Najpiekniejsze milości WYJĄTKOWA MIŁOŚĆ Przeło?yła EWA MĘKINA & AMBER Od Autorki Dziewczęta, które ukończyły osiemnaście lat, mogą wstępować do klasztoru. Przez dziewięć miesięcy są postulantkami, przez następne dwa lata — nowicjuszkami, a potem, jeśli wcią? czują powołanie, składają swoje ostateczne śluby podczas mistycznej ceremonii w klasztorze. Ślubując porzucenie dotychczasowego ?ycia, stają się słu?ebnicami Pańskimi i otrzymują złote obrączki, często w kształcie krzy?a. Po zło?eniu ślubów rzadko opuszczają zakon, do którego wstąpiły dobrowolnie. Ale kilka z nich uczyniło to. Wyszły za mą?, urodziły dzieci i napisały wspomnienia o swoich prze?yciach w klasztorze. Rozdział 1 1869 Markiz Okehampton poczuł, ?e jest śpiący. Nie było w tym nic dziwnego, zwa?ywszy na to, ?e przez dwie godziny kochał się szaleńczo z Yasmin Caton. Uwa?ał ją za jedną z najbardziej namiętnych kobiet, jakie kiedykolwiek spotkał. I najrozkosznie-jszą istotę pod słońcem. Ale na dzisiaj miał ju? dosyć. Jakikolwiek ruch sprawiał mu ból i nagle zapragnął znaleźć się w powrotnej drodze do swojego domu przy Park Lane w Londynie. Poruszył się, by wstać z łó?ka, ale Yasmin, która le?ała przy nim, powiedziała półgłosem: — Muszę ci coś powiedzieć, Rayburnie. — Markiz wydał odgłos, który z trudem mo?na by nazwać pytaniem. Yasmin mówiła dalej: — Dziś po południu dostałam wiadomość z Pary?a, ?e Lionel doznał bardzo powa?nego ataku apopleksji. 7— Markiz zesztywniał. — Dziś po południu?! — wykrzyknął. — A ty spędziłaś tu ze mną cały wieczór? — Nikomu o tym nie mówiłam. Tak bardzo pragnęłam się z tobą zobaczyć. Markiz zamilkł zdziwiony. Lord Caton był niezwykle dystyngowanym człowiekiem i wa?ną osobistością na dworze królewskim. Do Pary?a udał się ze specjalną misją by zobaczyć się z cesarzem. Choć wydawało się to niewiarygodne, był czterdzieści lat starszy od swojej ?ony. Jeśli ucierpiał na skutek tak powa?nego ataku, to tym bardziej Yasmin powinna być u boku mę?a. Jak gdyby odgadując myśli markiza, lady Caton powiedziała: — Oczywiście jutro rano bezzwłocznie wyje?d?am do Pary?a, ale dziś musiałam cię zobaczyć Rayburnie, musiałam! — W takim razie, jeśli wyje?d?asz tak wcześnie... — zaczął markiz. Chętnie wstałby ju?, ale Yasmin poło?yła rękę na jego piersi i wyszeptała: — Muszę powiedzieć ci o czymś jeszcze. — O czym? — zapytał. — Będę miała dziecko! Markiz oniemiał. — Teraz pozostaje nam, najdro?szy — konty nuowała Yasmin Caton — czekać na śmierć Lionela, która, zdaniem lekarzy, nastąpi niedługo, — 8— a potem pobrać się w tajemnicy, na przykład we Francji. Markiz pomyślał, ?e się przesłyszał. — Potem— ciągnęła Yasmin— pojedziemy w bardzo długą podró? poślubną, a później ogło simy, ?e pobraliśmy się kilka miesięcy wcześniej. I chocia? dziecko urodzi się przedwcześnie, nie będzie ?adnych wątpliwości, ?e nie jest twoje. Markiz wcią? nie był w stanie wydobyć z siebie słowa. Yasmin przysunęła się do niego i odezwała się pieszczotliwym tonem: — Będziemy bardzo szczęśliwi, najdro?szy, a kiedy zostanę twoją ?oną, spełnią się moje wszy stkie marzenia. Markiz zdawał sobie sprawę, ?e dla wielu kobiet poślubienie go było szczytem marzeń. Ale on nie miał zamiaru ?enić się, a na pewno nie z kobietą, z którą miał romans. Przez jego ?ycie przewinęło się wiele kobiet. Nic dziwnego; był nie tylko niezmiernie przystojny i pociągający, ale równie? jednym z najbogatszych ludzi w Anglii. Od czasu gdy ukończył uniwersytet w Oksfordzie, namawiano go, by się o?enił. Jego krewni padali prawie na kolana, błagając go, by się ustatkował i postarał o dziedzica. Jednak markiz dał wszystkim jasno do zrozumienia, ?e nikt, ale to nikt nie będzie wybierał dla niego ?ony. Nie był właściwie pewien, jaka miałaby ona być, ale wiedział, 9— ?e kobieta, która zdradzała z nim swojego mę?a, nie zostanie jego ?oną. Jego znajomi z eleganckich kół towarzyskich zapewne wyśmialiby go za takie zasady, gdy? sam ksią?ę Walii był tym, który po raz pierwszy ułatwił mę?czyźnie nawiązanie romansu z kobietą z jego własnej klasy. Zainteresowanie Jego Ksią?ęcej Mości osobą księ?niczki de Sagan oraz innymi pięknymi kobietami było powodem wielu komentarzy, jednak odmieniło zasady towarzyskie niezmiennie przestrzegane, choć nigdzie nie zapisane, przez tych, którzy nale?eli do wy?szych sfer. Zatem markiz kochał się z uroczymi kobietami, które go pociągały, i nikt nie potępiał jego zachowania. Yasmin była dla niego jedną z najpiękniejszych istot, jakie kiedykolwiek widział. Od pierwszej chwili, kiedy zostali sobie przedstawieni, narodziła się między nimi jakaś wibracja, która szybko doprowadziła ich do romansu. Przynajmniej tak traktował ich znajomość markiz, ale teraz okazało się, ?e Yasmin bynajmniej nie uwa?ała tej przygody za zakończoną. To, co mu wyznała, nie tylko go zdziwiło, ale równie? przeraziło. Wiele razy znajdował się w ró?nych sytuacjach, teraz jednak przemknęło mu przez myśl, ?e ta była bardziej niebezpieczna ni? jakakolwiek do tej pory. Kiedyś o włos ominęły go kule i cudem uniknął śmierci na morzu. I teraz te? potrzebny był jeszcze — 10 jeden cud, by uniknąć pułapki, w której byłby więźniem do końca swego ?ycia. Markiz był przebiegły i bystry, ale przez chwilę poczuł pustkę w głowie i nie mógł pozbierać myśli. Nie przewidział, ?e Yasmin Caton znajdzie sposób, by go doprowadzić do ołtarza. Postawiła go w sytuacji, z której d?entelmen nie miał wyjścia. Na początku pomyślał, ?e mo?e rzeczy nie wyglądają tak źle, jak Yasmin je przedstawiła, i ?e lord Caton nie umrze. Potem jednak zdał sobie sprawę, ?e gdy widział ostatnio jego lordowską mość w zamku królewskim w Windsorze, zwrócił uwagę, ?e jest mizerny i zmęczony, i ?e wygląda na jeszcze starszego, ni? jest w rzeczywistości. Markiz gorączkowo szukał odpowiedzi na propozycję Yasmin, ale zanim to zrobił, Yasmin odezwała się: — Kocham cię, Rayburnie, całym moim sercem. Wiem, ?e i ty mnie kochasz. Czy mo?e być coś cudowniej szego od dania tobie syna? Powiedziała to z przesadnym entuzjazmem, który markiz słyszał w jej głosie ju? nieraz. Nagle doznał olśnienia. Przypomniał sobie pewną rozmowę, która miała miejsce niedługo po poznaniu Yasmin Caton. Siedział w Klubie u White'a z jednym ze swoich przyjaciół, Harrym Blessingtonem, z którym słu?ył kiedyś w tym samym pułku. Rozmawiali o kolejnym przyjęciu, które miał wydać markiz w swojej odziedziczonej po przodkach rezydencji wiej- skiej — zamku Okehamptonów — poło?onej nad morzem w hrabstwie Sussex. Rzadko urządzał przyjęcia, w których nie uczestniczyłby Harry, szczególnie kiedy zapraszano na nie piękności interesujące obu przyjaciół. Powoli, jakby szedł po omacku w ciemnościach, markiz przypominał sobie, o czym wtedy rozmawiali. — Przypuszczam, ?e zaprosisz Yasmin Caton? — zapytał Harry. — Widziałem cię z nią zeszłej nocy. — Jest niezwykle piękna! — odpowiedział markiz. — Zgadzam się z tobą. Moja matka, która zna jej rodzinę, często mówiła, ?e to zbrodnia zmuszać tak śliczną dziewczynę do poślubienia mę?czyzny, który mógłby być jej ojcem. — Skoro Caton jest bogaty i odgrywa wa?ną rolę na dworze, zapewne uwa?ano, ?e tylko to się liczy — odpowiedział cynicznie markiz. — Chyba masz rację — zgodził się Harry. — I zaprowadzili Yasmin do ołtarza, zanim skończyła osiemnaście lat. Oczywiście nie miała pojęcia, jakim nudziarzem oka?e się Caton! — Prawie nigdy z nim nie rozmawiałem. — Parę dni temu na kolacji w zaniku w Windsorze siedział obok mnie przez dwie godziny —jęknął Harry — i mówił tak monotonnym głosem, ?e myślałem, i? oszaleję! — W takim razie — markiz przypomniał sobie, — 12— ?e powiedział to z uśmieszkiem — muszę pocieszyć jego ?onę. — O?enił się z nią, by urodziła mu spadkobie rcę — powiedział w zadumie Harry — bo z pier wszą ?oną miał tylko córki, ale od matki wiem, ?e znowu rozwiały się jego nadzieje. Markiz nie słuchał wtedy Harry'ego zbyt uwa?nie, ale teraz przypomniał sobie, co powiedział przyjaciel: — Rok po ślubie piękna Yasmin spadła z konia podczas polowania i to najwidoczniej poło?yło kres jej nadziejom na urodzenie syna! Słuchając opowieści Harry'ego jednym uchem, markiz myślał wtedy tylko o urodzie Yasmin. Planował tak?e, ?e będzie miał okazję powiedzieć jej to w sposób o wiele bardziej wymowny, ni? mógł to uczynić słowami. Teraz to, co usłyszał od Harry'ego, przypomniało mu się i było jak światło rozdzierające ciemność. Zrozumiał, ?e Yasmin ucieka się do podstępu, a jego, Bóg świadkiem, ju? niejeden raz ró?nymi sposobami próbowano zaciągnąć do ołtarza. Odrętwienie, jakie odczuwał i które odurzyło go, minęło. Teraz mógł jasno myśleć. Przecie? nie dał się jeszcze złapać w pułapkę. Chciał jedynie odejść bez niepotrzebnych awantur. Powiedział na głos: — Sądzę, ?e za daleko wybiegasz w przyszłość. Teraz musisz wyjechać do Pary?a i miejmy na- — 13 — dzieję, ?e nikt nie dowie się, i? jadłem z tobą kolację po tym, jak otrzymałaś wiadomość o chorobie twojego mę?a. - List schowałam w kasetce na kosztowno ści - odparła Yasmin. Markiz miał słabą nadzieję, ?e pokojówka Yasmin go nie przeczyta. Zdawał sobie sprawę z tego, jak słu?ący potrafią plotkować, wiedział, ?e taka historia zaczęłaby krą?yć po Mayfair* szybciej ni? wiatr północy. - Bardzo rozsądnie - powiedział - ale teraz muszę ju? iść. Yasmin starała się go zatrzymać w łó?ku, lecz markiz podniósł się i zaczął się ubierać. Poło?yła się więc na plecach, opierając się o poduszki, tak by markiz mógł podziwiać jej ciało, które często przyrównywał do perły. Poprawiając krawat przed lustrem nad kominkiem, markiz wyraźnie widział Yasmin. Ale teraz nie myślał o jej urodzie, tylko o tym, ?e stała się niebezpieczna. Nigdy nie myślał, ?e jest inteligentną kobietą, ale nie przypuszczał, ?e jest tak bezwzględna. Yasmin zdawała sobie sprawę, ?e w ?ałobie po mę?u nie będzie mogła brać udziału w ?yciu towarzyskim i mo?e wtedy łatwo utracić markiza. Dlatego wymyśliła jedyną rzecz, która mogła całkowicie i bez- * Mayfair - bogata i modna dzielnica w zachodnim Londynie z wieloma klubami i hotelami. (Przyp. tłum.) - 14 względnie zmusić go do pozostania z nią. Jeśli, tak jak sobie planowała, pobraliby się w ciągu miesiąca lub dwóch, a mo?e wcześniej, markiz po pewnym czasie dowiedziałby się, ?e dziecko było tylko wytworem jej wyobraźni. Markiz wcisnął się w swój wieczorowy surdut i zbli?ył się do łó?ka. Yasmin wyciągnęła ręce, ale nie pocałował jej. Wiedział, ?e przyciągnęłaby go do siebie i znowu trudno byłoby mu się od niej uwolnić. Przybli?ył jedynie jej dłonie do swoich ust i zło?ył pocałunek najpierw najednej, potem na drugiej dłoni. — Uwa?aj na siebie, Yasmin — powiedział cicho. — Będziesz o mnie myślał, najdro?szy? — zapytała. — Będę liczyć godziny do naszego kolejnego spotkania. Nie odpowiedział. Bez słowa ruszył w kierunku drzwi. Gdy je otwierał, Yasmin zawołała: — Zaczekaj! Muszę ci jeszcze coś powiedzieć... Nie zdą?yła dokończyć. Drzwi zamknęły się, gdy jeszcze mówiła. Usłyszała, jak markiz schodzi szybko po schodach wyło?onych grubymi dywanami w kierunku drzwi wejściowych. Na zewnątrz stał jego powóz i gdy tylko markiz się pojawił, lokaj zeskoczył z kozła, by otworzyć drzwiczki. Mimo i? Okehampton był trochę wcześniej ni? zwykle, słu?ący ju? na niego czekali. — 15 — W przeciwieństwie do wielu swych znajomych, markiz był wyjątkowo uprzejmny wobec słu?by. Gdy wiedział, ?e kolacja przeciągnie się do późnych godzin nocnych, zamawiał powóz na stosowną porę. Zawsze irytowała go świadomość, ?e jego stangret i konie czekają na niego na dworze. Kiedy wsiadł teraz do powozu, lokaj okrył jego kolana lekkim pledem. Gdy ruszyli, markiz pomyślał, ?e ucieka do nory niczym lis. Poczuł się tak, jakby brakowało tylko kilku sekund do tego, by ogary rozerwały go na kawałeczki. Skąd mógł przypuszczać, ?e Yasmin zni?y się do tego, by oszukiwać go, uciekając się do najstarszego podstępu świata. Gdyby nie matka Harry'ego Blessingtona, znalazłby się w sytuacji bez wyjścia. Musiałby ulec Yasmin i o?enić się z nią, gdy tylko będzie wolna. Mógł odmówić, bo z punktu widzenia prawa dziecko było jej mę?a. Ale markiz wiedział, ?e takie postępowanie byłoby niegodne d?entelmena. Byłoby mu po prostu wstyd, a niewątpliwie członkowie Klubu u White'a nazwaliby go łobuzem. Kobiety mogły oszukiwać i nikt ich nie potępiał. W rzeczywistości istniało dowcipne powiedzonko: „Ładna dama nie musi być d?entelmenem". Ale niepisane prawo dla d?entelmenów było bardzo surowe i ka?dy mę?czyzna, który je łamał, był nara?ony na potępienie i na wykluczenie z towarzystwa. Doje?d?ając do domu na Park Lane, markiz jasno — 16— sobie zdawał sprawę, ?e jeszcze niejedno go czeka. Jeśli lord Caton umrze — a wydawało się to nieuniknione — Yasmin nadal będzie uciekać się do ró?nych sztuczek. Dzisiejszej nocy uniknął awantury, bo nie powiedział Yasmin o swoich podejrzeniach, ale w przyszłości trudno będzie uniknąć scen. Markiz wzdrygnął się na samą myśl o tym. To, czego naprawdę nie lubił, to łzy i obwinianie przez kobietę, która ju? go dłu?ej nie interesowała. Rozstania zawsze oznaczały płacze w stylu: „Dlaczego ju? mnie nie kochasz?", „Co takiego zrobiłam, ?e cię tracę?", „Jak mo?esz być taki okrutny?" Wtedy myślał, i? nigdy nie będzie zdolny do zainteresowania się jakąkolwiek kobietą. A jednak zawsze ju? po kilku dniach spotykał uroczą osóbkę, która prowokacyjnie wydymała usta, a w jej oczach pojawiała się zachęta, i wtedy czuł, jak go ogarnia ciepło po?ądania, i wiedział, ?e wcześniej czy później będzie trzymał ją w swych ramionach. — Problem polega na tym, ?e jesteś piekielnie przystojny! — powiedział mu kiedyś Harry. — To chyba nie moja wina! — zaśmiał się markiz. — Twój ojciec był jednym z najlepiej prezentujących się mę?czyzn, jakich kiedykolwiek widziałem — ciągnął Harry. — Twoja matka była śliczna! Rozumiem, dlaczego po jej śmierci trudno mu było 17 znaleźć kogoś na jej miejsce, chocia? na pewno musiało być mnóstwo kandydatek. Markiz pomyślał teraz, ?e była to prawda, i kiedy słu?ący pomógł mu się rozebrać i poło?ył się do łó?ka, przyłapał się na myśleniu nie o Yasmin, a o swojej matce. Była piękna a? do dnia swojej śmierci, pomimo białych włosów i pokrytej bruzdami twarzy. Gdy była młodą dziewczyną jej uroda zapierała dech w piersiach. Ale nie tylko wygląd miał znaczenie, myślał markiz, lecz przede wszystkim jej łagodność, słodycz i miłość. Co więcej, nigdy nie wątpił, ?e jedynym mę?czyzną w jej ?yciu był jego ojciec. Matce nie przyszłoby do głowy zdradzić mę?a, tak jak nie myślała o locie na księ?yc! „Jakim cudem mogłem rozwa?ać poślubienie kogoś takiego jak Yasmin, ?eby nie wiem jak była piękna — pytał siebie — potem zastanawiałbym się, ilu mę?czyzn siedzących przy moim stole było jej kochankami lub nimi zostanie". Zarazem wszystkie dziewczęta, jakie spotykał, a nie było ich wiele, wydawały mu się bez ogłady, nieładne i na ogół rozpaczliwie nieśmiałe. Defilowały przed nim, kiedy tylko ich ambitne matki znalazły ku temu okazję: na balach, przyjęciach w rezydencjach wiejskich, których panie domu miały niezamę?ne córki, albo na proszonych obiadach. Znalazłszy się obok osiemnastoletniej dziewczyny, markiz dokładnie wiedział, dlaczego posadzono ją — 18 koło niego. Jak?e jednak mógłby poślubić pannę, która, choćby pochodziła z wy?szych sfer, zaczęłaby go nudzić śmiertelnie z chwilą wło?enia jej na palec obrączki ślubnej? Znowu jego myśli powróciły do Yasmin. Zanim zasnął, postanowił, ?e jeśli tylko będzie to mo?liwe, nie zobaczy jej ju? nigdy więcej. Zapewne zasypie go ona listami, ale to nic niezwykłego. Pomyślał, ?e jest mało prawdopodobne, i? po śmierci lorda Catona wpadną na siebie na jakimś przyjęciu, po-niewa? przez rok — zgodnie z przykładem danym przez królową— Yasmin będzie musiała powstrzymać się od wszelkich towarzyskich rozrywek. Następnego ranka, kiedy o ósmej obudzono markiza, miał wra?enie, ?e po straszliwym koszmarze znowu zajaśniało słońce. W pogodnym nastroju zszedł na dół na śniadanie. Ale jak gdyby duch Yasmin nie dawał mu spokoju, nagle zapragnął wyjechać na wieś. Miał zjeść obiad z księciem Walii, a wieczorem był zaproszony na kolację i bal, na którym spotkałby swoich przyjaciół i wiele piękności, które obecnie urzekały kręgi towarzyskie. Miał jednak?e uczucie, ?e ka?da kobieta przypominałaby mu Yasmin i budziła podejrzenie, ?e poza pozornym pięknem kryją się kłamstwa i podstęp. — Jadę na wieś — zdecydował markiz. — 19— Wstał od stolika, przy którym jadł śniadanie, i poszedł do gabinetu. Był to przyjemny pokój z widokiem na mały ogród znajdujący się na tyłach domu. Za chwilę sekretarz miał mu tu przynieść korespondencję. Pan Barrett był starszym człowiekiem, który pracował z ojcem markiza przez ostatnie lata jego ?ycia i dzięki temu, ?e pozostał w tym domu, majątek był nadal świetnie zarządzany. Markiz usiadł przy biurku pamiętającym jeszcze czasy króla Jerzego. Chwilę potem do pokoju wszedł pan Barrett. — Dzień dobry, milordzie! — powiedział z sza cunkiem. — Obawiam się, ?e mam trochę więcej listów ni? zwykle. Mówiąc to, poło?ył przed nim dwa stosy kopert. Jedne były prywatną korespondencją i markiz wiedział, ?e pan Barrett nigdy by ich nie otworzył. W drugiej większej kupce znajdowały się zaproszenia i apele od instytucji dobroczynnych, których z roku na rok było coraz więcej. — Czy jest coś wa?nego, Barrett? — zapytał markiz. — Nie więcej ni? zwykle, milordzie, z wyjątkiem księdza, który czeka na spotkanie z panem. — Ksiądz? — zapytał markiz. — Zapewne prosi o datek! Chyba mo?esz się nim zająć? — Przybył, milordzie, w sprawie panny Zii Langley. 20 Markiz patrzył na sekretarza i przez chwilę nie mógł przypomnieć sobie, skąd zna to nazwisko. — Czy masz na myśli córkę pułkownika Langleya? — zapytał po chwili. — Tak, milordzie. Pamięta pan, ?e jest ona podopieczną waszej lordowskiej mości? — Jezus Maria! — wykrzyknął markiz. — Zupełnie o niej zapomniałem! Rzeczywiście, ta dziewczyna była wychowywana przez swoją krewną. — Tak jest, milordzie. Ma pan świetną pamięć — z podziwem powiedział pan Barrett. — Kiedy pułkownik Langley zginął, jego bratowa, lady Langley, postanowiła, ?e młoda panienka zamieszka z nią. Miała zająć się jej nauką. — I co się dalej stało? Dlaczego dotyczy mnie ta sprawa? — zapytał markiz. — Sądzę, ?e wasza lordowska mość musiał zapomnieć, chocia? poinformowałem pana pół roku temu, ?e lady Langley zmarła. Markiz nie przypominał sobie tego, ale nie przerwał sekretarzowi i pan Barrett kontynuował: — Wiadomość o tym pojawiła się w gazetach, poniewa? lady Langley pozostawiła bratanicy swo jego mę?a całkiem pokaźną fortunę. Markiz pomyślał, ?e w takim razie nikt nie będzie oczekiwał od niego, by utrzymywał podopieczną, której nigdy nie widział. — 21 — w przeszłości, gdy odbywał słu?bę w kawalerii królewskiej, pułkownik Terence Langley był jego dowódcą. Ten czarujący mę?czyzna i świetny jeździec od samego początku okazywał przyjaźń markizowi. Obydwaj zafascynowani końmi, poza obowiązkami w pułku spędzali razem sporo czasu. Pułkownik Langley przyjechał kiedyś do zamku Okehamptonów, a markiz odwiedził swego przeło?onego w jego wiejskiej posiadłości, gdzie pułkownik zwykle urządzał steeplechase, czyli biegi konne na przełaj z przeszkodami lub wyścigi konne w terenie zwane point-to-point. Markiz przypomniał sobie o jednym wyścigu, który posiadał szczególnie niebezpieczną trasę. Zanim jeźdźcy wyruszyli, pułkownik powiedział: — Proponuję, ?eby wszyscy młodzi mę?czyźni, którzy mają jakiś majątek, spisali na wszelki wypa dek ostatnią wolę. Taka rada nale?ała do tradycji, więc wszyscy się roześmieli. Niektórzy spisali zabawne testamenty, które przeczytali na głos. Kiedy skończyli, ktoś zapytał pułkownika nieco zuchwale: — A pan, sir? Nie spisał pan swojej woli? — Nie — przyznał pułkownik. — A więc dalej! — ktoś krzyknął. — Nie mo?e pan dawać rozkazów, a sam ich lekcewa?yć! Wszyscy sporo wypili, Langley był w dobrym humorze, spisał więc testament, w którym rozdzielił swój majątek. Jak markiz przypomniał sobie 22 — później, dom pozostawił ?onie, konie —bratu, kucyki do gry w polo —jednemu z oficerów z pułku, a świnie i krowy — ró?nym znajomym. Kiedy skończył, markiz zagadnął: — A co z pańską córką? Nigdy jej nie widzieliśmy, czy ona naprawdę istnieje? — Nie pozwolę, ?ebyście zawrócili jej w głowie! — odpowiedział pułkownik. — Ale jeśli ju? o niej mowa, zostawiam ją tobie, Rayburnie! Jesteś najbogatszy z całej tej gromady i przynajmniej, kiedy mnie zabraknie, urządzisz jej bal, na którym zostanie Królową Sezonu. Wszystkich ubawił ten pomysł. Ale markiz, który wtedy jeszcze nie odziedziczył tytułu, odpowiedział, ?e jeśli pułkownik umrze tego dnia, to bal poka?e jej na przedstawieniu w teatrze, bo na prawdziwy go nie będzie stać. Wszyscy śmieli się z ?artu, wsiadając na konie przygotowane dosteeplechase, w którym, na szczęście, nikt nie zginął. Dokładnie trzy lata później pułkownik Langley poniósł śmierć w fatalnym wypadku podczas jazdy powozem. Po jego śmierci okazało się, ?e nigdy nie spisał drugiego testamentu. Pozostawił tylko ten, który sporządził owego dnia przed zawodami. śona zginęła razem z nim i markiz, posiadając ju? tytuł, został pełnoprawnym opiekunem córki pułkownika. W dniu pogrzebu Langleya i jego ?ony przebywał za granicą, ale pan Barrett nie omieszkał — 23 — posłać wieńca z odpowiednim pismem. Czekał na powrót markiza, by powiedzieć mu, co się stało. — Dobry Bo?e! — wykrzyknął wtedy markiz. — Co ja teraz zrobię z tą dziewczynką? A właściwie, ile ona ma lat? — Piętnaście, milordzie, i nie musi się pan o nią martwić. Podczas pańskiej nieobecności skontaktowałem się z jej ciotką, lady Langley, bratową pułkownika. Zgodziła się, ?eby panna Zia z nią zamieszkała. Zajmie się jej wykształceniem. Markiz odetchnął z ulgą. — Dziękuję, Barrett. Wiedziałem, ?e mogę polegać na tobie! — Lady Langley jest bardzo zamo?na, milordzie, więc chocia? pułkownik nie zostawił swojej córce zbyt du?o pieniędzy, to na niczym nie będzie jej zbywało. I to było wszystko — po tej rozmowie markiz nigdy więcej nie myślał o swojej podopiecznej. Teraz zapytał: — Dlaczego ten ksiądz chce się ze mną widzieć? — Przyniósł list od panny Zii Langley — odpowiedział pan Barrett i poło?ył list na biurku przed markizem. Ton głosu sekretarza wydał się markizowi trochę zastanawiający. __ 24 — —- Zakładam, ?e ju? znaszjego treść. O co właściwie chodzi? — Panna Langley prosi o pańskie pozwolenie, by mogła zostać zakonnicą! — Zakonnicą?! — wykrzyknął markiz i otworzył kopertę. Drogi Opiekunie! Pragnęłabym wstąpić do Klasztoru Korony Cierniowej. Powiedziano mi, ?e konieczne jest pańskie pozwolenie. Byłabym bardzo wdzięczna, gdyby Pan łaskawie się zgodził, poniewa? tylko tam będę mogła poświęcić się Bogu. Pozostaję z szacunkiem, Zia Langley. Markiz przeczytał list. — To doprawdy zadziwiające! Ile teraz ma lat ta dziewczyna? — Ksiądz mówi, ?e osiemnaście. — I mówisz, ?e odziedziczyła ogromną fortunę po swojej ciotce? — Tak, milordzie! Markiz, spojrzawszy na list, powiedział: — Sądzę, ?e lepiej będzie, jeśli porozmawiam z księdzem. — Przypuszczałem, ?e jego lordowska mość tak zadecyduje — odparł pan Barrett. — 25 — — Jakie zrobił na tobie wra?enie? — zapytał markiz. Barrett zawahał się. — Chyba nie jest to szczególnie święty człowiek. Oczywiście, mo?e pan mieć inne zdanie. — Czy oprócz tego, co ci mówi twój instynkt, masz jakiś powód, by tak sądzić? — zapytał markiz. — Przybył tu z samego rana, zanim zszedłem na dół — odpowiedział pan Barrett — i kiedy słu?ący zaproponował mu kawę, on poprosił o brandy! Wyjaśnił, ?e ma za sobą długą podró? z Kornwalii, ale mimo wszystko to dziwne ?yczenie jak na księdza. — Zgadzam się z tobą—powiedział krótko markiz. — Przyślij go tutaj! Wiedział, ?e Barrett zawsze bardzo trafnie ocenia ludzi i rzadko się myli. Po chwili lokaj otworzył drzwi i zaanonsował gościa. — Ojciec Proteus, milordzie! Do pokoju wszedł mę?czyzna w sutannie. Wyglądał na ponad czterdzieści lat, a na skroniach miał pasemka siwych włosów. Był dość wysoki, dobrze zbudowany i z pewnością, pomyślał markiz, nie wyglądał na kogoś, kto by odmawiał sobie ziemskich rozkoszy. Na jego piersi widniał wielki ozdobny krzy?. Rozmyślnie, powoli i z godnością przeszedł przez pokój do biurka, za którym siedział markiz. — 26 Markiz wyciągnął do niego rękę ze słowami powitania. — Dzień dobry, ojcze. Zdaje mi się, ?e chciał się ojciec ze mną widzieć. — Niech cię Bóg błogosławi, mój synu — odpowiedział ksiądz i usiadł naprzeciwko markiza na krześle, które ten mu wskazał. — To wielka przyjemność móc z panem rozmawiać, wasza lordowska mość. Słyszałem o pańskich sukcesach na wyścigach konnych. Tyle wygranych gonitw! — Czy ksiądz interesuje się wyścigami? — W bardzo ograniczony sposób staram się wiedzieć, co się dzieje na świecie poza murami klasztoru. Zia Langley opowiadała mi, jakim to doskonałym kawalerzystą był jej ojciec. — W rzeczy samej — zgodził się markiz. —To smutne, ?e zginął w tak jeszcze młodym wieku. — Rzeczywiście smutne — powiedział ksiądz — ale niewątpliwie jest w Niebie i teraz pragnie jedynie, by ktoś zatroszczył się o jego córkę i ją ochronił. — Ochronił przed czym? — zapytał wprost markiz. — Przed podstępami i niegodziwościami tego ponurego świata — odrzekł ksiądz. — Szczerze mówiąc, milordzie, Zia pragnie wstąpić do klasztoru. Mogę obiecać panu, ?e zatroszczymy się tam o nią i zapewnimy jej szczęście, dopóki nie połączy się ze swoim ojcem w Niebie. — 27 — I do tego potrzebna jest moja zgoda? — za pytał markiz. Wydało mu się, ?e nastąpiła lekka zmiana tonu w głosie księdza, który powiedział: — Gdyby wasza lordowska mość raczył pod pisać te dokumenty, więcej nie kłopotałbym ju? pana. Mówiąc to, ksiądz poło?ył na stole dwa dokumenty. Jeden zezwalał Zii Langley na wstąpienie do klasztoru za zgodą markiza jako jej opiekuna. A drugi polecał bankowi przekazanie pieniędzy, jakie były tam zło?one na nazwisko Zii, Klasztorowi Korony Cierniowej. Markiz przyglądał się drugiemu dokumentowi. Po chwili zapytał: — Czy przekazanie pieniędzy jest konieczne? — Ci, którzy poświęcają się Bogu, rezygnują ze swojego osobistego dobytku — odpowiedział ksiądz. — Zdaje mi się, ?e jeśli chodzi o pannę Langley, to będzie dość pokaźna suma! — zauwa?ył markiz. — Kiedy kobieta pragnie wstąpić do klasztoru, nie ma dla nas znaczenia, czy ma du?o, czy mało pieniędzy — pompatycznie powiedział ksiądz. — Wszystko przeznaczamy na pomoc biednym i potrzebującym, a jak wasza lordowska mość wie, w dzisiejszych czasach jest ich niemało. — Czy ci biedni i potrzebujący, których wspieracie, znajdują się w Kornwalii? — zapytał markiz. — 28 — Miał uczucie, ?e to pytanie nieco zdziwiło księdza, który jednak odpowiedział: — Naturalnie, ?e wielu jest w zasięgu naszej jurysdykcji, ale wspieramy równie? pracę naszych braci i sióstr w Londynie i w innych wielkich miastach, gdzie ludzie cierpią, a często nawet głodują! — Sądzę, ?e powinienem zadać wcześniej to pytanie — powiedział markiz — ale wnoszę, ?e klasztor księdza jest rzymskokatolicki, podczas gdy pułkownik Langley, a wiem to na pewno, był protestantem! — Prowadzimy przyklasztorną szkołę dla uczniów, którzy przychodzą do nas na naukę nie tylko Pisma Świętego, ale równie? innych przedmiotów —powiedział ksiądz i zrobiwszy pauzę, kontynuował: — Przekonałem lady Langley, ?eby posłała Zię do nas, poniewa? mamy najlepszych nauczycieli muzyki i malarstwa, a tymi przedmiotami panna Langley bardzo się interesuje. Z początku przychodziła do nas na lekcje i nie mieszkała w internacie. — Ksiądz dramatycznie obni?ył głos: — Kiedy jej lordowska mość odeszła do Boga, Zia dobrowolnie wstąpiła do klasztoru jako pensjonariuszka i od tego czasu jest tak szczęśliwa, ?e jej ?yczeniem jest nigdy nas nie opuścić. — To brzmi tak bardzo interesująco — powiedział markiz — ?e chciałbym zobaczyć tę szkołę, a tak?e poznać moją podopieczną. — 29— Obserwując księdza, markiz zauwa?ył, ?e mę?czyzna zesztywniał. — To jest całkiem zbyteczne, milordzie. Poza tym, nie chciałbym nadu?ywać ?yczliwości waszej lordowskiej mości i nara?ać na trudy tak długiej podró?y. — Tu ksiądz przerwał na chwilę, po czym powiedział: — Zgodnie z tym, co pisze Zia w swoim liście, pragnie ona natychmiast zło?yć śluby zakonne. W ciągu tygodnia zorganizujemy specjalne nabo?eństwo, podczas którego będzie mogła to zrobić. — Pochylił się do przodu i powiedział z naciskiem: — Wasza lordowska mość musi jedynie podpisać te dokumenty i nie będę ju? więcej robił panu kłopotu. — To naprawdę ?aden kłopot — beztrosko odrzekł markiz. — I tak zamierzałem wyjechać z Londynu, więc zamiast pojechać do mojego zamku, tak jak planowałem, pojadę do Kornwalii. Z adresu wynika, ?e klasztor księdza jest niedaleko Flamouth. — Ksiądz milczał, a markiz mówił dalej: — Popłynę moim jachtem, więc będę mógł odwiedzić księdza pojutrze. Powiedzmy o godzinie dwunastej? — To wszystko jest całkiem niepotrzebne, milordzie! —zaprotestował ksiądz. — Jestem pewien, ?e taka długa podró? oka?e się dla waszej lordowskiej mości bardzo męcząca. I to tylko po to, by spotkać się z dziewczyną, która w tym czasie będzie odmawiała pacierze. 