1678
            
            
            
                
                    | Szczegóły | 
                
                    | Tytuł | 1678 | 
                
                    | Rozszerzenie: | PDF | 
            
		
            
                
                
            
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres 
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
			
		
             
            
			
			
			
            1678 PDF - Pobierz:
            
            Pobierz PDF
            
            
              
            
            
      
		   
		   
		   
		    Zobacz podgląd pliku o nazwie 1678 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
		   
		   
		   
            
             
            
            
1678 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
            
            Andrzej   S�obodzi�ski
Ka�dy dzie�
ki lepszemu
ZAKOPANE 1994
SPIS   TRE�CI	
Malarstwo	3
Tort	15
Czwarty   pal	18
Powr�t   do   nikogo	25
�r�d�o	28
Kryszta�	31
Matura	33
Szpital	36
Debel	37
Trampolina	40
Kac                                   	42
Lista	44
Impresja                                          	48
Debiut   u   Mira�y�skiego	49
Cz�owiek   o   kilku
inspiracjach        52
MA�	56
Brudny   cz�owiek	58
Pro   arte	62
Kadr   na   trzy	64
- Koty   i   �o�nierze	65
- Pami��	75
- Ambona   �wiadka   Jehowy	79
MALARSTWO
1.         Dom  stoi   nad  poros�ym   sitowiem
brzegu   szeroko   rozlanej   rzeki   -
pi�kniejszy   ni�   s�siednie,    na  podbu-
dowie   z   kamienia   -   a   one  wszystkie
w   krajobrazie   mieni�cym   si�   barwami
-   od   ��tej   przez   br�zow�   do   krwisto
czerwonej,    wy�ej   niebo,    t�o   -   �wiat-
�o  w  t�   roz�o�yst�  palet�,    miesza
je,    to   zn�w  bierze   w   siebie   ka�d�
osobno.
Ni�ej   drugi   mniejszy   domek
z  wielkimi   oknami.    Z   zewn�trz   i   zaw-
sze   w  tych   samych   godzinach   mo�na
zauwa�y�   sylwetk�   cz�owieka   -   poru-
sza   si�  w  tym  wn�trzu,    znika  w   jego
cieniu,    na   jakby   dok�adnie  wymierzo-
ne   chwile,    by  pojawi�   si�   zn�w
i   zatrzyma�  wci��  w  tym samym  pun-
kcie,    odwr�cony   ty�em  do   okna,    to
malarz   -  m�wi�   -   tak   ocenia  malowany
przez   siebie   obraz,    ukryty   gdzie�   na
sztalugach  we  wn�trzu   tej   pracowni.
Brak  p�otu   odgradzaj�cego   posiad�o��
w  miejscu,    gdzie   droga  bierze   szero-
ki   zakr�t  wpadaj�c   w  g��wny   szlak
codziennych  wypraw  do  pobliskiego
Ciasteczka,    umo�liwia  przechodz�cym
t�dy   takie  w�a�nie   refleksje.
W  tym  dniu   ���,    czerwie�,    br�z  po-
mieszane   w  przymru�onych   oczach  m�o-
dej   kobiety.
W  tym  dniu   obydwa  domy  malarza
w  �wietle   jasnego  dnia,    kiedy   ona
siedzi   w  trawie   i   obejmuje  zgi�te
pod   brod�   nogi.
Zauwa�y�   j�   zza  wielkiej   szyby,
wyszed�   kieruj�c   si�  w  miejsce   gdzie
siedzia�a,    bez   s�owa  wyja�nienia  wy-
ci�gn��   r�k�,    pom�g�   wsta�.
-   Zaraz!   Nie   jestem  pierwsz�   le-
psz� !
Nadal   trzyma�   jej   d�o�,    drug�   r�k�
wskaza�   dobrze  widoczn�  z   tego  miej-
sca  wielk�  szyb�  pracowni.    Spojrza�a-
mu  w  oczy,    dobry  u�miech   rozwia�   jej
obawy.    Zeszli   na  drog�,    dzi�ki   pada-
j�cemu  z   g�ry   �wiat�u,    wszystkie
barwy  miesza�y   si�   w  jej   twarzy.
Wesz�a   tam  pierwsza   i   wszystko
czego   domy�la�a   si�  przedtem  by�o
prawd�.    Pracownia   nie   r�ni�a  si�   od
tych   kt�re   zna�a   -  mo�e   tylko  panuje
tu  wi�kszy  porz�dek   -   pomy�la�a.
Odchyl i �a   par�   obraz�w  opartych
o   �cian�,    na   jednym  z   nich   owal   ko-
biecej   twarzy   pod   ciemnokasztanowymi
w�osami.    Trzymaj�c   odchylony   ku   so-
bie   obraz   spojrza�a   za   siebie   -   ma-
larz   sta�   obok  kominka  z   cegie�,    zo-
baczy�a  ten  sam  dobry   u�miech,    pod-
szed�,    wyj��   z   jej   d�oni   nie   uko�-
czone   p��tno   stawiaj�c   je   na   sztalu-
gach.    Nie   u�y�   potem  �adnego   gestu.
Nie  musia�a  nawet   pozowa�,    wystar-
czy�o   kilka   ruch�w  jego   r�ki   z   wysu-
ni�tym  z  d�oni   p�dzlem  a   ujrza�a
swoj�  twarz  wpisan�  w  tamten   owal.
Niemowa   uderzy�   si�   otwart�   d�o-
ni�  w  pier�.    Gest   ten  poprzedzi�    in-
nym   -   uni�s�   praw�   d�o�   do   ust    i   od-
chyli�   si�   nieco   w  ty�.    Zaprasza�   j�
w  ten   spos�b  do   siebie.    Schyli�a
g�ow�.
W  kawa�ku  papieru   napisa�a   swoje
pytanie
- Jak  si�   nazywasz?   Siedzieli   ju�
na   ganku  wy�szego,    g�ruj�cego   nad
pracowni�  domu,    pij�c   wino  ma�ymi
�ykami.
- Nolde,    Gauguin,    Vincent   -   napisa�
w  odpowiedzi.    U�miechn��   si�.
Tym  samym  ostro   zako�czonym  o��w-
kiem,    lekko   zada�a  mu  kolejne   pyta-
nie.
- 
Sk�d   jeste�?   Tylko   nie  m�w  �e
zewsz�d   -   dopisa�a  po   namy�le   -   chc�
twojej   szczerej   odpowiedzi.
- Jestem   st�d.    I   tylko   st�d.    Sam
wybudowa�em   ten   dom   i   pracowni�.    Po-
dejd�   do   okna   z   drugiej   strony   domu
zobaczysz   rzek�   i   bud�   z   desek.    Tam
mieszka�em  gdy   go   budowa�em.    Miesz-
kam  sam.    Pomagaj�  mi   w  r�ny   spos�b
s�siedzi.    Pomagali   przy  budowie
i   tak   ju�   zosta�o.    Nawet   do   tego
stopnia,    �e   chc�  mi   znale��   �on�.
Ale   ty   napisz   co�   o   sobie.    Przynios�
papier.
Sta�a   za   jego   plecami   kiedy   to
pisa�.    Podni�s�   si�,    odszed�   po   pa-
pier.    Dopi�a   resztk�   wina   i   ju�   sie-
dz�c   w   swoim   krzese�ku   z   trzciny
obserwowa�a   drog�   w  dole.    Stali   tam
ludzie,    kto�   pomacha�   w   jej   stron�
nim  odeszli   wszyscy  kieruj�c   si�   do
miasteczka.    Niemowa  wr�ci�,    po�o�y�
na   stole   przyniesione   kartki.
-	A   ja  przyjecha�am  tu   z   Arles.
Jestem  w�a�ciwie   z   niejednego   kraju.
Ci�gle  w  podr�y   cho�   w  nich  wszys-
tkich   czu�am   si�   zawsze   jak  w  domu.
Wyobra�   sobie,    utrzymuj�   si�   z   pozo-
wania  malarzom!!!!   Ale   od   ciebie   nic
nie  wezm�.    Zostan�   tylko   kilka  dni.
Dobrze?
-	Bardzo   dobrze   -   napisa�   na  tej
samej   kartce.    Przyby�a�   tu   z   po�ud-
nia   Francji   wi�c   ja  b�d�   tw�j   Vin-
