Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
Zobacz podgląd pliku o nazwie 16800 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
KRYSTYNA SIESICKA
W stronę tamtego lasu
(horror dla panienek z dobrych domów)
';•
Projekt okładki „101 Druk Studio Poligrafii Reklamowej" Na okładce wykorzystano
reprodukcję obrazu Pabla Picassa „Portret Dory Maar"
Redakcja
Danuta Sadkowska Korekta Joanna Pietrasik
© Copyright by Krystyna Siesicka
ISBN 83-87463-45-0
%
SI
??
Wydanie I
Wydawnictwo Akapit Press, Łódź 1999
90-368 Łódź, ul. Piotrkowska 182
tel./fax (0-42) 636-12-14
www.akapit-press.com.pl
e-mail:
[email protected]
Druk:
„POLIGRAFIA" Sp. z o.o.
98-200 Sieradz, ul. 23-go Stycznia 14/16
tel. (0-43) 822-40-71
\
Rumieńce lata pobladły. Liść zloty z wiatrem mknie. I klonom ręce opadły, i
mnie...
Liście
Maria Pawlikowska-Jasnorzewska
Gdzie diabeł mówi dobranoc?
Nie wiem. Nie wiem, gdzie diabeł mówi dobranoc, ale być może ma rację mój
kochany wujaszek Bernard. Otóż on twierdzi, że diabeł mówi dobranoc na
skrzyżowaniu dwóch dróg lokalnych, z których jedna prowadzi do miasta
powiatowego, a druga, węższa, ograniczona po bokach zbitymi w gęstą ścianę
krzewami, wiedzie wprost do leśniczówki. Widziałam tam diabła jedynie raz i
wcale nie powiedział mi dobranoc, tylko dzień dobry, bo działo się to w samo
południe pewnego upalnego dnia. Nie wszystko można sobie łatwo wytłumaczyć, więc
nie wiem, czy diabeł, którego spotkałam, był naprawdę diabłem, czy tylko tak...
Wujaszek Bernard kazał mi go dokładnie opisać. Wypytywał o każdy szczegół, ale
ja byłam przerażona i wszystkie szczegóły wyleciały mi z głowy. Pamiętałam tylko,
że diabeł miał na sobie zielone aksamitne spodnie i marynarkę w czarno-białą
pepitkę, skrojoną jak fraczek: z wydłużonymi plecami, rozciętymi od dołu aż do
pasa. Na głowie smolisty, połyskliwy cylinderek, doprawdy. Półbuciki kremowe. Z
koźlej skóry, powiedział wujaszek Bernard domyślnie.
- Czy w ręku miał laseczkę? - zapytał.
Miał. Czarną laseczkę z okrągłą główką. Z kości słoniowej, uzupełnił mój opis
wujaszek Bernard i uśmiechnął się z zadowoleniem.
- A zatem, Saro, widziałaś diabła.
Do dziś nie wiem, co w tym moim spotkaniu z diabłem tak ucieszyło wuja Bernarda.
W końcu miałam wtedy dopiero te sześć lat, byłam płochliwą dziewczynką i wuj
łatwo mógł przewidzieć, że zaczną mnie dręczyć po nocy upiorne sny. I to wcale
nie dlatego,
5
że diabeł wyglądał przerażająco, bo nie wyglądał, przeciwnie, robił wrażenie
bardzo wesołego pana, podobnego do dżokera z talii kart pasjansowych, które żona
wuja Bernarda, moja ciocia Ludmiła, każdego wieczoru rozkładała na stoie. Sny
zaczęły mnie dręczyć tylko dlatego, że słowo „diabeł" wydawało mi się
niesłychanie pojemne, wypełnione okropnościami, których w ogóle nie umiałam
sobie wyobrazić i dlatego okropnie ich się bałam. Do tej pory boję się
wszystkiego, czego nie potrafię sobie wyobrazić, tak już jest.
Fakt, że diabeł może wyglądać zwodniczo, stał się dla mnie pierwszym sygnałem,
że powinnam być w życiu bardzo ostrożna, ale to zrozumiałam dużo później i
również później o tym opowiem, bo teraz wolałabym wrócić do upalnego dnia i do
tego południa, kiedy diabeł powiedział mi dzień dobry.
- Dzień dobry, Saro, dokąd to idziesz, można wiedzieć?
Uniósł do góry swój połyskliwy cylinderek i uśmiechnął się czerwonymi wąskimi
ustami, nad którymi ciemniał pasek czarnych wąsików. Szybko pochyliłam głowę i
próbowałam go wyminąć, ale stanął przede mną, więc i ja musiałam zatrzymać się
pośrodku drogi. I właśnie wtedy zobaczyłam dokładnie te jego śmieszne, jasne
półbuciki z miękkiej koźlej skóry, opylone szarym kurzem. Skąd wiedział, że mam
na imię Sara? Diabeł wie wszystko, bez chwili wahania wyjaśnił mi później
wujaszek Bernard i tylko ciocia Ludmiła, słysząc to, jęknęła cicho:
- Bernardzie...!
W jej głosie brzmiała nutka przygany, co zdarzało się niesłychanie rzadko, bo
zazwyczaj ciocia Ludmiła chwaliła mojego wuja, nawet jeżeli to, co mówił, nie
było szczególnie rozsądne.
- Och, Bernardzie, jaki ty jesteś dowcipny! - zachwycała się wtedy. Miała
okrągłą główkę, nie głowę, tylko główkę właśnie, otoczoną
bardzo jasnymi cienkimi włosami, skręconymi w drobne loczki. Wpatrywała się w
Bernarda przeraźliwie niebieskim wzrokiem, nie potrafię tego inaczej określić,
bo blady błękit tęczówek rozmydlał wyrazistość jej spojrzenia. Zawsze wydawało
mi się, że wuj bardzo kocha Ludmiłę, ale teraz, po latach, podejrzewam, że kocha
nie tylko ją, ale i jej bezkrytyczną miłość do siebie. I może dlatego dziwnie
mnie wzrusza ta moja łagodna, a jednocześnie trochę szalona ciotka, o której
przecież będę tu jeszcze nieraz czule wspominać.
6
Znowu zrobiłam ogródek w swojej opowieści, wpadłam do niego, furtka zatrzasnęła
się za mną, chyba muszę przeskoczyć płotek, żeby jakoś wrócić pamięcią do
tamtego dnia, kiedy to biedna przestraszona Sara stała na skrzyżowaniu dwóch
dróg lokalnych, panicznie bojąc się tej, która wiodła do leśniczówki i wydawała
się taka pusta, ciemna, ponieważ wysokie, skołtunione krzewy zabrały jej światło
słonecznego dnia. Bałam się, że diabeł pójdzie za mną.
- Do leśniczówki - odpowiedziałam na jego pytanie.
Zaśmiał się. Przez chwilę zastanawiałam się, czy nie napisać „roześmiał się",
ale zaśmiał się, to słowo jest trochę drwiące i dlatego tu pasuje,
- Kiedyś trzymałem tam swoje skrzypeczki i smyczek. Przepadły. Pan leśniczy
pewnej zimy spalił je w kominku, co długo miałem mu za złe, ale niech to
zostanie między nami. Przebolałem stratę. W krainie, w której kiedyś zamieszkam,
będę miał inne skrzypeczki i inny smyczek, niech to także zostanie między nami,
pamiętaj, Saro! - powtórzył. - I nie wspominaj nikomu, że o skrzypeczkach, które
leśniczy spalił mi w kominku, do dziś pamiętam.