30 — — W takim wypadku poczekam, a? skończy! — odpowiedział markiz. Mówiąc to, podniósł się z krzesła. Ksiądz równie?, choć bardzo niechętnie, wstał. — Jestem pewien — wesoło powiedział mar kiz — ?e chętnie zjadłby ksiądz coś przed podró?ą. Mo?e lekki posiłek? Wiem, jak trudno jest dostać dobre jedzenie w pociągach. Markiz wyciągnął rękę na po?egnanie. Ksiądz zawahał się, a potem, ociągając się, jakby robił to z przymusem, uścisnął dłoń markiza. — Szkoda, ?e nie mogę przekonać waszej lordowskiej mości, by nie tracił swego czasu — powiedział. — Nie sądzę, ?e to będzie strata czasu — odrzekł markiz. — Rozumie ksiądz, i? nie chciałbym zaniedbać obowiązków, jakie mam wobec córki pułkownika. Księdzu nie pozostało nic innego, jak ruszyć w kierunku drzwi. Gdy markiz zadzwonił, lokaj je otworzył. — Do widzenia, ojcze! Zobaczymy się w czwar tek — powiedział markiz. Jeśli ksiądz odmruknął coś w odpowiedzi, to trudno było to usłyszeć. Kilka minut później pan Barrett, wiedząc, ?e markiz go oczekuje, wrócił do pokoju. — Miałeś całko witą rację, Barrett —powiedział — 31 Okehampton. — Z tym księdzem coś jest nie w porządku. Mówiąc to, wręczył sekretarzowi dwa dokumenty, które dał mu ksiądz. Barrett przeczytał je i powiedział: — Sądzę, milordzie, ?e powinienem skontaktować się z dyrektorem tego banku i dowiedzieć się, jaka dokładnie suma jest tam zdeponowana na nazwisko panny Langley. — Spodziewałem się, ?e to zasugerujesz — powiedział markiz. — Nie podoba mi się ta cała historia. Dowiedz się, do kogo oficjalnie nale?y Klasztor Korony Cierniowej. —- Markiz zamilkł na moment, po czym dodał: — Wątpię, ?eby arcybiskup Canterbury* lub kardynał londyńskiej katedry Westminster mieli jakieś związki z tym klasztorem. — Dowiem się wszystkiego, czego będę mógł — przyrzekł pan Barrett. — W rzeczywistości, milordzie, słyszałem nieco dziwne opowieści o tym szczególnym miejscu. — Tak? — zapytał markiz. —Nie wspomniałeś o tym wcześniej. — Nie chciałem nieprzychylnie pana nastawiać, milordzie, przed spotkaniem z księdzem — usprawiedliwił się pan Barrett. — Poza tym, nie mam * Canterbury— miasto w południowo-wschodniej Anglii, słynne ze swojej katedry. Arcybiskup Canterbury jest głową kościoła anglikańskiego. (Przyp. tłum.) 32 nic specjalnego do opowiadania oprócz tego, ?e jeden z moich krewnych mieszka w wiosce niedaleko klasztoru. — I co mówi o klasztorze? — Widziałem się z nim mniej więcej rok temu. Przypadkowo dowiedziałem się, ?e pułkownik Langley kupował u niego konie dla pułku. — I co dalej? — markiz ponaglił sekretarza. — Mój krewny poznał córkę pułkownika Zię, a tak?e jej ciotkę lady Langley. To ona posłała dziewczynę na naukę do klasztoru. — To właśnie powiedział mi ksiądz — stwierdził markiz. — Według mojego krewnego to dziwna instytucja. Jest tam kilka zakonnic, z których większość przebywa tam od dłu?szego czasu, oraz szkoła. — Markiz słuchał z przejęciem opowiadania Barretta, który kontynuował: — Udało im się zebrać sporo doświadczonych nauczycieli mieszkających w Kornwalii — pan Barrett zrobił pauzę. — To oczywiście spowodowało, milordzie, ?e wiele rodzin z całego hrabstwa zaczęło posyłać swoje córki na specjalne lekcje, szczególnie lekcje muzyki i malarstwa. Księ?a, którzy prowadzą klasztor, a jest ich tam sporo, nie są akceptowani przez lokalny kler. Podobno spora ilość alkoholu przedostaje się za bramy klasztoru. — Oczy pana Barretta błyszczały, gdy dodawał: — Z tego, co mówi mój krewny, wynika, ?e w klasztorze zawsze mają dość pie- mitość niędzy, by zapłacić farmerom za najlepsze młode jagnięta, kurczaki, jajka i śmietanę. Miejscowi uwa?ają to za dziwne po?ywienie jak dla ludzi, którzy twierdzą, ?e przez większość czasu poszczą! — Rzeczywiście dziwne — zaśmiał się mar kiz — i dlatego jadę do Kornwalii! Pan Barrett popatrzył na niego zdumiony. — Czy naprawdę pan tam jedzie, milordzie? — Oczywiście! Powiadom kapitana „Jednoro?ca", ?e dziś po południu wsiadam na jacht. Poinformowałem mojego gościa, ?e pojutrze będę w klasztorze. Pan Barrett roześmiał się. — Pan zawsze robi rzeczy nieoczekiwane, milordzie. Pański ojciec darzył ogromnym szacunkiem pułkownika Langleya. — Tak jak ja! — odpowiedział markiz i zaczął przeglądać listy. Gdy pan Barrett siadał na krześle przy biurku, na jego ustach pojawił się uśmiech, otworzył notatnik i był gotowy do zanotowania poleceń markiza. Rozdział 2 Natychmiast po obiedzie Okehampton wsiadł na jacht. Przed wyjściem z domu napisał do księcia Walii i do pani domu, gdzie miało się odbyć wieczorne przyjęcie, listy usprawiedliwiające jego nieobecność na nim oraz do kilku innych osób, z którymi miał umówione spotkania. Nie był właściwie pewien, co zamierza robić po powrocie z Kornwalii, ale był zdecydowany nie kontaktować się z Yasmin. Nie miał równie? zamiaru, w razie śmierci lorda Catona, uczestniczyć w jego pogrzebie. Zdawał sobie sprawę, ?e nieuchronnie pojawią się komentarze dotyczące jego zachowania, i zastanawiał się, dokąd pojechać, by uciec przed tym wszystkim. Jednak najpierw chciał koniecznie dowiedzieć się czegoś o Klasztorze Korony Cierniowej. Przypomniał sobie, ?e słyszał w przeszłości o ko— 35 — bietach, które były mile widziane w klasztorach, pod warunkiem ?e miały pieniądze, by wesprzeć zakon. Jednocześnie takie sytuacje zdarzały się przewa?nie wśród katolików, którzy od dzieciństwa uczyli się w szkołach przyklasztornych. Swoje ?ycie Bogu poświęcały te? kobiety, które prze?yły nieszczęśliwy romans i czuły, ?e ?aden inny mę?czyzna nigdy nie zajmie miejsca tego, którego straciły. Przynajmniej, pomyślał markiz, gdy „Jednoro?ec" wypływał z portu w Folkestone, cała ta sprawa jest czymś nowym dla niego i pomo?e mu zapomnieć o Yasmin. Dzień był ciepły i słoneczny, a morze stosunkowo spokojne, więc markiz był zadowolony, ?e jest na swoim jachcie. Od dłu?szego czasu nie pływał na nim, ale zawsze nalegał, by statek był gotowy do wypłynięcia w ka?dej chwili. W rzeczywistości był to najlepszy sposób, by utrzymać załogę w gotowości. Teraz markiz docenił korzyści płynące z takiego polecenia. Jacht był świetnie utrzymany i kapitan z radością powitał markiza na pokładzie. — Mamy nadzieję, ?e jaśnie pan przychodzi, by wypróbować nowy silnik — powiedział. — Jeszcze nie miałem okazji, by to zrobić — odrzekł markiz — ale chciałbym być w Falmouth jutro w nocy albo przynajmniej w czwartek rano. — Nie ma w tym nic trudnego, jaśnie panie — powiedział kapitan i zaczął demonstrować markizowi, z jakąszybkością mo?e płynąć „Jednoro?ec". 36 Większość popołudnia markiz spędził na mostku kapitańskim i poniekąd ?ałował, ?e nie zaprosił na statek Harry'ego. Ale potem pomyślał, ?e nie chce, by ktokolwiek w Londynie wiedział, dlaczego wyjechał tak pośpiesznie. Wieść, ?e odwiedza zakonnicę, stałaby się okazją do ró?nych plotek. Markiz zostawił wiadomość dla Harry'ego, tłumacząc się, ?e musi zobaczyć się z córką pułkownika Langley'a, która jest jego podopieczną. „Nie będzie mnie przez dwa lub trzy dni — napisał— ale dziewczyna odziedziczyła fortunę i jestem zobowiązany do uporządkowania jej spraw". Polecił Harry'emu, by w dalszym ciągu szykował przyjęcie na zamku Okehamptonów, które miało się odbyć w następny weekend. Wiedział, ?e Harry będzie ciekaw, co go skłoniło do tak nagłego wyjazdu. Postanowił, ?e dopiero po powrocie powie przyjacielowi prawdę i ka?e mu przysiąc, ?e dotrzyma tajemnicy. Opuszczając wybrze?e, markiz zdawał sobie sprawę, ?e ucieka z pułapki, którą zastawiła na niego Yasmin. Jeśli w dalszym ciągu będzie twierdziła, ?e oczekuje jego dziecka, i ze swojej tajemnicy zwierzy się kilku swoim przyjaciołom, to będzie mu niewątpliwie bardzo trudno udowodnić, ?e to nieprawda. Gdy teraz zastanawiał się nad tym, uświadomił sobie, czego przedtem nie dostrzegał, i? Yasmin posiada ?elazną wolę, jeśli chce postawić na swoim. — 37— . ' Z pewnością w delikatny sposób posłu?yła się nim. I w dodatku tak postępowała, ?eby myślał, i? to on zabiega o jej względy. Jednak?e analizując ró?ne sytuacje, markiz zdał sobie sprawę, ?e to Yasmin zawsze ustalała ich spotkania i planowała następne, zanim wyszedł od niej. Nigdy mu to nie przeszkadzało, bo sam pragnął się z nią kochać, a jej uroda doprowadzała go do szaleństwa. Teraz markiz pomyślał — w rzeczywistości myślał tak często ju? dawniej — ?e woli być myśliwym ni? zwierzyną. Zwa?ywszy na silną osobowość, jaką posiadał, wydawało się to raczej dziwne, ?e kobiety dostawały go w swoje szpony, niemal zanim poznał ich imiona. Był jednak na tyle szczery, by przyznać, ?e miał słabość — co było w sprzeczności z resztą jego charakteru— do pięknych kobiet, które zawsze mogły okręcić go sobie wokół małego palca. — Niech będę przeklęty, jeśli pozwolę, by coś takiego mi się jeszcze raz przydarzyło! — przysiągł sobie markiz. Ale musiał przyznać, ?e kobiety odgrywały tak wa?ną rolę w jego ?yciu, jak jego konie. Po spo?yciu wybornej kolacji przygotowanej przez jednego ze swoich kucharzy, markiz udał się do kajuty i zasnął w spokoju. Jacht był urządzony z ogromnym staraniem. Pa-38— miętając niewygodne legowiska na ró?nych jachtach lub w domach u przyjaciół, markiz zatroszczył się o wybranie takich materacy, na których, jak mówili przyjaciele, miało się podczas snu wra?enie, ?e „człowiek się unosi na chmurze". Tej nocy morze było wzburzone, a spowodował to wiatr, który zaczął wiać o świcie; jednak kiedy obudził się chwilę po wschodzie słońca, morze uspokoiło się i lekkie falowanie nie było w ?adnym wypadku nieprzyjemne. Wybrze?e Kornwalii do-strze?ono późnym popołudniem i przed zmierzchem istotnie jacht wpłynął do portu w Falmouth. Markiz zło?ył kapitanowi gratulacje za udany rejs, zjadł wyśmienitą kolację i wcześnie poło?ył się spać. Rano posłał na ląd Wintona, zastępcę kapitana, bardzo bystrego człowieka, który słu?ył we flocie królewskiej, by wynajął najbardziej nowoczesną bryczkę i najlepsze konie. Jeszcze nie zasiadł do śniadania, a ju? powiadomiono go, ?e chocia? bryczka jest nieco stara, to jednak dobrze zawieszona na resorach, a konie młode i rasowe. — Bardzo dobrze! — pochwalił markiz zastępcę kapitana. — Słyszałem, Wintonie, ?e dobrze strzelasz. — Strzelałem, kiedy słu?yłem we flocie, jaśnie panie — odpowiedział Winton — ale od kilku lat nie miałem w ręku ani karabinu, ani pistoletu. — Sądzę, ?e jest to umiejętność, której tak łatwo — 39 — się nie zapomina — powiedział markiz. — Chcę, ?ebyś pojechał dziś ze mną i wziął ze sobą pistolet. Mówiąc to, markiz podniósł się zza stołu i podszedł do szuflady w meblu zamontowanym w ścianie kajuty. Le?ały tam trzy pistolety. Markiz wyjął jeden i wręczył go Wintonowi. — W drodze wyjaśnię ci, dlaczego mo?e on być potrzebny—-powiedział. — Wyruszamy o jedenastej. — Tak jest, jaśnie panie. Markizowi podobało się, ?e wykonuje jego polecenia bez zadawania zbędnych pytań. Wiedział, ?e o Wintonie mówiono, i? doskonale posługuje się bronią. Kiedyś zastępca kapitana chwalił się, ?e strzelając z pistoletu jest w stanie trafić w środek karty do gry rzuconej w powietrze. Odje?d?ając z nadbrze?a, Okehampton stwierdził, ?e konie są dokładnie takie, jak je opisał Wi-nton — młode i rasowe. Dlatego te? siedział w bryczce i rozkoszował się drogą do klasztoru oddalonego od portu w Falmouth, jak powiedział mu pan Barrett, około pięciu mil w głąb lądu. Okolica była bardzo piękna. Chocia? markiz nigdy przedtem nie był w Kornwalii, rozumiał teraz, dlaczego Kornwalijczycy tak wychwalają swoje hrabstwo. Przypomniał sobie dwóch znajomych, którzy mieli tu swoje posiadłości i byli do nich ogromnie przywiązani. Przypomniał sobie te?, ?e — 40 Winton czeka na wyjaśnienia, więc powiedział, starannie dobierając słowa: — Mogę się mylić, Wintonie, ale podejrzewam, ?e w klasztorze, do którego teraz jedziemy, dzieje się coś podejrzanego. Kiedy ja będę wewnątrz budynku, chcę, ?ebyś ty przypatrywał się bacznie wszystkiemu. I ?ebyś oczywiście uwa?nie słuchał tego, co do ciebie mówią. — Markiz spojrzał na mę?czyznę, by upewnić się, czy słucha go z uwagą, i kontynuował: — Jeśli zajdzie taka potrzeba, pragnę równie? szybko stamtąd wyjechać. Jeśli przypadkiem, choć jest to mało prawdopodobne, ktoś będzie próbował mnie zatrzymać, bądź gotów wystrzelić z pistoletu, ale tak, by nikogo nie zranić, a jedynie przestraszyć. — Rozumiem, jaśnie panie — odpowiedział Winton. Markiz z przyjemnością zauwa?ył, ?e w głosie zastępcy kapitana pojawiła się nutka podekscytowania. Wiedział, ?e tak jak wszyscy młodzi mę?czyźni Winton oczekuje, jeśli nie potyczki, to na pewno przygody. Kilka minut przed godziną dwunastą markiz, trzymając się instrukcji, jakie dał mu pan Barrett, oraz drogowskazów, ujrzał mury, które otaczały dom i tereny dawnej prywatnej rezydencji. Wiedział, ?e się nie myli, bo dojechawszy do du?ej bramy z kutego ?elaza, zobaczył, ?e był na niej wyryty herb, który musiał kiedyś nale?eć do jakiejś 41 — rodziny szlacheckiej. Ze stró?ówki wyszedł portier i kluczem otworzył bramę. Markiz wjechał, ale zatrzymał się przy portierze i zapytał: — A więc to jest Klasztor Korony Cierniowej? — Tak, jaśnie panie — z obcym akcentem odpowiedział mę?czyzna. — Mówili mi, ?e oczekują jaśnie pana. — Dziękuję. Markiz pojechał dalej i stwierdził, ?e dom stoi niedaleko od bramy. Był to ładny budynek z dachem zwieńczonym szczytami, otoczony ogrodem, który a? jaśniał od kwiatów; trawniki były dobrze utrzymane. Markiz zatrzymał konie przy okazałych drzwiach frontowych. Na kamiennym portyku był wyrzeźbiony ten sam herb co na bramie. Wręczył lejce Wintonowi, a sam zszedł z bryczki. W tym momencie otworzyły się drzwi, stanął w nich mę?czyzna w sutannie i ukłonił się niezdarnie. Był to raczej gburowato wyglądający osobnik, ocię?ały i o wyglądzie awanturnika, bardziej pasujący do ringu bokserskiego ni? do kaplicy. — Przybyłem, by zobaczyć się z ojcem Proteusem — powiedział markiz. — Spodziewam się, ?e mnie oczekuje. — Tędy, proszę — powiedział mę?czyzna, idąc ocię?ale w butach, które wydawały się zbyt masywne w porównaniu z jego szatą. — 42 Wprowadził gościa do du?ego salonu z widokiem na ogród. Zobaczywszy sofę i krzesła obite adamaszkiem, i kilka bardzo cennych obrazów wiszących na ścianach, markiz zdziwił się nieco. Zdą?ył tylko rzucić okiem dookoła, bo nagle otworzyły się drzwi i do pokoju wszedł pośpiesznie ojciec Proteus. — Witam, milordzie! — powiedział uprzejmie. — Cieszę się, ?e znowu pana widzę! Mam nadzieję, ?e miał pan spokojną podró?. — Bardzo — powiedział markiz. — I ja mam nadzieję, i? podró? księdza z Londynu te? nie była zbyt ucią?liwa. Ojciec Proteus uniósł ręce. — Pociągi są szybsze — odrzekł — choć z pewnością nie tak wygodne jak powozy. I nigdy takie nie będą! — Zgadzam się z księdzem! — uśmiechnął się markiz. Drzwi otworzyły się i do salonu wszedł ten sam słu?ący, który wpuścił markiza do klasztoru, niosąc tacę z butelką wina i dwoma kieliszkami. — Zapewne, milordzie — powiedział ojciec Proteus potrzebuje pan czegoś do ochłody. Ciepło jest dzisiaj, a kurz na drogach zawsze sprawia,?e człowiek jest spragniony. Markiz przyjął kieliszek wina. Zauwa?ył, ?e podano mu drogi rocznik, który sam czasami kupował. Gdy upił trochę wina, powiedział: 43 — — Z pewnością jest ksiądz bardzo zajęty, tak więc jak najszybciej chciałbym zobaczyć się z Zią Langley. — Tak, tak, oczywiście! — odrzekł ojciec Pro-teus. — Zaraz się pan przekona, ?e Zia jest zadowolona będąc tu z nami, w szczęśliwym Bo?ym Domu, wśród pięknej przyrody. Zabrzmiało to nieco teatralnie, ale markiz pominął to milczeniem. Ojciec Proteus opuścił pokój, by prawie natychmiast do niego wrócić w towarzystwie młodej kobiety, która najwidoczniej musiała czekać za drzwiami, potem zaś znowu wyszedł. Kobieta była cała w czerni, a jej głowę przykrywał ciemny welon typowy dla postulantek. Z pochyloną głową zbli?yła się do markiza i zło?yła przed nim ukłon, po czym wyprostowała się, by spojrzeć mu w twarz. Markiz był wstrząśnięty wyglądem dziewczyny. Zia Langley była bardzo brzydka. Markiz pomyślał, ?e chyba nigdy jeszcze nie spotkał równie nieładnej dziewczyny. Miała chudą twarz, wielki nos i odrobinę „zajęczą wargę", jak nazywali lekarze taką deformację ust. Jej wygląd prawie budził odrazę. Kiedy spojrzał w brązowe oczy dziewczyny, zobaczył, ?e jest przestraszona. — Bardzo mi przyjemnie móc cię poznać, Zio! — powiedział, wyciągając rękę na powitanie. — To bardzo miło z pana strony, ?e przyjechał pan do mnie — odpowiedziała Zia szeptem, a w jej głosie zabrzmiała nuta strachu. — 44 — Bardzo lubiłem twojego ojca i mogę tylko ?ałować, i? nie spotkaliśmy się wcześniej. — Ogromnie tęsknię za papą. Gdy to mówiła, markiz myślał, jakim przystojnym człowiekiem był pułkownik. Właściwie to często dokuczano mu z tego powodu w pułku. Zwykle mówiono, ?e Langley w mundurze kawalerzysty nie zawiedzie zgromadzonej podczas parady publiczności. — Kiedy jedziemy aleją w parku św. Jakuba w Londynie — powiedział kiedyś jakiś młodszy oficer — dziewczęta na nas nawet nie spojrzą, pa trzą tylko na niego. Jak to mo?liwe, zastanawiał się markiz, ?eby taki przystojny mę?czyzna miał tak brzydką córkę? I zaraz te? przypomniał sobie, jak podziwiał panią Langley podczas swojego pobytu w ich domu. Była to bardzo atrakcyjna kobieta. Miała niebieskie oczy i jasne włosy. Nagle pod wpływem impulsu markiz zapytał: — Zawsze chciałem wiedzieć, co się stało z Jo kerem. Zadając pytanie, zobaczył zakłopotany wyraz twarzy Zii, która instynktownie popatrzyła za siebie na uchylone drzwi. Wtedy markiz ju? był pewny, ?e ojciec Proteus słuchał pod drzwiami. Jak gdyby chciał przyjść Zii z pomocą, ksiądz pojawił się w drzwiach. — Na pewno chce pan, milordzie — powie- — 45 — dział — zobaczyć kaplicę, gdzie Zia się modli i gdzie, za pana przyzwoleniem, przyjmie śluby zakonne. — Jak to miło, ?e ksiądz o tym pomyślał — odpowiedział markiz — ale mam lepszy pomysł. Chciałbym porozmawiać z Zią na osobności, a sko ro dzisiaj jest tak ciepło, wyjdziemy do ogrodu na słońce. Ojciec Proteus zmarszczył brwi, jakby chciał odmówić, ale markiz nie czekając na zgodę ojca Proteusa, podszedł do oszklonych drzwi, otworzył je i wyszedł na taras. W tym samym czasie ojciec Proteus chwycił Zię za rękę, mówiąc do niej prawie bezgłośnie: — Uwa?aj na to, co mówisz. Na trawnik schodziło się z tarasu po trzech stopniach. Kiedy Zia dołączyła do markiza, odeszli od domu w kierunku klombów usianych kwiatami. — To uroczy ogród! — powiedział markiz donośnym głosem, by zacząć rozmowę. — Jestem pewien, ?e z przyjemnością tu przebywasz. — Tak, milordzie. Markiz odszedł trochę dalej od domu, podziwiając jednocześnie kwiaty, które rosły w cieniu kilku drzew. Wiedział, ?e ojciec Proteus obserwuje ich z daleka, i ciągle szedł w głąb ogrodu, z Zią u boku. Dziewczyna szła z pochyloną głową, jak gdyby nie miała odwagi spojrzeć na niego. Kiedy — 46— markiz był pewien, ?e ksiądz nie mo?e ju? ich usłyszeć, odezwał się: — Nie bój się. Obiecuję ci, ?e cię nie skrzywdzę. Dziewczyna popatrzyła na niego, otwierając sze roko oczy, w których markiz zobaczył strach. — Chcę, ?ebyś mi pomogła — powiedział — i bardzo potrzebuję twojej pomocy! Na pewno jesteś dobrą dziewczyną, więc błagam cię, byś powiedziała mi prawdę. — Nie... nie rozumiem. — Myślę, ?e rozumiesz—powiedział markiz. — Gdzie jest Zia? Dlaczego nie pozwolono jej się ze mną zobaczyć? Dziewczyna wciągnęła mocno powietrze i odwróciłaby się gwałtownie, by spojrzeć na dom, gdyby markiz nie otoczył jej ramieniem, co mogło wyglądać na czuły gest. — Zaufaj mi — prosił — i pomó? mi! — Jak pan się domyślił, ?e nie jestem... Zią? — wyszeptała dziewczyna. — Poniewa? ani trochę nie jesteś podobna do jej rodziców. — Wybrali mnie, bo jestem brzydka. Pomyśleli, ?e pan się nie zdziwi, i? chcę przyjąć śluby zakonne. — Domyśliłem się tego — powiedział markiz — ale gdzie jest Zia? — Pozostanie zamknięta w swoim pokoju, dopóki pan nie wyjedzie. Markiz zobaczył drewnianą ławeczkę pod drze— 47— wami i poprowadził ku niej dziewczynę. Gdy usiedli, wziął jej rękę i wsunął pod swoje ramię. — Teraz postaraj się wyglądać tak, jakbyśmy mieli radosną pogawędkę o twoim dzieciństwie. — Oni mnie zabiją, jeśli dowiedzą się, ?e ich zdradziłam — powiedziała ?ałośnie. — Jak się nazywasz? — zapytał markiz. — Siostra Marta. — Co robisz w klasztorze? — Od dwóch lat jestem zakonnicą, ale mam mało kontaktów z uczniami, którzy przychodzą tutaj na naukę. — Czy wiesz, dlaczego chcą zatrzymać Zię? — zapytał markiz. Siostra Marta skinęła głową. — Ona jest bardzo bogata, a oni zawsze chcą więcej i więcej pieniędzy! — Kim są ci „oni"? — Ojciec Proteus i jeszcze czterej inni mę?czyźni, którzy prowadzą zakon. — Czy naprawdę są księ?mi? — Nie wiem. Ojciec Anthony, stary człowiek, który był tutaj, zanim oni przyszli, jest bardzo chory, jego siostra była matką przeło?oną i opiekowała się zakonnicami takimi jak ja. — Co się z nią stało? — Umarła, a ojciec Anthony nie wie, co się tu dzieje! — A c o się dzieje? — zapytał markiz. — 48— — Nie wiem... naprawdę—odpowiedziała siostra Marta. — Ale była tu pewna dziewczyna, bardzo bogata, tak jak Zia. Zmusili ją, by została zakonnicą, bo chcieli jej pieniędzy. — I co się z nią stało? — zapytał markiz. Siostra Marta odwróciła głowę. — Powiedz mi! —Boję się! — Nie mogą niczego podsłuchać! Zapadła cisza, a potem szeptem, ?e markiz ledwo słyszał, siostra Marta powiedziała: — Próbowała uciec i chyba oni ją... zabili! Markiz wciągnął mocno powietrze. Potem ode zwał się: — Musisz mi pomóc, a kiedy Zia wydostanie się stąd, ka?ę zbadać całe to miejsce. — Jeśli się dowiedzą, ?e coś panu powiedziałam — wyszeptała siostra Marta — to mnie... zabiją! — Jeśli zrobisz dokładnie to, co ci powiem, nie dowiedzą się o niczym. — Boję się! — półgłosem powiedziała dziewczyna. — Wiem, ?e to, co się tu dzieje, jest przera?ające, ale... nie mam dokąd iść. Jestem brzydka i nikt mnie nie chce. — Posłuchaj mnie, Marto — powiedział spokojnie markiz. Dziewczyna odwróciła głowę, by na niego popatrzeć. — 49 — Obiecuję ci, ?e jeśli mi pomo?esz wydostać stąd Zię, dopilnuję, byś miała zapewniony byt do końca twojego ?ycia. Jeśli będziesz chciała wstąpić do innego klasztoru, tak się stanie. Jeśli zapragniesz być wolna, znajdę dla ciebie miejsce, byś mogła ?yć z ludźmi, z którymi będziesz szczę śliwa. Markiz zobaczył, ?e siostra Marta patrzy na niego z niedowierzaniem. Uśmiechnął się do niej w sposób, któremu kobiety nie mogły się oprzeć. Potem powiedział: — Proszę, zaufaj mi i pomó?, bo tylko ty mo ?esz to zrobić. Markiz poczuł, jak palce dziewczyny zaciskają się na jego ramieniu. — Spróbuję, ale ostrzegam, ojciec Proteus obserwuje nas. — Musimy go przekonać — wyjaśnił markiz — ?e uwierzyłem, i? jesteś Zią, i ?e jestem gotów podpisać dokumenty, jakie dla mnie przygotował. Zauwa?ył, ?e siostra Marta patrzy na niego zaskoczona. — Jak tylko wypuszczą Zię z pokoju — kontynuował — powiesz jej, ?e przyjechałem, by ją uwolnić. — Jak pan to zrobi? Markiz zastanowił się przez chwilę. Potem spojrzał ponad drzewami na mury, które otaczały klasztor. — 50— — Nie odwracaj głowy — powiedział. — Powiedz mi tylko, czy jest jakieś miejsce, gdzie Zia mogłaby się wspiąć na ten mur. — Tak, na końcu ogrodu jest dąb, na który Zia czasem wchodzi — cicho powiedziała Marta, a po chwili dodała: — Kiedyś wspięła się na to drzewo, ?eby wyjrzeć, ojciec Proteus zobaczył ją i ukarał... przez trzy dni dostawała tylko chleb i wodę! Markiz zacisnął usta, ale nic nie powiedział. — Czy jak opuszczę klasztor, będzie mogła wyjść do ogrodu? — zapytał po chwili. — Tak, mo?emy spacerować dwa razy dziennie — odrzekła siostra Marta. — Kiedy robicie to po raz ostatni? — O godzinie szesnastej, przed podwieczorkiem. Potem zamyka się nas na noc. — Doskonale — ucieszył się markiz. — Powiedz Zii, ?eby o czwartej, kiedy będzie w ogrodzie, postarała się zbli?yć do drzewa, szybko wdrapała się na nie, a ja będę czekał po drugiej stronie muru. — To będzie trudne — odpowiedziała z ?alem Marta. — Jeśli się nie uda, powiedz jej, ?e wieczorem przyjadę do klasztoru i zabiorę ją stąd siłą! Marta nie mogła się powstrzymać od okrzyku. — Bądźcie ostro?ni! — ostrzegła markiza. — Od czasu gdy ojciec Proteus chce zmusić Zię, ?eby została zakonnicą słu?ący obserwują teren, by nie uciekła. 