KRYSTYNA SIESICKA W stronę tamtego lasu (horror dla panienek z dobrych domów) ';• Projekt okładki „101 Druk Studio Poligrafii Reklamowej" Na okładce wykorzystano reprodukcję obrazu Pabla Picassa „Portret Dory Maar" Redakcja Danuta Sadkowska Korekta Joanna Pietrasik © Copyright by Krystyna Siesicka ISBN 83-87463-45-0 % SI ?? Wydanie I Wydawnictwo Akapit Press, Łódź 1999 90-368 Łódź, ul. Piotrkowska 182 tel./fax (0-42) 636-12-14 www.akapit-press.com.pl e-mail: info@akapit-press.com.pl Druk: „POLIGRAFIA" Sp. z o.o. 98-200 Sieradz, ul. 23-go Stycznia 14/16 tel. (0-43) 822-40-71 \ Rumieńce lata pobladły. Liść zloty z wiatrem mknie. I klonom ręce opadły, i mnie... Liście Maria Pawlikowska-Jasnorzewska Gdzie diabeł mówi dobranoc? Nie wiem. Nie wiem, gdzie diabeł mówi dobranoc, ale być może ma rację mój kochany wujaszek Bernard. Otóż on twierdzi, że diabeł mówi dobranoc na skrzyżowaniu dwóch dróg lokalnych, z których jedna prowadzi do miasta powiatowego, a druga, węższa, ograniczona po bokach zbitymi w gęstą ścianę krzewami, wiedzie wprost do leśniczówki. Widziałam tam diabła jedynie raz i wcale nie powiedział mi dobranoc, tylko dzień dobry, bo działo się to w samo południe pewnego upalnego dnia. Nie wszystko można sobie łatwo wytłumaczyć, więc nie wiem, czy diabeł, którego spotkałam, był naprawdę diabłem, czy tylko tak... Wujaszek Bernard kazał mi go dokładnie opisać. Wypytywał o każdy szczegół, ale ja byłam przerażona i wszystkie szczegóły wyleciały mi z głowy. Pamiętałam tylko, że diabeł miał na sobie zielone aksamitne spodnie i marynarkę w czarno-białą pepitkę, skrojoną jak fraczek: z wydłużonymi plecami, rozciętymi od dołu aż do pasa. Na głowie smolisty, połyskliwy cylinderek, doprawdy. Półbuciki kremowe. Z koźlej skóry, powiedział wujaszek Bernard domyślnie. - Czy w ręku miał laseczkę? - zapytał. Miał. Czarną laseczkę z okrągłą główką. Z kości słoniowej, uzupełnił mój opis wujaszek Bernard i uśmiechnął się z zadowoleniem. - A zatem, Saro, widziałaś diabła. Do dziś nie wiem, co w tym moim spotkaniu z diabłem tak ucieszyło wuja Bernarda. W końcu miałam wtedy dopiero te sześć lat, byłam płochliwą dziewczynką i wuj łatwo mógł przewidzieć, że zaczną mnie dręczyć po nocy upiorne sny. I to wcale nie dlatego, 5 że diabeł wyglądał przerażająco, bo nie wyglądał, przeciwnie, robił wrażenie bardzo wesołego pana, podobnego do dżokera z talii kart pasjansowych, które żona wuja Bernarda, moja ciocia Ludmiła, każdego wieczoru rozkładała na stoie. Sny zaczęły mnie dręczyć tylko dlatego, że słowo „diabeł" wydawało mi się niesłychanie pojemne, wypełnione okropnościami, których w ogóle nie umiałam sobie wyobrazić i dlatego okropnie ich się bałam. Do tej pory boję się wszystkiego, czego nie potrafię sobie wyobrazić, tak już jest. Fakt, że diabeł może wyglądać zwodniczo, stał się dla mnie pierwszym sygnałem, że powinnam być w życiu bardzo ostrożna, ale to zrozumiałam dużo później i również później o tym opowiem, bo teraz wolałabym wrócić do upalnego dnia i do tego południa, kiedy diabeł powiedział mi dzień dobry. - Dzień dobry, Saro, dokąd to idziesz, można wiedzieć? Uniósł do góry swój połyskliwy cylinderek i uśmiechnął się czerwonymi wąskimi ustami, nad którymi ciemniał pasek czarnych wąsików. Szybko pochyliłam głowę i próbowałam go wyminąć, ale stanął przede mną, więc i ja musiałam zatrzymać się pośrodku drogi. I właśnie wtedy zobaczyłam dokładnie te jego śmieszne, jasne półbuciki z miękkiej koźlej skóry, opylone szarym kurzem. Skąd wiedział, że mam na imię Sara? Diabeł wie wszystko, bez chwili wahania wyjaśnił mi później wujaszek Bernard i tylko ciocia Ludmiła, słysząc to, jęknęła cicho: - Bernardzie...! W jej głosie brzmiała nutka przygany, co zdarzało się niesłychanie rzadko, bo zazwyczaj ciocia Ludmiła chwaliła mojego wuja, nawet jeżeli to, co mówił, nie było szczególnie rozsądne. - Och, Bernardzie, jaki ty jesteś dowcipny! - zachwycała się wtedy. Miała okrągłą główkę, nie głowę, tylko główkę właśnie, otoczoną bardzo jasnymi cienkimi włosami, skręconymi w drobne loczki. Wpatrywała się w Bernarda przeraźliwie niebieskim wzrokiem, nie potrafię tego inaczej określić, bo blady błękit tęczówek rozmydlał wyrazistość jej spojrzenia. Zawsze wydawało mi się, że wuj bardzo kocha Ludmiłę, ale teraz, po latach, podejrzewam, że kocha nie tylko ją, ale i jej bezkrytyczną miłość do siebie. I może dlatego dziwnie mnie wzrusza ta moja łagodna, a jednocześnie trochę szalona ciotka, o której przecież będę tu jeszcze nieraz czule wspominać. 6 Znowu zrobiłam ogródek w swojej opowieści, wpadłam do niego, furtka zatrzasnęła się za mną, chyba muszę przeskoczyć płotek, żeby jakoś wrócić pamięcią do tamtego dnia, kiedy to biedna przestraszona Sara stała na skrzyżowaniu dwóch dróg lokalnych, panicznie bojąc się tej, która wiodła do leśniczówki i wydawała się taka pusta, ciemna, ponieważ wysokie, skołtunione krzewy zabrały jej światło słonecznego dnia. Bałam się, że diabeł pójdzie za mną. - Do leśniczówki - odpowiedziałam na jego pytanie. Zaśmiał się. Przez chwilę zastanawiałam się, czy nie napisać „roześmiał się", ale zaśmiał się, to słowo jest trochę drwiące i dlatego tu pasuje, - Kiedyś trzymałem tam swoje skrzypeczki i smyczek. Przepadły. Pan leśniczy pewnej zimy spalił je w kominku, co długo miałem mu za złe, ale niech to zostanie między nami. Przebolałem stratę. W krainie, w której kiedyś zamieszkam, będę miał inne skrzypeczki i inny smyczek, niech to także zostanie między nami, pamiętaj, Saro! - powtórzył. - I nie wspominaj nikomu, że o skrzypeczkach, które leśniczy spalił mi w kominku, do dziś pamiętam. Mówiąc, ściągnął brwi i stał się mniej podobny do dżokera, zwłaszcza że spoglądał na mnie surowo. Zlękłam go się okropnie, chociaż wtedy nie wiedziałam, że spotykam diabła. - Nie powiem nikomu - szepnęłam. - Tylko chciałabym już pójść. - Nie zatrzymuję ciebie, Saro, jeszcze nie teraz. Tym razem uśmiechnął się przymilnie, jakby chciał, żebym nie zauważyła, że to zdanie ma podwójne dno, rozdzielone moim imieniem. Nie powiedziałam wujowi o skrzypkach, ale o tym spotkaniu tak. - Widziałam dziwnego pana. Wuj Bernard kazał mi go opisać, a kiedy to zrobiłam, powiedział niefrasobliwie: - A zatem, Saro, widziałaś diabła. A moja mama, która tu wtedy była ze mną, spojrzała na niego i podając mi sok z marchwi, powiedziała z przyganą: - Bernardzie...! Tak właśnie było. Teraz, kiedy, jadąc do wujostwa, zbliżyłam się do skrzyżowania dwóch dróg lokalnych, tej do miasta i tej do leś- 7 niczówki, przypomniałam sobie to wszystko. Pomyślałam, że powinna tu stać tablica z napisem: W tym miejscu diabeł mówi: dzień dobry! Zachciało mi się śmiać. Nagle, tuż za skrzyżowaniem, samochód szarpnął na równej drodze, później poczułam, że coś kazało mi gwałtownie zahamować, więc zahamowałam, ale było już za późno. Otworzyłam drzwiczki i wyskoczyłam. Zobaczyłam tylko wielki kamień, którego przedtem nie zauważyłam, jeśli niezauważenie tak wielkiego kamienia było w ogóle możliwe. Tego dnia czułam się jednak bardzo roztrzęsiona, więc wszystko mogło się zdarzyć. Potem przyszło mi na myśl, że być może ktoś zepchnął kamień z pobocza prosto pod mój samochód, ale nikogo tu przecież nie było, skrzyżowanie puste, wysokie krzewy, otaczające drogę prowadzącą do leśniczówki, stały nieruchomo. Diabeł powiedział mi dzień dobry, pomyślałam. A później przypomniało mi się tamto zdanie sprzed lat: Nie zatrzymuję ciebie, Saro, jeszcze nie teraz. Przeraziłam się. A może tym razem zatrzymał mnie, bo właśnie nadeszła pora? Wsiadłam do samochodu, cofnęłam i omijając kamień, ruszyłam dalej. Byłam wściekła, bo już wiedziałam, że na zderzaku pozostało głębokie wgniecenie. Na szczęście do leśniczówki miałam stąd jeszcze spory kawałek, więc zdążyłam się uspokoić i z pogodną radością przytuliłam czekającą na mnie w progu ciocię Ludmiłę. Była teraz kruchą starszą panią i tylko tę główkę miała ciągle otoczoną puchatymi, jasnymi lokami dziewczynki, ale teraz już wiedziałam, że moja ciotka Ludmiła jest w ogóle uosobieniem paradoksów. - Jak dobrze... - mówiła, gładząc mnie po policzku. - Jak dobrze, że pobędziesz z nami, wspaniale, że przyjechałaś, Saro. Na ganku leżał pies Ludmiły. Wszystkie psy w leśniczówce należały do wuja, tylko ten był psem Ludmiły. Wielki, kudłaty, z jednym okiem pokrytym kożuszkiem zaćmy, poruszał się z trudem, ale ogon miał jeszcze ciągle wymowny i radosny. Dwa lata temu Ludmiła dała 8 płatne ogłoszenie w powiatowej gazecie codziennej: zapewnię dożywocie staremu opuszczonemu psu byle jakiej rasy. Przywieziono jej schorowanego kundla, pięćdziesiąt kilogramów żywej wagi. Ktoś inny dałby mu na imię Neron albo Cezar, albo nazwałby go jeszcze inaczej, stosownie do jego wielkości, ale nie Ludmiła. Karusek. Zapewnię dożywocie staremu opuszczonemu psu. Pokażcie mi drugą taką ciotkę jak moja. Karusek. Wujaszek Bernard nadszedł niebawem. - Ładnie sobie załatwiłaś zderzak - pochwalił mnie na powitanie. - Ładnie - przyznałam. Za nim wpadły psy. Trzy wyżły, bardzo rasowe. Wielkie czerwone jęzory wisiały im z pysków. Runęły na szmaciany dywanik przy drzwiach i ziajały ciężko. - Biegły za rowerem - wyjaśnił. Wyjaśnił niepotrzebnie, bo dobrze znałam wszystkie jego zwyczaje i wiedziałam, że lubi zabierać ze sobą psy, kiedy jedzie w głąb lasu. Zerwały się i pognały do kuchni, bo dobiegł stamtąd klekot blaszanych misek. - Gorący mamy dzień, zmęczyłaś się? - Nie. Miałam dobrą drogę. - W co się tak pięknie władowałaś? - W kamień. - Artystka. Wuj Bernard odpiął guziki koszuli, chwycił rogi jej kołnierzyka i wachlował zgrzaną szyję. Postarzał się, zauważyłam to, ale może był tylko zmęczony upałem. - Artysta to rzucił wielki kamień na środek twojej drogi za krzyżówką, wuju. - Jaki znowu kamień? - obruszył się. - Kamień? Za krzyżówką? Wracałem tamtędy, żadnego kamienia nie widziałem. - Gdyby nie było tak gorąco, zaproponowałabym ci mały spacer. - Nie opowiadaj, Saro, przyznaj się lepiej, kogo stuknęłaś? - Nikogo nie stuknęłam. Ciotka Ludmiła wyszła z kuchni, niosąc na drewnianej tacy trzy brązowe polewane miseczki. - Chłodnik przyniosłam, weź ode mnie, Saro. Bernardzie, proszę... 9 Usiedliśmy przy stole przysuniętym do okna. Wychodziło na północ, więc tu nie było tak gorąco, zwłaszcza że dzięki drzwiom otwartym na ganek miły przewiew łagodził upał. Wuj Bernard przyjrzał mi się uważnie. - Uciekłaś? - Zaprosiliście mnie, więc przyjechałam. - Chcesz u nas spokojnie pracować? - Tak, to też, ale może przede wszystkim stęskniłam się za wami. - Grzeczna dziewczynka, wie, co i kiedy powiedzieć, żeby zrobić przyjemność swojemu wujowi. Postarzałem się, nie uważasz? Coraz częściej miewam zadyszki. - W taki upał każdy łapie zadyszkę - pocieszyła go Ludmiła. - Ja zadyszki nie łapię - sprostował. - Zadyszka łapie mnie. Różnica może drobna, ale istotna. Lata, w których ja łapałem zadyszkę, wspominam jako najszczęśliwsze w moim życiu, miałaś w tym swój udział, moja kochana, za co jestem ci dozgonnie wdzięczny. Teraz zdziadziałem. - Och, Bernardzie, nie żartuj! - A czyż ja żartuję? Skąd, mówię poważnie. A ty, Saro, nad czym teraz pracujesz? - Jak zwykle, wuju, nad książką. - Dla dziewczynek? -Tak. - Niezbyt przemyślane zajęcie. Dziewczynki teraz oglądają telewizję, odwykły od czytania. Po co im książki, są zrozpaczone, kiedy dostają je w prezencie. Ostatnią z tych, które napisałaś, zanieśliśmy córce naszego gajowego, znienawidziła nas. - Bernardzie, znowu żartujesz, a Sarze może być przykro! - Powinna się zabrać do jakiejś rozsądnej pracy. - Co mi proponujesz, wuju? - Możesz zbierać chrust w lesie. Wspaniały chłodnik, czy mógłbym dostać jeszcze? Bernard podał pustą miseczkę mojej ciotce. Przez chwilę wpatrywała się w nią, nawet nie wstając z miejsca. Znieruchomiała, po prostu. - Jeżeli chłodnik już się skończył, trudno. Nie jestem głodny, prosiłem przez łakomstwo. 10 - Mam jeszcze chłodnik, oczywiście, zrobiłam cały wielki gar - oprzytomniała nagle Ludmiła, ale ciągle siedziała przy stole. - Saro... Przez chwilę patrzyła na mnie trochę spłoszona, a potem powiedziała z zakłopotaniem: - Może nie powinnam o to prosić, ale chętnie przeczytałabym sobie to, co już napisałaś... - Oczywiście, ciociu, tylko że tego nie jest zbyt wiele, właściwie dopiero zaczęłam. - Ale nie miałabyś nic przeciwko temu? - upewniała się. Nie wiedziałam, czy moja ciotka Ludmiła, która w końcu miała już te swoje lata, będzie najlepiej wybraną pierwszą czytelniczką mojej książki, ale z drugiej strony jej jasne, skręcone loczki były takie dziewczyńskie. Rozbroiło mnie to. - Tak! - potwierdziłam. - Cieszę się, ciociu, że masz ochotę. Nie byłam pewna, czy rzeczywiście miała ochotę, czy też może chciała mi osłodzić gorzką opinię wuja Bernarda. - Jaki tytuł będzie miała ta książka? - zapytała, wstając od stołu. - „Czy to ty, kochanie?" - Saro! - zawołał mój wujaszek. - Czy doprawdy nie mogłabyś wymyślić czegoś mądrzejszego? „Czy to ty, kochanie?" - przedrzeźniał mnie. - Tak, to ja, twój stary wujaszek! Ludmiła była już przy drzwiach do kuchni, ale przystanęła i roześmiała się. - Och, Bernardzie! Jaki ty jesteś zabawny! Nagle w pokoju pociemniało, niebem biegły ciężkie szare chmury. Zagrzmiało i wkrótce grube krople deszczu zabębniły o blaszany parapet okna. - Przyda się deszcz - odetchnął z ulgą mój wuj. - Jak przejdzie, to pójdziemy, bo chcę, żebyś na własne oczy zobaczył ten kamień, wuju. - Mówię ci, że go tam nie ma. - Może jechałeś przede mną. Zastanowił się, a potem wzruszył ramionami. - Może. 11 Kiedy przestało padać, wszyscy poszliśmy w stronę krzyżówki. Zobaczyłam kamień z daleka. Wuj Bernard też. Ludmiła przystanęła zdumiona. - Może to meteoryt? - zapytała, spoglądając to na mnie, to na Bernarda. - Jaki tam meteoryt! - mruknął. Podszedł do kamienia, kopnął jego wilgotną po deszczu powierzchnię, jakby sądził, że pod wpływem uderzenia kamień rozsypie się w pył i zniknie, ale nic podobnego się nie stało, kamień jak leżał na drodze, tak leżał. - Trzeba go będzie zaraz stąd zabrać, bo znowu ktoś właduje się w niego samochodem. Diabli nadali... - mamrotał. No właśnie, diabli nadali, wujaszku, pomyślałam. - A może to jednak meteoryt? - upierała się przy swoich podejrzeniach ciocia Ludmiła. - Może należałoby zawiadomić astronomów? - Astronomów! - prychnął wuj wyraźnie zniecierpliwiony. - Oni akurat nie mają nic innego do roboty, tylko jechać do jakiejś dziury, w której diabeł mówi dobranoc, żeby oglądać twoje znalezisko. - To nie jest moje znalezisko - sprostowała Ludmiła. - Raczej Sary, Bernardzie. Zbliżyła się do kamienia i popatrzyła z bliska. Delikatnie dotknęła go czubkiem zielonego kalosza, potem zsunęła z głowy kaptur swojej żółtej nieprzemakalnej kurtki i podniosła w górę głowę. Spoglądała w niebo, a kiedy wolno przesuwała wzrok z lewej strony w prawą, wyglądała jak słonecznik szukający słońca. - Nie wierzę, żeby to było z UFO. - Ja też • nie wierzę - zgodził się mój wujaszek i spojrzał na Ludmiłę życzliwie. - Mówisz roztropnie. - A ty, co o tym sądzisz? - zapytała mnie Ludmiła. Ze względu na jej wrażliwość nie przyznałam się, że popieram zdanie o diable, które wuj rzucił od niechcenia. - Nie mam pojęcia - powiedziałam, wybierając najbezpieczniejszą odpowiedź. Ciotka wyjęła z kieszeni kilka krówek. - Kto chce krówkę? - Ja proszę. 12 Wuj spojrzał i pokręcił głową przecząco. - Ja dziękuję, to są mordoklejki. - Nie! Są kruche! - zachwalała Ludmiła swoje cukierki. - O! Jedzie pan Stanisław, panie Stanisławie, ma pan ochotę na krówkę? - Chętnie, pani leśniczyno. W okolicy mówiono do Ludmiły „pani leśniczyno", co bardzo mi się podobało, ponieważ nie pasowało do niej zupełnie i było czymś w rodzaju jeszcze jednego z tych paradoksów, które tak wspaniale się z ciotką wiązały. Pan Stanisław, gajowy, przystanął, oparł rower o szczupłą topólkę, przywitał się z nami, później wziął krówkę z wyciągniętej dłoni Ludmiły, rozwinął ją z papierka i łakomie wsunął do ust. - Panie Stanisławie, a to świństwo skąd tu się wzięło? Moja siostrzenica wgniotła zderzak o ten kamień. - Nie zauważyła pani? - zdziwił się gajowy. - Jakim cudem? - Właśnie tego nie wiem - powiedziałam szczerze, co bardzo zdumiało pana Stanisława. - Jak pan myśli, skąd on się wziął? - niestrudzenie dociekała moja ciotka. Gajowy milczał, oglądał kamień, ale nie odzywał się. - Jak pan myśli? - nalegała. Pokręcił głową, zdjął czapkę, położył na siodełku, potem wyciągnął z kieszeni chustkę i otarł nią czoło. - Trzeba będzie podjechać samochodem, okręcić sznurem, ściągnąć na bok, a później gdzieś wywieźć. Niech pan się tym zajmie, panie gajowy! - zarządził Bernard. - Jeszcze dzisiaj, zgoda? Gajowy milczał. - Co pan sądzi o tym wszystkim? - dopytywała moja ciotka. Ciągle milczał, może nic nie sądził, a może również widział w tym rękę diabła i wolał nie zabierać głosu w tak delikatnej sprawie. Mój wuj zniecierpliwił się. - Moja żona pyta, co pan o tym sądzi? Pan Stanisław najpierw kilka razy poruszył głową jak gęś, potem wysunął brodę do przodu i tak już został, nieruchomy jak pomnik gajowego. - O, matko! - zawołała Ludmiła, przysłaniając usta swoją szczupłą dłonią. - Zakleił się krówką! 13 Nie macie pojęcia, jak głupio może wyglądać gajowy zaklejony krówką. Odwróciłam głowę, żeby chociaż na niego nie patrzeć, bo gajowy był bardzo pięknym mężczyzną, ogromnie mi się podobał i może nawet trochę z jego powodu przyjechałam tutaj, kiedy doszłam do wniosku, że moje dalsze życie z Janem może być wyłącznie udręką. Przyglądanie się gajowemu, kiedy był w takich opałach, wydawało mi się straszliwym nietaktem. Moja ciotka, nękana poczuciem winy, ujęła go pod rękę i ruszyła w stronę leśniczówki. - Zaraz dam panu ciepłego mleka - mówiła. - Krówka rozpuści się i przeleci. Wątpiłam, czy ciepłe mleko będzie stosownym ratunkiem dla gajowego, przeciwnie, wydawało mi się, że krówka w połączeniu z ciepłym mlekiem zamieni się w twardą skamielinę, ale właśnie takie pomysły miewała Ludmiła. Parę kroków za nimi szedł wuj Bernard, prowadził rower gajowego, a na głowie miał jego czapkę. Rechotał, miałam mu to bardzo za złe. - Nie wiem, z czego ty się śmiejesz, wuju - rozgniewałam się. - Z gajowego - wyjaśnił krótko. Zaraz przypomniały mi się opowiadania mojej matki, w których jawił się obraz Bernarda z czasów ich dzieciństwa. Bernard był okropnym bratem, doprawdy okropnym. Dokuczał mojej mamie, straszył ją, wrzucał jej do łóżka żywe myszy i cieszył się, kiedy płakała albo uciekała z krzykiem. Uwielbiała go, teraz tamto uczucie przeszło na mnie, bo ja też uwielbiałam wuja Bernarda, chociaż czasami doprowadzał mnie do szału. - Ludmiła naumyślnie dała mu mordoklejkę - powiedział. - Znam ją. - Moja wcale nie była taka. - Ona wie, która jest, a która nie jest mordoklejką, wystarczy, że przez papierek zgniecie palcami. - Nie wierzę. - Możesz nie wierzyć, nie zależy mi na tym szczególnie. Co mi po gajowym, za którym muszę prowadzić rower! - rozzłościł się nagle. -Wsiadaj, Saro, i jedź! Przecież to ty się w nim podkochujesz, nie ja! - Wcale się w nim nie podkochuję! - Tylko co? 14 - Nic. Wsiadłam na rower, szybko wyminęłam gajowego i ciotkę Ludmiłę. Weszłam do' domu pierwsza, właśnie w tej chwili, kiedy zadzwonił telefon. Byłam pewna, że dzwoni Jan, więc nie podniosłam słuchawki. Potem okazało się, że to wcale nie on dzwonił, tylko dróżnik z przejazdu kolejowego, więc natychmiast ogarnęła mnie czarna rozpacz, bo jeszcze ciągle kochałam się w Janie bardziej niż w gajowym. Byłoby tak pięknie, gdybym mogła nie przyjąć telefonu od niego! Taki scenariusz: wyjechałam, on dzwoni. Zrozpaczony, stęskniony, przepraszający. A tu, proszę, Sara nawet nie raczy odebrać telefonu, Sarze jest to wszystko obojętne, cała ta miłość Jana i jego wyrzuty sumienia. Miał nadzieję, że zaraz po swoim przyjeździe Sara zacznie warować przy telefonie, zacznie czekać na dobre słowo od niego, jak Karusek na ciotkę Ludmiłę. To znaczy miałam nadzieję, że on ma taką nadzieję, i to właśnie byłoby piękne, że nie przyjęłabym tego telefonu, na który tak czekałam, ale to nie Jan dzwonił do mnie, tylko dróżnik z przejazdu kolejowego do mojego wuja Bernarda, stąd rozpacz. Ludmiła przepłukała gajowego ciepłym mlekiem i ku mojemu zdumieniu okazało się to nawet dość skuteczne, bo gajowy przemówił, chociaż trochę jeszcze przy tym mamrotał. - Może pan się napije kieliszek naleweczki? - zapytał mój wujaszek. - Na pewno jest zdrowsza od mordoklejki i szybciej przelatuje przez gardło. - Bernardzie! - zawołała Ludmiła. - Obiecałeś mi, że więcej nie będziesz częstował młodzieży alkoholem! Miałam wrażenie, że gajowy chętnie postarzałby się na naszych oczach o dobrych parę lat, ale Ludmiła do tego nie dopuściła, mój ofuknięty wujaszek z markotną miną usiadł na fotelu przed telewizorem, a gajowy popijał krówkę kolejną szklanką ciepłego mleka. Stała przy nim moja ciotka i trzymając w ręku garnek z chochelką, bacznie obserwowała swojego męża, który wcale nie patrzył w telewizor, tylko na szybkę w kredensie, za którą widać było smukłą szyjkę, kryształowej karafki. - Bardzo jestem do tej karafki przywiązany - mawiał mój wujaszek, tuląc ją do siebie i kołysząc jak niemowlę. - Należała do mojego 15 dziadka, który również podawał w niej naleweczkę własnej roboty, później czynił to mój ojciec, a teraz ja podtrzymuję tę piękną rodzinną tradycję. Nie mam syna, ale sądzę, że twój mąż, Saro, przejmie pałeczkę. Pałeczka wypełniona czerwoną nalewką ze smorodiny, jak wuj nazywał owoce czarnej porzeczki, marne miała szanse u Jana, który był abstynentem, a którego wuj z pewnością miał na myśli, mówiąc „twój mąż, Saro", chociaż on wcale nie był jeszcze moim mężem. Myślę, że lepiej w tej sztafecie spisałby się gajowy, który też podobał mi się bardzo, ale przecież nie tak jak Jan, niestety. - Myślę, ciociu, że pan Stanisław ma już dosyć mleka - postanowiłam przyjść mu z pomocą. - Jeszcze łyczek, jeszcze łyczek! Ludmiła przechyliła garnek, wlała mleko do chochelki, z chochelki do kubeczka, a tam posępnie zajrzał gajowy. - Za mamusię, za tatusia... - wyliczał mój wujaszek, spoglądając na pana Stanisława ze złośliwym uśmieszkiem. - Za panią leśniczynę, za panienkę Sarę... - Och, Bernardzie, jaki ty jesteś komiczny! - śmiała się Ludmiła. Znowu zadzwonił telefon, ja się nawet nie ruszyłam, słuchawkę podniósł wujaszek. - Witaj, mój drogi, witaj! Tak... tak... już ją proszę. Saro! - zawołał. - To do ciebie. - Mnie tu nie ma - odparłam. Zapadła cisza, nawet gajowy przestał łykać mleko. Ludmiła przechyliła się w moją stronę i trzymając w jednej ręce garnek, a w drugiej chochelkę, zauważyła ze zdumieniem: - Jak to, Saro, przecież jesteś! - Nie ma mnie, ciociu! - krzyknęłam głośno, tak żeby Jan na pewno usłyszał. - Dotarło? - zapytał go wuj Bernard. - Mówi, że jej nie ma. Zdenerwowana Ludmiła prosto z garnka przelała resztę mleka do kubka zrozpaczonego gajowego. - Pij, moje dziecko, pij... Brzdęk, wujaszek odłożył słuchawkę. Spojrzał na mnie i powiedział ponuro: 16 - Tylko zawracałaś głowę tym swoim gadaniem, że przyjechałaś pisać książkę, uciekłaś, zaraz się domyśliłem. Prawda, zaraz się domyślił, to było przecież jedno z pierwszych pytań, które mi zadał. - Uciekłaś? A ja odpowiedziałam wtedy wykrętnie: - Zaprosiliście mnie, więc przyjechałam. Ale on dobrze wiedział, że uciekłam. Ludmiła nie wiedziała, ale wuj wiedział. Gajowy pożegnał się i wyszedł. Moja ciotka