Nižnánsky Jožo - Pani na Czachticach

Szczegóły
Tytuł Nižnánsky Jožo - Pani na Czachticach
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

Nižnánsky Jožo - Pani na Czachticach PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie Nižnánsky Jožo - Pani na Czachticach PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

Nižnánsky Jožo - Pani na Czachticach - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Strona 1 1 Strona 2 Jožo Nižnánsky Urodzony w roku 1903, zadebiutował jako poeta w 1928, później pochłonęło go dziennikarstwo. Pismu, w którym pracował, w roku 1932 zagroziło rozwiązanie, to- też redaktor naczelny, próbując je ratować, zwrócił się do współpracowników o napisanie rozrywkowej powieści, która drukowana w odcinkach zwiększyłaby poczytność, w ten sposób powstała Pani ma Czachticach. Czytelników zachwyciła fabuła i... czasopismo zostało uratowane, a Jožo Nižnánsky odnalazł się w tym gatunku. W szybkim tempie powstawały kolejne powieści, m.in. Dobrodružstvá Móric- ka Beňovského (Przygody Maurycego Beniowskiego, 1933), Spišske tajomstvo (Spiska tajemnica, 1934), Krásna Hedviga (Piękna Jadwiga, 1935), Právo prvej noci (Prawo pierwszej nocy, 1937). W czasie drugiej wojny światowej i tuż po wojnie nie publikował. Dopiero w roku 1960 po- wrócił do literatury cyklem powieści dla młodzieży oraz z powieścią Lásky Žofie Bośniakovej (Miłość Zofii Bosnia- kowej, 1960). Zmarł w roku 1976. Jego twórczość, choć niezbyt ceniona przez krytyków lite- ratury, ma do dziś wiernych czytelników. Na podstawie po- wieści Pani na Czachticach Węgrzy nakręcili film, a Przy- gody Maurycego Beniowskiego posłużyły za materiał do słowackiego serialu telewizyjnego. 2 Strona 3 Jožo Nižnánsky Pani na Czachticach Z języka słowackiego przełożyła Cecylia Dmochowska Wydawnictwo ,, Książnica" 3 Strona 4 Tytuł oryginału Ćachticka pani Koncepcja graficzna serii Marek J. Piwko Logotyp serii i projekt okładki Mariusz Banachowicz Na okładce wykorzystano fragment obrazu Triumf Śmierci Pietera Breughla © BRIDGEMAN/INDIGO Copyright © Heirs of Jožo Nižnánsky For the Polish edition Copyright by Wydawnictwo „Książnica", Katowice 2003 Wszelkie prawa zastrzeżone. Bez uprzedniej pisemnej zgody wydawcy żaden fragment niniejszego utworu nie może być reprodukowany ani przesy- łany za pośrednictwem urządzeń mechanicznych lub elektronicznych. Niniej- sze zastrzeżenie obejmuje również fotokopiowanie oraz przechowywanie w systemach gromadzenia i odtwarzania informacji. ISBN 83-7132-862-1 978-83-7132-862-6 Wydawnictwo „Książnica" Sp. z o.o. Al. Korfantego 51/8 40-160 Katowice tel. (032) 203-99-05, 254-44-19 faks (032) 203-99-06 Sklep internetowy: e-mail: [email protected] Katowice 2006 Skład i łamanie: Z.U. „Studio P", Katowice 4 Strona 5 1 . W cieniu szubienicy Nocny gość W późny marcowy wieczór roku 1610 senior Jan Ponice- nus-Ponicky∗, proboszcz kościoła ewangelickiego w Czachticach, niezmordowany głosiciel Słowa Bożego, opuścił izbę czeladną w stanie ogromnego wzburzenia. Ponoć Turcy znów wtargnęli z południowych obszarów do górnej części kraju, grabią i łupią. Nie na rozkaz paszy, lecz tak, na własną rękę, bez wiedzy wezyrów, którzy przy- najmniej od oka starają się dochować rozejmu zawartego po