cent   i   b�d�   ciebie   jeszcze   malowa�!
-Ile   masz   lat?   -   napisa�a.
Wygl�da�   na  m�odego.    Wysoki   o   spa-
dzistych   ramionach   spod   szerokiego
karku   jakby   uprawia�   jeszcze   jaki�
sport   si�owy.    Poda�a  mu   o��wek
i   nast�pn�   kartk�.
-	Pi��dziesi�t   pi��   -   napisa�.
Wsta�   od   sto�u   i   po   chwili   przyni�s�
now�   butelk�   wina.    Pogoda   by�a wci��
ta   sama,    niebo   nie   sk�pi�o   jasno�ci
t�a,    gdy   tak   k�amali   o   sobie   siedz�c
na   ganku   poch�oni�ci   pisanym  dialo-
giem.    I   tylko   w   pracowni   tkwi�a   na
p��tnie   prawdziwa   twarz   prawdy.
I   tym  razem  poncz  w  butelce,    te�   by�
prawdziwy.    Oboje   czekali   kto   pier-
wszy   ze�ga   k�amstwo,    kto   pierwszy
z�amie   o��wek   -   co   by�oby   r�wnoz-
naczne   z   podniesieniem  g�osu.    Ale   -
kto   spotyka   si�   z   kim�   przypadkiem
nie   powinien  by�   zanadto   szczery.
Oboje  wymy�lali   jeszcze   raz   t�   teo-
ri�,    nawet   potem,    siedz�c   w   g��bi
domu  na   fotelach  obok  kominka.    Pyta-
�a   go   tym   swoim   r�wnym,    okr�g�ym
pismem  o   to   czego   jej   nigdy   nie   po-
wie.    Nagle   zapragn�a  dowiedzie�   si�
najistotniejszego,    wsta�a  ze   swego
fotela   i   wysz�a   na   ganek,    wolnym
krokiem  do   ko�ca  balustradki   z   de-
sek.    Skoczy�a.    Le��c   na   ziemi   zam-
kn�a   oczy,    a   potem  us�ysza�a   jego
kroki,    chodzi�   po   ganku   tam   i   z   pow-
rotem  m�wi�,    naprawd�  m�wi�,    szuka-
j�c   jej   powtarza�   do   siebie   -   Posz�a
tak   nagle   posz�a   ode   mnie!    -   Widzia-
�a   go   jeszcze   jak   zbieg�   schodkami
odwr�cony   ty�em  do  miejsca  w  kt�rym
le�a�a   symuluj�c   ma�y  wypadek,    zmie-
ni�a   zamiar   w  momencie,    gdy   ju�   m�g�
j�   zobaczy�.    Schowana   z   drugiej
strony   domu   podejmowa�a  wci��   nowe
decyzje   jak  ma�a  dziewczynka,    kt�ra
chce   i   nie   chce   zarazem.    -   K�am-
czuch.    K�amca   -   przetyka�a   te   swoje
my�li   jak  dojrza�a   kobieta.
2.         Dzie�   ko�czy�   si�.    Wida�   to   by-
�o   w   rzece.    Odbicie   kawa�k�w  wie-
czornego   nieba   ze   stoj�c�   na  brzegu
kobiet�,    to   by�a   ca�o��,    kiedy   opu�-
ci�a   brzeg   zapad�a   noc.
Nolde   Gauguin   Vincent   -   jak  wtedy
siebie   sk�ama�   -   zapali�   �wiat�a
w  pracowni.
Zami�owanie   do   malowania   odkry�
w   sobie   p�no,    w  trzydziestym   roku
�ycia  po   rozwodzie   naraz   zauwa�y�
wszystkie   kolory   �wiata,    nadu�ywanie
czerwonego   to   pozosta�o��   tamtych
czas�w.    -   Czas   nie   obfituj�cy  w   zda-
rzenia   dla  mnie   wa�ne   nie   p�ynie,
wtedy   tylko   istniej�,    a�   do   momentu
dzia�ania   si�,    kt�rym   si�   przeciw-
stawiam   -   filozofowa�.
3.         Gwa�towne   stukanie   w  drzwi.
Oderwany   od  pracy   i   filozofii   otwie-
ra.
- Zmarz�am  pod   tym   oknem.    Mia�am
czas   przebaczy�   ci   wszystko.
- Co?   -   nie   ukrywa   umiej�tno�ci   m�-
wienia.
- Nie   wracajmy   do   tego,    to   ju�   by-
�o.    Malujesz   nowy   obraz?
- Mieszam  w  nim   emocje   z   rozs�d-
kiem.
- Te�   co�!
- Pewnie   jeste�   g�odna?
- Bardzo.
- To   zga�   �wiat�a   idziemy   st�d.
- Albo  wiesz   co!
- Wracamy   z   powrotem.
- Teraz   ci   powiem.    Na   imi�   mi
Amadea.
- 
A   ja   Oliwer   -   wymy�li�   szybko.
- Wracajmy.    Zapal   �wiat�o.
- Zostaniemy   tu   na   noc.    Przygotuj�
co�   do   zjedzenia   -   powiedzia�.    Mam
tu  wszystko   co   potrzeba.    Czasami
pracuj�   w  nocy.    Wr�cili   do  wn�trza.
Odszed�   w   r�g  pracowni,    gdzie   by�o
to   wszystko,    z   maszynk�   gazow�
w��cznie.    Odkr�ci�   kran,    ustawi�   na
niej   czajnik.    A   ona   by�a   zaj�ta   og-
l�daniem   obraz�w.
- Maluj�   abstrakcj�.    To   rezultat
tego,    �e   nic   o   tobie   nie  wiem.    Co
zjesz?   mo�e   jajecznic�   z   boczkiem?
- Daj   co   masz.    -   Spod   �ciany  wzi��
sk�adany   ogrodowy   stolik   stawiaj�c
go   na   �rodku  pracowni.    -   Krzes�a  te�
s�,    prosz�   we�   swoje.    -   Potem   odwr�-
cony   do   niej   ty�em  zaj�ty   przyrz�-
dzeniem   jajecznicy   pos�ysza�:
- Wiesz,    Ty   tak   malujesz   jakby�   r�-
ba�   drzewo.
Ma�o   brakowa�o   a  wypu�ci�by   na�o�one
na   talerze   jedzenie.    W  tym  samym  mo-
mencie   pos�yszeli   gwizd   czajnika.
Postawi�   talerze   na   stole   i   wr�ci�
po   herbat�.
-	Ju�   to   kiedy�   s�ysza�em   -   powie-
dzia�.    -   M�wi�   mi   to   stary   malarz
taszysta.    Istotnie,    codziennie   wy-
ci�gam   r�k�   z   t�   siekier�   zwan�
p�dzlem.    Bo   tylko   tak   rozumiem   to
zdanie.    Musz�   rozpali�   w   sobie   by
nie   sko�czy�   przed   zim�.    O   zobacz
tamte   obrazy   pod   �cian�  maj�   wsp�lny
tytu�   Piece.    Za  du�o   gadam,    wybacz.
I   jedz   jajecznic�.
- Kiedy   tu   przysz�am   udawa�e�   nie-
mow�   wi�c   twoje   s�owa   odbieram   teraz
jak   przyznanie   do   winy   -   odpar� a.-
Studiowa�e�  malarstwo.
- Nie,    jestem  tak   zwanym   amatorem.
- Sprzedajesz?
- Musz�.    Do   niedawna   pracowa�em
w  banku.
- A   jak   widzisz   tradycj�?
- Ka�dy   dzi�ki    lepszemu   -   powie-
dzia�.    -   Pij    lepiej   herbat�,    bo   co�
mi   si�   zdaje   �e   udaj�c   niemow�   mia-
�em   lepszy   pomys�   na   nasz�   znajomo��
-   doda�.    -   Mo�e   chce   ci   si�   spa�?
Mam  tu  te�   rozk�adane   ��ko.    Nie
kr�puj   si�.
- Dzi�kuj�   nie   jestem  �pi�ca.
- Amadea!    Pr�buj�   sobie   wyobrazi�
kim   jeste�   naprawd�.
- Napewno   jestem   konkretem   -   powie-
dzia�a.    -   Pozw�l   mi   dotrwa�   do   rana
a  pozwol�   ci    �atwo   si�   domy�li�.    Po-
wiedzia�e�   zdanie:    Ka�dy   dzi�ki    le-
pszemu,    mo�na   go   tak�e   zastosowa�   do
nas,    jeste�   lepszy   �garz   ni�   ja   -
Oliwer!    No lde   Gauguin!
- Ci�gle   nie   mo�esz  mi   wybaczy�,    �e
uwierzy�a�   niemowie.    Rzadko  mi   si�
zdarza   co�   zrobi�   dobrze.
- Nie   wy�wiec�   si�   te   lampy?   -   spy-
ta�a.
- Jak   si�   mog�   wy�wieci�?
- Mog�.    Tej   nocy  wszystko   jest   mo�-
liwe.
Spojrza�   w   jej   oczy.    A  potem   jeszcze