Mówiąc, ściągnął brwi i stał się mniej podobny do dżokera, zwłaszcza że
spoglądał na mnie surowo. Zlękłam go się okropnie, chociaż wtedy nie wiedziałam,
że spotykam diabła.
- Nie powiem nikomu - szepnęłam. - Tylko chciałabym już pójść.
- Nie zatrzymuję ciebie, Saro, jeszcze nie teraz.
Tym razem uśmiechnął się przymilnie, jakby chciał, żebym nie
zauważyła, że to zdanie ma podwójne dno, rozdzielone moim imieniem.
Nie powiedziałam wujowi o skrzypkach, ale o tym spotkaniu tak.
- Widziałam dziwnego pana.
Wuj Bernard kazał mi go opisać, a kiedy to zrobiłam, powiedział niefrasobliwie:
- A zatem, Saro, widziałaś diabła.
A moja mama, która tu wtedy była ze mną, spojrzała na niego i podając mi sok z
marchwi, powiedziała z przyganą:
- Bernardzie...!
Tak właśnie było. Teraz, kiedy, jadąc do wujostwa, zbliżyłam się do skrzyżowania
dwóch dróg lokalnych, tej do miasta i tej do leś-
7
niczówki, przypomniałam sobie to wszystko. Pomyślałam, że powinna tu stać
tablica z napisem:
W tym miejscu diabeł mówi: dzień dobry!
Zachciało mi się śmiać. Nagle, tuż za skrzyżowaniem, samochód szarpnął na równej
drodze, później poczułam, że coś kazało mi gwałtownie zahamować, więc
zahamowałam, ale było już za późno. Otworzyłam drzwiczki i wyskoczyłam.
Zobaczyłam tylko wielki kamień, którego przedtem nie zauważyłam, jeśli
niezauważenie tak wielkiego kamienia było w ogóle możliwe. Tego dnia czułam się
jednak bardzo roztrzęsiona, więc wszystko mogło się zdarzyć. Potem przyszło mi
na myśl, że być może ktoś zepchnął kamień z pobocza prosto pod mój samochód, ale
nikogo tu przecież nie było, skrzyżowanie puste, wysokie krzewy, otaczające
drogę prowadzącą do leśniczówki, stały nieruchomo. Diabeł powiedział mi dzień
dobry, pomyślałam. A później przypomniało mi się tamto zdanie sprzed lat: Nie
zatrzymuję ciebie, Saro, jeszcze nie teraz. Przeraziłam się. A może tym razem
zatrzymał mnie, bo właśnie nadeszła pora?
Wsiadłam do samochodu, cofnęłam i omijając kamień, ruszyłam dalej. Byłam
wściekła, bo już wiedziałam, że na zderzaku pozostało głębokie wgniecenie. Na
szczęście do leśniczówki miałam stąd jeszcze spory kawałek, więc zdążyłam się
uspokoić i z pogodną radością przytuliłam czekającą na mnie w progu ciocię
Ludmiłę. Była teraz kruchą starszą panią i tylko tę główkę miała ciągle otoczoną
puchatymi, jasnymi lokami dziewczynki, ale teraz już wiedziałam, że moja ciotka
Ludmiła jest w ogóle uosobieniem paradoksów.
- Jak dobrze... - mówiła, gładząc mnie po policzku. - Jak dobrze, że pobędziesz
z nami, wspaniale, że przyjechałaś, Saro.
Na ganku leżał pies Ludmiły. Wszystkie psy w leśniczówce należały do wuja, tylko
ten był psem Ludmiły. Wielki, kudłaty, z jednym okiem pokrytym kożuszkiem zaćmy,
poruszał się z trudem, ale ogon miał jeszcze ciągle wymowny i radosny. Dwa lata
temu Ludmiła dała
8
płatne ogłoszenie w powiatowej gazecie codziennej: zapewnię dożywocie staremu
opuszczonemu psu byle jakiej rasy. Przywieziono jej schorowanego kundla,
pięćdziesiąt kilogramów żywej wagi. Ktoś inny dałby mu na imię Neron albo Cezar,
albo nazwałby go jeszcze inaczej, stosownie do jego wielkości, ale nie Ludmiła.
Karusek. Zapewnię dożywocie staremu opuszczonemu psu. Pokażcie mi drugą taką
ciotkę jak moja. Karusek.
Wujaszek Bernard nadszedł niebawem.
- Ładnie sobie załatwiłaś zderzak - pochwalił mnie na powitanie.
- Ładnie - przyznałam.
Za nim wpadły psy. Trzy wyżły, bardzo rasowe. Wielkie czerwone jęzory wisiały im
z pysków. Runęły na szmaciany dywanik przy drzwiach i ziajały ciężko.
- Biegły za rowerem - wyjaśnił.
Wyjaśnił niepotrzebnie, bo dobrze znałam wszystkie jego zwyczaje i wiedziałam,
że lubi zabierać ze sobą psy, kiedy jedzie w głąb lasu. Zerwały się i pognały do
kuchni, bo dobiegł stamtąd klekot blaszanych misek.
- Gorący mamy dzień, zmęczyłaś się?
- Nie. Miałam dobrą drogę.
- W co się tak pięknie władowałaś?
- W kamień.
- Artystka.
Wuj Bernard odpiął guziki koszuli, chwycił rogi jej kołnierzyka i wachlował
zgrzaną szyję. Postarzał się, zauważyłam to, ale może był tylko zmęczony upałem.
- Artysta to rzucił wielki kamień na środek twojej drogi za krzyżówką, wuju.
- Jaki znowu kamień? - obruszył się. - Kamień? Za krzyżówką? Wracałem tamtędy,
żadnego kamienia nie widziałem.
- Gdyby nie było tak gorąco, zaproponowałabym ci mały spacer.
- Nie opowiadaj, Saro, przyznaj się lepiej, kogo stuknęłaś?
- Nikogo nie stuknęłam.
Ciotka Ludmiła wyszła z kuchni, niosąc na drewnianej tacy trzy brązowe polewane
miseczki.
- Chłodnik przyniosłam, weź ode mnie, Saro. Bernardzie, proszę...
9
Usiedliśmy przy stole przysuniętym do okna. Wychodziło na północ, więc tu nie
było tak gorąco, zwłaszcza że dzięki drzwiom otwartym na ganek miły przewiew
łagodził upał. Wuj Bernard przyjrzał mi się uważnie.
- Uciekłaś?
- Zaprosiliście mnie, więc przyjechałam.
- Chcesz u nas spokojnie pracować?
- Tak, to też, ale może przede wszystkim stęskniłam się za wami.
- Grzeczna dziewczynka, wie, co i kiedy powiedzieć, żeby zrobić przyjemność
swojemu wujowi. Postarzałem się, nie uważasz? Coraz częściej miewam zadyszki.
- W taki upał każdy łapie zadyszkę - pocieszyła go Ludmiła.
- Ja zadyszki nie łapię - sprostował. - Zadyszka łapie mnie. Różnica może
drobna, ale istotna. Lata, w których ja łapałem zadyszkę, wspominam jako
najszczęśliwsze w moim życiu, miałaś w tym swój udział, moja kochana, za co
jestem ci dozgonnie wdzięczny. Teraz zdziadziałem.
- Och, Bernardzie, nie żartuj!
- A czyż ja żartuję? Skąd, mówię poważnie. A ty, Saro, nad czym teraz pracujesz?
- Jak zwykle, wuju, nad książką.
- Dla dziewczynek? -Tak.
