16771

Szczegóły
Tytuł 16771
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

16771 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 16771 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

16771 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

William Edmonstone Aytoun Człowiek pod dzwonem W czasach mojej młodości bicie w dzwony bardziej interesowało młodych ludzi, aniżeli to ma miejsce dzisiaj. Mam wrażenie, że poza służbą kościelną nikt się tym już nie zajmuje, przez co niewątpliwie ucierpiała sztuka dzwonienia. Pięćdziesiąt lat temu około dwudziestu z nas, mieszkających w pobliżu katedry, stworzyło klub dzwonników, którzy bili w dzwony na każde zawołanie. Dzięki długiej praktyce oraz współzawodnictwu, jakie powstało między nami a klubem obsługującym inną dzwonnicę — co podwoiło naszą gorliwość — staliśmy się po prostu Mozartami w dziedzinie dzwonienia. Mój udział w tych koncertach został niestety przerwany wskutek osobliwego wypadku, który nie tylko odstręczył mnie od bicia w dzwony, ale spowodował, że nawet ich głos stał się dla moich uszu czymś odrażającym. Pewnej niedzieli udałem się wraz z innymi na dzwonnicę, by dzwonić na sumę. Kiedy pociągnąłem za sznur, okazało się, że serce mego dzwonu jest przygłuszone. Tego ranka odbył się pogrzeb, więc przygłuszono serce, by dzwon miał głos bardziej żałosny. Nie wiedzieliśmy o tym, nie był to jednak dla nas poważny kłopot. — Jack — rzekł mój kolega — wyjdź na poddasze i zdejm z serca kapelusz. Głuchy ton dzwonu uzyskiwaliśmy za pomocą starego kapelusza lub specjalnie zwiniętych szmat, które umieszczaliśmy po jednej stronie serca, dzięki czemu co drugie uderzenie było przygłuszone. Usłuchałem polecenia i wspiąwszy się na poddasze dzwonnicy, wśliznąłem się, jak zwykle, do środka dzwonu, by odwiązać kapelusz. Tym razem był on zawiązany w bardziej skomplikowany sposób, tak że straciłem kilka minut na rozplątywanie węzłów. W tym czasie mój towarzysz z dołu został nagle odwołany, prawdopodobnie przez swoją ukochaną, tak przypuszczam, ale to nie należy do tego opowiadania. Chłopiec, który przybiegł z wiadomością od dziewczyny, był również członkiem naszego klubu i jako taki dobrze wiedział, że już pora dzwonić na sumę. Nie namyślając się długo i nie patrząc, czy ktokolwiek jest na górze, począł ciągnąć za linę. Opuszczałem właśnie dzwon i poczułem, że drgnął. Domyśliłem się przyczyny i opanowała mnie niepohamowana trwoga. Nagłym i bezwiednym wysiłkiem udało mi się skoczyć w dół, obrócić na plecy i lec tuż pod dzwonem. Belka, na której leżałem, zaledwie mogła mnie pomieścić, parę stóp nad nią przechodził brzeg dzwonu. Wówczas nie byłem taki gruby jak dzisiaj, a jednak dzwon znajdował się tylko o jeden cal nad moją twarzą. Między moim upadkiem a pełnym wahnięciem dzwonu upłynął czas nie dłuższy od sekundy. Byłem w okropnej sytuacji. Nade mną kołysała się olbrzymia masa metalu, której uderzenie mogło zmiażdżyć mnie na proszek. Pode mną były kruche, stare belki, dygocące za każdym ruchem dzwonu, zaś pięćdziesiąt stóp niżej znajdował się strop poddasza, za słaby, by utrzymać ciężar spadającego ciała. Od marmurowej posadzki dzwonnicy dzieliło strop dalszych sto stóp. Gdybym runął z tej wysokości, zostałby ze mnie tylko łachman. Przypomniałem sobie — a strach pomaga pamięci — wypadek sprzed miesiąca, kiedy to zwykła wskazówka wieżowego zegara, spadając, przebiła dach kościoła, sklepienie kaplicy i marmurową płytę na grobie biskupa. Po pierwszym napadzie strachu napłynęła fala okrutnej grozy, wynikłej z bezustannego jęku rozkołysanego dzwonu. Drżałem na duszy i na ciele. Straciłem zupełnie władzę nad mózgiem i nad zmysłami. Odczuwałem jedynie śmiertelny lęk. Przed oczyma miałem stale dzwon przelatujący o jeden cal od mej twarzy. Nie mogłem zamknąć powiek, chociaż jego widok był gorszy od samej śmierci. Mój wzrok biegł za jego wahadłowym ruchem