51 — Dziewczyna zobaczyła, jak markiz poruszył brodą. Ci, którzy go znali, tak jak Harry, wiedzieli, ?e oznaczało to, i? jest bardzo zdenerwowany. — Jesteś bardzo odwa?na i podziwiam cię za to. Musisz teraz wyglądać na szczęśliwą, tak jakbym zgodził się na wszystko, o co mnie prosiłaś. Gdy się z tobą po?egnam, ojciec Proteus będzie na pewno z ciebie zadowolony. — Kim był „Joker", o którym pan mówił? — zapytała Marta. — Był wspaniałym ogierem, na którym zawsze jeździł ojciec Zii i na którym wygrał sporo wyścigów. — Nie powiedzieli mi tego. — Miałem przygotowanych jeszcze kilka innych pytań, gdybyś umiała odpowiedzieć na pierwsze — uśmiechnął się markiz. Podniósł się z ławki, ale nie uwolnił ręki siostry Marty. — Teraz razem wrócimy — powiedział — i ojciec Proteus nie mo?e niczego podejrzewać. Kiedy wyjadę, pomyślą, ?e wracam na jacht, a ty powiadom Zię, ?e czekam na nią. — Na pewno ją wypuszczą po pańskim odjeździe. Upewniwszy się, na które drzewo Zia ma się wdrapać, markiz poszedł powoli z siostrą Martą w kierunku oszklonych drzwi prowadzących do salonu. Gdy byli ju? blisko i ojciec Proteus mógł 52 słyszeć, o czym rozmawiają, markiz powiedział wyraźnie: — Pamiętam, jak twój ojciec skakał na koniu na odległość prawie sześciu stóp, a my wszyscy goniliśmy go! Zrobilibyśmy z siebie głupców, gdy byśmy nie byli równie zręczni. Siostra Marta nie spuszczała z niego wzroku, jakby przejęta jego ka?dym słowem. — Twoja matka te? była dobrym jeźdźcem — ciągnął markiz, gdy doszli do schodków prowa dzących do salonu. — Przynajmniej tak mi mó wiono, chocia? właściwie nigdy nie widziałem jej w siodle. Markiz wszedł na schodki i widząc ojca Proteusa, wykrzyknął: — Rozmawiałem z Zią o starych dobrych czasach. Jak sądzę, ojcze, uczennicom w klasztorze nie pozwala się jeździć konno? — Mo?na to zorganizować, jeśli tego bardzo pragną — odparł ojciec Proteus. — Rzeczywiście, często sam myślałem, ?e program nauki, oprócz innych przedmiotów, powinien obejmować tak?e jazdę konną. — To jest z pewnością najlepszy sport na świecie! — powiedział markiz. — Ale jest to tylko moje zdanie. — Ja równie? tak sądzę — odpowiedział ojciec Proteus. — Wasza lordowska mość posiada najlepsze konie. — 53 Weszli do salonu. Markiz zwrócił się do siostry Marty: — śegnaj, moja droga. Cieszę się, ?e cię pozna łem. Całkowicie rozumiem, dlaczego pragniesz spędzić resztę ?ycia w tym uroczym miejscu. Wziął dziewczynę za rękę, a Marta odpowiedziała prawie bezgłośnie: — Dziękuję, milordzie! Bardzo, bardzo dzię kuję! Ukłoniła się, a potem wyszła z pokoju zostawiając markiza z ojcem Proteusem. — Urocza dziewczyna — stwierdził markiz. —-Smutne, ?e nie odziedziczyła urody po swoich rodzicach. — Przypuszczałem, ?e wasza lordowska mość zrozumiał, dlaczego będzie bardziej szczęśliwa tutaj ni? poza murami klasztoru — odpowiedział ojciec Proteus. — Oczywiście — zgodził się markiz — i to jest prawdopodobnie jedyne słuszne rozwiązanie. Jaka to jednak niesprawiedliwość losu, ?e niektóre kobiety są tak piękne, a inne wyjątkowo brzydkie. — Mo?emy tylko wierzyć — rzekł ojciec Proteus — ?e i takie jak Zia będą szczęśliwe, odnajdując piękno w swoich duszach. Markiz westchnął, a potem powiedział: — Muszę wracać na jacht. Mam, jak ksiądz się orientuje, sporo spotkań w Londynie. — 54— — Rozumiem, milordzie. Bardzo to wspania łomyślnie z pana strony, ?e poświęcił pan tyle czasu biednej małej Zii. Markiz ruszył w kierunku drzwi. — Chwileczkę, milordzie — zatrzymał go ojciec Proteus. — Sądzę, ?e zapomniał pan, i? potrzebny jest pański podpis na formularzu, by Zia mogła przyjąć śluby zakonne. — Ach, tak! — wykrzyknął markiz. — Jaki ze mnie głupiec! Zostawiłem dokumenty na jachcie. — Wystarczy, ?e podpisze pan kopie —powiedział ojciec Proteus. — Proszę nie robić sobie kłopotu — odrzekł markiz. — Podpiszę je, zanim wyjadę z Falmouth, i dam je kapitanowi w porcie. Jutro będzie mógł je pan odebrać. — Tak, oczywiście, milordzie — zgodził się ojciec Proteus — ale znalezienie dla pana kopii zajmie mi tylko kilka minut. Markiz wyciągnął swój złoty zegarek. — Musi mi ksiądz wybaczyć — powiedział — ale ktoś na mnie czeka i ju? jestem spóźniony. I zanim ojciec Proteus zorientował się, markiz był ju? przy drzwiach frontowych. Uścisnął pośpiesznie dłoń księdza, doszedł do powozu, który czekał przed klasztorem, i skoczył na miejsce dla stangreta obok Wintona. — Do widzenia, ojcze! — zawołał unosząc ka pelusz. — 55 — — Idź z Bogiem, mój synu —- odpowiedział ojciec Proteus, ale jego słowa zagłuszył odgłos kół i trzask bata. Ojciec Proteus nie zdą?ył się poruszyć, gdy markiz był ju? na końcu podjazdu i chwilę później — poza bramą, specjalnie dla niego otwartą. Ksiądz, z uśmiechem zadowolenia na ustach, wszedł do budynku, zamykając za sobą drzwi. Markiz czekał, a? znajdą się w pewnej odległości od klasztoru, a potem zapytał Wintona: — Czy zauwa?yłeś coś dziwnego, gdy byłem w środku? —- Niewiele, jaśnie panie — odpowiedział Winton. — Chyba tylko to, ?e z okien wyglądało kilku mę?czyzn. Dziwne, bo myślałem, ?e to klasztor dla kobiet! — Jesteś spostrzegawczy — pochwalił markiz zastępcę kapitana. — Teraz musimy porwać uwięzioną tam młodą damę, sprowadzić ją na jacht i wypłynąć na morze, zanim ludzie, których widziałeś, zdą?ą nas powstrzymać! — Jak to zrobimy, jaśnie panie? — To nie będzie łatwe — przyznał markiz. — Mo?e zechcą się teraz upewnić, czy naprawdę odjechaliśmy, tak więc odwróć się i zobacz, czy przypadkiem nie jesteśmy śledzeni. Winton wykonał polecenie, ale z trudem mógł dojrzeć cokolwiek przez chmurę kurzu, jaką konie — 56 — i bryczka wznosiły na suchej drodze. Przez kilka minut wytę?ał wzrok, a potem powiedział: — Nikogo nie widać, jaśnie panie. — W takim razie wypatruj najbli?szej gospody, gdzie będziemy mogli coś zjeść —polecił mu markiz — a potem wrócimy do klasztoru! Widział, ?e Winton jest podekscytowany, choć nic nie mówił, tylko patrzył przed siebie. Nagle Winton odezwał się: — Tam, jaśnie panie, jest główny gościniec, co go zauwa?yłem, kiedy jechaliśmy tutaj. Niedaleko musi być jakaś ober?a albo miejsce, gdzie zatrzymują się dyli?anse. — Masz rację -— zgodził się markiz. — Musimy ją znaleźć! Po około kwadransie dojechali do zacisznej ober?y. Przyjazd markiza zrobił ogromne wra?enie na właścicielu i choć nie mógł zaoferować podró?nym ?adnego wyszukanego dania, to jednak to, co im podał, było świetnie przyrządzone. Markiz rozsądnie nie skosztował wina, tylko napił się smacznego jabłecznika domowej roboty. Kiedy zaspokoił głód, zwrócił się do ober?ysty: — Opowiedz mi, człowieku, o klasztorze, który macie tu w pobli?u. — Po prawdzie, to dziwne miejsce, panie — odparł właściciel ober?y. — Mówią, ?e panienki, jakie szlachta tam posyła, dobrze są uczone, ale — 57— ksiądz, co to prowadzi, jest dziwacznym jegomościem! — Pochodzi z Kornwalii? — O ile wiem, to nie, panie, a tych, co mu pomagają, nie chciałbym widzieć przy moim barze! Najwidoczniej ober?ysta nie miał ochoty więcej mówić, więc płacąc rachunek markiz dodał bardzo hojny napiwek. Zobaczywszy pieniądze, mę?czyzna ukłonił się z szacunkiem. — Dziękuję, dziękuję, jaśnie panie! Mam na dzieję, ?e będę mógł znowu jaśnie panu usługiwać! Markiz pomyślał, ?e to mało prawdopodobne, ale nic nie powiedział. Ober?ysta stanął za barem, a markiz podszedł do niego i zapytał, czy ma mapę okolicy. — Chyba nie mam takiej, jaśnie panie — odparł właściciel ober?y — ale mogę objaśnić wszystko, co pan ?yczy sobie wiedzieć. — A więc przypuśćmy — powiedział markiz — ?e obiorę sobie Klasztor Korony Cierniowej za punkt centralny, jaki obaj znamy. Chciałbym ominąć go tak, jakbym jechał na północ, potem zawrócić i zbli?yć się do niego właśnie z północy, a nie z kierunku, z którego przyjechałem. Dokładne wyjaśnienie, jak chce tam dojechać, zajęło markizowi trochę czasu. W końcu ober?ysta powiedział mu o dró?ce ciągnącej się około pół mili na północ od klasztoru. Tak więc markiz, zbli?ając się do klasztoru z tego właśnie kierunku, jechałby 58 na południe. To mu bardzo odpowiadało. Razem z Wintonem wyruszył w drogę, jadąc zgodnie ze wskazówkami właściciela ober?y. Gdy minęła trzecia po południu, ukazał się przed nimi klasztor i markiz uświadomił sobie, ?e oprócz bram w południowej ścianie muru, przez które przedtem wjechał, nie było innego wejścia. Punktualnie o godzinie czwartej podjechał na wąską drogę pod starym dębem, na którym miała ju? czekać Zia. Kazał Wintonowi zająć miejsce na bryczce przeznaczone dla słu?ącego, sam zaś pozostał na miejscu dla stangreta. Patrząc w górę na gałęzie drzewa, zaczął modlić się, ?eby Zii udało się dotrzeć do dębu nie wzbudzając podejrzeń ojca Proteusa. Nasłuchiwał i wydawało mu się, ?e usłyszał głosy w ogrodzie. Nagle coś zaszeleściło między liśćmi nad głową markiza i Okehampton ujrzał twarz dziewczyny wyglądającej przez mur. — Szybko! Łap ją! —krzyknął do Wintona. Odło?ywszy pistolet na siedzenie, Winton zeskoczył z bryczki i podbiegł do muru. Dziewczyna przerzuciła nogi przez mur i trzymając się mocno ściany, opuszczała się ze zręcznością świadczącą o tym, ?e jest równie wysportowana, jak kiedyś był jej ojciec. Gdy wisiała w powietrzu, Winton chwycił ją za kostki. Nagle rozległy się krzyki, a potem z ogrodu dobiegł przeraźliwy wrzask. — Szybko! — krzyknął markiz. Chwilę później Zia wskoczyła do bryczki i usia- — 59— dła obok markiza. Gdy Winton dawał susa na swoje miejsce, konie ju? ruszały. — Widzieli... mnie! —wykrztusiła dziewczyna. — Słyszę ich! —ponuro powiedział markiz. — Trzymaj się mocno! Im szybciej stąd odjedziemy, tym lepiej! Trzasnął batem i konie ruszyły przed siebie. Musieli długo jechać wzdłu? muru, zanim dojechali do południowego wejścia do klasztoru. Gdy zbli?ali się do bramy, na środek drogi wyskoczył ojciec Proteus machając rękoma, a zanim czterech innych mę?czyzn pędziło przez bramę. Markiz nie zwolnił prędkości. Prowadził konie prosto na ojca Proteusa, który dopiero w ostatniej chwili usiłował uskoczyć. Ale było za późno. Nie zdą?ył cofnąć nogi i koło powozu przejechało po niej. Ksiądz krzyknął przeraźliwie i upadł na ziemię. W tym czasie Winton wypalił dwa razy ze swojego pistoletu nad głowami mę?czyzn, którzy wyciągali ręce, by zatrzymać przeje?d?ającą obok nich bryczkę. Instynktownie schylili głowy i markiz, jadąc dalej z ogromną prędkością, pokrył ich chmurą kurzu. Pędził jeszcze przez jakiś czas, gdy usłyszał przejęty głos: — Uratował mnie pan! Uratował! Jest pan... cudowny. Rozdział 3 Dopiero gdy oddalili się ju? od klasztoru, markiz, zajęty powo?eniem koni, odwrócił głowę i popatrzył na Zię. Zobaczył dwoje bardzo du?ych niebieskich oczu osadzonych w rozkosznej i niezwykle ładnej twarzyczce. Stwierdził, ?e właściwym słowem na określenie twarzy dziewczyny jest słowo: „urocza". Dokładnie tak wyobra?ał sobie córkę pułkownika. — Teraz wiem, ?e naprawdę jesteś córką swojego ojca! — powiedział z uśmiechem. — To bardzo sprytnie z pana strony, ?e zgadł pan, i? siostra Marta podaje się za mnie — zaśmiała się Zia. —Nie mogłem uwierzyć, ?eby twój ojciec, który byłj ednym z najprzystojniejszych mę?czyzn, jakich kiedykolwiek poznałem, mógł spłodzić tak brzydką istotę! — 61 — — Uratował mnie pan! — powiedziała Zia. — Nie wiem, jak mam panu dziękować. — Porozmawiamy o tym później — odparł markiz. — Teraz musimy jak najszybciej stąd odjechać! Po dłu?szej chwili milczenia Zia odezwała się: — Siostra Marta powiedziała mi, ?e obiecał pan zaopiekować się nią, bo ojciec Proteus, na pewno ją ukarze. Jeśli wyrzuci ją z klasztoru, to nie będzie miała dokąd pójść! — Musimy ją jak najszybciej uwolnić —stwierdził markiz — a ty opowiedz mi teraz, w jaki sposób wplątałaś się w to wszystko. Zapadła cisza. Markiz pomyślał, ?e mo?e Zia się boi, więc szybko dodał: — Powiesz mi o tym, gdy będziemy ju? bezpie czni na jachcie. Zia pisnęła z emocji. — Przypłynął pan tu swoim jachtem? — Myślałem, ?e mo?e ojciec Proteus powiedział ci o tym. — Nic mi nie powiedział! Kiedy zamknęli mnie w mojej sypialni, podejrzewałam, ?e coś się dzieje, ale w ?aden sposób nie mogłam uciec. W tym miejscu droga zakręcała i zwę?ała się, więc markiz musiał jechać ostro?nie, na wypadek gdyby napotkali inny pojazd jadący z przeciwka. Dlatego te? nie zadał pytania, na które pragnął poznać odpowiedź. Dopiero gdy dojechali do nadbrze?a i markiz ujrzał swojego białego i ogromnego — 62— „Jednoro?ca", pomyślał z ulgą, ?e są ju? bezpieczni. Jeden z marynarzy czekał, by odebrać cugle. Markiz, odkładając lejce, zsiadł na ziemię i obszedł bryczkę, by pomóc zejść Zii. Ale ona bez niczyjej pomocy zeskoczyła z szybkością młodego jelenia. Teraz markiz mógł przyjrzeć się jej nale?ycie. Była bardzo piękna. Jednocześnie wyglądała nieco dziwnie z długimi złocistymi włosami o rudawym odcieniu, które spadały jej na ramiona. Miała na sobie ohydną czarną sukienkę uszytą z jakiegoś szorskiego materiału. Kiedy zaczęła iść w kierunku kładki prowadzącej na jacht, markiz zdał sobie sprawę, ?e była tylko w pończochach. Domyślił się, ?e w klasztorze musiała dostać brzydkie buty na grubych podeszwach, jakie noszą zakonnice, ale zrzuciła je z nóg, by łatwiej jej było wdrapać się na drzewo podczas ucieczki. Gdy markiz wszedł na pokład jachtu, zwrócił się do kapitana, który czekał na niego: — Kapitanie Blackburn, proszę odpływać mo?liwie jak najszybciej i skierować się do Plymouth. — Tak j e st, j aśnie panie. Markiz zaprowadził Zię do salonu. Kiedy dziewczyna usłyszała puszczony w ruch silnik, splotła palce rąk i zapłakała: — Nie mogę uwierzyć, ?e to wszystko prawda! Myślałam, ?e jestem zgubiona i ?e jedyną moją ucieczką będzie... śmierć! — Teraz ju? wszystko skończone — odrzekł 63 — szybko markiz — i sądzę, ?e powinniśmy to uczcić kieliszkiem szampana. — Tak zwykle robił papa po wygraniu... wy ścigu! — oznajmiła Zia. Markiz polecił przynieść szampana i zanim go podano, jacht wypłynął ju? z portu na otwarte morze. Zia wyglądała przez okienko w kajucie. Kiedy o statek zaczęły uderzać fale, powiedziała, jakby mówiła do siebie: — Teraz ju? się... nie boję! — Chodź tu i usiądź! — odezwał się markiz. — Wypij trochę szampana i opowiedz dokładnie, co się zdarzyło. Zia spełniła prośbę swego wybawcy. Patrząc na nią markiz pomyślał, ?e Zia porusza się z niewątpliwym wdziękiem, mimo kołysania jachtu. — Gdy moja ciotka Mary ?yła, chodziłam do klasztoru na lekcje — zaczęła — ale kiedy umarła, ojciec Proteus zaproponował, ?ebym zamieszkała tam jako pensjonariuszka do czasu, gdy znajdę krewnego lub kogoś, kto by się mną zaopiekował. — Dlaczego do mnie nie napisałaś? — zapytał markiz. — Gdybym to zrobiła, zanim zamieszkałam w klasztorze, mo?e otrzymałby pan mój list. Potem pisałam kilka razy, a? uświadomiłam sobie, ?e nigdy ich pan nie otrzyma. Markiz zmarszczył brwi. — Ten człowiek, którego zwą ojcem Proteusem, — 64— musiał to wszystko zaplanować, w chwili gdy usłyszał, ?e dostałaś du?y spadek. — Uświadomiłam to sobie później — westchnęła Zia — po pogrzebie, kiedy prawnik powiedział mi, jaka jestem teraz bogata, wszyscy mówili o pieniądzach... Markiz miał zamiar to skomentować, ale Zia załkała: — Gdyby pan wiedział, co ja przeszłam, z ka?dym dniem ?ałowałam coraz bardziej, ?e nie skontaktowałam się z panem i posłuchałam ojca Proteusa! — Rozumiem, ?e wydawało się to wtedy najprostszą rzeczą— markiz pocieszył Zię. — Byłam wytrącona z równowagi po stracie cioci Mary, w Kornwalii nie znałam nikogo, kto mógłby mi poradzić... jaka ja byłam głupia. — Przestań się obwiniać — powiedział markiz. — Skąd mogłaś wiedzieć, ?e człowiek, który nazywa siebie księdzem, jest zwykłym przestępcą. —- Kiedy powiedział mi, ?e muszę przyjąć śluby — opowiadała dalej Zia —pomyślałam, ?e chyba oszalał! Potem przenieśli mnie do części domu przeznaczonego dla zakonnic, oddalonego od uczennic, które przychodziły tu na lekcje. Wiele z nich było moimi przyjaciółkami. To wtedy zrozumiałam, ?e jestem... więźniem. — To musiało być straszne! — ze współczu ciem powiedział markiz. — 65 — — Byłam... przera?ona!—przyznała Zia. Nie miałam pojęcia, ?e mę?czyźni zatrudniani przez ojca Proteusa, którzy codziennie tylko wstępowali do klasztoru na kilka godzin, są to bandyci zdolni do wszystkiego. — Zia przerwała na chwilę opowiadanie, a potem kontynuowała: — Gdyby nas złapali, z pewnością pobiliby pana do nieprzytomności, jeśli nie... zabiliby! — A? nie chce mi się w to wszystko wierzyć! — wykrzyknął markiz. — Niewiarygodne, ?e nikt wcześniej nie zwrócił uwagi na tych diabelskich osobników! — Siostra Marta powiedziała panu o dziewczynie, którą oni zapewne zabili, gdy ju? mieli w swoich rękach jej... spadek. — Czy nikt nie badał okoliczności jej śmierci — zapytał markiz. — Powiedzieli, ?e spadła ze schodów i złamała sobie kark — wyjaśniła Zia. — I rzeczywiście tak było, tylko ?e oni ją popchnęli! Głos dziewczyny zadr?ał i markiz domyślił się, ?e spodziewała się, i? taki sam los ją spotka. — Teraz nie masz ju? czego się obawiać — pocieszył swoją podopieczną. Zia nie odpowiedziała, po chwili markiz zapytał: — O czym myślisz? — Przyszło mi do głowy, ?e ojciec Proteus nie zrezygnuje tak łatwo — półgłosem powiedziała Zia. — Jeśli zawiadomi pan kogoś o tym, co się 66 wydarzyło, jestem pewna, ?e będzie próbował... zemścić się na mnie. — Sądzę, ?e jest to wysoce nieprawdopodobne — odrzekł markiz. — Przede wszystkim muszę porozmawiać z namiestnikiem królewskim w Kornwalii oraz z okręgowym komisarzem policji. — Zia milczała, więc markiz wyjaśniał dalej: — Poza tym muszę uratować siostrę Martę. Obiecałem, ?e się nią zajmę i znajdę jej miejsce, gdzie będzie mogła zamieszkać, chyba ?e zapragnie wstąpić do innego klasztoru. — To bardzo dobra osoba — odezwała się Zia — i myślę, ?e najszczęśliwsza byłaby w klasztorze, ale nie takim jak ten! Zadygotała. Markiz pomyślał, ?e nie powinna rozpamiętywać przeszłości, więc zmienił temat: — Mam wra?enie, ?e najpierw musimy zająć się twoją garderobą. Zia roześmiała się. — Pewnie cudacznie wyglądam! Kiedy przenieśli mnie do skrzydła dla zakonnic, zabrali wszystkie moje rzeczy i dali mi to, co mam na sobie. — Przypuszczam, ?e znajdzie się coś odpowiedniego w Plymouth — powiedział markiz i nie przyjedziesz do Londynu wyglądając jak wrona. Po przyjeździe, Bond Street* będzie do twojej dyspozycji! * Bond Street— ulica w Londynie znana z drogich sklepów. (Przyp. tłum.) 67 Zia spojrzała na markiza i zapytała: — Czy... moje pieniądze są... bezpieczne? — Nikt bez mej zgody nie mo?e ich tknąć — zapewnił ją markiz i jak tylko przyjedziemy do mojego domu na Park Lane, powiadomię bank, gdzie przebywasz. Zia uśmiechnęła się. — Dziękuję! Dziękuję za to, ?e pomyślał pan o wszystkim! Nie mogę uwierzyć, ?e ju? nie muszę się bać albo czekać na... śmierć, gdyby ojciec Proteus zawładnął wszystkim, co posiadam! — Je?eli będziemy mogli udowodnić, ?e to on na pewno zabił tamtą dziewczynę, która odziedziczyła majątek — w zamyśleniu powiedział markiz — albo ?e jako wspólnik brał udział w zamordowaniu jej, to z całą pewnością czeka go stryczek! Z wyrazu twarzy Zii markiz wywnioskował, ?e dopiero wtedy poczuje się naprawdę bezpieczna. Dziewczyna wycierpiała tak wiele z rąk tego człowieka, ?e wspomnienie o nim będzie ją jeszcze długo dręczyć. Nie miał jednak wątpliwości, ?e kiedy znajdzie się w innym środowisku i posmakuje ?ycia towarzyskiego w Londynie, smutne wydarzenia zaczną zacierać się w jej pamięci. Markiz celowo zaczął rozmawiać z Zią o przeszłości, gdy? wiedział, jak drogie są jej wspomnienia o rodzicach. Powiedział, jak bardzo on i jego koledzy lubili jej ojca i podziwiali jako doskonałego jeźdźca. 68— — Przypuszczam, ?e ty te? jeździsz konno? — zapytał. — Kiedy mieszkałam z ciocią Mary, miałam wierzchowce — odpowiedziała Zia — ale to nie było to samo, co dosiadanie konia z papą. Przy nim zawsze chciało się robić to lepiej. — Dokładnie to samo czuliśmy słu?ąc pod jego rozkazami — odparł markiz. Zapadł ju? zmrok, kiedy jacht dopłynął do Plymouth. Okehampton wysłał marynarzy z dwoma listami, które wcześniej napisał, by natychmiast dostarczyli je adresatom. Jeden był do namiestnika królewskiego w Kornwalii, a drugi — do komisarza policji w hrabstwie. Pomyślał, ?e dzięki temu Zia powinna poczuć się bezpieczna, choć jeszcze niezbyt oddalili się od klasztoru ojca Proteusa. Rozkazał Wintonowi i drugiemu członkowi załogi, by uzbrojeni stali na warcie przez całą noc. Następnego ranka, jak tylko otworzono sklepy, kapitan Blackburn udał się na brzeg w celu zakupienia ubrań dla Zii, by dziewczyna mogła zrzucić z siebie strój zakonnicy. Poprzedniej nocy Zia zjadła kolację w towarzystwie markiza, mając na sobie jedwabną koszulę nocną opiekuna i jego letni płaszcz uszyty z cienkiego materiału. Koszula była zbyt długa, więc Zia zawinęła brzegi i mankiety i spięła je agrafkami. — 69 W cienkiej talii zawiązała szarfę, która w osobliwy sposób wydawała się dobrze dobraną częścią garderoby. Lazurowy kolor morza podkreślał błękit oczu Zii i markiz pomyślał, ?e nigdy przedtem nie widział tak niebieskich oczu. Po raz pierwszy jadł te? kolację w towarzystwie młodej dziewczyny. Kiedy jego krewni powtarzali mu, ?e musi znaleźć sobie ?onę, miał wra?enie, ?e będzie ona nie tylko nudna, ale i nie będzie miała pojęcia o rzeczach, które go interesowały. Jednak?e Zia, choć była bardzo młoda, rozmawiała z nim o jego pasji, czyli koniach, i sporo o nich wiedziała. Znała równie? historię pułku swojego ojca i kilku innych, którymi interesował się markiz. Zadawała mu inteligentne pytania na temat jego posiadłości, a poniewa? zawsze mieszkała na wsi, mogli omawiać problemy związane z uprawami i hodowlą. Zastanawiali się, na przykład, nad sposobem przekonania chłopów do nowych maszyn, wobec których byli wyjątkowo nieufni. Później markiz pomyślał, ?e gdyby jadł kolację w towarzystwie Harry'ego, ich dyskusja przebiegałaby podobnie. Nie rozmawiali jednak długo. Markiz posłał Zię wcześnie do łó?ka, gdy? wiedział, ?e była zmęczona dramatycznymi wydarzeniami ostatniego dnia. Poza tym powiedziała mu, ?e nie spała od wielu nocy, owładnięta strachem przed ojcem Proteusem i jego ludźmi. Markiz nie wierzył, by ojciec Proteus mógł od— 70 wa?yć się i zamordować dziewczynę. A jednak, gdyby przejął kontrolę nad jej pieniędzmi, co mogłoby go powstrzymać? Kiedy sam w końcu poło?ył się do łó?ka, wcią? rozmyślał nad tym, co się stało i co usłyszał. A? trudno było uwierzyć, ?e to wszystko wydarzyło się naprawdę, ?e nie dzieje się na scenie albo ?e nie jest tematem powieści, w której wszystkie zdarzenia są tworem straszliwej wyobraźni autora ksią?ki. Zasypiając, markiz nie zorientował się, ?e od poprzedniego wieczora ani razu nie pomyślał o Yasmin. Następnego dnia, gdy kończył jeść śniadanie, Zia weszła do salonu. Przez chwilę Okehampton nie mógł oderwać od niej wzroku. Ju? wczoraj podczas kolacji wyglądała bardzo atrakcyjnie w jego szacie, z włosami zawiązanymi z tyłu kawałkiem wstą?ki, a teraz, ubrana jak dama, była urzekająca! Miała na sobie bardzo prostą letnią suknię z cienkiego materiału, szeroką i z małą turniurą z tyłu, a drobną talię Zii otaczała niebieska szarfa, niemal w kolorze oczu dziewczyny. Kapitan kupił te? szpilki do włosów, by podopieczna markiza mogła upiąć włosy w koczek. Markiz zwrócił uwagę na jej długą, łabędzią szyję i rozkosznie okrągłą figurę. Zia stała przez chwilę w drzwiach salonu. Okehampton wstał i powiedział: — 71 — — Ojciec byłby z ciebie dumny, gdyby cię teraz zobaczył! Zia roześmiała się zachwycona. — Znowu czuję się sobą. Wyrzuciłam przez okno ten ohydny strój zakonnicy! — Mam nadzieję, ?e opadnie na samo dno, zabierając ze sobą wszystkie twoje zmartwienia! — roześmiał się markiz. Zia usiadła przy stoliku, a stewardzi wnieśli gorące dania. — Ostatniej nocy zapomniałam — zwróciła się do opiekuna, nakładając sobie potrawę na talerz — podziękować panu za pierwszy, pyszny posiłek, jakiego nie jadłam od miesięcy! Tak przyjemnie rozmawiało mi się wczoraj z panem, ?e zapomnia łam o dobrych manierach! Markiz pomyślał, ?e sposób, w jaki to powiedziała, ró?nił się zupełnie od sposobu, w jaki inne kobiety dałyby mu do zrozumienia, ?e dobrze się czuły w jego towarzystwie. Podczas poprzedniej nocy traktował Zię niemal jak dziecko, teraz zobaczył w niej młodą atrakcyjną kobietą, która mogłaby zabłysnąć w kręgach towarzyskich Londynu. Ubierając się do śniadania postanowił, ?e poprosi swoją babkę, ?eby wprowadziła Zię w świat. Markiza, choć zbli?ała się do siedemdziesiątki, ciągle była bardzo aktywna. Nudziła się w zamku Okehamptonów, bo często przebywała tam sama, dlatego te? wykorzystywała ka?dą okazję, by poje- — 72 chać do Londynu. Zatrzymywała się w domu przy Park Lane, gdzie swego czasu była wyśmienitą panią domu. „Babunia ucieszy się, ?e mo?e opiekować się debiutantką— myślał markiz — a Zia jest tak atrakcyjna, ?e nie będzie trudno znaleźć jej mę?a". Przyszło markizowi do głowy, ?e wokół Zii, tak pięknej i w dodatku bogatej, pojawi się niechybnie mnóstwo „łowców posagów", którzy będą uganiać się za nią. Pomyślał sobie, ?e jako jej opiekun musi mieć pewność, i? ktoś o?eni się z nią dla niej samej, a nie dla jej pieniędzy. Teraz, patrząc na Zię, markiz był całkiem pewien, ?e co najmniej z tuzin mę?czyzn zakocha się w niej od pierwszej chwili. Wiedział, ?e jeśli miał skrupulatnie wykonać swój obowiązek wobec dziewczyny, będzie musiał poświęcić temu sporo czasu. Nie był pewien, czy taka perspektywa gniewa go, czy te? zaczyna interesować. — Czy długo tu pozostaniemy? — zapytała Zia, odkładając nó? i widelec. Zadała proste pytanie, jednak markiz zdawał sobie sprawę, i? wcią? się boi, ?e ojciec Proteus pojawi się w jakiś diabelski sposób i dostanie ją z powrotem w swoje szpony. — Odpłyniemy, jak tylko porozmawiam z na miestnikiem królewskim — odparł — ale obawiam się, Zio, ?e będziesz musiała odpowiedzieć na kilka pytań dotyczących klasztoru. — Zdawało mu się, 73 — ?e dziewczyna ma zamiar odmówić, więc dodał szybko: — Wiem, ?e to nie jest przyjemne, ale pamiętaj o siostrze Marcie. Poza tym musimy mieć pewność, ?e ci przestępcy nie dostaną więcej bezradnych dziewcząt w swoje łapska! Markiz powiedział to beztrosko, by złagodzić napięcie, a Zia odpowiedziała: — Naturalnie, ?e to zrobię. I mo?e starsze zakonnice będą mogły pozostać nadal w klaszto rze, chocia? jestem pewna, ?e ojciec Proteus za garnął dla siebie ka?dy pens, jaki miały. Następnego ranka, podczas spotkania z komisarzem policji i namiestnikiem królewskim, markiz dowiedział się, ?e początkowo klasztor przeznaczony był dla starszych kobiet, które nie miały rodziny. Potem przywłaszczył go sobie ojciec Proteus, który wyczuł, ?e mo?e łatwo i szybko czerpać z niego zyski. Ściągnął swoich wspólników, a poniewa? stary ksiądz był zbyt chory, by ich kontrolować, a matka przeło?ona — za słaba, po prostu przejęli budynek. Niestety, nie znalazł się nikt dostatecznie wpływowy, kto by im to uniemo?liwił. — Dopóki ktoś nie zło?ył skargi — wyjaśnił komisarz policji — nie miałem ?adnego powodu, by mieszać się do czegoś, co pozornie wyglądało na instytucję o charakterze religijnym. 74 — Rozumiem — odpowiedział markiz — ale teraz ju? jest inna sytuacja. — Naturalnie! — zgodził się namiestnik królewski. Był to dystyngowany członek Izby Lordów. Markiz poznał go w zamku królewskim w Windsorze. Namiestnik, dowiedziawszy się o wydarzeniach w klasztorze, postanowił wszcząć natychmiastowe kroki przeciwko ojcu Proteusowi. Poniewa? markizowi zale?ało na j ak naj szybszym opuszczeniu portu, zarówno komisarz, jak i namiestnik obiecali, ?e po oświadczeniu Zii i dalszym zbadaniu sprawy, prześlą markizowi raport do Londynu. — Rozumieją panowie, ?e bardzo mnie to interesuje — wyjaśnił markiz. — Równocześnie proszę, ?eby nazwisko mojej podopiecznej nie znalazło się w ?adnych publicznych oświadczeniach. Mówiąc to, markiz spojrzał na namiestnika królewskiego, który od razu go zapewnił, ?e zrobi wszystko, by w gazetach nie ukazały się jakiekolwiek informacje na ten temat. Markiz podziękował mu i gdy tylko obaj d?entelmeni opuścili jacht, polecił kapitanowi wypłynąć na morze. — Cała sprawa jest teraz poza naszym zasięgiem — powiedział do Zii — mo?emy się odprę?yć i przyjemnie spędzić czas na jachcie. Markiz obiecał jej wcześniej, ?e jeśli siostra Marta zostanie wyrzucona z klasztoru, to komisarz policji ma postarać się, ?eby przyjechała do Londynu do domu Okehamptonów, gdzie będzie mogła zostać do czasu zapewnienia jej godziwej przyszłości. — Oczywiście pokryję wszelkie wydatki związane z podró?