- Niezbyt przemyślane zajęcie. Dziewczynki teraz oglądają telewizję, odwykły od
czytania. Po co im książki, są zrozpaczone, kiedy dostają je w prezencie.
Ostatnią z tych, które napisałaś, zanieśliśmy córce naszego gajowego,
znienawidziła nas.
- Bernardzie, znowu żartujesz, a Sarze może być przykro!
- Powinna się zabrać do jakiejś rozsądnej pracy.
- Co mi proponujesz, wuju?
- Możesz zbierać chrust w lesie. Wspaniały chłodnik, czy mógłbym dostać jeszcze?
Bernard podał pustą miseczkę mojej ciotce. Przez chwilę wpatrywała się w nią,
nawet nie wstając z miejsca. Znieruchomiała, po prostu.
- Jeżeli chłodnik już się skończył, trudno. Nie jestem głodny, prosiłem przez
łakomstwo.
10
- Mam jeszcze chłodnik, oczywiście, zrobiłam cały wielki gar
- oprzytomniała nagle Ludmiła, ale ciągle siedziała przy stole.
- Saro...
Przez chwilę patrzyła na mnie trochę spłoszona, a potem powiedziała z
zakłopotaniem:
- Może nie powinnam o to prosić, ale chętnie przeczytałabym sobie to, co już
napisałaś...
- Oczywiście, ciociu, tylko że tego nie jest zbyt wiele, właściwie dopiero
zaczęłam.
- Ale nie miałabyś nic przeciwko temu? - upewniała się.
Nie wiedziałam, czy moja ciotka Ludmiła, która w końcu miała już te swoje lata,
będzie najlepiej wybraną pierwszą czytelniczką mojej książki, ale z drugiej
strony jej jasne, skręcone loczki były takie dziewczyńskie. Rozbroiło mnie to.
- Tak! - potwierdziłam. - Cieszę się, ciociu, że masz ochotę. Nie byłam pewna,
czy rzeczywiście miała ochotę, czy też może
chciała mi osłodzić gorzką opinię wuja Bernarda.
- Jaki tytuł będzie miała ta książka? - zapytała, wstając od stołu.
- „Czy to ty, kochanie?"
- Saro! - zawołał mój wujaszek. - Czy doprawdy nie mogłabyś wymyślić czegoś
mądrzejszego? „Czy to ty, kochanie?" - przedrzeźniał mnie. - Tak, to ja, twój
stary wujaszek!
Ludmiła była już przy drzwiach do kuchni, ale przystanęła i roześmiała się.
- Och, Bernardzie! Jaki ty jesteś zabawny!
Nagle w pokoju pociemniało, niebem biegły ciężkie szare chmury. Zagrzmiało i
wkrótce grube krople deszczu zabębniły o blaszany parapet okna.
- Przyda się deszcz - odetchnął z ulgą mój wuj.
- Jak przejdzie, to pójdziemy, bo chcę, żebyś na własne oczy zobaczył ten
kamień, wuju.
- Mówię ci, że go tam nie ma.
- Może jechałeś przede mną. Zastanowił się, a potem wzruszył ramionami.
- Może.
11
Kiedy przestało padać, wszyscy poszliśmy w stronę krzyżówki. Zobaczyłam kamień z
daleka. Wuj Bernard też. Ludmiła przystanęła zdumiona.
- Może to meteoryt? - zapytała, spoglądając to na mnie, to na Bernarda.
- Jaki tam meteoryt! - mruknął.
Podszedł do kamienia, kopnął jego wilgotną po deszczu powierzchnię, jakby sądził,
że pod wpływem uderzenia kamień rozsypie się w pył i zniknie, ale nic podobnego
się nie stało, kamień jak leżał na drodze, tak leżał.
- Trzeba go będzie zaraz stąd zabrać, bo znowu ktoś właduje się w niego
samochodem. Diabli nadali... - mamrotał.
No właśnie, diabli nadali, wujaszku, pomyślałam.
- A może to jednak meteoryt? - upierała się przy swoich podejrzeniach ciocia
Ludmiła. - Może należałoby zawiadomić astronomów?
- Astronomów! - prychnął wuj wyraźnie zniecierpliwiony. - Oni akurat nie mają
nic innego do roboty, tylko jechać do jakiejś dziury, w której diabeł mówi
dobranoc, żeby oglądać twoje znalezisko.
- To nie jest moje znalezisko - sprostowała Ludmiła. - Raczej Sary, Bernardzie.
Zbliżyła się do kamienia i popatrzyła z bliska. Delikatnie dotknęła go czubkiem
zielonego kalosza, potem zsunęła z głowy kaptur swojej żółtej nieprzemakalnej
kurtki i podniosła w górę głowę. Spoglądała w niebo, a kiedy wolno przesuwała
wzrok z lewej strony w prawą, wyglądała jak słonecznik szukający słońca.
- Nie wierzę, żeby to było z UFO.
- Ja też • nie wierzę - zgodził się mój wujaszek i spojrzał na Ludmiłę
życzliwie. - Mówisz roztropnie.
- A ty, co o tym sądzisz? - zapytała mnie Ludmiła.
Ze względu na jej wrażliwość nie przyznałam się, że popieram zdanie o diable,
które wuj rzucił od niechcenia.
- Nie mam pojęcia - powiedziałam, wybierając najbezpieczniejszą odpowiedź.
Ciotka wyjęła z kieszeni kilka krówek.
- Kto chce krówkę?
- Ja proszę.
12
Wuj spojrzał i pokręcił głową przecząco.
- Ja dziękuję, to są mordoklejki.
- Nie! Są kruche! - zachwalała Ludmiła swoje cukierki. - O! Jedzie pan
Stanisław, panie Stanisławie, ma pan ochotę na krówkę?
- Chętnie, pani leśniczyno.
W okolicy mówiono do Ludmiły „pani leśniczyno", co bardzo mi się podobało,
ponieważ nie pasowało do niej zupełnie i było czymś w rodzaju jeszcze jednego z
tych paradoksów, które tak wspaniale się z ciotką wiązały. Pan Stanisław, gajowy,
przystanął, oparł rower o szczupłą topólkę, przywitał się z nami, później wziął
krówkę z wyciągniętej dłoni Ludmiły, rozwinął ją z papierka i łakomie wsunął do
ust.
- Panie Stanisławie, a to świństwo skąd tu się wzięło? Moja siostrzenica
wgniotła zderzak o ten kamień.
- Nie zauważyła pani? - zdziwił się gajowy. - Jakim cudem?
- Właśnie tego nie wiem - powiedziałam szczerze, co bardzo zdumiało pana
Stanisława.
- Jak pan myśli, skąd on się wziął? - niestrudzenie dociekała moja ciotka.
Gajowy milczał, oglądał kamień, ale nie odzywał się.
- Jak pan myśli? - nalegała.
Pokręcił głową, zdjął czapkę, położył na siodełku, potem wyciągnął z kieszeni
chustkę i otarł nią czoło.
- Trzeba będzie podjechać samochodem, okręcić sznurem, ściągnąć na bok, a
później gdzieś wywieźć. Niech pan się tym zajmie, panie gajowy! - zarządził
Bernard. - Jeszcze dzisiaj, zgoda?
Gajowy milczał.
- Co pan sądzi o tym wszystkim? - dopytywała moja ciotka. Ciągle milczał, może
nic nie sądził, a może również widział w tym
rękę diabła i wolał nie zabierać głosu w tak delikatnej sprawie. Mój wuj
zniecierpliwił się.