tam i z powrotem. Na próżna tłumaczyłem sam sobie, że dzwon nie obniży się poza linię, którą zakreślił za pierwszym razem. Kiedy zbliżał się do mnie, usiłowałem wcisnąć się w belkę, by uniknąć zgniecenia przez lecący w dół ciężar; a gdy przypominałem sobie wątłość mojej podpory, podnosiłem się nieco w górę — tak wysoko, jak tylko mogłem. Początkowo moja wyobraźnia stwarzała jak najstraszliwsze obrazy. Bałem się, że zawiesie dzwonu podda się i dzwon mnie dosięgnie. To znowu przyszło mi na myśl serce, które przy gwałtowniejszym wychyleniu mogło wyskoczyć z uchwytów i przebić moje ciało, jak stempel omyłkowo wystrzelony ze strzelby przebija drzwi. Trzeszczenie belek, o którym już wspominałem, zadawało mi również męczarnie. Wprawdzie fizycznie nie czułem, aby się rozchodziły, ale myśl, że się rozluźniają, była tym straszniejsza. Grzmot dzwonu sparaliżował moją świadomość, a nie kontrolowana fantazja tworzyła coraz to okropniejsze i groźniejsze wizje. Dzwon huczał w górze, rozdziawiając paszczę pełną odrażającego ryku. Chwilami był niby oszalałe zwierzę, usiłujące we wściekłej pasji pożreć mnie, to znów jak wir, który chciał mnie wciągnąć w syczącą otchłań. Wydawało mi się, że zmienia wciąż swój kształt, był lecącym orłem, ptakiem–dziwem z arabskich baśni, który kracząc, rozłożył swe skrzydła nade mną. Wtedy gdy mogłem zajrzeć do jego wnętrza, wydawało mi się, że wydłuża swe ściany w nieskończoność, formując spiralne skręty gigantycznego smoka. Obraz potwora był tak realny, że nie trzeba było ani paszczy ziejącej ogniem, ani kłębów dymu z palącej się siarki. To piekielne monstrum stworzyły moje oczy, chorobliwa wyobraźnia i gorączka. Mógłbym w nieskończoność wyliczać przywidzenia nawiedzające mój mózg. Maszkary, odrażające stwory, ohydne sceny i przeżycia zjawiały się i nikły. Majaczyło mi się, że płynę po wzburzonym morzu, a huragan miota łodzią z fali na falę. Powietrze gnane rozkołysanym dzwonem biło w moją twarz z nieopisaną gwałtownością i z siłą burzy. Belki chwiały się pode mną jak ziemia pod pijanym. Najbardziej przerażające doznania należały do świata zjaw. Odlane na korpusie dzwonu pokraczne maski wyskakiwały z mroku wieży raz po raz i patrząc na mnie z góry, z dzikim grymasem, wyszczerzały zęby w małpim uśmiechu. W końcu zjawił się sam Belzebub. Wyglądał tak, jak się go opisuje. Miał kopyta, rogi, ogon i oczy świecące piekielnym żarem. Stanął i wezwał mnie, bym wyrzekł się Boga, a duszę oddał w jego moc, wówczas będę ocalony. Jego pokusom wtórował jęk dzwonu. Wróciłem na moment do równowagi psychicznej, chyba po to, by jeszcze dokładniej pojąć grozę mego położenia. Tak światło rozprasza mgłę otaczającą marynarza, by mógł zobaczyć, że łódź jego, gnana wichrem, płynie wprost na skały, gdzie rozbije się w drzazgi. Zrozumiałem, że popadam w stan delirium, i zadrżałem na myśl, iż mogę postradać zmysły. To było wielekroć gorsze od śmierci. Bałem się jednak mniej w chwilach, kiedy traciłem świadomość. Brała mnie pokusa, by się podnieść. To samo dzieje się z człowiekiem cierpiącym na zawroty głowy, kiedy znajdzie się na dużej wysokości. Jakaś nieokreślona siła zmusza go, by rzucił się w przepaść po szybką i gwałtowną śmierć. Kiedy pomyślałem o tym, ogarnął mnie strach. Chwyciłem za belkę z taką siłą, że krew trysnęła spod paznokci. Łzy rozpaczy popłynęły mi z oczu. Wzywałem pomocy, modliłem się i krzyczałem, lecz mój głos ginął w zgiełku dzwonu, który mijając mnie, oddawał tylko echo mych nawoływań. Dziwiłem się, że wracają nie zmieszane z jego dźwiękiem, czyste i wyraźne. A może znowu ulegałem złudzeniu? Może tak kpiły, drwiły i przedrzeźniały mnie potwory, którymi zaludniłem paszczę dzwonu? Jeżeli ktokolwiek sądzi, że przesadziłem, mówiąc o mym stanie, nie ma racji. Od tego czasu przeżyłem wiele chwil trwogi, ale były one niczym wobec tamtych chwil, pełnych wyimaginowanych lęków. Starożytni skazywali