ą — dodał markiz w rozmowie z komisarzem — jak i wydatki osoby towarzyszącej, tak by siostra Marta nie podró?owała sama. — I wyjaśnił Zii: — Zawsze musimy pamiętać, ?e gdyby nie odwaga siostry Marty, nie byłoby cię tutaj. — To bardzo miło, ?e przejmuje się pan tak siostrą Martą. Dam jej wszystko, czego zapragnie — z całą stanowczością powiedziała Zia — bo to j a jestem za nią odpowiedzialna, nie pan! — Nie będziemy się o to spierać — uśmiechnął się markiz. — Sądzę, ?e oboje dopilnujemy, by siostra Marta była szczęśliwsza ni? do tej pory. — Biedactwo! Gdybyśmy tylko mogli zmienić jej twarz! Zawsze mówi o sobie, ?e jest brzydka, i wiem, jak to ją martwi. — Podejrzewam, ?e ładne suknie i bardziej atrakcyjne upięcie włosów na pewno by ją odmieniły — zauwa?ył markiz. — Chyba ?e ma zamiar pozostać zakonnicą. — Moglibyśmy spróbować ją zmienić. To będzie jak opiekowanie się upośledzonym dzieckiem! — powiedziała Zia i oboje roześmieli się z tego pomysłu. — 76— Uwaga o dziecku przypomniała markizowi o Yasmin i jej zapewnieniach, ?e to on jest ojcem dziecka, które ma się narodzić. Markiza ogarnęła złość na tę kobietę, która próbowała go oszukać i mu groziła. Spojrzawszy na niego, Zia wykrzyknęła: — Czy powiedziałam coś złego?! Co pana... zdenerwowało? Wydawała się tak zmartwiona, ?e markiz zapewnił ją szybko: — To nie ma nic wspólnego z tobą. Po prostu przypomniałem sobie coś irytującego. Zia wcią? patrzyła na niego zatroskana, więc zapytał: — Skąd mo?esz wiedzieć, ?e myślę o czymś przykrym? Często gratulowałem sobie mojej spostrzegawczości, ale nie spodziewałem się tego po tobie. — Sądzę, ?e to jest coś, co zawsze... posiadałam — odpowiedziała Zia. — Często czytałam w myślach papy, zanim zdą?ył je wypowiedzieć. Mama mówiła, ?e to dlatego, i? w naszych ?yłach płynie celtycka krew. — Jako twój opiekun — powiedział markiz z udawaną powagą—zabraniam ci czytania w moich myślach! Nie wypada, ?eby dobrze wychowana panienka je znała! Zia roześmiała się. — Teraz zaciekawił mnie pan i spróbuję dowie dzieć się dokładnie, co pan myśli. — 77— — To znaczy, ?e mi się sprzeciwiasz? —- za ?artował markiz. — W takim razie będę musiał zająć twarde stanowisko i dopilnować, byś słuchała moich poleceń! Zia znowu się zaśmiała. — Jeśli ja jestem zbyt młoda, by być spostrzegawczą, to pan jest z pewnością za młody, by być opiekunem! Oni są zwykle starzy, z siwymi włosami, jak nasi dziadkowie! — Za takiego właśnie powinnaś mnie uwa?ać! Zia posłała mu figlarny uśmiech, który markizowi wydał się wyjątkowo uroczy, a potem odrzekła: — Teraz to pan próbuje mnie zastraszyć, a sko ro jestem ju? wolna, przestałam się bać, będzie więc pan musiał pomyśleć o lepszym sposobie utrzyma nia mnie w ryzach! Po raz pierwszy Zia zachowywała się beztrosko. Dokuczała mu. Emanowało z niej coś, co markiz mógł określić jedynie jako radość ?ycia. Obydwoje byli w znakomitych humorach i markizowi wydawało się, ?e godziny mijają tak szybko jak nigdy. Wcześniej zdecydował, ?e spędzą noc w cichym porcie, a z samego ranka dopłyną do Folkestone, gdzie wsiądą w pociąg do Londynu. Potem jednak uświadomił sobie, ?e doskonale się bawi i nie czuje potrzeby szybkiego powrotu do Londynu. Dlatego te? polecił kapitanowi, ?eby płynął wzdłu? wybrze?a, a potem w górę Tamizą, tak jak robił to 78 często przedtem, by mo?na było wyjść na brzeg w samym Londynie, w dzielnicy Westminster. — Cieszę się, ?e tak pan zadecydował — stwierdziła Zia, gdy markiz powiedział jej o swoich planach. — Uwielbiam morze i tak przyjemnie mi się z panem rozmawia, bo przypomina mi pan papę. Na twarzy markiza pojawił się lekki grymas i pomyślał, ?e przebywając z innymi kobietami, raczej nie przypominał im ich ojców. Pomimo to, ?e Zia śmiała się z nim, jak gdyby był jej rówieśnikiem, markiz wiedział, ?e ani przez chwilę nie myśli o nim jak o atrakcyjnym mę?czyźnie. Prawdopodobnie dlatego, ?e była tak młoda i zupełnie nie miała pojęcia o świecie, co Okehampton zdą?ył ju? stwierdzić. Najdziwniejsze, ?e rozmowa z nią była interesująca, choć nie wymieniali między sobą ?adnych dwuznacznych myśli, jak to było w jego zwyczaju, gdy był w damskim towarzystwie. A jednak — musiał to przyznać — od chwili gdy znaleźli się razem, ani przez moment się nie nudził. Podczas rozmów na jachcie z Yasmin czy jakąkolwiek inną z jego kochanek, padały z ich ust słowa, w których kryła się kokieteria. Ka?de spojrzenie w ich oczach wyra?ało zachętę. I markiz nie czekał długo, by wziąć je w ramiona, całować i w końcu zaprowadzić je na dół do kajuty. Ale najwidoczniej Zii nigdy nie przyszło do głowy, ?e mogłaby być pociągająca dla niego jako kobieta. — 79— Przed kolacją udali się do swych kajut i markiz, który przebrał się pierwszy, czekał na Zię w salonie. Jacht był zakotwiczony w małej zatoce, która chroniła go przed wiatrem i ruchami morza. Stewardzi nie zapalili jeszcze światła w salonie, ale palące się na stole świece nadawały kolacji przygotowanej dla dwojga nastrój bardzo romantyczny. Markiz zawsze wyglądał szczególnie wytwornie w strojach wieczorowych. Czekając na Zię, patrzył przez okienko w burcie na gwiazdy, które zaczynały migotać na niebie. Był ciepły wieczór i markiz pomyślał, ?e ka?da inna kobieta, która by mu towarzyszyła, czekałaby tylko na chwilę, gdy wyjdą na pokład. Ka?dym swym ruchem dawałaby mu do zrozumienia, ?e pragnie, by otoczył ją ramieniem. Potem jego usta przywarłyby do jej warg i całowałby ją, dopóki nie zabrakłoby im tchu. Nagle markiz usłyszał, ?e ktoś lekko wchodzi po schodkach, i chwilę później w salonie zjawiła się Zia. — Proszę popatrzeć, jaka jestem wystrojona! — wykrzyknęła. Rozło?yła ręce i zakręciła się tak, ?eby markiz mógł zobaczyć jej całą spódnicę oraz małą, opadającą falbankę, którą obszyty był brzeg sukni. Miała gołe ramiona, a jej talia wydawała się jeszcze cieńsza ni? w świetle dnia. Suknia była jasnozielona, koloru wiosennych pączków. Światło świec — 80— uwydatniało rudy odcień włosów dziewczyny. Markiz pomyślał, ?e jest niczym elf, który dopiero co wynurzył się z fal. Było w niej coś zwiewnego i zarazem wydawało się, ?e porusza się w takt muzyki. — Muszę podziękować kapitanowi! — powiedział markiz zachwycony. — Jego gust jest bez zarzutu! — To samo i ja pomyślałam — zgodziła się Zia. — Muszę teraz pokazać mu, jak szykownie wyglądam. Nie czekała na odpowiedź markiza, tylko wyszła z salonu na pokład. Po chwili markiz usłyszał, jak biegnie w kierunku mostka kapitańskiego. Podą?ając za nią nie mógł powstrzymać się od uśmiechu. śadnej znanej mu piękności nie zale?ałoby na zdaniu kapitana na temat jej wyglądu. Z drugiej strony niewątpliwie oczekiwałyby komplementów od markiza. „Nie wolno mi jej psuć" — pomyślał Okehampton, dochodząc do mostka. — Cieszę się, ?e jest panienka zadowolona, panno Langley — usłyszał słowa kapitana. — Rzeczywiście, moja ?ona zawsze pyta mnie o radę, zanim kupi nową suknię. — Więc proszę jej powiedzieć, ?e jego lordowska mość uwa?a pański gust za wyborny — odpowiedziała Zia — i myślę, ?e naprawdę powinien pan mi doradzać w magazynach na Bond Street! — 81 — Lepiej znam się na statkach ni? na sukniach, panno Langley — roześmiał się kapitan — i muszę przyznać, ?e to jest jeden z najlepszych statków, jakim kiedykolwiek dowodziłem. — Teraz to ja przyjmuję komplementy! — powiedział markiz, gdy dołączył do nich. — Zupełnie słusznie — przyznała Zia. — „Jednoro?ec" jest wspaniały! Gdy wracali do salonu, markiz zaczął się zastanawiać, czy Zia uwa?a, ?e właściciel statku te? jest wspaniały. Był tak przyzwyczajony do adoracji ze strony swych kolejnych zdobyczy, ?e teraz doszedł do wniosku — choć musiał przyznać, ?e to było śmieszne — i? brakuje mu komplementów. Kiedy zasiedli do kolacji, Zia stwierdziła, ?e jedzenie jest równie wyborne co poprzedniego wieczoru i wkrótce zapomniała o swoim wyglądzie, gdy? ponownie zaczęli wspominać stare czasy. — Mo?e opuszczę niedługo pański dom — powiedziała trochę z tęsknotą w głosie — ale jeśli będzie pan organizował steeplechase, czy pozwoli mi pan wziąć w nim udział? — Oczywiście, ?e nie! — odparł markiz. — Steeplechase'y nie są dla kobiet, ale jeśli będę organizował point-to-point, co czasem robię w lecie, to wprowadzę do programu wyścig dla pań i będziesz mogła się ścigać. 82 — Przez chwilę Zia przyglądała się figlarnie markizowi, po czym powiedziała: — Jako nieodrodna córka papy, jeśli wasza lordowska mość po?yczy mi jednego ze swoich wspaniałych koni, wolałabym ścigać się z panem! — I naprawdę sądzisz, ?e mogłabyś wygrać? — zapytał markiz. Spodziewał się, ?e odpowie, i? to niemo?liwe, ale chciałaby spróbować, lecz Zia odrzekła: — Uwa?am, ?e gdyby pozwolił mi pan wybrać konia i poznać go przed wyścigiem, to miałabym szansę. — Markiz uniósł brwi, a jego podopieczna wyjaśniła: — Papa mówił, ?e gdy konie lubią się ścigać, zawsze nale?y wytłumaczyć im, czego się od nich oczekuje. Je?eli przyzwyczajone są do jeźdźca, będą chciały sprawić mu przyjemność. Markiz chciał powiedzieć Zii, ?e ma bujną wyobraźnię, ale przypomniał sobie, i? pułkownik Langley mówił to samo swoim młodym oficerom przed wyścigami konnymi pułków, w których pułk królewski zawsze się wyró?niał. — Chcę powiedzieć — tłumaczyła dalej Zia — ?e jeśli będę mogła porozmawiać z moim koniem i powiem mu, ?e ma pokonać pańskiego konia, wtedy mo?e mogłabym być na mecie przed panem. — Sądzę, ?e uciekasz się do magii — odparł markiz — a to jest wyraźne naruszenie wszystkich reguł gry! — 83 — Zia tylko się zaśmiała. — Gdybym miała szansę zademonstrowania panu tego, o czym mówię — powiedziała — zrozumiałby pan wszystko. Tak się składało, ?e markiz to rozumiał. Nigdy przedtem nie spotkał kobiety znającej sekrety jazdy konnej, tak jak znali je Cyganie i d?okeje, odnosząc największe sukcesy w wyścigach, w których brali udział. Le?ąc ju? w łó?ku markiz musiał przyznać, ?e przyjemnie spędził czas. Był całkowicie pewien, ?e Zia będzie miała ogromne powodzenie w Londynie. Pomyślał, ?e jest oryginalną niezwykłą i bardzo uroczą młodą dziewczyną. Zdecydował, ?e powie swojej babce o balach, jaki wyda na cześć Zii: jeden — w domu Okehamptonów w Londynie, a drugi — w zamku na wsi. „Czegó? więcej mogłaby pragnąć dziewczyna w jej wieku — powiedział do siebie. — Gdy będzie ubrana lepiej ni? inne debiutantki, szybko podbije serce jakiegoś dystyngowanego młodego arystokraty, a ja szlachetnie spełnię swój obowiązek, tak jak jej rodzice by sobie ?yczyli". Markiz robił w myślach przegląd młodych ludzi, zastanawiając się, który najbardziej by się nadawał na mę?a Zii, ale przyłapał się na tym, ?e odrzuca jednego po drugim. Choć w ich ?yłach płynęła „błękitna" krew, choć mieli znakomite nazwiska i mieli odziedziczyć wa?ne tytuły, zdaniem markiza — 84 ?aden nie był wart tak niezwykłej i uroczej osoby, jaką była Zia. Markiz zdawał sobie sprawę, ?e mając tak ogromny majątek, Zia będzie mogła przebierać wśród kandydatów. Jednak ani przez moment nie mógł sobie wyobrazić Zii jako ?ony któregoś ze swych znajomych, którzy od czasu ukończenia szkoły nie robili nic innego, tylko gonili za aktoreczkami i rozpustnicami. Pomyślał te? o szlachetnie urodzonych młodych ludziach, którzy utrzymywali, jak było wiadomo markizowi, przystojnych uje?d?aczy koni w eleganckich willach w St. John's Wood*. Z rozmowy, jaką przeprowadził z Zią, markiz wywnioskował, ?e dziewczyna nie wie nic o tak zwanych innych zainteresowaniach w ?yciu mę?czyzny. Niewątpliwie byłaby w najwy?szym stopniu zaszokowana, gdyby dowiedziała się o nich. W jej niebieskich oczach było coś bardzo czystego i niewinnego. Równocześnie pełne były jakiejś trudnej do określenia duchowej tajemnicy. „Niech to wszyscy diabli! —pomyślał sobie. — Musi istnieć jakiś porządny mę?czyzna, który będzie wierny ?onie takiej jak Zia!" Zaczął zastanawiać się, czy w przyszłości Zia * St. John's Wood — drogi rejon Londynu, znany głównie ze znajdujących się tam klubów dla d?entelmenów. (Przyp. tłum.) 85 — stanie się podobna do Yasmin i tych wszystkich kobiet, z którymi zetknął się w ?yciu. Kiedy jadł kolację w domu innego mę?czyzny podczas jego nieobecności, a potem zabawiał się z jego ?oną, zawsze odczuwał coś w rodzaju za?enowania. Miał wra?enie, jakby kogoś okradał, ale takie zachowanie stanowiło część ?ycia towarzyskiego wy?szych sfer, w jakich się obracał. Było powszechnie przyjęte, ?e jeśli mą? nie zajmuje się ?oną lub ma „inne zainteresowania", nie istniał powód, dla którego ?ona powinna pozostać wierna swemu prawowitemu mał?onkowi. A mimo to właśnie wierności Okehampton oczekiwałby od własnej ?ony. Zaraz jednak pomyślał cynicznie, ?e za du?o ?ąda. Czy mógłby być pewien, ?e będąc poza domem choćby przez jedną noc, kochanek jego ?ony nie spałby w jego łó?ku? Ta myśl tak zirytowała markiza, ?e zrzucił kołdrę, wstał z łó?ka i podszedł do jednego z okienek w kajucie. Rozsunął zasłony i zobaczył gwiazdy na niebie, których blask odbijał się w morzu. Widok był przepiękny i bardzo romantyczny. Markiz stał zapatrzony przez dłu?szy czas, a potem wrócił do łó?ka, mówiąc do siebie z wściekłością: - Wszystkie kobiety są niewierne, perfidne i podstępne! Nigdy się nie o?enię! Rozdział 4 W reszcie „Jednoro?ec" dotarł do Londynu i płynął Tamizą wzdłu? nabrze?a. Dwukonny powóz markiza czekał ju? na podró?nych i kiedy jacht zarzucił kotwicę, markiz zabrał Zię na brzeg. Dziewczyna bardzo ładnie podziękowała kapitanowi za podró? i przyjemne spędzenie czasu na jachcie. Gdy odje?d?ali, powiedziała śpiewnym głosem: — To było bardzo... bardzo... ekscytujące! — Mam nadzieję, ?e równie dobrze będziesz się bawić w Londynie — rzekł markiz. — Chcę te? pokazać ci mój zamek w Sussex. Zia uśmiechnęła się. — Ale przede wszystkim pragnę zobaczyć pańskie konie! Markiz zastanawiał się, czy mógłby zabrać ją na przyjęcie, jakie miał zamiar wydać w następny — 87— weekend. Skoro nie będzie Yasmin, zostanie puste miejsce, ale, pomyślał markiz, to nie jest typ przyjęcia, na który mo?na zabrać debiutantkę. „Zostawię ją z babcią w Londynie — zdecydował — i dopiero za tydzień przyjedzie do zamku". Kiedy przybyli do domu Okehamptonów na Park Lane, wspaniała rezydencja oraz wyposa?enie wnętrza, meble i obrazy zrobiły na Zii ogromne wra?enie. Markiz był niezmiernie dumny z tego domu, którego wystrój był dziełem jego matki, osoby o wybornym guście. W środku nie było ?adnych egzotycznych roślin ani pokrowców na meble czy ozdó-bek, modnych od czasu wstąpienia na tron królowej Wiktorii. Babka markiza wychowała się na dworze królewskim za czasów regencji Jerzego IV i była bardzo przywiązana do panujących wtedy zwyczajów i mody. Zia nie zdawała sobie sprawy, i? to, co widzi, uwa?ane jest przez ludzi wyznających zasady obecnej epoki wiktoriańskiej za staromodne. Uznała, ?e dom jest piękny; przemawiał do niej w sposób trudny do wyra?enia. Starsza pani została wcześniej powiadomiona o przyjeździe wnuka i Zii, czekała więc na nich w salonie zajmującym prawie całe pierwsze piętro rezydencji. Był to piękny pokój, zawieszony obrazami przewa?nie francuskich malarzy i oświetlony ogromnymi świecznikami z setką świec na ka?dym. Gdy weszli, Zia poczuła się jak w pałacu z bajki. 88— Z pewnym zdziwieniem markiz stwierdził, ?e podczas powitania z jego babką, która onieśmielała większość ludzi, Zia nie była ani trochę speszona. Dygnęła z wdziękiem przed wdową a potem powiedziała z entuzjazmem: — Bardzo pragnęłam panią poznać. Jego lordowska mość opowiadał mi o przyjęciach, jakie kiedyś pani wydawała. Podobno były najznakomitsze w całym Londynie. — Czy tego oczekujesz ode mnie? Bym wydała przyjęcie dla ciebie? —- zaśmiała się markiza. — O, nie! — zaprzeczyła Zia. — Ale wchodząc do tego pokoju zastanawiałam się, jak uroczo musiała pani wyglądać w salonie, który przypomina mi scenę ze sztuki Szekspira. Markiza ponownie roześmiała się. — Sądzę, Rayburnie — zwróciła się do wnuka — ?e Zia uwa?a nas za nierealne postacie, a nie za rzeczywistych i często bardzo nudnych ludzi. — Jestem pewien, ?e to nie dotyczy ciebie, babuniu! — powiedział markiz. — Jeśli o mnie chodzi, to jestem zachwycony, ?e ktoś traktuje mnie jako nierealną postać, a nie jak zgorzkniałego śmiertelnika. Markiz dostrzegł zdziwienie w oczach babki i uświadomił sobie, ?e mówi trochę bez zastanowienia, dlatego te? szybko zmienił temat rozmowy opowiadając, w jaki sposób uratował Zię z rąk ojca Proteusa. — 89— Babka słuchała go zdumiona. Tę historię musisz zatrzymać dla siebie — powiedział— bo jak dobrze wiesz, babuniu, od razu stałaby się sensacją w ka?dym salonie i klubie w Londynie! — Nigdy nie słyszałam o czymś równie haniebnym! — oburzyła się markiza, wysłuchawszy opowiadania. — Moje biedne dziecko! Musiałaś przejść męczarnie, zanim mój wnuk cię uratował! — Straciłam ju? nadzieję, ?e się stamtąd wydostanę — powiedziała Zia — ale jego lordowska mość mówi, ?e powinnam o tym zapomnieć... i to właśnie próbuję zrobić. — Zapomnisz o tym, jak tylko kupimy ci najśliczniejszą suknię, jaką znajdziemy, a mój wnuk roześle zaproszenia na twój pierwszy bal. Wdowa po markizie spojrzała pytająco na wnuka, który odpowiedział: — Zamierzam wydać jeden bal tutaj, babuniu, a tak?e drugi w zamku. Wiem, ?e tego oczekiwaliby ode mnie rodzice Zii. — Naturalnie, ?e tak! — pochwaliła pomysł starsza pani. — A poniewa? chcesz, by zapraszano Zię na inne bale, musisz jak najszybciej rozesłać zaproszenia. — Chyba śnię! — wykrzyknęła Zia. — To jest tak ekscytujące, ?e pragnę tańczyć i śpiewać, i nigdy nie przebudzić się z tego snu! Markiz i jego babka roześmiali się. Kiedy zeszli 90 na obiad, Okehampton poczuł, jak zara?a się entuzjazmem dziewczyny, i pomyślał, ?e całkiem zabawnie będzie urządzić bal w domu w Londynie, czego do tej pory nigdy nie robił. Po obiedzie markiza posłała po powóz i oświadczyła, ?e zabiera Zię na zakupy. — Zaczniemy od toalet, które mo?na od razu kupić — powiedziała — i ka?emy je przysłać do domu do przymiarki. Zamówimy te? kilka innych, aby uszyto je mo?liwie jak najszybciej i kupimy do nich dodatki. — Wygląda to na niezwykłe przedsięwzięcie — zauwa?ył markiz. — Cieszę się, ?e nie chcecie, bym wam towarzyszył. — Tego by jeszcze brakowało! — ?achnęła się babka. — Tak jak wszyscy Anglicy siedziałbyś ze znudzoną miną uwa?ając, ?e przebywanie w budynku podczas tak słonecznego dnia to zbrodnia przeciwko naturze! Zia roześmiała się. — Nie wątpię, ?e tak by było! Papa zawsze mó wił, ?e z przyjemnością patrzy na mamę w pięknej, nowej sukni, ale nie ?yczy sobie słyszeć o ?adnych przymiarkach ani zakupach. Markiz towarzyszył obu damom do drzwi frontowych, by odprowadzić je do powozu. Potem udał się do swojego gabinetu, gdy? wiedział, ?e pan Barrett czeka, by wręczyć mu korespondencję. Nie pomylił się. Zaraz zjawił się pan Barrett. — 91 — Są dwa listy, milordzie, które, jak sądzę, chciałby pan najpierw zobaczyć. Jeden z banku, zawiera szczegółowe zestawienie majątku panny Langley, drugi — od namiestnika królewskiego z Kornwalii. — Mam nadzieję, ?e się czegoś od niego dowiem! — wykrzyknął markiz. Pan Barrett wręczył mu list. W miarę lektury zmieniał się wyraz twarzy markiza. — Czytałeś to, Barrett? — zapytał. — Tak, milordzie. — Jak ten przeklęty człowiek mógł umknąć tak szybko? Skąd mógł wiedzieć, ?e komisarz policji zamierza go aresztować? — Złe wieści szybko się rozchodzą, milordzie — zauwa?ył pan Barrett. — Przypuszczalnie dowiedział się, ?e „Jednoro?ec" zawinął do portu w Plymouth, i wywnioskował, ?e kontaktuję się z namiestnikiem królewskim i komisarzem policji. — Z pewnością właśnie tak było — zgodził się pan Barrett — jak pisze namiestnik, klasztor opustoszał, oprócz zakonnic i starego schorowanego księdza nie ma nikogo. Markiz ponownie zerknął do listu. — Siostra Marta wyjechała do Londynu, tak więc dowiemy się czegoś więcej, gdy przyjedzie dziś wieczorem. — Jako ?e to będzie bardzo późno, milordzie — 92 powiedział pan Barrett — czy nie lepiej byłoby dla tej młodej kobiety, by poszła spać, a porozmawiałby pan z nią rano? — Dobrze — zgodził się markiz. — Jednocześnie martwi mnie, ?e ta banda przestępców wcią? jest na wolności. — Czy wasza lordowska mość uwa?a — z wahaniem zapytał pan Barrett — ?e pannie Langley grozi z ich strony jakieś niebezpieczeństwo? — Nigdy nic nie wiadomo. Są wściekli, ?e uciekła i ?e my wiemy o ich zakusach. Pan Barrett był wyraźnie zmartwiony. Markiz, jak gdyby sam się pocieszając, powiedział: — Nie trzeba niepokoić panny Zii. Nie wierzę, ?eby ten Proteus był na tyle głupi, by zwracać na siebie uwagę, wiedząc, i? policja jest na jego tropie. — Zapewne ma pan rację, milordzie — zgodził się pan Barrett. — Zresztą teraz panna Zia jest pod opieką markizy, nie będzie więc nigdzie się sama oddalać. — Oczywiście, ?e nie — przytaknął markiz. Pomimo to pomyślał, ?e powinien babce uświadomić, i? ze względu na bezpieczeństwo Zii muszą mieć się na baczności. Podczas podró?y na wieś lokaj jadący na koźle powinien mieć w kieszeni naładowany pistolet. Broń była rzeczą niezbędną w czasach, kiedy rozbójnicy grasowali po kraju, szczególnie na południu. 93 Kilka lat temu markiz słyszał o napadzie na dyli?ans. ByI pewien, ?e większość ludzi zostawia swoje pistolety w domu, a nawet jeśli ma je w powozie, to sa nie naładowane. Pocieszył się myślą, ?e Proteus nie ryzykowałby swojej wolności, jeśli nie ?ycia, by zrobić coś tak zuchwałego. — Porozmawiam z panną Zią—powiedział. Naturalnie, nie chcę, ?eby mówili o tym słu?ący. Pan Barrett był tego samego zdania i wręczył markizowi list z banku. Pismo składało się z kilku stron zapisanych cyframi dotyczącymi depozytów i akcji posiadanych przez Zię Langley. Kiedy markiz spojrzał na pierwszą stronę, na której podano całą sumę, był wyraźnie zdziwiony. Z tego, co powiedział mu pan Barrett, wywnioskował, ?e lady Langley zostawiła ogromny majątek, ale w rzeczywistości był on o wiele większy, ni? markiz się spodziewał. Pan Barrett widząc zaskoczenie markiza, pośpieszył z wyjaśnieniem: — Gdy jej lordowska mość poślubiła brata pułkownika, nie była, jak wnoszę, a? tak zamo?na, ale przez lata zmarło wielu jej krewnych i zapisało jej w testamencie sporo ze swych majątków. Oprócz tego pieniądze łady Langley zostały tak dobrze zainwestowane, ?e w kilku wypadkach przyniosły stokrotne zyski. — Rozumiem — powiedział markiz. — Mimo 94— to nie jest dobrze, gdy młoda dziewczyna posiada tak ogromną fortunę. — Wasza lordowska mość ma z pewnością na myśli „łowców posagów" — zauwa?ył pan Barrett. — W rzeczy samej! — zgodził się markiz. — Liczę na to, Barrett, ?e będziesz bacznie pilnował młodzieńców pukających do drzwi, przysyłających kwiaty i liściki miłosne, będziemy „tłumili ich zapał w zarodku". — Sądzę — powiedział pan Barrett — i? trudno będzie znaleźć w Londynie mę?czyznę, który nie pragnąłby poło?yć swych łap na tak ogromnym majątku. Poza tym, panna Langley jest jedną z najbardziej uroczych młodych dam, jakie znam! — Nie rozumiem, dlaczego zawsze pakuję się w takie kłopoty! — zauwa?ył markiz zirytowany. — Wiesz równie dobrze jak ja, Barrett, ?e jeśli Zia poślubi nieodpowiedniego człowieka, będę to miał na sumieniu do końca ?ycia. Widać było, ?e pan Barrett zastanawia się nad stosowną odpowiedzią kiedy drzwi gabinetu otworzyły się i do pokoju wszedł Harry Blessington. — Jak się masz, Rayburnie! Dzięki Bogu, ?e wróciłeś! Stęskniłem się ju? za tobą. — Wróciłem — odparł markiz — i mam dla ciebie zadanie. — Zadanie? — zapytał Harry. Kiedy markiz podał mu pismo z banku, pan Barrett odszedł po cichu, wiedząc, ?e dwaj przyjaciele — 95 — maja sobie sporo do powiedzenia. Harry przeczytał, ,a potem zagwizdał długo i przeciągle. Wiedziałem, ?e będziesz zdziwiony! —powiedział markiz. — Jestem zdumiony! — odrzekł Harry. — Kto mógłby przypuszczać, ?e córka pułkownika oka?e się tak bogata? — Szkoda, ?e sam pułkownik nie mógł skorzystać z tych pieniędzy — zauwa?ył markiz. — Stać by go było na lepsze konie. — Powiedz mi, jaka ona jest? — zapytał Harry. — Nie mów mi, ?e nie jeździ dobrze konno, bo przestanę wierzyć w dziedziczność. — Mam ci sporo do opowiedzenia— odrzekł markiz. Mówiąc to, usiadł w wygodnym fotelu i kiedy Harry zajął miejsce obok niego, opowiedział mu dokładnie, co się wydarzyło wKornwalii. Harry słuchał w milczeniu i dopiero gdy markiz skończył, odezwał się: — Na Boga, Rayburnie! Gdybym cię nie znał tak dobrze, pomyślałbym, ?e piłeś! Ta historia to całkiem jak sztuka w teatrze, a nawet coś więcej! — To samo i ja pomyślałem — powiedział markiz. — Pytanie, co my teraz z tym zrobimy? — To znaczy, ?e historia się nie zakończyła? — Nie, dopóki ten fałszywy ksiądz i jego wspólnicy sa na wolności! I tu właśnie musisz mi pomóc. Harry spojrzał na markiza. — 96 — Oczywiście, ?e ci pomogę. Przynajmniej będziesz myślał o czym innym. — Co chcesz przez to powiedzieć? — zapytał markiz. — Mam dla ciebie złe wiadomości. Markiz zesztywniał i zanim przyjaciel zdą?ył cokolwiek powiedzieć, wiedział, z czym przyszedł Harry. — Dzisiejszej nocy zmarł lord Caton! — zaczął przyjaciel. Tego się markiz spodziewał, ale z głosu Harry'ego domyślił się, ?e chodzi o coś więcej. — Moja przyjaciółka Irenę, która przyjedzie na bal do zamku, otrzymała wczoraj list od Yasminy Caton — ciągnął Harry. Markiz wiedział ju?, co było w tym liście. — Yasmin napisała Irenę, oczywiście w wiel kiej tajemnicy, ?e poprosiłeś ją, by została twoją ?oną, jak tylko będzie wolna. Powiadomiła ją te?,?e urodzi twoje dziecko! Markiz spodziewał się takich wieści, a jednak słowa Harry'ego uderzyły go jak strzała. Podniósł się i odwrócił plecami do przyjaciela, spoglądając na kominek, który, teraz w lecie, wyło?ony był kwiatami. — To kłamstwo! — powiedział z naciskiem po kilku minutach milczenia. — Wiem! — odpowiedział Harry. — Ale co zamierzasz z tym zrobić? — 97 Markiz odwrócił się. — A co, u diabła, mogę zrobić? — zapytał. Zia wracała z Bond Street zachwycona, ?e mogła zobaczyć najnowsze i najbardziej wyszukane fasony. Markiza zamówiła całe mnóstwo sukien, które poleciła dostarczyć do przymiarki do domu Okehamptonów. A Zia, którą zmuszono w klasztorze do noszenia ohydnej czarnej sukni i sztywnej bawełnianej bielizny odpowiedniej dla zakonnicy, rozkoszowała się widokiem jedwabnych nocnych koszulek i szlafroków w sklepie z elegancką damską bielizną. — To wszystko jest tak emocjonujące! — powiedziała, kiedy wracały na Park Lane. — Jak?e mam pani dziękować za łaskawość wobec mnie? — Bawię się równie dobrze, jak i ty! — odparła babka markiza. — Przypuszczam, ?e ka?da kobieta marzy o chwili, kiedy będzie ją stać na najdro?sze i najpiękniejsze stroje. Zia milczała przez chwilę, po czym zapytała: — Czy pomo?e mi pani obdarzyć pieniędzmi tych, którzy ich potrzebują. Starsza pani popatrzyła w zadumie na dziewczynę. — Naturalnie, ?e ci pomogę, kochanie — odpowiedziała. — 98 — — Jestem pewna, ?e jego lordowska mość tak?e będzie w stanie mi doradzić — mówiła dalej Zia — poniewa? nie chcę dowiedzieć się, ?e wszystko, co dam dla biednych, znalazło się w kieszeni kogoś w rodzaju ojca Proteusa. — Jesteś bardzo rozsądna, moje dziecko, i taka musisz pozostać. Pieniądze to odpowiedzialność i cieszę się, ?e chcesz pomagać innym, mniej szczęśliwym od ciebie. — Oczywiście, ?e chcę — odpowiedziała Zia — i chciałabym, jeśli jego lordowska mość mi pozwoli, wysłać kogoś kompetentnego i ?yczliwego do opieki nad starymi zakonnicami w klasztorze. — Tu Zia westchnęła. — Często były głodne, podczas gdy ojciec Proteus, jestem tego pewna, ucztował ze swoimi wspólnikami. — Porozmawiam o tym z wnukiem — obiecała markiza. — Mam tylko nadzieję — w zadumie powiedziała Zia — ?e ojciec Proteus i ci okropni ludzie, którzy byli z nim, siedzą ju? za kratkami. O to właśnie zapytała markiza po kolacji, gdy jego babka udała się na górę, a Harry'ego, który zjadł z nimi posiłek, nie było w pokoju. Podczas