- Moja żona pyta, co pan o tym sądzi?
Pan Stanisław najpierw kilka razy poruszył głową jak gęś, potem wysunął brodę do
przodu i tak już został, nieruchomy jak pomnik gajowego.
- O, matko! - zawołała Ludmiła, przysłaniając usta swoją szczupłą dłonią. -
Zakleił się krówką!
13
Nie macie pojęcia, jak głupio może wyglądać gajowy zaklejony krówką. Odwróciłam
głowę, żeby chociaż na niego nie patrzeć, bo gajowy był bardzo pięknym mężczyzną,
ogromnie mi się podobał i może nawet trochę z jego powodu przyjechałam tutaj,
kiedy doszłam do wniosku, że moje dalsze życie z Janem może być wyłącznie udręką.
Przyglądanie się gajowemu, kiedy był w takich opałach, wydawało mi się
straszliwym nietaktem. Moja ciotka, nękana poczuciem winy, ujęła go pod rękę i
ruszyła w stronę leśniczówki.
- Zaraz dam panu ciepłego mleka - mówiła. - Krówka rozpuści się i przeleci.
Wątpiłam, czy ciepłe mleko będzie stosownym ratunkiem dla gajowego, przeciwnie,
wydawało mi się, że krówka w połączeniu z ciepłym mlekiem zamieni się w twardą
skamielinę, ale właśnie takie pomysły miewała Ludmiła. Parę kroków za nimi szedł
wuj Bernard, prowadził rower gajowego, a na głowie miał jego czapkę. Rechotał,
miałam mu to bardzo za złe.
- Nie wiem, z czego ty się śmiejesz, wuju - rozgniewałam się.
- Z gajowego - wyjaśnił krótko.
Zaraz przypomniały mi się opowiadania mojej matki, w których jawił się obraz
Bernarda z czasów ich dzieciństwa. Bernard był okropnym bratem, doprawdy
okropnym. Dokuczał mojej mamie, straszył ją, wrzucał jej do łóżka żywe myszy i
cieszył się, kiedy płakała albo uciekała z krzykiem. Uwielbiała go, teraz tamto
uczucie przeszło na mnie, bo ja też uwielbiałam wuja Bernarda, chociaż czasami
doprowadzał mnie do szału.
- Ludmiła naumyślnie dała mu mordoklejkę - powiedział. - Znam ją.
- Moja wcale nie była taka.
- Ona wie, która jest, a która nie jest mordoklejką, wystarczy, że przez
papierek zgniecie palcami.
- Nie wierzę.
- Możesz nie wierzyć, nie zależy mi na tym szczególnie. Co mi po gajowym, za
którym muszę prowadzić rower! - rozzłościł się nagle. -Wsiadaj, Saro, i jedź!
Przecież to ty się w nim podkochujesz,
nie ja!
- Wcale się w nim nie podkochuję!
- Tylko co?
14
- Nic.
Wsiadłam na rower, szybko wyminęłam gajowego i ciotkę Ludmiłę. Weszłam do' domu
pierwsza, właśnie w tej chwili, kiedy zadzwonił telefon. Byłam pewna, że dzwoni
Jan, więc nie podniosłam słuchawki. Potem okazało się, że to wcale nie on
dzwonił, tylko dróżnik z przejazdu kolejowego, więc natychmiast ogarnęła mnie
czarna rozpacz, bo jeszcze ciągle kochałam się w Janie bardziej niż w gajowym.
Byłoby tak pięknie, gdybym mogła nie przyjąć telefonu od niego! Taki scenariusz:
wyjechałam, on dzwoni. Zrozpaczony, stęskniony, przepraszający. A tu, proszę,
Sara nawet nie raczy odebrać telefonu, Sarze jest to wszystko obojętne, cała ta
miłość Jana i jego wyrzuty sumienia. Miał nadzieję, że zaraz po swoim
przyjeździe Sara zacznie warować przy telefonie, zacznie czekać na dobre słowo
od niego, jak Karusek na ciotkę Ludmiłę. To znaczy miałam nadzieję, że on ma
taką nadzieję, i to właśnie byłoby piękne, że nie przyjęłabym tego telefonu, na
który tak czekałam, ale to nie Jan dzwonił do mnie, tylko dróżnik z przejazdu
kolejowego do mojego wuja Bernarda, stąd rozpacz.
Ludmiła przepłukała gajowego ciepłym mlekiem i ku mojemu zdumieniu okazało się
to nawet dość skuteczne, bo gajowy przemówił, chociaż trochę jeszcze przy tym
mamrotał.
- Może pan się napije kieliszek naleweczki? - zapytał mój wujaszek. - Na pewno
jest zdrowsza od mordoklejki i szybciej przelatuje przez gardło.
- Bernardzie! - zawołała Ludmiła. - Obiecałeś mi, że więcej nie będziesz
częstował młodzieży alkoholem!
Miałam wrażenie, że gajowy chętnie postarzałby się na naszych oczach o dobrych
parę lat, ale Ludmiła do tego nie dopuściła, mój ofuknięty wujaszek z markotną
miną usiadł na fotelu przed telewizorem, a gajowy popijał krówkę kolejną
szklanką ciepłego mleka. Stała przy nim moja ciotka i trzymając w ręku garnek z
chochelką, bacznie obserwowała swojego męża, który wcale nie patrzył w telewizor,
tylko na szybkę w kredensie, za którą widać było smukłą szyjkę, kryształowej
karafki.
- Bardzo jestem do tej karafki przywiązany - mawiał mój wujaszek, tuląc ją do
siebie i kołysząc jak niemowlę. - Należała do mojego
15
dziadka, który również podawał w niej naleweczkę własnej roboty, później czynił
to mój ojciec, a teraz ja podtrzymuję tę piękną rodzinną tradycję. Nie mam syna,
ale sądzę, że twój mąż, Saro, przejmie pałeczkę.
Pałeczka wypełniona czerwoną nalewką ze smorodiny, jak wuj nazywał owoce czarnej
porzeczki, marne miała szanse u Jana, który był abstynentem, a którego wuj z
pewnością miał na myśli, mówiąc „twój mąż, Saro", chociaż on wcale nie był
jeszcze moim mężem. Myślę, że lepiej w tej sztafecie spisałby się gajowy, który
też podobał mi się bardzo, ale przecież nie tak jak Jan, niestety.
- Myślę, ciociu, że pan Stanisław ma już dosyć mleka - postanowiłam przyjść mu
z pomocą.
- Jeszcze łyczek, jeszcze łyczek!
Ludmiła przechyliła garnek, wlała mleko do chochelki, z chochelki do kubeczka, a
tam posępnie zajrzał gajowy.
- Za mamusię, za tatusia... - wyliczał mój wujaszek, spoglądając na pana
Stanisława ze złośliwym uśmieszkiem. - Za panią leśniczynę, za panienkę Sarę...
- Och, Bernardzie, jaki ty jesteś komiczny! - śmiała się Ludmiła. Znowu
zadzwonił telefon, ja się nawet nie ruszyłam, słuchawkę
podniósł wujaszek.
- Witaj, mój drogi, witaj! Tak... tak... już ją proszę. Saro! - zawołał. - To
do ciebie.
- Mnie tu nie ma - odparłam.
Zapadła cisza, nawet gajowy przestał łykać mleko. Ludmiła przechyliła się w moją
stronę i trzymając w jednej ręce garnek, a w drugiej chochelkę, zauważyła ze
zdumieniem:
- Jak to, Saro, przecież jesteś!
