosie księdza, który powiedział:
— Gdyby wasza lordowska mość raczył pod pisać te dokumenty, więcej nie kłopotałbym ju? pana.
Mówiąc to, ksiądz poło?ył na stole dwa dokumenty. Jeden zezwalał Zii Langley na wstąpienie do klasztoru za
zgodą markiza jako jej opiekuna. A drugi polecał bankowi przekazanie pieniędzy, jakie były tam zło?one na
nazwisko Zii, Klasztorowi Korony Cierniowej.
Markiz przyglądał się drugiemu dokumentowi. Po chwili zapytał:
— Czy przekazanie pieniędzy jest konieczne?
— Ci, którzy poświęcają się Bogu, rezygnują ze swojego osobistego dobytku — odpowiedział ksiądz.
— Zdaje mi się, ?e jeśli chodzi o pannę Langley, to będzie dość pokaźna suma! — zauwa?ył markiz.
— Kiedy kobieta pragnie wstąpić do klasztoru, nie ma dla nas znaczenia, czy ma du?o, czy mało pieniędzy —
pompatycznie powiedział ksiądz. — Wszystko przeznaczamy na pomoc biednym i potrzebującym, a jak wasza
lordowska mość wie, w dzisiejszych czasach jest ich niemało.
— Czy ci biedni i potrzebujący, których wspieracie, znajdują się w Kornwalii? — zapytał markiz.
— 28 —
Miał uczucie, ?e to pytanie nieco zdziwiło księdza, który jednak odpowiedział:
— Naturalnie, ?e wielu jest w zasięgu naszej jurysdykcji, ale wspieramy równie? pracę naszych braci i sióstr w
Londynie i w innych wielkich miastach, gdzie ludzie cierpią, a często nawet głodują!
— Sądzę, ?e powinienem zadać wcześniej to pytanie — powiedział markiz — ale wnoszę, ?e klasztor księdza
jest rzymskokatolicki, podczas gdy pułkownik Langley, a wiem to na pewno, był protestantem!
— Prowadzimy przyklasztorną szkołę dla uczniów, którzy przychodzą do nas na naukę nie tylko Pisma Świętego,
ale równie? innych przedmiotów —powiedział ksiądz i zrobiwszy pauzę, kontynuował: — Przekonałem lady
Langley, ?eby posłała Zię do nas, poniewa? mamy najlepszych nauczycieli muzyki i malarstwa, a tymi
przedmiotami panna Langley bardzo się interesuje. Z początku przychodziła do nas na lekcje i nie mieszkała w
internacie. — Ksiądz dramatycznie obni?ył głos: — Kiedy jej lordowska mość odeszła do Boga, Zia dobrowolnie
wstąpiła do klasztoru jako pensjonariuszka i od tego czasu jest tak szczęśliwa, ?e jej ?yczeniem jest nigdy nas nie
opuścić.
— To brzmi tak bardzo interesująco — powiedział markiz — ?e chciałbym zobaczyć tę szkołę, a tak?e poznać
moją podopieczną.
— 29—
Obserwując księdza, markiz zauwa?ył, ?e mę?czyzna zesztywniał.
— To jest całkiem zbyteczne, milordzie. Poza tym, nie chciałbym nadu?ywać ?yczliwości waszej lordowskiej
mości i nara?ać na trudy tak długiej podró?y. — Tu ksiądz przerwał na chwilę, po czym powiedział: — Zgodnie z
tym, co pisze Zia w swoim liście, pragnie ona natychmiast zło?yć śluby zakonne. W ciągu tygodnia
zorganizujemy specjalne nabo?eństwo, podczas którego będzie mogła to zrobić. — Pochylił się do przodu i
powiedział z naciskiem: — Wasza lordowska mość musi jedynie podpisać te dokumenty i nie będę ju? więcej
robił panu kłopotu.
— To naprawdę ?aden kłopot — beztrosko odrzekł markiz. — I tak zamierzałem wyjechać z Londynu, więc
zamiast pojechać do mojego zamku, tak jak planowałem, pojadę do Kornwalii. Z adresu wynika, ?e klasztor
księdza jest niedaleko Flamouth. — Ksiądz milczał, a markiz mówił dalej: — Popłynę moim jachtem, więc będę
mógł odwiedzić księdza pojutrze. Powiedzmy o godzinie dwunastej?