zawołała Karuska, który przysypiał pod stołem. - Karusek musi się przejść. Pójdę z nim w stronę tamtego lasu. Wszędzie tu był las, gdziekolwiek człowiek nie spojrzał, tam widział las, ale dla Ludmiły ten po prawej stronie domu, rozjaśniony szeregiem brzóz, był zawsze „tamtym lasem", lubiła go najbardziej. Zostaliśmy we dwoje, Bernard i ja, w tym mrocznym pokoju, w którym uszanowano piękno ciężkich, zbrązowiałych ze starości desek, trochę wypukłych, trochę spękanych, ułożonych podłużnie, ciasno jedna przy drugiej. Mój wuj siedział w zamyśleniu, z rękoma na poręczach fotela, oparty wygodnie o podgłówek, który Ludmiła przykrywała pasiastym, łowickim kilimkiem. Było bardzo cicho, tylko za oknem ptaki przedwieczornym ćwierkaniem sposobiły się do snu. „Sposobić się do snu" mówił zawsze Bernard i to nie tylko o ptakach. On także sposobił się do snu, sposobiła się też Ludmiła, również ja sposobiłam się do snu, kiedy byłam tutaj. Siedziałam na wprost mojego wuja i widziałam jego piękną głowę, z jednej strony jaśniejszą w szarzejącym świetle zza okna, z drugiej pociemniałą od zmierzchu, który ogarniał pokój. Bernard miał twarz ogorzałą, pod wieczór otoczoną już smugą ciemnego zarostu, grube brwi spotykały się u nasady nosa, jak wyrudziałe, spalone słońcem krzewiki. I wtedy, ze zdumieniem, dostrzegłam w jego męskich, twardych rysach coś niewiarygodnie delikatnego, kobiecego, jakiś ślad, muśnięcie, coś, czego nie zauważyłam nigdy dotąd, a co było podobieństwem do łagodnych, miękkich rysów mojej matki. Widząc tak nagle jej nieobecną twarz w twarzy Bernarda, znowu poczułam, jak bardzo zostałam osierocona. Dziesiątki razy żałowałam, że nie 17 zdążyłam jej powiedzieć o sobie wszystkiego ani zapytać o to, co czuła i o czym myślała w tych chwilach, kiedy była nie tylko moją matką. Wuj poruszył się i już jej nie widziałam, w jego twarzy zostało puste miejsce po niej, z wolna wypełniające się Bernardem. Czy to ty, kochanie? Karusek biegł, a może raczej wyobrażał sobie, że biegnie. Ludmiła szła wolno, żeby dostosować swój krok do jego możliwości, i to jej się udało, bo nawet zdarzały się chwile, kiedy ją wyprzedzał. Oglądał się, jakby chciał zganić Ludmiłę za to, że ona tak się wlecze. Trawiastym poboczem ścieżki szusowała jej biała kotka o niedorzecznym w tej sytuacji imieniu Czarnuszka. Moja ciotka nie zastanawiała się długo, jak ją nazwać, uważając, że właśnie takie imię należy się Kotce już na pierwszy rzut oka. Ludmiła dziwiła się, jeżeli ktoś z tego powodu okazywał zdumienie albo, czemu dziwiła się jeszcze bardziej, jeżeli uznawał to imię za śmieszne w zestawieniu z bielutkim umasz- j czeniem kotki. Czarnuszka buszowała pośród wysokich, wilgotnych | traw, które najwyraźniej łaskotały ją po uszach, bo raz po raz oganiała się od nich łapami, stając przy tym słupka jak zając. Wujaszek usnął w fotelu, więc chyłkiem wymknęłam się z domu. Postanowiłam dogonić Ludmiłę i razem z nią pójść w stronę tamtego ; lasu. Powietrze było świeże, pachnące, w łagodnym zmierzchu spa-j dające z gałęzi krople minionego deszczu lśniły jak świetliste szklane kulki. Ludmiła ucieszyła się. - Co tam, Saro? - zapytała. - Co się dzieje? Trzymała w dłoniach długą, zieloną jeszcze szyszkę i wałkowała ją palcami, raz po raz pochylając głowę, żeby wciągnąć w płuca żywiczny zapach. - Wujaszek usnął. - Nie o to pytam. - Nic się nie dzieje, ciociu. Milczała, dopiero po chwili odezwała się, nie patrząc na mnie: 18 - Spójrz, droga jest prawie sucha, deszcz szybko wsiąknął, był bardzo potrzebny, mogłoby nawet jeszcze trochę popadać. Czymże to Jan tak ci się naraził? - Jest wymagający - powiedziałam krótko, sama zdumiona, że w dwóch słowach może się zmieścić taka długa historia. - Wymagający! - powtórzyła Ludmiła i roześmiała się. - Zawsze myślałam, że on jest zbyt ustępliwy i że okropnie jeździsz mu po głowie, jak to nigdy nie wiadomo, prawda? - Nikomu nie jeżdżę po głowie, ciociu, jestem życiową fajtłapą. -Ty? - Ja. - No, wiesz... - żachnęła się. - To chyba u was rodzinne, Bernard też tak o sobie mówi. Zatrzymała się i położyła szyszkę przy brzegu ścieżki, delikatnie, jakby była ze szkła. - Wiesz co? - zdecydowała nagle. - Nie dawaj mi do czytania tej swojej książki, jeszcze mi się nie spodoba i co wtedy? - Powiesz mi, że ci się nie spodobała. - Nie powiem, powiem, że jest bardzo ładna, już ja siebie znam. - A te dwie poprzednie podobały ci się? - Tak, dość, chociaż ta druga trochę mniej. Znałam Ludmiłę lepiej niż ona siebie. - Mówiłam ci, że mam tylko kilkanaście kartek, możesz śmiało czytać, ciociu, i tak jeszcze w niczym nie można się połapać. - To po co mam czytać? - Sama chciałaś. - Rzeczywiście. Zawsze coś powiem, a później żałuję. - To nie czytaj, ciociu. - Wiesz co? Umówmy się tak: przeczytam te kilkanaście kartek, a jak mi się nie będzie podobało, to powiem ci otwarcie, że zdecydowałam się nie czytać. - To bardzo zawiłe. - Tylko pozornie, bo ty będziesz wiedziała, że mi się nie podobało, a ja nie będę musiała strzępić sobie języka. Popatrz tylko, ci. Czarnuszka wyprawia, wskoczyła na drzewo! 19 Czarnuszka, rozpłaszczona, obejmowała łapami pień dębu i spog-l lądała w dół, sprawdzając, na ile udała jej się ta sztuczka, później podniosła łepek do góry, zadźwięczał mały dzwonek, który Ludmiła przymocowała jej do obróżki, żeby jego dźwięk ostrzegał ptaki. Kilka! wróbli zerwało się z najniższych gałęzi drzewa, na ziemi podskoczyły dwie przestraszone kawki. - Gdyby tak można było zawieszać ludziom dzwonki chroniące przed złem, może na świecie zapanowałby wreszcie boży porządek. - Ależ, ciociu, przecież taki dzwonek należałoby zawieszać złu] nie ludziom! Ludmiła uśmiechnęła się. - Jak sobie chcesz. To i tak, i tak jest niemożliwe, ale jeżeli; pomyślisz, zrozumiesz, że ja mam rację. Zbliżyła się do drzewa, żeby zdjąć z niego kotkę, która pazurami usiłowała przytrzymać się kory, Ludmiłę bardzo to rozgniewało. Walczyły ze sobą chwilę, aż w końcu przegrana Czarnuszka miauknęła skrzekliwie i zawróciła do domu. - Tak łatwo ją urazić, obraża się o byle głupstwo - wzruszyła ramionami Ludmiła. - Nie dałaś jej zapolować, a dla niej polowanie to nie głupstwo. - Tak sądzisz? Masz własne doświadczenia? Stałyśmy pośrodku drogi, zobaczyłam, że Ludmiła przygląda mi się badawczo, nie miałam pojęcia, co ma na myśli, pytając o moje doświadczenia. Biały, nieprzemakalny berecik, który włożyła w obawie przed deszczem, przekrzywił się, co dodało zaczepności jej spój] rżeniu. - Ja nie poluję. - Tak? A kto Jana ustrzelił Monice sprzed nosa? Ach, więc to Ludmiła ma mi za złe... - Mylisz się, ciociu, nie polowałam na Jana, on mnie wybrał. - Uciekłabym na koniec świata, gdybym zobaczyła, że zamierzą mnie wybrać człowiek, w którym kocha się moja przyjaciółka - powiedziała Ludmiła. - Tymczasem to Monika uciekła, a ty zostałaś. TaW było, moja kochana Saro, tak właśnie było. Poprawiła berecik, bo zsunął jej się prawie na samo oko, a potem zaklaskała w ręce i zawołała głośno: 20 _ Wracamy, Karusku! Karusek, wracamy! Tym razem szedł obok nas. Czarnuszka defilowała drogą, pobrzękując blaszanym dzwonkiem. Monika uciekła, a ja zostałam. Może to o mnie myślała Ludmiła, może według niej powinnam nosić koci dzwonek, który w porę ostrzegłby Monikę? Odruchowo, jak obróżkę, położyłam na szyi rękę, a wtedy moja ciotka odezwała się z tą swoją przenikliwością, która mnie zawsze u niej zdumiewała: - Daj spokój, Saro, za późno, już się stało. Wuj Bernard stał przed domem i wypatrywał nas. Na głowę włożył zrobiony z gazety pierożek i pogwizdywał: „Raduje się serce, raduje się dusza, gdy Pierwsza Kadrowa na wojenkę rusza". - Och, Bernardzie! Jakiż ty jesteś zabawny! To niezwykle twarzowy pierożek! Spałeś? - Krótka drzemka pobudza apetyt. - Czy to znaczy, że zjadłeś cały garnek z chłodnikiem? - A cóż ty opowiadasz, Ludeczko! Zjadłem tylko chłodnik. A co zrobiłyście kotce, że ma taki paradny ogon? Rzeczywiście, Czarnuszka wkroczyła na ganek, z ogonem postawionym na baczność. - Nadęła się - wyjaśniła Ludmiła. - Miałem tu atrakcje, jak was nie było - powiedział mój wujaszek i ziewnął. - Jakie? - zainteresowała się Ludmiła. - Co się stało? Pomyślałam, że być może Jan dzwonił znowu, więc wpatrywałam się w wuja, modląc się w duchu, Boże, Boże, żeby tak było. Bernard udawał, że ziewa, wyraźnie zadowolony, bo obydwie patrzyłyśmy w napięciu. - Był gajowy - powiedział wreszcie. - Pewnie miał ochotę na krówkę! - zachichotała Ludmiła. - Nic o tym nie mówił, miał ciekawsze rzeczy do powiedzenia. - Mianowicie? - dopytywała się. - Przyjechał po kamień. - I co? Zabrał go? - Nie. - Dlaczego? Czemu nie zabrał kamienia, Bernardzie? 21 - Nie zabrał kamienia, bo żadnego kamienia na drodze nie było. - Jak to nie było? - zapytałyśmy jednocześnie moja ciotka i ja. - Nie było. - A co się z nim stało? - Tego gajowy nie wiedział. Szukał w lesie przy drodze, szukał w jarze, nigdzie go nie znalazł. - Więc gdzie on się podział? - Tego nie wiem. Ciotka gwałtownym ruchem ściągnęła berecik z głowy i rzuciła go na zielony, wiklinowy stół stojący na ganku. - Niepojęte! - zawołała. - Gdzie może być? - To chyba tylko diabli wiedzą - powiedział mój wuj. - Nie lubię takich żartów! - rozgniewała się w końcu moja ciotka. Ja też nie lubiłam takich żartów. Ciotka usiadła na fotelu, sięgnęła po swój nieprzemakalny berecik i szybko zaczęła okręcać go na palcu, wyglądał jak latający talerz. - Nie dość, że zjadłeś chłodnik, który zostawiłam na jutro, to jeszcze mnie denerwujesz. - Samowolnie - powiedział mój wujaszek. - Co: samowolnie? - Powinnaś powiedzieć, że zjadłem go samowolnie. - Zjadłeś samowolnie. - Samowolnie to ostatnio ulubione słówko twojej ciotki, Saro! - Wiem. - No tak,.ty również wiele rzeczy robisz samowolnie - uprzytomnił sobie. Od wielu lat mieszkali w tej małej leśniczówce, do której nieczęsto ktoś zaglądał, i może dlatego mieli zdumiewającą łatwość wynajdywaniaj tematów do sprzeczek i niepotrzebnych dyskusji. Dużo musiało się tu mówić i o mnie. - Sara nie robi samowolnie wielu rzeczy, ona samowolnie robi wszystko - sprostowała Ludmiła. - Jeżeli Lilka chciała, żeby Saraj zrobiła coś natychmiast, mówiła: „Córeczko, tylko nie rób tego", i z miejsca wszystko było zrobione. Taka już ona została. Ciotka położyła swój berecik na kolanie i zaczęła wygładzać zagięcia materiału. Miała drobne, dziecinne ręce. Szczupłe palcd 22 i krótko przycięte różowe paznokcie z białymi półksiężycami. Moja matka, Lilka, zawsze mówiła, że Ludmiła ma piękne dłonie, ale mnie się niezbyt podobały. Wolałam długie, szczupłe mamy. Spojrzałam na swoje, były jeszcze inne. Opalone, zakończone krwistymi płytkami paznokci, bo pomalowałam je upiornie czerwoną emalią, kiedy przedwczoraj szłam na urodziny do mojej przyjaciółki Nuny, która tak naprawdę ma na imię Irena, ale o tym już chyba wszyscy oprócz mnie zapomnieli. Włożyłam na ten wieczór małą, czarną sukienkę, kupiłam sobie pantofle na bardzo niewygodnym, wysokim obcasie i poszłam do fryzjera. No i pomalowałam te paznokcie jadowitą emalią. Sądziłam, że wyglądam doskonale, ale to było nieporozumienie, bo Nuna zrobiła przyjęcie ogrodowe, z grillem, z ogniskiem i z gromadą swoich przyjaciół w dżinsach, szortach, adidasach, sandałach, bawełnianych podkoszulkach i z okropnie poczochranymi głowami. Oczywiście nie raczyła mnie o tym uprzedzić. Jan, którego ubłagałam, żeby koniecznie włożył swój najlepszy garnitur, białą koszulę i krawat, powiedział, że mam wyraźne upodobanie do robienia z niego głupka, a moje tłumaczenie, że nie tylko z niego, ale i z siebie zrobiłam głupka, nie było dla nas żadnym ratunkiem, oboje czuliśmy się u Nuny okropnie, chociaż on zdjął krawat i marynarkę, a ja czarne rajstopy i pantofle. Znowu zrobiłam ogródek, ale przypomniało mi się to wszystko, kiedy teraz patrzyłam na swoje paznokcie, myśląc jednocześnie o paznokciach Ludmiły i mojej matki. Postanowiłam zapamiętać, jak nieoczekiwanie mogą splatać się wspomnienia, jak jedno z drugiego znienacka może się wywodzić. Nigdy nie wiadomo, co i kiedy może się człowiekowi przypomnieć. Przeraziło mnie to, bo dużo jest takich spraw w moim życiu, o których wolałabym nie pamiętać, a tu nagle bach! I są. Wyskakują jak diabeł z pudełka, powiedziałby zapewne Bernard, gdyby wiedział, o czym myślę. Tymczasem on zszedł z kilku stopni ganku i zajął się podnoszeniem winorośli, które w czasie deszczu obsunął wiatr. - Jakie piękne musiały być te czasy, kiedy ludzie nie mieli prądu w domach! - powiedziała nagle Ludmiła. - Pomyśl, Saro, o tej porze nasze prababki szykowały się właśnie do zapalania lamp naftowych, a wiązał się z tym cały obrządek. Wiele dałabym za to, żeby lampa 23 naftowa wisiała nad naszym stołem w jadalni. Wybrałabym sobie wielką, z mlecznego szkła, na złoconych łańcuchach. Każdego dnia o tej właśnie godzinie zajmowałabym się nalewaniem nafty i... - Pleciesz, Ludmiło! - zawołał Bernard spoza ściany winorośli otaczającej ganek. - Każdego dnia o tej właśnie godzinie zajmowałabyś się wyłącznie poganianiem swojego męża, żeby się jak najprędzej uporał z tym koszmarnym zajęciem, jakim stałoby się dla ciebie nalewanie nafty. Moja ciotka umilkła na chwilę, wyraźnie zastanawiając się nad czymś głęboko. Nawet przymrużyła oczy, jakby z odległości lat chciała zobaczyć coś, czego zresztą nigdy nie widziała. - Może i tak, ale to również bardzo by mi się podobało - powiedziała z rozmarzeniem. - Musisz przyznać, Bernardzie, że naciśnięcie pstryczka w kontakcie jest zajęciem zupełnie pozbawionym romantyzmu. Bernard rozchylił gałęzie winorośli i spojrzał. Pochwyciłam wzrok, którym ogarnął Ludmiłę, chyba nigdy Jan nie patrzył na mnie aż tak miłośnie. Może ta myśl sprawiła, że tym razem skoczyłam do telefonu, kiedy znowu zadzwonił. Chwyciłam słuchawkę obydwiema rękami i przytuliłam do ucha, bo w tej chwili bardzo tęskniłam za Janem. - Czy to ty, kochanie? - zapytał. Wiedział, że właśnie taki jest tytuł książki, którą pisałam, więc z żalem pomyślałam, że te słowa to tylko żart, a nie prawdziwa czułość. Odpowiedziałam mu drugim zdaniem z pierwszego rozdziału: - Tak, to ja, Matylda. - A mojej Sary tam nie ma? - Jestem. - Nadal wściekła? - Nadal. - Czy mogę liczyć na resztki twojego uczucia? - Możesz, ale zostały same paprochy. - Czy ja się mylę, czy rzeczywiście coś ci leci po buzi? - Leci. - Nie płacz, Saro, przecież kocham cię ponad wszystko. - Nie, ty ponad wszystko kochasz Formułę 1. 24 Tak, to ja, Matylda To o niej myślałam, kiedy starałam się na trwałe zanotować w pamięci, jak nieoczekiwanie mogą wracać do człowieka wspomnienia, czasami niewygodne, podobne do odnalezionych po latach pantofli, w które wkłada się stopę i nagle okazuje się, że coś jest nie tak, krzywo, cisną, chociaż kiedyś świetnie się w nich biegało. O Matyldzie myślałam. O tym, że pisząc swoją książkę, powinnam coś takiego ze sprawą Matyldy związać. Wieczorem, kiedy sprzątnęłyśmy już po kolacji, wyjęłam z bagażnika resztę swoich rzeczy i zaniosłam na moje poddasze. Miałam w leśniczówce własny pokoik, zbyt gorący latem, zbyt zimny już od wczesnej jesieni, ale mogłam do niego wracać jak do siebie, nawet część rzeczy zostawiłam tu na stałe. Ludmiła przygotowała mi łóżko, róg cienkiej kołdry zachęcająco odchyliła na bok, na poduszce czekał mój wysłużony jasiek, a na nim wyleniały zając, z którym tu sypiałam, odkąd siebie pamiętam. Wystarczyło tylko wyjąć z torby trochę kosmetyków, schować w szafie nową kurtkę przeciwdeszczową, sweter, rzucić na półkę trochę bielizny, powiesić bluzki i właściwie byłam rozpakowana. Jeszcze tylko duża torba z książkami, z wydrukiem napisanych już stron i z moim ulubionym podróżnym laptopem, który dostałam w prezencie od Jana, kiedy ukazała się moja druga powieść. Wszystko to ułożyłam na stole, sprawdziłam, czy na krześle leży poduszka, na której, pisząc, zwykle siedziałam, leżała. Otworzyłam szerzej okno, bo Ludmiła zostawiła je zaledwie uchylone. W pokoju unosił się zapach, zawsze obecny na poddaszu. Zapach suchego drewna i jakiś inny, podobny do zapachu smoły, i duszny zapach ziół, które Ludmiła wiesza na przyległym stryszku. Nigdy nie potrafiłam rozróżnić składników tej przedziwnej mieszanki, ale idąc po schodach, niecierpliwie na nią czekałam. Usłyszałam kroki Ludmiły, po chwili zastukała do drzwi, otworzyła je i weszła, nie czekając nawet na zaproszenie. - PrzyeSffifapp twoją książkę. Spojrzała^na^japier ułożony na stole i przeraziła się. - Aż tyle tego! - Nie, to, co zaczęłam pisać, mam tutaj, spójrz, tylko kilkanaście stron, mówiłam ci przecież. - Mówiłaś, mówiłaś i dlatego tak się zlękłam, kiedy zobaczyłam tę wielką stertę. Czy naprawdę chcesz zapisać tyle stron? - Większość z nich na pewno podrę, bo to, co napiszę, okaże się do niczego. - Ależ to. musi być okropnie przykre, Saro! - zawołała Ludmiła. - Wyrzucać coś, nad czym człowiek tyle się nabiedził. - Jest przykre, ale ja już wiem, że im więcej wyrzucam, tym lepiej dla książki. - W takim razie spróbuj jej w ogóle nie pisać. Nie podoba mi się pomysł z darciem, gdybym to ja pisała powieści, nigdy nie wyrzuciłabym nawet jednej kartki. Założę się, że Kraszewski też nie wyrzucał, dzięki czemu ma taki pokaźny dorobek. Trzymając w ręku pierwsze strony mojej przyszłej książki, Ludmiła spojrzała na jej początek. - Matylda? - zawołała. - Nie żartuj, a cóż to za imię? - Bardzo ładne, ciociu. - Matylda, też coś... czy ona jest ruda? - Nie, ma ciemne włosy, takie bardziej brązowe. - Powinna być ruda. Ania z Zielonego Wzgórza była ruda i popatrz, jakie ta książka ma powodzenie, ile pokoleń już ją czytało. Niech ta Matylda będzie ruda, zarobisz na tym masę pieniędzy, ja nawet dosyć lubię rude dziewczyny. Czy w którymś miejscu opisujesz dokładnie kolor jej włosów? -Tak. - Poprawię ci. - Ależ, ciociu, wyobrażam sobie Matyldę z ciemną czupryną! - Żaden problem, teraz każda farbuje, więc Matylda też może. Widziałaś, że położyłam ci zająca na jaśku? - Widziałam, dziękuję. - Uprałam go w zeszłym tygodniu, a później powiesiłam na sznurku, żeby porządnie wysechł. Przypięłam go za uszy, szkoda, że nie widziałaś miny swojego wujaszka, kiedy to zobaczył. Zbliża się, rozumiesz, do domu, a tu widzi, zając wisi na sznurku, bo on 26 z daleka wyglądał jak żywy, to znaczy może nie tyle jak żywy, ile jak zając. Roześmiałam się. - Nic śmiesznego, Bernard o mało nie dostał zawału. Idę, moje dziecko. Mam przecież ciężką pracę przed sobą. - Mogę ci w czymś pomóc? - Pomóc? Skąd! Nie dość, że tę książkę piszesz, to jeszcze chcesz ją czytać? Nie, kochanie, muszę się z tym sama uporać. Ludmiła wyszła, otworzyłam okno i zgasiłam światło, żeby mi nie zaczęły wpadać do pokoju ćmy i komary. Przez chwilę nasłuchiwałam, czy nie chroboczą myszy na stryszku, czy korniki nie zajmują się piłowaniem wysuszonego drewna szafy, czy nie piszczą nietoperze, ale było bardzo cicho, dopiero po chwili za oknem krzyknął puszczyk i głucho zamruczała daleka jeszcze burza. Zapewne na dole mój wujaszek zamyka właśnie okiennice, a ciotka zasiada w fotelu, przechyla abażur lampy i sięga po okulary. Dopóki Matyldę znałam tylko ja, było tak, jakby jej nie znał nikt, dopiero teraz, kiedy Ludmiła zacznie czytać pierwsze strony mojej książki, ona z wolna będzie się z niej wyłaniać, z kartki na kartkę bardziej widoczna. Prawdziwa? Tego nie mogłam wiedzieć. Następnego dnia rano zeszłam na śniadanie później, niż zazwyczaj tu się jadało. Na stole zobaczyłam przygotowany dla mnie talerz, starannie nakryty miseczką. Leżał na nim pokrojony na ćwiartki pomidor, porcja twarożku obsypanego szczypiorkiem i jajko na twardo. W plecionym koszyku z wikliny znalazłam świeże bułki. Masła tylko poskąpiła Ludmiła, bo zawsze mówiła, że masło jest wrogiem zdrowego żywienia. Wydzieliła mi więc porcyjkę wielkości laskowego orzecha. Za to, z wrodzonym sobie brakiem logiki, na drugim talerzu zostawiła aż trzy grube plastry szynki obwiedzionej lśniącym białym tłuszczykiem. A mnie w ogóle nie chciało się jeść, marzyłam tylko o mocnej, prawdziwej kawie. Przewęszyłam wszystkie kuchenne szafki i półki, ale na jednej z nich znalazłam jedynie zieloną herbatę, w której uzdrowicielską moc moja ciotka święcie wierzyła, a od jej zapachu ja zawsze miałam ochotę uciec na koniec świata. Nalałam sobie szklankę wody, była tu bardzo smaczna, i usiadłam przy stole, na wprost okna wychodzącego na drogę prowadzącą w stronę tamtego lasu. 27 Ludmiła szła nią wolno, obok ospale wlókł się Karusek i żwawo, z kawałkiem gałęzi w pysku, podskakiwał jeden z psów wuja Bernarda. Wiedziałam, że jeżeli mam uniknąć gadania Ludmiły, muszę zjeść twaróg i pomidora, ale o szynce nie mogłam nawet pomyśleć. O tej porze dnia szynka była ostatnią rzeczą, którą udałoby mi się przełknąć. Dziobałam więc widelcem w pomidorze, serze i szczypiorku, kiedy nagle zobaczyłam, że Ludmiła zawraca i idzie z powrotem do domu. - Na miłosierdzie boskie! - zawołała, wchodząc do kuchni. - Dlaczego tak grzebiesz w tym talerzu? Dlaczego pijesz suchą wodę, kiedy w dzbanku stoi mleko? - Sucha woda bardzo mi odpowiada, ciociu. - Dolej do niej soku, stoi w lodówce. Miałam zamiar iść w stronę tamtego lasu, ale pomyślałam sobie, że może już wstałaś i będziesz chciała wybrać się ze mną. Dolej soku. - Dziękuję za sok. Poszłabym z tobą chętnie, ciociu, ale muszę zabrać się do roboty, nie ma rady. - Jest rada. Możesz się nie zabierać. Zjedz kawałek szynki, bardzo jest zdrowa, zwłaszcza tłuszczyk. Zawsze jem tłuszczyk i zobacz, jaką zachowałam figurę. Moja siostra Wiola w ogóle nie jada tłuszczyku i dlatego jest gruba jak beczka. Dopiero teraz spostrzegłam, że na półce między oknami, obok płaczliwego bluszczu, który zamiast dziarsko wspinać się w górę po cienkiej lince, zaproponowanej mu przez Ludmiłę, zwisał marnie, że obok tej doniczki z bluszczem leżą równo złożone kartki. Ciotka zauważyła moje spojrzenie w tamtą stronę i spuściła oczy. Domyśliłam się, że nie ma zamiaru rozmawiać ze mną na temat książki: ława przysięgłych wydała wyrok, pomyślałam. Pomyślałam również, że oskarżony ma prawo do ostatniego słowa. - Trudno! - powiedziałam, bo uznałam, że tylko to jedno może być odpowiednio ostatnie. - Ummm... - mruknęła Ludmiła i wzruszyła ramionami. - Jeżeli o to chodzi, nie mamy o czym mówić. Właściwie jedyną rzeczą, którą udało mi się tam poprawić, jest kolor włosów Matyldy. Napisałaś: bursztynowy. A cóż to jest za kolor? Bursztyn może być złocisty, brązowy, zielony, a nawet w kropki. To zdumiewające, że tylko dwa kolory pojawiają się w twoich książkach, bursztynowy i czerwonego 28 wina. Może ty masz jakąś wadę wzroku, Saro, o której nawet nie wiesz? Wszystko u ciebie jest bursztynowe albo w kolorze czerwonego wina. Poprawiłam ci ten bursztynowy kolor włosów na rudy, tak jak obiecałam. Wykreśliłam bursztynowy i napisałam dosłownie: Matylda miała włosy rude jak Ania Shirley. Nie podoba mi się również to, że ona siedziała na trzepaku i machała nogami, jest przecież dużą panienką, i to panienką z dobrego domu, prawda? I co? Na trzepaku? Szesnaście lat dziewczynka i siedzi na trzepaku? Przecież one noszą teraz krótkie sukienki, jeżeli Matylda usiądzie na trzepaku, będzie jej po prostu widać majtki, nie możesz jej tak zostawić, Saro. Napisałam, że usiadła na murku, obciągnęła sukienkę i ręce położyła na kolanach. Wypiłam łyk mojej suchej wody i zapytałam pokornie: - Czy zrobiłaś jeszcze jakieś poprawki, ciociu? - Niewiele. Wyjaśniłam tylko sprawę tego chłopca Matyldy. - Jeremiego? - Tak. On nie może przyjaźnić się z Markiem, już ja czuję, czym to się skończy. Marek bardzo mi się nie podoba. Zmieniłam to. Teraz Matylda wybija z głowy Jeremiemu tę przyjaźń, nie czekając na najgorsze. - Przecież nie może wtrącać się we wszystko. - Jak to nie może? Może. Widzi przecież, w jakim on się obraca towarzystwie, prawda? Powinna albo z nim zerwać, albo mu wytłumaczyć, żeby dał sobie spokój. Ty też wtrącasz się w to, co robi Jan. - Jan jest szaleńcem, który jeździ samochodami rajdowymi, a na dokładkę marzy o bolidach i o Formule 1. Nie godzę się na to, bo nie mam zamiaru zostać wdową jeszcze przed ślubem. Wolę wyjść za mąż za któregoś z waszych gajowych i mieszkać w lesie tak jak ty, ciociu. Przecież jesteś tu szczęśliwa, prawda? - Jestem, ale jeżeli Bernard marzyłby o udziale w rajdach samochodowych, na pewno zgodziłabym się na to, zostałabym nawet jego pilotem i byłabym w tym świetna. Wyobraziłam sobie moją drobną, kruchutką ciotkę wbitą w fotel rajdowego samochodu, wykrzykującą te krótkie, umowne informacje mojemu wujowi Bernardowi, dwoje szaleńców na trasie rajdu. - Jeżeli tak, dlaczego chcesz, żeby Matylda dyktowała Jeremiemu, co mu wolno, a czego nie wolno? 