śmierci Mohameda∗ u ujścia Żitvy∗. Tureckie hordy, gwałcąc zbrojny pokój, wpadły niespodzianie niczym za- wierucha, grabią wszystko, co zdołają unieść, hańbią dziewczęta, porywają dobytek. Lecz lud nie tylko w strachu przed Turkami szuka u Jana Ponicenusa pociechy. W izbie czeladnej znów posłyszał mnóstwo przerażających opowieści o tym, co dzieje się na * ∗ J a n P o n i c e n u s — według źródeł historycznych Jan Poniken, duchowny ewange- licki z Czachtic, który pod koniec 1610 r. publicznie oskarżył Elżbietę Batorównę przed sądem oktawialnym (patrz przyp,) któremu przewodniczył palatyn Jerzy Thurzo. *∗ P o Ś m i e r c i M o h a m e d a — tj. po śmierci sułtana tureckiego Mohameda III (1566 - 1603). Był to syn Murada III, a panował od roku 1593. *Rozejm ∗ u ujścia Żitvy — rozejm ten został zawarty przez wysłańców Rudolfa II i sułtana Ahmeda i w dniach od 20 p a ź dziernika do I1 listo- pada l666r. Turcy zrzekli się rocznego haraczu za dar 200 000 talarów i uznali Rudolfa I I jako cesarza. 5 Strona 6 zamku. Parafianie opowiadali rzeczy wprost niewiarygod- ne. Czy to możliwe, aby tutaj, o krok zaledwie od plebanii, możną opływająca w dostatki, szlachetnie urodzona pani na Czachticach okrutnie pozbawiała życia młode dziewczęta, depcząc wszelkie boskie i ludzkie prawa? Nie, to niemożliwe. To są bajdy, oszczerstwa wymyśla- ne przez poddańczy lud nienawidzący surowej pani. Zapatrzył się w świecę, lękliwie migocącą na ciężkim dębowym stole, i przypomniał sobie wszystkie pytania, na które musiał odpowiedzieć w izbie czeladnej parafianom, szukającym światła i podpory. Nad Czachticami sroży się wichura. Marcowa, jeszcze zimna, ale już tchnąca wiosną. Chwilami z wściekłością na- piera na okiennice plebanii, a Jan Ponicenus-Ponicky od czasu do czasu unosi głowę i wpatruje się w okno, jakby się zastanawiał, czy okiennice oprą się tym atakom. „We wszystkich chatach panuje teraz niepokój" — takie myśli krążyły po głowie pastora. — „Przez okna spoglądają w ciemność wylęknione oczy. Lud wierzy, że gdzieś kona czarownica, a złe duchy obstąpiły ją szarpią wnętrzności, wyrywają język. Wichura szaleje, ziemia się wstrząsa, krą- żą nad nią kruki, a o północy na cmentarzu diabły wykopią grób, w którym ciało czarownicy nigdy nie zetleje. Kto po- trafiłby powiedzieć, czy to, w co wierzy lud, jest prawdą? Czy istnieją czarownice? Czy niewiasta może obcować z diabłem? Ale czy można o tym wątpić, skoro jak ziemia długa i szeroka wznoszą się ku niebu płomienie stosów, na których goreją żywoty tysięcy czarownic, skazanych na śmierć przez spalenie? I to na mocy praw zarówno świec- kich, jak i kościelnych. Czyż i duchowni, i świeccy prawo- dawcy mogliby się mylić i gubić niewinne żywoty ludzkie." Gdy wicher na chwilę przycichł, Jana Ponicenusa wy- rwał z zadumy tętent konia. Przybliżał się coraz bardziej. 