kolacji rozmawiali o wszystkim, tylko nie o prze?yciach Zii w Kornwalii. Jednak dziewczyna była na tyle inteligentna, by zauwa?yć, ?e markiz coś przed nią ukrywa. — 99— Teraz kiedy odprowadziwszy babkę do sypialni, wrócił do salonu, Zia go zagadnęła: — Miał pan zapewne wiadomości od namie stnika królewskiego i komisarza policji. Co zrobili z ojcem Proteusem? Markiz chciał skłamać, ale pomyślał, ?e to byłby błąd. Zawahał się chwilę nad odpowiedzią, a Zia zapytała szybko: — On uciekł, prawda? — Tak — z wahaniem przyznał markiz. — Kiedy policja dotarła do klasztoru, nie było śladu ani po nim, ani po jego ludziach. Zia splotła palce, a w jej oczach markiz zobaczył strach. — On nigdy mi nie wybaczy i bez względu na to, czy dostanie moje pieniądze, czy nie, będzie chciał mnie... zabić... — Bzdura! — ostro powiedział markiz. — Nie wolno ci tak myśleć! Uciekł, poniewa? się bał, a ktoś musiał go ostrzec, ?e policja chce go aresztować. Mógł wsiąść na statek do Ameryki albo ukrywa się w Szkocji czy południowej Anglii. Wie, ?e teraz nie wyciągnie od ciebie ?adnych pieniędzy. — Ale... mo?e chcieć się... zemścić. — Nie, jeśli nie będzie się to mu opłacało — odparł markiz. —Bądź rozsądna, Zio. Pamiętaj, ?e teraz, kiedy jesteś ze mną, on wie, ?e nic nie zyska tropiąc ciebie. Istnieje wiele innych kobiet na świecie, od których będzie próbował wydusić pieniądze. — 100— — Ma pan rację... naturalnie! — powiedziała Zia. — Mimo to... boję się. — Wzdrygnęła się i dodała cichutko: — Mieszkałam z nim pod jednym dachem... Wiem, jaki jest bezlitosny... i z jaką determinacją robi to, co zamierzył. — Powtarzam — przerwał jej markiz — nie stanowi on ?adnego niebezpieczeństwa ani dla ciebie, ani dla mnie, więc zapomnijmy o nim! — I widząc zmartwioną twarz Zii dodał: — Dziś wieczorem przyje?d?a siostra Marta. Zastanów się nad tym, co mo?emy dla niej zrobić. — Przyje?d?a tutaj? — zapytała Zia. — Tak się cieszę! Czy ojciec Proteus nie skrzywdził jej? — Mo?e nie jest a? tak niebezpieczny, jak sądzisz — za?artował markiz, ale w oczach Zii zobaczył strach i wiedział, ?e ?adne słowa nie rozwieją jej obaw. Było po północy, kiedy pod eskortą policjanta do domu Okehamptonów przyjechała siostra Marta. Zgodnie z poleceniem markiza, pan Barrett zabrał ją na górę do ochmistrzyni, która wprowadziła dziewczynę do przytulnej sypialni. Podczas gdy pokojówka rozpakowywała małą walizkę gościa, przyniesiono na tacy kolację. Siostra Marta z przyjemnością wszystko zjadła, a potem poło?yła się do łó?ka i zasnęła w spokoju. Obudziła się wcześnie, bo przywykła do porannych modlitw w kaplicy; rozejrzała się po sypialni, która wydała jej się ogromna. — 101 — Myślała właśnie o chorobie starego księdza, który w ostatnich miesiącach naprawdę cię?ko zaniemógł, gdy otworzyły się drzwi i do pokoju zajrzała Zia. Zobaczywszy, ?e siostra Marta ju? nie śpi, wydała okrzyk radości i podbiegła do jej łó?ka. — Nareszcie jesteś! Tak się cieszę, ?e cię widzę! — zawołała. Potem, gdy przyjrzała się bli?ej dziewczynie, zapytała: — Co się stało? Skąd masz te siniaki na twarzy? — Saul mnie uderzył! — odpowiedziała siostra Marta. — Pamiętasz tego mę?czyznę z blizną? Zia usiadła na łó?ku. — Tak i zawsze bałam się, ?e któryś z nich mo?e nam zrobić krzywdę. Co się działo po mojej ucieczce? — Popchnęli mnie i chyba straciłam przytomność — odparła siostra Marta. — Później dowiedziłam się, ?e ojciec Proteus, pomimo zranionej nogi, opuścił klasztor razem z czwórką swych wspólników i zabrał ze sobą wszystkie wartościowe rzeczy. Zia patrzyła na nią, szeroko otwierając oczy, a siostra Marta dalej opowiadała głosem, w którym brzmiało przera?enie. — Trudno ci będzie w to uwierzyć, Zio, ale ojciec Proteus ogołocił cały ołtarz. Zabrał lichtarze, naczynia na komunię, nawet krzy?e, bo większość z nich zrobiona była ze srebra. — 102 — — To najbardziej diabelski człowiek, jaki kiedykolwiek istniał! — wykrzyknęła Zia. —Ale dlaczego policja go nie złapała! — Przybyli zbyt późno — odpowiedziała siostra Marta. — Słyszałam, ?e w nocy po twojej ucieczce przyjechał do klasztoru jakiś mę?czyzna i uprzedził ojca Proteusa, ?e przyjedzie policja. Zia pomyślała, ?e markiz miał rację: szpieg ojca Proteusa obserwował, jak „Jednoro?ec" zawijał do portu w Plymouth, i prawdopodobnie wtedy dowiedział się, ?e markiz skontaktował się z namiestnikiem królewskim i z policją. — Czy wiesz, dokąd pojechali? — zapytała Zia. — Nie wiem — odpowiedziała siostra Marta — ale mam wra?enie, ?e jest w Londynie. — Dlaczego w Londynie? — z ciekawością zapytała Zia. — Przypadkiem słyszałam, jak mówił, ?e „ma ju? dość klasztoru i ?e chce znów u?ywać ?ycia w Londynie!" — Muszę powiedzieć o tym markizowi — postanowiła Zia zdrętwiała z przera?enia — a ty, siostro Marto, musisz być bardzo ostro?na. Jestem pewna, ?e ojciec Proteus byłby wściekły, gdyby się dowiedział, gdzie jesteś. — Teraz, gdy nie mo?e dostać w swoje ręce twoich pieniędzy, nie będzie się nami przejmował. — Na pewno nie dostanie ani grosza, markiz nad tym czuwa. 103 — Uwa?am — powiedziała siostra Marta — ?e znajdzie inne miejsce, które przejmie, tak jak prze jął klasztor, i na tysiące sposobów będzie przeko nywać ludzi, by zawierzyli mu swoje oszczędności. Zia przyznała jej rację. Ojcu Proteusowi udało się okłamać jej ciotkę wmawiając jej, ?e jest dobrym i uczynnym księdzem. I wielu rodziców w hrabstwie posłało swoje dzieci do klasztoru, po-niewa? ojciec obiecywał, ?e ich latorośle zdobędą dobre wykształcenie. Był wystarczająco przebiegły, by zatrudnić naprawdę znakomitego nauczyciela muzyki i malarza. Zaanga?ował tak?e trzy starsze i doświadczone nauczycielki, które uczyły innych przedmiotów, tak ?e dziewczęta bardzo chętnie przychodziły na lekcje. Później, rozmawiając o tym z markizem, Zia powiedziała: — Kiedy pan pomyśli o tym, milordzie, to dojdzie pan do wniosku, ?e to był wyjątkowo inteligentny sposób na beztroskie ?ycie. Proteus mieszkał w klasztorze, który stał się jego domem, opłaty za naukę były bardzo wysokie, choć podejrzewam, ?e nauczyciele nie dostawali du?o. — I nikt nie miał pojęcia, ?e nie był tym, za kogo się podawał? — zapytał markiz. — Nie, oczywiście, ?e nie! Rozmawiał tak, jakby był autentycznym i pełnym poświęcenia księdzem, a kiedy ojciec Anthony zachorował, od czasu do czasu, jeśli byli w klasztorze goście, odprawiał — 104— msze w kaplicy. Ale teraz wiem, ?e to było czyste bluznierstwo, za które powinien zostać powalony przez piorun! Markiz uśmiechnął się. — Miejmy nadzieję, ?e tak się stanie — powiedział — ale skoro nigdy nie poznamy prawdy,zapomnijmy o nim! Zia pomyślała, ?e chyba nigdy o nim nie zapomni, ale nie odezwała się. Podczas rozmowy z siostrą Martą markiz z ogromną ?yczliwością zapytał ją, co dalej zamierza. — Jeśli pragniesz przenieść się do innego klasztoru — powiedział — pomówię z arcybiskupem katedry westminsterskiej, ?eby przyjęto cię do najlepszego klasztoru, jaki nam poleci. Siostra Marta wzięła głęboki oddech, ale nic nie powiedziała, więc markiz mówił dalej: — Mam jeszcze jedną propozycję, która mo?e cię zainteresować. Dlaczego nie miałabyś zdjąć na jakiś czas swojej zakonnej szaty i pozostać tutaj w Londynie lub na wsi, i przekonać się, czy nie wolisz zwykłego ?ycia od poświęcenia się Bogu? Markiz wiedział, ?e myśl o mieszkaniu razem z nimi wprawi siostrę Martę w zakłopotanie, więc dodał: — Mam wra?enie, ?e chciałabyś pomagać innym ludziom. W mojej posiadłości w Sussex znajduje się szkoła. Nauczycielka, która uczy w niej od wie lu lat, starzeje się. — 105 — Markiz zobaczył błysk w oczach siostry Marty. — Pan Barrett mówi, ?e szuka ona następczyni. Dopóki nie znajdzie odpowiedniej, mo?e chcia łabyś jej pomagać. W swoim domku ma przygo towany pokój dla nauczycielki, jaką jej przyślę. Zanim siostra Marta mogła odpowiedzieć, Zia wykrzyknęła: — To cudowny pomysł! A jeśli przyjadę do zamku, tak jak jego lordowska mość mi obiecał, będę mogła cię odwiedzić i przekonać się, czy jesteś naprawdę szczęśliwa! W oczach siostry Marty pojawiły się łzy. Nie była w stanie wydusić z siebie ani słowa. Zia podskoczyła i otoczyła ramieniem dziewczynę, mówiąc: — Nie musisz się od razu decydować. Po prostu przemyśl to. Porozmawiamy o tym i za dzień lub dwa damy odpowiedź jego lordowskiej mości. — Jesteś bardzo... miła — wyjąkała siostra Marta — i nie wiem, co powiedzieć. Zia nie chciała przedłu?ać takich wzruszających scen i wyprowadziła siostrę Martę z gabinetu. Markiz został sam i podszedł do okna, by wyjrzeć na ogród. Pomyślał, ?e niewiele znanych mu kobiet tak by się zachowało jak Zia w stosunku do nieładnej, małej zakonnicy, z którą nic ją nie łączyło. Wszystkie piękne kobiety, z którymi spędzał czas, przejmowały się jedynie sobą. I często uwa?ał je za ostre i nietolerancyjne nawet wobec oddanej słu?by. „Pułkownik Langley dobrze wychował Zię" — — 106 pomyślał markiz. Ale wiedział, ?e to nie dzięki dobremu wychowaniu Zia troszczy się o innych, lecz z potrzeby serca, a to było ju? co innego. Teraz, w samotności, markiz znów zaczął rozmyślać o tym, co usłyszał od Harry'ego. Wiedział, ?e Yasmin w bardzo subtelny sposób będzie chciała go usidlić. Irenę rozpowie o wszystkim, choć Harry zmusił ją, by przysięgła na wszystkie świętości, ?e nie powtórzy nikomu tego, co napisała do niej Yasmin. Ale czy kobietom mo?na zaufać? Skąd pewność, ?e Irenę nie powie — oczywiście w zaufaniu — innej przyjaciółce, która nie powtórzy następnej, a ta— kolejnej? W ciągu kilku dni historia zacznie krą?yć po całym Londynie. „Co mam robić? — dziesiątki razy pytał się markiz samego siebie. — Co mogę zrobić?" Nagle otworzyły się drzwi gabinetu i wszedł Harry. — Przepraszam za spóźnienie, Rayburnie — powiedział — ale jeden z moich koni okulał i musiałem odprowadzić go do stajni. — Zawsze mo?esz po?yczyć jednego ode mnie — zaproponował markiz. — O to właśnie chciałem cię prosić — odpowiedział Harry. — Jakie masz plany na dzisiaj? — Myślałem, ?eby przejechać się konno. Potem wydajemy obiad połączony z przyjęciem, na które, jeśli pamiętasz, jesteś zaproszony. — Oczywiście, ?e pamiętam. Jeśli istnieje oso- — 107— ba, z którą przyjemnie mi się gawędzi, to jest nią na pewno twoja babka. —- Markiz spojrzał przez okno, a Harry mówił dalej: — Ale, ale, nie miałem jeszcze okazji wyrazić mojego podziwu dla twojej podopiecznej. Ona jest urocza, Rayburnie, urocza pod ka?dym względem! Mam tylko nadzieję, ?e zdą?ysz nacieszyć się jej widokiem, dopóki masz ją przy sobie, bo nie będzie to długo trwało! — Na Boga! — z irytacją odpowiedział markiz. — Nie zaczynaj pleść o mał?eństwie dziewczyny, która nie miała jeszcze swojego pierwszego balu. — Nie miałbym nic przeciwko zało?eniu się, ?e do czasu drugiego balu oświadczy jej się z pół tuzina kawalerów! — za?artował Harry. Markiz nie odpowiedział. Po chwili jego przyjaciel odezwał się: — Rayburnie, przestań robić miny, jakbyś miał zamiar kogoś zamordować! Jeśli martwisz się Yasmin, to myślę, ?e znam rozwiązanie. — Naprawdę? — zapytał markiz, myśląc, ?e Harry ?artuje. Poniewa? przez większączęść nocy Okehampton le?ał zastanawiając się, jakie jest wyjście z sytuacji, w jakiej się znalazł, nie było mu wcale do śmiechu. — To całkiem proste—powiedział Harry — i nie wiem, dlaczego wcześniej o tym nie pomyśleliśmy. — O czym? — śe powinieneś się o?enić! Rozdział 5 Markiz patrzył zdumiony na Harry'ego i miał właśnie mu odpowiedzieć, gdy otworzyły się drzwi i lokaj ogłosił: — Lord Charles Fane, milordzie! Do pokoju wszedł przystojny młody człowiek. — Rayburnie, właśnie dowiedziałem się od twojej babki, ?e wróciłeś, i postanowiłem natychmiast cię odwiedzić. — Jak się masz, Charles? — Markiz wyciągnął dłoń na powitanie. — Jak sądzę, jeszcze się nie ustatkowałeś? — Oczywiście, ?e nie — odpowiedział Charles. — Chciałem porozmawiać z tobą o twoim przyjęciu. Niestety, mą? Evelyn wrócił do domu, więc nie będzie mogła przyjść. — Kolejna ofiara! — wykrzyknął Harry, zanim markiz powiedział cokolwiek. _ 109— — Cześć, Harry! — dopiero teraz zauwa?ył go Charles. —A kto jest tą pierwszą? Zdając sobie sprawę, ?e popełnił błąd, Harry powiedział pośpiesznie: — Rayburn opowie ci o naszych kłopotach. — Ale przedtem — odezwał się markiz, który nie miał zamiaru zwierzać się Chariesowi — mo?e napijesz się czegoś? — Nie odmówię — ucieszył się lord Fane. — Zawsze uwa?ałem, ?e twój szampan jest najlepszym ze znanych mi trunków. Markiz roześmiał się i podszedł do tacy, na której stały kieliszki, podczas gdy Charles rozsiadł się w wygodnym fotelu obok Harry'ego. — Zastanawiałem się, co się z tobą dzieje — powiedział do markiza, zajętego nalewaniem szampana — kiedy przypadkowo zobaczyłem twoją babkę w towarzystwie prześlicznej młodej osóbki! — Mówiłem dokładnie to samo — z zachwytem rzekł Harry. — Ona jest naprawdę niewarygodnie urocza — ciągnął Charles— i jeśli nie zaprosisz mnie na kolację, to będę siedział przed twoimi drzwiami, a? znowu ujrzę tę dziewczynę! Mówił beztrosko, ale markiz poczuł się nagle zirytowany. Charles Fane był jednym z najbardziej dowcipnych mę?czyzn w Londynie. Jednocześnie robił niewiele oprócz wędrowania z jednego buduaru do drugiego, a jego romanse trudno byłoby — 110 — zliczyć. Markiz uwa?ał, ?e jest to ostatni mę?czyzna, którego uznałby za odpowiedniego kandydata na mę?a dla kogoś tak niewinnego jak Zia. — Posłuchaj mnie, Charles — markiz zwrócił się do gościa, wręczając mu kieliszek szampana. — Zia jest młoda i niezepsuta. Harry i ja zamierzamy znaleźć jej mę?a wśród młodych ludzi o nieskazitelnej reputacji. Tak więc trzymaj się od niej z daleka! Charles popatrzył na niego ze zdumieniem. — Czy ty naprawdę chcesz mi rozkazywać, Rayburnie? —zapytał. Posuwasz się za daleko. Nie pozwolę, ?eby ktoś mi mówił: „Nie depcz traw ników", jeśli mam na to ochotę. Markiz poczuł, jak rośnie w nim złość. Potem pomyślał sobie, ?e Zia traktowałaby Charlesa, który był dwa lata starszy od markiza, jak ojca. A on jako jej opiekun dopilnowałby, ?eby widywała go mo?liwie jak najrzadziej. — Powiedz mi — mówił Charles — gdzie ją znalazłeś i kim ona jest? — To córka pułkownika Langley'a. Z pewnością go pamiętasz? — rzekł po chwili Harry, gdy? markiz nie spieszył się z odpowiedzią. — Oczywiście, ?e go pamiętam! —wykrzyknął Charles. — To był najlepszy jeździec, jakiego kiedykolwiek widziałem, i niezwykle przystojny mę?czyzna! To pewnie dlatego jego córka wygląda jak anioł, który zstąpił z Nieba. 111 — Markiz podszedł do biurka. — Jeśli obaj zamierzacie w dalszym ciągu paplać w ten idiotyczny sposób — powiedział gwałtownie —to lepiej przejdźcie do innego pokoju, mimo ?e mam sporo spraw do omówienia z Harrym. Lord Fane skończył pić szampana. — Nie wiem, czym cię obraziłem, Rayburnie — powiedział — ale czuję, ?e jestem tu niepo?ądany! Niemniej jednak, chciałbym wiedzieć, co z twoim przyjęciem? — Postanowiłem przeło?yć je na późniejszy termin! — odrzekł markiz. Harry popatrzył na niego zdziwiony, a Charles stwierdził: — To dobrze, bo Evelyn nie mo?e przyjść. Jak dotąd nikt tylko ona mnie interesuje, chyba ?e panna Langley zajmie jej miejsce! Mimo ?e Charles za?artował, markiz jakoś nie mógł zdobyć się na uśmiech. — Powiadomię cię o następnym terminie—odezwał się chłodno — ale to będzie dopiero za jakiś czas. — Mam wra?enie, ?e ukrywasz coś przede mną— ?alił się lord Fane. — Jeśli nie zaprosisz mnie na przyjęcie, Rayburnie, to przysięgam, ?e stanę się twoim śmiertelnym wrogiem! Mo?e nawet wyzwę cię na pojedynek! Tym razem markiz roześmiał się, ale nie był to szczególnie radosny śmiech. — 112— — Ostatnim razem, kiedy spieraliśmy się — powiedział — przez trzy tygodnie chodziłeś z ręką na temblaku. — No có?, pomyślę o czymś innym — odparł Charles — ale to nie będzie nic miłego! Nagle markiz zauwa?ył, ?e Harry marszczy brwi, i przypomniał sobie, ?e lord Fane jest niepoprawnym plotkarzem. Postanowił więc załagodzić sprawę. — Nie bądź głupcem, Charles — rzekł pojednawczym tonem markiz. — Wiesz, ?e kolacja bez ciebie byłaby śmiertelnie nudna. Po prostu nie sądzę, ?eby przyjęcie, jakie planowaliśmy urządzić, było odpowiednie dla debiutantki, a trudno, ?ebym jechał do zamku i zostawił ją tu samą z moją babką. Charles, który był człowiekiem łagodnego usposobienia, uśmiechnął się. — Masz rację — przyznał. — I jeśli mnie uprzejmie poprosisz, to wycofam się i pozwolę nieopierzonym ?ółtodziobom zalecać się do dziewczyny. Ale ostrzegam cię, ?e w dalszym ciągu będę się o nią starał! — Chcę znaleźć odpowiedzialnego mę?a dla Zii — z naciskiem powiedział markiz — a ty przecie? nie masz zamiaru się ?enić. — Ty będziesz musiał się kiedyś o?enić, staruszku, by mieć dziedzica — odpowiedział Charles. — Jeśli o mnie chodzi, sytuacja jest całkiem inna. Mój brat ma trzech synów, tak więc nie mam ?adnej szansy na tytuł księcia. — Co za szkoda! — uśmiechnął się Harry. — Byłbyś najbardziej flirciarskim księciem, jakiego zna świat, ale niewątpliwie skandale wokół ciebie zagrodziłyby ci drogę do zamku w Windsorze! — I dzięki Bogu! — odrzekł Charles. — Tak mi ?al tych wszystkich wystrojonych d?entelmenów ze świty królewskiej, którzy pocieszają królową Wiktorię i godzinami wysłuchująjej peanów na cześć zmarłego, nieod?ałowanego księcia mał?onka! Harry i markiz zaśmiali się. Jednocześnie pomyśleli, ?e Charles jest bardzo niedyskretny. Markiz modlił się, ?eby lord Fane nigdy nie dowiedział się o Yasmin albo o niedawnych prze?yciach Zii w klasztorze. Harry, który domyślił się, o czym myśli jego przyjaciel, zmienił temat rozmowy, prosząc Charlesa, by powiedział im, jakie to skandale krą?ą ostatnio po Mayfair. Cała trójka siedziała i zaśmiewała się z nich, gdy nagle drzwi gabinetu otworzyły się na oście? i do pokoju wbiegła Zia. Markiz stał odwrócony plecami do kominka, a Harry i Charles siedzieli w skórzanych fotelach, o wysokich oparciach, tak ?e nie było ich widać. Zobaczywszy tylko markiza, podbiegła radośnie do niego. — Proszę spojrzeć! Oto moja nowa suknia! Nigdy przedtem nie posiadałam czegoś tak pięknego! — Głęboko odetchnęła i mówiła dalej: — I co 114 pan sądzi? Zostałam zaproszona na bal, który odbędzie się dziś w nocy — mój pierwszy bal — i pańska babcia przyjęła zaproszenie na kolację u księ?nej Bedford! — W takim razie musi mi pani obiecać pierwszy taniec — odezwał się lord Fane i wstając z fotela, spojrzał figlarnie na markiza. — Och, przepraszam! Nie wiedziałam, ?e jest tu ktoś jeszcze! — Pozwól, ?e przedstawię ci lorda Charlesa Fane'a — powiedział markiz — ale nie wierz w nic, co będzie mówić! — A teraz — wykrzyknął lord Charles — łamiesz wszystkie zasady honorowej i uczciwej gry! Zapewniam panią, panno Langley, ?e mówię teraz szczerą prawdę: jest pani najpiękniejszą osobą jaką kiedykolwiek widziałem! Przez chwilę Zia wyglądała na zdziwioną. — Dziękuję, milordzie — odezwała się powa?nie — ale zawsze słucham mojego opiekuna. Wszyscy zaśmiali się z jej odpowiedzi, a Zia dodała jeszcze: — Muszę teraz iść na podwieczorek z jej lordowską mością ale przedtem chciałam, ?eby zobaczył pan moją suknię! — Wyglądasz w niej bardzo ładnie — powiedział markiz. Zia uśmiechnęła się do niego i wybiegła z pokoju, a wtedy Charles zawołał: — 115 — — Ładnie?! No wiesz! W ?yciu nie słyszałem bardziej nieodpowiedniego słowa! Czy ty na pewno, Rayburnie, posiadasz choć odrobinę poezji w swojej duszy? — Powiedziałem ci ju?, ?ebyś nie psuł Zii — odrzekł markiz. — Ja równie? zjem z nimi podwieczorek i jeszcze raz ostrzegę moją podopieczną, ?eby cię nie słuchała! — Fakt, ?e panna Langley przebywa w twoim domu, daje ci niezasłu?oną przewagę! — uskar?ał się lord Fane. Ale markiz ju? wyszedł z pokoju na korytarz. Doszedł prawie do holu, kiedy zdał sobie sprawę, ?e Charles i Harry idą za nim. Dlatego te? zatrzymał się na wypadek, gdyby Charlesowi przyszło do głowy udać się za nim do salonu, gdzie do podwieczorku zasiadała Zia z jego babką. Jednak lord Fane brał ju? od lokaja swój cylinder, rękawiczki i laseczkę, a gdy wychodził, powiedział: — Do zobaczenia, Rayburnie, dziś w nocy. Bez warunkowo będę domagać się pierwszego tańca! Wyszedł, nie czekając na odpowiedź. Markiz spojrzał na Harry'ego. — On jest beznadziejny — powiedział — ale co mo?na na to poradzić? — Nic — odpowiedział Harry — i jestem pewien, ?e Zia ma wystarczająco du?o rozumu, ?eby nie wierzyć w to, co jej powie. — 116 Markiz jednak wcią? miał niezadowoloną minę, gdy wchodził po schodach. — Musimy pilnować, by takie paple jak Charles nie zawróciły jej w głowie, ale ?eby spotkała odpowiedniego człowieka, który będzie dobrym mę?em. Obaj przyjaciele w ciszy wchodzili na górę. Nagle Harry odezwał się: — śe te? wcześniej nie przyszło mi to do głowy! To takie oczywiste i na pewno rozwią?e twoje problemy! — O czym ty mówisz? — zapytał markiz. — Mówiąc bez ogródek: im szybciej ty sam poślubisz tę dziewczynę, tym lepiej! Zia pomyślała, ?e nie ma piękniejszego miejsca ni? sala balowa w domu księ?nej Bedford. Panie w wieczorowych sukniach, z klejnotami we włosach i na szyjach przypominały postacie z bajki. Panowie w spodniach zapiętych pod kolanami i jedwabnych pończochach, w surdutach, na których błyszczały ordery i odznaczenia, tak?e wyglądali imponująco. Zia była tak pochłonięta podziwianiem gości, ?e nie zauwa?yła, i? ona sama przyciąga uwagę. Markiz był tak przystojny, ?e trudno było go nie zauwa?yć. Kiedy wszedł do sali balowej z Zią u boku, rozległ się szmer, który wydawał się dochodzić z miejsc, gdzie siedziały wdowy obserwujące tań- — 117 — czacych. Panowie, którzy stali na końcu sali i zastanawiali się nad wyborem kolejnej partnerki, zaniemówili, kiedy zobaczyli Zię. Miała ona na sobie suknię, którą dostarczono do domu Oketiamptonów w ostatniej chwili, ale na szczęście nie wymagała wielu poprawek. Była biała, bo takiego koloru oczekiwano od debiutantki. Du?y dekolt ozdobiały kwiaty z diamentami w środku. Tak samo wykończona była tiurniura i brzeg spódnicy, tak ?e Zia lśniła przy ka?dym swoim ruchu. Markiza po?yczyła Zii kilka diamentowych gwiazdek, które zręczny fryzjer wpiął dziewczynie we włosy. Ka?demu mę?czyźnie, który na nią spojrzał, wydawało się, ?e w jej oczach lśnią diamenty, równie oślepiające jak te, które błyszczały w jej lokach. Przed wyjściem na bal markiz przyznał, ?e nigdy nie widział tak uroczej dziewczyny i ?e miał dotąd zupełnie inne wyobra?enie o tak młodych osobach. Pomysł Harry'ego, by poślubił Zię, uwa?ał jednak za niedorzeczny. Daleki był od takiego zamiaru. Ale wcześniej, podczas ubierania się na kolację stwierdził, ?e przyjaciel całkiem sprytnie to wymyślił. Jedynym sposobem na poło?enie kresu plotkom rozsiewanym przez Yasmin byłoby powiadomienie wszystkich, ?e się ?eni. Gdyby ogłosił swoje zaręczyny, dalsze kłamstwa Yasmin, ?e urodzi jego dziecko, byłyby bezowocne. Wątpliwe, ?eby w ta- — 118 — kich okolicznościach ktokolwiek jej uwierzył. Zresztą zawsze obwiniano kobietę, gdy wpadła w tego rodzaju tarapaty. Cały towarzyski światek oczekiwał od markiza, ?e wcześniej czy później wybierze sobie ?onę, która stanie się ozdobą wy?szych sfer tak jak kiedyś jego babka i matka. Jednak markiz był wystarczająco inteligentny, by wiedzieć, ?e Yasmin mo?e sprawić mu wiele kłopotów, jeśli nie odeprze jej oskar?eń. Harry miał rację, ?e jedynym wyjściem z tej sytuacji jest mał?eństwo markiza z inną kobietą. Chocia? markiz z zasady nie tańczył, jak tylko pojawił się z Zią w sali balowej, poprosił ją do tańca. Lord Fane właśnie szedł przez salę w kierunku Zii, a do ich spotkania Okehampton nie chciał dopuścić. — To takie ekscytujące! — powiedziała dzie wczyna, gdy poruszali się w takt romantycznej mu zyki walca. Nie rozumiała, dlaczego czuje lekki dreszcz przebiegający przez jej pierś —to markiz był tak blisko niej i trzymał ją w ramionach. — Wiedziałem, ?e ci się spodoba — odezwał się Okehampton. —Ale pamiętaj, ?e wolno ci za tańczyć tylko raz z tym samym mę?czyzną po ka?dym tańcu wrócisz do mojej babki i usiądziesz obok niej. — 119 -— Za oknem widać bajkowe światła w ogrodzie — zauwa?yła Zia. Zupełnie bezwiednie markiz mocniej ścisnął na chwilę wąską talię dziewczyny. — O, nie! —powiedział stanowczo. —Nie wyjdziesz z nikim do ogrodu — rozumiesz? — Oczywiście, ?e rozumiem, co pan do mnie mówi, ale niepotrzebnie jest pan taki srogi! — Mówiąc to, uśmiechnęła się do markiza, który poczuł, ?e zareagował zbyt gwałtownie. — Nie chcę, ?ebyś zdobyła złą reputację na swym pierwszym balu! — wyjaśnił. — Pańska babcia powiedziała mi, jak mam się zachowywać — odrzekła Zia — i obiecałam jej, ?e będę posłuszna. — Mam nadzieję, ?e dotrzymasz obietnicy. — To mo?e być trudne, jeśli któryś z moich partnerów będzie bardzo... przekonywający! Przez chwilę markiz patrzył groźnie na Zię, ale po chwili zdał sobie sprawę, ?e dziewczyna dra?ni się z nim. — Na miłość boską Zio, bądź rozsądna! —poprosił. — Musisz był świadoma, ?e dopiero co przybyłaś do Londynu, ?e jesteś moją podopieczną i ?e wszyscy cię obserwują. — Naprawdę? — zdziwiła się Zia i zmieniła temat. — Jakie to szczęście, ?e znalazłyśmy tę piękną suknię! —Tu zni?yła głos i powiedziała: — Pańska babcia wyjawiła mi, ale nie mogę o tym — 120— nikomu mówić, ?e ta suknia była zamówiona jako suknia ślubna dla hiszpańskiej księ?niczki, a teraz szwaczki będą siedziały całą noc, by uszyć dla niej następną! —- Przypuszczam, ?e dobrze im za to zapłacą! —-odparł cynicznie markiz, ale zauwa?ył, ?e Zia go nie słucha. Rozglądała się po sali, a po chwili wyszeptała tak, ?e tylko markiz ją słyszał: — Obserwują nas! Ale sądzę, ?e nie tylko z po wodu mojej sukni, lecz poniewa?... pan tańczy z kimś tak mało wa?nym jak ja! — Kto ci o mnie opowiadał? — zapytał markiz. Zia zaśmiała się. — Pańska babcia, ochmistrzyni, wszystkie pokojówki, które się mną zajmują, i kapitan Blessington! — Co mówił Harry? — ostro zapytał markiz. — Tego nie powiem, bo jestem pewna, ?e stanie się pan pró?ny —- odpowiedziała Zia — ale naprawdę... zdaję sobie sprawę, ?e to wielki zaszczyt dla mnie, i? jestem pańską podopieczną. Markiz nic na to nie odpowiedział i kiedy skończył się taniec, zaprowadził Zię do babki. Wcześniej planował, ?e pójdzie do sali gier, ale teraz stwierdził, ?e musi zostać i patrzeć, co robi Zia. Rzeczywiście dziewczyna miała szalone powodzenie. — 121 — Markiz zauwa?ył, ?e niemal ka?dy kawaler usiłował wpisać się w jej notesik balowy, ale było więcej chętnych ni? tańców. Zdziwił się, ?e w przeciwieństwie do innych debiutantek, a było ich sporo na balu, Zia rozmawiała i śmiała się ze swoimi partnerami podczas tańca. Najwidoczniej komplementy jej nie onieśmielały. W drodze powrotnej do domu, siedząc w powozie obok markiza i jego babki, Zia powiedziała: — Dziękuję... bardzo dziękuję. To był najwspanialszy wieczór w moim ?yciu! — Bezwarunkowo miałaś wielkie powodzenie, moja droga! — odpowiedziała starsza pani. — Jestem całkiem pewna, ?e jutro dostaniemy mnóstwo zaproszeń na podobne bale i na wiele innych przyjęć. — Wprost wierzyć mi się nie chce, ?e to wszystko dzieje się naprawdę! — półgłosem powiedziała Zia. — Jeszcze do niedawna zastanawiałam się, jak mogłabym... umrzeć. — Obiecałaś, ?e przestaniesz o tym myśleć — powiedział markiz. — Có? ja na to poradzę... teraz wydaje mi się, ?e znalazłam się w świecie, który jest jak... Niebo. — I mam nadzieję, ?e o tym będziesz myśleć — wtrąciła markiza. — Czy pani wie! — wykrzyknęła Zia — ?e trzej d?entelmeni pytali się, czy mogą mnie jutro odwiedzić i ?e chcą porozmawiać tylko ze mną! 122 — Babka zerknęła na swojego wnuka i w świetle latarni zobaczyła, ?e jest nachmurzony. — Jeśli któryś z nich ci się oświadczy — powiedział ostro — nie wolno ci przyjmować oświadczyn. Ja muszę wyrazić zgodę! — Chcą się oświadczać? — ze zdziwieniem zapytała Zia. —Ale dlaczego mieliby to robić? — Musisz pamiętać — powiedział stanowczo markiz — ?e posiadasz ogromny majątek! Zapadła cisza, a po chwili Zia odezwała się cichutko: — Nigdy o tym... nie myślałam. Czy dlatego tylu kawalerów chciało dziś ze mną tańczyć? — Oczywiście, ?e nie! — zaprzeczyła szybko markiza. — Niewątpliwie byłaś najpiękniejszą i najlepiej ubraną dziewczyną na sali, i dlatego prosili cię do tańca. Mój wnuk chciał powiedzieć, ?e mał?eństwo to całkiem inna sprawa ni? taniec dwojga ludzi na sali balowej. — Oczywiście — przyznała Zia — ale nie wierzę, ?eby jakikolwiek mę?czyzna chciał poślubić dziewczynę, którą widział tylko raz. Babka ponownie spojrzała na wnuka. — Sądzę, ?e będziesz tak zajęta robieniem zakupów, i? nie starczy ci czasu na spotkania z tymi lekkoduchami — powiedział powoli Okehampton. — Powiem słu?