29 Ciotka usiadła przy stole naprzeciwko mnie, przechyliła się w moją stronę i zapytała szeptem: - Czy ty naprawdę nie wiesz, Saro, czym to wszystko pachnie? W co Marek jest wplątany? Patrzyłam na moją ciotkę ze zdumieniem, wiedziała o mojej książce więcej niż ja. - W co? - zapytałam z przerażeniem, bo nagle przeczułam, że zaraz obydwie z Matyldą zostaniemy wciągnięte w jakąś pułapkę. Ludmiła z dwóch stron osłoniła usta rękoma i szepnęła: - W sektę, rozumiesz? On jest wplątany w sektę. Poraziło mnie to, bo nigdy nie myślałam, że tak może być. Czym to wszystko pachnie? Przysunęłam do okna stary fotel, którego obicia w kolorze czerwonego wina były już mocno poprzecierane. I na brzegach siedziska, i na oparciu pod plecami, a nawet i na obu poręczach, dla wygody otoczonych miękkimi wyściółkami. Napisałam: w kolorze czerwonego wina. Nic na to nie poradzę, obicie było w kolorze czerwonego wina i nie będę szukała innej nazwy dla jego barwy, tylko dlatego że ta nie podoba się Ludmile. Co więcej, dół siedziska obszyty był krótkimi frędzlami w kolorze bursztynu. Złocistego bursztynu. Za mną, na odsuniętym trochę od ściany stoliku, czekał otwarty już laptop, a obok niego leżały wydrukowane kartki, dwa rozdziały mojej nowej powieści z wyraźnymi śladami cienkiego ołówka Ludmiły. Patrzyłam przed siebie, w stronę tamtego lasu, stał przede mną, za pasem brzóz, mroczny mimo jasnego dnia. Szukałam zdania, od którego mogłabym zacząć dalszy ciąg rozdziału, ale nic mi nie przychodziło na myśl, zapatrzona w las, daremnie szukałam słów. No, nareszcie. Matylda szła przez mostek. Od czasu do czasu spoglądała w dół, tam, gdzie wartko płynął strumień, gdzie widać było wygładzone jego nurtem kamienie o bardzo różnych kształtach i kolorach, kamienie, 30 które spieniały wodę przejrzystą jak szkło. Matylda przystanęła, oparła się o drewnianą poręcz. Jeremi zatrzymał się za nią, po chwili poczuła jego rękę na swoim ramieniu osłoniętym jedynie wąskim wiązaniem sukienki. Palce były delikatne jak piórka zmiotki do zbierania kurzu. Matylda pomyślała, że ten dotyk jest cudowny i że mogłaby stać na mostku przez wieki całe, nieruchoma jak figurka w parku... Podniosłam się, przysunęłam fotel do stołu i zapisałam to. Na siwym ekranie pojawiły się czarne litery. Przeczytałam. Oczywiście Ludmiła wykreśli mi wszystko. Niepotrzebnie nabijasz Matyldzie głowę amorami, powie. Dlaczego on ją gładzi po ramieniu, powinien trzymać łapy przy sobie, wyrzuć to, zarządzi. Nie wyrzucę. Jeremi wsunął dłoń pod wiązanie sukienki i pogładził szczupły obojczyk. Kostka jak u kurczaka, powiedział, ale było tyle czułości w jego głosie, że Matylda w zachwycie... Do licha, Saro! Przecież piszesz książkę dla panienek, a nie dla dorosłych, zawoła moja ciotka. No, właśnie, powiem na to, chcę, żeby one marzyły o łagodnym głosie Jeremiego i jego pięknych gestach, żeby chciały odczuwać tak, jak odczuwa moja Matylda, i to właśnie jest dla „panienek", ciociu, czy ci się podoba, czy nie. Jeremi objął Matyldę, przysunął głowę do jej głowy. Patrzyli teraz oboje na mknący w dole strumień kląskający po kamieniach, na wesołe podskakiwanie spienionej wody. I wtedy Jeremi zapytał, czy Matylda będzie mogła z nim pójść wieczorem na to cudowne, tajemne zebranie, o którym jej mówił wczoraj, czy już się namyśliła, bo przecież obiecała, że się namyśli, więc...? Dopiero ciche stukanie po długim czasie oderwało mnie od pisania. Ponieważ drzwi otworzyły się natychmiast, nie potrzebowałam nawet odwracać głowy, wiedziałam, że to przyszła Ludmiła. - Obiad, Saro. - Dobrze, ciociu, już schodzę. Spojrzała niechętnie na stół. - Dużo tego napisałaś? - Trochę. - Mogę ci wydrukować w kancelarii Bernarda. Pomyślałam, że moja książka z pewnością byłaby bezpieczniejsza, istniejąc jedynie na dyskietce i w pamięci laptopa, do którego dostęp 31 miałam zamknięty hasłem. Wiedziałam jednak, że cudów tu nie będzie. I rzeczywiście nie było, bo Ludmiła z wyciągniętą ręką stała już obok mnie, czekając na dyskietkę. - Pośpiesz się, moje dziecko, zupa stygnie. Jedliśmy deser, na który Ludmiła zrobiła galaretkę z porzeczek, kiedy nagle z gadającego cicho telewizora dotarło do nas nazwisko Jana. Poderwaliśmy się od stołu, ja z łyżeczką w ręku, Ludmiła z miseczką pełną galaretki, Bernard z białą płócienną serwetką wsuniętą w metalowy krążek. Redaktor kanału Poland-Sport, z twarzą rozjaśnioną radosnym uśmiechem, poinformował nas, że styl jazdy Jana Krzysztofa na pierwszym odcinku rajdu przekraczał granicę bezpieczeństwa. Radosny uśmiech redaktora ilustrować miał jego szczere uznanie za to rewelacyjne osiągnięcie. Tak mniej więcej wyglądał. Potem zobaczyliśmy Jana. Stał oparty o ten swój głupi samochód, na którym, oprócz logo licznych sponsorów i wielkiego numeru startowego, widniało imię SARA, co najchętniej odczytałabym jako wymowny skrót od Stowarzyszenia Arcyszalonych Rajdowych Awanturników. SARA było zresztą w kolorze czerwonego wina, ale tę uwagę zachowałam dla siebie. Moja ciotka była zachwycona. - Widzisz, Saro, jak on ciebie kocha! - wołała. Jan, zwany przez kolegów Ślicznotą, o czym zdążył już wszystkich poinformować pan redaktor, uśmiechał się idiotycznie i plótł, że jeśli uda mu się zdobyć puchar w tym rajdzie, to wręczy go swojej ukochanej, której jest głęboko wdzięczny za jej zrozumienie i pełne entuzjazmu wsparcie psychiczne. Następnie twarz Jana przez kolegów zwanego Ślicznotą, co, nie wiadomo czemu, w kółko przypominał uszczęśliwiony pan redaktor, została przez kamerzystów zręcznie ujęta z lewej strony. Mogliśmy więc zobaczyć na niej długi sznurek śladów po niedawno zdjętych szwach, a także ciągle jeszcze opuchnięty nos Ślicznoty. Prawdę mówiąc, Jan nabawił się tego wszystkiego wcale nie w czasie poprzedniego rajdu, tylko na zwykłej drodze, kiedy to w sposób zdecydowanie nieodpowiedzialny przekroczył dozwoloną prędkość i władował się w drzewo, ale ten fakt pan redaktor miłosiernie przemilczał. Popatrzyłam wymownie na moją ciotkę, ciągle była zachwycona i nawet, odstawiwszy miseczkę z galaretką, oklaskiwała bliznę Jana. Wuj Bernard nie odzywał się w ogóle. Pomyślałam ciepło 32 j prawie z tęsknotą o miłym gajowym, który być może właśnie teraz rozmawia z wiewiórką, chodząc sobie spokojnie pośród drzew i paproci. Wuj przemówił. - Adrenalina bucha z niego, aż miło patrzeć - powiedział. - Ach, Bernardzie, jaka to zabawna uwaga! - zawołała moja ciotka. - Wcale nie zabawna, gdybym mógł, zamknąłbym Jana w pudle na parę lat i poczekał, aż się zestarzeje, ale to jedynie ze względu na Sarę. Bernard rzucił na stół serwetkę w metalowym kółku, gwizdnął na psy i wyszedł. - A galaretka? Nie skończyłeś galaretki, Bernardzie! Mój ukochany, zwany Ślicznotą, ciągle był na wizji, więc Ludmiła, wpatrzona w niego, nie miała głowy na dalsze dręczenie wuja nie zjedzoną galaretką. Wreszcie redaktor zajął się swoją kolejną ofiarą, pewnym kolarzem, który oddał rower klubowemu koledze, przez co przegrał etap, a wygranie miał już w kieszeni, jak powiedział redaktor. Jan na pewno nie oddałby nikomu swojego samochodu, żeby nie wiem co, pomyślałam zgryźliwie. - Pójdę do siebie, ciociu, dziękuję za obiad, był pyszny. - Smakował ci kurczak w sosie klonowym? - Bardzo. - Dam ci przepis. - Dobrze. - Dlaczego jesteś taka lakoniczna, Saro? - Nie, nie jestem. Byłam, więc wyniosłam miseczki po galaretce do kuchni, włożyłam je do zmywarki i w drodze na górę ucałowałam Ludmiłę. Ciągle jeszcze siedziała przy stole, jadła galaretkę zostawioną przez Bernarda i raz po raz spoglądała w ekran telewizora, jakby miała nadzieję, że Jan pojawi się tam znowu. Na moim poddaszu wiatr poruszał otwartymi skrzydłami okna, skrzypiało. Usiadłam przed laptopem, wprowadziłam hasło, ale kiedy chciałam otworzyć plik, ukazał mi się komunikat: Program Word nie może otworzyć tego dokumentu. (Czy to ty, kochanie?) Przez chwilę nie mogłam pojąć, dlaczego raptem program Word zdecydował 33 % się przeszkodzić mi w pracy, ale szybko uprzytomniłam sobie, że przecież dyskietka z tekstem jest w kieszeni fartucha mojej ciotki Ludmiły, a nie w stacji laptopa. Wyciągnęłam się na tapczanie i długo słuchałam, jak skrzypi okno. Przeraźliwie chciało mi się płakać, bo rajd miał dziesięć etapów, a odbył się dopiero pierwszy, więc co będzie dalej? Nie, pomyślałam po raz tysięczny w moim życiu. Nie, i ja tego nie wytrzymam, po prostu nie mogę dłużej kochać Jana, koniec. Tak jak to sobie obiecałam: nie będę oglądać telewizji, nie będę rozmawiać z nim przez telefon. Nie ma mnie na świecie, przepadłam. - Saro! - usłyszałam z dołu donośne wołanie Ludmiły. - Saro, szybko! Jan do ciebie dzwoni! Mało się nie zabiłam, kiedy, biegnąc po schodach, zawadziłam o śpiącą na ostatnim stopniu Czarnuszkę. - Jaśku! - zawołałam, tuląc do siebie zimną słuchawkę. - Jaśku! - Czy to ty, kochanie? - zapytał ten potworny człowiek. - Tak, ja! - Matylda? - Nie, ja, Sara! - Nie do wiary, byłem pewien, że to twoja mała Matylda! Ludmiła wyszła z pokoju, żeby nie słuchać naszej rozmowy. Wyobrażałam sobie, jakie to musiało być z jej strony poświęcenie. Nie byłam jednak do końca pewna, czy ona przez cały czas nie stała z drugiej strony drzwi, z uchem przyłożonym do dziurki od klucza, bo kiedy weszłam do kuchni, dziwnym szusem skoczyła w stronę okna, podobnie jak Czarnuszka skacze, polując na motyle. - I co mówił Jan? - zapytała ciekawie. - Nic. - Tyle czasu i nic nie powiedział? Przez dziesięć minut milczeliście po obu stronach sznurka? Nie powiedział nawet, że ciebie kocha? - Powiedział. - Że tęskni? - Nie powiedział. - Hmmm... - stropiła się Ludmiła. - A ty powiedziałaś mu, że zai nim tęsknisz? - Nie. 34 - Dlaczego? - Bo ja tęsknię za waszym gajowym, ciociu, za panem Stanisławem. - Za panem Stanisławem? Pierwsze słyszę, dlaczego za nim tęsknisz? - Bo myślę, że byłabym bardzo szczęśliwa, jeżeli objąłby mnie czule i poprowadził ścieżką w głąb tamtego lasu. Po drodze zbieralibyśmy sobie jagody i podziwiali blade dzwonki rosnące między krzewami borówek, a potem usiedlibyśmy na miękkim mchu i... - Daruj sobie, Saro, to grzeszne opowiadanie, nasz gajowy jest żonaty. - O tym nie pomyślałam. - O wielu sprawach nie pomyślałaś, przykro mi, Saro. Moja ciotka wyciągnęła wskazujący palec w stronę koszyka z jabłkami, leżał pod nim plik kartek. - Wydrukowałam - powiedziała. - I rzuciłam okiem. Jeżeli Matylda zgodzi się pójść z Jeremim na spotkanie u Marka, potrzebny ci będzie dodatkowy materiał. Na temat satanistów. - Ależ, ciociu, on chce ją zabrać na spotkanie z zespołem muzycznym, który założył Marek, mają tam słuchać... - Już ja wiem, czego oni będą słuchać - przerwała mi Ludmiła. - To nazywa się black metal i jest psychodeliczną odmianą metalu. Wzorują się na obrzędach czarnej mszy. I tam właśnie Jeremi chce zabrać Matyldę, mam nadzieję, że nie dopuścisz do najgorszego. - Ciociu... - Przestań, Saro! Mam na myśli, że Matylda kategorycznie powinna się temu sprzeciwić, powinna Jeremiego wyrwać z rąk szatana. - O niczym takim nie miałam zamiaru pisać, nie cierpię nawet myśli o szatanie, odkąd jako dziecko widziałam diabła na skrzyżowaniu drogi do leśniczówki z drogą lokalną. Udało mi się wstrząsnąć Ludmiłą, bo najwyraźniej nie pamiętała mojego przejścia z dzieciństwa i teraz patrzyła na mnie osłupiała ze zgrozy, żona Lota oglądająca się za siebie po wyjściu z Sodomy i Gomory. - Pleciesz - powiedziała. - Teraz to pleciesz, chyba że sama bierzesz udział w... - zawahała się. - Może ty też... przecież tak ci się podoba kolor czerwonego wina... ha!... kolor krwi... 36 - Nie mam zamiaru o tym pisać! Proszę, ciociu, oddaj mi dys- I kietkę! Byłam wściekła i Ludmiła natychmiast zauważyła to. Wyjęła I dyskietkę z kieszeni fartucha i wyciągnęła ją w moją stronę. - Proszę - powiedziała oschle. - Na stole pod koszykiem leży I twój wydruk. Są tam również informacje, które znalazłam w inter- i necie. Odwróciła się i zaczęła wyjmować ze zmywarki czyste naczynia, i Uniosłam koszyk, wyciągnęłam spod niego plik kartek. Spojrzałam na tę, która leżała na samym wierzchu, i odczytałam dziwaczny tytuł: I Wstęp do magyi i satanizmu. Odnalazłam strony z dalszym ciągiem j mojej powieści, a resztę z powrotem wsunęłam pod kosz. Byłam jużl przy drzwiach, kiedy zawahałam się. Wróciłam i w końcu zabrałam 1 ze sobą Wstęp do magyi i satanizmu. Ciotka Ludmiła szybko odwróciła głowę, patrząc przez ramię, sprawdziła, co teraz robię. Uśmiechnęła się tylko i zaczęła ustawiać na półce suche talerze. Znowu przesunęłam swój fotel pod okno, usadowiłam się w nim i wygodnie i zaczęłam czytać przygotowane mi przez Ludmiłę informacje o satanizmie. Wszystko to było okropne, co też Ludmile chodziło pol głowie! Ucieszyło mnie, kiedy zobaczyłam, że na parapecie okna zaczął drobnymi kroczkami podskakiwać młody wróbel, przez chwilę przyglądałam się jego cienkim nóżkom, piórka miał w różnych odcieniach, lśniące, zwłaszcza na łepku. Odleciał, zrobiło się pusto i bardzo cicho, nawet świergot innych ptaków wtapiał się w ciszę, jednoczył się z nią, może nawet ją wzmacniał, dziwne. Nieoczekiwanie uświadomiłam sobie, jak wolno płyną tu dni, może było coś w ich monotonii, co toczyło je ospale. Lata tak, lata biegły szybko. Ile ich j minęło od chwili, kiedy spotkałam tu diabła? Coraz częściej wspominam go teraz jako niegroźnego pana, który nieoczekiwanie zapędził się w te strony i bezmyślnie przestraszył małą, przypadkowo napotkaną dziewczynkę. Tylko te skrzypki, prawda? Te, które jakoby spalił mój wujaszek, czy one istniały rzeczywiście? Ciągle trzymałam w ręku plik kartek na temat magii. Źle zrobiła moja ciotka, dając mi je teraz, pomyślałam. Wieczór u Marka wymyśliłam już dawno, bo to właśnie, wybierając się tam, Matylda pierwszy raz miała usiąść przed lustrem i popatrzeć na siebie inaczej niż zwykle. 36 Wyobraziłam sobie jej dziewczyński pokoik, jeszcze pełen dziecinnych rupieci, tu pluszowy psiak, z którym nie umiała się rozstać, tu kilka starych książek z obrazkami, szklana kula z reniferem w środku, jarmarczny osiołek z gliny. Wszystko to obok pierwszych kosmetyków Matyldy. A tu, w tym pudełku, srebrne kolczyki kupione za długo odkładane kieszonkowe i jeszcze nigdy nie noszone, bo ciągle toczy się w domu wojna o przekłucie uszu. Jedyne, jakie ma, zdjęcie Jeremiego wsunęła między dwa tomy encyklopedii, żeby nikt z domowników nie zadrwił przypadkiem, nie zawołał: patrzcie, patrzcie, Matylda zakochana! Jest też w tym pokoju zbliżający się już wieczór, wyproszony przez Jeremiego. Długo nie chciała z nim iść, nikogo tam nie znam, mówiła, będę się głupio czuła, dlaczego nie pójdziesz sam? Chcę się tobą pochwalić, odpowiadał otwarcie, jesteś taka inna niż wszystkie dziewczyny, które znam, jesteś taka wyjątkowa... - No więc, dobrze - zgodziła się w końcu Matylda. - Pójdę z tobą, ale wiesz, będę musiała być w domu przed jedenastą, może nawet mój tata będzie chciał po mnie przyjechać. To zaraz robi się taka głupia sprawa, wszyscy zostają, a ja muszę do domu jak małe dziecko... - Przyjdę po ciebie i powiem tacie, że będziesz odprowadzona pod same drzwi. - Och, nie, tego nie rób! Natychmiast zacznie się przepytywanie: a kto, a co robi, a jak się uczy, a gdzie go poznałaś, a kim są jego rodzice... - Odpowiem na te pytania, niczego nie muszę ukrywać. - To ja już wolę powiedzieć, że, że, że... - Daj spokój, Matyldo! Przyjdzie o szóstej. Ona już odpowiedziała na wszystko, pozwolili. Teraz on będzie odpowiadał. Usiadła przed lustrem i wyjęła kosmetyczkę. Długo wpatrywała się w swoją twarz, bo bardzo chciała zobaczyć ją oczyma Jeremiego, nie potrafiła. Masz takie drobne, łagodne rysy, takie, jakby ktoś namalował ciebie akwarelą, mówił. A Matylda widziała tylko zbyt duży nos, za szerokie usta, wystające kości policzkowe. Rzęsy za krótkie, brwi za szerokie. Jestem brzydka, po prostu jestem brzydka, myślała. 37 Z tymi pastelami do oczu trzeba delikatnie, tak ledwo, ledwo. A jak się maluje rzęsy przy dolnej powiece? A może to tylko sam brzeg powieki trzeba zaznaczyć ołówkiem, ale chyba nie. A te kości policzkowe, przecież gdzieś tu był wydarty z kolorowego pisma cały artykuł o kościach policzkowych, że trzeba je inaczej z boku, inaczej u góry, ale nie wiadomo, jak z boku, a jak u góry. Dlaczego tego nie uczą w szkole, to byłoby najprostsze, nigdzie nie ma tego artykułu, pewnie w końcu wylądował w śmieciach. Mamo, chciałabym się umalować, chłopiec, z którym idę dziś wieczorem, bardzo mi się podoba, chciałabym być ładna dla niego, chciałabym być ładniejsza dla siebie samej... - Mamo! - Jestem w wannie, Matyldo, wróciłam z pracy zmęczona, czy to coś pilnego? - Tak, chciałabym się umalować, pomóż mi, pamiętasz, zrobiłaś mi taki ładny makijaż na Nowy Rok. - Nowy Rok spędzaliśmy w domu. - Proszę cię, mamo! - Nie, Matyldo, wtedy to były żarty! - Mamo! - Nie nudź. Możesz sobie nos przeciągnąć pudrem, a to sama potrafisz zrobić. - A czy mogę wziąć twój make-up? - Jest dla ciebie nieodpowiedni, będziesz miała jaśniejszą twarz niż szyję. Matyldo, błagam, daj mi spokój, jestem nieprzytomnie zmęczona, głowa mi pęka. - Mamo, ale chyba nie będziesz w piżamie, jak Jeremi po mnie przyjdzie? - Na pewno będę, marzę o tym, żeby w końcu włożyć piżamę, tata z nim porozmawia, to wystarczy. - Nie wystarczy. - Dlaczego? - Chciałabym, żeby zobaczył, jaka jesteś miła. - A ja jestem miła? - Jeżeli chcesz. Prysznic, szum wody, koniec, Matylda nie wie, jak sobie zmniejszy kości policzkowe, muszą zostać takie, jakie są. 38 Nawet nie wiedziałam, kiedy Bernard wszedł do pokoju, tak cicho otworzył drzwi, idąc, tak umiejętnie wybierał deski podłogi, że żadna nawet nie skrzypnęła pod jego ciężarem. - Przestraszyłeś mnie, wuju! - zawołałam, kiedy stanął za moimi plecami. Usiadł na tapczanie, przez chwilę spoglądał na ekran laptopa, ale z daleka mógł dojrzeć jedynie ciemne rzędy wierszy. - No i jak ci idzie? - zapytał wreszcie. - To dopiero początek, na początku zawsze marnie. - Powiedz mi, Saro... - przesunął dłonią po czole i urwał w połowie zdania. - Co chcesz wiedzieć, wuju? - Ciężko ci jest z Janem? - Ciężko. - Taki ma zawód. - To nie jest jego zawód, tylko pasja - sprostowałam. - Przyszedłeś tu, żeby go tłumaczyć? Musiał usłyszeć agresję w moim głosie, bo powiedział pospiesznie: - Nie, nie, skąd! Zastanawiam się, czy nie byłem dla niego zbyt surowy, oczywiście nie pochwalam szybkiej jazdy na szosie, ale w czasie rajdu... - To, co on robi, jest zwykłym szaleństwem, w dodatku we wszystkim jest taki. Nieobliczalny. - Więc za co go kochasz? - Nie wiem. - Może jest dobry dla ciebie? - Nie wiem. - Może ma jakieś zalety, którymi... - Nie wiem! - przerwałam Bernardowi. - Może ma, ale czasami myślę, że kocham go wyłącznie za wady. - Martwię się tobą, Saro, chociaż wydaje mi się, że kochanie kogoś za wady to piękna odmiana uczucia. - Nie drwij, wuju. - A czyż ja drwię? - Och, już sama nie wiem, jestem tak roztrzęsiona, że nie odróżniam żartów od złotych myśli. 39 - Może w tej sytuacji traktuj to, co mówię, jako złote myśli, sprawisz mi prawdziwą radość. Przyszedłem, żeby cię troszkę przeprosić, Saro. Troszkę, rozumiemy się? - Nie bardzo. Za co chcesz mnie przepraszać, wujaszku? - Powiedziałem o Janie coś, czego nie powinienem mówić przy tobie, ponieważ dobrze wiem, jakie jest przykre wysłuchiwanie takich rzeczy od kogoś, samemu człowiek może ponarzekać, ale jak inni zaczynają... - Powiedziałeś, że chętnie zamknąłbyś Jana w pudle aż do jego późnej starości. Ja też myślę, że byłoby to wspaniałe rozwiązanie, bo jemu zapewniłoby bezpieczeństwo, a mnie spokój. Chyba że Jan przegryzłby kraty i uciekł. - To dopiero by ci się podobało, prawda? - Tak! - roześmiałam się wreszcie. - Prawda, podobałoby mi się. Milczeliśmy przez chwilę. Dawniej, kiedy jeszcze byłam mała i przyjeżdżałam tu z rodzicami, zawsze wydawało mi się, że la pachnie Old Spice'em. Dopiero mama wytłumaczyła mi, że to ni las, tylko wuj tak pachnie. Teraz znowu poczułam aromatyczn smużkę i pomyślałam, że dobrze byłoby zatrzymać ją na dłużej. Szkoda, że z pamięci można dokładnie wywołać tylko słowa i obrazy, a zapachu nie, pamięć o zapachu jest ulotna jak sam zapach. Wuj wstał, ale idąc do drzwi, zatrzymał się obok mnie. - Nie próbuj uciekać od niego, Saro... - powiedział łagodnie. Położył mi rękę na ramieniu, patrzyliśmy teraz na siebie, nie tylko słowami, ale także i wzrokiem szukając zrozumienia. - Miłość bez ciągłego lęku jest niewiele warta, może być najwyżej upodobaniem fizycznym, a że upodobanie fizyczne potrafi być płytkie, to każdy wie. Nie byłam przyzwyczajona do takich rozmów z wujem. Położyłam rękę na jego dłoni, ciężkiej na moim ramieniu, była szorstka i twarda jak on sam, ale bardzo mi potrzebna. - Dopiero kiedy piekielnie boisz się o kogoś, kiedy niepokój nie pozwala ci oddychać, strach zatyka arterie i odbiera rozum, dopiero wtedy, moja mała, ty kochasz naprawdę. Powiedział: „moja mała" i to mnie wzruszyło. W jego łagodnym głosie i w znajomym zapachu Old Spice'a, którego od lat uparcie 40 używał, wróciło moje dzieciństwo. Dziwne, bo wcale nie poczułam się przez to słabsza, tylko silniejsza. Może dlatego, że wujaszek Bernard był przy mnie. Minęła przejmująca obawa, że kochać Jana to błąd. W drobny mak Posępny był kolejny ranek. W nocy lunęło jak z cebra, później rozjaśniło się i o świcie sądziłam, że w końcu będzie ładny dzień. Nagle chmury obniżyły się i wylały z siebie rzęsisty deszcz, drobne, ostre krople. Pisałam całą noc, ale rano nie mogłam zasnąć. Leżąc, patrzyłam, jak za oknem kołyszą się drzewa, i cierpliwie czekałam na sen. Snuły mi się po głowie jakieś strzępy dialogów napisanych i nie napisanych w nocy, jakieś sceny, czyjeś gesty, postacie, które już stworzyłam, i te, które dopiero zamierzałam wprowadzić do akcji. Nie mogłam oderwać się od tego świata, chociaż istniał tylko w mojej wyobraźni i rządziły nim inne prawa, posiadał siłę rzeczywistości. Męczyło mnie to. Męczyła mnie bezsenność. Ludmiła uchyliła drzwi i zajrzała do pokoju. - Czas wstawać, moja panno! - Boże, ciociu! - jęknęłam. - Nie spałam całą noc. - Pisałaś? -Tak. - To zmienia postać rzeczy. Weszła do pokoju, spojrzała na pusty ekran. - Zamknęłaś plik? -Tak. - Wspaniale, zabiorę dyskietkę i spokojnie zrobię ci wydruk. Bernard pojechał do powiatu w sprawie wiatrołomów. Masz pojęcie? Wciąż to jest nie załatwione, przysłonię ci kotarkę, szybciej uśniesz, jeżeli w pokoju będzie ciemno, ale pogoda, co? Czy ty, Saro, nie wiesz, dlaczego mówi się zawsze: pogoda pod psem? Co pies ma do pogody? Nie rozumiem tego. 41 Szybko zaciągnęła zasłonę w oknie, sprawdziła, czy w kartonie po soku jeszcze coś zostało. Był pusty, więc zabrała go ze sobą. W jednej ręce trzymała teraz karton, w drugiej dyskietkę, obydwoma pomachała w moją stronę. - Śpij spokojnie, na obiad zrobię pierogi z jagodami. Tak jakby pierogi z jagodami miały zapewnić mi spokojny sen. I co pies ma do pogody? Rzeczywiście, co ma? Później uprzytomniłam sobie, że chyba to o Ludmile myślał mój wujaszek, kiedy mówił: „dobrze wiem, jakie jest przykre wysłuchiwanie od kogoś..." Pewnie właśnie na jej temat słyszał różne żarty i docinki, bo Ludmiła wprost sama się o nie prosiła. A jednak miała rację, usnęłam wreszcie w tym zaciemnionym przez nią pokoju, chociaż może byłoby lepiej, gdyby mi się to nie udało, bo choć uwolniłam się od nękających mnie przedtem majaków, to nagle znalazłam się na torze lotniskowym w Cleveland. I nic, tylko widziałam spełniające się marzenie Jana: w bzyczącej jak wielki owad maszynie, w czołówce wyścigu, o ułamki sekund lepszy od innych, o ułamki sekund. Olbrzymie, czarne koła przejechały moją poduszkę. Nigdy nie byłam na torze w Cleveland i nigdy Jan tam nie jeździł, to tylko jego marzenia bezlitośnie wtargnęły w mój sen. Obudziłam się z twarzą zasłoniętą rękoma, ze ściśniętym, bolącym gardłem, czy krzyczałam? Może nie, bo ciągle jeszcze miałam krzyk w sobie. Muszę, pomyślałam, jakoś z tym żyć. Wstałam i odsłoniłam okno. Przeokropne lato, więcej deszczu niż pogodnego nieba. Moje domowe klapki stały przy tapczanie, ale nie mogłam nawet wsunąć do nich stóp, tak byłam roztrzęsiona po tym okropnym wyścigu w Cleveland. Spojrzałam na zegarek. Kolejny odcinek rajdu Perkoz, w którym Jan jechał w specjalnie dla niego przygotowanym fabrycznym samochodzie, trwał od godziny. Nie myśleć, tylko nie myśleć. Do pokoju wionęło wilgotne powietrze. Wyjęłam z szafy legginsy i starą flanelową koszulę Jana, w której lubiłam chodzić. Czesałam się, kiedy stary ford Bernarda zajechał przed dom. Ciotka z pewnością czekała na nas z gotowym obiadem, zbiegłam na dół, żeby chociaż pomóc jej w nakrywaniu do stołu, spóźniłam się, bo właśnie ustawiała talerze. 