raz.
-	Tak  wszystko   -   potwierdzi�a.    Na-
pijmy   si�   wina!
4.         �pi   jeszcze,    kiedy   on   gasi
wszystkie   lampy.    Na  polowym   ��ku
przy   oknie   pracowni   na   okrywaj�cym
j�   kocu   pe�za   jasne   �wiat�o   dnia.
Patrzy   w   uko�czony   przed   chwil�
obraz   -  mia�em  tej   nocy  wszystko   co
lubi�   -   u�miecha   si�   w   kierunku   jej
twarzy.    -   Mam  wszystko   -   spogl�da  w
zamalowane   p��tno.
sen   na   jawie   nie   zdarza   si�   cz�sto
obieca�a  dzi�   powiedzie�   o   sobie
prawd�
od   lat   osi�gam   co   chc�   sposobem
uda�em  wczoraj   niemow�
gdy   si�   obudzi   wola�bym  by   k�ama�a
dalej
prawda  w  ustach   kobiety   jest   jak   ot-
warcie   drzwi   -   wyj�ciowych.
- Dzie�  dobry
- No   jak?
- Wyspa�am  si�
- Znowu   �adny   dzie�.    Wsta�.    Zaraz
wr�c�.    Wyjd�   co�   kupi�   do   jedzenia.
- Sko�czy�e�   obraz!    Podoba  mi   si�!
- Ciesz�   si�.    Poczekaj   zaraz   wr�c�
5.         Teraz   wraca   z   kilku   sklep�w   na-
raz.    Wyda�   ostatnie   pieni�dze.    Chce
ugo�ci�   Amade�?   Jej    imi�   to   pewnie
te�   kolejne   k�amstwo.    Ale   on   te�,
tak.    Jest   cz�owiekiem  kt�ry  my�li
o	w�asnej   winie.    Mija   go   samoch�d
jeden,    drugi,    dwie   ci�ar�wki
z   opuszczonymi   plandekami.    Rzadko
je�d��   t�dy   przez   ��t�,    br�zow�
i	krwistoczerwon�   drog�.    Nikt   nie
idzie.    O   tej   godzinie   nikt?   O   jest
kto�.
- Dzie�  dobry
- Co   to   panie,    jaka�  wystawa   si�
szykuje?
-   Rozumiem,    tajemnica.    Ostatni   sa-
moch�d  wyjecha�   spod  pana  domu.
Biegnie,    jeszcze   nigdy   w   takim   tem-
pie   nie   pokonywa�   tego   �agodnego
wzniesienia.    Blisko   otwartych   jesz-
cze   drzwi   pracowni   wypu�ci�   z   r�k
siatki   z   jedzeniem.
Czyta   list    le��cy   na   stole   na   samym
�rodku   pustej   pracowni.
Dzi�ki   za   noc,    by�e�   dobry,    ale
Ka�dy   dzi�ki    lepszemu
Amadea?
Teraz   opu�ci�   pracowni�   i   usiad�.
Wype�ni�   sob�   jedn�   z   kolein  po   sa-
mochodzie.    Zaniem�wi�   naprawd�.
T  O  R  T
1.    Dwadzie�cia   cztery   miliony   sie-
demset   pi��dziesi�t   tysi�cy   funt�w.
-Ile   to   dolar�w?   -   zapyta�   Wincen-
ty.
- Nie   wiem   -   odpar�   kto�   obok.
- Chyba   z   czterdzie�ci   miljon�w   -
us�yszeli   z   drugiego   rz�du   krzese�.
Dzi�kujemy   pa�stwu,    aukcja   sko�czo-
na,    zapraszamy   na   ma�y   pocz�stunek.
Do   sali   w  domu   aukcyjnym   Christies
w   Londynie   wniesiono   tort   z   kopi�
sprzedanego   w�a�nie   obrazu.
Po   przyje�dzie   do   Polski,    a  potem
w   rodzinnym  mie�cie   zaczepia�   rodzi
n�,    znajomych   i   przyjaci�:
- Jad�em  podpis   Van   Gogha   w   lukrze
nast�pnie   jeszcze   jeden   s�onecznik.
By�o   to   po   sprzedaniu   najs�awniej-
szego   obrazu   �wiata.
- AAAA   -  m�wili.-   Gdzie   to   by�o?
- W  Anglii   -   powtarza�.    Ale   nikt
nie   spyta�   jak   smakowa�   tort.    Win-
 centy   szed�   wi�c   nadal   przed   siebie
ulicami,    �cie�kami,    biedny  prowin-
cjusz   czuj�c   jeszcze  w  ustach   smak
podpisu   Van   Gogha   i   nast�pnie   jedne-
go   jeszcze   s�onecznika.
-	Zanadto   u�ywasz   przys��wka   Nas-
t�pnie   -   skarci�a   go   znajoma   polo-
nistka,-   zast�p   to   innym  s�owem   -
powiedzia�a.
Mimo   tego,    �e   skorzysta�   z   tej   uwagi
przyjaciele   unikali   go,    bo   ile�   razy
mo�na   s�ucha�   tego   samego,    tym  bar-
dziej   �e   m�g�    ich   policzy�   na  pal-
cach   jednej   d�oni.    Zaczepia�   wi�c
przypadkowych   ludzi    i   kiedy   tylko
uda�o   mu   si�   nawi�za�   z   nimi   rozmo-
w�,    wplata�   w   ni�   za   ka�dym   razem   to
samo,    umiej�tnie,    �eby  to   co   ma  do
powiedzenia   jasno   wynika�o   z   konte-
kstu.
2.         Mija�y   dni.    Unikali   go   ju�   na-
wet   ci   przypadkowi   przechodnie.    W
ma�ym  miasteczku,    kt�re   nagle   tylko
z   nazwy   przypomina�o   swoj�  wielk�
przesz�o��,    zmar�   On  Wincenty.    Za
trumn�   sz�a   nieliczna   rodzina.
-	Chowamy   oto   cz�owieka   -   m�wi�
ksi�dz   -   cz�owieka  kt�ry   z  wielkimi
tego   �wiata   lubi�   przebywa�    lubi�
si�   nimi   otacza�.    Drodzy   moi   kt�
w   swoim   �yciu   jad�   taki    kawa�ek   tor-
tu   taki   kawa�ek   z   podpisem   Van   Gogha
i   nast�pnie   jeszcze   jeden   s�onecznik
w   lukrze....
-  Nie   tak  prosz�   ksi�dza   -  przerwa�
stoj�cy   nad   grobem  ch�opiec.    -   Tatu�
m�wi�    inaczej   o   tak:    Kawa�ek   tortu
i   -   i   jeszcze   s�onecznik  w   lukrze.
CZWARTY    PAL
Wyp�yn��   w  jezioro,    wbija�   pale   do
cumowania   ��dek.    Wszystkie   sosnowe
kloce   -   te   le��ce   jeszcze   na  brzegu
i   te   sponad  burty   jego   �odzi   -  wyg-
l�da�y   jak   spore,    pracowicie   zaos-
trzone   o��wki.    Wielki   m�ot,    osadzony
na   jasnym,    �wie�ym  trzonku,    le�a�
w  najdalszym  punkcie   zalanego   do   po-
�owy   pomostu.    ��d�   popychana   jednym
wios�em  p�yn�a   r�wno,    tn�c   spokoj-
nie   powierzchni�   wody,    a�   do   miejsca
w  kt�rym   le�a�   m�ot.    Wreszcie   zat-
rzyma�a   si�   a   schylony  w  niej   cz�o-
wiek   d�wign��   jeden   z   opartych   na
rufie   pali    i   z   wyra�nym  trudem  zep-
chn��   go   do  wody,    opieraj�c   o   wysta-
j�ce   ponad   ni�   resztki   zalanego   po-
mostu.    Potem  ustawi�    ��d�   r�wnolegle
do   drugiego   brzegu   jeziora,    ostro�-
nie   po�o�y�   w   niej   m�ot,    odczeka�
chwil�   chc�c   zebra�   si�y   i   d�wign��
nast�pny   pal.    Sosnowy   kloc   zanurzy�
si�   z   lewej   burty   celuj�c   w  grz�skie
dno,    ��d�   przechyli�a   si�   w  kierunku
spychanego   pala   ale   cz�owiek   ju�
wcze�niej   przewidzia�   taki   moment
i   kiedy   zgodnie   z   jego   �yczeniem
wspar�a   si�   na   wystaj�cych   deskach
pomostu,    odepchn��    lekko   od   burty
wczepiony  w  dno   kloc    i   obejmuj�c
d�oni�   such�   jego   po�ow�,    schyli�
si�   po  m�ot,    p�niej   ju�   tylko   poko-
nuj�c   hu�tawk�   �odzi,    przyci�gaj�c
burt�   do  wbijanej   pionowo   so�niny
ko�czy�   pierwsz�   robot�.    T�   pierwsz�
so�nin�   opuszczon�   uprzednio   -   wy-