— To wszystko jest całkiem niepotrzebne, milordzie! —zaprotestował ksiądz. — Jestem pewien, ?e taka długa
podró? oka?e się dla waszej lordowskiej mości bardzo męcząca. I to tylko po to, by spotkać się z dziewczyną,
która w tym czasie będzie odmawiała pacierze.
30 —
— W takim wypadku poczekam, a? skończy! — odpowiedział markiz.
Mówiąc to, podniósł się z krzesła. Ksiądz równie?, choć bardzo niechętnie, wstał.
— Jestem pewien — wesoło powiedział mar kiz — ?e chętnie zjadłby ksiądz coś przed podró?ą. Mo?e lekki
posiłek? Wiem, jak trudno jest dostać dobre jedzenie w pociągach.
Markiz wyciągnął rękę na po?egnanie. Ksiądz zawahał się, a potem, ociągając się, jakby robił to z przymusem,
uścisnął dłoń markiza.
— Szkoda, ?e nie mogę przekonać waszej lordowskiej mości, by nie tracił swego czasu — powiedział.
— Nie sądzę, ?e to będzie strata czasu — odrzekł markiz. — Rozumie ksiądz, i? nie chciałbym zaniedbać
obowiązków, jakie mam wobec córki pułkownika.
Księdzu nie pozostało nic innego, jak ruszyć w kierunku drzwi. Gdy markiz zadzwonił, lokaj je otworzył.
— Do widzenia, ojcze! Zobaczymy się w czwar tek — powiedział markiz.
Jeśli ksiądz odmruknął coś w odpowiedzi, to trudno było to usłyszeć. Kilka minut później pan Barrett, wiedząc, ?e
markiz go oczekuje, wrócił do pokoju.
— Miałeś całko witą rację, Barrett —powiedział
— 31
Okehampton. — Z tym księdzem coś jest nie w porządku.
Mówiąc to, wręczył sekretarzowi dwa dokumenty, które dał mu ksiądz. Barrett przeczytał je i powiedział:
— Sądzę, milordzie, ?e powinienem skontaktować się z dyrektorem tego banku i dowiedzieć się, jaka dokładnie
suma jest tam zdeponowana na nazwisko panny Langley.
— Spodziewałem się, ?e to zasugerujesz — powiedział markiz. — Nie podoba mi się ta cała historia. Dowiedz
się, do kogo oficjalnie nale?y Klasztor Korony Cierniowej. —- Markiz zamilkł na moment, po czym dodał: —
Wątpię, ?eby arcybiskup Canterbury* lub kardynał londyńskiej katedry Westminster mieli jakieś związki z tym
klasztorem.
— Dowiem się wszystkiego, czego będę mógł — przyrzekł pan Barrett. — W rzeczywistości, milordzie,
słyszałem nieco dziwne opowieści o tym szczególnym miejscu.
— Tak? — zapytał markiz. —Nie wspomniałeś o tym wcześniej.
— Nie chciałem nieprzychylnie pana nastawiać, milordzie, przed spotkaniem z księdzem — usprawiedliwił się
pan Barrett. — Poza tym, nie mam
* Canterbury— miasto w południowo-wschodniej Anglii, słynne ze swojej katedry. Arcybiskup Canterbury jest
głową kościoła anglikańskiego. (Przyp. tłum.)
32
nic specjalnego do opowiadania oprócz tego, ?e jeden z moich krewnych mieszka w wiosce niedaleko klasztoru.
— I co mówi o klasztorze?
— Widziałem się z nim mniej więcej rok temu. Przypadkowo dowiedziałem się, ?e pułkownik Langley kupował
u niego konie dla pułku.
— I co dalej? — markiz ponaglił sekretarza.
— Mój krewny poznał córkę pułkownika Zię, a tak?e jej ciotkę lady Langley. To ona posłała dziewczynę na
naukę do klasztoru.
— To właśnie powiedział mi ksiądz — stwierdził markiz.
— Według mojego krewnego to dziwna instytucja. Jest tam kilka zakonnic, z których większość przebywa tam
od dłu?szego czasu, oraz szkoła. — Markiz słuchał z przejęciem opowiadania Barretta, który kontynuował: —
Udało im się zebrać sporo doświadczonych nauczycieli mieszkających w Kornwalii — pan Barrett zrobił pauzę.