6 Strona 7 Zdziwiony i zdjęty ciekawością, kim może być ten jeź- dziec, spojrzał w okno, jakby zapomniawszy, że przez ma- sywne okiennice nie przeniknie nawet najbystrzejszy wzrok. Wtem tętent ucichł i ktoś gwałtownie załomotał w okiennicę. Cóż to za niespodziewany nocny gość? Zuchwały zbój- nik czy Turek-grabieżca? Przemógł strach, zdjął ze ściany pistolet, otworzył okno i ostrożnie uchylił okiennicy. Z izby padła na drogę słaba smuga światła i wydobyła z ciemności rosłą postać jeźdźca, wysokiego, barczystego, w szerokoskrzydłym kapeluszu, aż po buty okrytego czarną opończą Gdy Jan Ponicenus dojrzał twarz, straszliwie bladą w wątłym świetle świecy, aż drgnął ze zdumienia Otworzył okiennica wychylił się z okna i przyjrzał się jeźdźcowi z bliska. — To naprawdę ty. Janie Kalina? Nie mamią mnie stare oczy? — spytał osłupiały. — Tak, to ja — odparł jeździec głębokim basem. — Przebaczcie, wielebny ojcze, że niepokoję was o tak późnej godzinie. Przed czterema laty od was, z waszym błogosła- wieństwem wyruszyłem w świat i teraz, po czterech latach, dci was wracam. — Ciszej, synu, i chodź co rychlej do wnętrza! Biada, jeśli cię zobaczy jaki przepatrywacz! Pastor zamknął okiennicę i okno, zawiesił pistolet na ścianie i pośpieszył na dwór. Cicho otworzył bramę, gość wjechał i zeskoczył z konia. Pastor objął go bez słowa, po czym zaprowadził konia do stajni Zbudziwszy śpiącego pa- robka, polecił mu oporządzić konia, a sam wrócił do go- ścia. Ujął go pod ramię i po cichu wprowadził do izby, aby nie obudzić nikogo z domowników. Kazał zdjąć mu opoń- czę i kapelusz. Sprawdził, czy okiennica i okno są dobrze zamknięte, a następnie zaniknął również drzwi. 7 Strona 8 — Musimy mieć się na baczności — rzekł siadając przy stole naprzeciw swego gościa — Powiedz wszakże, dlacze- go wróciłeś? Czyż nic przyobiecałeś mi, iż przez wzgląd na własne dobro nigdy nie wrócisz do Czachtic? — Na dobro- tliwym obliczu, okolonym siwymi włosami, pojawił się wyraz surowości. — Nie mogłem inaczej postąpić, ojcze, mimo iż magi- ster Eliasz Ursini, profesor wittenberskiej akademii, a wasz zacny przyjaciel, odwodził mnie od tego. Pozdrawia was jak najserdeczniej, wielebny ojcze. Był mi zawsze życzli- wym poradcą we wszelkich moich strapieniach, a kiedy było potrzeba, wspierał mnie nie tylko słowem, ale i czy- nem. Wielebny ojcze, jestem wam niepomiernie wdzięcz- ny, że powierzyliście mnie jego pieczy. Kazał wam oznaj- mić, że zapewne już niebawem was odwiedzi. — Jak to? Czyżby chciał rozstać się z bakalarstwem? — Nie. Zmieni jedynie miejsce pobytu. Grafka Katarzy- na Pálffy∗, która niedawno założyła gimnazjum ewangelic- kie w Banovcach, chce powierzyć mu kierowanie szkołą, by spożytkować jego przebogatą wiedzę i doświadczenie. Superintendent Eliasz Lani również utwierdza go w tym za- myśle. Wiem, że teraz już nie oprze się pragnieniu, by uj- rzeć swój kraj rodzinny, który opuścił przed wieloma laty. — Magister Ursini dobrze ci radził i winieneś był go po- słuchać. Czy zapomniałeś, że wedle obowiązujących teraz w naszym kraju praw czeka cię kara śmierci? — Wiem, ojcze, ale nawet to nie mogło mnie odstraszyć — Miej się na baczności, Czachticka pani wyznaczyła dwieście złotych nagrody za ujęcie ciebie. W tych skażo- nych czasach za brzęczącą monetę najlepszy przyjaciel go- tów cię wydać. — Łacno nikt mnie nie dostanie, tego jestem pewien w *∗K a t a r z yn a P á l f f y (1542—1618) — grafka, żona palatyna Stefana Illesházyego, zało- życielka gimnazjum ewangelickiego w Banovcach. 