16800

Szczegóły
Tytuł 16800
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

16800 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 16800 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

16800 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

KRYSTYNA SIESICKA W stronę tamtego lasu (horror dla panienek z dobrych domów) ';• Projekt okładki „101 Druk Studio Poligrafii Reklamowej" Na okładce wykorzystano reprodukcję obrazu Pabla Picassa „Portret Dory Maar" Redakcja Danuta Sadkowska Korekta Joanna Pietrasik © Copyright by Krystyna Siesicka ISBN 83-87463-45-0 % SI ?? Wydanie I Wydawnictwo Akapit Press, Łódź 1999 90-368 Łódź, ul. Piotrkowska 182 tel./fax (0-42) 636-12-14 www.akapit-press.com.pl e-mail: [email protected] Druk: „POLIGRAFIA" Sp. z o.o. 98-200 Sieradz, ul. 23-go Stycznia 14/16 tel. (0-43) 822-40-71 \ Rumieńce lata pobladły. Liść zloty z wiatrem mknie. I klonom ręce opadły, i mnie... Liście Maria Pawlikowska-Jasnorzewska Gdzie diabeł mówi dobranoc? Nie wiem. Nie wiem, gdzie diabeł mówi dobranoc, ale być może ma rację mój kochany wujaszek Bernard. Otóż on twierdzi, że diabeł mówi dobranoc na skrzyżowaniu dwóch dróg lokalnych, z których jedna prowadzi do miasta powiatowego, a druga, węższa, ograniczona po bokach zbitymi w gęstą ścianę krzewami, wiedzie wprost do leśniczówki. Widziałam tam diabła jedynie raz i wcale nie powiedział mi dobranoc, tylko dzień dobry, bo działo się to w samo południe pewnego upalnego dnia. Nie wszystko można sobie łatwo wytłumaczyć, więc nie wiem, czy diabeł, którego spotkałam, był naprawdę diabłem, czy tylko tak... Wujaszek Bernard kazał mi go dokładnie opisać. Wypytywał o każdy szczegół, ale ja byłam przerażona i wszystkie szczegóły wyleciały mi z głowy. Pamiętałam tylko, że diabeł miał na sobie zielone aksamitne spodnie i marynarkę w czarno-białą pepitkę, skrojoną jak fraczek: z wydłużonymi plecami, rozciętymi od dołu aż do pasa. Na głowie smolisty, połyskliwy cylinderek, doprawdy. Półbuciki kremowe. Z koźlej skóry, powiedział wujaszek Bernard domyślnie. - Czy w ręku miał laseczkę? - zapytał. Miał. Czarną laseczkę z okrągłą główką. Z kości słoniowej, uzupełnił mój opis wujaszek Bernard i uśmiechnął się z zadowoleniem. - A zatem, Saro, widziałaś diabła. Do dziś nie wiem, co w tym moim spotkaniu z diabłem tak ucieszyło wuja Bernarda. W końcu miałam wtedy dopiero te sześć lat, byłam płochliwą dziewczynką i wuj łatwo mógł przewidzieć, że zaczną mnie dręczyć po nocy upiorne sny. I to wcale nie dlatego, 5 że diabeł wyglądał przerażająco, bo nie wyglądał, przeciwnie, robił wrażenie bardzo wesołego pana, podobnego do dżokera z talii kart pasjansowych, które żona wuja Bernarda, moja ciocia Ludmiła, każdego wieczoru rozkładała na stoie. Sny zaczęły mnie dręczyć tylko dlatego, że słowo „diabeł" wydawało mi się niesłychanie pojemne, wypełnione okropnościami, których w ogóle nie umiałam sobie wyobrazić i dlatego okropnie ich się bałam. Do tej pory boję się wszystkiego, czego nie potrafię sobie wyobrazić, tak już jest. Fakt, że diabeł może wyglądać zwodniczo, stał się dla mnie pierwszym sygnałem, że powinnam być w życiu bardzo ostrożna, ale to zrozumiałam dużo później i również później o tym opowiem, bo teraz wolałabym wrócić do upalnego dnia i do tego południa, kiedy diabeł powiedział mi dzień dobry. - Dzień dobry, Saro, dokąd to idziesz, można wiedzieć? Uniósł do góry swój połyskliwy cylinderek i uśmiechnął się czerwonymi wąskimi ustami, nad którymi ciemniał pasek czarnych wąsików. Szybko pochyliłam głowę i próbowałam go wyminąć, ale stanął przede mną, więc i ja musiałam zatrzymać się pośrodku drogi. I właśnie wtedy zobaczyłam dokładnie te jego śmieszne, jasne półbuciki z miękkiej koźlej skóry, opylone szarym kurzem. Skąd wiedział, że mam na imię Sara? Diabeł wie wszystko, bez chwili wahania wyjaśnił mi później wujaszek Bernard i tylko ciocia Ludmiła, słysząc to, jęknęła cicho: - Bernardzie...! W jej głosie brzmiała nutka przygany, co zdarzało się niesłychanie rzadko, bo zazwyczaj ciocia Ludmiła chwaliła mojego wuja, nawet jeżeli to, co mówił, nie było szczególnie rozsądne. - Och, Bernardzie, jaki ty jesteś dowcipny! - zachwycała się wtedy. Miała okrągłą główkę, nie głowę, tylko główkę właśnie, otoczoną bardzo jasnymi cienkimi włosami, skręconymi w drobne loczki. Wpatrywała się w Bernarda przeraźliwie niebieskim wzrokiem, nie potrafię tego inaczej określić, bo blady błękit tęczówek rozmydlał wyrazistość jej spojrzenia. Zawsze wydawało mi się, że wuj bardzo kocha Ludmiłę, ale teraz, po latach, podejrzewam, że kocha nie tylko ją, ale i jej bezkrytyczną miłość do siebie. I może dlatego dziwnie mnie wzrusza ta moja łagodna, a jednocześnie trochę szalona ciotka, o której przecież będę tu jeszcze nieraz czule wspominać. 6 Znowu zrobiłam ogródek w swojej opowieści, wpadłam do niego, furtka zatrzasnęła się za mną, chyba muszę przeskoczyć płotek, żeby jakoś wrócić pamięcią do tamtego dnia, kiedy to biedna przestraszona Sara stała na skrzyżowaniu dwóch dróg lokalnych, panicznie bojąc się tej, która wiodła do leśniczówki i wydawała się taka pusta, ciemna, ponieważ wysokie, skołtunione krzewy zabrały jej światło słonecznego dnia. Bałam się, że diabeł pójdzie za mną. - Do leśniczówki - odpowiedziałam na jego pytanie. Zaśmiał się. Przez chwilę zastanawiałam się, czy nie napisać „roześmiał się", ale zaśmiał się, to słowo jest trochę drwiące i dlatego tu pasuje, - Kiedyś trzymałem tam swoje skrzypeczki i smyczek. Przepadły. Pan leśniczy pewnej zimy spalił je w kominku, co długo miałem mu za złe, ale niech to zostanie między nami. Przebolałem stratę. W krainie, w której kiedyś zamieszkam, będę miał inne skrzypeczki i inny