potępionych na leżenie pod skałą, która w każdej chwili mogła runąć i zabić — była to straszna męczarnia. Ale jeżeli do tej skały dodacie grzmot dzwonu, przypominający chwilami zawodzenie tysiąca oszalałych furii, ogłuszający jęk, zdolny pozbawić zmysłów i doprowadzić do obłędu, wtedy Przyznacie, że nie istnieje okrutniejsze cierpienie. Nie istnieje człowiek, który potrafiłby w takiej sytuacji zachować spokój i rozsądek. Dwadzieścia minut bito w dzwon. Kiedy ucichł, zacząłem się uspokajać. Nagle ogarnęła mnie ponowna fala przerażenia. Wiedziałem, że przerwa w dzwonieniu będzie trwała pięć minut, a po niej nastąpi dalszych pięć minut bicia w dzwony. Straciłem rachubę czasu. Minuta wydawała się godziną, a godzina minutą. Bałem się ruszyć. Mógł się właśnie skończyć pięciominutowy okres, wówczas trafiłbym na początek dzwonienia i zostałbym zmiażdżony, zanimbym zdążył zeskoczyć z belek. Postanowiłem leżeć dalej. Zmieniłem tylko bardzo ostrożnie pozycję, tak by nie patrzeć w dzwon. To mi przyniosło ulgę. Początkowo odurzyła mnie zapadła cisza. Mój mózg był zmęczony tworzeniem widziadeł. Dolegało mi oczekiwanie na ponowne dzwonienie, mimo że sam powziąłem decyzję pozostania. Zamknąłem powieki i zacisnąłem zęby tak silnie, jakbym zakręcił je w imadle. Nadszedł wreszcie ten potworny moment. Pierwsze wahnięcie wyrwało z moich zamkniętych ust zduszony skowyt. Podobny głos wydaje z siebie najbardziej twardy zbrodniarz, wprowadzony po raz drugi do izby tortur. Po chwili leżałem cicho, zupełnie ogłupiały, bez żadnych myśli. Schowałem się w pancerz tego ogłupienia i kpiłem z dzwonu i z jego hałasu. Kiedy ucichł, podniosłem się trochę z zamiarem ucieczki, nie mogłem się jednak zdecydować na ten krok. Wyciągnąłem rękę i z całą ostrożnością dotknąłem brzegu dzwonu. Mimo unieruchomienia drżał jeszcze i to drżenie udzieliło się mej dłoni, tak że odskoczyła jakby rażona prądem elektrycznym. Dopiero po upływie kwadransa odważyłem się dotknąć go ponownie. Był już spokojny. Postanowiłem nie tracić czasu. Obawiałem się, że dalsza zwłoka może potrwać aż do wieczornego dzwonienia. Strach przyspieszył decyzję. Obróciłem się gwałtownie i zerwałem na nogi. Sądzę, że stałem co najmniej minutę i gapiłem się z głupim zdziwieniem na miejsce mego uwięzienia. Wreszcie radość ocalenia przeniknęła mnie na wskroś. Pobiegłem z szybkością światła po krętych, kamiennych schodach dzwonnicy, aż dopadłem do izby dzwonników. Był to ostatni wysiłek, na jaki potrafiłem się zdobyć. Oparty o ścianę, bezwolny, stałem bez ruchu. Tak zastali mnie koledzy, którzy po paru godzinach przyszli, by dzwonić na nieszpory. Byli zaskoczeni widokiem stojącej przed nimi postaci. Podmuch dzwonu obtarł skórę na mej twarzy. Błędne i nieprzytomne oczy wyzierały z zaczerwienionych powiek. Ręce miałem podrapane i okrwawione, włosy w dzikim nieładzie, ubranie zakurzone. Mówili do mnie, lecz nie odpowiadałem. Potrząsali mną, trwałem wciąż w bezruchu. Dopiero wtedy ogarnęło ich przerażenie. Postanowili wynieść mnie z dzwonnicy. Kiedy dźwigali mnie przez katedralny plac, natknęli się na chłopca, który dzwonił wraz ze mną na sumę. Na mój widok osłupiał. Zdał sobie sprawę, że to on był przyczyną mego nieszczęścia. Dopiero on wyjaśnił okoliczności wypadku. Leżałem trzy dni w łóżku, trawiony wysoką gorączką. Bardzo wolno odzyskiwałem utraconą równowagę psychiczną. Wystarczył głos sygnaturki, a już rosła we mnie fala obłędu. Nawet w okresach znacznej poprawy miewałem sny, w czasie których słyszałem jęk dzwonów i widziałem te same zjawy, które męczyły mnie na belce dzwonnicy. Moi przyjaciele umieścili mnie w okolicy, leżącej daleko od miejscowości, skąd mógłby dolecieć do mnie głos kościelnego dzwonu. Wyleczyłem się, ale jeszcze długo po wyleczeniu wpadałem w nerwowe podniecenie, gdy tylko wiatr przynosił na swych skrzydłach echo dzwonów kościelnych. przełożył Romuald Pitera