gramoliwszy   si�   z   �odzi   wbi�   z   po-
mostu   tak   by  podtrzymywa�a   jeszcze
kraw�d�   starej   konstrukcji.
By�   ju�   stary.    W   jego   wielkich   d�o-
niach   i   rozro�ni�tych   barkach   czu�
by�o   jeszcze   dawn�   si��   -   ust�powa�a
ju�   jednak   rozwadze   z   jak�   wykonywa�
powierzone   sobie   czynno�ci.    Odpoczy-
wa�   cz�sto,    �cieraj�c   pot  wierzchem
d�oni.    Czerwcowe   s�o�ce   bieli�o
w   jeziorze   nie   rozwini�te   trzciny.
Mia�   bia��   koszul�   i   podwini�te
pod   kolana  ciemne   spodnie   -   szcz�tki
wspania�ego   niegdy�,    wizytowego   gar-
nituru   -   tak   to   sobie  wyt�umaczy�
obserwator   z   opadaj�cego   �agodnie   ku
jezioru,    trawiastego   brzegu.    Z   lor-
netk�   przy   oczach   siedzia�   patrz�c   w
starego   o   wielkich   d�oniach   i   ta   ca-
�a  praca   tamtego  wydawa�a   si�   taka
prosta,    �e   a�   kiwa�   si�   ca�y   z   deza-
probat�   gdy   staremu  podczas  wbijania
drugiego   pala   wypad�   z   r�ki   m�ot
a   jego   uderzenie   o   dno   �odzi   zamar�o
w  powietrzu.
Pogoda   by�a   bezwietrzna,    gdy   sta-
ry   zn�w  po   kr�tkim  odpoczynku   zabra�
si�   do   transportu   trzeciego   pala.
Tym   razem  obaj   musieli   przeczeka�
gwa�towne   wzburzenie   powierzchni   je-
ziora.    Statek   przep�yn��   blisko   po-
mostu   i   kiedy   fala   rozhu�tawszy   ��d�
starego   zamar�a  wreszcie   w   rzadkiej
pianie   brzegu   stary   ustawi�   j�   tak
by   zaklinowana   mi�dzy   wbitymi   ju�
palami   zapobieg�a  wszystkim   niespo-
dziankom, podczas   trzeciej,    ostatniej
roboty.    I   zanurzy�    i   wbi�   ostatni�
so�nin�.
W   ko�cu   uj��   wios�o   i   stoj�c
w   �odzi    i   w   okularze   lornetki   pop�y-
n��   do   brzegu.    Potem  wyci�gn��    ��d�,
zostawi�   w  trawie,a   sam  z  m�otem
i   wios�em  na   ramionach   odszed�   w  g�-
r�  brzegu.
Mia�   tam   spore   gospodarstwo
i   stary  dom,    wynajmowa�   go   zab��ka-
nym  tu   �eglarzom.    W  nowym,    murowa-
nym,    mieszka�,    dziel�c   z   �on�   i   sy-
nem  prac�   na   gospodarce,    a   przed
ka�dym   sezonem   zajmowa�   si�   pracami
przy   �odziach   i   przy   tym   starym,
�eglarskim  domu.
Obserwator   -   Micha�   Jeziorny   -
zbieg�   z   brzegu   i   siad�   w  pozosta-
wionej    �odzi.    Stary   w   tym   czasie
opar�   o   bielon�   �cian�   domu   m�ot
i   wios�o,    wszed�   w   otwarte   przed   nim
drzwi.
- Usi�d�   sobie   -   powiedzia�a   kobie-
ta.    Na  przysz�y   raz   Pawe�   pomo�e.    Bo
nie  m�g�   wiedzie�, �e   sta�a   daleko
przed   ogrodzeniem   lito�ciwie   wpat-
rzona  w  te   jego   wbijanie   pali.
- Pomost   zosta�   -   zagryz�   chlebem
pierwsz�   �y�k�   podanej   mu   zupy.
- P�jdziecie   drugi   raz   z   Paw�em   -
potwierdzi�a.
Jeziorny   zepchn��    ��d�.    Drugi
brzeg   jeziora   wyda�   mu   si�   tak   blis-
ki,    woda  tak   spokojna,    wios�owa�
d�o�mi,    le�a�   p�asko   na   dziobie.
Nag�y  podmuch  wiatru   zatrzasn��
drzwi   domu   starego.    Nic   nie  wr�y�o
gwa�townej   zmiany   pogody.    Nag�e,
wielkie   krople   deszczu  przebija�y
si�  przez  wiatr,    wyskakiwa�y   z   pow-
rotem   odbite   od  wzburzonej   powierz-
chni   wody.
- 
 Pawe�   jest?   -   spyta�   stary.    Za-
miast   odpowiedzi   trzask   zamykanych
drzwi.
- Tato.    To   nie   wy.    Wiedzia�em!
- Sta�o   si�   co?
- Tam  na   starym  pomo�cie   cz�owiek   -
sapa�   ch�opak.    Mokry   sta�   na  progu
z   trudem   �api�c   oddech.
- Patrzcie,    �eby   co   si�   nie   sta�o   -
rzuci�a   kobieta   gdy   stary   naci�ga�
na   siebie   sztormank�   z   kapturem.
Zamkn�a  drzwi   dopiero  wtedy   kiedy
oni   zbiegali   ju�  brzegiem.
- Pawe�,    �odzi   nie   ma!!    -   krzykn��
stary.    W  tym  miejscu   le�a�   tylko
sosnowy   nie   wbity   przez   niego   pal.
- �ci�gaj   buty.    Id�   pomostem!    -
krzykn��   stary   i   dopiero   wtedy   dok-
�adnie   zobaczy�    le��cego.    -   Wezm�   go
z   pomostu!    -   zawo�a�   wchodz�c   w  wo-
d�.    Ch�opak   przeszed�   po   ca�ej   cz�-
ci   drewnianej   konstrukcji.    Le��cy
poruszy�    lekko   g�ow�.
- �yje!    -   wo�a�   ch�opak   przyci�ga-
j�c   ku   stoj�cemu  w  wodzie   ojcu   prze-
si�k�e   wod�   cia�o   tamtego,    kiedy   je
przyci�gn��   reszta   nale�a�a   do   sta-
rego,    a   on   ch�opak   jeszcze   musia�
usi���   na   mokrym  pomo�cie.    A   potem
wsta�    i   powl�k�   si�   za   ojcem.
Deszcz   zel�a�   wieczorem.    Stary
rozwi�zywa�   zagadk�   zdarzenia.    Sie-
dzieli   przy  piecu   na   kt�rym  suszy�y
si�   ich  zmoczone   ubrania   i   gdzie   ko-
bieta   rozwiesza�a   rozmi�k�e   �achy
nieznajomego.
- Zabra�    ��d�.    Nie   mia�a  wios�a.    -
dedukowa�   stary.
- Czemu?   -   spyta�   ch�opak  po   raz
pierwszy.
- Chcia�   na   drugi   brzeg.    Spad�a   bu-
rza   i    ....
- Czemu?   -   przerwa�   ch�opak   po   raz
drugi.
- Czemu.    Czemu.    Z  drugiego   brzegu
bli�ej   na  kolej.    To   obcy.    Wywali�
si�   bo   nie   dop�yn��    i   znios�o   go   na
pomost.    P�ywa�   potrafi.    Ale   to   nie
�adnie   Pawe� ku.    Jak   si�   obudzi   nie
gadaj   z   nim.
Obudzony   s�o�cem  zza   szyby   uni�s�
si�   na   �okciach   -   w  obcym   ��ku,
okryty  do   po�owy   kocem,    w  wielkiej
izbie   o   bia�ych   �cianach.    Odwr�ci�
twarz   ku   oknu   i   naraz,   przypomnia�
sobie  miejsce.    Tylko   miejsce.    Poczu�
g��d.    Zauwa�y�   st�,    na   zydlu   obok
ubranie,    na   stole   kubek   i   talerz.
Podni�s�   si�   i   wsta�.    Wypi�   mleko
i   poch�on��   smarowany   grubo   smalcem
ca�y   chleb.    Ubra�   si�  po   drugiej
stronie   okna   siedz�c  w  roz�o�ystym
krzaku.
-   Ty  Magda   nic   nie   gadaj.    On  musi
to   zrobi�.    Nic   mu   si�   nie   sta�o,
zmarz�   wczoraj   tylko   porz�dnie.    -
Pawe�!   zanie�   tam   jeszcze  m�ot
i   wr��   zaraz,    b�d�  w  starym  domu!
Kobieta   te�   odesz�a  w  g��b  podw�-
rza   i   obserwator   z   krzaka   odetchn��
g��boko   i   kiedy  wracaj�cy   z   nad   je-
ziora   ch�opak   tak�e   nie  wszed�   do
domu   z   otwartym   oknem   -   obieg�   ogro-