smyczek, niech to także zostanie między nami, pamiętaj, Saro! - powtórzył. - I nie wspominaj nikomu, że o skrzypeczkach, które leśniczy spalił mi w kominku, do dziś pamiętam. Mówiąc, ściągnął brwi i stał się mniej podobny do dżokera, zwłaszcza że spoglądał na mnie surowo. Zlękłam go się okropnie, chociaż wtedy nie wiedziałam, że spotykam diabła. - Nie powiem nikomu - szepnęłam. - Tylko chciałabym już pójść. - Nie zatrzymuję ciebie, Saro, jeszcze nie teraz. Tym razem uśmiechnął się przymilnie, jakby chciał, żebym nie zauważyła, że to zdanie ma podwójne dno, rozdzielone moim imieniem. Nie powiedziałam wujowi o skrzypkach, ale o tym spotkaniu tak. - Widziałam dziwnego pana. Wuj Bernard kazał mi go opisać, a kiedy to zrobiłam, powiedział niefrasobliwie: - A zatem, Saro, widziałaś diabła. A moja mama, która tu wtedy była ze mną, spojrzała na niego i podając mi sok z marchwi, powiedziała z przyganą: - Bernardzie...! Tak właśnie było. Teraz, kiedy, jadąc do wujostwa, zbliżyłam się do skrzyżowania dwóch dróg lokalnych, tej do miasta i tej do leś- 7 niczówki, przypomniałam sobie to wszystko. Pomyślałam, że powinna tu stać tablica z napisem: W tym miejscu diabeł mówi: dzień dobry! Zachciało mi się śmiać. Nagle, tuż za skrzyżowaniem, samochód szarpnął na równej drodze, później poczułam, że coś kazało mi gwałtownie zahamować, więc zahamowałam, ale było już za późno. Otworzyłam drzwiczki i wyskoczyłam. Zobaczyłam tylko wielki kamień, którego przedtem nie zauważyłam, jeśli niezauważenie tak wielkiego kamienia było w ogóle możliwe. Tego dnia czułam się jednak bardzo roztrzęsiona, więc wszystko mogło się zdarzyć. Potem przyszło mi na myśl, że być może ktoś zepchnął kamień z pobocza prosto pod mój samochód, ale nikogo tu przecież nie było, skrzyżowanie puste, wysokie krzewy, otaczające drogę prowadzącą do leśniczówki, stały nieruchomo. Diabeł powiedział mi dzień dobry, pomyślałam. A później przypomniało mi się tamto zdanie sprzed lat: Nie zatrzymuję ciebie, Saro, jeszcze nie teraz. Przeraziłam się. A może tym razem zatrzymał mnie, bo właśnie nadeszła pora? Wsiadłam do samochodu, cofnęłam i omijając kamień, ruszyłam dalej. Byłam wściekła, bo już wiedziałam, że na zderzaku pozostało głębokie wgniecenie. Na szczęście do leśniczówki miałam stąd jeszcze spory kawałek, więc zdążyłam się uspokoić i z pogodną radością przytuliłam czekającą na mnie w progu ciocię Ludmiłę. Była teraz kruchą starszą panią i tylko tę główkę miała ciągle otoczoną puchatymi, jasnymi lokami dziewczynki, ale teraz już wiedziałam, że moja ciotka Ludmiła jest w ogóle uosobieniem paradoksów. - Jak dobrze... - mówiła, gładząc mnie po policzku. - Jak dobrze, że pobędziesz z nami, wspaniale, że przyjechałaś, Saro. Na ganku leżał pies Ludmiły. Wszystkie psy w leśniczówce należały do wuja, tylko ten był psem Ludmiły. Wielki, kudłaty, z jednym okiem pokrytym kożuszkiem zaćmy, poruszał się z trudem, ale ogon miał jeszcze ciągle wymowny i radosny. Dwa lata temu Ludmiła dała 8 płatne ogłoszenie w powiatowej gazecie codziennej: zapewnię dożywocie staremu opuszczonemu psu byle jakiej rasy. Przywieziono jej schorowanego kundla, pięćdziesiąt kilogramów żywej wagi. Ktoś inny dałby mu na imię Neron albo Cezar, albo nazwałby go jeszcze inaczej, stosownie do jego wielkości, ale nie Ludmiła. Karusek. Zapewnię dożywocie staremu opuszczonemu psu. Pokażcie mi drugą taką ciotkę jak moja. Karusek. Wujaszek Bernard nadszedł niebawem. - Ładnie sobie załatwiłaś zderzak - pochwalił mnie na powitanie. - Ładnie - przyznałam. Za nim wpadły psy. Trzy wyżły, bardzo rasowe. Wielkie czerwone jęzory wisiały im z pysków. Runęły na szmaciany dywanik przy drzwiach i ziajały ciężko. - Biegły za rowerem - wyjaśnił. Wyjaśnił niepotrzebnie, bo dobrze znałam wszystkie jego zwyczaje i wiedziałam, że lubi zabierać ze sobą psy, kiedy jedzie w głąb lasu. Zerwały się i pognały do kuchni, bo dobiegł stamtąd klekot blaszanych misek. - Gorący mamy dzień, zmęczyłaś się? - Nie. Miałam dobrą drogę. - W co się tak pięknie władowałaś? - W kamień. - Artystka. Wuj Bernard odpiął guziki koszuli, chwycił rogi jej kołnierzyka i wachlował zgrzaną szyję. Postarzał się, zauważyłam to, ale może był tylko zmęczony upałem. - Artysta to rzucił wielki kamień na środek twojej drogi za krzyżówką, wuju. - Jaki znowu kamień? - obruszył się. - Kamień? Za krzyżówką? Wracałem tamtędy, żadnego kamienia nie widziałem. - Gdyby nie było tak gorąco, zaproponowałabym ci mały spacer. - Nie opowiadaj, Saro, przyznaj się lepiej, kogo stuknęłaś? - Nikogo nie stuknęłam. Ciotka Ludmiła wyszła z kuchni, niosąc na drewnianej tacy trzy brązowe polewane miseczki. - Chłodnik przyniosłam, weź ode mnie, Saro. Bernardzie, proszę... 9 Usiedliśmy przy stole przysuniętym do okna. Wychodziło na północ, więc tu nie było tak gorąco, zwłaszcza że dzięki drzwiom otwartym na ganek miły przewiew łagodził upał. Wuj Bernard przyjrzał mi się uważnie. - Uciekłaś? - Zaprosiliście mnie, więc przyjechałam. - Chcesz u nas spokojnie pracować? - Tak, to też, ale może przede wszystkim stęskniłam się za wami. - Grzeczna dziewczynka, wie, co i kiedy powiedzieć, żeby zrobić przyjemność swojemu wujowi. Postarzałem się, nie uważasz? Coraz częściej miewam zadyszki. - W taki upał każdy łapie zadyszkę - pocieszyła go Ludmiła. - Ja zadyszki nie łapię - sprostował. - Zadyszka łapie mnie. Różnica może drobna, ale istotna. Lata, w których ja łapałem zadyszkę, wspominam jako najszczęśliwsze w moim życiu, miałaś w tym swój udział, moja kochana, za co jestem ci dozgonnie wdzięczny. Teraz zdziadziałem. - Och, Bernardzie, nie żartuj! - A czyż ja żartuję? Skąd, mówię poważnie. A ty, Saro, nad czym teraz pracujesz? - Jak zwykle, wuju, nad książką. - Dla dziewczynek? -Tak. - Niezbyt przemyślane zajęcie. Dziewczynki teraz oglądają telewizję, odwykły od czytania. Po co im książki, są zrozpaczone, kiedy dostają je w prezencie. Ostatnią z tych, które napisałaś, zanieśliśmy córce naszego gajowego, znienawidziła nas. - Bernardzie, znowu żartujesz, a Sarze może być przykro! - Powinna się zabrać do jakiejś rozsądnej pracy. - Co mi proponujesz, wuju? - Możesz zbierać chrust w lesie. Wspaniały chłodnik, czy mógłbym dostać jeszcze? Bernard podał pustą miseczkę mojej ciotce. Przez chwilę wpatrywała się w nią, nawet nie wstając z miejsca. Znieruchomiała, po prostu. - Jeżeli chłodnik już się skończył, trudno. Nie jestem głodny, prosiłem przez łakomstwo. 