— To oczywiście spowodowało, milordzie, ?e wiele rodzin z całego hrabstwa zaczęło posyłać swoje córki na
specjalne lekcje, szczególnie lekcje muzyki i malarstwa. Księ?a, którzy prowadzą klasztor, a jest ich tam sporo,
nie są akceptowani przez lokalny kler. Podobno spora ilość alkoholu przedostaje się za bramy klasztoru. — Oczy
pana Barretta błyszczały, gdy dodawał: — Z tego, co mówi mój krewny, wynika, ?e w klasztorze zawsze mają
dość pie-
mitość
niędzy, by zapłacić farmerom za najlepsze młode jagnięta, kurczaki, jajka i śmietanę. Miejscowi uwa?ają to za
dziwne po?ywienie jak dla ludzi, którzy twierdzą, ?e przez większość czasu poszczą!
— Rzeczywiście dziwne — zaśmiał się mar kiz — i dlatego jadę do Kornwalii!
Pan Barrett popatrzył na niego zdumiony.
— Czy naprawdę pan tam jedzie, milordzie?
— Oczywiście! Powiadom kapitana „Jednoro?ca", ?e dziś po południu wsiadam na jacht. Poinformowałem
mojego gościa, ?e pojutrze będę w klasztorze.
Pan Barrett roześmiał się.
— Pan zawsze robi rzeczy nieoczekiwane, milordzie. Pański ojciec darzył ogromnym szacunkiem pułkownika
Langleya.
— Tak jak ja! — odpowiedział markiz i zaczął przeglądać listy.
Gdy pan Barrett siadał na krześle przy biurku, na jego ustach pojawił się uśmiech, otworzył notatnik i był gotowy
do zanotowania poleceń markiza.
Rozdział 2
Natychmiast po obiedzie Okehampton wsiadł na jacht. Przed wyjściem z domu napisał do księcia Walii i do pani
domu, gdzie miało się odbyć wieczorne przyjęcie, listy usprawiedliwiające jego nieobecność na nim oraz do kilku
innych osób, z którymi miał umówione spotkania.
Nie był właściwie pewien, co zamierza robić po powrocie z Kornwalii, ale był zdecydowany nie kontaktować się z
Yasmin. Nie miał równie? zamiaru, w razie śmierci lorda Catona, uczestniczyć w jego pogrzebie. Zdawał sobie
sprawę, ?e nieuchronnie pojawią się komentarze dotyczące jego zachowania, i zastanawiał się, dokąd pojechać, by
uciec przed tym wszystkim. Jednak najpierw chciał koniecznie dowiedzieć się czegoś o Klasztorze Korony
Cierniowej.
Przypomniał sobie, ?e słyszał w przeszłości o ko— 35 —
bietach, które były mile widziane w klasztorach, pod warunkiem ?e miały pieniądze, by wesprzeć zakon.
Jednocześnie takie sytuacje zdarzały się przewa?nie wśród katolików, którzy od dzieciństwa uczyli się w szkołach
przyklasztornych. Swoje ?ycie Bogu poświęcały te? kobiety, które prze?yły nieszczęśliwy romans i czuły, ?e
?aden inny mę?czyzna nigdy nie zajmie miejsca tego, którego straciły. Przynajmniej, pomyślał markiz, gdy
„Jednoro?ec" wypływał z portu w Folkestone, cała ta sprawa jest czymś nowym dla niego i pomo?e mu
zapomnieć o Yasmin.
Dzień był ciepły i słoneczny, a morze stosunkowo spokojne, więc markiz był zadowolony, ?e jest na swoim
jachcie. Od dłu?szego czasu nie pływał na nim, ale zawsze nalegał, by statek był gotowy do wypłynięcia w ka?dej
chwili. W rzeczywistości był to najlepszy sposób, by utrzymać załogę w gotowości. Teraz markiz docenił korzyści
płynące z takiego polecenia. Jacht był świetnie utrzymany i kapitan z radością powitał markiza na pokładzie.
— Mamy nadzieję, ?e jaśnie pan przychodzi, by wypróbować nowy silnik — powiedział.
— Jeszcze nie miałem okazji, by to zrobić — odrzekł markiz — ale chciałbym być w Falmouth jutro w nocy albo
przynajmniej w czwartek rano.
— Nie ma w tym nic trudnego, jaśnie panie — powiedział kapitan i zaczął demonstrować markizowi, z
jakąszybkością mo?e płynąć „Jednoro?ec".