ącym, ?eby ich odprawiali. — O, nie, proszę pozwolić mi wysłuchać oświadczyn! — krzyknęła Zia. —Często zastanawiałam — 123 — się, co mę?czyzna mówi w takiej sytuacji i czy rzeczywiście pada na kolana, tak jak to czytałam w powieściach! Markiza roześmiała się. — Nie mo?esz być zbyt surowym opiekunem, Rayburnie — zwróciła się do wnuka. — Pamiętam moje pierwsze oświadczyny: prosił o moją rękę starszawy pułkownik, przyjaciel mego ojca, był tak przejęty, ?e trzęsły mu się wąsy, a mnie chciało się śmiać! Markiz nic nie odpowiedział, a babka dodała: — Zia musi nauczyć się sama kierować swoimi sprawami. Musi umieć powiedzieć „nie" w taki sposób, ?eby mę?czyzna nie miał ?adnych złudzeń. Kiedy to mówiła, powóz zatrzymał się przy domu Okehamptonów i markiz, który siedział przy drzwiczkach, wysiadł pierwszy. Był wyraźnie niezadowolony. Siostra Marta usłyszała, jak ktoś otwiera drzwi jej sypialni. Odwróciwszy się od okna, zobaczyła ze zdziwieniem, ?e to Zia. — Ju? nie śpisz! — wykrzyknęła. — Późno wczoraj wróciłaś i pomyślałam, ?e będziesz spać a? do obiadu! — Tego spodziewała się te? babcia markiza — odpowiedziała Zia — ale jestem zbyt przejęta, by spać. Chciałam opowiedzieć ci o balu! — 124 — Nie mogę się doczekać — powiedziała siostra Marta — ale najpierw muszę ci coś wyznać. — Wyznać? — Zia spojrzała na nią z zaciekawieniem. — Ostatniej nocy myślałam o tym i modliłam się, ?ebym była wystarczająco odwa?na, by powiedzieć ci prawdę. — Jaką prawdę? — zapytała Zia. — Skłamałam... — powiedziała siostra Marta ?ałosnym tonem. — Nie rozumiem. — Nie mogę dalej udawać! Nie jestem zakonnicą. Udawałam, kiedy ojciec Proteus przyszedł do klasztoru. — To wszystko? — zapytała Zia. — No có?, myślę, ?e postąpiłaś bardzo rozsądnie. — Naprawdę tak myślisz? Nie jesteś oburzona? — Oczywiście, ?e nie! — Kiedy on się pojawił i powiedział, ?e przejmuje klasztor, bałam się, ?e odeśle mnie jak te biedne staruszki. — Na pewno by tak zrobił! — powiedziała Zia. — Nie miałam dokąd pójść. Ojciec Anthony zgodził się, ?ebym została. Śluby zakonne miałam zło?yć dopiero po skończeniu dwudziestu jeden lat. — Więc pomyślałaś, ?e ojciec Proteus zostawi cię w spokoju, jeśli uwierzy, ?e jesteś zakonnicą. — To było kłamstwo... i teraz tego się wstydzę — powiedziała Marta. — Po prostu nało?yłam — 125 — kornet i welon jednej z zakonnic przykutej do łó?ka. — Załkała: — Potem wszyscy wołali na mnie „siostro Marto", więc czasami zapominałam, ?e jestem tylko brzydką, nikomu niepotrzebną Martą. — Nie wolno ci tak mówić! — krzyknęła na nią Zia. — Chcę, ?ebyś zaczęła uczyć w szkole w majątku markiza. — Kiedy on dowie się, ?e skłamałam, odeśle mnie — nerwowo powiedziała Marta. — Nie sądzę, ?eby orientował się w sprawach dotyczących zakonnic — odparła Zia. — Przypuszczam, ?e gdybyś była prawdziwą zakonnicą sprawa byłaby bardziej skomplikowana, ale teraz musisz zapomnieć o ojcu Proteusie i pomyśleć o sobie. Marta ocierała łzy, które spływały jej po policzkach. — Och, Zio! Jesteś dla mnie taka dobra i cudowna! Gdybym tylko mogła zacząć wszystko od nowa. — I tak zrobisz — powiedziała Zia i zastanowiwszy się chwilę, zawołała: — Mam cudowny pomysł! — Jaki? — Jest dopiero dziewiąta, markiza nie wstanie wcześniej ni? o jedenastej. Jego lordowska mość pojechał na przeja?d?kę konną. — Marta przyglądała się Zii, która mówiła prawie do siebie: — Pojedziemy same na zakupy! Kupię ci suknie, ja- — 126 — kie będziesz nosiła w szkole. Wyrzucisz ten ohydny strój, tak jak j a to zrobiłam z moim. Marcie dech zaparło w piersiach. — Zdejmuj to! Szybko! —zakrzyknęła Zia. — Dam ci coś do ubrania i poślę po powóz. Wybiegła z pokoju i po kilku minutach wróciła z suknią, jaką kupił jej kapitan w Falmouth. Była zbyt długa dla Marty, ale dziewczęta podwiązały ją paskiem. Zia upięła Marcie włosy, które, umyte i zakręcone, wyglądały atrakcyjnie, a na głowę wło?yła kapelusz, tak?e kupiony przez kapitana w Falmouth. Sama zaś wzięła drugi, pasujący do sukni, i obie panny zbiegły po schodach. Powóz czekał ju? na dole i Zia powiedziała stangretowi, ?eby zawiózł je do wielkiego magazynu, który odwiedziła wczoraj razem z markizą. Zauwa?yła tam sporo sukien dla dziewcząt, które według starszej pani nie były zbyt eleganckie. Jednak Zia zdawała sobie sprawę, ?e do Marty nie pasują zbyt wyszukane rzeczy. Jeśli miała uczyć w wiejskiej szkole, nie mogła nosić strojów, które szokowałyby wieśniaków. Lokaj otworzył drzwiczki powozu. Obie dziewczęta weszły do środka i Zia podała adres sklepu, ale lokaj czekał i oglądał się na dom. — Nikt z nami nie jedzie! — wykrzyknęła Zia. — Jadą panienki same? — Tylko na zakupy — odpowiedziała Zia — i nie zajmie nam to długo. — 127 — Lokaj zamknął drzwiczki powozu, wsiadł na kozioł obok stangreta i odjechali. — Jesteś całkowicie pewna, ?e to dobry pomysł? — zapytała Marta trochę nerwowo. — Dziwnie się czuję w tej sukni. — Wyglądasz bardzo ładnie — zapewniła ją Zia — kiedy sprawimy ci ubrania w twoim rozmiarze, będziesz w nich bardzo atrakcyjna! Marta odwróciła głowę i Zia zorientowała się, ?e dziewczyna zdaje sobie sprawę ze swej brzydoty. Postanowiła dodać jej trochę pewności siebie. „Tak się na pewno stanie, pomyślała, gdy Marta znajdzie się pomiędzy dziećmi, które przestaną zwa?ać na jej wygląd, jeśli będzie kochającą je i wyrozumiałą nauczycielką". Aby oderwać uwagę Marty od ponurych myśli, Zia zaczęła opowiadać jej o balu. — Co mówili panowie, którzy tańczyli z tobą? — zapytała Marta. — Prawili mi komplementy, rzucali „namiętne" spojrzenia, które, prawdę mówiąc, były komiczne! —- zaśmiała się Zia. — Czy tańczyłaś z jego lordowską mością? — Pierwszy ze mną zatańczył, a robi to bardzo dobrze! Na całej sali balowej nie było nikogo równie przystojnego i eleganckiego! Niemal wszystkie urocze damy w diamentach rozmawiały z nim zbyt wylewnie, jakby to określiła moja mama. — 128 — — Muszą być w nim zakochane! —powiedziała Marta. Zia spojrzała na nią zdziwiona. — Tak myślisz? Przecie? są zamę?ne! Nie pamiętam ich nazwisk. Jedna z nich była hrabiną, inna — księ?ną, a trzecia, bardzo piękna, lady Ja-kaś-tam powiedziała: „Rayburnie, kochanie, kiedy mnie odwiedzisz?" — Naprawdę tak powiedziała? Zia skinęła głową. — Z początku pomyślałam, ?e to chyba jakaś krewna jego lordowskiej mości, ale on odchodząc od niej, powiedział mi: „To jest księ?na Taka-a-taka i wiele osób uwa?a ją za najpiękniejszą kobietę w całym Londynie!" —- I rzeczywiście taka jest? — Chyba tak — odpowiedziała Zia. — Poczu łam się przy niej taka pospolita! —Niemo?liwe! —wykrzyknęła Marta. — Jesteś śliczna, pokojówki mówią, ?e jesteś najpiękniejszą osobą, jaka kiedykolwiek mieszkała w domu Okehamptonów! — Naprawdę? — zainteresowała się Zia. — Tak! Ale mówią te?, ?e lady Yasmin, z którą często widuje się jego lordowska mość, te? jest bardzo piękna. Zia zastanowiła się, a potem powiedziała: — Nie sądzę, ?eby kobieta o imieniu Yasmin była na balu. — 129 — Bo ona jest teraz we Francji — wyjaśniła Marla. — Słyszałam, jak ochmistrzyni mówiła pokojówce, która się mną zajmuje, ?e mą? lady Yasmin jest bardzo chory. —Przerwała nachwilę, a potem dodała: — Lady Caton, tak się nazywa: Yasmin Caton! I z tego, co mówiły, wynika, ?e chyba jego lordowska mość jest w niej zakochany. Zia spojrzała na Martę. Nie przyszło jej nigdy do głowy, ?e markiz mógłby być w kimś zakochany, i stwierdziła, ?e musiała być bardzo głupia. Powinna zdawać sobie sprawę, ?e tak przystojny mę?czyzna podoba się kobietom. Nie odstępowały go przecie? poprzedniej nocy. Przypomniała sobie, ?e często w ten sam sposób kobiety zachowywały się wobec jej ojca. Tak przynajmniej mówiła matka. — Jesteś zbyt przystojny, kochanie! — powiedziała kiedyś do mę?a. — Zawsze się boję, ?e cię stracę! — Co ci przychodzi do głowy? — zaśmiał się pułkownik. — Nie ma na świecie drugiej takiej uroczej kobiety jak ty! Od chwili gdy cię ujrzałem, zawładnęłaś moim sercem i zapewniam cię, ?e nale?y do ciebie a? po wieczność! Matka roześmiała się — Zia zapamiętała szczęśliwy wyraz jej oczu — i podniosła głowę, by mą? mógł pocałować jej usta. I teraz przypominając sobie tę scenę, Zia pomyślała, ?e te? pragnie takiej miłości. Wiedziała, — 130 — ?e nigdy nie poczuje czegoś podobnego w stosunku do młodych mę?czyzn, którzy prosili ją na balu o spotkanie. Jednocześnie stwierdziła, ?e była bardzo głupiutka nie uświadamiając sobie, jak przystojny, atrakcyjny i interesujący jest markiz. „Kiedy rozmawiałam z nim na jachcie — pomyślała— nie myślałam o nim jak o człowieku, lecz jak o kimś podobnym do archanioła, który zstąpił na ziemię z niebios, by wyrwać mnie z rąk niegodziwego ojca Proteusa". Przez chwilę zastanawiała się, co by zrobiła lady Caton, gdyby była na jej miejscu na „Jednoro?cu", ale oto powóz zajechał przed wielki magazyn. Zia zaobserwowała zachowanie markizy, gdy były tu poprzedniego dnia. Posłała więc po kobietę zarządzającą sklepem. — Jestem panna Langley — oznajmiła. — Byłam tu wczoraj razem z markizą Okehampton. — Tak, tak, panienko, dobrze pamiętam. — Przyprowadziłam ze sobą tę młodą damę, która jest moją przyjaciółką. — Zia wskazała na Martę. — Chcę sprawić jej kompletną garderobę, gdy? wszystkie swoje ubrania straciła w wypadku i nie ma co na siebie wło?yć oprócz tej sukienki, którą jej po?yczyłam. Jak pani widzi, jest dla niej za du?a. — Mój Bo?e, co za katastrofa! Jestem pewna, ?e znajdziemy coś odpowiedniego dla młodej damy. — To, czego potrzebuje — powiedziała stano- — 131 — wczo Zia — to skromne suknie, jakie będzie mogła nosić na wsi. Ma zamiar zamieszkać w majątku markiza pomagając w prowadzeniu szkoły. Z wyrazu twarzy kobiety Zia wywnioskowała, ?e dokładnie zrozumiała, o jaki typ garderoby chodzi. — Nie mamy du?o czasu—mówiła dalej Zia — i jeśli zaopatrzymy moją przyjaciółkę w jedną czy dwie suknie, które będzie mogła od razu nosić, to resztę rzeczy proszę przesłać jak najszybciej do domu markiza Okehamptona. W krótkim czasie zaopatrzono Martę w letnią suknię, ładną, ale prostszą i nie tak szeroką jak ta, którą miała na sobie Zia. Dobrano równie? kapelusz, buty i pończochy, które sprowadzono z innej części sklepu. Zia nie spuszczała oka z zegara. Obawiała się, ?e mo?e babka markiza zapragnąć widzieć się z nią przed obiadem. Gdy zakończyły zakupy, zbli?ało się południe. Przed sklepem czekał na nie powóz. Zanim wyszły, kierowniczka obiecała zapakować wszystko, co wybrały, i przesłać do domu Okehamptonów. — Bardzo pani dziękuję! — powiedziała do niej Zia. Kiedy wychodziły, lokaj zszedł z kozła, by otworzyć drzwiczki powozu. — To była wielka przyjemność, panienko, i mam nadzieję ponownie ją tutaj ujrzeć — po?egnała je kobieta zarządzająca sklepem. — 132 — — Przyjdę z pewnością! — uśmiechnęła się Zia. Na dworze wiał wiatr, więc wychodząc z magazynu Zia podniosła rękę, przytrzymując kapelusz, w ten sposób zasłoniła sobie wszystko dokoła oprócz drogi do powozu. Weszła do środka. Wtedy drzwiczki zamknęły się z trzaskiem i gdy Zia obejrzała się za siebie, ze zdumieniem zobaczyła, jak Marta zatacza się i pada na chodnik, jakby ktoś ją uderzył. Zanim spostrzegła wyraźnie, co się stało, lokaj, który zatrzasnął za nią drzwiczki, wskoczył na kozioł i konie ruszyły z kopyta. Spojrzała przez szybkę nad siedzeniem i podniosła rękę, by zapukać w okienko i powiedzieć, ?e zostawili Martę. Wtedy lokaj w liberii słu?ącego markiza odwrócił się i spojrzał na nią. Na widok twarzy tego człowieka i blizny biegnącej od czoła a? po brew, Zia krzyknęła z przera?enia i osunęła się na siedzenie. Jej serce biło jak szalone ze strachu. Lokaj, który na niąpatrzył, był człowiekiem ojca Proteusa — to był Saul! Rozdział 6 Markiz, który cały ranek jeździł konno w towarzystwie Harry'ego, rozstał się z nim przy Park Lane. — Zobaczymy się wieczorem — powiedział Harry — teraz muszę się śpieszyć, jestem umówiony na obiad z księ?ną! — Będzie zirytowana, ?e się spóźniasz — zauwa?ył markiz. — Wiem — odpowiedział ponuro Harry — ale nie ?ałuję tak wspaniałej przeja?d?ki! Markiz uśmiechał się kłusując wolno po Park Lane w kierunku swojego domu. Cieszył się na myśl o spotkaniu z Ziai wysłuchaniu jej wra?eń z wczorajszego balu, podczas którego, tak jak powiedziała jego babka, Zia bezspornie miała największe powodzenie. Markiz uwa?ał za rzecz niezwykłą fakt, ?e dziewczyna, która ?yła w takim oderwaniu od — 134 świata, wkroczyła w najbardziej wytworne towarzystwo w Europie i natychmiast oczarowała ka?dego, kto ją zobaczył. Nie była wcale nieśmiała ani nie zrobiła ?adnej gafy, czego mógłby się spodziewać po tak młodej dziewczynie. „Z pewnością jest oryginalna", pomyślał zdając sobie sprawę, ?e wielu mę?czyzn zazdrości mu, i? jest jej opiekunem. Przed frontowymi drzwiami domu Okehamptonów czekał na markiza chłopiec stajenny. Zsiadając z konia, markiz poklepał zwierzę, jakby dziękując mu za przeja?d?kę. Wszedł do domu i ze zdumieniem ujrzał hol wypełniony ludźmi. Był tam pan Barrett, ochmistrzyni, stangret i lokaj, obaj dziwacznie ubrani, oraz kilka pokojówek. Obok nich stała ładnie ubrana młoda kobieta, w której markiz nie od razu rozpoznał siostrę Martę. Kiedy pojawił się, wszyscy ucichli patrząc na niego w sposób, który sprawił, ?e markiz domyślił się, i? stało się coś złego. — Dlaczego wszyscy tu jesteście? — zwrócił się do pana Barretta. — Dzięki Bogu, ?e pan wrócił, milordzie! — Wykrzyknął sekretarz. — O co chodzi? — zapytał markiz. — Panna Zia została porwana! Przez chwilę markiz był zbyt zaskoczony, by coś powiedzieć. — Kiedy i przez kogo? — zapytał, choć znał odpowiedź. 135 — Stangret Dobson, mę?czyzna w średnim wieku, który słu?ył jeszcze u ojca markiza i doskonale radził sobie z końmi, wysunął się z tłumu. — To było tak, jaśnie panie — zaczął. — To nie była moja wina, ani Bena... — Mo?e byś zaczął od początku — poprosił go markiz. Panował nad głosem i wydawało się, ?e jest spokojny. Zarazem rósł jego gniew, gdy? zdawał sobie sprawę, ?e nie wszystkie jego polecenia zostały wykonane. — Sądzę, ?e powinien pan wiedzieć — przerwał stangretowi pan Barrett — i? panna Zia opuściła dom dziś rano zaraz po godzinie dziewiątej, zabie rając ze sobą siostrę Martę. Mówiąc to, zerknął na dziewczynę, która stała obok niego, przykładając chusteczkę do oczu. — Kto jeszcze pojechał z wami? — zapytał ją markiz. — Nikt, milordzie. — Dokąd pojechałyście? Marta odjęła chusteczkę od oczu i powiedziała: — Zia przyszła do mojej sypialni... i kiedy przy znałam się, ?e nie jestem... zakonnicą, zapropo nowała, ?e pojedziemy kupić odpowiednie ubranie, w którym mogłabym uczyć w szkole... Dziewczyna szlochała, więc mówiła bardzo chaotycznie, ale markiz zrozumiał wszystko. — 136— — Tak więc jednym z moich powozów pojechałyście same na zakupy? — T-tak, milordzie... a potem... Saul ją... porwał! Jakby nie rozumiejąc, markiz spojrzał na Dobsona, a ten pośpieszył z dalszymi wyjaśnieniami: -— Kiedy dojechaliśmy do magazynu, jaśnie panie, panienka Zia powiedziała, ?e będzie tam z pół godzinki, więc zabrałem powóz w cień pod drzewami na placu, za Bond Street. — Markiz skinął głową na znak, ?e rozumie, a Dobson opowiadał dalej: — Ben i ja ?eśmy siedzieli i rozmawiali w cieniu, a tu raptem jacyś dwaj ludzie ściągnęli nas z kozła. Jeden z nich to miał bliznę na twarzy. — To był Saul! — krzyknęła Marta. — To on mnie uderzył, kiedy wsiadałam do powozu! Markiz nie zwrócił uwagi na słowa Marty i powiedział do Dobsona: — Po tym, jak wyciągnęli was z powozu, co zrobili? — Zabrali nasze płaszcze i kapelusze, jaśnie panie, a potem przywiązali nas do drzewa i odjechali powozem! To wszystko wydawało się tak niewiarygodne, ?e przez chwilę markiz tylko patrzył na stangreta i nic nie mówił. Nagle Marta, jakby czując, ?e musi powiedzieć, co stało się dalej, przybli?yła się do markiza. — Wyszłyśmy ze sklepu i Zia wsiadła do po wozu, ale kiedy ja miałam zrobić to samo, Saul — 137 — uderzył mnie tak mocno, ?e upadłam... potem wskoczył na kozioł... i odjechali. — Marta zalała się łzami. — Ojciec Proteus znowu ja ma! Och, niech pan ją ratuje, milordzie... Markiz popatrzył na osoby zgromadzone w holu. — Czy ktoś ma coś do dodania? — zapytał. Nikt nie odpowiedział, więc pan Barrett odezwał się: — Sądzę, ?e to wszystko, co wiemy, milordzie. — Dobrze! — powiedział markiz. — Chodź ze mną, Barrett. Zastanowimy się, co robić. Wszyscy pozostali mogą powrócić do swoich zajęć. Odszedł w kierunku gabinetu, a pan Barrett podą?ył za nim. Kiedy sekretarz zamknął drzwi, markiz zapytał: — Czy powiadomiono o wypadku moją babkę? — Tak, milordzie. Bardzo się zdenerwowała i dlatego została w łó?ku. — Przynajmniej ona jest rozsądna! — odparł markiz i usiadł za biurkiem. — No więc, Barrett, co zrobimy? — Naprawdę nie mam pojęcia, milordzie — odpowiedział pan Barrett. — Mo?e zawiadomić policję? — Wtedy cała historia niewątpliwie dostanie się do gazet — odrzekł markiz po chwili milczenia. Pan Barrett milczał, a markiz patrzył przed siebie, myśląc z wściekłością, ?e Zii grozi powa?ne niebezpieczeństwo. Wiedział, ?e musi znaleźć sposób, — 138 — by ją uratować. Wstał i podszedł do okna. Spoglądając tępym wzrokiem na słońce poczuł, jakby cały świat niespodziewanie zwalił mu się na głowę. Dlaczego nie przewidział, ?e Proteus nie zrezygnuje z pieniędzy Zii? Teraz był pewien, ?e za?ąda ogromnego okupu za uwolnienie dziewczyny. Okehampton wiedział, ?e musi czekać na list, w którym Proteus poda swoje warunki. Ale ka?dy nerw jego ciała domagał się uratowania dziewczyny, zanim wycierpi ona jeszcze więcej. „Dlaczego nie przewidziałem, ?e to mo?e się zdarzyć?" — pytał siebie, czując, jak narasta w nim gniew. Zdawał sobie sprawę, ?e Londyn jest ogromnym miastem i ?e jeśli Proteus zamierzał ukryć Zię do czasu otrzymania pieniędzy, nikt by jej nie odnalazł. Markiz zakładał, ?e zdemaskowany Proteus nie zniknie ju? za murami ?adnego klasztoru, ale przypuszczał, ?e mo?e ukryć dziewczynę w miejscu niedostępnym dla większości ludzi. Myślał o tym intensywnie, ale nic mu nie przychodziło do głowy. Zdawał sobie sprawę, ?e nawet jeśliby znaleziono po pewnym czasie konie i powóz, Proteus zadbałby o to, by dalszy ślad był dobrze zatarty. W głosie markiza pojawiła się nutka rozpaczy, kiedy po dłu?szej chwili milczenia powiedział: — Przecie? musi być jakieś wyjście! — W rzeczy samej, milordzie — odrzekł pan 139 Barrett. — Mo?e powinniśmy wynająć detektywa albo nawet kilku. — Niewątpliwie wcześniej czy później wkroczy policja — odparł markiz — ale nie chcę rozgłosu, dopóki Zia nie znajdzie się bezpieczna w domu. Pan Barrett uświadomił sobie, ?e jeśli Proteus zorientuje się, i? policja jest na jego tropie, mo?e w desperacji albo z zemsty zabić swojego więźnia. Znowu zaległa cisza. Markiz zaczął nawet modlić się, ?eby jakimś cudem dowiedział się, dokąd zabrano Zię. Nagle otworzyły się drzwi. — Jest tu jakiś człowiek, jaśnie panie, z „Jedno ro?ca" — powiedział lokaj. —Nazywa się Winton i chce się widzieć z waszą lordowską mością. Zdaje mi się, ?e to dotyczy panny Zii! Markiz odwrócił się szybko. — Winton?! — wykrzyknął. — Wpuść go! Czekając, spojrzał pytająco na Barretta. Czy mo?liwe, by Winton mógł coś wiedzieć? Kiedy markiz opuszczał jacht, wydał polecenie, ?eby „Jednoro?ec" płynął dalej do Greenwich, gdzie miał czekać, dopóki znowu nie będzie potrzebny. Po paru minutach, które zdawały się ciągnąć w nieskończoność, Winton wszedł do gabinetu. Miał na sobie mundur, a w dłoni ściskał czapkę. Wyglądał na nieco onieśmielonego, ale gdy zobaczył markiza, powitał go z szacunkiem, a na jego twarzy pojawił się uśmiech. — Rozumiem, ?e masz dla mnie jakieś wiado- 140 — mości! — zwrócił się do niego markiz, który nie chciał tracić czasu. — Tak jest, jaśnie panie! — odpowiedział Winton. — Chodzi o pannę Langley. Markiz odetchnął głęboko, podszedł do biurka i wskazując krzesło stojące po drugiej stronie, powiedział: — Słucham? Co masz mi do powiedzenia? — No, to jest tak, jaśnie panie — odpowiedział Winton, siadając na brzegu krzesła. — Kiedy wasza lordowska mość nas opuścił, ruszyliśmy „Jednoro?cem" w dół rzeki, ale kapitan potrzebował jakieś rzeczy, no więc posłał po nie na brzeg. Potrzebowaliśmy te? trochę farby, bo, wasza lordowska mość zapewne pamięta, trzeba było zamalować miejsca na prawej burcie, te zadrapane. — Tak, pamiętam — przytaknął markiz i tylko dzięki ogromnemu wysiłkowi opanował się i nie krzyknął na Wintona, by przeszedł do sedna sprawy. — No więc, byłem na pokładzie, jaśnie panie — ciągnął Winton — i przyglądałem się urwisom, jak się bawiły, dokuczając sobie, kiedy zauwa?yłem mę?czyznę, którego wcześniej widziałem. — Kto to był? — zapytał markiz. — I gdzie go widziałeś? — W tym klasztorze, do którego mnie j aśnie pan zabrał. — Jesteś pewien, ?e tam go widziałeś? — 141 — — Tak, jaśnie panie. Widziałem, jak patrzył przez okno. Wyglądał trochę dziwnie, bo na czole miał bliznę, ciągnęła mu się a? do brwi, słowo daję! — To ten! — wykrzyknął markiz. — Nazywa się Saul. — Widziałem go te? — dalej opowiadał Win-ton—jak wybiegał z bramy, kiedy odje?d?aliśmy z panienką Langley, a wasza lordowska mość powiedział, ?ebym wypalił z pistoletu nad głowami tych, co nas gonili. — Winton przerwał, by zaczerpnąć powietrza. — I widziałeś go dzisiaj znowu na rzece? — zapytał markiz. — Tak, jaśnie panie. On i jeszcze jeden wchodzili do łódki, a dwóch było przy wiosłach. — Byli w łódce! — wykrzyknął markiz. — Tak, jaśnie panie. — Sami? — Nie, jaśnie panie. Mieli ze sobą kobietę. Nie widziałem jej wyraźnie, ale... — Szybciej! — niecierpliwił się markiz. — Ciekawy byłem, jaśnie panie, więc zostawiłem Harpera. Jaśnie pan zna Harpera? — Tak, tak! Mów dalej! — Zszedłem, ?eby zobaczyć, dokąd płyną. Jak dostali się na środek rzeki, rozpoznałem tę damę... to była panienka Langley, jaśnie panie! — Jesteś pewien? — wtrącił pan Barrett. Winton odwrócił się do niego. — 142— — Tak, sir, to na pewno. Nie miała na głowie kapelusza, widziałem ją całkiem wyraźnie. — Obserwowałeś ich? — zapytał markiz. — Dokąd popłynęli? — Prosto rzeką jaśnie panie, kawałeczek w dół, a potem do łodzi mieszkalnej. — Jesteś pewien, ?e to była łódź mieszkalna? — O tak, jaśnie panie. W tamtym miejscu rzeki jest tylko jedna, stoi na kotwicy w krzakach. Całkiem się rozsypuje i przydałoby się ją pomalować. Wasza lordowska mość nawet by na nią nie spojrzał! — Łódź mieszkalna! —zawołał markiz. —I tam jest teraz panna Langley? — Zabrali ją na brzeg, jaśnie panie. Markiz przyło?ył rękę do głowy, jakby to miało mu pomóc w myśleniu. — Oddałeś mi wielką przysługę, Wintonie, za co zostaniesz hojnie nagrodzony —powiedział. — Teraz chcę, ?ebyś coś zjadł, a ja porozmawiam z panem Barrettem i zadecydujemy, jak uratować pannę Langley. — Ale pozwoli mi jaśnie pan wziąć w tym udział? Pan wie, ?e mo?na mi powierzyć broń... — Dobrze — zgodził się markiz. — Tylko potrzebuję nieco czasu, by przygotować całą akcję. Pan Barrett zadzwonił na lokaja i prawie natychmiast otworzyły się drzwi. — Dopilnuj, ?eby Winton dostał treściwy po- — 143 — si lek — markiz wydał polecenie słu?ącemu — i zaraz go tu przyślij. — Tak jest, jaśnie panie! Okehampton nie powiedział nic więcej, dopóki Winton nie wyszedł z pokoju. Powtarzał sobie, ?e w niewiarygodny sposób jego modlitwy zostały wysłuchane i cudem dowiedział się, gdzie jest Zia. Zia bała się. Była przera?ona, kiedy powóz odjechał sprzed magazynu. Domyśliła się, ?e została pojmana przez ludzi Proteusa. Zaczęła zastanawiać się, w jaki sposób wyskoczyć z powozu, ale konie pędziły z ogromną szybkością i Zia była pewna, ?e próbując wydostać się z niego, wpadłaby pod koła. Nawet gdyby się jej nic nie stało, Saul złapałby ją, zanim zdołałaby uciec. Mo?e nawet uderzyłby ją tak jak Martę. Siedziała więc w powozie wciśnięta w kąt. Stwierdziła, ?e była bardzo głupia, wybierając się na zakupy z Martą bez ?adnej osoby towarzyszącej. Potem pomyślała, ?e nawet jeśli poszłaby z nimi ochmistrzyni lub pokojówka, byłyby bezsilne wobec ludzi Proteusa i nie przeszkodziłyby im w porwaniu. W jakiś niepojęty dla niej sposób pozbyli się stangreta i lokaja markiza i prowadzili teraz powóz. Zia w pewnej chwili uświadomiła sobie, ?e wjechali do biedniejszej i brudniejszej części miasta. W przelocie ujrzała wodę i zdała sobie spra- 144— wę, ?e przed nimi była Tamiza. Miała okropne uczucie, ?e ojciec Proteus zamierza wywieźć ją na statku do obcego kraju. Wtedy nikt ju? by jej nie odnalazł, nawet markiz. Na wspomnienie o markizie Zię przeszedł dreszcz — tak bardzo pragnęła, ?eby ją uratował. Raz ją ocalił i Zia pamiętała ryzykowną ucieczkę z klasztoru. To było takie ekscytujące! Myślała wtedy, ?e na zawsze uwolniła się od ojca Proteusa. Jednak w głębi duszy zawsze bała się, ?e nigdy się od niego nie wyzwoli. Znowu była w jego szponach. Wiedziała, ?e nie zadowoli się, dopóki nie przejmie kontroli nad jej pieniędzmi, jeśli nie wszystkimi, to przynajmniej nad du?ą ich częścią. „Co mam robić?" — pytała siebie i modliła się do markiza, by jeszcze raz przybył na ratunek. „Uratuj... mnie! Uratuj! — zapłakała w głębi serca — bo... tylko ty mo?esz to zrobić!" Powóz zatrzymał się i Zia zorientowała się, ?e są nad rzeką. Zastanawiała się, czy byłaby w stanie uciec, gdyby wyskoczyła i rzuciła się do Tamizy. Ojciec nauczył ją pływać, ale trudno byłoby jej poruszać się w sukni, którą miała na sobie. Najprawdopodobniej utonęłaby. Drzwiczki powozu otworzyły się na oście?. Zia ujrzała Saula, który popatrzył na nią po?ądliwym wzrokiem. — Chodź! —powiedział. —Miałaś ładną przeja?d?kę, nie? Teraz zabieramy cię na wodę! 145 — Nic oponowała. Wiedziała, ?e to nie ma sensu. Saul zdjął z siebie płaszcz lokaja, który najwidoczniej zabrał słu?