dzenie   i   zbieg�   z   brzegu   ku  wodzie.
Pal   nie   by�   ci�ki,    a   i   m�ot   nie
wa�y�   tyle    ile   tamten   starego.    Pobi-
jany   z   pomostu   niewprawnymi   przecie�
uderzeniami,    zag��bia�   si�   jednak
w  grz�skie   dno   jeziora.    Nie   poruszo-
ny   nawet   sprawdzaj�c�   go   r�k�,    tkwi�
potem   jak   znak   tch�rzostwa   i   dow�d
na   istnienie   sumienia   Micha�a   Je-
ziornego,    sprawcy   tego   ca�ego   zaj-
�cia   -   bli�szy   ni�   tamte   trzy  wbite
dalej   od   brzegu,    czwarty  pal,    jesz-
cze   jeden  do   cumowania   ��dek.
POWR�T    DO    NIKOGO.
Popatrz   m�j   synu   jak   ko�   pije   -
trwa   ze   swym  wspaniale   opuszczonym
�bem   -   jak   kot   wiele   razy   myje   �apki
i   sier��.    We�   szk�o   powi�kszaj�ce   -
woda   gdzie  pije   ko�,    koci   j�zyk,
sier��   i    �apki   przes�oni�   ci   wszys-
tko   inne,    koniowi   urosn�   skrzyd�a   -
zaczniesz   pisa�.    Wiesz   -   kiedy�   i   ja
chcia�em  by�   pisarzem,    ale   twoja
Matka  wyrazi�a   swe   obawy  w  niezwykle
mi�ych   s�owach.    -   Psu   na  bud�   ta
twoja  pisanina.    -   Dzi�kuj�,    pies  b�-
dzie   wreszcie   mia�   gdzie   mieszka�   -
powiedzia�em.    I   tak   o   to   zosta�em
dla  niej   synu   architektem  psiej   bu-
dy,    ale   pami�tam  tytu�y  powie�ci   nie
uko�czonych   nigdy.    Tylko   raz   twoja
Matka  w  przyp�ywie   dobrego   nastroju
-   Taki   z   ciebie   pasjonat   -   powie-
dzia�a,    a   ja   -   �e   nigdy   nie   niszcz�
tego   co   napisz�   bo   pasjonat   to   prze-
cie�   choleryk.    Odwr�ci�a   si�   wtedy
na  pi�cie   -   jak   nie   pami�tasz  mia�a
to   w   zwyczaju,    kiedy   inaczej   reago-
wa�em  na   jej   s�owa.    A  mo�e   we  mnie
zawsze   �ar�   si�   ten  pasjonat   z   ar-
chitektem  psiej   budy.    Ale   dzi�kuj�
za   los   jaki   da�   mi   t�   kobiet�.    By�-
by�   zupe�nie   inny.
Ojcze.
Dwa   tygodnie   temu  pozna�em  w�asn�
Matk�.    Odby�o   si�   to   na   ulicy  w   Am-
sterdamie.    Pozna�a  mnie   przez   podo-
bie�stwo   do   Ciebie.    Poprosi�em  by
odwr�ci�a   si�   na   pi�cie,    nie   by�a
tym  zdziwiona.    Pisz   Ojcze,    pozw�l   mi
�y�.    Mama   nie  m�wi   wiele   o   Tobie
i   zawsze   odwraca   si�   na   pi�cie,    kie-
dy   chc�  wiedzie�.    Tego   nie   lubi�,
jestem   jednak   cierpliwy   -  w  ko�cu
nie   musi   opowiada�   mi   o   Tobie   bez
przerwy.    Znam  dok�adnie   jej   twarz.
Matk�   -   pomyli�em   kiedy   spotkali�my
si�   pierwszy   raz   na  mo�cie   pod  mu-
zeum.    Matka.    Jestem  twoja  Matka   -
powiedzia�a.    Weszli�my   do   muzeum
i   wtedy   sam  u�y�em   s�owa  pi�kno.    Na-
pisz   mi   gdzie   nauczy�em   si�   m�wi�,
czyta�   i   pisa�.    Czy   ja  wog�le   kiedy�
by�em?
architekt   buda
pies   choleryk
ko�   skrzyd�a
kot   pisarz   powie��
list   pi�ta
wypisa�em  to   co   pami�tam  z   Twojego
listu   Ojcze.    Reszta   przysz�a   sama.
A   najwi�cej   nauczy�em   si�   w  muzeum.
Chodzi�em   od   obrazu   do   obrazu   i   nag-
le   zrozumia�em  sens   Twojego   listu.
Kto�   obok   powiedzia�   Sztuka   i   spoj-
rza�em  na  Matk�   zupe�nie   inaczej.
Nie,    nie   pisz   Ojcze   tego   o   co   prosi-
�em.    B�d�   chodzi�   po  muzeach   i   sam
dowiem  si�   o   sobie.    A   potem   jak   pro-
si�e�   zaczn�   pisa�   i   mo�e   uko�cz�
nie   doko�czone   przez   Ciebie   powie�-
ci.    Piszesz   do   mnie   z   Polski.    Teraz
wiem  dlaczego   jestem  w   Holandii.    Tu
jest   taki   obraz   Kobieta   czytaj�ca
list.    Ten   pierwszy   list   od   Ciebie
b�d�   czyta�   tak   d�ugo   jak   ona.
�R�D�O
Le�a�   p�asko   na  pokrytej   brunat-
nym   igliwiem   le�nej   ziemi,    brod�
mia�   opart�   na   skrzy�owanych   r�kach,
a  wysoko   nad   nim   szumia�   wiatr   w  ko-
ronach   sosen.
Brakowa�   mu   cal,    mo�e   dwa   do
sze�ciu   st�p  wzrostu,    by�   pot�nie
zbudowany,    a   gdy   szed�   prosto   na   ko-
go�,    patrz�c   nieruchomo   spode   �ba,    z
pochylonymi   nieco   plecami    i   wysuni�-
t�   g�ow�,    przypomina�   nacieraj�cego
byka.
Spoza   zas�ony   krzak�w  otaczaj�-
cych   �r�d�o   Wytrzeszcz   patrzy�   na
cz�owieka,    kt�ry   pi�   wod�.    W  chwili
gdy  m�czyzna   ukaza�   si�   na   otwartej
przestrzeni   b�onia,    ujrza�a   go   w   ob-
t�uczonym   kawa�ku   lustra   i   si�gn�a
po   karabin.    R�wnocze�nie   us�ysza�a
rozw�cieczony   szept.
-   Jezus   Maria  dziewczyno,    czy�   ty
zwariowa�a?
Potem  by�   zapach   rozgniatanych
wrzos�w,    szorstko��   przygi�tych   �o-
dyg   nad   jej   g�ow�   i   s�o�ce   �wiec�ce
w zamkni�te oczy. Jej zachowanie by-
�o dziwn� mieszanin� �mia�o�ci i l�-
ku.
Pocz�tki   ulubionych   lektur   po��-
czone  mog�   stworzy�   jeszcze   jedn�.
Hemingway   Conrad   Faulkner   Clifford.
Komu   bije   dzwon.    Azyl.    Lord   Jim.    To
�r�d�o.
Tomasz   Judym  wraca�   przez   Champs
Elysees   z   Lasku   Bulo�skiego.    Ogary
posz�y  w   las.    Echo   ich   grania   s�ab�o
coraz   bardziej.    Ockn�o   si�   zn�w
zimno   targaj�ce   wn�trzno�ci,    co   raz
wraz   jak   toporem   rozr�bywa�o   g�ow�.
P�aski    i   nagi   kawa�   ugoru,    otoczony
niskim,    krwawoczerwonym  murem,    spi�-
tym  ci�kimi   fortecznymi   wrotami.
Ponad   suchymi   garbami   ziemi   stercza-
�y  d�ugie   i   r�wne   szeregi   �elaznych
krzy�y,    wysz�ych   jakby   spod   jednego
odlewu.    Skr�ci�   na  miejscu   i   wszed�
na  wielki   dziedziniec.    W   cieniu
przytulonych  do  wielkiego   muru,
w  kt�re   zanurzy�   si�   niby  w  g��bie
wody,    dotar�   do   g��wnego  wej�cia
i   znalaz�   si�   w  ch�odnych   salach
pierwszego   pi�tra.
-   S�ucham   Pana?
- 
 Przepraszam  czy   tu  mo�na?
- Mo�na.    Oto   pok�j.    B�dzie   Panu
w  nim  dobrze.
- To   szklany   dom?
- Taki    jak   Pan   sobie   wymarzy�.
Mro�ne   powietrze   poranku  drga�o
czystym,    d�wi�cznym   i   po�piesznym
dzwonieniem  sygnaturki   ko�cielnej
Ave-Maria-gratia-plena!
�eromski.    Berent.    Ludzie   bezdomni.
Wierna   rzeka.    Pr�chno.    W  �rodku  wy
my�lony   jaki�   dialog.    To   choroba.
Bezczelno��.    Chc�   si�   pod��czy�.
Ka�dy   dzi�ki    lepszemu   -   twierdz�.