36
Większość popołudnia markiz spędził na mostku kapitańskim i poniekąd ?ałował, ?e nie zaprosił na statek
Harry'ego. Ale potem pomyślał, ?e nie chce, by ktokolwiek w Londynie wiedział, dlaczego wyjechał tak
pośpiesznie. Wieść, ?e odwiedza zakonnicę, stałaby się okazją do ró?nych plotek.
Markiz zostawił wiadomość dla Harry'ego, tłumacząc się, ?e musi zobaczyć się z córką pułkownika Langley'a,
która jest jego podopieczną.
„Nie będzie mnie przez dwa lub trzy dni — napisał— ale dziewczyna odziedziczyła fortunę i jestem zobowiązany
do uporządkowania jej spraw".
Polecił Harry'emu, by w dalszym ciągu szykował przyjęcie na zamku Okehamptonów, które miało się odbyć w
następny weekend. Wiedział, ?e Harry będzie ciekaw, co go skłoniło do tak nagłego wyjazdu. Postanowił, ?e
dopiero po powrocie powie przyjacielowi prawdę i ka?e mu przysiąc, ?e dotrzyma tajemnicy.
Opuszczając wybrze?e, markiz zdawał sobie sprawę, ?e ucieka z pułapki, którą zastawiła na niego Yasmin. Jeśli w
dalszym ciągu będzie twierdziła, ?e oczekuje jego dziecka, i ze swojej tajemnicy zwierzy się kilku swoim
przyjaciołom, to będzie mu niewątpliwie bardzo trudno udowodnić, ?e to nieprawda. Gdy teraz zastanawiał się
nad tym, uświadomił sobie, czego przedtem nie dostrzegał, i? Yasmin posiada ?elazną wolę, jeśli chce postawić
na swoim.
— 37—
. '
Z pewnością w delikatny sposób posłu?yła się nim. I w dodatku tak postępowała, ?eby myślał, i? to on zabiega o
jej względy. Jednak?e analizując ró?ne sytuacje, markiz zdał sobie sprawę, ?e to Yasmin zawsze ustalała ich
spotkania i planowała następne, zanim wyszedł od niej. Nigdy mu to nie przeszkadzało, bo sam pragnął się z nią
kochać, a jej uroda doprowadzała go do szaleństwa.
Teraz markiz pomyślał — w rzeczywistości myślał tak często ju? dawniej — ?e woli być myśliwym ni?
zwierzyną. Zwa?ywszy na silną osobowość, jaką posiadał, wydawało się to raczej dziwne, ?e kobiety dostawały
go w swoje szpony, niemal zanim poznał ich imiona. Był jednak na tyle szczery, by przyznać, ?e miał słabość —
co było w sprzeczności z resztą jego charakteru— do pięknych kobiet, które zawsze mogły okręcić go sobie wokół
małego palca.
— Niech będę przeklęty, jeśli pozwolę, by coś takiego mi się jeszcze raz przydarzyło! — przysiągł sobie markiz.
Ale musiał przyznać, ?e kobiety odgrywały tak wa?ną rolę w jego ?yciu, jak jego konie.
Po spo?yciu wybornej kolacji przygotowanej przez jednego ze swoich
kucharzy, markiz udał się do kajuty i zasnął w spokoju. Jacht był urządzony z ogromnym staraniem. Pa-38—
miętając niewygodne legowiska na ró?nych jachtach lub w domach u przyjaciół, markiz zatroszczył się o
wybranie takich materacy, na których, jak mówili przyjaciele, miało się podczas snu wra?enie, ?e „człowiek się
unosi na chmurze".
Tej nocy morze było wzburzone, a spowodował to wiatr, który zaczął wiać o świcie; jednak kiedy obudził się
chwilę po wschodzie słońca, morze uspokoiło się i lekkie falowanie nie było w ?adnym wypadku nieprzyjemne.
Wybrze?e Kornwalii do-strze?ono późnym popołudniem i przed zmierzchem istotnie jacht wpłynął do portu w
Falmouth.
Markiz zło?ył kapitanowi gratulacje za udany rejs, zjadł wyśmienitą kolację i wcześnie poło?ył się spać. Rano
posłał na ląd Wintona, zastępcę kapitana, bardzo bystrego człowieka, który słu?ył we flocie królewskiej, by
wynajął najbardziej nowoczesną bryczkę i najlepsze konie.