10 - Mam jeszcze chłodnik, oczywiście, zrobiłam cały wielki gar - oprzytomniała nagle Ludmiła, ale ciągle siedziała przy stole. - Saro... Przez chwilę patrzyła na mnie trochę spłoszona, a potem powiedziała z zakłopotaniem: - Może nie powinnam o to prosić, ale chętnie przeczytałabym sobie to, co już napisałaś... - Oczywiście, ciociu, tylko że tego nie jest zbyt wiele, właściwie dopiero zaczęłam. - Ale nie miałabyś nic przeciwko temu? - upewniała się. Nie wiedziałam, czy moja ciotka Ludmiła, która w końcu miała już te swoje lata, będzie najlepiej wybraną pierwszą czytelniczką mojej książki, ale z drugiej strony jej jasne, skręcone loczki były takie dziewczyńskie. Rozbroiło mnie to. - Tak! - potwierdziłam. - Cieszę się, ciociu, że masz ochotę. Nie byłam pewna, czy rzeczywiście miała ochotę, czy też może chciała mi osłodzić gorzką opinię wuja Bernarda. - Jaki tytuł będzie miała ta książka? - zapytała, wstając od stołu. - „Czy to ty, kochanie?" - Saro! - zawołał mój wujaszek. - Czy doprawdy nie mogłabyś wymyślić czegoś mądrzejszego? „Czy to ty, kochanie?" - przedrzeźniał mnie. - Tak, to ja, twój stary wujaszek! Ludmiła była już przy drzwiach do kuchni, ale przystanęła i roześmiała się. - Och, Bernardzie! Jaki ty jesteś zabawny! Nagle w pokoju pociemniało, niebem biegły ciężkie szare chmury. Zagrzmiało i wkrótce grube krople deszczu zabębniły o blaszany parapet okna. - Przyda się deszcz - odetchnął z ulgą mój wuj. - Jak przejdzie, to pójdziemy, bo chcę, żebyś na własne oczy zobaczył ten kamień, wuju. - Mówię ci, że go tam nie ma. - Może jechałeś przede mną. Zastanowił się, a potem wzruszył ramionami. - Może. 11 Kiedy przestało padać, wszyscy poszliśmy w stronę krzyżówki. Zobaczyłam kamień z daleka. Wuj Bernard też. Ludmiła przystanęła zdumiona. - Może to meteoryt? - zapytała, spoglądając to na mnie, to na Bernarda. - Jaki tam meteoryt! - mruknął. Podszedł do kamienia, kopnął jego wilgotną po deszczu powierzchnię, jakby sądził, że pod wpływem uderzenia kamień rozsypie się w pył i zniknie, ale nic podobnego się nie stało, kamień jak leżał na drodze, tak leżał. - Trzeba go będzie zaraz stąd zabrać, bo znowu ktoś właduje się w niego samochodem. Diabli nadali... - mamrotał. No właśnie, diabli nadali, wujaszku, pomyślałam. - A może to jednak meteoryt? - upierała się przy swoich podejrzeniach ciocia Ludmiła. - Może należałoby zawiadomić astronomów? - Astronomów! - prychnął wuj wyraźnie zniecierpliwiony. - Oni akurat nie mają nic innego do roboty, tylko jechać do jakiejś dziury, w której diabeł mówi dobranoc, żeby oglądać twoje znalezisko. - To nie jest moje znalezisko - sprostowała Ludmiła. - Raczej Sary, Bernardzie. Zbliżyła się do kamienia i popatrzyła z bliska. Delikatnie dotknęła go czubkiem zielonego kalosza, potem zsunęła z głowy kaptur swojej żółtej nieprzemakalnej kurtki i podniosła w górę głowę. Spoglądała w niebo, a kiedy wolno przesuwała wzrok z lewej strony w prawą, wyglądała jak słonecznik szukający słońca. - Nie wierzę, żeby to było z UFO. - Ja też • nie wierzę - zgodził się mój wujaszek i spojrzał na Ludmiłę życzliwie. - Mówisz roztropnie. - A ty, co o tym sądzisz? - zapytała mnie Ludmiła. Ze względu na jej wrażliwość nie przyznałam się, że popieram zdanie o diable, które wuj rzucił od niechcenia. - Nie mam pojęcia - powiedziałam, wybierając najbezpieczniejszą odpowiedź. Ciotka wyjęła z kieszeni kilka krówek. - Kto chce krówkę? - Ja proszę. 12 Wuj spojrzał i pokręcił głową przecząco. - Ja dziękuję, to są mordoklejki. - Nie! Są kruche! - zachwalała Ludmiła swoje cukierki. - O! Jedzie pan Stanisław, panie Stanisławie, ma pan ochotę na krówkę? - Chętnie, pani leśniczyno. W okolicy mówiono do Ludmiły „pani leśniczyno", co bardzo mi się podobało, ponieważ nie pasowało do niej zupełnie i było czymś w rodzaju jeszcze jednego z tych paradoksów, które tak wspaniale się z ciotką wiązały. Pan Stanisław, gajowy, przystanął, oparł rower o szczupłą topólkę, przywitał się z nami, później wziął krówkę z wyciągniętej dłoni Ludmiły, rozwinął ją z papierka i łakomie wsunął do ust. - Panie Stanisławie, a to świństwo skąd tu się wzięło? Moja siostrzenica wgniotła zderzak o ten kamień. - Nie zauważyła pani? - zdziwił się gajowy. - Jakim cudem? - Właśnie tego nie wiem - powiedziałam szczerze, co bardzo zdumiało pana Stanisława. - Jak pan myśli, skąd on się wziął? - niestrudzenie dociekała moja ciotka. Gajowy milczał, oglądał kamień, ale nie odzywał się. - Jak pan myśli? - nalegała. Pokręcił głową, zdjął czapkę, położył na siodełku, potem wyciągnął z kieszeni chustkę i otarł nią czoło. - Trzeba będzie podjechać samochodem, okręcić sznurem, ściągnąć na bok, a później gdzieś wywieźć. Niech pan się tym zajmie, panie gajowy! - zarządził Bernard. - Jeszcze dzisiaj, zgoda? Gajowy milczał. - Co pan sądzi o tym wszystkim? - dopytywała moja ciotka. Ciągle milczał, może nic nie sądził, a może również widział w tym rękę diabła i wolał nie zabierać głosu w tak delikatnej sprawie. Mój wuj zniecierpliwił się. - Moja żona pyta, co pan o tym sądzi? Pan Stanisław najpierw kilka razy poruszył głową jak gęś, potem wysunął brodę do przodu i tak już został, nieruchomy jak pomnik gajowego. - O, matko! - zawołała Ludmiła, przysłaniając usta swoją szczupłą dłonią. - Zakleił się krówką! 