KRYSZTA�.
-	Amerykan.    Ty  wiesz   jak   jest!
By�   Polakiem   i   nie   wiedzia�   za   co
dosta�   taki   silny   cios  w   szcz�k�.
Kiedy  wsta�   z   jezdni,    nie   by�o   niko-
go,    si�gn��   do   wewn�trznej   kieszonki
swojej   sk�rzanej   kurtki.    Nie   by�   to
napad   rabunkowy,    wieczne   pi�ro   z   ma-
�ymi    literkami   w   j�zyczku   nakr�tki
wisia�o   wpi�te   w  sk�rk�   p��tna.
- Dlaczego   Amerykan?
- Nie  wiem,    to   te   literki   z   pi�ra   -
U.S.A.    Kto�  musia�   widzie�   jak   pisa-
�em  nim  w  szkole.    To   kto�   z   moich
kumpli,    politycznie   u�wiadomiony.
Min��   rynek,    ulic�   �wi�tej   Anny.
Zawsze  m�wi�   Szko�a.    Inni   ucz�szcza-
li   na  wydzia�   poszukiwawczy  Techni-
kum  Geologicznego.    On   chodzi�   do
szko�y.
- Wypatrzy   ci�   tam  siedz�cego   w   �a-
wie,   miej   szeroko   otwarte   oczy   -
dialog  z   sob�  wyprowadzi�   go   na
schody  uczelni.
- Wszystko   jedno   z   kim  si�   uczysz   -
ale� wcale nie - pos�ysza� podczas
wyk�adu. Rozmawia�o dw�ch w zielo-
nych bluzach.
- Kochany.    Wylicz  mi   okresy   ery   Pa-
leozoicznej.    -   g�os  profesora  zag�u-
szy�   tamtych.
- Kambr   Ordowik   Sylur   Dewon  Karbon
Perm.
- A   teraz  wy!   To   samo   tylko  w  Mezo-
zoiku!
Ten  wy�szy:    Trias
Ni�szy:    Jura
I   zn�w  wy�szy:    Kreda
-	Pozw�lcie   do  mnie.    We�cie   kredy
i   prosz�   -   Schemat   kryszta�u.    Ale
przedtem   -   powiedzia�   profesor   -
dajcie   jakie�   pi�ro   -   poprosi�   ot-
wieraj�c   dziennik.
Ten   wy�szy:    Zaraz   przynios�
Ni�szy:    Amerykan  ma   takie   �adne
�wieci   jak   kryszta�.
Wyprzedzi�   tamtych   i   sam  poda�   sta-
remu.
-	U.S.A.    -   przeczyta�   prof   i   nagle
odwr�ci�   si�   wraz   z   krzes�em  w  kie-
runku   tablicy  w  kt�rej   Wy�szy   ryso-
wa�   schemat.
Uzasadnij
Schemat
Arogancie!    -   krzykn��.
M ATURA.
Zarosn�   dopiero   wtedy,    gdy  przej-
dziesz   -   m�wi�a   droga   le�na.
Czeka�   zaczajony  w  sobie   na  pier-
wsze   s�owo,    kt�re   wywiedzie   dalszy
ci�g.
S�ysza�   g�os,    kt�ry   powtarza�   si�
�wiat�em.
Wojownicze   litery   -   stra�e   ka�de-
go   zdania   ju�   przewidzia�.    Talertt
pole   bitwy  przed   nim   rozes�a�.
Takie   zdania   to   foremki   do   zabawy
w  doros�o��.    Pisarze   profesjonalni
s�  wtedy   daleko.    Nie   patrz�   na  wyl�-
gaj�ce   si�  w�a�nie   pokolenie   lite-
rackich  kurczak�w.    Pisz�  nawet   lewy-
mi   r�kami   a   tu   -   zabawa  w�asn�  wyo-
bra�ni�,    a  tu   szepty   ziaren  pisar-
skich  w  pierwszych   zdaniach   dyktanda
na  temat   -   Przytocz   przez   siebie  wy-
my�lony  pocz�tek   -   im  bardziej   nie
u�wiadomiony   tym   lepiej.    Taki   b�dzie
temat  maturalny   -   m�wi   profesorka
w  kt�r�  kurczaki    literatury  wierz�
jak  w  cia�o   niebieskie.    -   Te   puste
�awy   to   po   krytykach   -   m�wi.
Matura.    Z  balkon�w  do   sali   podaj�
�ci�gi   z   najbardziej   wymy�lnymi   po-
cz�tkami.    Tak  dzieje   si�   prawdopo-
dobne.
Profesorka  ma   powi�kszaj�ce   oczy.
Chodzi   mi�dzy   stolikami,    jest   podob-
na   troszk�   do   tych   kobiet   spod  p�dz-
la   Jacka  Malczewskiego   -   pachnie
wiosn�.    Jej    imi�   brzmi   kiczowato
Nadka   -   spieszczenie   od   Nadziei.
-   Kiedy   kto�   z  was  wygra,    przetrwa-
cie   wszyscy   -   m�wi   nadzieja  przez
szk�a.    Wskazuje   jednocze�nie  wielki
kosz  w   rogu   sali.    -   To   na   rzeczy   nie
udane,    do   kt�rych  przyznacie   si�,
mimo   �e   da�am  wam  wolno��   pisania.
Nie   wierz�  w  poczucie   samozadowole-
nia.    Pami�tajcie,    m�wi�   �e   umr�   os-
tatnia.
Kto�.    Poeta   siedz�cy  przy   ostatnim
stoliku   od   okna   napisa�    i   wr�czy�
profesorce   wiersz:
gdy  w  Twoich   rz�s   histori�   p�jdzie
mego   spojrzenia   zbrojny   czyn
kt�rego   nigdy   nie   powt�rz�
Niebo   przetopi   oczy  w  szyn
stalow�   dal   gdzie   ginie  wzrok
O�lepn�   g�upi   w  tym  zdumieniu
�e   si�   imieniem  twoim  chwal�
A   tyle   jeszcze   do   zrobienia
Nie   pozwiedza�em  tylu   kraj�w
M�w  kto   ostatni   niewidomy
Map�   nazywa�   twoje   cia�o.
SZPITAL.
Stary   pisarz:
Gdy   umr�   B�g   zostanie.
Ka�da  moja   ksi��ka  to
testament.    Zapisuj�  w  nim
wszystko  wam   i   Bogu   Pani
redaktor   po   �mierci   b�d�
drzewem  przyjdzie   Pani   pod
drzewo?
Piel�gniarka:    -   Przyjd�
Stary   pisarz:
Kiedy  moje   kolory  b�d�
soczyste   wtedy  prosz�
przyj��.
Piel�gniarka:    -   Odchodz�.
Stary   pisarz:    -   Dok�d?
Lekarz:
Przyjechali   po   ni�   z   telewizji
Stary   pisarz:
A  mo�e   posz�a.    Trzeba   si�
po�pieszy�.    Ona   jest   jak
i lustracja   do   mojej
tw�rczo�ci.
Piel�gniarz:    -   Umar�!
Lekarz:    -   Jaki   pi�kny  dzie�!
(otwiera   okno)
DEBEL.
- Wysoki   ten   Triangul   -   powiedzia�
i   zadar�   g�ow�.    Mia�   dwa  metry
wzrostu   i   smutek  w  oczach.
- Na  g�rze   b�dziesz  weselszy   -   po-
wiedzia�em   -   Wchod�   pierwszy.    Zoba-
czymy  morze   i   statki.
Podchodzi�em   tu�   za   nim  trzymaj�c
si�   belki.    Z  pi�tego   szczebla,    d�u-
gie   nogi   mojego   brata   unios�y   ci�-
ki,    niewidzialny   o��w.
- Wy�ej,    wy�ej,    �mia�o   -   krzycza�em
d�gaj�c   go   czo�em  w  po�ladki   -   Zoba-
czymy  morze!
- Tyle   razy  widzia�em  te   cholerne
morze!    -   zawo�a�   z   dziesi�tego
szczebla.
By�em  bezlitosny  w  momencie   kiedy
g�rowali�my   nad   czubkami   niewysokich
drzew:    -  Wy�ej,    wy�ej,    naprawd�   od-
wa�ny   jeste�  wtedy   gdy   si�   boisz   -
filozofowa�em.
Le�li�my   jak   na   szafot.    Przekazy-
wa�   mi   swoje   dr�enie   �ydek,    a  prze-
cie�   nie   ba�em  si�   wcale.    To   on
chcia�   opanowa�   ten   sw�j    l�k  wyso-
ko�ci.    Wr�cili�my   na   ten   Triangul   po
dwudziestu   latach   -   pami�tam   jak  mi
kiedy�   zazdro�ci�   odwagi.    W  �yciu
sz�o   mu   jak   po   ma�le,    odwrotnie   ni�
mnie,    ale   przez   te   lata   nie   zapom-
nia�   jedynej   swojej   pora�ki.
- Trzymaj   si�   stary   -   powiedzia�em
g�o�no   gdy   dr�enie   jego   dwumetrowego
cia�a   udzieli�o   si�   szczytowym  des-
kom   galeryjki.    -   Nie  patrz  w  d�.