- Nie ma mnie, ciociu! - krzyknęłam głośno, tak żeby Jan na pewno usłyszał.
- Dotarło? - zapytał go wuj Bernard. - Mówi, że jej nie ma. Zdenerwowana
Ludmiła prosto z garnka przelała resztę mleka do
kubka zrozpaczonego gajowego.
- Pij, moje dziecko, pij...
Brzdęk, wujaszek odłożył słuchawkę. Spojrzał na mnie i powiedział ponuro:
16
- Tylko zawracałaś głowę tym swoim gadaniem, że przyjechałaś pisać książkę,
uciekłaś, zaraz się domyśliłem.
Prawda, zaraz się domyślił, to było przecież jedno z pierwszych pytań, które mi
zadał.
- Uciekłaś?
A ja odpowiedziałam wtedy wykrętnie:
- Zaprosiliście mnie, więc przyjechałam.
Ale on dobrze wiedział, że uciekłam. Ludmiła nie wiedziała, ale wuj wiedział.
Gajowy pożegnał się i wyszedł. Moja ciotka zawołała Karuska, który przysypiał
pod stołem.
- Karusek musi się przejść. Pójdę z nim w stronę tamtego lasu. Wszędzie tu
był las, gdziekolwiek człowiek nie spojrzał, tam
widział las, ale dla Ludmiły ten po prawej stronie domu, rozjaśniony szeregiem
brzóz, był zawsze „tamtym lasem", lubiła go najbardziej. Zostaliśmy we dwoje,
Bernard i ja, w tym mrocznym pokoju, w którym uszanowano piękno ciężkich,
zbrązowiałych ze starości desek, trochę wypukłych, trochę spękanych, ułożonych
podłużnie, ciasno jedna przy drugiej. Mój wuj siedział w zamyśleniu, z rękoma na
poręczach fotela, oparty wygodnie o podgłówek, który Ludmiła przykrywała
pasiastym, łowickim kilimkiem. Było bardzo cicho, tylko za oknem ptaki
przedwieczornym ćwierkaniem sposobiły się do snu. „Sposobić się do snu" mówił
zawsze Bernard i to nie tylko o ptakach. On także sposobił się do snu, sposobiła
się też Ludmiła, również ja sposobiłam się do snu, kiedy byłam tutaj.
Siedziałam na wprost mojego wuja i widziałam jego piękną głowę, z jednej strony
jaśniejszą w szarzejącym świetle zza okna, z drugiej pociemniałą od zmierzchu,
który ogarniał pokój. Bernard miał twarz ogorzałą, pod wieczór otoczoną już
smugą ciemnego zarostu, grube brwi spotykały się u nasady nosa, jak wyrudziałe,
spalone słońcem krzewiki. I wtedy, ze zdumieniem, dostrzegłam w jego męskich,
twardych rysach coś niewiarygodnie delikatnego, kobiecego, jakiś ślad, muśnięcie,
coś, czego nie zauważyłam nigdy dotąd, a co było podobieństwem do łagodnych,
miękkich rysów mojej matki. Widząc tak nagle jej nieobecną twarz w twarzy
Bernarda, znowu poczułam, jak bardzo zostałam osierocona. Dziesiątki razy
żałowałam, że nie
17
zdążyłam jej powiedzieć o sobie wszystkiego ani zapytać o to, co czuła i o czym
myślała w tych chwilach, kiedy była nie tylko moją matką. Wuj poruszył się i już
jej nie widziałam, w jego twarzy zostało puste miejsce po niej, z wolna
wypełniające się Bernardem.
Czy to ty, kochanie?
Karusek biegł, a może raczej wyobrażał sobie, że biegnie. Ludmiła szła wolno,
żeby dostosować swój krok do jego możliwości, i to jej się udało, bo nawet
zdarzały się chwile, kiedy ją wyprzedzał. Oglądał się, jakby chciał zganić
Ludmiłę za to, że ona tak się wlecze. Trawiastym poboczem ścieżki szusowała jej
biała kotka o niedorzecznym w tej sytuacji imieniu Czarnuszka. Moja ciotka nie
zastanawiała się długo, jak ją nazwać, uważając, że właśnie takie imię należy
się Kotce już na pierwszy rzut oka. Ludmiła dziwiła się, jeżeli ktoś z tego
powodu okazywał zdumienie albo, czemu dziwiła się jeszcze bardziej, jeżeli
uznawał to imię za śmieszne w zestawieniu z bielutkim umasz- j czeniem kotki.
Czarnuszka buszowała pośród wysokich, wilgotnych | traw, które najwyraźniej
łaskotały ją po uszach, bo raz po raz oganiała się od nich łapami, stając przy
tym słupka jak zając.
Wujaszek usnął w fotelu, więc chyłkiem wymknęłam się z domu. Postanowiłam
dogonić Ludmiłę i razem z nią pójść w stronę tamtego ; lasu. Powietrze było
świeże, pachnące, w łagodnym zmierzchu spa-j dające z gałęzi krople minionego
deszczu lśniły jak świetliste szklane kulki. Ludmiła ucieszyła się.
- Co tam, Saro? - zapytała. - Co się dzieje?
Trzymała w dłoniach długą, zieloną jeszcze szyszkę i wałkowała ją palcami, raz
po raz pochylając głowę, żeby wciągnąć w płuca żywiczny zapach.
- Wujaszek usnął.
- Nie o to pytam.
- Nic się nie dzieje, ciociu.
Milczała, dopiero po chwili odezwała się, nie patrząc na mnie:
18
- Spójrz, droga jest prawie sucha, deszcz szybko wsiąknął, był bardzo potrzebny,
mogłoby nawet jeszcze trochę popadać. Czymże to Jan tak ci się naraził?
- Jest wymagający - powiedziałam krótko, sama zdumiona, że w dwóch słowach może
się zmieścić taka długa historia.
- Wymagający! - powtórzyła Ludmiła i roześmiała się. - Zawsze myślałam, że on
jest zbyt ustępliwy i że okropnie jeździsz mu po głowie, jak to nigdy nie
wiadomo, prawda?
- Nikomu nie jeżdżę po głowie, ciociu, jestem życiową fajtłapą. -Ty?
- Ja.
- No, wiesz... - żachnęła się. - To chyba u was rodzinne, Bernard też tak o
sobie mówi.
Zatrzymała się i położyła szyszkę przy brzegu ścieżki, delikatnie, jakby była ze
szkła.
- Wiesz co? - zdecydowała nagle. - Nie dawaj mi do czytania tej swojej książki,
jeszcze mi się nie spodoba i co wtedy?
- Powiesz mi, że ci się nie spodobała.
- Nie powiem, powiem, że jest bardzo ładna, już ja siebie znam.
- A te dwie poprzednie podobały ci się?
- Tak, dość, chociaż ta druga trochę mniej. Znałam Ludmiłę lepiej niż ona
siebie.
- Mówiłam ci, że mam tylko kilkanaście kartek, możesz śmiało czytać, ciociu, i
tak jeszcze w niczym nie można się połapać.
- To po co mam czytać?
- Sama chciałaś.
- Rzeczywiście. Zawsze coś powiem, a później żałuję.
- To nie czytaj, ciociu.
- Wiesz co? Umówmy się tak: przeczytam te kilkanaście kartek, a jak mi się nie
będzie podobało, to powiem ci otwarcie, że zdecydowałam się nie czytać.
- To bardzo zawiłe.