13 Nie macie pojęcia, jak głupio może wyglądać gajowy zaklejony krówką. Odwróciłam głowę, żeby chociaż na niego nie patrzeć, bo gajowy był bardzo pięknym mężczyzną, ogromnie mi się podobał i może nawet trochę z jego powodu przyjechałam tutaj, kiedy doszłam do wniosku, że moje dalsze życie z Janem może być wyłącznie udręką. Przyglądanie się gajowemu, kiedy był w takich opałach, wydawało mi się straszliwym nietaktem. Moja ciotka, nękana poczuciem winy, ujęła go pod rękę i ruszyła w stronę leśniczówki. - Zaraz dam panu ciepłego mleka - mówiła. - Krówka rozpuści się i przeleci. Wątpiłam, czy ciepłe mleko będzie stosownym ratunkiem dla gajowego, przeciwnie, wydawało mi się, że krówka w połączeniu z ciepłym mlekiem zamieni się w twardą skamielinę, ale właśnie takie pomysły miewała Ludmiła. Parę kroków za nimi szedł wuj Bernard, prowadził rower gajowego, a na głowie miał jego czapkę. Rechotał, miałam mu to bardzo za złe. - Nie wiem, z czego ty się śmiejesz, wuju - rozgniewałam się. - Z gajowego - wyjaśnił krótko. Zaraz przypomniały mi się opowiadania mojej matki, w których jawił się obraz Bernarda z czasów ich dzieciństwa. Bernard był okropnym bratem, doprawdy okropnym. Dokuczał mojej mamie, straszył ją, wrzucał jej do łóżka żywe myszy i cieszył się, kiedy płakała albo uciekała z krzykiem. Uwielbiała go, teraz tamto uczucie przeszło na mnie, bo ja też uwielbiałam wuja Bernarda, chociaż czasami doprowadzał mnie do szału. - Ludmiła naumyślnie dała mu mordoklejkę - powiedział. - Znam ją. - Moja wcale nie była taka. - Ona wie, która jest, a która nie jest mordoklejką, wystarczy, że przez papierek zgniecie palcami. - Nie wierzę. - Możesz nie wierzyć, nie zależy mi na tym szczególnie. Co mi po gajowym, za którym muszę prowadzić rower! - rozzłościł się nagle. -Wsiadaj, Saro, i jedź! Przecież to ty się w nim podkochujesz, nie ja! - Wcale się w nim nie podkochuję! - Tylko co? 14 - Nic. Wsiadłam na rower, szybko wyminęłam gajowego i ciotkę Ludmiłę. Weszłam do' domu pierwsza, właśnie w tej chwili, kiedy zadzwonił telefon. Byłam pewna, że dzwoni Jan, więc nie podniosłam słuchawki. Potem okazało się, że to wcale nie on dzwonił, tylko dróżnik z przejazdu kolejowego, więc natychmiast ogarnęła mnie czarna rozpacz, bo jeszcze ciągle kochałam się w Janie bardziej niż w gajowym. Byłoby tak pięknie, gdybym mogła nie przyjąć telefonu od niego! Taki scenariusz: wyjechałam, on dzwoni. Zrozpaczony, stęskniony, przepraszający. A tu, proszę, Sara nawet nie raczy odebrać telefonu, Sarze jest to wszystko obojętne, cała ta miłość Jana i jego wyrzuty sumienia. Miał nadzieję, że zaraz po swoim przyjeździe Sara zacznie warować przy telefonie, zacznie czekać na dobre słowo od niego, jak Karusek na ciotkę Ludmiłę. To znaczy miałam nadzieję, że on ma taką nadzieję, i to właśnie byłoby piękne, że nie przyjęłabym tego telefonu, na który tak czekałam, ale to nie Jan dzwonił do mnie, tylko dróżnik z przejazdu kolejowego do mojego wuja Bernarda, stąd rozpacz. Ludmiła przepłukała gajowego ciepłym mlekiem i ku mojemu zdumieniu okazało się to nawet dość skuteczne, bo gajowy przemówił, chociaż trochę jeszcze przy tym mamrotał. - Może pan się napije kieliszek naleweczki? - zapytał mój wujaszek. - Na pewno jest zdrowsza od mordoklejki i szybciej przelatuje przez gardło. - Bernardzie! - zawołała Ludmiła. - Obiecałeś mi, że więcej nie będziesz częstował młodzieży alkoholem! Miałam wrażenie, że gajowy chętnie postarzałby się na naszych oczach o dobrych parę lat, ale Ludmiła do tego nie dopuściła, mój ofuknięty wujaszek z markotną miną usiadł na fotelu przed telewizorem, a gajowy popijał krówkę kolejną szklanką ciepłego mleka. Stała przy nim moja ciotka i trzymając w ręku garnek z chochelką, bacznie obserwowała swojego męża, który wcale nie patrzył w telewizor, tylko na szybkę w kredensie, za którą widać było smukłą szyjkę, kryształowej karafki. - Bardzo jestem do tej karafki przywiązany - mawiał mój wujaszek, tuląc ją do siebie i kołysząc jak niemowlę. - Należała do mojego 15 dziadka, który również podawał w niej naleweczkę własnej roboty, później czynił to mój ojciec, a teraz ja podtrzymuję tę piękną rodzinną tradycję. Nie mam syna, ale sądzę, że twój mąż, Saro, przejmie pałeczkę. Pałeczka wypełniona czerwoną nalewką ze smorodiny, jak wuj nazywał owoce czarnej porzeczki, marne miała szanse u Jana, który był abstynentem, a którego wuj z pewnością miał na myśli, mówiąc „twój mąż, Saro", chociaż on wcale nie był jeszcze moim mężem. Myślę, że lepiej w tej sztafecie spisałby się gajowy, który też podobał mi się bardzo, ale przecież nie tak jak Jan, niestety. - Myślę, ciociu, że pan Stanisław ma już dosyć mleka - postanowiłam przyjść mu z pomocą. - Jeszcze łyczek, jeszcze łyczek! Ludmiła przechyliła garnek, wlała mleko do chochelki, z chochelki do kubeczka, a tam posępnie zajrzał gajowy. - Za mamusię, za tatusia... - wyliczał mój wujaszek, spoglądając na pana Stanisława ze złośliwym uśmieszkiem. - Za panią leśniczynę, za panienkę Sarę... - Och, Bernardzie, jaki ty jesteś komiczny! - śmiała się Ludmiła. Znowu zadzwonił telefon, ja się nawet nie ruszyłam, słuchawkę podniósł wujaszek. - Witaj, mój drogi, witaj! Tak... tak... już ją proszę. Saro! - zawołał. - To do ciebie. - Mnie tu nie ma - odparłam. Zapadła cisza, nawet gajowy przestał łykać mleko. Ludmiła przechyliła się w moją stronę i trzymając w jednej ręce garnek, a w drugiej chochelkę, zauważyła