Patrz   przed   siebie.    Prawda   jakie
pi�kne   cholerne   morze!?
- Nie   zmiennni�o   siii�   przecie�
oddd   tamtego   czasuuu   -  wyj�ka�   usi-
�uj�c   by�   dowcipny.
- Uwa�aj   bo   obaj   spadniemy   -   dygo-
ta�   ca�y   trzymaj�c   okalaj�c�   go   bel-
k�   -   dobra   z �azimy^powiedzia�em.
Usi�owa�em  mu  pom�c   kiedy   odwr�-
ci�   si�   opuszczaj�c   nog�   na  szcze-
bel.
-	Ja   sam,    ja   sam,    odejd�,    zostaw
mnie!    -   krzykn��.
Ostro�nie
noga   za
nog�
schodzi �o   te
sze��dziesi�t   lat
z   tych   trzydziestu
szczebli   triangula
z dwudziestu lat
zazdro�ci o moje
ekwilibrystyczne sukcesy
- Tylko   nie   m�w  nic   mojej   �onie   -
powiedzia�o  weso�o   na  ziemi.    -   To
sprawa  mi�dzy  bra�mi   -   doda�o.
- Nie   interesowa�em   si�   dot�d   twoim
�yciem  teraz   opowiedz  mi   o   sobie.
Mo�e  masz   jakie�  potrzeby?   -   us�y-
sza�em.
TRAMPOLINA.
Raz   dwa   trzy  cztery  pi��   sze��
siedem  osiem  dziewi��   dziesi��   jede-
na�cie   dwana�cie   trzyna�cie   czter-
na�cie.    Na  murawie   lotniska   sta�o
nas   siedmiu,    ka�dy  mia�   dwa  palce
w  g�rze.    Jacek   odlicza�   poma�u
wreszcie   szturchn��   Ma�ego  w  pier�
-   Na   ciebie   wypad�o.    Ty   si�   zabi-
jesz.    Ale   uwa�aj   �eby   to   nie   by�a
prawda!
Weszli�my   rz�dem  do   wn�trza.    Po
chwili   nasza   stalowa   trampolina   ru-
szy�a   i   nawet   nie   czuli�my   jak   na-
biera  wysoko�ci.    Skakali�my   z   od-
wrotnej   kolejno�ci   -   pierwszy   z   lot-
niska  by�   si�dmy  w  powietrzu,    strze-
la�y  dono�nie   rozwijaj�ce   si�   czasze
spadochron�w   -   Tylko   sze�ciu.    Nie
zapomnimy   Ma�ego.
Raz   dwa   trzy   cztery   pi��   sze��
siedem  osiem  dziewi��   dziesi��   jede-
na�cie   dwana�cie   -   grali�my   potem  w
sze�ciu   z   tym  samym  niewyja�nionym
uporem.
A   teraz   sam   odliczam.    Ta   gra
w  marynarza   kto   si�   zabije   to  m�j
pomys�.    Teraz   chodz�   i   g�o�no   gadam
do   siebie.    Ludzie  my�l�   �e   jestem
nie  ten.
Najgorzej   si�   czuj�   jak  wysoko
nade  mn�  przelatuje   samolot.
KAC.
Idziesz   ulic�.    Le�y  mi�kie   i   �mier-
dz�ce.    Ale   spr�buj   wymin��   nazw�   te-
go.    Zw�aszcza   �e   powtarza  si�   co
pi��  minut,    w  praktyce   i   w  teorii   co
pi��  minut   ten   symbol   bytu.    Nie   �y-
cia   to ur�ga   okre�lenia  wszystkiego.
A   �ycie   to   wszystko   do   czego   jeste�-
my   zdolni.    W  ko�skim  -   to   przecie
owies.    W  krowim  trawa   tyle   �e,    inny
zapach,    zapaszek.    A  my   -   dobrze   �e
jeszcze   nie   zostawiamy  tego   na  uli-
cy,    robimy  to   po   lasach,    jeszcze  w
nas   jest   troszk�  wstydu.    To  ma   r�ne
nazwy,ale   jak   ci   m�wi�   chcia�bym   ich
unikn��   bo   �mierdz�   i   tak  wszystkie.
Kiedy�  w   lesie   na  pierwszym  drzewie
kto�  przylepi�   star�   gazet�   do   kory,
jak  my�lisz   czym?   Swoim  Gie.    No  wi-
dzisz   nie  mog�  wymin��   nazwy.    Gdybym
go   spotka�   przyklei�   bym  mu  na   czo-
le.    Moim.    Zrobi�bym  to  w   imieniu
smreka   i   swoim.
Stary!   Nie   wiem  po   co   ludzie   ucz�
si�   czegokolwiek,    ka�da   nauka  ma
przecie   przes�anie   humanistyczne.
Przepraszam  �em   ci�   zaczepi�   stary
ale  widz�   ci   w  oczach   cz�owieka,
jestem  dzi�  przynapity,    to   dlatego
�e   chcia�em  si�   odkazi�   widz�   jed-
nak,    �e   za  ma�o   bo   wci��  my�l�.    No
co   stary.    Wstrz�sn��em   tob�?
Wstrz�sn��em!
LISTA.
Weszli�my   tam  wtedy,    �wiat�o   pa-
da�o   z   ty�u,    wi�c   sz�y   tak�e   nasze
cienie   z   przeciwleg�ych   �cian   -
przechodzi�y   z   pokoju  do   pokoju  po-
tykaj�c   si�   o   sprz�ty   tak   jak  my,    bo
nie   patrz�c   pod   nogi   zapominali�my
o   ostro�no�ci.    Cienie   kurczy�y   si�,
aby   zn�w  wyrosn��   ponad  miar�,    nasze
g�owy   sun�y  po   sufitach   jakby   osob-
no,   wy�amane   z   ca�o�ci,    czasem  zni-
ka�y   by   pojawi�   si�   znowu.    Pami�tam
jak   kt�ry�   z   cieni   wyci�gn��   przed
siebie   r�ce,    po��czy�   kciuki   obu
d�oni   w   idealn�   szyj�   i    �ebek   or�a,
zwija�   to   zn�w   rozwija�   po   pi��   pal-
c�w  po   obu   stronach   �ebka   -   tak  ba-
wili�my   si�   kiedy�  w  dzieci�stwie   -
ale  wtedy  to  by�   znak,   wywo�anie   ce-
lu   naszej   tam  wizyty.    Pami�tam   jak
znalezionym  w  kieszeni   kluczem  otwo-
rzy�em  drzwiczki   jednej   ze   znajduj�-
cych   si�   tam   szafek,   wysun��em  w�sk�
szufladk�  w  kt�rej   znalaz�em  papier
- bezb��dnie  wiedzia�em,    �e   to  ten  z
kaligraficznie   wypisanymi   nazwiskami
jakby   kto�   upaja�   si�   nimi   przed
u�yciem   ich  w  wiadomym  celu   -   pato-
logiczny   inkwizytor   z   niebieskimi
oczami.
- Wy��czyli   �wiat�o   -   rozpozna�em
g�os  Anny  nim  wycofali�my  si�   ju�
bez   �adnych  przeszk�d,    bo   zapami�ta-
li�my  wszystkie   sprz�ty   na  naszej
drodze.
- Czy   to   naprawd�  wszystkie   nazwis-
ka?   -   pyta� Bodzio   tamtych.
Nie  wiedzia�em,    �e  w  tym  wn�trzu,
ka�dy   jak   ja  wysun��   szufladk�  wyj-
muj�c   z   niej   tekturowe   pude�ko.    W
mojej   nie   by�o   go.    Pami�tam,    �e   by-
�em  dziecinnie   zazdrosny,    ale   kiedy
kto�   odwr�ci�   swoje   do   g�ry  dnem   i
przeczyta�   na   odwrocie:
Otwieraj�c   wyzwoli�   Pan  migawk�
aparatu
Zaraz   spodka   Pan/pani   cz�owieka
Prosz�  mu   odda�   pude�ko   nie   stawia�
oporu
i   tak   to   jest   kopia   Pana/pani   twa-
rzy   -
-   poczu�em   si�   l�ej.    Zastanowi�o
mnie   jednak,    co   innego   -   kto�   dba�
o   formy.    To   per   pan/pani   u�yte   by�o
przecie�  w  niecnym  celu.
Niekt�rzy   przeczytali   ten   napis
ju�  po   otwarciu   pude�ek,    czekali
grzecznie   na   tego   kogo� kto   im   je
odbierze.
-	Zniszcz�   to   pude�ko.    I   tak  maj�
kopi�  mojej   g�by   -  powiedzia�   naiwny
Bod�io   i   uni�s�   nog�   by  to   zrobi�.
W  tym  momencie   z   pobliskich   krzak�w
ten   facet   podobny  do   pancernika
i   znowu   zaskoczy�y  mnie   s�owa  skie-
rowane   tym   razem  do   Bodzia   -   Niech
Pan  tego   nie   robi.-   Zacz��   od   niego,
a  potem  odebra�   wszystkim  pude�ka