- Tylko pozornie, bo ty będziesz wiedziała, że mi się nie podobało, a ja nie
będę musiała strzępić sobie języka. Popatrz tylko, ci. Czarnuszka wyprawia,
wskoczyła na drzewo!
19
Czarnuszka, rozpłaszczona, obejmowała łapami pień dębu i spog-l lądała w dół,
sprawdzając, na ile udała jej się ta sztuczka, później podniosła łepek do góry,
zadźwięczał mały dzwonek, który Ludmiła przymocowała jej do obróżki, żeby jego
dźwięk ostrzegał ptaki. Kilka! wróbli zerwało się z najniższych gałęzi drzewa,
na ziemi podskoczyły dwie przestraszone kawki.
- Gdyby tak można było zawieszać ludziom dzwonki chroniące przed złem, może na
świecie zapanowałby wreszcie boży porządek.
- Ależ, ciociu, przecież taki dzwonek należałoby zawieszać złu]
nie ludziom!
Ludmiła uśmiechnęła się.
- Jak sobie chcesz. To i tak, i tak jest niemożliwe, ale jeżeli; pomyślisz,
zrozumiesz, że ja mam rację.
Zbliżyła się do drzewa, żeby zdjąć z niego kotkę, która pazurami usiłowała
przytrzymać się kory, Ludmiłę bardzo to rozgniewało. Walczyły ze sobą chwilę, aż
w końcu przegrana Czarnuszka miauknęła skrzekliwie i zawróciła do domu.
- Tak łatwo ją urazić, obraża się o byle głupstwo - wzruszyła ramionami Ludmiła.
- Nie dałaś jej zapolować, a dla niej polowanie to nie głupstwo.
- Tak sądzisz? Masz własne doświadczenia?
Stałyśmy pośrodku drogi, zobaczyłam, że Ludmiła przygląda mi się badawczo, nie
miałam pojęcia, co ma na myśli, pytając o moje doświadczenia. Biały,
nieprzemakalny berecik, który włożyła w obawie przed deszczem, przekrzywił się,
co dodało zaczepności jej spój] rżeniu.
- Ja nie poluję.
- Tak? A kto Jana ustrzelił Monice sprzed nosa? Ach, więc to Ludmiła ma mi za
złe...
- Mylisz się, ciociu, nie polowałam na Jana, on mnie wybrał.
- Uciekłabym na koniec świata, gdybym zobaczyła, że zamierzą mnie wybrać
człowiek, w którym kocha się moja przyjaciółka - powiedziała Ludmiła. -
Tymczasem to Monika uciekła, a ty zostałaś. TaW było, moja kochana Saro, tak
właśnie było.
Poprawiła berecik, bo zsunął jej się prawie na samo oko, a potem zaklaskała w
ręce i zawołała głośno:
20
_ Wracamy, Karusku! Karusek, wracamy!
Tym razem szedł obok nas. Czarnuszka defilowała drogą, pobrzękując blaszanym
dzwonkiem. Monika uciekła, a ja zostałam. Może to o mnie myślała Ludmiła, może
według niej powinnam nosić koci dzwonek, który w porę ostrzegłby Monikę?
Odruchowo, jak obróżkę, położyłam na szyi rękę, a wtedy moja ciotka odezwała się
z tą swoją przenikliwością, która mnie zawsze u niej zdumiewała:
- Daj spokój, Saro, za późno, już się stało.
Wuj Bernard stał przed domem i wypatrywał nas. Na głowę włożył zrobiony z gazety
pierożek i pogwizdywał: „Raduje się serce, raduje się dusza, gdy Pierwsza
Kadrowa na wojenkę rusza".
- Och, Bernardzie! Jakiż ty jesteś zabawny! To niezwykle twarzowy pierożek!
Spałeś?
- Krótka drzemka pobudza apetyt.
- Czy to znaczy, że zjadłeś cały garnek z chłodnikiem?
- A cóż ty opowiadasz, Ludeczko! Zjadłem tylko chłodnik. A co zrobiłyście kotce,
że ma taki paradny ogon?
Rzeczywiście, Czarnuszka wkroczyła na ganek, z ogonem postawionym na baczność.
- Nadęła się - wyjaśniła Ludmiła.
- Miałem tu atrakcje, jak was nie było - powiedział mój wujaszek i ziewnął.
- Jakie? - zainteresowała się Ludmiła.
- Co się stało?
Pomyślałam, że być może Jan dzwonił znowu, więc wpatrywałam się w wuja, modląc
się w duchu, Boże, Boże, żeby tak było. Bernard udawał, że ziewa, wyraźnie
zadowolony, bo obydwie patrzyłyśmy w napięciu.
- Był gajowy - powiedział wreszcie.
- Pewnie miał ochotę na krówkę! - zachichotała Ludmiła.
- Nic o tym nie mówił, miał ciekawsze rzeczy do powiedzenia.
- Mianowicie? - dopytywała się.
- Przyjechał po kamień.
- I co? Zabrał go?
- Nie.
- Dlaczego? Czemu nie zabrał kamienia, Bernardzie?
21
- Nie zabrał kamienia, bo żadnego kamienia na drodze nie było.
- Jak to nie było? - zapytałyśmy jednocześnie moja ciotka i ja.
- Nie było.
- A co się z nim stało?
- Tego gajowy nie wiedział. Szukał w lesie przy drodze, szukał w jarze, nigdzie
go nie znalazł.
- Więc gdzie on się podział?
- Tego nie wiem.
Ciotka gwałtownym ruchem ściągnęła berecik z głowy i rzuciła go na zielony,
wiklinowy stół stojący na ganku.
- Niepojęte! - zawołała. - Gdzie może być?
- To chyba tylko diabli wiedzą - powiedział mój wuj.
- Nie lubię takich żartów! - rozgniewała się w końcu moja ciotka. Ja też nie
lubiłam takich żartów. Ciotka usiadła na fotelu, sięgnęła
po swój nieprzemakalny berecik i szybko zaczęła okręcać go na palcu, wyglądał
jak latający talerz.
- Nie dość, że zjadłeś chłodnik, który zostawiłam na jutro, to jeszcze mnie
denerwujesz.
- Samowolnie - powiedział mój wujaszek.
- Co: samowolnie?
- Powinnaś powiedzieć, że zjadłem go samowolnie.
- Zjadłeś samowolnie.
- Samowolnie to ostatnio ulubione słówko twojej ciotki, Saro!
- Wiem.
- No tak,.ty również wiele rzeczy robisz samowolnie - uprzytomnił
sobie.
Od wielu lat mieszkali w tej małej leśniczówce, do której nieczęsto ktoś
zaglądał, i może dlatego mieli zdumiewającą łatwość wynajdywaniaj tematów do
sprzeczek i niepotrzebnych dyskusji. Dużo musiało się
tu mówić i o mnie.
- Sara nie robi samowolnie wielu rzeczy, ona samowolnie robi wszystko -
sprostowała Ludmiła. - Jeżeli Lilka chciała, żeby Saraj zrobiła coś natychmiast,
mówiła: „Córeczko, tylko nie rób tego", i z miejsca wszystko było zrobione. Taka
już ona została.
Ciotka położyła swój berecik na kolanie i zaczęła wygładzać zagięcia materiału.
Miała drobne, dziecinne ręce. Szczupłe palcd
22
i krótko przycięte różowe paznokcie z białymi półksiężycami. Moja matka, Lilka,
zawsze mówiła, że Ludmiła ma piękne dłonie, ale mnie się niezbyt podobały.