ze zdumieniem: - Jak to, Saro, przecież jesteś! - Nie ma mnie, ciociu! - krzyknęłam głośno, tak żeby Jan na pewno usłyszał. - Dotarło? - zapytał go wuj Bernard. - Mówi, że jej nie ma. Zdenerwowana Ludmiła prosto z garnka przelała resztę mleka do kubka zrozpaczonego gajowego. - Pij, moje dziecko, pij... Brzdęk, wujaszek odłożył słuchawkę. Spojrzał na mnie i powiedział ponuro: 16 - Tylko zawracałaś głowę tym swoim gadaniem, że przyjechałaś pisać książkę, uciekłaś, zaraz się domyśliłem. Prawda, zaraz się domyślił, to było przecież jedno z pierwszych pytań, które mi zadał. - Uciekłaś? A ja odpowiedziałam wtedy wykrętnie: - Zaprosiliście mnie, więc przyjechałam. Ale on dobrze wiedział, że uciekłam. Ludmiła nie wiedziała, ale wuj wiedział. Gajowy pożegnał się i wyszedł. Moja ciotka zawołała Karuska, który przysypiał pod stołem. - Karusek musi się przejść. Pójdę z nim w stronę tamtego lasu. Wszędzie tu był las, gdziekolwiek człowiek nie spojrzał, tam widział las, ale dla Ludmiły ten po prawej stronie domu, rozjaśniony szeregiem brzóz, był zawsze „tamtym lasem", lubiła go najbardziej. Zostaliśmy we dwoje, Bernard i ja, w tym mrocznym pokoju, w którym uszanowano piękno ciężkich, zbrązowiałych ze starości desek, trochę wypukłych, trochę spękanych, ułożonych podłużnie, ciasno jedna przy drugiej. Mój wuj siedział w zamyśleniu, z rękoma na poręczach fotela, oparty wygodnie o podgłówek, który Ludmiła przykrywała pasiastym, łowickim kilimkiem. Było bardzo cicho, tylko za oknem ptaki przedwieczornym ćwierkaniem sposobiły się do snu. „Sposobić się do snu" mówił zawsze Bernard i to nie tylko o ptakach. On także sposobił się do snu, sposobiła się też Ludmiła, również ja sposobiłam się do snu, kiedy byłam tutaj. Siedziałam na wprost mojego wuja i widziałam jego piękną głowę, z jednej strony jaśniejszą w szarzejącym świetle zza okna, z drugiej pociemniałą od zmierzchu, który ogarniał pokój. Bernard miał twarz ogorzałą, pod wieczór otoczoną już smugą ciemnego zarostu, grube brwi spotykały się u nasady nosa, jak wyrudziałe, spalone słońcem krzewiki. I wtedy, ze zdumieniem, dostrzegłam w jego męskich, twardych rysach coś niewiarygodnie delikatnego, kobiecego, jakiś ślad, muśnięcie, coś, czego nie zauważyłam nigdy dotąd, a co było podobieństwem do łagodnych, miękkich rysów mojej matki. Widząc tak nagle jej nieobecną twarz w twarzy Bernarda, znowu poczułam, jak bardzo zostałam osierocona. Dziesiątki razy żałowałam, że nie 17 zdążyłam jej powiedzieć o sobie wszystkiego ani zapytać o to, co czuła i o czym myślała w tych chwilach, kiedy była nie tylko moją matką. Wuj poruszył się i już jej nie widziałam, w jego twarzy zostało puste miejsce po niej, z wolna wypełniające się Bernardem. Czy to ty, kochanie? Karusek biegł, a może raczej wyobrażał sobie, że biegnie. Ludmiła szła wolno, żeby dostosować swój krok do jego możliwości, i to jej się udało, bo nawet zdarzały się chwile, kiedy ją wyprzedzał. Oglądał się, jakby chciał zganić Ludmiłę za to, że ona tak się wlecze. Trawiastym poboczem ścieżki szusowała jej biała kotka o niedorzecznym w tej sytuacji imieniu Czarnuszka. Moja ciotka nie zastanawiała się długo, jak ją nazwać, uważając, że właśnie takie imię należy się Kotce już na pierwszy rzut oka. Ludmiła dziwiła się, jeżeli ktoś z tego powodu okazywał zdumienie albo, czemu dziwiła się jeszcze bardziej, jeżeli uznawał to imię za śmieszne w zestawieniu z bielutkim umasz- j czeniem kotki. Czarnuszka buszowała pośród wysokich, wilgotnych | traw, które najwyraźniej łaskotały ją po uszach, bo raz po raz oganiała się od nich łapami, stając przy tym słupka jak zając. Wujaszek usnął w fotelu, więc chyłkiem wymknęłam się z domu. Postanowiłam dogonić Ludmiłę i razem z nią pójść w stronę tamtego ; lasu. Powietrze było świeże, pachnące, w łagodnym zmierzchu spa-j dające z gałęzi krople minionego deszczu lśniły jak świetliste szklane kulki. Ludmiła ucieszyła się. - Co tam, Saro? - zapytała. - Co się dzieje? Trzymała w dłoniach długą, zieloną jeszcze szyszkę i wałkowała ją palcami, raz po raz pochylając głowę, żeby wciągnąć w płuca żywiczny zapach. - Wujaszek usnął. - Nie o to pytam. - Nic się nie dzieje, ciociu. Milczała, dopiero po chwili odezwała się, nie patrząc na mnie: 18 - Spójrz, droga jest prawie sucha, deszcz szybko wsiąknął, był bardzo potrzebny, mogłoby nawet jeszcze trochę popadać. Czymże to Jan tak ci się naraził? - Jest wymagający - powiedziałam krótko, sama zdumiona, że w dwóch słowach może się zmieścić taka długa historia. - Wymagający! - powtórzyła Ludmiła i roześmiała się. - Zawsze myślałam, że on jest zbyt ustępliwy i że okropnie jeździsz mu po głowie, jak to nigdy nie wiadomo, prawda? - Nikomu nie jeżdżę po głowie, ciociu, jestem życiową fajtłapą. -Ty? - Ja. - No, wiesz... - żachnęła się. - To chyba u was rodzinne, Bernard też tak o sobie mówi. Zatrzymała się i położyła szyszkę przy brzegu ścieżki, delikatnie, jakby była ze szkła. - Wiesz co? - zdecydowała nagle. - Nie dawaj mi do czytania tej swojej książki, jeszcze mi się nie spodoba i co wtedy? - Powiesz mi, że ci się nie spodobała. - Nie powiem, powiem, że jest bardzo ładna, już ja siebie znam. - A te dwie poprzednie podobały ci się? - Tak, dość, chociaż ta druga trochę mniej. Znałam Ludmiłę lepiej niż ona siebie. - Mówiłam ci, że mam tylko kilkanaście kartek, możesz śmiało czytać, ciociu, i tak jeszcze w niczym nie można się połapać. - To po co mam czytać? - Sama chciałaś. - Rzeczywiście. Zawsze coś powiem, a później żałuję. - To nie czytaj, ciociu. - Wiesz co? Umówmy się tak: przeczytam te kilkanaście kartek, a jak mi się nie będzie podobało, to powiem ci otwarcie, że zdecydowałam się nie czytać. - To bardzo zawiłe. - Tylko pozornie, bo ty będziesz wiedziała, że mi się nie podobało, a ja nie będę musiała strzępić sobie języka. Popatrz tylko, ci. Czarnuszka wyprawia, wskoczyła na drzewo! 