i   zatrzyma�   si�   przy  mnie.    -   Ja   nie
mam   -   powiedzia�em.
- Jak   to?   -   spyta�.
- Po   prostu,    nie   mam.    Nie   MAM.
Spojrza�   mi   w  oczy.
- Wyrzuci�e�?
- Przysi�gam  �e   nie!
I   nagle   ten   facet   zacz��   p�aka�.
Nigdy  nie  wiedzia�em,   �e  tacy  wog�le
umiej�   to   robi�.    Nie  p�aka�   dyskret-
nie,    widzia�em  ma�e   kryszta�ki    �ez,
nim  si�   pochyli�    i   rozpocz��   prze-
szukiwanie   trawy   na   ca�ej   d�ugo�ci
do   krzak�w   i   z   powrotem.    Stali�my
patrz�c   z   niedowierzaniem  na   t�   po-
t�n�   zgi�t�   sylwetk�.
-	Nie  mia�e�  pude�ka  -  odezwa�   si�
Bodzio,    a  tamci   potwierdzili   -   Nie
mia�.    Nie   mia�.
- Kto�  za   nim  stoi   -   odezwa�   si�
Jan.
- Gdybym  wiedzia�   �e   taki   mazgaj
zniszczy�bym  pude�ko   -   powiedzia�
Zygmunt.
- Czemu  wog�le   brali�cie   stamt�d   te
pude�ka?   -   spyta�a  Maria,    gdy   usied-
li�my  w  trawie.    -   Pewnie  my�leli�cie
�e   s�  w  nich  wasze   ordery,    co!
- Ale  ty  te�  odda�a�  mu  swoje!
Wyj��em  z   kieszeni   p�aszcza   list�
naszych   nazwisk   i   podar�em  na   oczach
wszystkich,    podpali�em   zapalniczk�.
- Wiecie   co.    W  dobie   komputer�w  ta-
kie   pude�ka!    Kto�   si�   nam�czy�,    �eby
je   zrobi�.    Stara  dobra  technologia.
- A  mo�e   to   bluff   i   kto�   nas   tylko
straszy?
- Dlaczego  w  takim   razie   ten   facet
p�aka�?
- W�a�nie.    Dlaczego   p�aka�?
IMPRESJA.
Inter   arma  silent  Musae.    Wcale
nie.    Muzy  wszystkie   razem.    Istny
alert   muz.    Wy�ej   wojna  bezkrwawa,
bardziej   beznadziejna  bo   walcz�   zwy-
ci�zcy.    I   nie   s�ysz�  wo�ania   o   po-
moc.
Muzy   oddaj�   krew  pokonanym.    Tha-
lia   uporczywie   powtarza   s�owa,    zda-
nia   skojarzenia.    Budzi   pokonanych   z
transfuzyjnej   �pi�czki.    M�wi   -   nikt
nie   czeka   czy�cie   tak   jakby  mnie   nie
by�o.    Ka�dy   z  was   nie   jest  mn�,    jest
sob�.    I   krwi�   swojej   muzy.
DEBIUT    U    MIRAZYNSKIEGO.
Horyzont.    Niebo   i   ziemia  zastyg�y
w  tej   dalekiej   od  nas   linii.    Przyz-
wyczajamy   si�   do   drgaj�cego   powiet-
rza.   Wypatrujemy   jakiego�  dziania
si�,    najch�tniej   czego�   co  mia�oby
cechy   ka�dego   pionu   -   solidno��   pod-
stawy   i   nadane   ju�   przez   nas   r�ne
inne   przymioty.    Je�li   oczekiwania
literatury   s�  takim  horyzontem  to
solidne   podstawy   pionu   s�   niczym   in-
nym   jak  wytrwaniem   cz�owieka   na   sta-
nowisku  pisarza   i   odwrotnie, ta   od-
wrotno��   jest   wa�niejsza.    Autor
"Mizerykordii"   ani   na   jot�   nie  wymy-
ka  si�   spod  w�adzy  tytu�u  tego   swo-
jego   pierwszego   opowiadania  w  zbio-
rze,    jego   bohater   ma  pi�kn�   �on�,
samoch�d,    dom.    Nie   on   jednak  zapra-
cowa�   na   to   wszystko,    tak  mu   si�   ja-
ko�  uda�o.    To   co   od   czasu  do   czasu
zarabia   przypadkowo   i   bez   wiedzy
os�b   niepo��danych,    co   pozwala  mu
unika�   przykro�ci,    wystarcza   -   �ona,
znana   aktorka  te�   pracuje   na   siebie
i   te�   unika   przykro�ci.    On   zastana-
wia  si�   jednak   -   dlaczego?   Dlaczego
�ycie   nie   wymaga   od   niego   czego�
wi�cej.    A   co   b�dzie   kiedy   nagle
wszystko   przestanie   by�   pasmem  powo-
dzenia,    nawet   rozkoszy,    czy  b�dzie
umia�   czy  b�dzie  m�g�   zmieni�   sk�r�?
Tytu�owa  Mizerykordia  to  w�a�nie
spos�b  my�lenia  bohatera,    to   jedno-
cze�nie   prawdziwy   �redniowieczny
sztylet   schowany   na  dnie   szuflady.
Tu   z�api�   autora   za   s�owo.    Prze-
cie�   prawdziwy   hedonista  boryka   si�
z   trudno�ciami,    do�wiadcza   b�lu
i   dopiero   stamt�d,    z   dna   takiego
do�wiadczenia   staje   si�   sob�.    Z   ch�-
ci�  przeczyta�   bym  wi�c   t�   opowie��
w�a�nie   od   ko�ca   gdzie   Hazard
(nazwisko   bohatera)   nie   przychodzi
na   gotowe.    Autor   nie   ko�czy   nawet
opowiadania  mi�osiernym  ciosem  szty-
letu.    Ten  pion,    na   tle   horyzontu,    o
kt�rym  m�wi�em  na  wst�pie,    chwieje
si�.    Oczywi�cie   s�  w  tym  opowiadaniu
-	jak   i   w  nast�pnych:    Laputa�czyk,
Mojra,    Momus,    przeb�yski   prawdziwego
pi�ra  ale   ....
A  mo�e   ja   jestem  ten  Momus   -   krytyk
szukaj�cy  dziury  w  ca�ym.    I   zn�w
pos�u��   si�   cytatem  teraz   z   tego   os-
tatniego   opowiadania:
- i   wymierzy�   mu   cios,    a   potem
taki   sam   i   znowu   -   To   dla  twojego
dobra   -   powiedzia�.
-   Zamieszcz�   to   -   rzek�   Mira�y�ski.
To  przecie   tw�j   pierwszy   elaborat
krytyczny   -   rzek�.    -   Ksi�gowo��   wy-
p�aci   ci   jutro   -  powiedzia�.
CZ�OWIEK O  KILKU  INSPIRACJACH.
- Nie   graj   pan   niczego   -   powiedzia-
�a.    Wypuszcz�   te   konie,    a   ludzie   zza
barierki    i   tak   to   odbior�,    chyba   �e
umie   pan   zag�uszy�   tabun.    Co?   No  wi-
dzi   pan.    Niech  pan   tylko   siedzi         i
trzyma  d�onie   na   klawiszach,    tro-
szeczk�   pochylony   jakby  pan   gra�.
Pogoda   jest  wspania�a,    nie   b�dzie
pada�o.
- Co?   Nie  ma  mowy,    artystk�   jestem
tu   ja,    pana   tylko   anga�uj�.
Nie   b�j   si�   cz�owieku,    ludzie
przyjd�.    Zw�aszcza,    �e   tego   jeszcze
nie   by�o.    A   jakby   to   nie   poskutkowa-
�o,    poka��   co  mi   B�g  da�   -   jestem
okaza�a  prawda?
Spojrza�   -  m�wi�a  prawd�.    Zacz��
�a�owa�   �e   nie   zobaczy,    bo   oto   zbie-
rali   si�   pierwsi   zainteresowani    for-
tepianem  na  polanie   -   niekt�rzy  wo-
�ali   -   O   Fortepianista!
Dziewczyna   skierowa�a  si�  w  kie-
runku  boks�w  stajennych,    po   chwili
wyzwolone,    przestraszone   czym�   araby
r�nej   ma�ci   przegalopowa�y  przed
fortepianem,    potem   jeszcze   raz
i   jeszcze   raz   t�   sam�   tras�  w  obie
strony.    Coraz  wi�cej    ludzi   stawa�o
przy  barierce,    coraz  wyra�niej   s�y-
cha�   by�o   oklaski.    On   zacz��   gra�
wbrew  sobie,    wbrew  artystce,    kiedy�
nie  mia�   poj�cia,    �e   potrafi.    Us�y-
szeli   jego   forte   z   koncertu   Czajkow-
skiego,    mimo   �e   tabun  zawr�ci�   jesz-
cze   raz   -   gra�,    by�   przecie�	w
niec