Wolałam długie, szczupłe mamy. Spojrzałam na swoje, były jeszcze inne. Opalone,
zakończone krwistymi płytkami paznokci, bo pomalowałam je upiornie czerwoną
emalią, kiedy przedwczoraj szłam na urodziny do mojej przyjaciółki Nuny, która
tak naprawdę ma na imię Irena, ale o tym już chyba wszyscy oprócz mnie
zapomnieli. Włożyłam na ten wieczór małą, czarną sukienkę, kupiłam sobie
pantofle na bardzo niewygodnym, wysokim obcasie i poszłam do fryzjera. No i
pomalowałam te paznokcie jadowitą emalią. Sądziłam, że wyglądam doskonale, ale
to było nieporozumienie, bo Nuna zrobiła przyjęcie ogrodowe, z grillem, z
ogniskiem i z gromadą swoich przyjaciół w dżinsach, szortach, adidasach,
sandałach, bawełnianych podkoszulkach i z okropnie poczochranymi głowami.
Oczywiście nie raczyła mnie o tym uprzedzić. Jan, którego ubłagałam, żeby
koniecznie włożył swój najlepszy garnitur, białą koszulę i krawat, powiedział,
że mam wyraźne upodobanie do robienia z niego głupka, a moje tłumaczenie, że nie
tylko z niego, ale i z siebie zrobiłam głupka, nie było dla nas żadnym ratunkiem,
oboje czuliśmy się u Nuny okropnie, chociaż on zdjął krawat i marynarkę, a ja
czarne rajstopy i pantofle.
Znowu zrobiłam ogródek, ale przypomniało mi się to wszystko, kiedy teraz
patrzyłam na swoje paznokcie, myśląc jednocześnie o paznokciach Ludmiły i mojej
matki. Postanowiłam zapamiętać, jak nieoczekiwanie mogą splatać się wspomnienia,
jak jedno z drugiego znienacka może się wywodzić. Nigdy nie wiadomo, co i kiedy
może się człowiekowi przypomnieć. Przeraziło mnie to, bo dużo jest takich spraw
w moim życiu, o których wolałabym nie pamiętać, a tu nagle bach! I są. Wyskakują
jak diabeł z pudełka, powiedziałby zapewne Bernard, gdyby wiedział, o czym myślę.
Tymczasem on zszedł z kilku stopni ganku i zajął się podnoszeniem winorośli,
które w czasie deszczu obsunął wiatr.
- Jakie piękne musiały być te czasy, kiedy ludzie nie mieli prądu w domach! -
powiedziała nagle Ludmiła. - Pomyśl, Saro, o tej porze nasze prababki szykowały
się właśnie do zapalania lamp naftowych, a wiązał się z tym cały obrządek. Wiele
dałabym za to, żeby lampa
23
naftowa wisiała nad naszym stołem w jadalni. Wybrałabym sobie wielką, z
mlecznego szkła, na złoconych łańcuchach. Każdego dnia o tej właśnie godzinie
zajmowałabym się nalewaniem nafty i...
- Pleciesz, Ludmiło! - zawołał Bernard spoza ściany winorośli otaczającej ganek.
- Każdego dnia o tej właśnie godzinie zajmowałabyś się wyłącznie poganianiem
swojego męża, żeby się jak najprędzej uporał z tym koszmarnym zajęciem, jakim
stałoby się dla ciebie nalewanie nafty.
Moja ciotka umilkła na chwilę, wyraźnie zastanawiając się nad czymś głęboko.
Nawet przymrużyła oczy, jakby z odległości lat chciała zobaczyć coś, czego
zresztą nigdy nie widziała.
- Może i tak, ale to również bardzo by mi się podobało - powiedziała z
rozmarzeniem. - Musisz przyznać, Bernardzie, że naciśnięcie pstryczka w
kontakcie jest zajęciem zupełnie pozbawionym romantyzmu.
Bernard rozchylił gałęzie winorośli i spojrzał. Pochwyciłam wzrok, którym
ogarnął Ludmiłę, chyba nigdy Jan nie patrzył na mnie aż tak miłośnie. Może ta
myśl sprawiła, że tym razem skoczyłam do telefonu, kiedy znowu zadzwonił.
Chwyciłam słuchawkę obydwiema rękami i przytuliłam do ucha, bo w tej chwili
bardzo tęskniłam za Janem.
- Czy to ty, kochanie? - zapytał.
Wiedział, że właśnie taki jest tytuł książki, którą pisałam, więc z żalem
pomyślałam, że te słowa to tylko żart, a nie prawdziwa czułość. Odpowiedziałam
mu drugim zdaniem z pierwszego rozdziału:
- Tak, to ja, Matylda.
- A mojej Sary tam nie ma?
- Jestem.
- Nadal wściekła?
- Nadal.
- Czy mogę liczyć na resztki twojego uczucia?
- Możesz, ale zostały same paprochy.
- Czy ja się mylę, czy rzeczywiście coś ci leci po buzi?
- Leci.
- Nie płacz, Saro, przecież kocham cię ponad wszystko.
- Nie, ty ponad wszystko kochasz Formułę 1.
24
Tak, to ja, Matylda
To o niej myślałam, kiedy starałam się na trwałe zanotować w pamięci, jak
nieoczekiwanie mogą wracać do człowieka wspomnienia, czasami niewygodne, podobne
do odnalezionych po latach pantofli, w które wkłada się stopę i nagle okazuje
się, że coś jest nie tak, krzywo, cisną, chociaż kiedyś świetnie się w nich
biegało. O Matyldzie myślałam. O tym, że pisząc swoją książkę, powinnam coś
takiego ze sprawą Matyldy związać.
Wieczorem, kiedy sprzątnęłyśmy już po kolacji, wyjęłam z bagażnika resztę swoich
rzeczy i zaniosłam na moje poddasze. Miałam w leśniczówce własny pokoik, zbyt
gorący latem, zbyt zimny już od wczesnej jesieni, ale mogłam do niego wracać jak
do siebie, nawet część rzeczy zostawiłam tu na stałe.
Ludmiła przygotowała mi łóżko, róg cienkiej kołdry zachęcająco odchyliła na bok,
na poduszce czekał mój wysłużony jasiek, a na nim wyleniały zając, z którym tu
sypiałam, odkąd siebie pamiętam. Wystarczyło tylko wyjąć z torby trochę
kosmetyków, schować w szafie nową kurtkę przeciwdeszczową, sweter, rzucić na
półkę trochę bielizny, powiesić bluzki i właściwie byłam rozpakowana. Jeszcze
tylko duża torba z książkami, z wydrukiem napisanych już stron i z moim
ulubionym podróżnym laptopem, który dostałam w prezencie od Jana, kiedy ukazała
się moja druga powieść. Wszystko to ułożyłam na stole, sprawdziłam, czy na
krześle leży poduszka, na której, pisząc, zwykle siedziałam, leżała. Otworzyłam
szerzej okno, bo Ludmiła zostawiła je zaledwie uchylone. W pokoju unosił się
zapach, zawsze obecny na poddaszu. Zapach suchego drewna i jakiś inny, podobny
do zapachu smoły, i duszny zapach ziół, które Ludmiła wiesza na przyległym
stryszku. Nigdy nie potrafiłam rozróżnić składników tej przedziwnej mieszanki,
ale idąc po schodach, niecierpliwie na nią czekałam.
Usłyszałam kroki Ludmiły, po chwili zastukała do drzwi, otworzyła je i weszła,
nie czekając nawet na zaproszenie.
- PrzyeSffifapp twoją książkę.