19 Czarnuszka, rozpłaszczona, obejmowała łapami pień dębu i spog-l lądała w dół, sprawdzając, na ile udała jej się ta sztuczka, później podniosła łepek do góry, zadźwięczał mały dzwonek, który Ludmiła przymocowała jej do obróżki, żeby jego dźwięk ostrzegał ptaki. Kilka! wróbli zerwało się z najniższych gałęzi drzewa, na ziemi podskoczyły dwie przestraszone kawki. - Gdyby tak można było zawieszać ludziom dzwonki chroniące przed złem, może na świecie zapanowałby wreszcie boży porządek. - Ależ, ciociu, przecież taki dzwonek należałoby zawieszać złu] nie ludziom! Ludmiła uśmiechnęła się. - Jak sobie chcesz. To i tak, i tak jest niemożliwe, ale jeżeli; pomyślisz, zrozumiesz, że ja mam rację. Zbliżyła się do drzewa, żeby zdjąć z niego kotkę, która pazurami usiłowała przytrzymać się kory, Ludmiłę bardzo to rozgniewało. Walczyły ze sobą chwilę, aż w końcu przegrana Czarnuszka miauknęła skrzekliwie i zawróciła do domu. - Tak łatwo ją urazić, obraża się o byle głupstwo - wzruszyła ramionami Ludmiła. - Nie dałaś jej zapolować, a dla niej polowanie to nie głupstwo. - Tak sądzisz? Masz własne doświadczenia? Stałyśmy pośrodku drogi, zobaczyłam, że Ludmiła przygląda mi się badawczo, nie miałam pojęcia, co ma na myśli, pytając o moje doświadczenia. Biały, nieprzemakalny berecik, który włożyła w obawie przed deszczem, przekrzywił się, co dodało zaczepności jej spój] rżeniu. - Ja nie poluję. - Tak? A kto Jana ustrzelił Monice sprzed nosa? Ach, więc to Ludmiła ma mi za złe... - Mylisz się, ciociu, nie polowałam na Jana, on mnie wybrał. - Uciekłabym na koniec świata, gdybym zobaczyła, że zamierzą mnie wybrać człowiek, w którym kocha się moja przyjaciółka - powiedziała Ludmiła. - Tymczasem to Monika uciekła, a ty zostałaś. TaW było, moja kochana Saro, tak właśnie było. Poprawiła berecik, bo zsunął jej się prawie na samo oko, a potem zaklaskała w ręce i zawołała głośno: 20 _ Wracamy, Karusku! Karusek, wracamy! Tym razem szedł obok nas. Czarnuszka defilowała drogą, pobrzękując blaszanym dzwonkiem. Monika uciekła, a ja zostałam. Może to o mnie myślała Ludmiła, może według niej powinnam nosić koci dzwonek, który w porę ostrzegłby Monikę? Odruchowo, jak obróżkę, położyłam na szyi rękę, a wtedy moja ciotka odezwała się z tą swoją przenikliwością, która mnie zawsze u niej zdumiewała: - Daj spokój, Saro, za późno, już się stało. Wuj Bernard stał przed domem i wypatrywał nas. Na głowę włożył zrobiony z gazety pierożek i pogwizdywał: „Raduje się serce, raduje się dusza, gdy Pierwsza Kadrowa na wojenkę rusza". - Och, Bernardzie! Jakiż ty jesteś zabawny! To niezwykle twarzowy pierożek! Spałeś? - Krótka drzemka pobudza apetyt. - Czy to znaczy, że zjadłeś cały garnek z chłodnikiem? - A cóż ty opowiadasz, Ludeczko! Zjadłem tylko chłodnik. A co zrobiłyście kotce, że ma taki paradny ogon? Rzeczywiście, Czarnuszka wkroczyła na ganek, z ogonem postawionym na baczność. - Nadęła się - wyjaśniła Ludmiła. - Miałem tu atrakcje, jak was nie było - powiedział mój wujaszek i ziewnął. - Jakie? - zainteresowała się Ludmiła. - Co się stało? Pomyślałam, że być może Jan dzwonił znowu, więc wpatrywałam się w wuja, modląc się w duchu, Boże, Boże, żeby tak było. Bernard udawał, że ziewa, wyraźnie zadowolony, bo obydwie patrzyłyśmy w napięciu. - Był gajowy - powiedział wreszcie. - Pewnie miał ochotę na krówkę! - zachichotała Ludmiła. - Nic o tym nie mówił, miał ciekawsze rzeczy do powiedzenia. - Mianowicie? - dopytywała się. - Przyjechał po kamień. - I co? Zabrał go? - Nie. - Dlaczego? Czemu nie zabrał kamienia, Bernardzie? 21 - Nie zabrał kamienia, bo żadnego kamienia na drodze nie było. - Jak to nie było? - zapytałyśmy jednocześnie moja ciotka i ja. - Nie było. - A co się z nim stało? - Tego gajowy nie wiedział. Szukał w lesie przy drodze, szukał w jarze, nigdzie go nie znalazł. - Więc gdzie on się podział? - Tego nie wiem. Ciotka gwałtownym ruchem ściągnęła berecik z głowy i rzuciła go na zielony, wiklinowy stół stojący na ganku. - Niepojęte! - zawołała. - Gdzie może być? - To chyba tylko diabli wiedzą - powiedział mój wuj. - Nie lubię takich żartów! - rozgniewała się w końcu moja ciotka. Ja też nie lubiłam takich żartów. Ciotka usiadła na fotelu, sięgnęła po swój nieprzemakalny berecik i szybko zaczęła okręcać go na palcu, wyglądał jak latający talerz. - Nie dość, że zjadłeś chłodnik, który zostawiłam na jutro, to jeszcze mnie denerwujesz. - Samowolnie - powiedział mój wujaszek. - Co: samowolnie? - Powinnaś powiedzieć, że zjadłem go samowolnie. - Zjadłeś samowolnie. - Samowolnie to ostatnio ulubione słówko twojej ciotki, Saro! - Wiem. - No tak,.ty również wiele rzeczy robisz samowolnie - uprzytomnił sobie. Od wielu lat mieszkali w tej małej leśniczówce, do której nieczęsto ktoś zaglądał, i może dlatego mieli zdumiewającą łatwość wynajdywaniaj tematów do sprzeczek i niepotrzebnych dyskusji. Dużo musiało się tu mówić i o mnie. - Sara nie robi samowolnie wielu rzeczy, ona samowolnie robi wszystko - sprostowała Ludmiła. - Jeżeli Lilka chciała, żeby Saraj zrobiła coś natychmiast, mówiła: „Córeczko, tylko nie rób tego", i z miejsca wszystko było zrobione. Taka już ona została. Ciotka położyła swój berecik na kolanie i zaczęła wygładzać zagięcia materiału. Miała drobne, dziecinne ręce. Szczupłe palcd 22 i krótko przycięte różowe paznokcie z białymi półksiężycami. Moja matka, Lilka, zawsze mówiła, że Ludmiła ma piękne dłonie, ale mnie się niezbyt podobały. Wolałam długie, szczupłe mamy. Spojrzałam na swoje, były jeszcze inne. Opalone, zakończone