Jeszcze nie zasiadł do śniadania, a ju? powiadomiono go, ?e chocia? bryczka jest nieco stara, to jednak dobrze
zawieszona na resorach, a konie młode i rasowe.
— Bardzo dobrze! — pochwalił markiz zastępcę kapitana. — Słyszałem, Wintonie, ?e dobrze strzelasz.
— Strzelałem, kiedy słu?yłem we flocie, jaśnie panie — odpowiedział Winton — ale od kilku lat nie miałem w
ręku ani karabinu, ani pistoletu.
— Sądzę, ?e jest to umiejętność, której tak łatwo
— 39 —
się nie zapomina — powiedział markiz. — Chcę, ?ebyś pojechał dziś ze mną i wziął ze sobą pistolet.
Mówiąc to, markiz podniósł się zza stołu i podszedł do szuflady w meblu zamontowanym w ścianie kajuty.
Le?ały tam trzy pistolety. Markiz wyjął jeden i wręczył go Wintonowi.
— W drodze wyjaśnię ci, dlaczego mo?e on być potrzebny—-powiedział. — Wyruszamy o jedenastej.
— Tak jest, jaśnie panie.
Markizowi podobało się, ?e wykonuje jego polecenia bez zadawania zbędnych pytań. Wiedział, ?e o Wintonie
mówiono, i? doskonale posługuje się bronią. Kiedyś zastępca kapitana chwalił się, ?e strzelając z pistoletu jest w
stanie trafić w środek karty do gry rzuconej w powietrze.
Odje?d?ając z nadbrze?a, Okehampton stwierdził, ?e konie są dokładnie takie, jak je opisał Wi-nton — młode i
rasowe. Dlatego te? siedział w bryczce i rozkoszował się drogą do klasztoru oddalonego od portu w Falmouth, jak
powiedział mu pan Barrett, około pięciu mil w głąb lądu.
Okolica była bardzo piękna. Chocia? markiz nigdy przedtem nie był w Kornwalii, rozumiał teraz, dlaczego
Kornwalijczycy tak wychwalają swoje hrabstwo. Przypomniał sobie dwóch znajomych, którzy mieli tu swoje
posiadłości i byli do nich ogromnie przywiązani. Przypomniał sobie te?, ?e
— 40
Winton czeka na wyjaśnienia, więc powiedział, starannie dobierając słowa:
— Mogę się mylić, Wintonie, ale podejrzewam, ?e w klasztorze, do którego teraz jedziemy, dzieje się coś
podejrzanego. Kiedy ja będę wewnątrz budynku, chcę, ?ebyś ty przypatrywał się bacznie wszystkiemu. I ?ebyś
oczywiście uwa?nie słuchał tego, co do ciebie mówią. — Markiz spojrzał na mę?czyznę, by upewnić się, czy
słucha go z uwagą, i kontynuował: — Jeśli zajdzie taka potrzeba, pragnę równie? szybko stamtąd wyjechać. Jeśli
przypadkiem, choć jest to mało prawdopodobne, ktoś będzie próbował mnie zatrzymać, bądź gotów wystrzelić z
pistoletu, ale tak, by nikogo nie zranić, a jedynie przestraszyć.
— Rozumiem, jaśnie panie — odpowiedział Winton. Markiz z przyjemnością zauwa?ył, ?e w głosie zastępcy
kapitana pojawiła się nutka podekscytowania. Wiedział, ?e tak jak wszyscy młodzi mę?czyźni Winton oczekuje,
jeśli nie potyczki, to na pewno przygody.
Kilka minut przed godziną dwunastą markiz, trzymając się instrukcji, jakie dał mu pan Barrett, oraz
drogowskazów, ujrzał mury, które otaczały dom i tereny dawnej prywatnej rezydencji. Wiedział, ?e się nie myli,
bo dojechawszy do du?ej bramy z kutego ?elaza, zobaczył, ?e był na niej wyryty herb, który musiał kiedyś
nale?eć do jakiejś
41 —
rodziny szlacheckiej. Ze stró?ówki wyszedł portier i kluczem otworzył bramę.
Markiz wjechał, ale zatrzymał się przy portierze i zapytał:
— A więc to jest Klasztor Korony Cierniowej?