Spojrzała^na^japier ułożony na stole i przeraziła się.
- Aż tyle tego!
- Nie, to, co zaczęłam pisać, mam tutaj, spójrz, tylko kilkanaście stron,
mówiłam ci przecież.
- Mówiłaś, mówiłaś i dlatego tak się zlękłam, kiedy zobaczyłam tę wielką stertę.
Czy naprawdę chcesz zapisać tyle stron?
- Większość z nich na pewno podrę, bo to, co napiszę, okaże się do niczego.
- Ależ to. musi być okropnie przykre, Saro! - zawołała Ludmiła. - Wyrzucać coś,
nad czym człowiek tyle się nabiedził.
- Jest przykre, ale ja już wiem, że im więcej wyrzucam, tym lepiej dla książki.
- W takim razie spróbuj jej w ogóle nie pisać. Nie podoba mi się pomysł z
darciem, gdybym to ja pisała powieści, nigdy nie wyrzuciłabym nawet jednej
kartki. Założę się, że Kraszewski też nie wyrzucał, dzięki czemu ma taki pokaźny
dorobek.
Trzymając w ręku pierwsze strony mojej przyszłej książki, Ludmiła spojrzała na
jej początek.
- Matylda? - zawołała. - Nie żartuj, a cóż to za imię?
- Bardzo ładne, ciociu.
- Matylda, też coś... czy ona jest ruda?
- Nie, ma ciemne włosy, takie bardziej brązowe.
- Powinna być ruda. Ania z Zielonego Wzgórza była ruda i popatrz, jakie ta
książka ma powodzenie, ile pokoleń już ją czytało. Niech ta Matylda będzie ruda,
zarobisz na tym masę pieniędzy, ja nawet dosyć lubię rude dziewczyny. Czy w
którymś miejscu opisujesz dokładnie kolor jej włosów?
-Tak.
- Poprawię ci.
- Ależ, ciociu, wyobrażam sobie Matyldę z ciemną czupryną!
- Żaden problem, teraz każda farbuje, więc Matylda też może. Widziałaś, że
położyłam ci zająca na jaśku?
- Widziałam, dziękuję.
- Uprałam go w zeszłym tygodniu, a później powiesiłam na sznurku, żeby
porządnie wysechł. Przypięłam go za uszy, szkoda, że nie widziałaś miny swojego
wujaszka, kiedy to zobaczył. Zbliża się, rozumiesz, do domu, a tu widzi, zając
wisi na sznurku, bo on
26
z daleka wyglądał jak żywy, to znaczy może nie tyle jak żywy, ile jak zając.
Roześmiałam się.
- Nic śmiesznego, Bernard o mało nie dostał zawału. Idę, moje dziecko. Mam
przecież ciężką pracę przed sobą.
- Mogę ci w czymś pomóc?
- Pomóc? Skąd! Nie dość, że tę książkę piszesz, to jeszcze chcesz ją czytać?
Nie, kochanie, muszę się z tym sama uporać.
Ludmiła wyszła, otworzyłam okno i zgasiłam światło, żeby mi nie zaczęły wpadać
do pokoju ćmy i komary. Przez chwilę nasłuchiwałam, czy nie chroboczą myszy na
stryszku, czy korniki nie zajmują się piłowaniem wysuszonego drewna szafy, czy
nie piszczą nietoperze, ale było bardzo cicho, dopiero po chwili za oknem
krzyknął puszczyk i głucho zamruczała daleka jeszcze burza. Zapewne na dole mój
wujaszek zamyka właśnie okiennice, a ciotka zasiada w fotelu, przechyla abażur
lampy i sięga po okulary. Dopóki Matyldę znałam tylko ja, było tak, jakby jej
nie znał nikt, dopiero teraz, kiedy Ludmiła zacznie czytać pierwsze strony mojej
książki, ona z wolna będzie się z niej wyłaniać, z kartki na kartkę bardziej
widoczna. Prawdziwa? Tego nie mogłam wiedzieć.
Następnego dnia rano zeszłam na śniadanie później, niż zazwyczaj tu się jadało.
Na stole zobaczyłam przygotowany dla mnie talerz, starannie nakryty miseczką.
Leżał na nim pokrojony na ćwiartki pomidor, porcja twarożku obsypanego
szczypiorkiem i jajko na twardo. W plecionym koszyku z wikliny znalazłam świeże
bułki. Masła tylko poskąpiła Ludmiła, bo zawsze mówiła, że masło jest wrogiem
zdrowego żywienia. Wydzieliła mi więc porcyjkę wielkości laskowego orzecha. Za
to, z wrodzonym sobie brakiem logiki, na drugim talerzu zostawiła aż trzy grube
plastry szynki obwiedzionej lśniącym białym tłuszczykiem. A mnie w ogóle nie
chciało się jeść, marzyłam tylko o mocnej, prawdziwej kawie. Przewęszyłam
wszystkie kuchenne szafki i półki, ale na jednej z nich znalazłam jedynie
zieloną herbatę, w której uzdrowicielską moc moja ciotka święcie wierzyła, a od
jej zapachu ja zawsze miałam ochotę uciec na koniec świata. Nalałam sobie
szklankę wody, była tu bardzo smaczna, i usiadłam przy stole, na wprost okna
wychodzącego na drogę prowadzącą w stronę tamtego lasu.
27
Ludmiła szła nią wolno, obok ospale wlókł się Karusek i żwawo, z kawałkiem
gałęzi w pysku, podskakiwał jeden z psów wuja Bernarda. Wiedziałam, że jeżeli
mam uniknąć gadania Ludmiły, muszę zjeść twaróg i pomidora, ale o szynce nie
mogłam nawet pomyśleć. O tej porze dnia szynka była ostatnią rzeczą, którą
udałoby mi się przełknąć. Dziobałam więc widelcem w pomidorze, serze i
szczypiorku, kiedy nagle zobaczyłam, że Ludmiła zawraca i idzie z powrotem do
domu.
- Na miłosierdzie boskie! - zawołała, wchodząc do kuchni. - Dlaczego tak
grzebiesz w tym talerzu? Dlaczego pijesz suchą wodę, kiedy w dzbanku stoi mleko?
- Sucha woda bardzo mi odpowiada, ciociu.
- Dolej do niej soku, stoi w lodówce. Miałam zamiar iść w stronę tamtego lasu,
ale pomyślałam sobie, że może już wstałaś i będziesz chciała wybrać się ze mną.
Dolej soku.
- Dziękuję za sok. Poszłabym z tobą chętnie, ciociu, ale muszę zabrać się do
roboty, nie ma rady.
- Jest rada. Możesz się nie zabierać. Zjedz kawałek szynki, bardzo jest zdrowa,
zwłaszcza tłuszczyk. Zawsze jem tłuszczyk i zobacz, jaką zachowałam figurę. Moja
siostra Wiola w ogóle nie jada tłuszczyku i dlatego jest gruba jak beczka.
Dopiero teraz spostrzegłam, że na półce między oknami, obok płaczliwego bluszczu,
który zamiast dziarsko wspinać się w górę po cienkiej lince, zaproponowanej mu
przez Ludmiłę, zwisał marnie, że obok tej doniczki z bluszczem leżą równo
złożone kartki. Ciotka zauważyła moje spojrzenie w tamtą stronę i spuściła oczy.
Domyśliłam się, że nie ma zamiaru rozmawiać ze mną na temat książki: ława
przysięgłych wydała wyrok, pomyślałam. Pomyślałam również, że oskarżony ma prawo
do ostatniego słowa.