42 - Jak ci się spało, Saro? Idę o zakład, że obudziły cię kaczki. Były dziś wyjątkowo rozmowne. - Nie słyszałam ich. - Nie słyszałaś? Darły się jak najęte. Zauważyła, że jestem w legginsach, i niechętnie pokręciła głową. - Nie lubię tych obcisłych spodni, wszystkie wyglądacie w nich zupełnie, jakbyście latały w samych majtkach, ale to pewnie ja jestem zacofana, a wasze spodnie są w porządku. Dawniej obiecywałam sobie, że na zawsze zostanę nowoczesną, postępową kobietą, gdzie tam, na starość staje się to coraz trudniejsze, zresztą sama konstatacja tego jest również bardzo nieprzyjemna. - Nie jesteś stara, ciociu. - Dziękuję ci, rozumiem świetnie, że w ten zawoalowany sposób chwalisz mnie za pierogi z jagodami, które jeszcze jakimś cudem udaje mi się lepić. - Nie, jesteś doprawdy nowoczesną kobietą, oswoiłaś nawet komputer wuja Bernarda. - Phi! Mylisz się, to komputer oswoił mnie. Wujaszek niczego nie załatwił w powiecie, wrócił do domu zły, usiadł przy stole pochmurny, nawet się do nas nie odzywał. - Dlaczego tak milczysz, Bernardzie? - zapytała wreszcie Ludmiła. - Pojęcia nie mam. Roześmiała się. - Pojęcia nie masz? Zabawny jesteś, doprawdy. Sięgnęła po półmisek, ale zsuwając resztę pierogów na talerz Bernarda, przyglądała mu się uważnie. - Zmęczyłeś się drogą? - Nie zanadto. - Mizernie wyglądasz. Teraz i ja spojrzałam na wuja, ciotka miała rację, wyglądał źle, miał podbite oczy, siedział przygarbiony. W końcu odsunął od siebie talerz, na którym zostały jeszcze dwa całe pierogi i połowa trzeciego. - Położę się na chwilę, ale potrząśnij mną, Saro, jeżeli będziesz oglądać telewizję. Masz zamiar? - Zamiaru z pewnością ona nie ma - wtrąciła Ludmiła. - Ale, oczywiście, włączy. 43 Miałam ochotę zawołać w swojej obronie: och, ciociu! albo: ach, ciociu!, albo jeszcze lepiej: jak możesz, ciociu! Tymczasem milczałam, bo chociaż rzeczywiście obiecywałam sobie, że dziś nie będę oglądać telewizyjnej relacji z rajdu, to właściwie byłam pewna, że w końcu ją obejrzę. Wuj wstał, sięgnął po gazetę i położył się na kozetce, którą Ludmiła z upodobaniem nazywała szezlongiem, a którą zazwyczaj już wczesną wiosną wystawiała na ganek, kładąc na niej folię w obawie, że przemoknie w czasie zacinającego tu deszczu. Bernard nienawidził tej folii, więc zawsze na stołku obok drzwi leżał koc w czerwono-czarną kratę, którym wuj przyrzucał kozetkę, czy też, jak wolała Ludmiła, szezlong, i mała, miękka poduszka pod głowę. Nawet w czasie największych upałów Bernard miał okropny zwyczaj przykrywania twarzy gazetą, czego znowu nie znosiła Ludmiła. Dyskusja na temat folii i gazety powtarzała się tu każdego popołudnia, ale tego dnia trwała wyjątkowo krótko, bo wuj przemilczał tę sprawę, co dla mojej ciotki stało się kolejnym powodem do niepokoju. - Bernard najwyraźniej czuje się fatalnie, nie uważasz? Obawiała się, że potwierdzę to jej spostrzeżenie, bo patrzyła na mnie spłoszonym wzrokiem. - Przecież pytałaś go, czy zmęczył się drogą, i przyznał, że trochę. Widocznie chce odpocząć. - Jesteś artystką w wykrętnych odpowiedziach. Wstała, podeszła do kredensu i wyjęła z niego kilka kartek, widocznie zdążyła je wydrukować jeszcze przed obiadem. Zobaczyłam ślady ołówka na szerokich marginesach, a więc zdążyła je również przeczytać. - Jesteś także artystką w uciekaniu od ważnych spraw. Siedziałaś nad tym tekstem całą noc, prawda? No i co? Dlaczego mnie nie posłuchałaś? Trzymała w ręku te parę stron i wachlując się nimi, patrzyła na mnie z wyrzutem. - Umówiłyśmy się, że ona wpłynie na niego i nie pozwoli mu na żadne znajomości z tamtym chłopakiem, zapomniałaś? Pojawiły się zaimki! Czarodziejskie słowa, których Ludmiła zawsze używała, chcąc dokładnie o czymś opowiedzieć. Do dziś z dzieciństwa 44 pamiętam te jej bajki na dobranoc: a kiedy ona w końcu weszła do jej domku, zobaczyła, że pod pierzyną leży wyszczerzony tamten. Brzuch ma wielki jak bania i skręcając się z bólu, wyje na całe gardło. A wszystko przez to, że on przed chwilą pożarł ją łapczywie i teraz cierpi, bo ona mu przeraźliwie sobą rozpycha wnętrzności. Biedne, biedne zwierzątko, rozpaczałam, splątana opowieścią Ludmiły, z której rozumiałam tylko to, że wstrętna, łykowata babcia zaszkodziła wilkowi, - Może ty umawiałaś się ze mną, ciociu, ale ja z tobą na pewno nie, bo mam swoją książkę do końca wymyśloną i doprawdy nigdzie nie znajdę w niej miejsca na sekty. - Pleciesz! - zawołała Ludmiła, ciągle wachlując się kartkami. - Dobrze wiem, o czym mówię! Musisz znaleźć miejsce na sekty, bo przecież jej się od początku nie podoba całe to podejrzane towarzystwo i czuje, że jest coś niedobrego w przyjęciu, które oni urządzają. - Przyjęcie! To nie żadne przyjęcie, tylko próba zespołu. I nie krzycz na mnie, ciociu. - Ależ, Saro! Próbą zespołu nazywasz coś, w czym tkwi zupełnie inny zamysł! Zniecierpliwiona Ludmiła gwałtownym ruchem podała mi kartki, ale nawet nie spojrzała w moją stronę, a potem w ogóle odwróciła się ode mnie i nerwowo zaczęła składać serwetę, którą nakryty był stół do obiadu. Długo nie mogła trafić w odpowiednie zagięcia pozostałe po prasowaniu. - Ciociu, dlaczego zachowujesz się tak, jakbym pisała twoją, a nie swoją książkę? -zapytałam, nadając swojemu rozdrażnieniu brzmienie słodko-kwaśne. - Po prostu widzę, że sobie z nią nie radzisz, a ponieważ mam większe doświadczenie życiowe niż ty, uważam, że powinnaś z niego skorzystać, dlatego zachowuję się tak, jak się zachowuję - odpowiedziała urażona. - Nie mam zamiaru pisać o żadnych sektach, sam temat mnie brzydzi - oświadczyłam kategorycznie. - Jeżeli nie chcesz pisać o sektach, to znaczy, że je akceptujesz. Tym samym akceptuje je Matylda. - Matylda nie ma o nich pojęcia. - Ależ ma. 45 Ludmiła włożyła do szuflady serwetę i przeniosła na stół wazon z kwiatami, zdjęty z niego na czas obiadu. Milczałam przez chwilę. - Skąd wiesz? - zapytałam wreszcie. Moja ciotka usiadła teraz na wprost mnie, więc patrzyłyśmy na siebie ponad różowymi kwiatami lewkonii. - Nie było ciebie u nas latem zeszłego roku. - Nie. - Przyjechali tu z namiotami. Całą gromadą. Rozbili się na polanie, tuż za krzyżówką. Była z nimi twoja Matylda. Mówili na nią Hermiona. - Moja Matylda? - Dziewczyna taka jak twoja Matylda. Rozumiesz chyba, co mam na myśli? Ludmiła odsunęła nieco wazon z lewkoniami, tak że teraz widziałyśmy się jeszcze lepiej. - Ciociu... - zaczęłam ostrożnie. - Daruj sobie ten ton ubolewania! - przerwała mi gwałtownie. Miała w spojrzeniu niepokój, jakby obawiała się, że zaraz posądzę ją o kłamstwo. - Ona dobrze wiedziała, z kim jest na polanie za krzyżówką - stwierdziła zdecydowanie. - I dobrze wiedziała, co tam się dzieje, chyba doprawdy nie możesz przejść obok tego obojętnie. Ludmiła podniosła się, przestawiła z powrotem wazon, oberwała nadłamany liść lewkonii i przez uchylone drzwi wyjrzała na ganek. - Bernard śpi - powiedziała cicho. - Posłuchaj mnie, Saro, narzuć na siebie moją wełnianą chustkę i wyjdź, przejdź się trochę. Po deszczu jest miłe, czyste powietrze, ono ci na pewno dobrze zrobi po tej zarwanej nocy. Wyjęła z szuflady kredensu kilka motków kolorowego kordonka i zaczęła przykładać jeden do drugiego, najwidoczniej szukając ładnego zestawienia kolorów. Nie patrząc na mnie, powiedziała: - I zastanów się. Posłuchałam rady ciotki, wyszłam przed dom otulona wełnianą chustką, bardzo podobną do tej, którą kiedyś, dawno temu, Ludmiła zrobiła mojej mamie szydełkiem. Ogród warzywny ciągnął się tu kilkoma rzędami zdrowych, bujnych jarzyn. Poszłam tam. Zielono--pąsowe liście buraków wybujały wysoko, zawiązane ściśle główki 46 kapusty i białe kalafiorów stały równym szeregiem, tu i ówdzie strzelał między nimi zielony koper. Koronki natek marchwi i pietruszki, rozłożysty rabarbar i kapryśne strzępiaste sałaty, zadbane troskliwą ręką Ludmiły, panoszyły się po grzędach. Warzywniak otaczały drzewa jarzębiny, od strony domu jej kiście były już koralowe, dojrzałe, ale od strony tamtego lasu zaledwie nabierały barwy. Na pochyłym wzgórku kompostowym leżały głowy wielkich dyń, pochyliłam się, żeby dotknąć gładkiej skóry jednej z nich, bo tak była kusząca. Gładząc ją, nagle poczułam pod palcami dziwną, zaschniętą chropowatość, jakby kulisty bok dyni został czymś zraniony. Przechyliłam ją i ze zdumieniem zobaczyłam głęboko wryte w złocistą głowę litery: La Vey. La Vey, coś znajomego, ale i coś obcego jednocześnie. La Vey? Delikatnie ułożyłam ranną dynię z powrotem, zgarnęłam pod szyją brzegi chustki i tak stałam przez chwilę. La Vey! Nagle przypomniałam sobie nieszczęsny Wstęp do magyi i satanizmu, który Ludmiła dała mi do przeczytania. La Vey i jego satanistyczna biblia! Przecież właśnie tam, przerzucając wydruk z internetu, zobaczyłam to nazwisko. Skąd jednak znalazło się tu, na złocistej dyni mojej ciotki? Czyżby i w tym roku przyjaciele Matyldy rozbili swoje namioty na polanie za krzyżówką? Przyjaciele Matyldy? Hermiony, przecież. Nagle poczułam się dziwnie nieswojo, ale może dlatego, że niebo znowu ściemniało, a z daleka zbliżał się przeciągły, groźny pomruk burzy. Padało już, kiedy weszłam do domu. Wuj Bernard po drzemce siedział w fotelu i czytał gazetę, obok niego Ludmiła, przycupnięta na skórzanym taborecie, robiła szydełkiem kordonkowa serwetkę. Raz po raz krótkimi szarpnięciami wyciągała z motka cienką nitkę, jednocześnie obrzucając Bernarda bystrym, niespokojnym spojrzeniem. - Ciociu, czy wy macie Słownik mitów Kopalińskiego? - Oczywiście. - Gdzie go mogę znaleźć? - Na środkowym regale z książkami, druga półka od góry, między Kopalińskim a Kopalińskim - powiedział mój wujaszek spoza gazety. Słownik znalazłam bez trudu, ale hasła La Vey w nim nie było. Była Hermiona. Tak jak pamiętałam: w Opowieści zimowej Szekspira wcielenie uciśnionej niewinności, wzór wiernej, szlachetnej, cnotliwej i wspaniałomyślnej żony. 47 - Czy widziałaś, ciociu, że ktoś skaleczył największą dynię na kompoście? - Widziałam. - Kto to zrobił? Milczała. Po chwili znowu wyciągnęła nitkę z motka, ale tym razem nawet nie spojrzała na Bernarda. - Przecież nie ja - powiedziała wreszcie. Karusek położył łeb na jej kolanie, więc odłożyła serwetkę i szydełko, żeby go pogładzić. - No przecież nie ja, Saro - powtórzyła. . - Czy oni w tym roku też są na polanie za krzyżówką? - Nie ma ich, sprawdzałam. - Więc kto? - Przecież nie ja - powiedziała znowu. Sięgnęła po serwetkę i wbiła w nią szydełko. Wsunęłam Kopalińskiego między Kopalińskich. Czułam, że koncepcja mojej książki rozsypuje się w drobny mak. To nie drzewa są winne Dlaczego nazywali ją Hermioną? W tamtym świecie, który sobie upodobali, nie było przecież miejsca dla szlachetnej, cnotliwej Her-miony, więc kim była naprawdę? Dziewczyną, którą zwabili podstępnie, czy może, tak jak chciała tego Ludmiła, kimś, kto za wszelką cenę postanowił wyciągnąć z kręgu zła kogoś bardzo sobie bliskiego? Bernard odłożył gazetę, najpierw spojrzał na zegarek, a potem na mnie. - Cóż ty tak stoisz przed tym regałem, Saro, szukasz jeszcze jakiejś książki? - Nie, wuju, zamyśliłam się. - Czy byłoby dla ciebie wielkim ambarasem, gdybym uprzejmie poprosił o włączenie telewizora? W tym celu musiałabyś ruszyć się i zrobić co najmniej pięć kroków. 48 Teraz i ja spojrzałam na zegarek, do pierwszej relacji z rajdu brakowało jeszcze paru minut. Mogłam pobiec na górę albo w stronę tamtego lasu, ale tak czy owak, nie mogłam przestać istnieć, więc włączyłam telewizor i usiadłam na dywaniku obok Bernarda. Na ekranie najpierw brzuchaty piwosz nieszczerze zachęcił nas do picia spienionego bezalkoholowego płynu o podejrzanej barwie, a potem zwinna krowa tańczyła na łące. Wuj zawsze bardzo zachwycał się tą krową, była to jego ulubiona osobowość telewizyjna. Uważał jednak, że byłoby znacznie zabawniej, gdyby zamiast czekolady reklamowała biustonosze. Pan z kanału Poland-Sport niewątpliwie czyhał już na swoją kolejkę, a mnie zaczynało mdlić ze strachu. I mdliło mnie słusznie, bo jeszcze zanim pan zaczął wychwalać osiągnięcia Jana, którego, jak zapewne wszyscy widzowie pamiętają, koledzy nazywają Ślicznotą, to na ekranie zobaczyliśmy, tuż pod napisem „na żywo", dachujący samochód w kolorze niebieskim. - Chryste Panie! - zawołała moja ciotka, przechylając się w stronę ekranu i rzucając na grzbiet Karuska serwetkę razem z szydełkiem. - Chryste Panie, czy to on? - Z pewnością nie - uspokoił ją mój wujaszek. - Samochód Jana ma kolor morski. Tymczasem samochód w kolorze niebieskim ciągle stał w płomieniach, ale szczęśliwie na poboczu drogi ukazali się nasz przyjaciel Roman i jego pilot, Witek. W chwilę później zobaczyłam, że mój znajomy samochód w kolorze morskim, z wielkim napisem SARA, gnając do mety, zręcznie wymija swoich najlepszych kolegów, którzy przed chwilą ledwo wyszli z furii blachy i ognia. Szkoda wielka, że Jan, przejeżdżając, beztrosko nie pomachał im ręką na do widzenia, myślałam złośliwie, bo jeszcze tylko tego mi tu brakowało. Panu redaktorowi z kanału Poland-Sport trafiła się nie lada gratka, samochód Romana płonął, na wirażu wzbijał się kurz i wyły silniki innych wozów, jechała straż pożarna, gnali jacyś ludzie z gaśnicami w rękach, a na dokładkę, jak szybko! jak sprawnie!, pędziła karetka pogotowia. Pan redaktor wprost nie mógł się nacieszyć, entuzjastycznie wołał: co za nadzwyczajny zbieg okoliczności!, mogliśmy wszyscy na żywo obejrzeć ten fatalny wypadek, dzięki któremu zresztą nasz znakomity kierowca rajdowy Jan Krzysztof, zwany przez kolegów 49 Ślicznotą, miał już pewne, jak w banku! jak w banku!, wygranie tego odcinka. Bernard spojrzał na mnie i bez trudu odgadł moje myśii. - To jest sport, Saro. - Dziękuję za wyjaśnienie, wuju, przez chwilę myślałam, że to tylko chłopaki bawią się na podwórku w „kto pierwszy, ten lepszy", nie wiedziałam jedynie, czy ten pierwszy rzeczywiście jest dobry... - Niektóre kobiety rozumieją swoich mężczyzn - pouczyła mnie Ludmiła, ściskając dłońmi poręcze fotela i wpatrując się w telewizor, na którym ciągle tlił się rozbity samochód Romana. - Ty też powinnaś. -Chyba każde z nas mówi o czym innym, ciociu, my tylko obrazek na ekranie mamy ten sam. - Ja zawsze rozumiałam Bernarda - upierała się. Pewnie, łatwo jej było rozumieć Bernarda zaszytego w leśnej głuszy, pilnującego zwierzyny zimą, wiatrołomów po wichurach, sosnowych młodników wiosną. Chwytającego kłusowników za rękę, czuwającego nad pracą gajowych, łatwo, łatwo, myślałam, patrząc, jak sprawnie wszystkie samochody wymijają miejsce wypadku Romana. Jeden nie wyminął. Parę metrów przed usuwanym z drogi wrakiem wpadł w poślizg, przekoziołkował i zatrzymał się na drzewie. Biały samochód Gaspara, jeżeli nie Ślicznotą, to cały rajd wygra Gaspar, przewidywano na początku. - Czy oni żyją? - zapytała Ludmiła zdławionym głosem. Przysłoniłam twarz rękoma i jak porażona czekałam na odpowiedź wuja. - Tak! - powiedział Bernard, ale dopiero po chwili. - Powinni wyciąć wszystkie drzewa! - krzyknęła moja ciotka histerycznie. - To nie drzewa są winne, ciociu. - Co za dzień! - wołał pan z redakcji sportowej. - Co za dzień! Dla niego dzień, a dla mnie takie miało być życie. 50 Na Zapiecku i na innych ulicach Bardzo jest trudno po takim popołudniu spokojnie pisać książkę. A jednak, późnym wieczorem, kiedy w sypialni Ludmiły i Bernarda zgasło już światło, usiadłam przy stoliku w moim pokoju, wsunęłam dyskietkę do wąskich ust laptopa i poszukałam strony, na której chciałam coś zmienić, wyświetliła się na monitorze. Jeremi wybiegł przed dom, szukał teraz Matyldy na Zapiecku i na innych ulicach Starego Miasta, ale nigdzie jej nie było. Nie mógł zrozumieć, w jaki sposób wymknęła się z mieszkania Marka tak, że nikt tego nie zauważył. On sam zajęty był wtedy rozmową z sympatycznym perkusistą Zenobiuszem, który namawiał go do wspólnego wyjazdu na ich metę w Borach. - Weź ze sobą tę małą, ona ma ładny głos, słyszałem ją, kiedy podrzucała Uli tekst jakiegoś starego przeboju. Naprawdę coś w tym było, kto wie, czy nie mogłaby u nas śpiewać. - Matylda może chciałaby pojechać i śpiewać, ale jej rodzice nigdy się na coś takiego nie zgodzą, nawet nie ma co z nimi zaczynać. - A ty? - zapytał Zenobiusz. - Ty pojedziesz z nami? - A co bym tam robił? Nie gram, nie śpiewam. - W Borach jest fajnie, podobałoby ci się, mógłbyś wziąć ze sobą tego swojego psa. - Mojego psa? A skąd ty w ogóle wiesz, że ja mam psa? - zdziwił się Jeremi, który widział Zenobiusza po raz pierwszy w życiu. - Marek mi o nim opowiadał. Podobno jest mądry, a kiedy mieszka się pod namiotami, mądry, czujny pies jest na wagę złota. A później podeszła do nich Ula i zapytała: - Gdzie jest Matylda? Zaczęli szukać, nigdzie jej nie było. Jeremi wybiegł przed dom, szukał teraz Matyldy na Zapiecku i na innych ulicach Starego Miasta. Czy to powtórzenie o Zapiecku jest potrzebne? Potrzebne, otwiera i zamyka rozmowę Jeremiego z Zenobiuszem. Natomiast nie podoba mi się imię Jeremi, jeżeli coś mam tu zmienić, to przede wszystkim chłopak musi mieć inne imię. Jeremi jest imieniem za grzecznym. Ale jak? Przecież napisałam już tyle stron, wszędzie musiałabym 51 teraz poprawiać, więc może niech już ten Jeremi zostanie Jeremim, co? Pytałam sama siebie. A potem spróbowałam jego rozmowę z Zenobiuszem napisać inaczej. Inaczej, to znaczy tak, żeby Ludmiła była zadowolona, żeby się zorientowała, że coś w mojej książce zaczyna się dziać po jej myśli. Jeremi wybiegł przed dom, szukał teraz Matyldy na Zapiecku i na 1 innych ulicach Starego Miasta, ale nigdzie jej nie było. Nie mógł pojąć, jakim cudem wymknęła się z mieszkania Marka tak, że nikt tego nie zauważył. On sam zajęty był rozmową z ostrzyżonym na łyso perkusistą Zenobiuszem, który namawiał go do wspólnego wyjazdu na ich metę w Borach. Jeremiego urzekało spojrzenie Zenobiusza, chwilami łagodne, nalegające, a chwilami, kiedy Zenobiusz przymrużał oczy, budzące niepokój, hipnotyczne. On, pomyślał Jeremi, może narzucać swoją wolę, trzeba mu się oprzeć. - Weź ze sobą tę małą, ona ma taki ładny głos, słyszałem ją, kiedy podrzucała Uli słowa jakiegoś starego przeboju. Naprawdę coś w tym było, kto wie, czy nie mogłaby u nas śpiewać, jeżeli dałoby jej się jakiś porządny tekst. Ona ma gardło do samogłosek, zauważyłeś? Jeremi dotąd nie zauważył, żeby Matylda miała gardło do samogłosek, i w ogóle nie wiedział, co Zenobiusz miał na myśli. - Tak - powiedział. - Zauważyłem. - W porządku. Weź ją ze sobą. - Matylda może chciałaby pojechać i śpiewać, ale jej starzy nigdy się na coś takiego nie zgodzą, nawet nie ma co z nimi zaczynać. - Matylda? Ona ma na imię Matylda? Daj spokój... - Zenobiusz parsknął pogardliwie. -A co? - Nie, nic. Matylda miała na imię niańka mojej matki. Znałem ją, gruba, stara krowa, przekręciła się dopiero parę lat temu. Jeremi nie odezwał się. - Do twojej Matyldy pasuje Hermiona. - Dlaczego Hermiona? - A dlaczego nie? Hermes to ciekawy bóg, wiele mu się przypisuje, nawet kopczyk kamieni przydrożnych, nie wiedziałeś? - Nie. - Zmarłych odprowadza w zaświaty, wiedziałeś? 