8 Strona 9 Wittenberdze nie tylko zgłębiałem tajniki wiedzy i uczyłem się języków, ale i tego, jak radzić sobie z przeciwnikiem — wypiął pierś, a po twarzy przemknął mu uśmiech zadowo- lenia. — Nie ma broni, którą bym nie władał, a i bez broni kopa chłopów miałaby ze mną niemało roboty! Pastor z upodobaniem mierzył wzrokiem swojego mło- dego gościa. Obcisły ubiór uwydatniał potężne, jak z żelaza ciało. — Byś miał jeszcze więcej siły i zdrowia, synu, wzmoc- nij się błogosławionym nektarem naszych winnic — rzekł z uśmiechem i zdjął z półki dzban i dwa puchary. Napełnił je perlącym się czerwonym winem. Gość wychylił puchar duszkiem, twarz mu się zasępiła Jasnoniebieskie oczy pociemniały, gdy zwrócił je na dobro- tliwe oblicze Jana Ponicenusa. — Wielebny ojcze — rzekł — dłużej już nie mogę po- wstrzymać pytania, które od czterech lat, od chwili gdym po kryjomu przestąpił granicę naszej ziemi, dręczy moje serce. Ono przymusiło mnie do powrotu, choć może czeka mnie tu zguba. Co dzieje się z moją matka i siostra? Nie dosięgła ich pomsta czachtickiej pani? Jan Ponicenus spojrzał na gościa z zalęknieniem. — Powiedzcie mi.— Powiedzcie mi szczerą prawdę! Przygotowany jestem na najstraszliwszą rzecz. Pastor mó- wił pomału, jakby z wahaniem. — Matka twoja jest żywa i zdrowa. Pani już przestała ją prześladować. Z twoim losem matka też się pogodziła, bom ją nieustannie zapewniał, że dobrze ci się wiedzie! — A moja siostra? — Magdalena... — rzekł pastor w największym pomie- szaniu. — Bądź silny, synu, nie mogę zataić przed tobą prawdy. I tak byś się dowiedział, jeśli nie ode mnie, to od kogoś innego. — Nie żyje? 9 Strona 10 Niepokój i posępne przeczucie wprawiły go w stan ta- kiego wzburzenia, iż bezwiednie zerwał się na nogi. I Ponicenus wstał, z ojcowską tkliwością położył mu ręce na ramionach i rzekł: — Nie wiem... — a więc żyje? — spytał Jan Kalina z błyskiem nadziei w duszy. — Co się z nią stało? — Przed trzema dniami znikła bez śladu... Tajemnice czachtickiego zamku Posłyszawszy tę straszliwą wieść Jan Kalina osunął się na zydel jak uderzony obuchem Pociągłą bladą twarz, oko- loną długimi czarnymi włosami, zwrócił ku świecy i zapa- trzył się w migotliwy płomień jakby w nadziei, że promyk światła przeniknie aż do jego duszy i rozproszy zalegającą tam ciemność. — Znikła bez śladu — powtórzył. — Byłem przygoto- wany na złe wieści, ojcze, ta wszakże jest ze wszystkich najstraszliwsza. Gdyby siostra moja zmarła naturalną śmiercią, czas zagoiłby moje rany. Gdyby zginęła śmiercią gwałtowną, mógłbym ją pomścić. A tak — stoję wobec za- gadki i niepewności. W jaki sposób znikła? Kto się do tego przyczynił? Gdzie się znajduje i czy żyje jeszcze? Czy zbrodnicza ręka nie ugasiła już jej życia? Pod brzemieniem dręczących pytań opuścił głowę i za- milkł. Wnet jednak na nowo wstąpiło weń życie, a tlejące od dawna uczucie nienawiści i gniewu buchnęło płomie- niem. — Ale wiem — rzekł — iż po odpowiedz na te pytania nie trzeba iść daleko... Kilka kroków ledwie, do bram but- nego zamku. 