ącym markiza, i wrzucił go do powozu. Stangret, w którym Zia rozpoznała jednego ze wspólników Proteusa o imieniu Mark, te? wrzucił swoje okrycie. Obaj zostali w samych koszulach. Wzięli Zię pod ramiona i poprowadzili ją na brzeg rzeki. Gdy zeszli ze skarpy, dziewczyna usłyszała, jak powóz odje?d?a. Miała nadzieję, ?e ktokolwiek go zabierze, zaopiekuje się wspaniałymi końmi markiza. Na wodzie zobaczyła łódkę, w której czekali dwaj inni ludzie Proteusa. — Oto ona! Czy nie wygląda fikuśniej, ni? kiedy była z nami? — powiedział do nich Saul i popchnął Zię na łódkę, a wtedy dwaj mę?czyźni, którzy ju? w niej siedzieli, zaczęli wiosłować. Był silny prąd i Zia pomyślała, ?e mo?e porwie ich i mo?e będzie miała szansę uciec, jeśli łódź się wywróci. Jednak sapiąc i dysząc mę?czyźni dopłynęli do spokojniejszego miejsca rzeki i Zia ujrzała przycumowaną do brzegu zniszczoną łódź mieszkalną. Z początku nie wierzyła, ?e to jest cel ich „podró?y". Jednak kiedy porywacze wyciągnęli ją z łódki, zorientowała się, ?e tu właśnie, w tej nieprawdopodobnej kryjówce, ma zostać uwięziona. Przez chwilę zastanawiała się, czy nie zacząć krzyczeć i uciekać na oślep przed siebie. Ale spojrzawszy na dziki brzeg, do którego przycumowana była łódź, stwierdziła, ?e jest to odosobnione miej- 146 — sce, gdzie nie ma nadbrze?a i w związku z tym — ludzi. Gdyby krzyczała, to kto by ją usłyszał? A nawet jeśli tak, to kto mógłby stawić czoło Saulowi, Markowi i pozostałym dwóm mę?czyznom, silnym, brutalnym i skorym do bójki? Zia długo się nad tym nie zastanawiała, gdy? mę?czyźni wciągnęli ją na bardzo rozklekotaną kładkę, potem na pokład, a następnie zaprowadzili przez walące się drzwi do pomieszczenia, gdzie w fotelu siedział ojciec Proteus, z unieruchomioną nogą a obok niego stała butelka brandy. Na jego widok Zię przeszedł dreszcz. Wiedziała, ?e jest na nią wściekły. — Oto ona, szefie! —promiennie oznajmił Saul. — Nie było was piekielnie długo! — z niezadowoleniem powiedział ojciec Proteus. — Czy ktoś wie, ?e przywieźliście ją tutaj? — Chyba tylko ptaki na niebie! — odpowiedział Saul. — Dixon odprowadził konie. — Co z nimi zrobi? — zapytał ojciec Proteus. — Jak się nadarzy okazja, to je sprzeda, a bryczkę pośle na złomowisko. Zia zamknęła oczy. Pomyślała, jak markiz się zmartwi, gdy się dowie, ?e jego konie, z których był tak dumny, zostały sprzedane komuś, kto je zajeździ na śmierć albo będzie dla nich okrutny. Ojciec Proteus spojrzał na Zię takim wzrokiem, ?e dziewczyna natychmiast zaczęła myśleć o sobie. — 147— — Ale mi narobiłaś kłopotu, dziewczyno! — krzyczał, patrząc na nią z wściekłością. — Zapłacisz mi za to! Równie? i za to, ?e ten twój przeklęty opiekun pogruchotał mi nogę! — Potem, jakby nie mogąc ścierpieć widoku Zii, wrzasnął: — Zaprowadzić ją na dół i zamknąć! Zabierzcie jej suknię i buty, na wypadek gdyby próbowała uciekać. — To jej się nie uda! — zaśmiał się Saul i chwycił Zię za ramię, wpijając swoje palce w jej miękką skórę. Rozkoszował się tym, ?e była bezradna i przestraszona. — Teraz słuchaj — zwrócił się do dziewczyny ojciec Proteus, jak gdyby nagle przyszło mu coś do głowy. — Napiszesz do twojego opiekuna, ?e jeśli nie zapłaci ka?dego pensa, jakiego za?ądam, to cię zabiję — rozumiesz? Zia z trudem opanowała się i powiedziała wyzywająco: — Jeśli zabijesz mnie, jak tamtą dziewczynę w klasztorze, powieszą cię! Ojciec Proteus roześmiał się w bardzo nieprzyjemny sposób. — Sądzisz, ?e jestem taki głupi? Wrzucimy cię do Tamizy i przytrzymamy twoją głowę, odpły niesz z prądem i wiele mil stąd ktoś wyciągnie z wody twoje martwe miękkie ciałko! Zia poczuła, ?e zaraz zacznie krzyczeć i tylko — 148 dzięki nadludzkiemu wysiłkowi zacisnęła usta i nic nie powiedziała. — Zabrać ją stąd! —rozkazał ojciec Proteus. — Niedobrze mi się robi, gdy na nią patrzę! Saul pociągnął Zię w kierunku drzwi, a ojciec Proteus zaryczał: — Mark, przynieś jeszcze butelkę brandy! Ta przeklęta noga piekielnie mnie boli! Saul ściągnął Zię po roztrzaskanych i połamanych schodach pod pokład łodzi, gdzie znajdowały się kajuty. Wpuścił Zię do jednej z nich, tej która wychodziła na rzekę. Podejrzewał, ?e gdyby miała kajutę od strony lądu, mogłaby próbować uciec przez okienko w burcie. Saul stał przez chwilę i nagle popchnął dziewczynę tak silnie, ?e upadła na wąskie ?elazne łó?ko, które stało na środku pomieszczenia. — Teraz dobrze się zachowuj — ostrzegł — albo dostaniesz za swoje! Słysząc tę groźbę, Zia instynktownie skuliła się. Saul roześmiał się, wydając z siebie chrapliwy dźwięk, i wyszedł. Zia usłyszała, jak przekręca klucz. Miała wra?enie, ?e w drzwi wprawiono nowy zamek, by uniemo?liwić jej ucieczkę. Po chwili znów usłyszała chrzęst zamka i Saul wszedł do kajuty. Patrząc lubie?nie na dziewczynę, krzyknął: — Słyszałaś, co powiedział szef?! Dawaj swoje ubranie i buty! — 149 — — Kiedy je zdejmę, poło?ę na korytarzu przed drzwiami! — odparła Zia. — Nieśmiała, co? — zachichotał Saul. — Pomogę ci, jeśli sama nie mo?esz. — Zaczekaj na zewnątrz! —powiedziała stanowczo Zia, patrząc wyzywająco na mę?czyznę. Przez jedną przera?ającą chwilę myślała, ?e ten brutalny człowiek jej nie usłucha. Jednak Saul ociągając się wyszedł z kajuty. Zia wiedziała, ?e stał pod drzwiami. Szybko, bo bała się, ?e mo?e znowu wrócić i dotknąć jej, ściągnęła swoją piękną suknię, którą wło?yła wybierając się na zakupy z Martą. Podniosła suknię z podłogi i razem z butami podała przez lekko uchylone drzwi. Przez szparę zobaczyła brudne dłonie Saula. — Dostaniesz je, jak za nie zapłacisz! —powiedział z drwiną. Zatrzasnęła drzwi, a Saul roześmiał się i znowu przekręcił klucz w zamku. Opadła na łó?ko zdrętwiała z przera?enia. Uświadomiła sobie, ?e nawet markiz nie będzie w stanie jej tutaj odnaleźć. Była w rękach człowieka, który nie zawaha się jej zabić, jeśli dzięki temu uratuje swoją skórę. Chciała walić w ściany, krzyczeć, ale jej szósty zmysł ostrzegł ją, ?e na niewiele by to się zdało. Wiedziała, ?e musi być rozsądna. Podeszła do okienka w burcie, by wyjrzeć na rzekę. Tamiza była w tym miejscu bardzo szeroka. Po drugiej stronie rzeki było tylko 150 — nadbrze?e, przemysłowe budynki i ?adnych domów mieszkalnych. „Nawet jeśli będę w stanie dać sygnał — myślała — to nikt go nie zobaczy, a Saul i inni mę?czyźni bez wahania zaatakują mnie, gdy się zorientują, co robię". Zia odeszła od okienka i usiadła na łó?ku. Składało się ono ze starego, spłowiałego materaca, w wielu miejscach dziurawego, pokrowiec równie? był porwany i poplamiony. Na wierzchu le?ały dwa cienkie koce, tak?e niezbyt czyste. Poza tym kajuta była pusta i wyglądało na to, ?e od dawna nikt jej nie zajmował. „Mogłabym tu umrzeć i nikt by się o tym nie dowiedział!" — pomyślała Zia. Nagle przyszło jej do głowy, ?e przynajmniej rodzice patrzą na nią z góry i ?e cokolwiek się stanie, nie zapomną o niej. — Pomó? mi... tato— modliła się. — Byłeś w tylu niebezpiecznych sytuacjach w swoim ?yciu... a teraz mnie się to przydarzyło! I znowu Zia pomyślała, ?e jedyną osobą, która mogłaby się tu pojawić, jest markiz. Uprowadziłją z klasztoru, kiedy myślała, ?e nie ma dla niej ?adnego ratunku. Teraz była zupełnie pewna, ?e jak tylko ojciec Proteus zagarnie jej pieniądze, ona zginie w jakimś dziwnym wypadku i nikt nie udowodni, ?e było to zwykłe morderstwo. Ojciec Proteus najchętniej by jąod razu zabił za ucieczkę, za pogruchotane kości. — 151 Najprawdopodobniej utopi ją, jak tylko dostanie pieniądze z okupu w swoje ręce. Znowu zaczęła się modlić: do ojca, do matki, do markiza. — Uratujcie mnie... uratujcie... mnie! To był płacz wychodzący nie tylko z głębi jej serca, ale i z duszy. Późnym popołudniem, kiedy słońce ju? zachodziło, Zia usłyszała kroki na korytarzu i męskie głosy, choć nie rozmawiano głośno z obawy, by nikt na lądzie nie zwrócił na nich uwagi. Klucz zazgrzytał w zamku i w drzwiach stanął Mark. W ręku trzymał tacę z jedzeniem oraz kubek i spodek. Mark poło?ył tacę na łó?ku i odezwał się: — Ojciec Proteus — chocia? on nie jest ju? ojcem — mówi, ?e trzeba trzymać cię przy ?yciu, a? napiszesz ten list o forsie, no to jedz albo któryś z nas cię nakarmi! — Czekał na odpowiedź Zii, a kiedy dziewczyna milczała, dodał: — Dąsamy się? No to trzeba pomyśleć, jak tu cię rozweselić. Posłał jej spojrzenie, które przyprawiło Zię o dreszcze, a potem wyszedł z kajuty, zamykając drzwi na klucz. Zia spojrzała na tacę. Była zbyt przestraszona i nieszczęśliwa, by odczuwać głód. Na tacy le?ało kilka plasterków zimnego mięsa, które nie wyglądało zbyt apetycznie na popękanym talerzu, i kawałek chleba z wiejskiego bochenka, który musiano — 152 — dopiero co upiec. Na tym samym talerzu co mięso le?ała mała kostka masła i kawałek raczej cuchnącego ?ółtego sera. W kubku było trochę kawy, która, przynajmniej ona, pachniała aromatycznie. Zia przypomniała sobie, ?e w klasztorze ojciec Proteus pił du?o kawy, więc na pewno napój nadawał się do picia. Zjadła kawałek chleba z masłem i wypiła całą kawę. Potem postawiła tacę przy drzwiach, tak ?eby ktoś, kto po nią przyjedzie, nie musiał wchodzić do kajuty. Zapadł zmierzch. Chwilę później Zia usłyszała dźwięk, który z początku ją przeraził. Zorientowała się, ?e to ludzie Proteusa znoszą swojego szefa po schodach do kajuty. Ilekroć dotykali bolącej nogi, Proteus rzucał sprośne i wulgarne przekleństwa, jakich Zia nigdy przedtem nie słyszała. Słuchając głosów mę?czyzn odniosła wra?enie, ?e wszyscy wypili sporo alkoholu. Przeraziła się, ?e mogą przyjść do jej kajuty, więc niemal przestała oddychać. Wreszcie trochę się uspokoiła, słysząc ich rozmowę. — Teraz wiem, co zrobimy. My kładziemy się na górze, a Mark i Mikę biorą pierwszą wachtę. Potem Joseph i ja — postanowił Saul. — Spać mi się chce! — poskar?ył się Mark. — Lepiej, ?eby cię stary nie usłyszał! — odpowiedział Saul. Joseph powiedział coś nieprzyjemnego, co rozśmieszyło wszystkich. Potem weszli na pokład, 153 — a Zia odetchnęła z ulgą. Postanowiła trochę się przespać. Jutro, gdy będzie pisała list z ?ądaniem okupu, mo?e uda się jej, jeśli będzie sprytna, zamieścić jakąś wskazówkę dotyczącą miejsca, gdzie ją trzymają. Ale zaraz pomyślała z rozpaczą ?e ojciec Proteus przeczyta wiele razy wszystko, co ona napisze, by być całkowicie pewnym, ?e nic ich nie zdradzi. — Pomó?mi... tato... pomó? mi! —modliła się. Potem znowu pomyślała o markizie. Miała wra?enie, ?e widzi go takim, jakim był poprzedniej nocy: eleganckiego, przystojnego i pełnego nieodpartego uroku dla tych wszystkich dam, które otaczały go na balu. Wtedy przypomniała sobie ich wspólny taniec. Ile? emocji prze?ywała tańcząc z markizem, który obejmował ręką jej talię. — Gdyby tylko był tutaj... teraz! — wyszeptała. Jej serce zapulsowało, a przez ciało przebiegł lekki dreszcz. Uświadomiła sobie, ?e go kocha i ?e pokochała go ju? wtedy, gdy znaleźli się razem na jego jachcie. Markiz bardzo dokładnie wszystko zaplanował. Bał się rozpaczliwie, ?e jeśli coś się nie uda, to porywacze mogą skrzywdzić Zię. Jechał nad rzekę z Wintonem w zamkniętym powozie, a cały czas jego umysł pracował jak dobrze 154 naoliwiona maszyna, by upewnić się, ?e ka?dy szczegół został dobrze obmyślony. Kiedy wszedł na pokład „Jednoro?ca", zawołał kapitana i załogę do salonu. Powiedział im, co się stało i co postanowił. Potem dodał: — Nie mamy do czynienia ze zwykłymi przestępcami, lecz z wyjątkowo przebiegłymi ludźmi. Jedno potknięcie, jeden błąd, i nie uda nam się uratować panny Langley. — Zapewniam pana, milordzie — odezwał się kapitan — ?e wykonamy pańskie rozkazy. Jak pan dobrze wie, kilku ludzi z załogi słu?yło we flocie. — Polegam na nich, kapitanie— powiedział markiz — tak jak na panu. Wierzę, ?e pomogą mi uratować pannę Zię z rąk mę?czyzn, którzy powinni skończyć za kratkami, a ich szef na szubienicy! Markiz przebywał na pokładzie „Jednoro?ca" do godziny wpół do drugiej nad ranem. O tej godzinie wszyscy z wyjątkiem dwóch starszych członków załogi zeszli po cichu na brzeg. Ka?dy był świadom swojej roli. Wszyscy przyznali, ?e taki plan ataku mógł wymyślić tylko ktoś tak inteligentny jak markiz. Sześciu marynarzy ruszyło w górę rzeki i zatrzymało się w pewnej odległości od łodzi mieszkalnej, poza zasięgiem wzroku porywaczy. Zbli?ali się pojedynczo, posuwając się po nie zabudowanym terenie, pod osłoną dziko rosnących krzaków. Kiedy byli ju? blisko, Winton i jeszcze jeden 155 — człowiek podczołgali się ostro?nie i bezszelestnie, tak ?e dwaj mę?czyźni stojący na warcie niczego nie zauwa?yli. Saul i Joseph byli nie tylko pijani, ale i bardzo senni. Tak jak im kazano, weszli na pokład. Saul siedział z zamkniętymi oczami przy kładce do wchodzenia na pokład. Joseph le?ał na dziobie prawie nieprzytomny z przepicia. śaden z nich nie zorientował się, ?e Winton i drugi mę?czyzna przecięli liny, którymi przycumowana była łódź do brzegu. Skradając się wzdłu? błotnistego brzegu Tamizy, po kolana w wodzie, czterej pozostali marynarze zaczęli spychać łódź do wody, początkowo udało im się zrobić to tylko na kilka stóp. I nagle jakby porwał ją prąd, łódź kołysząc się odpłynęła na ponad dziesięć stóp od suchego lądu. Wtedy Winton zawołał: — Hej, panie! Pańska łódź płynie! Jego głos obudził Saula, który podniósł głowę i zobaczył ciemną postać na brzegu; przez kilka sekund nie mógł pojąć, co się dzieje. Winton krzyknął: — Rzuć nam linę, to przyciągniemy łódkę! Jednocześnie stanęli przy nim dwaj marynarze, a krzyki Saula o pomoc sprowadziły na pokład Marka, Josepha i Jacoba. W ciemnościach nikt nie zauwa?ył, ?e marynarze ociekali wodą od pasa w dół. Ludzie Proteusa byli pochłonięci rzucaniem na brzeg lin, które le?ały na rufie łodzi. Ani Wintonowi, — 156 — ani dwóm innym mę?czyznom, którzy z nim byli, nie udawało się ich złapać, wyślizgiwały się im z rąk i trzeba było rzucać je raz za razem. Do Wintona dołączyło jeszcze trzech ludzi, ale oni równie? jakoś ich nie łapali. Krzyki mę?czyzn: „Hej, łap!", „Uwa?aj!", „Jeszcze raz!" wypełniały powietrze. Podpływając z drugiej strony do łodzi, markiz był całkowicie pewien, ?e nikt go nie zauwa?y. Przypuszczał, ?e Zia jest zamknięta w jednej z kajut i nie tracił czasu na zaglądanie przez okienka w burcie. Ze zręcznością sportowca wdrapał się po ścianie rozklekotanej łodzi na pokład. Nie było tam nikogo. Podszedł do drzwi po przeciwnej stronie, z której dochodziły krzyki mę?czyzn, i zsunął się po kładce pod pokład. Choć było ciemno, widział drzwi od kajut, dzięki światłom zostawionym w salonie. Dotknął ręką pierwszych, do których podszedł. Nie były zamknięte. Odsunął się szybko. Usłyszał, jak ktoś woła z jednej z kajut i rozpoznał głos ojca Proteusa. Szef bandy wzywał jednego ze swoich ludzi, ?eby przyszedł do niego i powiedział mu, co się dzieje. Raptem ręka markiza napotkała solidny zamek i klucz. Markiz wiedział, ?e znalazł to, czego szukał. Obrócił klucz i otworzył drzwi. Zia, rozbudzona przez cały ten hałas, siedziała na łó?ku oparta o ścianę kajuty. Przez chwilę myślała, ?e wszedł Saul. Była tak — 157 — wystraszona, ?e chocia? otworzyła usta, by krzyczeć, nie mogła wydać z siebie ?adnego dźwięku. Nagle instynkt podpowiedział jej, kogo ma przed sobą. Markiz wyciągnął rękę, a ona podbiegła i zarzuciła mu ręce na szyję jak dziecko, które boi się ciemności. — To... ty...! — szepnęła. Aby stłumić niepotrzebne słowa, usta markiza przywarły do jej warg. Kiedy ją całował, Zia poczuła, jakby niebo otworzyło się i światło okryło ich oboje. Wydawało się, ?e jej całe ciało powraca do ?ycia. Markiz podniósł jąi zaczął wnosić na górę po schodkach na pokład. A ona, przytulona do niego, uświadomiła sobie, ?e jest całkiem przemoczony. Wtedy domyśliła się, w jaki sposób dotarł na łódź. — Jesteś całkowicie bezpieczna — wyszeptał. — Na dole czeka łódka. Kiedy spuszczał dziewczynę z pokładu, wyciągnęły się silne ręce, by ją chwycić. W łódce czekało trzech marynarzy. Markiz usiadł na rufie przy Zii i mocno ją objął, a ona, czując się tak, jakby była w niebie, schowała twarz na jego mokrym ramieniu. Płynęli w milczeniu. Dopiero gdy byli w połowie Tamizy, markiz odezwał się: — Jesteś bezpieczna! Ju? nigdy coś takiego się nie powtórzy! Zia nie odpowiedziała, ale markiz poczuł, ?e cała dr?y. Wtedy przyrzekł sobie, ?e będzie ją chronił, — 158 — zapewni jej bezpieczeństwo, będzie kochał do końca ?ycia. „Jak mogłem być takim głupcem, ?eby ją stracić?" — pytanie to zadawał sobie z tysiąc razy, kiedy razem z załogą czekał na rozpoczęcie akcji. Odniósł zwycięstwo, ale liczyło się teraz tylko to, ?e miał przy sobie Zię. Rozdział 7 Kiedy łódka dopłynęła do brzegu, nieoczekiwanie chmury, które były na niebie, oddaliły się, odsłaniając księ?yc. Markiz wziął Zię na ręce, wyniósł na ląd i obejrzał się. Parę minut wcześniej widział łódź mieszkalną, unoszącą się na wodzie prawie na samym środku rzeki. Przechylała się mocno i rufa wypełniała się wodą. Zgodnie z rozkazami markiza, kiedy odpływał z Zią na swojej łódce, marynarze zrobili dziurę w burcie dokładnie pod poziomem wody. Nie było to trudne zadanie, gdy? cała stara łódź była bardzo zmurszała. Teraz widział, ?e rufa nabiera wody. Zapewne ju? dostawała się do kajuty, w której był Proteus. Na nadbrze?u pojawili się marynarze z „Jednoro?ca", a czterej mę?czyźni z bandy Proteusa wyskoczyli za burtę i walczyli z falami, by dopłynąć — 160— do brzegu. Dwóch z nich wyszło z wody i natychmiast zostali pochwyceni przez ludzi markiza. Pozostali dwaj mieli trudności z wydostaniem się na brzeg i markiz podejrzewał, ?e nie umieli pływać. „Dobrze byłoby, gdyby utonęli tak jak ojciec Proteus" — pomyślał Okehampton. —Uniknęliby sprawy sądowej, jaka zostanie przeciwko nim wytoczona. Na brzegu czekał na nich powóz. Markiz, umieściwszy Zię na siedzeniu, stał przez chwilę patrząc na zanurzającą się w wodzie łódź. Wyraźnie tonęła. Wiedział, ?e nie minie więcej ni? pięć minut, a całkowicie pogrą?y się w Tamizie. To oznaczało, ?e Proteus ju? nigdy nie będzie zagra?ał Zii. Markiz wszedł do powozu. Kiedy lokaj poło?ył mu na kolanach pled, zauwa?ył, ?e dziewczyna skrzy?owała ręce na piersiach. Wtedy dopiero zorientował się, ?e ma ona na sobie tylko jedwabną koszulkę i sztywną halkę, i bardzo delikatnie otulił ją pledem. Kiedy powóz ruszył z miejsca, dziewczyna spojrzała na markiza i powiedziała swoim śpiewnym głosem: — Uratowałeś... mnie! Markiz otoczył ją ramieniem. — Jesteś bezpieczna, kochanie, nigdy sobie nie wybaczę, ?e do tego dopuściłem. — Modliłam się, ?ebyś mnie uratował... i jestem pewna, ?e papa ci w tym pomógł. — 161 — — Na pewno — odrzekł markiz. — Ale teraz najwa?niejsze, ?e jesteś bezpieczna. — Przyciągnął ją do siebie: — Obawiam się, ?e cię zmoczyłem. — To niewa?ne — odparła Zia. — Chcę czuć twoją obecność tutaj. Poło?yła dłoń na jego ramieniu, a markiz wyszeptał: — Istnieje na to lepszy sposób — i zbli?ył swoje usta do ust dziewczyny. Tego właśnie pragnęła Zia i od dawna za tym tęskniła. Kiedy byli na łódce, pomyślała, ?e całując ją na łodzi, markiz chciał ją tylko uspokoić i dodać jej odwagi. Teraz uczucie, jakiego nigdy wcześniej nie znała, rozdzierało ją całą. Czuła, ?e jej miłość do markiza rośnie, tak jak podnoszą się fale na morzu. „Kocham cię... kocham!" — chciała powiedzieć, ale nie była w stanie wymówić ani słowa. Markiz nie przestawał składać na jej ustach czułych, namiętnych pocałunków, które sprawiały, ?e Zia miała wra?enie, i? stała się jego częścią i nikt ich nigdy nie rozdzieli. Zdawało jej się, ?e zawładnęło nimi oślepiające światło z niebios, a jego moc przyprawiała ją o dr?enie. Miała uczucie, ?e markiz tak samo prze?ywa tę chwilę uniesienia. Przejechali spory kawałek drogi, zanim się odezwał: — Mo?esz być zupełnie spokojna: mę?czyzna, którego nazywałaś ojcem Proteusem, utopił się! Przez chwilę panowała cisza, bo Zia nadal była — 162 — w ekstazie, ale gdy tylko ochłonęła, zapytała szeptem: — Nie wydostał się z łodzi? — Nie, opadł na samo dno rzeki — powiedział markiz. Zia wzięła głęboki oddech. — Nie powinnam cieszyć się z tego... ale dopiero teraz, gdy on nie ?yje, przestanę się bać. — Nigdy więcej nie będziesz się niczego oba wiała — zapewnił ją markiz. —A teraz powiedz mi, mój skarbie, kiedy wyjdziesz za mnie za mą?? Mijali właśnie jakieś światła i kiedy Zia podniosła głowę, markiz zobaczył promienny wyraz twarzy dziewczyny. Oparła twarz na jego ramieniu. — Czy to mo?liwe... ?e chcesz mnie poślubić! — wyszeptała. — Niczego nie pragnąłem bardziej w całym moim ?yciu — odpowiedział markiz — nikt nie mo?e mnie oskar?yć, ?e jestem łowcą posagów! — Nie myślałam o tym — powiedziała Zia — ale mo?e znudzę cię, mo?e byłbyś bardziej szczęśliwy z jedną z tych pięknych dam, które widziałam na balu. Dopiero wtedy markiz przypomniał sobie o Yasmin i zdziwił się, ?e zupełnie przestała dla niego istnieć. Wiedział, ?e mał?eństwo z Zią związałoby ręce tej przebiegłej kobiecie. Ale mógł szczerze przysiąc — choć mo?e nikt by mu nie uwierzył — 163 ?e nie dlatego pragnął uratować Zię, by rozwiązać swoje własne problemy. Szczerze pragnął ją poślubić, ale nie chciał, by dowiedziała się kiedykolwiek o kłopotliwym poło?eniu, w jakim się znalazł. A teraz, poniewa? łatwiej było ją przekonać o miłości pocałunkami ni? słowami, całował swoją podopieczną, dopóki nie przybyli do domu Okehamptonów. Kiedy konie stanęły, Zia odezwała się: — Jesteśmy na miejscu! — To miejsce będzie w przyszłości twoim domem — powiedział markiz. Gdy lokaj otworzył drzwiczki powozu, Zia krzyknęła. — Co się stało? —- zapytał markiz. — Zapomniałam... zapomniałam powiedzieć ci o koniach. Człowiek o nazwisku Dixon zabrał je znad rzeki i zamierzal je... sprzedać! —powiedziała dr?ącym głosem, bo wiedziała, jak bardzo ta wiadomość zmartwi markiza. — Powóz ma zostać zabrany na... złomowisko. — Dziękuję, kochanie —powiedział cicho markiz i wyszedł z powozu. Wszedłszy do domu nie zdziwił się, ?e jego sekretarz czeka na niego. — Przywiozłem pannę Langley do domu, Bar-rett, i mam kilka wa?nych poleceń dla ciebie. Pan Barrett czekał, a markiz wziął Zię na ręce. — Zaniosę cię na górę — rzekł — bo miałaś — 164— wystarczająco du?o wra?eń ostatniej nocy i najlepiej będzie, jeśli pójdziesz spać i zaczniesz śnić o mnie. Kiedy wchodził po schodach, Zia uśmiechnęła się do niego. — Będę śnić... o tobie —powiedziała — a moje serce nie przestanie być ci wdzięczne. Markiz nic nie odpowiedział, tylko zaniósł ją do sypialni, gdzie paliły się światła. Nie czekała na nich ?adna pokojówka, ale markiz wiedział, ?e wystarczy pociągnąć za dzwonek, a natychmiast się zjawi. Bardzo delikatnie poło?ył Zię na łó?ku, a potem, trzymając ją przy sobie, całował namiętnie i zaborczo. — Jesteś moja! Jutro o wszystkim porozma wiamy! Zia spojrzała na niego błyszczącymi oczami, a markiz pomyślał, ?e ?adna kobieta nie wyglądałaby bardziej uroczo i pociągająco. Z trudem odwrócił się i poszedł w kierunku drzwi. Miał na sobie tylko koszulę i obcisłe, czarne spodnie. Nie były ju? mokre, ale wcią? wilgotne. — Proszę, natychmiast zmień ubranie! — zawołała Zia. — Boję się, ?e się przeziębisz. — Zrobię, jak mówisz— powiedział wychodząc z pokoju — i obiecuję, ?e zawsze będę ci posłuszny! Zia zaśmiała się, poniewa? to ona chciała go słuchać. Zanim pociągnęła za dzwonek, by przy-165 — wołać pokojówkę, uklękła obok łó?ka. śarliwie dziękowała Bogu za ocalenie. Zasnęła mając nadzieję, ?e godziny, jakie pozostały do świtu, szybko miną i niedługo znowu zobaczy markiza. W rzeczywistości spała spokojnie a? do południa. Kiedy obudziła się, zadzwoniła, by przyniesiono jej śniadanie, ale zanim je otrzymała, do pokoju weszła Marta. — Wróciłaś! Dzięku Bogu, ?e ju? jesteś z nami! — wykrzyknęła. — Och, Zio, wszyscy tak się baliśmy o ciebie! — Jestem bezpieczna dzięki jego lordowskiej mości— uśmiechnęła się Zia. — Ale ja te? się bardzo bałam, Marto! — Wyobra?am sobie! Dostaliśmy surowe polecenie od jego lordowskiej mości, ?eby z nikim na ten temat nie rozmawiać. Zia zdziwiła się, ale kiedy to przemyślała, stwierdziła, ?e markiz postąpił bardzo mądrze. Gdyby mówiono w domu o wydarzeniach z poprzedniej nocy, na pewno wkrótce plotkowaliby o tym znajomi markiza, a cała historia mogłaby się pojawić w gazetach. „Ojciec Proteus nie ?yje! — pomyślała Zia — i im szybciej wszyscy zapomną o nim... tym lepiej!" Marta zaczęła opowiadać Zii, jak bardzo wszy- — 166 scy byli zdenerwowani i jak Dobson rozpaczał nad stratą koni. Ale słyszałam od pana Barretta — mówiła— ?e ju? je odnaleziono i przyprowadzono do stajni. — Ach, jak to dobrze! — ucieszyła się Zia. — Nie mogłabym znieść myśli, ?e takie wspaniałe zwierzęta mogą zostać skrzywdzone łub sprzedane komuś, kto byłby dla nich okrutny. — Więc i one te? są bezpieczne — uśmiechnęła się Marta. —A pan Barrett myśli o zabraniu mnie na wieś w przyszłym tygodniu, ?ebym spotkała się z nauczycielką która uczy w szkole. Marta była tym ogromnie przejęta, więc Zia zmieniła temat i dziewczęta zaczęły rozmawiać o przyszłości Marty i jej nowych sukniach. Jednak?e tak naprawdę to Zia pragnęła jedynie zobaczyć się z markizem, więc kiedy Marta wyszła, szybko się ubrała i zbiegła na dół. Zastała go samego w gabinecie. Gdy otworzyła drzwi, markiz podniósł się zza biurka i wyciągnął ręce. Zia podbiegła do niego, a on przyciągnął ją do siebie i całował, dopóki obojgu nie zabrakło tchu. — Bałem się, ?e mo?esz znowu zniknąć! — powiedział cicho. — Nie, jestem tutaj, ale kiedy się obudziłam, byłam pewna, ?e śnię. Markiz ponownie pocałował Zię, a potem podszedł do sofy, na której oboje usiedli. — Poczyniłem pewne kroki dotyczące naszego — 167— ślubu—powiedział. —Po pierwsze, spotkałem się z arcybiskupem w pałacu Lambeth*. — Zia spojrzała na markiza ze zdziwieniem, więc wyjaśnił: — Otrzymałem od niego indult, co oznacza, moje kochanie, ?e mo?emy pojechać jutro na wieś do zamku i pobrać się zaraz po przyjeździe. — Pobrać się! — wyszeptała Zia. — Pragnę, ?ebyś była ze mną w dzień iw nocy — powiedział markiz, podkreślając ostatnie słowo. Zia zarumieniła się, a markiz pomyślał, ?e wygląda tak pięknie jak zorza poranna na niebie. — Nie zamierzam czekać ani chwili dłu?ej — powiedział. — Zdarzają ci się tak nieoczekiwane i wyjątkowe rzeczy, ?e nie będę ryzykować! — Chcę cię poślubić, chcę być... twoją ?oną— wyszeptała Zia. — To będzie dla mnie coś naprawdę... cudownego! — I dla mnie! — zapewnił dziewczynę markiz, ponownie ją całując. Nagle odsunęli się od siebie pośpiesznie, bo drzwi otworzyły się i wszedł Harry. — Dzień dobry! —zawołał pogodnie.—Co się u was dzieje? Zia nie pojawiła się na przyjęciu ostatniej nocy, a ty, Rayburnie, nie byłeś na konnej przeja?d?ce dziś rano! — Przepraszam, Harry—powiedział markiz — * Pałac Lambeth — oficjalna siedziba w Londynie arcybiskupa Can-terbury, głowy kościoła anglikańskiego. (Przyp. tłum.) — 168 — ale faktycznie byłern bardzo zajęty. Jednak najpierw musisz mi pogratulować, poniewa? Zia obiecała zostać moją ?oną! — Od lat nie słyszałem tak dobrej wiadomości! — wykrzyknął Harry. — Gratulacje, staruszku! Mo?na pocałować przyszłą pannę młodą? — Tylko ten jeden raz — zgodził się niechętnie Okehampton. — Mam nadzieję, ?e nie wejdzie ci to w nawyk! Harry roześmiał się i ucałował Zię w obydwa policzki. Potem, jakby nie mogąc się powstrzymać, markiz odezwał się: — Powiemy ci, co się stało, ale nie wolno ci pisnąć nikomu ani słowa! — Wiedziałem, ?e coś się dzieje! —powiedział Harry. — Daj mi szampana, bym pokrzepił się, zanim zamienię się w słuch. Usadowił się w fotelu z kieliszkiem szampana w dłoni i słuchał opowieści o porwaniu i odbiciu Zii. Dopiero kiedy markiz skończył, Harry uświadomił sobie, ?e nie tknął szampana, i wykrzyknął: — Nie mogę w to uwierzyć! śałuję tylko, ?e nie brałem udziału w tej akcji! — Dziś rano byłem na „Jednoro?cu" — zauwa?ył markiz — marynarze są bardzo dumni i zadowoleni z siebie. Trzech ludzi zabrała policja na posterunek. — Spoglądając na Zię, dodał szybko, by się nie denerwowała: — Człowiek, który siebie nazywał ojcem Proteusem, utopił się tak jak Saul, — 169— w przeciwnym razie obaj zostaliby oskar?eni o morderstwo. Pozostali będą odpowiadać za kradzie? cennych rełikwi z klasztoru. — Bardzo sprytnie! —przyznał Harry. — Zmuszono ich do wyjawienia miejsca, gdzie ukryli łup, i za to świętokradztwo pójdą na kilka lat do więzienia. — W ten sposób pozbyliśmy się właściwie wszystkich, którzy nam zagra?ali... —powiedział Harry. Oczy jego i markiza spotkały się i obaj wiedzieli, ?e Harry ma na myśli Yasmin Caton. Później zasiedli do stołu i rozmawiali o wszystkim oprócz okropności, przez jakie przeszła Zia. Po skończonym posiłku markiz zwrócił się do Zii: — Wcią? mam sporo rzeczy do zrobienia. Z pewnością zdajesz sobie sprawę, kochanie, ?e osobą, którą musimy wtajemniczyć w nasze plany, jest ksią?