krwistymi płytkami paznokci, bo pomalowałam je upiornie czerwoną emalią, kiedy przedwczoraj szłam na urodziny do mojej przyjaciółki Nuny, która tak naprawdę ma na imię Irena, ale o tym już chyba wszyscy oprócz mnie zapomnieli. Włożyłam na ten wieczór małą, czarną sukienkę, kupiłam sobie pantofle na bardzo niewygodnym, wysokim obcasie i poszłam do fryzjera. No i pomalowałam te paznokcie jadowitą emalią. Sądziłam, że wyglądam doskonale, ale to było nieporozumienie, bo Nuna zrobiła przyjęcie ogrodowe, z grillem, z ogniskiem i z gromadą swoich przyjaciół w dżinsach, szortach, adidasach, sandałach, bawełnianych podkoszulkach i z okropnie poczochranymi głowami. Oczywiście nie raczyła mnie o tym uprzedzić. Jan, którego ubłagałam, żeby koniecznie włożył swój najlepszy garnitur, białą koszulę i krawat, powiedział, że mam wyraźne upodobanie do robienia z niego głupka, a moje tłumaczenie, że nie tylko z niego, ale i z siebie zrobiłam głupka, nie było dla nas żadnym ratunkiem, oboje czuliśmy się u Nuny okropnie, chociaż on zdjął krawat i marynarkę, a ja czarne rajstopy i pantofle. Znowu zrobiłam ogródek, ale przypomniało mi się to wszystko, kiedy teraz patrzyłam na swoje paznokcie, myśląc jednocześnie o paznokciach Ludmiły i mojej matki. Postanowiłam zapamiętać, jak nieoczekiwanie mogą splatać się wspomnienia, jak jedno z drugiego znienacka może się wywodzić. Nigdy nie wiadomo, co i kiedy może się człowiekowi przypomnieć. Przeraziło mnie to, bo dużo jest takich spraw w moim życiu, o których wolałabym nie pamiętać, a tu nagle bach! I są. Wyskakują jak diabeł z pudełka, powiedziałby zapewne Bernard, gdyby wiedział, o czym myślę. Tymczasem on zszedł z kilku stopni ganku i zajął się podnoszeniem winorośli, które w czasie deszczu obsunął wiatr. - Jakie piękne musiały być te czasy, kiedy ludzie nie mieli prądu w domach! - powiedziała nagle Ludmiła. - Pomyśl, Saro, o tej porze nasze prababki szykowały się właśnie do zapalania lamp naftowych, a wiązał się z tym cały obrządek. Wiele dałabym za to, żeby lampa 23 naftowa wisiała nad naszym stołem w jadalni. Wybrałabym sobie wielką, z mlecznego szkła, na złoconych łańcuchach. Każdego dnia o tej właśnie godzinie zajmowałabym się nalewaniem nafty i... - Pleciesz, Ludmiło! - zawołał Bernard spoza ściany winorośli otaczającej ganek. - Każdego dnia o tej właśnie godzinie zajmowałabyś się wyłącznie poganianiem swojego męża, żeby się jak najprędzej uporał z tym koszmarnym zajęciem, jakim stałoby się dla ciebie nalewanie nafty. Moja ciotka umilkła na chwilę, wyraźnie zastanawiając się nad czymś głęboko. Nawet przymrużyła oczy, jakby z odległości lat chciała zobaczyć coś, czego zresztą nigdy nie widziała. - Może i tak, ale to również bardzo by mi się podobało - powiedziała z rozmarzeniem. - Musisz przyznać, Bernardzie, że naciśnięcie pstryczka w kontakcie jest zajęciem zupełnie pozbawionym romantyzmu. Bernard rozchylił gałęzie winorośli i spojrzał. Pochwyciłam wzrok, którym ogarnął Ludmiłę, chyba nigdy Jan nie patrzył na mnie aż tak miłośnie. Może ta myśl sprawiła, że tym razem skoczyłam do telefonu, kiedy znowu zadzwonił. Chwyciłam słuchawkę obydwiema rękami i przytuliłam do ucha, bo w tej chwili bardzo tęskniłam za Janem. - Czy to ty, kochanie? - zapytał. Wiedział, że właśnie taki jest tytuł książki, którą pisałam, więc z żalem pomyślałam, że te słowa to tylko żart, a nie prawdziwa czułość. Odpowiedziałam mu drugim zdaniem z pierwszego rozdziału: - Tak, to ja, Matylda. - A mojej Sary tam nie ma? - Jestem. - Nadal wściekła? - Nadal. - Czy mogę liczyć na resztki twojego uczucia? - Możesz, ale zostały same paprochy. - Czy ja się mylę, czy rzeczywiście coś ci leci po buzi? - Leci. - Nie płacz, Saro, przecież kocham cię ponad wszystko. - Nie, ty ponad wszystko kochasz Formułę 1. 24 Tak, to ja, Matylda To o niej myślałam, kiedy starałam się na trwałe zanotować w pamięci, jak nieoczekiwanie mogą wracać do człowieka wspomnienia, czasami niewygodne, podobne do odnalezionych po latach pantofli, w które wkłada się stopę i nagle okazuje się, że coś jest nie tak, krzywo, cisną, chociaż kiedyś świetnie się w nich biegało. O Matyldzie myślałam. O tym, że pisząc swoją książkę, powinnam coś takiego ze sprawą Matyldy związać. Wieczorem, kiedy sprzątnęłyśmy już po kolacji, wyjęłam z bagażnika resztę swoich rzeczy i zaniosłam na moje poddasze. Miałam w leśniczówce własny pokoik, zbyt gorący latem, zbyt zimny już od wczesnej jesieni, ale mogłam do niego wracać jak do siebie, nawet część rzeczy zostawiłam tu na stałe. Ludmiła przygotowała mi łóżko, róg cienkiej kołdry zachęcająco odchyliła na bok, na poduszce czekał mój wysłużony jasiek, a na nim wyleniały zając, z którym tu sypiałam, odkąd siebie pamiętam. Wystarczyło tylko wyjąć z torby trochę kosmetyków, schować w szafie nową kurtkę przeciwdeszczową, sweter, rzucić na półkę trochę bielizny, powiesić bluzki i właściwie byłam rozpakowana. Jeszcze tylko duża torba z książkami, z wydrukiem napisanych już stron i z moim ulubionym podróżnym laptopem, który dostałam w prezencie od Jana, kiedy ukazała się moja druga powieść. Wszystko to ułożyłam na stole, sprawdziłam, czy na krześle leży poduszka, na której, pisząc, zwykle siedziałam, leżała. Otworzyłam szerzej okno, bo Ludmiła zostawiła je zaledwie uchylone. W pokoju unosił się zapach, zawsze obecny na poddaszu. Zapach suchego drewna i jakiś inny, podobny do zapachu smoły, i duszny zapach ziół, które Ludmiła wiesza na przyległym stryszku. Nigdy nie potrafiłam rozróżnić składników tej przedziwnej mieszanki, ale idąc po schodach, niecierpliwie na nią czekałam. Usłyszałam kroki Ludmiły, po chwili zastukała do drzwi, otworzyła je i weszła, nie czekając nawet na