52 - Tak. - Hermiona, od Hermesa! - Zenobiusz roześmiał się. - To tylko taka zabawa słowami, nie przejmuj się. A ty? Pojedziesz z nami? - A co ja bym tam robił? Nie gram, nie śpiewam. - W Borach jest fajnie, podobałoby ci się, mógłbyś wziąć ze sobą tego swojego psa. - Mojego, psa? A skąd ty wiesz, że ja mam psa? - zdziwił się Jeremi, który widział Zenobiusza pierwszy raz. - Marek mówił. Weź go, kiedy żyje się jak my, pies jest potrzebny. - Nie powiedziałem, że pojadę. - Ale pojedziesz. - Skąd ta pewność? Zenobiusz przymrużył oczy, bez słowa patrzył na Jeremiego, wreszcie uśmiechnął się sztucznie. Wykrzywił twarz, Jeremi zobaczył równy rząd białych, ostrych zębów. Diaboliczny, pomyślał. A potem zaczęło mu się wydawać, że to wszystko było złudzeniem, bo Zenobiusz położył mu rękę na ramieniu i powiedział łagodnie: - Zastanów się, nie będziesz żałował. Później podeszła do nich Ula i zapytała niespokojnie: - Słuchajcie, gdzie jest Matylda? Zaczęli szukać, nigdzie jej nie było. Jeremi wybiegł przed bramę, szukał teraz Matyldy na Zapiecku i na innych ulicach Starego Miasta. Otworzyłam karton z sokiem pomarańczowym, małymi łykami wypiłam trochę, ale był paskudnie ciepły, nie smakował mi, później przeczytałam cały ten rozdział do końca. Muszę dużo zmienić, postanowiłam. Jeremi znajduje w nim Matyldę na Starym Rynku, kiedy siedzi przy stoliku u Fukiera nad szklanką coli. Siada obok niej i pyta: - Dlaczego mi tak paskudnie uciekłaś, Matyldo, nawet bez jednego słowa wyjaśnienia? I wtedy ona mówi, że wcale mu nie uciekła, miała zamiar tam wrócić, chciała tylko przez chwilę zastanowić się spokojnie nad tym, co ma teraz zrobić, bo chociaż ci wszyscy ludzie u Marka okropnie jej się nie podobają, to przecież ona chciałaby śpiewać i nagle taka okazja... - Za wszelką cenę chciałabym zostać piosenkarką, Jeremi. Zawsze o tym marzyłam, zawsze, ale przecież wiesz, że rodzice nie pozwolą mi na żaden wyjazd z nimi! 53 Następny rozdział zaczynałam rozmową Matyldy z matką. Wszystko się sypało, tę rozmowę też trzeba będzie zmienić. Pamiętałam, że na wydruku Ludmiła zrobiła mi tam obszerną notatkę, pomyślałam, że będę musiała ją dokładnie przeczytać, ale jeszcze nie teraz. Teraz chciałam jak najszybciej przerobić całe zakończenie rozdziału Na Zapiecku i na innych ulicach. Wyrzuciłam spotkanie Jeremiego i Matyldy u Fukiera. Było mi niepotrzebne. Wszystkie jej marzenia o śpiewaniu też były niepotrzebne. Zaczęłam pisać zakończenie rozdziału na nowo, zaczynając od zdania: szukał teraz Matyldy na Zapiecku i na innych ulicach Starego Miasta. We wnęce strzelniczej przy Barbakanie siedziało kilku rozgadanych chłopaków i dziewczyna. Uciszyli się, kiedy Jeremi zbliżył się do nich, może wzięli go za tajniaka. - Nie przechodziła obok was taka ruda w białej kiecce? - zapytał. - Masz towar? - Nie mam. - To nie przechodziła - powiedział jeden z chłopaków. Jeremi roześmiał się, chociaż wcale mu nie było do śmiechu, ale czuł, że inaczej niczego tutaj nie wydębi. - A gdybym miał towar? - Toby przechodziła - powiedział drugi. - W którą stronę poszła? - A masz towar? - Nie mam, już ci powiedziałem, szukam dziewczyny. - Szukaj zdrów, dziewczyna nie zając, nie ucieknie. Blondynka z długimi włosami, związanymi w strzępiasty supeł na czubku głowy, rzuciła peta na ziemię i zgniotła go sandałem. - Poszła tamtędy - powiedziała i ręką wskazała Jeremiemu wylot na Freta. - Kłamie! - zaśmiał się milczący dotąd chłopak z gęstą czupryną, ale mocno wystrzyżony na skroniach. - Z niej jest kłamczucha pierwszej wody! Ty masz pojęcie? Ona nawet nie jest dziewczyną, to facet! - Poszła tamtędy, mówię ci! Mówię ci! - powtórzyła. - Idź za nią i to prędko, ona bała się czegoś. - A ty skąd wiesz, że ona się bała? Znowu coś zmyślasz, Lidka! 54 - Nie zmyślam. Wiem, jak wyglądają dziewczyny, które się boją, jak się rozglądają dookoła, ale udają, że się nie boją i nie rozglądają. Coś ty, głupi? Myślisz, że ja to się was mało nabałam? - spojrzała na Jeremiego i przynagliła: - No idź już za nią, nie stój jak ten drąg. - Dzięki. Uwierzył blondynce i poszedł przez Freta. Na Rynku Nowego Miasta było pusto, rozejrzał się, wydawało mu się, że w zagłębieniu wejścia do kina WARS ktoś stoi, ale nie był pewien. - Matyldo! - zawołał. Zabrzmiało głośniej, niż sądził, że zabrzmi, bo pusty Rynek jakby od siebie wzmocnił wołanie. Matylda ostrożnie wyszła z zagłębienia. Szybko podszedł, przytulił ją do siebie i zapytał: - Dlaczego mi to zrobiłaś? Zobaczył, że płacze. Przez chwilę kołysał ją w ramionach, nie nalegał na odpowiedź, chociaż bardzo chciał wiedzieć: i dlaczego mu to zrobiła, i dlaczego płacze. Wreszcie zapytał znowu: - Dlaczego? Powiedz. - Mówiłam ci, że chcę stamtąd wyjść... prosiłam... - Powiedziałem ci, że zaraz wyjdziemy, że jeszcze tylko chwilę. - Więc ile u ciebie trwa chwila? - Chwilę. - Oni są tacy okropni! To są okropni ludzie, nie chcę tam z tobą chodzić. - Zrobili ci coś? Spotkała cię jakaś przykrość? - Nie przykrość. - Więc? - Nie wiem, nie potrafię ci tego wytłumaczyć. Ten pokój cały na czarno, ten zapach, te ciemności, coś mnie tam przerażało. Usiedli na ławce pod drzewem. Jeremi objął Matyldę ramieniem i tłumaczył jej spokojnie: - U ciebie w domu też są czarne kafelki w łazience, prawda? - Czarne i białe, w szachownicę, a tam, przecież sam widziałeś, w pokoju czarne wszystkie ściany, sufit, meble... - Jeżeli tak mu się podoba, to przecież ma prawo. - A ja mam prawo tego nie wytrzymywać. 55 - Ten zapach to były zwykłe kadzidełka hinduskie. - Tłumaczysz go? Będziesz tam chodził? Może na dokładkę chcesz jechać na tę ich metę? - Zenobiusz mówił, że masz piękny głos, słyszał, jak śpiewałaś Uli jakiś stary przebój, powiedział, że mogłabyś popróbować z ich zespołem. I mówił też, że mogłabyś pojechać z nami. - Z wami? Ja? Niech on mnie nie czaruje. Nagle dotarło do niej to, co powiedział Jeremi. - Z wami? Więc ty rzeczywiście wybierasz się z nimi? - Porozmawiamy o tym jutro, chcesz? Na spokojnie. Teraz powinnaś wracać do domu, a ja muszę ciebie odprowadzić pod same drzwi, bo inaczej twoi rodzice więcej nas nigdzie nie wypuszczą. - Nie przechodziła obok was taka ruda w białej kiecce? - zapytał Jeremi tych ludzi pod Barbakanem. Masz zatem swoją Anię Shirley, ciociu! Nawet nie zauważyłam, kiedy zmieniłam Matyldzie kolor włosów, zadowolona jesteś? No, myślę. Miałam zamiar przeczytać ponownie rozmowę Matyldy z matką, ale rozmyśliłam się. Może dlatego, że sama jeszcze niezbyt dobrze wiedziałam, co w niej będę chciała zmienić. Poszłam spać. Ranek następnego dnia był piękny, niebo bezchmurne, łagodny wiatr zaledwie poruszał liśćmi drzew, po deszczu powietrze było przesycone zapachem ziemi i lasu. Nie wahałam się ani chwili, kiedy po śniadaniu wuj zaproponował, żebym pojechała z nim do miasta, bo musiał w kolejnym urzędzie odbyć rozmowę w sprawie nieszczęsnych wiatrołomów. Ludmiła, korzystając z okazji, wręczyła mi długą listę zakupów, które miałam jej zrobić, czekając na wuja. - Nie będę użerać się z obiadem do samego wieczora, więc ty, Bernardzie, nie rozgaduj się zbytnio, a ty, Saro, nie przepadnij w markecie. Mam nadzieję, że nie wzięłaś ze sobą żadnych swoich pieniędzy? Przekonałam się, że tylko zupełny brak pieniędzy jest sposobem na oszczędzanie, innych nie ma. Czort jakiś wymyślił karty kredytowe, więc przezornie tak schowałam swoje przed sobą, że szczęśliwie nie mogę ich znaleźć. Stojąc na ganku, długo machała nam na do widzenia. Psy Bernarda biegły obok samochodu i szczekały jak oszalałe, tylko Karusek statecznie przysiadł przy Ludmile, merdał ogonem i rzewnie spoglądał 56 na miskę z kaszą, którą moja ciotka trzymała w ręku. Czarnuszki nigdzie nie było. - Uważaj, wuju, żebyś nie przejechał kocicy, rano widziałam, jak chodziła przy klombie. - Już ty mnie nie pouczaj, Saro, nie znoszę tego, zwłaszcza nie mów mi, jak mam prowadzić. - A ciocia poucza ciebie, kiedy jedziecie razem? - Poucza, ale ona może. - Dlatego, że zawsze ma rację? - Nie, najczęściej nie ma racji, ale ona może mnie pouczać, nawet to lubię. Stary, piękny przebój Za krzyżówką, kiedy wjechaliśmy już na drogę lokalną prowadzącą do szosy, Bernard wyraźnie przyspieszył. Zdziwiło mnie to, bo zazwyczaj jeździł wolno. - Jesteś spóźniony, wuju? - Nie, skąd, mam jeszcze dużo czasu, dlaczego pytasz? - Umm... tak sobie... - mruknęłam. Spojrzałam na licznik, sześćdziesiątka, ale czułam ją nieprzyjemnie na wyboistej drodze. Miałam w torbie małą butelkę wody mineralnej, wyjęłam ją i zapytałam Bernarda: - Masz ochotę na łyk? - Nie, nie! To nie, nie! zabrzmiało, jakby chciał się opędzić ode mnie. Wypiłam sama i znowu spojrzałam na licznik, teraz było na nim sześćdziesiąt pięć. Podskoczyliśmy na wyboju. - Kiepska nawierzchnia - powiedziałam, uznając, że taka uwaga nie jest pouczaniem, tylko stwierdzeniem. Widocznie wuj myślał podobnie, bo ściskając mocniej kierownicę, mruknął potakująco: - Dość. Na liczniku miał siedemdziesiąt. Nie wiedziałam, ile w ogóle wyciąga jego stary ford, wiedziałam tylko, że mamy przed sobą 57 jeszcze cały kawał bardzo złej drogi, po której nawet Jan zwykle jeździł w żółwim tempie. - Czy znasz jakiś stary, piękny przebój, wuju? - zapytałam. - Po co ci to? - Do książki. Piszę w jednym miejscu o starym, pięknym przeboju i myślałam, żeby... Podskoczyliśmy, wbiłam paznokcie w siedzenie fotela. - Myślałaś, żeby co...? - Może, żeby było wiadomo, jaki to jest przebój czy coś takiego... - powiedziałam mętnie. Miałam nadzieję, że Bernard zwolni, jeżeli zajmę go rozmową albo śpiewaniem starego pięknego przeboju, ale skąd, nie zwolnił, przeciwnie, jego rozklekotany ford łykał teraz po tych piekielnych wybojach swoje siedemdziesiąt kilometrów jak świeże bułki z masłem. Kiedy Bernard znowu przyspieszył, a kolejny dół wyrzucił nas w powietrze, nie wytrzymałam i zakryłam twarz torbą, żeby przypadkiem nie ujrzeć zbliżającej się niechybnie śmierci. - Wuju! Zabijesz nas! Zwolnił natychmiast. - Sądziłem, że jesteś przyzwyczajona do ostrej jazdy - powiedział. B$z potrzeby włączył wycieraczki. Czułam, że dzieje się z nim coś niedobrego. Przez chwilę jechaliśmy w milczeniu. Myślałam, że straciłam głos i że nie odzyskam go już nigdy, ale w końcu udało mi się odezwać. - Dlaczego to zrobiłeś? - zapytałam spokojnie. Byłam pewna, że musiał mieć szczególny powód, dla którego jechał tak, jak jechał. Musiał go mieć, bo dobrze wiedziałam, jak bardzo był przeciwny szaleństwom na drodze. Nagle jakby oprzytomniał, coś zaczęło docierać do niego, bo powiedział z prawdziwym zdumieniem: - Nie wiem. Nie wiem, dlaczego to zrobiłem. Po chwili toczyliśmy się wolno po asfaltowej, równej nawierzchni, bo miasto było już blisko. Bernard myślał, ja milczałam, a wycieraczki ciągle pracowały bez potrzeby. - Saro... - powiedział wreszcie mój wujaszek cicho. - Przypuszczam,.. 58 Spojrzałam na niego uważnie, prowadził wpatrzony w szosę przed nami. Zamilkł, ale tylko na chwilę. - Chyba 'chciałem poczuć się młodo - powiedział skłopotany. - I przez chwilę byłem młody, rozumiesz? - Nie bardzo. - Nieobliczalność. Rzucił to słowo, jakby rzucał mi klucz do zrozumienia tego, co czuł, kiedy na wyboistej drodze coraz mocniej naciskał pedał gazu. Po chwili spojrzał na mnie. - No jak? - zapytał. - Rozumiesz? A kiedy ciągle milczałam, bo zadanie dał trudne, powiedział: - Nieobliczalność. Stary, piękny przebój z młodości. No tak, jesteśmy w domu. - Dobrze, że się z tego wyrasta, prawda? - zapytałam. - Dobrze, tylko szkoda, że mimo rozsądku pojawia się nagle przekorna tęsknota. - Zwariowany jesteś, mój wujaszku! - powiedziałam żartobliwie, ogarnięta nagłą czułością dla niego. - A to widać kolejny przebój, też bardzo stary. Obiecuję, że więcej nie będę żadnego z nich śpiewał. - Ten drugi możesz. Czasami. Bywają przecież przeboje zawsze zielone. Znowu napiłam się wody mineralnej prosto z butelki, a Bernard zatrzymał wreszcie latające głupio wycieraczki. - Mam nadzieję, że ta nasza rozmowa nie znajdzie się w twojej książce dla panienek z dobrych domów. Nie jest zbyt pouczająca. - Znajdzie się, wuju, jest bardziej pouczająca, niż myślisz. - A cóż pouczającego widzisz w fakcie, że stary człowiek traci rozum na wyboistej drodze? - Poradzę sobie z tym. Bernard zaparkował przy markecie. Wcisnął się zręcznie między samochód dostawczy a jadowicie żółtego garbusa i poszedł do swojego urzędu. Wyjęłam wiklinowy kosz, który w ostatniej chwili Ludmiła wrzuciła nam do bagażnika, sprawdziłam, czy aby na pewno mam przy sobie listę zakupów, i weszłam do sklepu. Było tam tłoczno, przez chwilę musiałam stać w kolejce po wózek, ale przecież 59 4* nigdzie się nie spieszyłam, nikt na mnie nie czekał. Pomyślałam o tym ze smutkiem, bo jednocześnie przyszło mi na myśl, że z pewnością Jan nie tylko nie czeka, ale w ogóle nie myśli o mnie. A ja byłam tu sama, pomiędzy regałami z psimi puszkami a kartonami soków owocowych, z których miałam wybrać „te, które lubisz najbardziej", bo tak napisała Ludmiła na liście zakupów, ale wyszło jej to bliżej psich puszek niż soków. Najbardziej lubiłam sok z białych winogron, ale nigdzie nie mogłam go znaleźć. I nagle usłyszałam, że w mojej'torbie dzwoni telefon. Zaczęłam w niej grzebać, bo oczywiście słuchawka zawieruszyła mi się gdzieś między kosmetyczką, chusteczkami higienicznymi, wodą mineralną i dwoma kalendarzami, w których zwykle notowałam to, co nagle przychodziło mi do głowy, a później mogło się przydać w czasie pisania. Telefon dzwonił, a ja ciągle wyjmowałam ze swojej torby wióry chustek, butelkę, którą szczęśliwie wrzuciłam do wózka na zakupy, sreberko po czekoladzie i dwa wafle. Z jednego kalendarza wysypał mi się plik różnych wizytówek i pięknym wachlarzem leżał teraz u moich stóp. Ludzie przechodzący obok patrzyli na mnie z politowaniem, niektórzy nawet przystawali, jakby chcieli zobaczyć, czy w końcu uda się tej oszalałej dziewczynie, którą w tej chwili byłam, krzyknąć pośrodku sklepu: hallo! No i doczekali się. - Hallo! - zawołałam. - Bardzo źle ciebie słyszę! - usłyszałam głos Jana. - Bo ja jestem w sklepie! - Ja nic nie słyszę! - wołał. - Jestem w sklepie! - informowałam wszystkich klientów, sprzedawców, ochroniarzy i tych, którzy potajemnie patrzą ludziom na ręce, pilnując, czy czegoś nie kradną. - W sklepie, słyszysz? - Kto ciebie klepie? - zdenerwował się Jan. - Nikt mnie nie klepie, jestem w sklepie! - To daj mu w mordę! - poradził mi. - Dlaczego pozwalasz się klepać? Na pewno sama nie byłaś bez winy! - W sklepie jestem, rozumiesz? - Nie wymagaj ode mnie, żebym to rozumiał! - W sklepie! - krzyknęłam. - W co ciebie klepie? 60 - Nie mogę rozmawiać w ten sposób, słyszysz? Jak się czują Roman i Witek, Gaspar i Gaspara pilot? - Co ty mówisz? Czy ty mnie w ogóle słyszysz, kochana? - Ja ciebie słyszę, tylko ty mnie nie słyszysz, bo ja jestem w sklepie! - Jeżeli mnie słyszysz, Saro, a mam w Bogu nadzieję, że tak jest, błagam, uwierz mi, że kocham ciebie ponad wszystko na świecie, więc nie daj mu się klepać! Przeżywam z tobą cudowne chwile, naprawdę cudowne! Zaraz zaczyna się kolejny odcinek, a ja mam ze sobą twoją bluzkę w kwiatki, którą tak często nosisz! Oparłam się o coś, co stało za moimi plecami. Natychmiast runęła na mnie wielka piramida puszek z psim żarciem, ustawiona tam misternie. - To już koniec! Teraz to oni mnie stąd wyrzucą na zbity pysk! - zawołałam z rozpaczą. - W pysk? Wspaniale, że zdobyłaś się na to! - pochwalił mnie entuzjastycznie ten, którego wszyscy koledzy nazywają Ślicznotą. - Jeżeli on ciebie klepał, w pysk należało mu się jak najbardziej! - Nie mów jak najbardziej, bo ja nie znoszę tego zwrotu! - Przecież tak właśnie powiedziałem! Wiem, że ją często nosisz! Całuję ciebie, moja najmilsza! Jestem naprawdę bardzo szczęśliwy, że mam tu ze sobą twoją bluzkę! Uwierz mi! Potem powiedział coś o pierogach z kapustą i wyłączył się. Stałam pomiędzy wizytówkami, psimi puszkami i kłakami chustek, a dokoła krzątali się już pracownicy marketu, którzy jeżdżąc na łyżworolkach, sprawnie ustawiali obok mnie kolejną piramidę. A może on mówił usta, a nie kapusta? Zrobiłam zakupy według listy Ludmiły, ale dopiero kiedy wkładałam je do bagażnika, zorientowałam się, że kasjerka policzyła mi również za prawie już wypitą butelkę wody mineralnej, którą włożyłam do wózka, szukając słuchawki w swojej torbie. Wrzuciłam do śmietnika plastikowy pojemnik. Natychmiast zjawił się obok mnie jakiś wytworny starszy pan, chroniący się od słońca damską parasolką w malwy, i pouczył mnie, że butelki po wodzie mineralnej wrzuca się w tym mieście do specjalnie przeznaczonego w tym celu zasobnika, który stoi na ulicy znajdującej się trzy przecznice stąd, a potem na prawo. 61 Jednak grzebanie w śmietniku, wyciąganie z niego pustej butelki i latanie z nią trzy przecznice stąd, a potem na prawo, przerastało moje możliwości psychiczne, mocno nadwerężone rozmową z ewentualnym przyszłym mężem, zwanym nie tylko przez kolegów, ale i przez wszystkie jego fanki, których szczerze nie znosiłam, Ślicznotą. Data naszego ewentualnego przyszłego ślubu wyraźnie oddaliła się ode mnie, zamiast się do mnie przybliżyć. To niepojęte zjawisko kalendarzowe wzięło się niewątpliwie z mojego głębokiego wyczerpania dzisiejszym dniem, bo na dokładkę, kiedy kupowałam cynamon, pieprz i cayenne według zaleceń Ludmiły, przyszła mi do głowy pewna myśl, która mnie dobiła. Zrozumiałam bowiem, że szaleństwo mojego wuja na wyboistej drodze i jego nagła chęć powrotu do lat młodości niewątpliwie miały swoje źródło w relacjach telewizyjnych z rajdu Perkoz, w którym wspaniali, młodzi mężczyźni demonstrowali swoją kondycję., odwagę i sprawność. Musiało to budzić smutne refleksje w starzejącym się, złamanym artretyzmem, cierpiącym na zadyszkę Bernardzie, który wiedział, że już nigdy... Usiadłam na krawężniku obok samochodu i zaczęłam czekać na mojego wuja. Było mi go bezgranicznie żal, więcej, ogarnęło mnie przejmujące, głębokie wzruszenie. Zdecydowałam, że na pewno nie wrócę do tej sprawy w mojej książce dla panienek z dobrych domów, bo ta myśl, która przyszła mi do głowy, kiedy kupowałam cynamon, pieprz i cayenne, zupełnie nam wystarczy, prawda? No i tak. W końcu Bernard przyszedł, stanął obok mnie i powiedział trochę speszony: - Wiesz, Saro, chciałbym jeszcze kupić kwiaty. - Dobrze, przecież na pewno wiesz, gdzie tu jest kwiaciarnia. A co? Jakaś damulka pomogła ci w sprawie wiatrołomów? - Nie, ciągle jeszcze tego nie załatwiłem, ale chyba w końcu załatwię. Chciałbym kupić kwiaty dla Ludmiły. Podniosłam się i teraz szliśmy obok siebie przez parking. Wiedziałam, że Ludmiła ma wokół domu całe grzędy kwiatów, bardzo różnych i pięknych, Bernard przecież też wiedział, że ja o tym wiem. - Widzisz... - wyjaśnił, kiedy dochodziliśmy do kwiaciarni - pomyślałem, że dla Ludmiły to może być przykre. Nigdy nie dostaje ode 62 mnie kwiatów, tylko dlatego że sama je sobie sadzi przed domem. Dlaczego uśmiechasz się, Saro? - zapytał niespokojnie. - Bo to taki piękny, stary przebój. Przekleństwo Ani Shirley Po obiedzie poszłam w stronę tamtego lasu, wcale nie dlatego, że chciałam się przejść, ani nie dlatego, żeby pomyśleć nad dalszym losem mojej Matyldy i jej chłopaka. Po prostu zaginęła nam Czarnuszka. To ja widziałam ją ostatnia, kiedy z samego rana brodziła po trawie, później już nikt. Ludmiła, jeszcze olśniona kwiatami, które wręczył jej Bernard, i z ładnym rumieńcem radości na twarzy, powiedziała nam zaraz, że Czarnuszka gdzieś przepadła. - Ona nigdy nie oddala się od domu beze mnie, naprawdę nie robi tego - mówiła. - Kiedyś przeżyła niemiłą przygodę i teraz bardzo się pilnuje. Tłumaczyłam jej, że kotka, jak to kotka, na pewno poszła na jakiś krótki spacer i wróci pod wieczór. - Nie! Mówię ci, Saro, ona teraz nigdzie nie włóczy się sama. Postanowiłam pójść w stronę tamtego lasu, nawoływać Czarnuszkę, przepatrzyć drzewa obok drogi. Mogła przecież wspiąć się na któreś i nie potrafiła zejść. Zostawiłam Ludmiłę stojącą smutnie na ganku, z pełną miseczką kociego przysmaku w ręku, i wołającą żałośnie: - Kici, kici! Kici, kici, Czarnuszko! Czarnuszko moja, wróć! Szłam długo w głąb lasu, chociaż Ludmiła uprzedzała mnie, że zaraz wstawi ziemniaki, i prosiła, żebym nie przepadła gdzieś swoim zwyczajem. Na to swoim zwyczajem zupełnie nie zasługiwałam, bo nigdy nie przepadałam, przeciwnie, nie lubiłam spóźniać się nawet o głupie parę minut. Los jednak zrządził, że tego dnia przepadłam, i to wcale nie z powodu Czarnuszki. Przepadłam z powodu Matyldy, czy może raczej z powodu Hermiony, czy też może raczej...? No, powiedzmy Ani Shirley. 63 Przecinka leśna, którą szłam, ciągnęła się aż do starej, opustoszałej gajówki, gdzie zimą składano paszę dla zwierząt, ale jeszcze przed tym odchodziła w głąb liściastego lasu wąska ścieżka donikąd właściwie. Biegła między gęstym poszyciem, pełnym splątanych roślin, wybujałych krzewów i paproci. Przecinka była wąska i mroczna. Nie wiem, dlaczego w nią weszłam, bo dobrze wiedziałam, że nawykła do przydomowego życia Czarnuszka tak daleko nie mogła zawędrować. Umówmy się, że pociągnął mnie tam głos z góry, jak o opatrzności mawiała Ludmiła. Pomarańczowy kwiat, nieoczekiwany wśród głębokiej zieleni i co najwyżej liliowej bladości leśnych dzwonków, zaskoczył mnie. Dostrzegłam go, kiedy spojrzałam w bok, podnosząc z ziemi podłużną szyszkę. Rozchyliłam giętkie gałęzie wysokiego krzewu, który przysłaniał mi widok, i wtedy zobaczyłam, że na wyschniętym pniu drzewa siedzi dziewczyna o płomiennie rudych włosach, skręconych w drobne sprężynki wokół twarzy, a z tyłu głowy związanych wstążką. Dopiero później, kiedy już stałam obok niej, zobaczyłam, że to nie żadna wstążka, tylko przycięty na końcach kawałek zwykłej, czarnej skarpetki. Zauważyła, że przeciskam się między krzewami, ale przyglądała mi się bez zdziwienia, zupełnie jakby tu na mnie czekała. Ubrana była w podniszczoną wielobarwną spódnicę i powyciąganą zieloną bluzkę, o wąskich, zsuwających się ramiączkach. Miała niebieskie oczy, a na prostym, zgrabnym nosie kilka złocistych piegów, bardzo ozdobnych, była śliczna. - Witaj... - powiedziałam i uśmiechnęłam się do niej, bo nie chciałam, żeby pomyślała sobie o mnie: obca, bo ja sama od pierwszej chwili wcale przy niej nie czułam się obco. - Dzień dobry. I wtedy zobaczyłam, że kolorowa, wiotka spódnica zapadła się w bezpieczną kołyskę, w której spała słodko nasza zaginiona kotka Czarnuszka. - Zawędrowałam aż tu w poszukiwaniu tej kotki - wyjaśniłam zdumiona. - Chciałam ją tylko zobaczyć z daleka, bo byłam ciekawa, czy jeszcze jest w leśniczówce, ale zauważyła mnie i przybiegła, w końcu usiadłyśmy tu sobie razem. 