ę Walii. Byłby bardzo ura?ony, gdyby dowiedział się o naszym ślubie pojutrze z gazet. — A potem jedziemy na wieś! — powiedziała szybko Zia. Chciała uniknąć spotkań z pięknymi damami, które na pewno na wiadomość o ślubie Okehamptona będą z zazdrości robiły markizowi uszczypliwe uwagi na jej temat. — Wyjedziemy jutro zaraz po śniadaniu — obie cał markiz — a teraz chcę, ?ebyś do czasu podania podwieczorku odpoczęła, tak jak robi to zwykle babcia. — 170 Starsza pani była bardzo wzruszona, gdy dowiedziała się, ?e jej wnuk odnalazł Zię i ?e dziewczynie nic ju? nie grozi. Ostatnie wydarzenia tak bardzo ją poruszyły, ?e poradzono jej, by pozostała w łó?ku, ale uparła się, ?e zejdzie na dół na kolację. — Nie mogę się doczekać wieczoru — powiedział markiz, gdy odwiedził babkę w sypialni. — Gdy będziemy zgromadzeni przy stole, powiem ci, dlaczego jestem najszczęśliwszym człowiekiem na świecie! Kiedy wyszedł z pokoju, markiza uroniła kilka łez, poniewa? ona tak?e była szczęśliwa. Kochała swojego wnuka, przywiązała się do niego i z biegiem lat bardzo ubolewała nad tym, ?e Rayburn po ka?dym romansie staje się coraz bardziej cyniczny. Teraz zaś widziała go tak szczęśliwym, jak nigdy przedtem. Jej modlitwy zostały wysłuchane, poniewa? uwa?ała, ?e Zia będzie odpowiednią ?oną dla jej ukochanego wnuka. Zia była zbyt podekscytowana i szczęśliwa, by czuć się zmęczoną nie poszła więc do swojego pokoju, tylko udała się do gabinetu markiza, tak ?eby kiedy wróci, być od razu przy nim. Wzięła ksią?kę z gablotki, ale nie czytała, tylko usiadła i zaczęła myśleć o markizie, o tym jaki jest cudowny i ?e nikt nie mo?e być bardziej szczęśliwy ni? ona, gdy? on właśnie ją pokochał. Kiedy przy— 171 sięgała sobie, ?e nigdy go nie zawiedzie, drzwi gabinetu otworzyły się i Zia usłyszała podniecone głosy: — Jak jaśnie pani widzi, nie ma tutaj jego lordowskiej mości. — W takim razie poczekam, a? wróci. — Tak jest, jaśnie pani — odpowiedział Carter wyraźnie zirytowany. Zamknął drzwi od gabinetu i Zia uświadomiła sobie, ?e ju? nie jest sama w pokoju. Siedziała w głębokim fotelu obok kominka, niewidocznym od strony drzwi. Teraz podniosła się trochę nerwowo. Obok biurka stała jedna z najpiękniejszych kobiet, jaką Zia kiedykolwiek widziała. Była ubrana na czarno, ale pomimo to wyglądała wyjątkowo elegancko w sukni z ogromną turniurą. Zia wahała się, zastanawiając się, co powiedzieć. Dama, która patrzyła na stos listów, odwróciła głowę i kiedy zobaczyła podopieczną markiza, zesztywniała, a w jej oczach pojawiła się wrogość. — A więc to ty jesteś Zia Langley, jak sądzę! — odezwała się szorstko. — T-tak... — odpowiedziała Zia.— Jeśli czeka pani na jego lordowską mość, to obawiam się, ?e nie będzie go przez jakiś czas. — Więc porozmawiam z tobą! Słyszałam, choć mo?e to być nieprawda, ?e jego lordowską mość zamierza się z tobą o?enić. — Pojutrze zostanie to ogłoszone. Yasmin Caton krzyknęła przeraźliwie. — 172 — — A więc to jest prawda! Kiedy usłyszałam pogłoskę, byłam pewna, ?e to podłe kłamstwo, poniewa? ?aden mę?czyzna — ?aden na całym świecie — nie mógłby zachować się tak nikczemnie,tak niewdzięcznie! Chciałabym go za to zabić! Mówiła tak gwałtownie, ?e Zia się przestraszyła. — Pozwól, ?e powiem ci to, co powinnaś wiedzieć — powiedziała kobieta, przysuwając się doZii. — Jestem lady Caton,a markiz, w którym rzekomo jesteś zakochana, to człowiek bez zasad, bezprzyzwoitości! Poślubia cię wyłącznie po to, by uciec od obowiązków. Wydawało się, ?e wypluwa słowa do Zii, która instynktownie odsunęła się dwa kroki do tyłu. — Nie rozumiem... co pani ma na myśli. — Prawda jest taka, ?e Rayburn jest zakochany we mnie. Poniewa? uwierzyłam w jego uroczyste zapewnienia o jego uczuciu, zostałam jego kochanką. Obiecał, ?e jak tylko umrze mój mą?, on o?eni się ze mną! — Jej głos stał się ostry: — Teraz, kiedy jestem wolna, on ucieka ode mnie i od swojego dziecka, które wkrótce przyjdzie na świat. Przez kilka sekund Zia nie rozumiała, o czym mówi ta kobieta. Nagle zbladła. — Pani... pani... będzie miała z nim dziecko? — wyjąkała. — Chyba rozumiesz po angielsku? — warknęła na nią Yasmin Caton. — Tak, noszę dziecko markiza, a ty głupia bogata dziewczyno, co zanudzisz — 173 go na śmierć w ciągu kilku tygodni, ty jesteś gotowa tak zawrócić mu w głowie, ?e zapomni o tym, co mi obiecywał! Zia patrzyła na Yasmin, nie mogąc wydusić z siebie słowa. Nagle jakby pragnąc zastraszyć dziewczynę, Yasmin Caton krzyknęła: -— Idź stąd! Zostaw go! On jest mój, rozumiesz? Jest mój i nie pozwolę, by mnie zostawił! — Mówiła z taką wściekłością, ?e jej głos odbijał się echem od ścian gabinetu. Z płaczem, jak małe, zranione zwierzątko, Zia odwróciła się i wybiegła z pokoju. Biegła korytarzem, przez hol, a potem po schodach na górę nieświadoma, ?e Carter i drugi lokaj patrzą na nią zdumieni. Wpadła do swojej sypialni, zamknęła drzwi i rzuciła się na łó?ko. Była tak zdenerwowana, tak oszołomiona tym, co usłyszała, ?e nie mogła nawet płakać. Le?ała, mając wra?enie, ?e ta piękna kobieta pchnęła ją no?em w tysiącu miejscach i ?e całe jej ciało krwawi śmiertelnie. „Muszę... odejść! —myślała. — Ona ma rację...jeśli spodziewa się...jego... dziecka... on musi ją poślubić!" Nagle pomyślała, ?e nie ma dokąd pójść. Wtem, jakimś cudem przypomniała sobie, co markiz mówił do Marty: „Jeśli będziesz chciała iść do klasztoru, porozmawiam z arcybiskupem katedry westminsterskiej". Klasztor! To jedyne schronienie, o którym mogła my leć w tej chwili. Nie była katoliczką, ale pra-174— gnęła, tak jak powiedziała kiedyś ojcu Anthony'emu, przejść na katolicyzm. Wtedy ka?dy klasztor przyjąłby ją bez zastrze?eń. Zia wzięła kapelusz z szafy, rękawiczki i torebkę i zeszła na dół. Kiedy znalazła się w holu, zastała tam Cartera. — Proszę zawołać dla mnie doro?kę — poprosiła. — Doro?kę, panienko?! — wykrzyknął lokaj. — Tylko chwilę zajmie mi posłanie do stajni po jeden z powozów jego lordowskiej mości. — Nie, chcę doro?kę! — powiedziała stanowczo Zia. — Ale panienka chyba nie jedzie sama? — Nie rozumiem, dlaczego o to pytasz — zdenerwowała się Zia. — Nie sądzę, ?ebyś miał do tego prawo. Carter zmieszał się. Przypuszczał, ?e coś musiało się stać, a po ostatnich wydarzeniach nie mógł uwierzyć, ?e panna Langley znowu zamierza pojechać bez opieki. — Proszę posłuchać, panienko — powiedział uprzejmym tonem typowym dla starych, oddanych rodzinie słu?ących. — Wiem, ?e jego lordowska mość nie ?yczyłby sobie, ?eby panienka wyje?d?ała sama w publicznym pojeździe, kiedy mo?na zawołać nasze konie i stangreta. — Ja muszę jechać... muszę! — powiedziała z rozpaczą Zia. — 175 — — Sądzę, ?e najpierw powinna panienka poro zmawiać z panem Barrettem. Zia odniosła wra?enie, jakby znowu więziono ją wbrew jej woli. Na dworze było ciepło i słonecznie, a drzwi frontowe — otwarte, więc bez słowa minęła Cartera i zbiegła po schodkach na krótki dojazd prowadzący do rezydencji z Park Lane. Carter stał, patrząc za dziewczyną zdumiony. Potem zwrócił się do jednego z lokajów, którego uwa?ał za dość rozgarniętego. — Idź za panienką Langley, James, i nie zgub jej. Jeśli wynajmie powóz, zrób to samo i jedź za nią. Rozumiesz? — Carter sięgnął ręką do kieszeni,wyjął kilka monet i wręczył je chłopcu. — Pośpiesz się! — ponaglił go. — I cokolwiek zrobisz, nie trać jej z oczu! Kiedy James pobiegł na Park Lane, Carter prawie pobiegł do biura pana Barretta. Zia wsiadła do doro?ki i poprosiła o zawiezienie jej do katedry westminsterskiej. Był ciepły dzień, woźnica opuścił dach powozu, ale dla Zii nie świeciło ?adne słońce — miała wra?enie, ?e zapadła nieprzenikniona ciemność. Doro?ka jechała o wiele wolniej, ni? gdyby ciągnęły ją ogniste i rasowe konie markiza. Do katedry nie było daleko. Przez całą drogę Zia powstrzymywała się od płaczu. Była zdecydowana pomówić — 176 rozsądnie z kardynałem, tak ?eby zrozumiał jej pragnienie natychmiastowego wstąpienia do klasztoru. „Nigdy... nie pokocham... nikogo innego —pomyślała nieszczęśliwa — tak więc, jak mam pozostać na tym świecie... gdzie mogę go spotkać z ?oną i dziećmi?" Zia zamknęła oczy czując ból, jaki sprawiało jej myślenie o tym. Śmiertelną udręką była dla niej myśl, ?e mo?e markiz nie kochał jej wcale i tak jak powiedziała lady Caton, próbował po prostu uniknąć odpowiedzialności. „Jak będę mogła... ?yć... bez niego?" — stawiała sobie pytanie w rozpaczy. śałowała, ?e poprzedniej nocy nie rzuciła się do Tamizy i nie utopiła się tak jak ojciec Proteus. Kiedy dojechała do katedry westminsterskiej, odprawiła doro?kę i weszła do środka. Unosił się tam zapach kadzideł, a tysiące świec migotało w bocznych kaplicach. Zia uklękła na chwilę, a potem wstała i patrzyła na główny ołtarz. Zobaczyła mę?-czynę, który wyglądał na kościelnego, i podeszła do niego, mówiąc: — Chciałabym widzieć się z Jego Eminencją kardynałem. Czy to mo?liwe? Mę?czyzna, najwidoczniej pod wra?eniem wyglądu Zii, odpowiedział bez wahania: — Nie jestem pewien, madom, czy Jego Eminencja będzie do pani dyspozycji, ale, o ile wiem, — 177— biskup St. Ives jest w katedrze. Mo?e z nim chciałaby pani porozmawiać? — Tak, bardzo dziękuję — odpowiedziała Zia. Kościelny poprowadził ją nawą boczną za ołtarz, a potem poprosił, ?eby poczekała chwilę. Zia nigdy jeszcze nie czuła się tak odrętwiała. Być mo?e oszołomił ją ból, który zadały jej słowa lady Caton. Wydawało jej się, ?e jest kimś innym. Nagle drzwi przed nią otworzyły się i mę?czyzna, który ją przyprowadził, powiedział: — Biskup czeka na panią, madam. Zia weszła do środka i znalazła się w małym pokoju, podobnym do gabinetu. Na półkach ustawione były religijne ksią?ki, a biskup, dobrotliwie wyglądający starszy człowiek, siedział za biurkiem. Podniósł się, gdy zobaczył Zię, która ukłoniła się, tak jak to robiła, kiedy w klasztorze witała się z ojcem Anthonym, a później z ojcem Proteusem. — Chciałaś się ze mną widzieć? — zapytał łagodnie biskup, wyciągając rękę. — Mam... mam... prośbę do biskupa— odpowiedziała Zia. Ksiądz wskazał krzesło po drugiej stronie biurka i oboje usiedli. — A więc, co mogę dla ciebie zrobić? — zapytał. Zia odetchnęła głęboko. — Chcę przejść na katolicyzm i wstąpić do kla sztoru. Jestem bogata, tak więc mogę zapisać pie niądze ka?demu klasztorowi, który mnie przyjmie. — 178 — — Czy przemyślałaś to dokładnie? — zapytał biskup po chwili milczenia. — Tak... i ju? odbyłam pewną naukę... w klasztorze w Kornwalii. — Jak się nazywa ten klasztor? — Klasztor Korony Cierniowej — odrzekła Zia. —To była częściowo szkoła... ojciec Anthony, który kierował klasztorem, jest ju? bardzo chory i chyba... nie wyzdrowieje. — Słyszałem o tym miejscu — powiedział biskup. — Byłam tam przez ostatnie dwa lata... ale potem namówiono mnie, bym... spróbowała ?yć... poza klasztorem, teraz wiem, ?e to nie dla mnie — powiedziała Zia, a w jej głosie słychać było śmiertelną udrękę. Biskup pochylił się do przodu. — Sądzę, ?e jesteś nieszczęśliwa, moje dziecko. Czy to dlatego pragniesz wstąpić do klasztoru? Zia nie mogła wydobyć z siebie słowa, więc skinęła tylko głową, a ksiądz zwrócił się do niej łagodnie: — Nieszczęście, którego doznajemy, nie zawsze jest najlepszym powodem, by poświęcić ?ycie Bogu. Chciałbym, ?ebyś zastanowiła się trochę dłu?ej nad mo?liwością pozostania w świecie pozaklasztornym, do którego nale?ysz, zanim podejmiesz decyzję, która w znacznej mierze wpłynie na twoje całe ?ycie. — Ja ju? się... zdecydowałam — odpowiedziała Zia. — Proszę mnie przyjąć... proszę! — 179— Patrzyła na biskupa, a w jej oczach pojawiły się łzy. Nagle, gdy ksiądz zastanawiał się, co odrzec, i najwyraźniej szukał odpowiednich słów, drzwi do pokoju otworzyły się i ten sam człowiek, który przyprowadził Zię, powiedział: — Jakiś pan chce się widzieć z biskupem! Zia nie obejrzała się, ale usłyszała kroki i zna jomy głos: — Zio! Co ty wyprawiasz? Dziewczyna nie odwróciła głowy, tylko skryła twarz w dłoniach, bo nie mogła powstrzymać się od płaczu. Markiz spojrzał na nią, a potem powiedział: — Proszę mi wybaczyć, biskupie. Jestem markiz Okehampton. Z okien pałacu Buckingham zobaczyłem, ?e moja podopieczna jedzie sama doro?ką, podą?yłem więc za nią przypuszczając, ?e coś się musiało wydarzyć. — Sądzę, ?e tak — odparł biskup St. Ives — i myślę, milordzie, ?e pozostawię was samych, byście mogli przedyskutować pewne sprawy. Potem, jeśli pan lub ta młoda dama zechcecie się ze mną widzieć, będę do waszej dyspozycji. — To bardzo miło ze strony biskupa — powiedział markiz — jestem mu niezmiernie wdzięczny. Ksiądz natychmiast wyszedł z pokoju, zamykając za sobą drzwi, a markiz usiadł na krześle obok Zii. — 180 — A teraz, opowiedz mi, co się stało? — poprosił ją spokojnie. — O co chodzi? Własnym oczom nie wierzyłem, kiedy zobaczyłem cię samą w doro?ce. Zia nie odpowiedziała, więc po chwili markiz zapytał: — Dlaczego tu przyjechałaś? — Chcę... wstąpić do klasztoru! — półgłosem powiedziała Zia. — I opuścić mnie? — T-tak. Ledwo było słychać odpowiedź, ale markiz usłyszał ją i po chwili powiedział: — Sądziłem, ?e mnie kochasz! — Ale?... tak! — załkała Zia. —Ale ty nale?ysz do niej i... nie mogę pozostać w świecie, gdzie ty będziesz ?yć z inną kobietą twoją... ?oną! Markiz zesztywniał. — Przestań płakać, kochanie, i powiedz mi dokładnie, co się stało i dlaczego tak cię to zdenerwowało. Zia nie odpowiedziała i nie odsłoniła twarzy, ale przestała płakać. Bardzo łagodnie markiz pochylił się do przodu, by odjąć jej ręce od oczu. Policzki Zii zalane były łzami, a jej długie rzęsy mokre. Kiedy spojrzała na markiza, w jej oczach Okehampton zobaczył ból i udrękę. Padł przed nią na kolana i poło?ył ręce na ramionach dziewczyny. — Co się stało, kochanie, mój ty uroczy skarbie? —zapytał. — 181 Poczuł, jak Zia dr?y. Spuściła wzrok, a potem wyszeptała: — Ta dama mówiła, ?e urodzi twoje... dziecko i ?e obiecałeś się z nią... o?enić! Markiz nie poruszył się, tylko powiedział: — Spójrz na mnie, mój skarbie. Chcę, ?ebyś na mnie spojrzała. — Powoli Zia podniosła oczy na niego, a wtedy markiz oświadczył uroczyście: — Jesteśmy w świętym miejscu, Domu Bo?ym, i przy sięgam ci na wszystko, co czczę, na pamięć mojej matki, którą kochałem tak jak ty kochałaś swoją, ?e ?adna kobieta, równie? ta, z którą rozmawiałaś, nigdy nie nosiła w swoim łonie mojego dziecka! Zia utkwiła wzrok w markizie. — Musisz mi uwierzyć — mówił dalej. — My ślę, ?e gdybym kłamał, twój instynkt powiedziałby ci o tym, bo na pewno przekona cię, ?e mówię prawdę. Zobaczył małe ogniki w oczach Zii, która spytała: — W takim razie... dlaczego mówiła te... okropne rzeczy? — Bo postanowiła mnie poślubić jeszcze za ?ycia swojego mę?a. — A ty nie chcesz... jej poślubić? — Nigdy dotąd nie chciałem o?enić się z ?adną kobietą! — szczerze odpowiedział markiz. — Więc... nie rozumiem... dlaczego...? — Posłuchaj mnie, skarbie — powiedział Okehampton. — Nie będę udawał przed tobą, było — 182 wiele kobiet w moim ?yciu. Jestem kawalerem, a jeśli piękna kobieta pragnie zaszczycić mnie, oddając mi się, to nie byłbym mę?czyzną gdybym nie przyjął takiej propozycji. — Zobaczył, ?e Zia zaczęła go uwa?nie słuchać, więc mówił dalej: — Ale jesteś wystarczająco inteligentna, ?eby zrozumieć, ?e mę?czyzna mo?e po?ądać kobiety, poniewa? jest ona piękna, i mieć dla niej uznanie takie, jakie miałby dla pięknego kwiatu, radości wyra?onej w muzyce lub promieni słonecznych. — Czując, ?e Zia uspokoiła się trochę, ciągnął: — Ale dopóki jest to tylko rozkoszne doznanie, nie ma mowy o prawdziwej miłości —miłości, jaka czuje do ciebie, moja ty najdro?sza duszyczko, i którą jak sądzę, ty czujesz do mnie. Razem odnaleźliśmy miłość pochodzącą od Boga, miłość, jaką mę?czyzna obdarza w swoim ?yciu jedyną, wyjątkową kobietę, która jest w rzeczywistości jego drugą połową. — Markiz przyciągnął do siebie Zię. — To jest bardzo wyjątkowa miłość, jaką twój ojciec czuł do twojej matki, a mój ojciec do mojej. Ta miłość jest boska i ?adne kłamstwa, podstępy czy zdrada nigdy nie będą mogły jej zniszczyć. Ojciec Proteus był złym człowiekiem i tak samo kobieta, którą spotkałaś, jest zła, mimo ?e jest piękna. Po prostu musimy o tych ludziach zapomnieć! — Ale jeśli — zapytała cichutko Zia — ona będzie próbowała cię skrzywdzić? — Ju? to zrobiła, denerwując ciebie! — odparł — 183 — markiz. — Nie miałem pojęcia, ?e będzie miała czelność nie pochowawszy jeszcze swojego mę?a, przyjść do mojego domu i naopowiadać ci kłamstw. Zapadła cisza. Po chwili Zia odezwała się: — Przepraszam... przebacz mi... powinnam ci ufać. — Tego właśnie pragnę — powiedział markiz. — Ty te? musisz mi wybaczyć... ?e zgrzeszyłem w przeszłości. Przysięgam ci tutaj, w katedrze, ?e nigdy więcej to się nie powtórzy. — Kocham cię... kocham! —- wyszeptała szlochając — ale... kiedy przyszłam tutaj... chciałam... u-umrzeć! — A teraz oboje chcemy ?yć! — zawołał markiz. — I chcę, ?ebyś pojechała do domu, bo musisz wybrać suknię ślubną, w której jutro staniesz przed ołtarzem. Mówiąc to, podniósł Zię z krzesła. — Kocham cię całym moim sercem i całą moją duszą! — powiedział. —Tego, kochanie, nigdy nie mówiłem ?adnej innej kobiecie, bo to nie byłaby prawda! — I ja cię... kocham! — wyszeptała Zia. — Ty jesteś dla mnie całym światem... niebem i morzem... i wiem, ?e gdybym cię straciła... nic, ale to nic by mi nie pozostało! — Nigdy mnie nie stracisz — zapewnił ją uroczyście markiz. Zia myślała, ?e ją pocałuje, ale on, jakby myśląc — 184 o świętym miejscu, w którym się znajdowali, zbli?ył usta do rąk dziewczyny, pocałował najpierw jedną, a potem drugą dłoń i poprowadził Zię do drzwi. Kiedy je otworzyli, zobaczyli czekającego pod nimi kościelnego, tego samego który wprowadził markiza do gabinetu biskupa St. Ives. — Czy mogę rozmawiać z biskupem? — zapytał markiz. — Bardzo ?ałuję, sir, lecz jest teraz w konfesjonale — odpowiedział mę?czyzna — ale poprosił mnie, bym powiedział panu, ?e będzie się za was modlił. — Proszę podziękować biskupowi i poinformować go, ?e przyślę mu ofiarę dziękczynną. Markiz poszedł nawą boczną z Zią u boku, która miała uczucie, ?e święci w kaplicy, przez którą szli, dają im specjalne błogosławieństwo. Na dworze świeciło słońce, a przed drzwiami katedry czekał na nich powozik markiza zaprzę?ony w dwa konie, których pilnował chłopiec stajenny. Odjechali tą samą drogą, jaką jechała Zia mijając pałac Buckingham. Nic nie mówili, ale Zii zdawało się, ?e słońce nigdy nie jaśniało bardziej ni? w tej chwili, otaczając ich aurą szczęścia. Kiedy byli ju? z powrotem w domu Okehamptonów, na twarzy Cartera pojawił się wyraz ulgi, gdy zobaczył, ?e panna Langley przyjechała z markizem. Gdy dziewczyna pobiegła na górę do swojej sypialni, by zdjąć kapelusz, Carter poinformował markiza o tym, co się stało i jak bardzo się niepokoił. — 185 — — Całkiem przypadkiem zobaczyłem pannę Langley przeje?d?ającą obok pałacu Buckingham, gdzie byłem na uroczystości zaprzysię?enia Jego Ksią?ęcej Mości— wyjaśnił markiz. — Jednak bardzo rozsądnie i mądrze zrobiłeś, Carter, po syłając za nią lokaja. Wiedziałem, ?e zawsze mogę na tobie polegać. Carter rozpromienił się, a markiz zapytał: — Czy lady Caton wcią? tu jest? — Ju? wyszła, jaśnie panie. Czekała prawie godzinę. — Jeśli znowu przyjdzie — powiedział stanowczo markiz — to nie ma mnie dla niej w domu! — Nie wiedziałem, ?e panienka Langley była w gabinecie, jaśnie panie! — Wiem, ale nie popełnij kolejnego błędu. I nie mów o niczym markizie. — Oczywiście, jaśnie panie. To by jątylko zdenerwowało. Markiz chciał powiedzieć, ?e najbardziej to on się zdenerwował. Nie mogąc doczekać się spotkania z Zią, dodał tylko: — Proszę podać herbatę do salonu. Udał się na górę, by zaczekać na swoją przyszłą ?onę, a? wyjdzie z sypialni. Był o tyle rzeczy, które chciała obejrzeć Zia po przybyciu do zamku, ale markiz prosił ją, by przed — 186— ślubem, który miał odbyć się o piątej po południu, odpoczęła w swojej sypialni. Dziewczyna domyśliła się, ?e markiz pragnie dopilnować, ?eby kaplica udekorowana została kwiatami. Kaplica była mała, ale bardzo piękna, zbudowana w tym samym czasie co zamek; przez lata dokonano w niej niewiele zmian. Zia pomyślała, ?e tylko markiz mógł sprawić, i? wypełniono ją cudownie pachnącymi liliami, które jednocześnie stanowiły doskonałe tło dla jej sukni. Markiz zamówił ją, jak tylko Zia zgodziła się zostać jego ?oną, i przysłano ją tu? przed wyjazdem z Londynu. — W jaki cudowny sposób zdołałeś tak wszystko zaplanować? — zapytała Zia, kiedy jechali przez piękną okolicę w stronę zamku. — Chcę, ?eby wszystko w twoim ?yciu było doskonałe — odpowiedział — tak doskonałe, mój skarbie, jak nasza miłość. — Ona jest tak... idealna, ?e nie da się tego opisać słowami — czule powiedziała Zia. Markiz myślał tak samo. Harry, który był jego dru?bą, powiedział mu poprzedniego wieczora po kolacji: — Zrobiłeś dobry wybór, przyjacielu! — Kocham ją! — ?arliwie odparł markiz. Obawiał się, ?e Harry ciągle sądzi, i? ?eni się z Zią, by uwolnić się od Yasmin. — Wiem — powiedział Harry. — Nigdy nie — 187— widziałem cię tak szczęśliwym ani tak zadowolonym z siebie! Markiz roześmiał się. To prawda — był szczęśliwy. Cieszył się, ?e znalazł na tym świecie osobę, która tak ró?niła się od znanych mu ludzi i tak bardzo mu odpowiadała. Zabrał Zię do zamku, a Harry ustalił z przyjaciółmi, którzy mieszkali dwie mile od siedziby markiza, ?e zamieszka u nich. — Zdajesz sobie sprawę — rzekł do Okehamptona — ?e wszyscy wydrapiąmi oczy, jeśli będę jedynym gościem na twoim ślubie? Oczekują uroczystości, na której obecny będzie ksią?ę Walii i przynajmniej pół tuzina druhen! — W takim razie rozczaruj ą się! Mój ślub będzie dokładnie taki, jakiego zawsze pragnąłem, ale nie przypuszczałem, ?e będę miał tyle szczęścia, by się spełniło moje marzenie. — Czy chcesz przez to powiedzieć, ?e takiego ślubu pragnie te? Zia? — zapytał Harry. — Oczywiście — odpowiedział markiz. — Po tym wszystkim, przez co przeszła, nie dopuszczę, ?eby zdenerwowały ją złośliwe uwagi kobiet albo ?eby mę?czyźni gapili się na nią! Harry roześmiał się. — Jest tak piękna, ?e będziesz musiał ciągle odganiać od niej takich ludzi jak Charlie, którzy nie będą mogli się jej oprzeć. — Wiem — przyznał markiz — ale większość 188 — czasu zamierzamy spędzać na wsi, a osobnicy tacy jak Charlie nie będą naszymi gośćmi! Prawdę powiedziawszy, przez dłu?szy czas nie zamierzam przyjmować ?adnych gości. Chcę mieć Zię tylko dla siebie. Harry spojrzał na przyjaciela z zazdrością. O takim właśnie mał?eństwie i on marzył. I on, i markiz doskonale zdawali sobie sprawę z tego, ?e ka?dy, kto tak jak Charlie, przemyka się z jednego buduaru do drugiego, w końcu nieuchronnie staje się znudzony i rozczarowany takim ?yciem. Klękając obok siebie przed ołtarzem, markiz i Zia trzymali się za ręce. Obojgu wydawało się, ?e wibracje emanujące z nich są jak boskie światło. Wyszli z kaplicy i w nabo?nym skupieniu udali się na górę do sypialni Zii, która dawniej nale?ała do matki markiza. Markiz zamknął drzwi, a potem, ku zdziwieniu ?ony, nie wziął jej w ramiona, lecz podprowadził do okna. Stali patrząc na ogród, na jezioro, które rozciągało się za nim, i na ogromne drzewa w parku. Za parkiem aleja prowadziła do morza. Przez chwilę markiz nie odzywał się. Potem powiedział: — Oto mój świat, skarbie, który teraz nale?y do ciebie. Myślę, ?e oboje go pokochamy, będziemy nim rządzić i spróbujemy dać ka?demu, — 189 — kto w nim ?yje, takie samo szczęście, jakie sami mamy. Zia przysunęła się do mę?a. — Cieszę się, ?e tego pragniesz — szepnęła. — Ty mnie nauczyłaś myśleć w ten sposób — odpowiedział — ale to pragnienie czynienia dobra istniało gdzieś w moim sercu, choć do tej pory nie uświadamiałem sobie tego. Otoczył Zię ramieniem i zbyteczne były ju? słowa. Kilka godzin później, kiedy zachodziło słońce i ptaki udawały się na odpoczynek, markiz powiedział: — Zastanawiam się, skarbie, dlaczego tak ró?nisz się od kobiet, jakie przedtem znałem. — Naprawdę? — zapytała Zia. — Ty jesteś taki cudowny... zdumiewający, ?e kiedy byliśmy ze sobą tak blisko, troszkę się bałam... ?e nie będziesz czuł tego samego... co ja... Dla mnie to było... coś nowego. — Czułem to samo co i ty — zapewnił ją markiz — i musisz mi uwierzyć, ?e nic nigdy nie było tak doskonałe i wspaniałe jak nasza miłość. Zia krzyknęła. — Dokładnie to samo chciałam ci powiedzieć... Tak bardzo pragnę, ?eby nigdy ci się to nie znudziło. — Jak?e mógłbym się znudzić czymś, co wy- — 190— daje się zanosić mnie do Nieba, w które wierzysz, i co sprawia, ?e mam wra?enie, jakbym trzymał w ramionach anioła. Pochylił się nad Zią i odgarnął z czoła jej miękkie złociste włosy. — Jesteś piękna — powiedział — ale inne kobiety te? są piękne. W tobie jest jednak coś wyjątkowego. — Powiedz mi... proszę, co masz na myśli? — Ty jesteś... dobra, a w moim ?yciu poznałem niewiele naprawdę dobrych kobiet! — Choć nie jestem pewna, czy tak jest naprawdę — powiedziała Zia — chcę, ?ebyś tak myślał. — Jesteś dobra tak jak moja matka. Do tej pory nie spotkałem nikogo, kto znaczyłby dla mnie tyle co ona, ale teraz zjawiłaś się ty, tak bardzo do niej podobna. — Jestem poruszona... tym, co teraz mówisz — wyszeptała Zia. — Wiem, moja piękna ?ono, ?e masz dobre serce i duszę, i chcę, ?ebyś taka była i ?ebyś się nigdy nie zmieniła. — Markiz przerwał, po czym dodał innym tonem: — Jeśli jakiś mę?czyzna będzie próbował cię skrzywdzić, to przysięgam, ?e go zabiję! I zaczął całować Zię namiętnie, po?ądliwie i zaborczo. Jego usta prawie raniły jej wargi, a jednak nie bała się. Wiedziała, ?e to uczucie posiadania było częścią ich miłości, a w rzeczywistości miłość nie jest taka spokojna, łagodna i sentymentalna, jak 191 — myślała. Jest silna, tętniąca ?yciem, często gwałtowna, niszcząca, a jednocześnie niepokonana. Zia wiedziała, ?e to miłość dała markizowi siłę i mądrość, by wyrwał ją z rąk przestępców. To właśnie miłość umo?liwi im w przyszłości wspólną walkę z przeciwnościami i trudnościami, które nieuchronnie pojawią się w ich ?yciu. Ale wierzyła, ?e markiz zawsze będzie zwycięzcą, po prostu dlatego ?e miłość da mu siłę do pokonania wszystkiego co złe i niegodziwe. Markiz całował ?onę z coraz większym po?ądaniem, a w jego oczach płonął ogień. Zia wiedziała, ?e nie tylko ją uwielbia, ale jednocześnie po?ąda jej równie? jako kobietę. Czuła ten sam płomień w sobie. — Pragnę cię! Moje kochanie, pragnę cię! — powiedział markiz. — Jestem... twoja! — wyszeptała Zia. — Daj mi siebie, kochaj mnie, bo tylko Bóg wie, jak bardzo cię pragnę! — Kocham cię... kocham... kocham! śarliwość tych słów rozpaliła ich ciała i dusze. Potem, kiedy prze?ywali najwy?sze uniesienie, wydawało się im, ?e znaleźli się w samym środku roz?arzonego słońca. Wspaniałość tego aktu otoczyła ich boskim światłem pochodzącym od Boga, który jest śyciem i Wiecznością.