— Tak, jaśnie panie — z obcym akcentem odpowiedział mę?czyzna. — Mówili mi, ?e oczekują jaśnie pana.
— Dziękuję.
Markiz pojechał dalej i stwierdził, ?e dom stoi niedaleko od bramy. Był to ładny budynek z dachem zwieńczonym
szczytami, otoczony ogrodem, który a? jaśniał od kwiatów; trawniki były dobrze utrzymane.
Markiz zatrzymał konie przy okazałych drzwiach frontowych. Na kamiennym portyku był wyrzeźbiony ten sam
herb co na bramie. Wręczył lejce Wintonowi, a sam zszedł z bryczki. W tym momencie otworzyły się drzwi, stanął
w nich mę?czyzna w sutannie i ukłonił się niezdarnie. Był to raczej gburowato wyglądający osobnik, ocię?ały i o
wyglądzie awanturnika, bardziej pasujący do ringu bokserskiego ni? do kaplicy.
— Przybyłem, by zobaczyć się z ojcem Proteusem — powiedział markiz. — Spodziewam się, ?e mnie oczekuje.
— Tędy, proszę — powiedział mę?czyzna, idąc ocię?ale w butach, które wydawały się zbyt masywne w
porównaniu z jego szatą.
— 42
Wprowadził gościa do du?ego salonu z widokiem na ogród. Zobaczywszy sofę i krzesła obite adamaszkiem, i
kilka bardzo cennych obrazów wiszących na ścianach, markiz zdziwił się nieco. Zdą?ył tylko rzucić okiem
dookoła, bo nagle otworzyły się drzwi i do pokoju wszedł pośpiesznie ojciec Proteus.
— Witam, milordzie! — powiedział uprzejmie. — Cieszę się, ?e znowu pana widzę! Mam nadzieję, ?e miał pan
spokojną podró?.
— Bardzo — powiedział markiz. — I ja mam nadzieję, i? podró? księdza z Londynu te? nie była zbyt ucią?liwa.
Ojciec Proteus uniósł ręce.
— Pociągi są szybsze — odrzekł — choć z pewnością nie tak wygodne jak powozy. I nigdy takie nie będą!
— Zgadzam się z księdzem! — uśmiechnął się markiz. Drzwi otworzyły się i do salonu wszedł ten sam słu?ący,
który
wpuścił markiza do klasztoru, niosąc tacę z butelką wina i dwoma kieliszkami.
— Zapewne, milordzie — powiedział ojciec Proteus potrzebuje pan czegoś do ochłody. Ciepło jest dzisiaj, a kurz
na drogach zawsze sprawia,?e człowiek jest spragniony.
Markiz przyjął kieliszek wina. Zauwa?ył, ?e podano mu drogi rocznik, który sam czasami kupował. Gdy upił
trochę wina, powiedział:
43 —
— Z pewnością jest ksiądz bardzo zajęty, tak więc jak najszybciej chciałbym zobaczyć się z Zią Langley.
— Tak, tak, oczywiście! — odrzekł ojciec Pro-teus. — Zaraz się pan przekona, ?e Zia jest zadowolona będąc tu
z nami, w szczęśliwym Bo?ym Domu, wśród pięknej przyrody.
Zabrzmiało to nieco teatralnie, ale markiz pominął to milczeniem. Ojciec Proteus opuścił pokój, by prawie
natychmiast do niego wrócić w towarzystwie młodej kobiety, która najwidoczniej musiała czekać za drzwiami,
potem zaś znowu wyszedł.
Kobieta była cała w czerni, a jej głowę przykrywał ciemny welon typowy dla postulantek. Z pochyloną głową
zbli?yła się do markiza i zło?yła przed nim ukłon, po czym wyprostowała się, by spojrzeć mu w twarz. Markiz był
wstrząśnięty wyglądem dziewczyny. Zia Langley była bardzo brzydka. Markiz pomyślał, ?e chyba nigdy jeszcze
nie spotkał równie nieładnej dziewczyny. Miała chudą twarz, wielki nos i odrobinę „zajęczą wargę", jak nazywali
lekarze taką deformację ust. Jej wygląd prawie budził odrazę. Kiedy spojrzał w brązowe oczy dziewczyny,
zobaczył, ?e jest przestraszona.
— Bardzo mi przyjemnie móc cię poznać, Zio! — powiedział, wyciągając rękę na powitanie.
— To bardzo