64 Spojrzała na Czarnuszkę i uśmiechnęła się. - Wie pani, myślę, że ona mnie chyba poznała, bo kiedyś... - opuściła głowę i zaczęła drapać Czarnuszkę między uszami. - Właściwie uratowałam jej życie, ale to taka smutna historia. - Moja ciotka mówiła mi, że Czarnuszka miała jakąś niemiłą przygodę, może to miała na myśli. - Pani ciotka? - spojrzała teraz z zaciekawieniem. - Czy opowiadała coś jeszcze? - Nie jestem pewna... - Jak to, nie jest pani pewna? - Nigdy nie jestem pewna, o czym właściwie mówi moja ciotka. Patrzyłam na płomienne włosy dziewczyny i byłam już przekonana, że to właśnie one są przyczyną, dla której Ludmiła nalegała, żebym zmieniła kolor włosów Matyldy, a nie żadne tam rudości Ani Shirley. Ona tymczasem obudziła Czarnuszkę i jeszcze taką rozespaną ułożyła sobie na ramieniu. Wiedziona ciekawością zapytałam, prawie wbrew sobie: - Czy to na ciebie mówią Hermiona? Zawahała się, smukłą, opaloną ręką gładziła Czarnuszkę. - Kiedyś tak na mnie mówiono, nawet nie wiem, kto to wymyślił, ale teraz już nie. Mam na imię Zuzanka. Nie Zuzanna, tylko Zuzanka, powiedziała. I to wydało mi się miłe. Uśmiechnęłam się do niej znowu, wiedziałam już, że ona też wcale nie myśli o mnie: obca. Czułam to. - Ja mam na imię Sara, mów do mnie Saro. - Dziękuję, chociaż zawsze mnie peszy, jeżeli mam mówić po imieniu komuś, kto jest starszy ode mnie, chociaż ty chyba nie jesteś dużo starsza? Ja mam szesnaście lat. - Ja o dziesięć więcej. Przyjechałaś tu na wakacje? - Nie, mój chłopak interesuje się kamieniami. - Gemmologią? - Nie, nie tylko szlachetnymi, kamieniami w ogóle. Z zeszłego roku pamiętaliśmy, że w tej okolicy jest dużo wspaniałych, naprawdę pięknych kamieni. A jemu ojciec pozwolił zrobić przy domu oczko wodne i ogród skalny. i 65 - To pewno ja wpadłam na waszą zdobycz, kiedy jechałam tutaj! - domyśliłam się. - To byłaś ty? Boże, jak mi przykro! Tak, ten kamień zsunął nam się znienacka, prosto pod jakiś samochód. Zwieliśmy stamtąd jak para głupków. Bardzo byłaś wściekła? - Trochę. Jak wyście potem ten kamień stamtąd zabrali? - Och, nie jest znowu taki okropnie ciężki, a z nami byli koledzy mojego chłopaka, czekali na nas w zajeździe przy drodze do miasta, podjechali później, wtaszczyli kamień na małą przyczepkę i po krzyku. Uszkodziliśmy ci samochód? - Zderzak. - Tak właśnie nam się wydawało. Mój chłopak miał zamiar pójść do leśniczówki i przyznać się, że to była nasza robota. Weźmiesz kotkę? Wstała z pnia, dała mi do rąk rozespaną, miękką jak szmatka Czarnuszkę. Ściągnęła z włosów swoją czarną skarpetkę, zgarnęła je bardziej do tyłu i związała na nowo. - Masz piękne włosy, Zuzanko, zawsze marzyłam o włosach w takim kolorze. - Możesz sobie ufarbować, ale uwierz mi, że o rudych włosach marzą tylko ci, którzy ich nie mają. Są przekleństwem mojego życia, zupełnie jak Ani z Zielonego Wzgórza! - nagle wróciła do swojej opowieści. - Zaczęło padać, więc nie poszliśmy powiedzieć, że to nasz kamień zsunął się z pobocza, a później zjawił się gajowy. - A co on wam szkodził? - Mamy 2 nim porachunki jeszcze z ubiegłego roku. - Jest miły. - Miły? Wystrzegaj go się, Saro. Chcesz nieść kotkę czy ja mam ją wziąć? Wyciągnęła ręce, więc podałam jej Czarnuszkę, znowu ułożyła ją sobie na ramieniu. Przytrzymałam gałęzie, żeby Zuzanka mogła swobodnie przejść między krzakami. Byłyśmy już na przecince, kiedy zapytała: - Jak pan leśniczy? Widziałam go z daleka. - Nie najlepiej. - Tak właśnie myślałam, postarzał się. - Może zajdziesz do nas? 66 - Nie, dziękuję. Gajowy znowu tam się plącze, naprawia leśniczemu rower, widziałam go, kiedy stałam za szopką, żeby podejrzeć Czarnuszkę. - Mówiłaś, że uratowałaś jej życie, co miałaś na myśli, Zuzanko? Zawahała się, szybkimi ruchami poklepała kotkę, zajrzała jej w oczy, później jeszcze mocniej przytuliła ją do siebie. - Leśniczyna nie mówiła? - Nie. - Jak nie, to nie! Prawda, Czarnuszko? Ja tu pewnie i tak więcej nie przyjadę, bo dziś mój chłopak zabiera stąd ostatni kamień z tych, które sobie upatrzył. Ten niewielki, różowawy, leży na polance pod starym drzewem rozłupanym przez piorun. I koniec, cześć. - Co było z tą kotką, powiedz mi - nalegałam. - Chcieli ją zabić! - odparła krótko. - Zabić? - patrzyłam na Zuzankę z niedowierzaniem. -Tak. - A co gajowy miał z tym wspólnego? Wiedział? - Nie wiem, czy akurat wiedział o kotce, myślę, że tak, ale o wielu innych sprawach to on na pewno dobrze wiedział. - A twój chłopak? - Wiedział, ale on pomógł mi uratować Czarnuszkę. W końcu jego też wyciągnęłam z tego szatańskiego towarzystwa. Cudem jakimś, doprawdy. Słyszysz? - Co? - Kukułka kuka. Licz, ona ci wykuka, ile będziesz miała dzieci. Czworo! A ty masz męża? - zaniepokoiła się. - Nie, ale chyba niedługo będę miała. - Też leśniczy? - Nie, niby architekt. - Jak to niby? - On głównie bierze udział w rajdach samochodowych. - Teraz jest rajd Perkoz. Może on też w nim jedzie? - Tak. - Jedzie tam i Jan Krzysztof, ten kierowca, na którego chłopaki mówią Slicznota, pewnie wiesz? Uwielbiam go! Jestem wierną fanką Slicznoty od pierwszej chwili, kiedy go zobaczyłam, a ty? 67 - Ja też - przyznałam z rezygnacją. Przy leśniczówce oddała mi kotkę. - Pilnuj się, Czarnuszko, pamiętaj, pilnuj się. Do widzenia, Saro. - Do widzenia, Zuzanko. Już wchodziłam na ganek, ale jeszcze obejrzałam się za siebie. Nie widziałam Zuzanki, tylko między drzewami mignął mi parę razy piękny, ognisty płomyk, jej przekleństwo i przekleństwo Ani Shirley. Dzień dobry, śliczna panienko! Po obiedzie Bernard uciął sobie krótką drzemkę, a potem wstał, usiadł przed telewizorem na swoim, jak mawiała Ludmiła, dyżurnym fotelu i czekał na relację z dzisiejszego odcinka specjalnego rajdu Perkoz, a moja ciotka, nie bacząc na powracający upał, siedziała na kanapce, trzymając na kolanach kotkę Czarnuszkę, otuloną starym swetrem. Zdawało się bowiem mojej ciotce, że po ciężkich przeżyciach dzisiejszego przedpołudnia kotka musi być szalenie wyczerpana, a na szalone wyczerpanie, według Ludmiły, najlepszym lekarstwem było wygrzać się porządnie. Na pytanie, gdzie znalazłam Czarnuszkę, odpowiedziałam wymijająco, chociaż zgodnie z prawdą, że znalazłam ją śpiącą, daleko od domu. Postanowiłam, że nie powiem Ludmile ani słowa o moim spotkaniu z Zuzanką, jeżeli sobie chce pisać książkę moimi rękoma, to proszę bardzo, myślałam urażona, szkoda tylko, że zwyczajnie nie opowiedziała mi całej historii, byłoby wtedy łatwiej i Ludmile, i mnie. Odcinek specjalny był dziś wyjątkowo krótki, ale prowadził krętą, trudną trasą, więc skóra mi cierpła na samą myśl o tym, co też może się na nim przydarzyć. I jak zwykle, rozmyślałam nad swoim ewentualnym przyszłym losem żony rajdowca, spędzającej jedną połowę życia przed telewizorem, drugą rzetelnie poświęcając wychowaniu czworga dzieci, które wykukała mi kukułka. Marnie. Pan redaktor z kanału Poland-Sport nie zdążył się jeszcze dobrze rozpędzić, kiedy już było wiadomo, że Jan Krzysztof jedzie jak po 68 maśle, żeby zwyciężyć na tym trudnym odcinku i wykosić wszystkich swoich przyjaciół, którzy zresztą nazywają go Ślicznotą, o dobrych parę punktów. Nie wiem, czy jazda jak po maśle była najlepszym pomysłem Jana, bo z własnego doświadczenia kulinarnego wiedziałam, że masło bywa bardzo śliskie. Kiedy na ekranie pojawił się samochód w kolorze morskim, z wielkim napisem SARA w kolorze czerwonego wina, zamarłam. Mój ewentualny przyszły mąż jechał z wybitą przednią szybą, co wprowadziło w zachwyt pana redaktora, który wyjaśnił nam, że doprawdy nic się nie stało, tylko po awarii półośki Ślicznotą stracił hamulce i dachował, przez co musiał wolniej jechać do najbliższej strefy serwisowej, gdzie mechanicy naprawili mu wszystko to, co się dało naprawić, a reszty nie. To się nazywa jechać jak po maśle, pomyślałam zgryźliwie. Martwiło mnie, że jestem fanką Ślicznoty. Wolałabym być autorką książek dla dziewczyn i żoną skromnego architekta pochłoniętego pracą w jakimś biurze projektowym. Spędzalibyśmy razem rozkoszne urlopy w leśniczówce wuja Bernarda, gdzie wsłuchiwalibyśmy się w kukanie kukułki. - Co to za szmata wisiała przy wybitej szybie Jaśka? - zapytała nagle Ludmiła, kiedy jego samochód przejechał już przez ekran naszego telewizora i zginął nam z oczu w górnym,- prawym rogu. - Nie wiem, nie widziałam żadnej szmaty. - Przecież to niemożliwe, żeby zasłonił szmatą miejsce po wybitej szybie! - dociekała moja ciotka. - Zupełnie niemożliwe, Ludeczko, ale ja też widziałem, że tam z boku wisiał jakiś gałgan, chyba przytrzaśnięty drzwiami. - Boże! - jęknęłam. - To na pewno była moja bluzka! - Czy ty już nie masz miejsca w szafie na swoje bluzki, Saro? - zdenerwowała się Ludmiła. - Co za pomysły wieszać Janowi bluzki w samochodzie! - Ludeczko, nie wtrącaj się w ich sprawy, tyle razy prosiłem! - Nawet jeżeli Sara robi takie głupstwa? - upewniała się moja ciotka. - Powiedziałbym: zwłaszcza. Zwłaszcza jeżeli Sara robi głupstwa. Wiola, twoja droga siostra, wtrącała się zawsze, kiedy ja robiłem głupstwa, i co? Efekt był tylko taki, że na złość Wioli robiłem ich więcej. Ludmiła roześmiała się. 69 - Och, Bernardzie, jaki ty jesteś dowcipny! Zęby mnie rozchmurzyć, przypomniałeś nam te dawne dobre czasy, kiedy razem też robiliśmy tyle głupstw! No, tak! - zreflektowała się nagle. - Ale ja z całą pewnością nigdy nie zasłaniałam ci szyby w samochodzie swoimi bluzkami, tego nie możesz mi zarzucić. - Ja mu nie zasłaniam, wozi ze sobą moją bluzkę, ponieważ uważa, że ona przynosi mu szczęście. - Cudowne! - zawołała Ludmiła. - Cudowne! Patrzyła teraz z uwielbieniem w ekran telewizora, na którym już od dawna nie było widać Jana. Złożyła ręce, oparła na nich brodę i oczarowana kręciła głową. - Ależ on ciebie musi kochać, Saro! - Mam nadzieję, że nie musi, tylko chce - powiedział mój wujaszek. - Oczywiście! On ją uwielbia, dosłownie uwielbia! Nie czułam, żeby mnie uwielbiał. Czułam, że sprzedałby mnie za jakieś marne grosze, jeżeli mogłoby mu to zapewnić udział w Formule 1, na przykład. Siedziałam skwaszona do końca transmisji. Pomimo awarii półośki Ślicznota i tak ma doskonały czas! - wołał uszczęśliwiony pan redaktor. Jeżeli wygra Perkoz, będzie prowadził w klasyfikacji rajdowych mistrzostw Polski! - entuzjazmował się. A potem zamiast niego szczęśliwie ukazała się na ekranie tańcząca krowa i wuj Bernard zaczął bić brawo, jak zawsze zachwycony tą reklamówką. Nareszcie ja też byłam czymś zachwycona. Tylko Ludmiła ostrożnie ułożyła na kanapie śpiącą Czarnuszkę i poszła do kuchni, żeby zaparzyć zieloną herbatę. Uciekłam na górę, kiedy poczułam jej zapach. Usiadłam przy stoliku i otworzyłam laptop. Jego siny ekranik przygnębił mnie. Po jakiego czorta piszę tę książkę, niech Ludmiła zajmie się tym sama, myślałam, ciągle jeszcze rozjuszona jej przypuszczeniem, że wieszam swoje bluzki w samochodzie Jana. Nabałaganiła mi w treści książki tak, że sama już się nie mogłam połapać, która dziewczyna jest od którego chłopaka i jak ma na imię. Matylda jest teraz Hermioną, ale przecież sama wiedziałam najlepiej, że Hermioną jest przede wszystkim Zuzanką, o czym w ogóle nie miała pojęcia moja ciotka Ludmiła, bo przecież nie znała prawdziwego imienia Hermiony. Nie będę więcej pisała tych głupot o sektach, zdecydowałam nagle. I już miałam zamiar zniszczyć wszystkie wydruki, które zrobiła 70 mi ciotka, sformatować dyskietkę, a nawet wydrzeć wielOKrotnie zmieniany tekst z wnętrzności twardego dysku, kiedy nagle zamiauczała Czarnuszka. Musiała przemknąć się za mną do pokoju i teraz mościła sobie posłanie na moim jaśku, obok wyliniałego zająca. Przypomniało mi się to wszystko, co tak niechętnie powiedziała mi o niej Zuzanka, i patrząc teraz na zwijającą się w kłębek bialutką kotkę, z przerażeniem myślałam o tym, co mogło jej grozić w ubiegłym roku. Z czyich rąk wyrwała ją Zuzanka, jaką rolę w tym, co się wtedy działo, odegrał gajowy wuja Bernarda, nie wiedziałam. Przebiegałam wzrokiem strony mojej książki, a kiedy migały na ekranie laptopa, przy niektórych zatrzymywałam się dłużej. Ani moja Matylda, ani Hermioną, która zaczęła się tu pojawiać dzięki Ludmile, nie przypominały w niczym Zuzanki. W niczym. Zapatrzona w stronę, na której Matylda rozmawia ze swoją matką, usiłowałam wyobrazić sobie, jak może wyglądać podobna rozmowa między Zuzanką a jej mamą, ale niby skąd ja to mogłam wiedzieć? Po raz tysięczny w życiu poczułam się zupełnie bezradna jako autorka, może być tak, może być inaczej, nie ma tu żadnej prawdy tylko jednej, są różne prawdy, a ja swobodnie mogę wybierać pośród nich tę, która mi pasuje. Nagle usłyszałam za oknem jakiś rumor, poderwałam się z krzesła i wyjrzałam, to rower, oparty o ścianę szopki, obsunął się i uderzył w pudło z narzędziami gajowego. Cicho otworzyłam drzwi, zeszłam po schodach jak złodziejaszek, ukradkiem mijając korytarzyk, gdzie Ludmiła i Bernard mogli mnie zobaczyć ze swojego pokoju, i znalazłam się przed domem, prawie na wprost szopki, przy której gajowy naprawiał rower. Obrzucał przekleństwami przerzutkę, a to, jakim zazwyczaj określa się damy nienadzwyczajnego prowadzenia, było w jego ustach czułą pieszczotą w porównaniu z innymi, zaczerpniętymi z języka naszych sąsiadów. Stanowczo gajowy podobał mi się bardziej, kiedy był zalepiony mordoklejką Ludmiły, ale powiedziałam mu: dzień dobry! - Dzień dobry, śliczna panienko! Muszę powiedzieć, że patrzył na mnie z upodobaniem, co wbrew zdrowemu rozsądkowi pochlebiało mi, bo, prawdę mówiąc, jestem ogromnie próżną dziewczyną. Wiedziałam, że muszę być dla gajowego bardzo uprzejma, jeżeli mam z niego coś wydębić. 71 - Z czym pan tu walczy, panie Stanisławie? - A z tą skubaną przerzutka. Skubana przerzutka wydała mi się do przyjęcia, nachyliłam się, żeby ją obejrzeć z bliska, udając, że przerzutka niezwykle mnie interesuje. Gajowy stukał w nią jakimś narzędziem, ale bez potrzeby, tylko tak sobie. - Ho, ho! - powiedziałam z uznaniem. - Skomplikowane urządzenie. - Widziałem pani narzeczonego w telewizji na kanale Poland-Sport, pierwsza klasa! - pochwalił Jana. - Ten to ma nerwy, co? Będzie mu pani kołki na łbie ciosać, a on ani drgnie. Nigdy dotąd o tym nie pomyślałam. Niesłychane, ja mu będę kołki na łbie ciosać, a on...? - Ani drgnie, mówi pan? To znaczy całe moje gadanie będzie na nic? - Ale jaki spokój... - powiedział gajowy, przymykając oczy i z lubością przeciągając samogłoski. Pomyślałam, że jego żona z pewnością dobrze mu się daje we znaki. Wizja Jana, który ani drgnie, jak mu będę ciosać kołki na łbie, była jednak nieznośna. - On już nie jest moim narzeczonym - zdecydowałam nagle. - Dlaczego? - zdziwił się gajowy. - Powinna być pani zadowolona, taki sławny, dziewczyn może mieć na pęczki, a wybrał panią. Dziewczyn może mieć na pęczki, ładna historia, tego właśnie się bałam, dziękuję. Po co ja tu przyszłam? Ach tak... - Wie pan, ta biała kotka pani leśniczyny zaginęła nam dzisiaj, ledwo ją znalazłam. - Ta to ma pecha, w zeszłym roku chcieli ją powiesić, jedna dziewczyna ledwo zdążyła odciąć sznurek. Nie! Nie! Coś krzyczało teraz we mnie. Chciałam stąd uciec, nie wiedzieć, nie myśleć, ale już przepadło, wiedziałam, i teraz, ile razy spojrzę na Czarnuszkę, będę myślała o tym, i tylko o tym. - Skąd pan wie, panie Stanisławie? - Wie się takie rzeczy - powiedział wymijająco. Przykucnął, przez chwilę stukał jakimś narzędziem w jedno z zębatych kółek, potem wyjął z kieszeni paczkę papierosów, zapalniczkę i położył na ziemi obok siebie. 72 - Czort wie, jak to idzie... - zastanawiał się nad oporną przerzutka. - A pan znał ludzi, którzy chcieli to kotce zrobić? - Znał? - zawahał się. - Można tak powiedzieć, znałem. - I co? Godził się pan na to? - Nikt mnie o zgodę nie pytał, oni się z szatanem kolegowali, nie ze mną. - To dlaczego pan nie powiedział o tym wszystkim mojemu wujowi? - Dlaczego... dlaczego... dlaczego... dlaczego... - podśpiewywał teraz na melodię Hej, przeleciał ptaszek... Potem wyjął z pudła z narzędziami mały śrubokręt i zajął się przerzutka. - Dlaczego? - zapytałam znowu. - A co się pani tak na nich uwzięła? Byli, nie ma ich... - zaklął, bo śrubokręt obsunął się i zranił mu palec. - Skubany... Owinął skaleczenie chustką higieniczną, zaczerwieniła się od krwi. - Widzi pani? Krew, jak na zamówienie. - Ja nie zamawiałam. - Ja też nie, ale mówiliśmy o tamtych. - To byli ci, którzy w zeszłym roku rozbili się przy krzyżówce? - Ci. - Dlaczego nie powiedział pan mojemu wujowi o tym, co się u nich dzieje? Powtórzyłam to pytanie natarczywie, bo bałam się, że w odpowiedzi gajowy znowu zacznie mi coś nucić, ale nie. - Mam mówić prawdę? - Prawdę. Zdjął chustkę z palca, wytarł nią skaleczenie, poślinił i znowu wytarł. - Żona mi nie dała. - Dlaczego? Zajął się swoją ranką, coś tam przy niej dłubał, przyklepywał, oglądał, wreszcie pokręcił głową i powiedział niechętnie: - Pani to też jest, dlaczego i dlaczego! Bała się ich. Mamy małe dziecko. O nas też się bała. - A co wam mogli zrobić? Gajowy wzruszył tylko ramionami. - Oni byli i w tym roku - powiedziałam. 73 - Nie. - Tak. Zostawili po sobie znak na dyni, u leśniczyny w warzywniku. - Zostawili znak na dyni? Jaki? Wyglądał na przestraszonego, rozejrzał się, jakby w obawie, że zaraz cała gromada satanistów wyskoczy na nas zza szopy. - La Vey - powiedziałam. - Na Boga, nie! - krzyknął. Najpierw wpatrywał się we mnie jak osłupiały, a potem zaczął zbierać swoje narzędzia i bezładnie wrzucać je do skrzynki. - Jeżeli leśniczy będzie o mnie pytał, niech mu pani powie, że jutro rano zrobię mu tę skubaną przerzutkę! Nawet nie przymocował skrzynki do bagażnika, tylko, trzymając ją w ręku, porwał swój rower stojący przy drzewie i ruszył ścieżką prowadzącą prosto do gajówki. Zabrałam jego papierosy, zapalniczkę, które w pośpiechu zostawił na ziemi obok szopki, i wróciłam do domu. Usiadłam przy stoliku, nacisnęłam klawisz ???? Down, wyjątkowo nie myląc go z klawiszem ???? Up, i przeleciałam na ekranie wszystkie strony, aż do tej, na której przerwałam pisanie. Potem wróciłam do rozmowy Matyldy z matką. Brzydziło mnie to wszystko, ale postanowiłam, że dokończę tę książkę, żeby nie wiem co. Nie wygra ze mną ten skubany Zenobiusz, tak jak nie wygrał z Matyldą. To znaczy z Hermioną. To znaczy tak jak nie wygrał z Zuzanką. Pchły na noc Matka Matyldy posiekała drobno koperek i prosto z deseczki wsypała go do ziemniaków. Potem sięgnęła po ścierkę, ujęła przez nią gorące uchwyty garnka, wstrząsnęła nim kilka razy, żeby koperek rozłożył się równomiernie. Matylda siedziała przy stole w kuchni i osaczała umyte liście zielonej sałaty, później włożyła je do salaterki, cały czas czekała. Wreszcie jej matka, stawiając garnek z ziemniakami na ceramicznej podstawce, powiedziała, nie patrząc nawet w stronę Matyldy: 74 < - Niestety, nie mogę się na to zgodzić, nie mówiąc już o ojcu, który nawet nie będzie chciał słyszeć o takim wyjeździe. - Przecież polubiliście Jeremiego i macie do niego zaufanie, prawda? - Tak, ale wszystko ma swoje granice. - My nie zamierzamy przekraczać granicy, o której myślisz, a w każdym razie jeszcze nie teraz. Matka Matyldy spojrzała wreszcie na nią, przechyliła głowę na bok i z przyganą w głosie powiedziała: - Matyldo... - Matyldo! Do wykrzykiwania mojego imienia sprowadzają się twoje argumenty, mamo! Nawet nie potrafisz rozmawiać ze mną otwarcie, okropność. Odstawiła salaterkę z sałatą i sięgnęła po małą miseczkę, w której chciała wymieszać sos do sałaty. - Nie w tym, zrób sos w małym dzbanku. Matylda wymieniła miseczkę na mały dzbanek i zdjęła z półki oliwę. - Nie ta oliwa, tamta. Sięgnęła po drugą butelkę. - A jeżeli pojechałabym z nimi wbrew twojej woli, to co? - To nie miałabyś dokąd wracać. - A jeżeli powiedziałabym ci, że jadę gdzieś tam, a pojechała z nimi? - Wiem, że nie zrobisz tego. - A jeżeli...? - Słuchaj, czy możemy skończyć tę rozmowę? - Przecież tak naprawdę nie zaczęłyśmy jej jeszcze. - Powiedziałam ci, nie pojedziesz z nimi i już. - I to według ciebie jest argument? - Oczywiście. W tym miejscu Ludmiła na marginesie wydruku napisała dużymi literami: OBYDWIE SĄ ANTYPATYCZNE. I miała rację, były antypatyczne, chociaż, pisząc, chciałam, żeby antypatyczna była tylko matka Matyldy. Tymczasem ta agresywna dziewczyna też była odpychająca. Kazałam jej robić sałatę na obiad, że taka niby jest pomocna w domu, a okropna matka nawet tego nie docenia. Wszystko jest jej nie tak, i miseczka, i oliwa, tralalala. Sałata niczego nie 75 załatwiła, bo.każde zdanie, które mówi Matylda, tylko prowokuje do tego, żeby się na nią w końcu rozzłościć. Pamiętam, że dalej mam jeszcze coś o źle nakrytym stole. Ten stół Matylda zupełnie świadomie niedbale nakryła, bo taka już była na to wszystko okropnie wkurzona. Co za głupoty wymyśliłam, naprawdę! Przy tym właśnie stole, jak nieproszeni goście, rozsiadły się na marginesie drukowane litery Ludmiły: SARO, TU ROZMAWIAJĄ ZE SOBĄ DWIE KOBIETY, JEDNA MA MUCHY W NOSIE, BO DORASTA, DRUGA MA MUCHY W NOSIE, BO JEST O KROK OD MENOPAUZY. TA ICH ROZMOWA POWINNA BYĆ KOSZMAREM, A NIE SŁOWNĄ PRZEPYCHANKĄ. NIE MOŻESZ TEGO TAK ZOSTAWIĆ. O tym, że nie mogę tego tak zostawić, sama akurat bardzo dobrze wiedziałam, zastanowiła mnie jednak uwaga Ludmiły o dorastaniu i o menopauzie. Moja mama i ja, jak to było? Czy właśnie z tego brały się nasze koszmary, że ja dorastałam, a ona była właśnie o ten krok? Może i z tego, Ludmiła ma rację. Dopiero kiedy dorosłam, a mama postarzała się odpowiednio, znalazłyśmy drogę do siebie, która może zawsze była zupełnie prosta, tylko my kluczyłyśmy po niej jak po jakimś labiryncie. A jeszcze później, kiedy mamy już nie było, zrozumiałam, jak bardzo mało o niej wiem i jak mało jej o sobie powiedziałam, i ta myśl teraz wraca do mnie ciągle, nie dając spokoju. Znowu zrobiłam ogródek w mojej opowieści, chociaż tak się starałam, żeby ogródków było tu jak najmniej. Wychodzę więc z niego i wracam do pokoju na poddaszu, pachnącego suchym drewnem i ziołami, które Ludmiła wiesza na stryszku. Biała kotka Czarnuszka śpi na mojej poduszce. Staram się nie myśleć o tym, co przeżyła, ale patrząc na nią, myślę. Czy ona już się bała, czy jeszcze była nieświadoma tego, co jej grozi? Czy może już krzyczała, tym strasznym kocim krzykiem, i uciszyła się dopiero w ramionach Zuzanki? Ogarnęła mnie przejmująca tęsknota za Jaśkiem, jak zawsze, kiedy nie potrafię poradzić sobie sama ze sobą, albo jak obok dzieją się okropności. Mój wujaszek Bernard powiedziałby pewnie, że to też jest miłość. Z dołu, przez uchylone na schody drzwi od mojego pokoju, usłyszałam jakieś głosy. Cichy, trochę zdumiony Ludmiły i obco brzmiący, młody, płaczliwy. Przechyliłam się razem z krzesłem do 76 tyłu i nasłuchiwałam, ale nie mogłam rozróżnić słów. Boso wyszłam na schody i oparta o poręcz patrzyłam w dół, ciągle nikogo tam nie widziałam, osoby dramatu musiały mieć swoją scenę w jadalni. Osoby dramatu, bo teraz już wiedziałam na pewno, że ktoś tam płacze przejmująco, a Ludmiła stara się go uciszyć, czy pocieszyć raczej, bo słyszałam tylko kojące: no już, już! nic takiego się nie stało! no już, już! Zeszłam i stanęłam w drzwiach. Ludmiła trzymała w objęciach szczupłą, niewysoką dziewczynę, widziałam jej plecy, na których leżał gruby, ciasno spleciony warkocz. Jasna, strzępiasta głowa Ludmiły, przytulona do tamtej ciemnej głowy, wyglądała jak puszysty, jesienny dmuchawiec. Karusek siedział obok, wyraźnie zaniepokojony, niby merdał ogonem, ale jednocześnie rozglądał się i powarkiwał. - No już, no już... - powtarzała Ludmiła. - Nie powinien tego robić, doprawdy nie powinien! Już ja mu powiem, pani Sylwuniu! Już ja mu jutro nagadam! O, jest nasza siostrzenica, bardzo dobrze! Podejdź tu, Saro, spójrz tylko, chyba muszę pani Sylwuni zrobić okład, bo inaczej cały policzek jej zapuchnie, a jeszcze, nie daj Boże, i oko! Sylwunia, kimkolwiek była, rzeczywiście potrzebowała pomocy. Ludmiła odsunęła ją od siebie i obejrzała dokładnie jej twarz. - Posadź panią Sylwunię na fotelu Bernarda, Saro, a ja szybciutko przygotuję okład, myślę, że zsiadłe mleko będzie tu najlepsze... Moja ciotka zakrzątnęła się szybko, po swojemu. Wyjęła z kredensu dużą paczkę gazy i białą, obiadową serwetkę z cienkiego płótna. - Nie, pani leśniczyno, nie! - broniła się ta Sylwunia. - Nie mogę, będę już szła... Spłakana, wycierała policzek wierzchem dłoni, tylko jeden, bo drugiego, obolałego, zaledwie dotykała palcami, żeby strzepnąć z niego łzy. - Zrobię zaraz okład, moja droga, inaczej spuchnie pani, zasinieje... - wołała Ludmiła już z kuchni. Sylwunia przysiadła na fotelu, ale przez cały czas kręciła głową przecząco. - Ja muszę do domu, o tej porze mój mały robi kupkę, a ja go dopiero uczę na nocnik, pani wie, jak to jest? On jeszcze nie ma dwóch lat. 77 - Nie wiem, nie mam dzieci, ale myślę, że na ten pani policzek okład naprawdę jest potrzebny. - Ale mój mały musi na nocnik, czy pani tego nie rozumie? Beze mnie on nie zrobi, bo robi tylko wtedy, kiedy mu czytam ulotkę z apteki, o tym, jak trzeba podawać syrop na kaszel, jak kończę czytać, to jest i kupka. - Mąż nie może pani w tym zastąpić? - liii... - pokręciła głową. - Gdzie tam... mój stary to się dziecka nie tknie, ma obrzydzenie... widzi pani...? - pociągnęła nosem i odwróciła w moją stronę policzek, żebym lepiej zobaczyła. - Jak to mnie sprał? Jeszcze i po plecach oberwałam, ale tego już leśniczynie nie mówiłam, sama nie wiem, czy mi tam jakieś żebra nie poszły. - I za co to tak? Znowu pociągnęła nosem, więc szybko wyjęłam z kredensu paczkę chustek ligninowych, pochyliła głowę i w milczeniu wyjmowała jedną. - Za co? - powtórzyła. - Jak ja pani powiem za co, pani nie uwierzy... - Uwierzę. - Za to, że ja z diabłem paktuję. A jak mam nie paktować, jeśli mi zagroził, że chałupę nam z dymem puści i dzieciaka do siebie weźmie... no jak? - Co też pani opowiada, pani Sylwuniu... - Mówiłam, że pani nie uwierzy! Mój stary też mówił, że to głupoty, i zakazał mi słuchać, więc mu obiecałam, że nie będę, ale dziś on się dowiedział, że w tajemnicy przed nim na dyni w warzywniku pani leśniczyny ślad jako hołd dla tamtego złożyłam. Co tam będę pani mówiła, sprał mnie, widzi pani przecież, kazał mi tu przyjść, kat jeden. Powiedział, że leśniczynę mam przeprosić i zakląć się na wszystkie świętości, że więcej żadnych śladów nigdzie nie będę składała. Mój stary, widzi pani, myślał, że on już od zeszłej jesieni ma ze mną spokój. - Niech pani więcej tych śladów nie składa, pani Sylwuniu. - A jak mi chałupę z dymem puszczą i dzieciaka zabiorą? - Gadają tylko. Weszła Ludmiła z okładem: zsiadłe mleko na gazie, na tym serwetka. - Niech pani pokaże policzek, pani Sylwuniu! Masz ci los, w oczach puchnie! 