zaproszenie. - PrzyeSffifapp twoją książkę. Spojrzała^na^japier ułożony na stole i przeraziła się. - Aż tyle tego! - Nie, to, co zaczęłam pisać, mam tutaj, spójrz, tylko kilkanaście stron, mówiłam ci przecież. - Mówiłaś, mówiłaś i dlatego tak się zlękłam, kiedy zobaczyłam tę wielką stertę. Czy naprawdę chcesz zapisać tyle stron? - Większość z nich na pewno podrę, bo to, co napiszę, okaże się do niczego. - Ależ to. musi być okropnie przykre, Saro! - zawołała Ludmiła. - Wyrzucać coś, nad czym człowiek tyle się nabiedził. - Jest przykre, ale ja już wiem, że im więcej wyrzucam, tym lepiej dla książki. - W takim razie spróbuj jej w ogóle nie pisać. Nie podoba mi się pomysł z darciem, gdybym to ja pisała powieści, nigdy nie wyrzuciłabym nawet jednej kartki. Założę się, że Kraszewski też nie wyrzucał, dzięki czemu ma taki pokaźny dorobek. Trzymając w ręku pierwsze strony mojej przyszłej książki, Ludmiła spojrzała na jej początek. - Matylda? - zawołała. - Nie żartuj, a cóż to za imię? - Bardzo ładne, ciociu. - Matylda, też coś... czy ona jest ruda? - Nie, ma ciemne włosy, takie bardziej brązowe. - Powinna być ruda. Ania z Zielonego Wzgórza była ruda i popatrz, jakie ta książka ma powodzenie, ile pokoleń już ją czytało. Niech ta Matylda będzie ruda, zarobisz na tym masę pieniędzy, ja nawet dosyć lubię rude dziewczyny. Czy w którymś miejscu opisujesz dokładnie kolor jej włosów? -Tak. - Poprawię ci. - Ależ, ciociu, wyobrażam sobie Matyldę z ciemną czupryną! - Żaden problem, teraz każda farbuje, więc Matylda też może. Widziałaś, że położyłam ci zająca na jaśku? - Widziałam, dziękuję. - Uprałam go w zeszłym tygodniu, a później powiesiłam na sznurku, żeby porządnie wysechł. Przypięłam go za uszy, szkoda, że nie widziałaś miny swojego wujaszka, kiedy to zobaczył. Zbliża się, rozumiesz, do domu, a tu widzi, zając wisi na sznurku, bo on 26 z daleka wyglądał jak żywy, to znaczy może nie tyle jak żywy, ile jak zając. Roześmiałam się. - Nic śmiesznego, Bernard o mało nie dostał zawału. Idę, moje dziecko. Mam przecież ciężką pracę przed sobą. - Mogę ci w czymś pomóc? - Pomóc? Skąd! Nie dość, że tę książkę piszesz, to jeszcze chcesz ją czytać? Nie, kochanie, muszę się z tym sama uporać. Ludmiła wyszła, otworzyłam okno i zgasiłam światło, żeby mi nie zaczęły wpadać do pokoju ćmy i komary. Przez chwilę nasłuchiwałam, czy nie chroboczą myszy na stryszku, czy korniki nie zajmują się piłowaniem wysuszonego drewna szafy, czy nie piszczą nietoperze, ale było bardzo cicho, dopiero po chwili za oknem krzyknął puszczyk i głucho zamruczała daleka jeszcze burza. Zapewne na dole mój wujaszek zamyka właśnie okiennice, a ciotka zasiada w fotelu, przechyla abażur lampy i sięga po okulary. Dopóki Matyldę znałam tylko ja, było tak, jakby jej nie znał nikt, dopiero teraz, kiedy Ludmiła zacznie czytać pierwsze strony mojej książki, ona z wolna będzie się z niej wyłaniać, z kartki na kartkę bardziej widoczna. Prawdziwa? Tego nie mogłam wiedzieć. Następnego dnia rano zeszłam na śniadanie później, niż zazwyczaj tu się jadało. Na stole zobaczyłam przygotowany dla mnie talerz, starannie nakryty miseczką. Leżał na nim pokrojony na ćwiartki pomidor, porcja twarożku obsypanego szczypiorkiem i jajko na twardo. W plecionym koszyku z wikliny znalazłam świeże bułki. Masła tylko poskąpiła Ludmiła, bo zawsze mówiła, że masło jest wrogiem zdrowego żywienia. Wydzieliła mi więc porcyjkę wielkości laskowego orzecha. Za to, z wrodzonym sobie brakiem logiki, na drugim talerzu zostawiła aż trzy grube plastry szynki obwiedzionej lśniącym białym tłuszczykiem. A mnie w ogóle nie chciało się jeść, marzyłam tylko o mocnej, prawdziwej kawie. Przewęszyłam wszystkie kuchenne szafki i półki, ale na jednej z nich znalazłam jedynie zieloną herbatę, w której uzdrowicielską moc moja ciotka święcie wierzyła, a od jej zapachu ja zawsze miałam ochotę uciec na koniec świata. Nalałam sobie szklankę wody, była tu bardzo smaczna, i usiadłam przy stole, na wprost okna wychodzącego na drogę prowadzącą w stronę tamtego lasu. 27 Ludmiła szła nią wolno, obok ospale wlókł się Karusek i żwawo, z kawałkiem gałęzi w pysku, podskakiwał jeden z psów wuja Bernarda. Wiedziałam, że jeżeli mam uniknąć gadania Ludmiły, muszę zjeść twaróg i pomidora, ale o szynce nie mogłam nawet pomyśleć. O tej porze dnia szynka była ostatnią rzeczą, którą udałoby mi się przełknąć. Dziobałam więc widelcem w pomidorze, serze i szczypiorku, kiedy nagle zobaczyłam, że Ludmiła zawraca i idzie z powrotem do domu. - Na miłosierdzie boskie! - zawołała, wchodząc do kuchni. - Dlaczego tak grzebiesz w tym talerzu? Dlaczego pijesz suchą wodę, kiedy w dzbanku stoi mleko? - Sucha woda bardzo mi odpowiada, ciociu. - Dolej do niej soku, stoi w lodówce. Miałam zamiar iść w stronę tamtego lasu, ale pomyślałam sobie, że może już wstałaś i będziesz chciała wybrać się ze mną. Dolej soku. - Dziękuję za sok. Poszłabym z tobą chętnie, ciociu, ale muszę zabrać się do roboty, nie ma rady. - Jest rada. Możesz się nie zabierać. Zjedz kawałek szynki, bardzo jest zdrowa, zwłaszcza tłuszczyk. Zawsze jem tłuszczyk i zobacz, jaką zachowałam figurę. Moja siostra Wiola w ogóle nie jada tłuszczyku i dlatego jest gruba jak beczka. Dopiero teraz spostrzegłam, że na półce między oknami, obok płaczliwego bluszczu, który zamiast dziarsko wspinać się w górę po cienkiej lince, zaproponowanej mu przez Ludmiłę, zwisał marnie, że obok tej doniczki z bluszczem leżą równo złożone kartki. Ciotka zauważyła moje spojrzenie w tamtą stronę i spuściła oczy. Domyśliłam się, że nie ma zamiaru rozmawiać ze mną na temat książki: ława przysięgłych wydała wyrok, pomyślałam. Pomyślałam również, że oskarżony ma prawo do ostatniego słowa.