78 - Nie, w oczach nic nie czuję, tylko na policzku! Pani leśniczyno kochana, nie mogę tu dłużej zostać ani chwili, przysięgam pani, o tej porze mój dzieciak siada na nocnik i muszę mu czytać ulotkę z apteki o syropie na kaszel, inaczej on się nie załatwi za chińskiego boga! - Co też pani znowu opowiada, pani Sylwuniu! - nie mogła pojąć Ludmiła. - Mój stary jutro będzie, przywiezie pani tę serwetkę upraną, czyściutką, ale teraz, pani leśniczyno, ja już pojadę - powiedziała stanowczo. Wyszła przed dom, wsiadła niezdarnie na rower i odjechała, jedną ręką trzymała okład, drugą kierownicę. Widziałam, że z wysiłkiem prostuje obolałe plecy. Moja ciotka spojrzała na mnie z ukosa. - A chciałaś się wydać za naszego gajowego, o ile mnie pamięć nie myli? Urodziwy z niego chłopak, to prawda. Przez chwilę stałyśmy na ganku. Pomyślałam z ulgą, że nareszcie kończy się ten bardzo długi dzień. Z lasu wyszedł właśnie mój wujaszek, trzymał w ręku kijek, wymachiwał nim i gwizdał, przy nim biegły psy. - Co tu robiła gajowego żona? - zapytał. - A... tak sobie... przyjechała... - powiedziała Ludmiła wolno. - Zęby ją bolały? - Bolały. - Dałaś jej coś? - Dałam. Ludmiła nawet nie spojrzała na mnie, zapytała Bernarda: - Co na kolację? Paróweczki mogą być? - Chętnie. - A ty, Saro? - Ja tylko sok, ciociu, i parę sucharków. Obejrzeliśmy wiadomości, wypiłam sok i zjadłam sucharki. Czułam, że ogarnia mnie senność. - To ja już pójdę, położę się, śpijcie dobrze. - Dobranoc, kochanie - powiedziała Ludmiła, wyjmując kordonek, szydełko i rozpoczętą serwetkę. - Dobranoc, pchły na noc, karaluchy pod poduchy, a szczypawki na zabawki - powiedział Bernard. No i sprawdziło się. 79 W świetle księżyca Najpierw przyśniła mi się Zuzanka. Szła po żerdzi, podobnej do tej, która otacza młodnik brzozowy, nieopodal leśniczówki, ale zawieszonej wysoko nad ziemią. Ubrana była tak jak wtedy, kiedy ją poznałam, tylko te swoje rude włosy miała związane czerwoną kokardą, a nie żadną czarną skarpetką. Szła z rękoma wyciągniętymi na boki, ostrożnie stawiając bose stopy tak, żeby pięta jednej ściśle przylegała do palców drugiej. Widziałam w tym śnie, że Zuzanka z trudem utrzymuje równowagę, bo żerdź gięła się pod jej ciężarem, a ja stałam z zadartą w górę głową i bałam się o nią: przecież ona w końcu spadnie! ona w końcu spadnie! Obudziłam się przerażona, ale z ulgą, że to wszystko nie działo się naprawdę. Musiało zresztą trwać krótko, bo usłyszałam, że Ludmiła dopiero sposobi się do snu, szumiała woda w łazience. Cicho włączyłam radio i leżąc z zamkniętymi oczami, słuchałam Mozarta, taka piękna jest Symfonia Paryska, myślałam, najpiękniejsza ze wszystkich. W pierwszej chwili sądziłam, że tylko mi się wydaje i że nic nie stuknęło w pokoju, ale kiedy dziwny odgłos powtórzył się po raz drugi, a potem trzeci, byłam już pewna, że ktoś mi wrzuca przez okno kamyki albo gruby żwir. To La Vey, pomyślałam głupio, bardzo głupio, bo La Vey przecież od dawna już nie żył, więc jakim cudem mógł się raptem znaleźć pod oknem leśniczówki mojego wujaszka Bernarda. Strach jest czymś okropnym, paraliżuje i odbiera rozum, wiesz? Tak było z Sylwunią. Strach jest czymś okropnym, paraliżuje i odbiera rozum, zapamiętasz? Tak było i ze mną. Wyskoczyłam z łóżka, podobnie jak wyskakiwała moja matka, kiedy Bernard wrzucał jej pod kołdrę żywą mysz. Stanęłam przy ścianie z boku okna i delikatnie uchyliłam sam brzeg zasłonki, wydawało mi się, że nie mogę być widoczna z dołu, ale jednak byłam, bo zobaczyłam, jak stojący przed domem mężczyzna przywołująco zaczyna machać do mnie ręką. Dziękuję, pomyślałam, 80 pięknie dziękuję! Zasłoniłam szczelniej kotarkę, tak że prawie przylegała do ściany okiennej, i jeszcze przez chwilę zerkałam na dół. Mężczyzna pochylił się, szukał teraz czegoś na ziemi koło szopki, pewnie kolejnego kamyka. Strach jest czymś okropnym, a zważywszy, że: tak zupełnie między nami mówiąc, bałam się bliżej nieokreślonego diabła, mój strach stał się wprost nieziemski. Bałam się diabła, w którego od lat nie wierzyłam. Ten brak logiki miałam chyba w zapisie genetycznym, odziedziczonym po mojej mamie albo po kimś innym z rodziny, nie wiem. Nie mogłam go odziedziczyć po Ludmile, chociaż to byłoby najprostsze tłumaczenie, ale nie łączyły nas żadne węzły krwi, tylko te inne, które uważam za równie silne, a może nawet czasami silniejsze, tylko że tam niczego się nie dziedziczy. Spójrz, jesteśmy w ogródku! Fakt, że nie wierzyłam w diabła, ale jednak go się bałam, ma swoje uzasadnienie, bo czułam, że w pewnym sensie on jest i czyha. Więc lepiej pilnuj się, bo ja to wiem od jednego mądrego księdza. Mam nadzieję, że udało mi się ciebie trochę nastraszyć, dzięki czemu może sobie wyobrazisz, jak głupio czułam się na tym swoim poddaszu w leśniczówce. A jednocześnie, kto wie, może bardziej będziesz uważać na to, czy jakiś skubany szatan właśnie ciebie nie ciągnie na swoje piękne manowce, co przecież uwielbia robić i po to jest. Ani się obejrzysz, a może być za późno, za późno na ucieczkę od niego. A teraz hyc! z ogródka. Nie zapaliłam światła i wskoczyłam pod kołdrę. Przytuliłam do siebie zająca, sprawdziłam, czy Czarnuszka dalej leży przy ścianie na moim jaśku, i dopiero teraz zaczęłam się zastanawiać, czego właściwie mógł ode mnie chcieć ten na dole i czy aby na pewno on był diabłem? Po chwili minął strach, już nie czułam się jak sparaliżowana i nawet sądziłam, że z wolna wraca mi rozum. Nic błędniejszego. Zamiast leżeć pod kołdrą i trzymać w ramionach wyleniałego zająca, ja powierzyłam go Czarnuszce, a sama wróciłam pod okno. Mężczyzna ciągle tam stał i właśnie szykował się do rzucenia kolejnego kamyka do mojego pokoju, kiedy zobaczyłam, że to po prostu jest nasz gajowy, którego nie poznałam, bo zamiast zielonego munduru miał na sobie dżinsy i białą koszulę. O matko, pomyślałam, a ten tu czego...? 81 Odsunęłam energicznie zasłonkę, co za bohaterka, prawda?, i oparłam się o parapet. Dzieliła nas wysokość parteru i jednego pięterka, używam tego zdrobnienia, bo pięterko w leśniczówce nie było znowu takie bardzo wysokie. Okno mojego poddasza wychodziło na tę stronę, na którą wychodziły również, wygaszone już o tej porze, okna kuchni i jadalni, co bardzo rozzuchwaliło gajowego. Opuścił rękę, w której trzymał kamyk, i powiedział dosyć głośno: - Pani zejdzie! Zgłupiał, pomyślałam, gdzie ja się teraz będę pętać po nocy? Za nic! Oczywiście, nawet nie włożyłam klapek, tylko boso zeszłam po schodach na nocne spotkanie z gajowym, bo nagle obudziła się we mnie gwałtowna i uzasadniona potrzeba zwymyślania go od ostatnich, i to zaraz, natychmiast, co zresztą zupełnie mi się nie udało. Gajowy oczekiwał mnie przy drzwiach kuchennych i w świetle księżyca zobaczyłam jego twarz, / w świetle księżyca zobaczyłam jego twarz, co za zdanie! Była spuchnięta jak piłka tenisowa pod jednym okiem, i trochę mniej pod drugim. - Panie Stanisławie! -jęknęłam wiedziona głębokim współczuciem. - Co z panem? - Tak mnie moja stara urządziła, ma pani pojęcie? Pewnie, że miałam, bo właśnie widziałam w świetle księżyca dowody rzeczowe. Sylwunia, biedna dziewczyna, ależ ta ma cios, pomyślałam z mieszanymi uczuciami. Wpatrywałam się ciągle w ładną twarz gajowego, zniekształconą teraz fatalnie, widząc ją w tym stanie, nieboszczyk La Vey byłby szczerze zachwycony. - W czym mogę panu pomóc? - zapytałam miłosiernie. - Nie wzięła pani przypadkiem moich papierosów? Zostawiłem tu papierosy, kiedy naprawiałem tę skubaną przerzutkę. Papierosy i zapalniczka gajowego leżały na wydruku z mojej dyskietki, szczęśliwie przysłaniając część beznadziejnej rozmowy Matyldy z matką, na którą wprost już nie mogłam patrzeć. Powinnam je zabrać ze sobą, jak schodziłam, ale nie pomyślałam o tym, gnana chęcią natychmiastowego pomszczenia nieszczęsnej Sylwuni. - Owszem, wzięłam pana papierosy i zapalniczkę. - Zapalniczka małe piwo, ale papierosy! - zawołał. - Przecież nie mogę ludziom swojej gęby pokazać, a zresztą o tej porze 82 wszystkie sklepy są wkoło pozamykane, nawet ta skubana stacja benzynowa, a ja* w domu dopaliłem wszystkie pety, które miałem zduszone w popielniczkach, i teraz już małpiego rozumu od tego dostaję. - Nie powinien był pan podnosić ręki na Sylwunię! Powiedziałam to patetycznie, jak u Szekspira co najmniej, w świetle księżyca surowo patrząc w oczy gajowemu, ale on z pewnością nie widział mojego spojrzenia, bo był już tak zapuchnięty, że powieki leżały mu na policzkach jak dwa bezdomne ślimaki. Buzia Sylwuni, którą miałam w pamięci, wydawała mi się w porównaniu z tym, co teraz było przede mną, delikatną twarzyczką lalki Barbie. - Kiedy ona to zrobiła? Przed przyjazdem tutaj czy po powrocie? - Po powrocie. Rozzłościła się na mnie dodatkowo, bo nasz dzieciak zrobił w majtki. - I co będzie dalej, panie Stanisławie? - Co ma być? Moja stara przysięgła leśniczynie, że więcej nawet nie pomyśli o tamtych, mnie też przysięgła, ale ja sobie jeszcze z księdzem proboszczem załatwię, żeby jej porządnie na spowiedzi przykopał. Stał przede mną i noskiem buta wydłubywał dołek w piaszczystej ścieżce. Pochylił się, w świetle księżyca widziałam tylko czubek jego głowy i przerzedzone włosy. - Prawdę mówiąc, wątpię, czy ksiądz proboszcz wejdzie z panem w takie układy. - Wejdzie, co ma nie wejść? To mój kolega szkolny. - Oj, panie Stanisławie...! - Coś pani powiem... - Tak? - spytałam strachliwie. Po zapowiedzi, że ksiądz proboszcz jeszcze przykopie Sylwuni, bałam się teraz każdego słowa, które mógł mieć w zanadrzu gajowy, więc naprawdę zaskoczyło mnie to, co usłyszałam. - To nie jest zła dziewczyna, ta moja stara. Pierwszy raz ode mnie oberwała i ostatni, więcej to się nie przytrafi. Podniósł głowę i spojrzał na mnie, ale niestety bezdomne ślimaki nie pozwoliły mi zobaczyć jego wzroku. - A ona o tym wie? - Wie, jej też jest bardzo przykro, że taką galaretę mi z gęby zrobiła. 83 Na miejscu gajowego nie byłabym do końca przekonana, że Sylwuni jest z tego powodu bardzo przykro, ale może, kto wie? - Przyniosę panu papierosy. - Przepraszam, że fatyguję, ale pani nie ma pojęcia, jak to jest, kiedy człowiek pali i nagle mu zabraknie. - Mam pojęcie, bo kiedyś sama paliłam. - I co? Rzuciła pani? - Rzuciłam. - Oj, wy baby to macie charakter... - powiedział bardziej ze smutkiem niż z uznaniem. Poszłam na górę, pełna obaw, że Ludmiła może mnie przyłapać na schadzce z gajowym, bo ona z pewnością tak właśnie nazwałaby naszą rozmowę przed domem, ale udało mi się jakimś cudem wejść na poddasze i zejść z niego suchą nogą. Przyniosłam więc gajowemu upragnioną paczkę papierosów i zapalniczkę. - Słowo daję, z pani to jest porządna kobieta! - chwalił mnie teraz, zaciągając się zachłannie. - W sam raz dla takiego faceta, jak pani narzeczony, co to mówią na niego Ślicznota, naprawdę, że w sam raz dla niego! Postanowiłam później zastanowić się spokojnie nad opinią, którą właśnie wygłosił o mnie gajowy, ale i tak wiedziałam, że chyba coś w niej jest. Powiedział mi dobranoc i ja jemu też powiedziałam dobranoc. Ruszył wolno drogą do gajówki, bo tym razem nie przyjechał na rowerze, może po prostu wysiadła mu skubana przerzutka. Przez chwilę patrzyłam, jak odchodzi, a potem szepnęłam cicho w stronę tamtego lasu i w stronę warzywnika mojej cioci Ludmiły: - Dobranoc, pchły na noc, karaluchy pod poduchy, a szczypawki na zabawki. / klonom ręce opadły Spokój śniadania zaburzył nam telefon. - To ciekawe! - powiedziała Ludmiła. - Skąd ten aparat wie, że akurat jemy?.Zauważcie, że on zawsze dzwoni w godzinach posiłków. Dla mnie to jest jeszcze bardziej niezrozumiałe niż internet. 84 To był gajowy. Domyśliłyśmy się obydwie, kiedy tylko wuj podniósł słuchawkę i zaczął rozmowę, którą później podsłuchiwałyśmy zgodnie. Ja, jedząc rogalik z masłem, spoglądałam raz po raz w stronę Bernarda, Ludmiła natomiast siedziała nieruchomo, bo oczywiście udawała, że ona nie podsłuchuje, skąd, podsłuchiwanie przecież jest wysoce niestosowne. Jej profil i mleczny koloryt przypominał mi główki kobiet z kamei, tyle że Ludmiła była poczochrana i miała na sobie czerwoną bluzkę z żółtymi rękawkami, tamtym damom nigdy coś takiego nie mogłoby się przytrafić. - Co za historia! - powiedział Bernard, siadając znowu przy stole. - Wyobraźcie sobie, że dzwonił gajowy. Wyobraziłyśmy sobie, że dzwonił gajowy. Ludmiła zapytała obojętnie: - No i co? - Powiedział, że dziś go nie będzie, bo rozbolały go zęby i spuchł jak bania, a przecież wczoraj mówiłyście, że zęby rozbolały jego żonę, tę ładniutką Syiwunię. Może to w ogóle nie są zęby, tylko jakaś infekcja? Może to świnka, jak myślisz, Ludeczko? Mają małego dzieciaka, mogli się od niego zarazić. - Może świnka, to bardzo prawdopodobne - odparła Ludmiła spokojnie. - Czy zjesz jeszcze jednego rogalika, Bernardzie? - Nie, dziękuję, jestem czegoś bez apetytu, może i dobrze, że gajowy dziś nie przyjdzie, chociaż miał mi zreperować przerzutkę, ale w ten sposób powłóczę się z psami po lesie. Spacer dobrze mi zrobi, nawet myślę o tym z przyjemnością. Ludmiła spojrzała na niego niespokojnie i odłożyła rogalik, który trzymała w ręku, gotowa już przekrawać go, smarować masłem i dżemem, tak jak to Bernard lubił. Roześmiała się. - Ależ ty jesteś zabawny, Bernardzie! Mówisz, jakbyś przed chwilą przyjechał z fabrycznego miasta, gdzie w ogóle nie masz okazji chodzić do lasu! Naprawdę, ty kiedy już coś wymyślisz, można to powtarzać jako dowcip! Nie podobał mi się śmiech Ludmiły, brzmiał fałszywie. I dlaczego skłamała wczoraj, mówiąc wujowi, że Syiwunię bolą zęby? I dlaczego teraz tak gładko godzi się z jego przypuszczeniem, że tamci zarazili się świnką od swojego dzieciaka? Zgarnęła okruchy z serwety, podeszła do okna i wysypała je ptakom. Niewiele tego było, ale Ludmiła stała tam długo i otrzepywała ręce, udawała, że otrzepuje ręce. 85 - Dziś chłodniej niż wczoraj, jeżeli gdzieś się wybierasz, włóż sweter - powiedziała. - Nie będę teraz nigdzie wychodziła, może uda mi się popisać trochę. - Ciężko ci idzie to wszystko - stwierdziła zupełnie jakby nie miała w tym swojego udziału. - Ciężko. - Nie mów Bernardowi o awanturach u gajowego, Saro, to wszystko są zupełne głupstwa, a on zdenerwuje się bez potrzeby. Klonom już liście żółkną, zauważyłaś? Te opadły o wiele za wcześnie. Przechyliła się i zgarnęła kilka z blaszanego parapetu za oknem, odwróciła się i wzrokiem szukała teraz wazonika, do którego mogłaby je wstawić, ale nie miała tu żadnego pod ręką, więc niedbale rzuciła wszystkie na stolik. - Wezmę je do siebie - powiedziałam, ale Ludmiła nie usłyszała mnie chyba, bo stojąc pośrodku pokoju, milczała, w zamyśleniu spoglądała na klon za oknem. Szłam po schodach, niosąc ze sobą filiżankę neski, karton soku i szklankę. Bernard wolno wchodził za mną, trzymał w ręku jakąś starą, powycieraną teczkę wypchaną papierami. - Co za makulaturę dźwigasz, wuju? - Nic szczególnego. Robiłem wczoraj porządek w biurku i postanowiłem pozbyć się w końcu różnych starych papierów. Załadowałem wszystkie do tej teczki, żeby je spalić w kominku przy najbliższej okazji. - Razem z teczką? - Razem. Ta teczka to też rupieć. Mam słabość do rupieci, zebrałem ich'niezliczoną ilość, wyrzucenie czegokolwiek wymaga ode mnie męstwa. Im więcej mam rupieci, tym trudniej mi się z nimi rozstać. Otworzył drzwi stryszku, silnie wionęło zapachem ziół, które Ludmiła wieszała na belkach stropu albo rozsypywała na specjalnie rozpiętych siatkach, większą część stryszku zajmowały jednak rupiecie Bernarda, bezładnie rzucone na półkach, które pozbijał z nieheblowanych desek. - I co ty tu chomikujesz, wujaszku? - zapytałam, wchodząc za nim. - Wszystko! - przyznał się zakłopotany. - Jeżeli czasami zdobywam się na spalenie czegoś, czuję się tak, jakby płonęła połowa mojego jestestwa. 86 - Biedaku, znam to uczucie. Mam schowane swoje pierwsze mleczne zęby, bo przecież mama też chomikowała, co się dało. - Tak, pamiętam. Chowała nawet cukrowe, wielkanocne święconki dla dzieci, które rodzice co roku kupowali nam u Wedla, ale w końcu zjadłem jej cały zbiór i byłem bardzo chory. - Mam u siebie pudło pełne programów z kabaretów, w których kiedyś występowała, brakuje tylko paru. - A ja tu, na tej półce chowam najcenniejsze eksponaty! Popatrz, radio, moja pierwsza w życiu maszynka do golenia, połamana ramka do fotografii, a w tym kartonie, ho!ho!, w tym kartonie mam ołowianych żołnierzy, to już prawie zabytek muzealny. Szłam za Bernardem i wsadzałam nos we wszystkie dostępne kąty, wreszcie wujowi udało się wcisnąć pękatą teczkę między jakieś stare pudło a rzeźbioną poręcz krzesła. - Masz tu majątek! - zachwyciłam się. - Ta poręcz jest wspaniała, a to co...? Znieruchomiałam, zapatrzona w czarny, dziwaczny kształt. Bernard spojrzał, podszedł do półki i zdjął z niej zakurzony, powykrzywiany kapelusik. - A to jest, Saro, cylinderek... Nie wierzyłam. Patrzyłam i nie wierzyłam własnym oczom, bo przecież ja ten cylinderek znałam! Pamiętałam go doskonale. To był z całą pewnością cylinderek diabła. Bernard, zajęty strzepywaniem kurzu z szerokiego randka i prostowaniem powyginanej główki, nie zauważył mojego zdumienia. - Właściwie powinien być u ciebie, Saro, bo to jest cylinderek Lilki - powiedział. Trzymał go teraz przed sobą i oglądał z upodobaniem. - Jak to cylinderek Lilki...? - Występowała w nim, kiedy śpiewała piosenkę o diable, który jeździł po świecie i udawał dżokera, a kiedy ktoś już uwierzył, że los mu sprzyja, dżoker znikał, kończyła się dobra passa, zaczynał dramat. Lilka sama napisała słowa do tej piosenki, miała do niej bardzo zabawny kostium, uszyty według stylowego stroju dżokera z pięknej, wiedeńskiej talii kart, którą zobaczyła u Ludmiły. 87 Słuchałam Bernarda, ale chyba wiesz, że w myślach byłam znowu na skrzyżowaniu dwóch dróg, z których jedna prowadziła do miasta, a druga do leśniczówki. - Widziałam kiedyś mamę w tym cylinderku - powiedziałam wreszcie. - Niemożliwe, byłaś wtedy mała i Lilka nigdy nie zabierała ciebie na swoje występy. - Widziałam mamę tutaj, wuju, przy drodze do leśniczówki. Nie poznałam jej, bo w tym stroju pewnie wcale nie była do siebie podobna, i nie mam pojęcia, dlaczego w nim szła. Później opowiadałam wam o tym spotkaniu, a ty powiedziałeś mi, że na pewno spotkałam diabła, i ja uwierzyłam. - Nie, Saro, przecież nie mogłem być aż tak niemądry, żeby straszyć małe dziecko diabłem. - A jednak byłeś. - I co? Przysiadłam pod ścianą, na jednej z wielu skrzynek, w których Ludmiła trzymała słoiki zbierane przez cały rok na jesienne konfitury i marynaty. Bernard stał obok, z pogiętym cylinderkiem w ręku, i patrzył na mnie z niedowierzaniem. - Och, nic, wujaszku... - Mój Boże... - westchnął. - Bałaś się Lilki... - Może raczej bałam się dżokera... Zobaczyłam, że jest mu przykro. Pewnie teraz dałby wiele za to, żeby cofnąć życie o dwadzieścia lat i wyrzucić z niego tamten głupi żart, ale życia nie daje się ani cofnąć, ani przyspieszyć. / dlatego taka ważna jest chwila, która teraz trwa, więc proszę cię, uważaj... - Nie martw się, wuju - powiedziałam miłosiernie. - Może w końcu ustrzegło mnie to przed zrobieniem wielu głupstw. - Każesz mi wierzyć w szlachetne intencje diabła? - Nie, przeciwnie. Może często nie robiłam czegoś, ponieważ czułam, że on jest tuż i że w tym macza palce. Umiałam odmawiać, czy to mało? Pomyślałam o nieszczęsnej Sylwuni, która nie umiała odmawiać, i o Zuzance, która była silniejsza od samego diabła. Tylko co mamy zrobić z Matyldą, prawda? 88 - Nie byłem dobrym bratem - powiedział nagle Bernard. - Doprawdy, nie byłem. - Ależ byłeś, wuju! Mama ciebie uwielbiała! Byłeś! - Nie, Saro, nie wiesz o tym, ale kiedyś spaliłem Lilce jej wymarzone skrzypeczki i smyczek, które dostała od Świętego Mikołaja. Przyczajona na swojej skrzynce ze słoikami, wpatrywałam się w Bernarda jak w tajemnicę. A on stukał palcem w randko cylinderka, drobny pył kurzu pryskał w powietrze. - To nie były prawdziwe skrzypeczki, smyczek też był na niby i kiedy Lilka przesuwała nim po strunach, wydobywał się z tego strasznego instrumentu jadowity dźwięk, który świdrował w uszach do bólu. Pewnego dnia nasz tata rozpalił ogień w kominku, w tym samym kominku, przy którym i my siadujemy teraz, bo przecież on tu był leśniczym przede mną. W cieple kominka stanęła nasza bosa artystka Lilka i zaczęła zgrzytać na swoich skrzypeczkach. A ja, wyobraź to sobie, siedziałem obok, czytałem Potop i już rosła we mnie dusza zawadiacka, ale ciągle jeszcze była uśpiona atencja dla dam... Milczeliśmy. I bardzo cicho zrobiło się na stryszku. Później Bernard ostrożnie włożył mi na głowę przykurzony cylinderek, ale był o wiele za mały. - Nigdy nie pasowały na mnie mamy kapelusze, a moje spadały jej na oczy... Nie miało to jednak żadnego znaczenia, bo kiedy tak siedziałam w cylinderku mamy na głowie, nagle poczułam jej bliskość. Spojrzałam na Bernarda. Znowu, jak kiedyś, ukazały mi się w jego twarzy delikatne rysy, za którymi od lat tęskniłam. I znikły. - Nie martw się - powiedziałam. - Tam, gdzie ona teraz jest, ma inne skrzypeczki i inny smyczek. A Bernard uśmiechnął się. - Nie, ale będzie miała, kiedy ją odnajdę. 89 Idź na górę, powiedz Sarze - To jeszcze nie koniec wściekłego ataku zawodnika z Włoch! Ależ szaleją tu konie mechaniczne pod maskami wozów! - krzyczał z ekranu pan redaktor z kanału Poland-Sport. - Oto mamy kolejny karambol na odcinku specjalnym! Włoch i Duńczyk wypadają z rajdu! Widzimy opony ich wozów fruwające w powietrzu! Ale gdzie jest Jan Krzysztof? Proszę państwa, gdzie jest Jan Krzysztof? - Nas o to pyta? - denerwowała się Ludmiła. - A my niby skąd mamy wiedzieć, gdzie się podział Jasiek? Bernardzie, Bernardzie! Spójrz! Czy ten granatowy z białymi to jest Jaśka samochód? - Jego samochód ma kolor morski, Ludeczko, powtarzam ci to w czasie każdej transmisji! Saro, jeżeli już nie możesz na to wszystko patrzeć, wyjdź z pokoju, płacz nic ci nie pomoże! - Jak to nie pomoże! Pomoże! Płacz, Saro, jeżeli ma ci to przynieść ulgę! Morski, mówisz, Bernardzie? To przecież teraz jedzie morski! - Jakież to widowisko! - zachwycał się schrypnięty redaktor. - Jakież wspaniałe widowisko! Jest i Jan Krzysztof, jest ten, którego, nie wiem, czy państwo o tym wiecie, wszyscy tutaj nazywamy Slicznotą. Dziś również jedzie znakomicie! Rozmawiałem z nim dosłownie na chwilę przed startem, był skupiony, poważny, miał natchnioną twarz... zaraz wejdzie w ten wściekły wiraż... ale nie traci panowania nad samochodem, skąd! Od początku rajdu jedzie znakomicie, Slicznotą twierdzi, że z pewnością szczęście przynosi mu bluzeczka jego ukochanej Sary! - Jeżeli jeszcze raz usłyszę o mojej bluzce, oddam sprawę do sądu! Oskarżę Jaśka o poniewieranie moich dóbr osobistych! A ten redaktor niech wreszcie przestanie sobie wycierać gębę moimi ciuchami! - Ależ, Saro! Opanuj się, przecież on o twojej bluzce jedynie mówi, nigdy nie widziałam, żeby nią sobie cokolwiek wycierał! Nie denerwuj się, lepiej ciesz się razem z nami, że Jasiek szczęśliwie wyszedł z tego zakrętu! Boże! Bernardzie! Czy mnie się zdaje, czy jego samochód dymi? 90 - Nie dymi, uspokój się, Ludeczko, to jest zwykły kurz, który wzbija się na wirażu! Saro, wyjdź stąd albo przestań płakać! - Bernardzie, przecież on się pali! Ja ciągle widzę dym! - wołała moja ciotka. - To nie patrz, Ludeczko, wtedy nie będziesz widziała dymu! Nie pali się, na pewno! Nie odróżniasz kurzu od ognia! Saro, na miły Bóg, przestań płakać! - Nienawidzę go! - wołałam histerycznie. - Ale skąd! - zaoponował Bernard. - Umawialiśmy się przecież, że będziesz go kochała! - Przyjechałam do was po odrobinę spokoju, prawda? Po odrobinę spokoju! - usiłowałam przekrzyczeć redaktora z kanału Poland-Sport. - Tymczasem moja ciocia umawia się ze mną, że mam pisać książkę o satanistach, mój wujek umawia się ze mną, że mam kochać narwańca, a co ja? Czy ja to już w żadnej sprawie nie mogę się umówić sama ze sobą? - Możesz! - zgodził się Bernard dyplomatycznie. - Ale spójrz, Bernardzie, spójrz tylko! Jasiek w prawym górnym rogu telewizora zostawił po sobie taką długą smugę dymu! W prawym górnym rogu telewizora, widzisz? - To jest kurz, zapewniam cię, Ludeczko. Moja ciotka potrząsała z niedowierzaniem strzępiastymi loczkami. - Nie jestem taka pewna! Rzeczywiście to był tylko kurz, Jasiek znowu wygrał etap i miał teraz: druzgoczącą przewagę, druzgoczącą! nad innymi zawodnikami. Prowadził bezapelacyjnie! w ogólnej punktacji, którą zaraz chciał nam przedstawić uszczęśliwiony pan redaktor, kiedy w progu stanął gajowy. Jego twarz zmieniła barwę z fioletowej na żółtą i niebieską, z czym też nie wyglądał najlepiej. Przywitał się z nami i, oczywiście, zapytał mnie, czy mój narzeczony zawsze wozi ze sobą moją bieliznę. - To nie jest żadna jej bielizna, tylko bluzka! - wyjaśniła mu Ludmiła. - Tak, zawsze ją wozi ze sobą, bo przynosi mu szczęście. - Może i ja włożę bluzkę mojej starej, kiedy pójdę nadawać totka - sypnął dowcipem gajowy. Miałam ochotę uzupełnić paletę barw na jego twarzy dodatkowym kolorem, ale na szczęście mój wujaszek sięgnął po poduszkę, ruszył 91 na ganek w stronę swojej ulubionej kozetki, zrobiło się zamieszanie, bo szukaliśmy teraz koca. - Pani leśniczyno, ja poproszę o klucz od szopki, bo chciałbym naprawić w końcu tę skubaną przerzutkę. Ludmiła poszła do kuchni, gajowy przez chwilę patrzył na zestawienie ogólnej punktacji rajdu, a potem zapytał troskliwie: - A ten pani Slicznota to chociaż jest porządnie ubezpieczony na życie? - Tak - powiedziałam, nie wnikając w zawiłe szczegóły, które się za tym krótkim słowem kryją. - Dobre i to! - powiedział gajowy życzliwie. - Zawsze jakiś pieniądz zostanie. - A jak pana dzieciak? - zapytałam mściwie. - Robi już na nocnik? - Nie, ale moja stara pracuje nad tym. Nie mogłam się pochwalić, że ja również pracuję nad utem-perowaniem mojego narzeczonego, bo mogłam jedynie wypierać się go co jakiś czas, żeby w ten brzydki sposób poprawiać sobie samopoczucie. Wróciła Ludmiła z kluczem od szopki w ręku. - Niech pan tylko cicho idzie przez ganek, bo mąż drzemie. Gajowy zdenerwował mnie do ostateczności, chociaż i przedtem byłam odpowiednio roztrzęsiona. Na szczęście skończyła się już dzisiejsza transmisja z rajdu, ale przecież był przede mną jeszcze cały bity tydzień. Czułam, że starzeję się z godziny na godzinę i z godziny na godzinę brzydnę, jak będę wyglądała za siedem dni, jeden Bóg raczy wiedzieć, myślałam o sobie ze współczuciem. Idąc na górę, postanowiłam zabrać Czarnuszkę. Podniosłam ją z fotela i śpiącą, zwiniętą w kłębek, niosłam na rękach jak na poduszce, później ułożyłam na jaśku, a ona mruczała przez sen. Przez chwilę tępo patrzyłam na odsunięte od stołu krzesło. Powinnam usiąść na nim i pisać dalej, myślałam z niechęcią, powinnam to zrobić. No i stało się, usiadłam. To wszystko wcale nie wydarzyło się tak od razu. Z wolna Jeremi zaczął ulegać Zenobiuszowi, jego namowom i tej dziwnej magii, którą roztaczał wokół siebie w niepojęty jakiś sposób, więc mimo że Matylda nie chciała z nimi jechać, Jeremi podjął własną decyzję. - Trudno, kotku! Naprawdę chciałem, żebyśmy razem mogli spędzić te wakacje, naprawdę bardzo chciałem! 92 Szli aleją Ogrodu Saskiego, gdzie właśnie sadzono kwiaty na klombach, więc pachniała wilgotna, świeża ziemia i skoszony niedawno młody trawnik. Jeremi objął Matyldę, podawał jej do ust grudki prażonej kukurydzy, a ona raz po raz chwytała zębami jego palce. Lubiła, kiedy mówił do niej kotku, lubiła, kiedy tak ją przygarniał i tulił. - Słuchaj, ja naprawdę starałam się załatwić to z mamą, ale znasz ją i wiesz, jaka jest, próbowałam na wszystkie sposoby. Może byłoby lepiej., gdybyś ty zmienił decyzję? Czy koniecznie musisz jechać właśnie z nimi? Czy nie wolałbyś, żebyśmy pojechali na ten obóz żeglarski, o którym mówił twój tata? Tam puściliby mnie na pewno. - Matyldo, zrozum, że mam już serdecznie dosyć słuchania we wszystkim mamusi i tatusia. Mamusia i tatuś najchętnej wsadziliby mnie z powrotem w pieluchy, jeżeli ty chcesz ciągle tkwić w pieluchach, to tkwij, trudno, ja nie mam zamiaru. - Co oni jeszcze tam będą robić, jak myślisz? Przecież nie mogą całymi dniami słuchać metalu? A ty? Nigdy nie lubiłeś metalu, lubiłeś country! Dlaczego nie pojedziesz do Mrągowa, jeżeli już tak koniecznie musisz mieć muzyczne lato? - Zmieniło mi się. - Zmieniło ci się, wiem. Czy usłyszał wyrzut w jej głosie? - Zenobiusz chce, żebyś śpiewała z nimi, kotku. - Powtarzasz mi to w kółko. - Przecież lubisz, jak mówię do ciebie: kotku. Matylda wtuliła się pod ramię Jeremiego. - Lubię. Nie lubię tylko wiecznego mówienia o moim śpiewaniu. - Chciałbym, żebyś śpiewała, byłbym z ciebie dumny. - Ale ja się pytałam, co oni tam będą robić oprócz tego grania, a ty mi nie odpowiedziałeś. - Zenobiusz mówi, że to jest cała filozofia i sposób na życie, i że trzeba w to wejść, żeby zrozumieć. - Ty chyba zgłupiałeś, Jeremi. - Co w tym widzisz złego? - Chcesz się uczyć filozofii od Zenobiusza? To ja ci gratuluję, ani się obejrzysz, jak przemalujesz swoje życie na czarno i nawet nie będziesz wiedział, kiedy to się stało. 93 / nagle zlękła się o niego. Wróci nie ten sam, już się zmienił. Stracę go, pomyślała. Muszę tam jechać, bo inaczej Zenobiusz go zagarnie. Nacisnęłam klawisz ???? Up, gdzieś tu musi być scena, kiedy Matylda wychodzi z domu. Do worka wpycha swoje najgorsze ciuchy, stary czarny dres, czarny dres będzie potrzebny solistce Zenobiusza, kilka bluzek, kusą spódnicę z czarnej skóry, czarna spódnica będzie potrzebna solistce Zenobiusza. Nie jestem idiotką, niech im się nie zdaje, myśli i z wściekłością wpycha do worka czarne espadryle, czarne espadryle będą potrzebne solistce Zenobiusza. Rude włosy Matylda ściąga w tyle głowy i mocno związuje czarną starą skarpetką, której ucięła stopę i ściągacz przy kostce. Jaki list zostawiła do matki? Nie ma listu. ???? Up, nie ma listu. ???? Down, nie ma listu. Ach tak, przecież skasowałam go, bo wydawał mi się nieskończenie bzdurny. Będę musiała wymyślić wreszcie list Matyldy do matki. ???? Down i oto ostatnia strona, koniec tego, co udało mi się zrobić do tej pory. Trzeba pisać dalej. Ale jak? Jak? Bo tu właśnie zbliża się ta fatalna chwila: przynoszą Czarnuszkę wykradzioną z leśniczówki. W tym miejscu ma się załamać Jeremi, kiedy słyszy przeraźliwy koci krzyk i widzi, jak Matylda wyrywa Czarnuszkę z rąk Zenobiusza. Otwarty różowy pyszczek z zawiniętym do góry języczkiem, rozczapierzone pazury i wrzask. Nie, nie mogę. Nie potrafię tego napisać. Odwracam głowę i patrzę na Czarnuszkę, która śpi na moim jaśku, tak spokojnie, jakby nigdy z morderczych rąk nikomu nie wyrywała jej Zuzanka. Ja tego nie chcę! Ja tego po prostu nie będę pisała. ???? Up. Wszystkie strony na ekranie lecą w dół i widzę teraz pierwszą, tytułową: Czy to ty, kochanie? A potem naciskam klawisz Delete, kasujący. I kasuję wszystko. Patrzę, jak szybko znikają rzędy tekstu, potem sprawdzam jeszcze raz i wiem na pewno, że nie została tu nawet jedna litera. Już mam czystą dyskietkę, teraz muszę jeszcze wydrzeć wszystko twardemu dyskowi i zniszczyć luźne kartki wydruków. Zastanawiasz się, czy za chwilę nie będzie mi żal? Nie, nie będzie 94 mi żal, bo to jest tak, jakby po raz trzeci zostało uratowane życie Czarnuszki. Zuzanka, Matylda, a teraz ja. Czy mnie rozumiesz? Być może to znaczy, że w końcu umówiłam się sama ze sobą. Z uczuciem ogromnej ulgi zdążyłam tak pomyśleć i natychmiast usnęłam, wtulając głowę między miękkie futerko kotki i szorstki plusz wyleniałego zająca. Obudziła mnie dopiero Ludmiła, która, jak sądziłam, przyszła na poddasze, żeby ściągnąć mnie na kolację. Ona jednak nawet nie wspomniała o kolacji. Usiadła na moim krześle i przez chwilę patrzyła w pusty, siwy ekran laptopa. - Nie pisałaś dzisiaj - stwierdziła. - Nie, ciociu, nie miałam ochoty... - powiedziałam wymijająco. - Jest kłopot, Saro. - A co się stało? - Czy niczego nie zauważyłaś? Nie, niczego nie zauważyłam, w ogóle nie miałam pojęcia, co Ludmiła może mieć na myśli, ale przeraziłam się bardzo, bo siedziała z nisko pochyloną głową, strzępiasty dmuchawiec z nadłamaną łodyżką. Skrzypnęły drzwi, Karusek wszedł do pokoju i ułożył się na dywaniku. - Oj, Karusku, Karusku... Pochyliła się i gładziła go przez chwilę. - Ciociu, naprawdę nie wiem, o czym mówisz... Dławił mnie strach, a ona ciągle patrzyła tylko na Karuska. - O Bernardzie mówię. W moim milczeniu było więcej pytań, niż mogło być w słowach, i Ludmiła słyszała je. Pochyliła się jeszcze niżej, jakby w końcu tylko Karuskowi chciała powiedzieć to, co mnie miała do powiedzenia. - Bernard jest chory. Usiadłam, Czarnuszka zeskoczyła na podłogę, zając zleciał. - Jak... chory...? - spytałam nieskładnie. - Bardzo. - Nie. Wreszcie podniosła głowę i spojrzała na mnie. - Jak byłaś mała, też mówiłaś: tego nie ma, jeżeli czegoś nie chciałaś, ale to jest, Saro. - Dlaczego nie mówiłaś mi do tej pory? 95 - Dałam Bernardowi słowo, że nie powiem. - Teraz jednak mówisz. - Miał przed chwilą atak: idź na górę, powiedz Sarze, bo nadszedł czas. Dlatego mówię. - A czy mogłabyś powiedzieć więcej? - Tak, Saro, właśnie po to przyszłam. Skrzypeczki i smyczek Wiozłyśmy Bernarda o świcie. Nie chciał nawet słyszeć o karetce, sam wsiadł do mojego samochodu, prosząc, żeby Ludmiła usiadła obok niego, kiedy odjeżdżałam, zamknięte psy ujadały rozpaczliwie. Widziałam, jak przed wyjściem z domu Bernard zatrzymał się i dziwnie zniekształconą dłonią gładził przez chwilę wszystkie zwierzęta, które zaniepokojone nocnym ruchem zbiegły się w jadalni, żegnał je. Ludmiła odwróciła się. - Wujaszku, lepiej byłoby karetką... - nalegałam jeszcze, przerażona jego wyglądem. Ale był taki uparty, karetką nie, ty mnie zawieziesz, Saro! - zadecydował. Ludmiła zrozumiała. Niebo różowiło się już na wschodzie, widzieliśmy je pomiędzy drzewami, kiedy jechaliśmy drogą przez las. - To tu spotkałaś diabła, prawda? - Tu, wujaszku. - Wspaniałe miejsce, pozdrowię tę miłą osóbkę od ciebie, bo mam nadzieję spotkać ją niebawem, dostanie ode mnie skrzypeczki i smyczek. - Och, nie bądź ty taki dowcipny, Bernardzie! Powiedziała Ludmiła z czułym uśmiechem. Chciało mi się płakać, bo wiedziałam, że z pewnością wiozę mojego wujaszka w jego ostatnią podróż. Przez chwilę patrzył w lewo, w stronę tamtego lasu, od którego teraz oddalał się tak bezwzględnie. - Tam są wspaniałe mrowiska, lubiłem patrzeć na pracujące mrówki - powiedział. 96 Użył czasu przeszłego. Ludmiła zauważyła to. Wjechałam na wyboisty odcinek drogi, samochód podskoczył. - Przepraszam. - Nie szkodzi, znam te wyboje. Spojrzałam w lusterko i napotkałam jego wzrok, uśmiechnęłam się. - Mamy swoje tajemnice, co, Saro? - powiedział trochę niewyraźnie. - Mamy, wujaszku. - Macie tajemnice przede mną? To chyba żarty. - Nie, Ludeczko, nie żarty, ja w każdym razie mówię o tym z powagą... - po chwili dorzucił: - ...ze śmiertelną powagą. Ludmiła milczała. - Dlaczego nie mówisz, że jestem zabawny? - zapytał nieswoim, schrypniętym' głosem. - A jesteś? - O... czy... wiście - powiedział z trudem. - Ależ jesteś zabawny, Bernardzie... Ludmiła roześmiała się, zabrzmiało to jak żałosne hilhi! '- Teraz lepiej - pochwalił ją Bernard. Później długo jechaliśmy w milczeniu, tylko Ludmiła nuciła cicho. Przestała, kiedy Bernard odezwał się znowu: - Czy to jest... kołysanka dla mnie... Lu... Ludeczko? - Nie, to melodyjka dla Sary. Wiedzieliśmy, że to nieprawda, bo to, co bezwiednie nuciła Ludmiła, miało ukoić jej własne lęki, ponieważ Ludmiła była po prostu przerażona. Wjechałam już na drogę do miasta i przyspieszyłam, bo spoglądając w lusterko, widziałam za sobą coraz bardziej siną twarz Bernarda. - Prędzej. Tak powiedziała Ludmiła. Minęłam platformę pełną pustych, blaszanych pojemników, które obijając się o siebie, klekotały okropnie. Minęłam hałaśliwy traktor z przyczepą i jadący z niedozwoloną szybkością motor, ale wydawało się, że Bernard nie słyszy niczego, zwieszoną głowę oparł o ramię Ludmiły. O, mamo!.. - płakało we mnie zrozpaczone dziecko. - O, mamo... - Szybciej. Właśnie tak powiedziała teraz Ludmiła. 97 Podjechałam przed wejście z napisem Izba przyjęć. Ludmiła została z Bernardem, a ja pobiegłam gdzieś, coś mówiłam, o coś prosiłam, ktoś do kogoś dzwonił, a później przysunięto nosze pod samochód i nagle mój wujaszek znalazł się na nich. Oczy miał zamknięte, pociemniałe powieki. Ktoś przykrył go burym, szpitalnym kocem. / tego koca uczepiła się Ludmiła. A potem siedziałyśmy w pustym, szerokim korytarzu, gdzie tylko starsza, przygarbiona kobieta przesuwała po podłodze mokrą strzępiastą szczotką, którą raz po raz zanurzała w wiadrze. Po jakimś czasie z daleka zaczął tu dochodzić przykry brzęk niefrasobliwie szykowanych do śniadania talerzy. Czasami zabuczał dzwonek wzywający kogoś gdzieś, i ktoś gdzieś szedł, mijając nas w milczeniu. Siedziałyśmy, czekając. Turkocząc, przejechały wózki z dzbankami i wysokimi wieżami kubków, pchane przez chichoczące dziewczyny. Później dobiegł ze szpitalnej kuchni mdlący zapach parówek. Wreszcie spoza szerokich przeszklonych drzwi, którymi kończył się ten straszny korytarz, wyszedł tęgi mężczyzna w zielonym lekarskim ubraniu. Poderwałyśmy się obydwie jak grzeczne uczennice. - No cóż... - rozłożył ręce, zbliżając się do nas. - Robimy, co w naszej mocy... Ludmiła chciała o coś zapytać, ale to było niemożliwe, bo nie mogła wydobyć z siebie głosu. Zapytałam ja, o ile to można nazwać pytaniem: - Czy...? Ale odpowiedział Ludmile, o ile to można nazwać odpowiedzią. - Może chce pani zostać przy nim, pani leśniczyno? Ludmiła skinęła głową. On również skinął głową, odwrócił się w stronę szerokich drzwi, wskazał je ręką i powiedział: - Proszę, damy pani fartuch. Ludmiła spojrzała na mnie, powiedziała: - Wróć do domu, zajmij się zwierzętami i resztą, zadzwonię. / odeszła. Dzień był pogodny, niebo jasne, tylko nade mną płynęło pasmo baranków, spójrz, Saro, na niebie pasą się baranki, mówiła moja mama, która chyba teraz była blisko, bo kiedy znalazłam się na 98 nierównej drodze do leśniczówki, nawet samochód zaczął kołysać mnie na wybojach łagodnie, jakby ktoś, pozornie nieobecny, odszedł na chwilę od tamtego szpitalnego łóżka i tu chciał utulić spłakane dziecko. Przez otwarte okno wpadł wielki motyl w kolorze bursztynu i usiadł na klamce. Spłoszyłam go ręką, wyleciał. W tej samej chwili usłyszałam, że w mojej torbie dzwoni telefon. Stanęłam na poboczu i jednym ruchem wyrzuciłam z niej wszystko na fotel obok mojego, żeby jak najprędzej dopaść słuchawki. O, mamo, nie! Nie chcę! Tego nie ma! - płakała we mnie zrozpaczona Sara. - Hallo? - zawołałam. I wtedy usłyszałam radosny, czuły głos. - Czy to ty, kochanie? - Tak, to ja. - Matylda? - Och... nie ma już Matyldy... - A więc to moja Sara? - Tak, ja. - Coś szumi w telefonie, czy też to słyszysz? - Może las... - Jesteś w lesie? -Tak. - Saro... ty masz jakiś dziwny głos... - Tak, może mam dziwny głos, bo... - Czy coś się stało? - Tak. Nie, jeszcze nie, ale... - Mów! Powiedziałam, ale nie byłam pewna, czy słyszy, bo chyba to nie las szumiał w telefonie, tylko znowu bałagan był w sieci. Nie włożyłam słuchawki do torby, ale do kieszeni spodni, żeby mieć ją pod ręką, kiedy zadzwoni Ludmiła. Na telefon od Jaśka mogłam nie czekać, dzisiejszy odcinek rajdu zaczynał się za pół godziny i był najdłuższy ze wszystkich, więc on mógł zadzwonić dopiero po południu, natomiast Ludmiła mogła odezwać się w każdej chwili. Zwierzęta zbiegły się przy drzwiach, kiedy usłyszały, że wkładam klucz. Psy wypadły na dwór, szukając Bernarda, tylko Karusek ułożył 99 się w progu, on tutaj postanowił czekać na Ludmiłę, zapewnię dożywocie staremu opuszczonemu psu byle jakiej rasy. Czarnuszka zamiauczała, stojąc nad pustą miską. Dochodziła dziewiąta. Weszłam do kancelarii Bernarda, gdzie na biurku zostawił mi kartkę, skreśloną już niezdarnymi, koślawymi literami, bo pisał ją w chwilę po tym, kiedy zgodził się w końcu jechać do szpitala. Za nic nie chciał dyktować swoich zleceń, ja sam to wszystko zanotuję, powiedział i usiadł przy biurku. Ludmiła stała obok, patrzyła na niego, myśląc. Zgodnie z obietnicą, którą mu dałam, powinnam teraz załatwić kilkanaście telefonów. W sprawie wiatrołomów, w sprawie sadzonek, w sprawie środków owadobójczych, do nadleśnictwa, do ministerstwa. Wszystko ma być załatwione tak, jakbym to ja siedział przy telefonie, pamiętaj! Musiałam też zawiadomić gajowych, że leśniczego dziś nie będzie. Sylwunia, rozmawiając ze mną, płakała, ale przytomnie powiedziała tak, jak powinna powiedzieć Sylwunia: a ja tam jestem pewna, że nasz pan leśniczy wyjdzie z tego. Trzymając słuchawkę przy uchu i załatwiając wszystkie sprawy Bernarda, wpatrywałam się we własny telefon komórkowy, bo przecież w każdej chwili mogła zadzwonić Ludmiła. Zrezygnowane psy Bernarda wróciły do domu i czekały teraz przy biurku, ale one nie wpatrywały się w telefon, wpatrywały się w drzwi. Wygląda tak, jakby spał, ale on nie śpi, nie wiem, czy mnie poznaje, nie pytaj o to, powiedziała Ludmiła. Spojrzałam na zegarek, było pięć po dziesiątej. Teraz muszę koniecznie zaprosić ciebie do ogródka, nie ma innej rady. Nie możesz przecież siedzieć ze mną w fotelu Bernarda, przy biurku Bernarda, nie możesz wpatrywać się ze mną w telefon Bernarda, w jego zegar, w jego psy, bo to jest fotel na jedną osobę, biurko na jedną osobę, na jedną osobę telefon, zegar i psy. Rozpacz na jedną osobę. A może nie? Może nie mam racji i czuwać trzeba nie tylko przy tych, którzy odchodzą, ale przy tych, którzy zostają, też? Nie, chodźmy teraz do ogródka, mnie zupełnie wystarczy, jeżeli to rozumiesz. Więc tak: pamiętam letni dzień, kiedy na świętego Rocha pojechaliśmy wszyscy do kościoła parafialnego na odpust, bo moja mama i Ludmiła przepadały za odpustami. Dookoła kościoła stało mnóstwo 100 kramów z kolorowymi balonami, wiatraczkami i ozdobami z papieru, od których nie można było mnie oderwać, i były też stragany ze szklanymi koralikami, wiszącymi w pęczkach, i z kolczykami wpiętymi w granatowe, aksamitne paletki. Porcelanowe miseczki wypełniały pierścionki o oczkach zielonych, czerwonych i niebieskich. Na długich deskach podpartych krzyżakami stały wystrugane z drewna albo ulepione z gliny figurki zwierząt i świętych. Chciałam mieć wszystko, ale mama kupiła mi tylko drewnianą krowę, a Ludmiła sznurek szklanych paciorków. Bernard był najlepszy, bo Bernard kupił mi pierścionek. Pierścionek miał oczko niebieskie, ale ja wtedy mówiłam zawsze oczko niebowe, pierścionek z niebowym oczkiem. Bernard powiedział: musisz go zawsze nosić na serdecznym palcu, panno Saro! Wiele lat później dostałam od Jaśka pierścionek z pięknym szafirem na obrączce z dwukolorowego złota, ale to nie było to samo. Nie mam już pierścionka z niebowym oczkiem, bo w końcu zrobił się za mały i chociaż schowałam go do szuflady z moimi skarbami, przepadł, ale ja ciągle pamiętam to uczucie szczęścia i dumy, kiedy Bernard wsuwał mi pierścionek na serdeczny palec, określenie serdeczny palec wydawało mi się tak samo piękne jak pierścionek. Przypomniałam sobie o tym zupełnie nieoczekiwanie, kiedy siedziałyśmy z Ludmiłą w tamtym korytarzu, a ja przesuwałam pierścionek z szafirem wzdłuż swojego serdecznego palca, który zeszczuplał mi w kilka godzin. Przykro mi, nie mogę być dłużej w ogródku, przepraszam, muszę wracać tam, gdzie jest teraz moje miejsce, na fotel Bernarda. Zegar w kancelarii wybił dwunastą. Siedziałam tu nad szklanką zupełnie zimnej herbaty i gładziłam psa, który podszedł, natarczywie trącając mnie nosem. Trzymając rękę na jego łbie, zobaczyłam krzesło stojące w rogu pokoju, a pod nim smutne buty mojego wuja, rozsznurowane, przykurzone, ze ściętymi trochę obcasami, już nigdy nie będą z nim chodziły w stronę tamtego lasu, pomyślałam i to była granica mojej wytrzymałości. Zalana łzami, szlochając nieopanowanie, chwyciłam swoją torbę, kluczyki do samochodu, telefon. Zamknęłam w domu psy i wybiegłam. Chciałam jak najprędzej być tam, w tym długim, strasznym korytarzu, gdzie za szerokimi drzwiami oni ciągle jeszcze byli razem, Bernard i Ludmiła. 101 > Spis treści ^Nodem gdzie diabeł mówi dobranoc? ? tym miejscu diabeł mówi: d; Czy to ty, kochanie?....... Tak, to ja, Matylda........ Czym to wszystko pachnie? . W drobny mak........... To nie drzewa są winne Na Zapiecku i na innych ulica Stary, piękny przebój....... Przekleństwo Ani Shirley Dzień dobry, śliczna panienkc Pchły na noc............ W świetle księżyca....... I klonom ręce opadły..... Idź na górę, powiedz Sarze Skrzypeczki i smyczek..... Ruszyłam i natychmiast zobaczyłam migające na tablicy światło, kończyła się.benzyna. Zapomniałam o tym, chociaż światło dawało mi sygnał już dawno, czy wystarczy jej chociaż do stacji? Do tej cholernej, skubanej stacji? Zbliżała się krzyżówka, rzuciło mnie na wybojach, raz, drugi, trzeci. Tam, gdzie według Bernarda diabeł mówi dobranoc, a więc tam, gdzie i moja mama powiedziała: Dzień dobry, Saro, dokąd to idziesz, można wiedzieć?, usłyszałam nagle ostry, głośny klakson. Prawie zjechałam na pobocze wąskiej drogi, żeby minąć się z samochodem, który właśnie wyjeżdżał zza zakrętu. Miał kolor morski, domyślasz się, prawda? Spis treści Gdzie diabeł mówi dobranoc?........................... 5 W tym miejscu diabeł mówi: dzień dobry!.................. 8 Czy to ty, kochanie?.................................. 18 Tak, to ja, Matylda................................... 25 Czym to wszystko pachnie?............................ 30 W drobny mak...................................... 41 To nie drzewa są winne............................... 48 Na Zapiecku i na innych ulicach......................... 51 Stary, piękny przebój.................................. 57 Przekleństwo Ani Shirley............................... 63 Dzień dobry, śliczna panienko!.......................... 68 Pchły na noc........................................ 74 W świetle księżyca................................... 80 I klonom ręce opadły................................. 84 Idź na górę, powiedz Sarze............................ 90 Skrzypeczki i smyczek................................. 96