10 Strona 11 — Synu — zawołał pastor ze wzburzeniem — milcz, skryj swoje podejrzenie w najtajniejszym zakątku serca! — Dlaczego, wielebny ojcze? Czyżbyście się, stali rzecznikiem grafiki Elżbiety Batorówny? Albo też, zdjęci strachem, słabniecie w boju o prawo i sprawiedliwość? — Nie, synu, jesteś w błędzie — rzekł pastor już spokoj- nie. — Upominam cię i radzę ci milczeć, jako że nie ma dla ciebie innego wyjścia. Rozważ swoje położenie: jesteś pod- danym i jako takowy nie posiadasz żadnych praw, a przecie dopuściłeś się gwałtu wobec przedstawicieli swej zwierzch- ności. Wedle praw ustanowionych po stłumieniu powstania Dózsy∗ jesteś rebeliantem. A wiesz, jak karze się bunt. Prócz tego bez zezwolenia zwierzchności, to jest czachtic- kiej pani, opuściłeś granice jej dóbr. Toć wiesz, że poddań- ca nieraz ściga kara za to jeno, że przeszedł na obszar cu- dzych posiadłości. Ty zaś uciekłeś za granicę i przebywałeś tam całe cztery lata. Jan Ponicenus zamilkł na chwilę, w zamyśleniu patrzył przed siebie, po czym poważnym głosem podjął: — Wiesz, co cię czeka, jeśli ktoś cię wyda. Gdziekol- wiek byś się skrył, któż zdoła się oprzeć ponęcie nagrody? Nad tobą synu, unosi się cień szubienicy, ty zaś jeszcze bardziej chcesz rozgniewać Elżbietę Batorównę, od której zależy twój żywot? Byłoby to ze wszech miar nie-rozumne. A wreszcie, czymże możesz doświadczyć swoje podejrze- nie, iż w zamku szukać należy wyjaśnienia tajemnicy znik- nięcia twojej siostry? — Nie wiem — odparł gość, — ale z każdą chwilą coraz bardziej umacnia się we mnie przeświadczenie, iż czachtic- * P o w s t a n i e D ó z s y — György Dózsa (1475—1514) był przywódcą powstania chłop- skiego na Węgrzech w r. 1514. Za zasługi w wojnie z Turkami został podniesiony do stanu szla- checkiego iw r. 1514 mianowany wodzem wyprawy krzyżowej przeciw Turkom. Pod Czegle- dem zebrał około 40 000 chłopów. Gdy król rozkazał wtargnąć mu do Bośni, wezwał lud do walki przeciw wiarołomnej szlachcie, co doprowadziło do wybuchu buntu. Dózsa, zwyciężony i pojmany pod Temeszwarem przez Jana Zapolyę, wziął na siebie całą winę i został żywcem upieczony na rozpalonym żelaznym tronie. 11 Strona 12 ka pani nie tylko wie u zniknięciu mojej siostry, lecz ma je na sumieniu. W Wittenberdze, w obcym świecie, przez cztery lata zżerała mnie obawa o matkę i siostrę. Nigdy so- bie nie przebaczę, żem swoją ucieczką ściągnął gniew na swoich, najbliższych. Winienem był zostać z nim, bronić ich, nic zaś uciec tchórzliwie przed karą. Jakaż zresztą kara mnie czekała? Podniosłem rękę na draba, który dozorując roboty uderzył moją matkę, zdało mu się bowiem, że bied- na starowina nie dość szyb-ko pracuje. Położyliby mnie na dereszu i za każde uderzenie pańskiego sługi wymierzyliby mi dziesięć. Zawlekliby mnie do chaty półżywego, alebym wydobrzał, byłby w domu mężczyzna, zaś siostra moja za- pewne by nie znikła. I choćby czachticka pani nie wiem jak oczerniła mnie przed sądem, ten mając wzgląd na okolicz- ności i młody wiek nie osądziłby mnie na gardło. Nie, nie powinienem był uciekać. — Nie trapże się! — pocieszał go Jan Ponicenus. — Niezbadane są wyroki naszych sądów. I gdybyś był zo- stał. Tak czy owak cierpielibyście wszyscy troje. Los ma- t-ki i siostry nie byłby ani krztynę lepszy. Jesteś w błędzie, jeśli mniemasz, że Magdalena nie znikłaby, gdybyś był w domu. — A w jaki sposób znikła? — Jednego wieczora przyszła do was jakaś leciwa ko- bieta z wieścią, że wasza ciotka w Starej Turze zaniemogła i nie ma jej kto pielęgnować. Prosi przeto twoją matkę, by puściła do niej Magdusię. Ponoć na parę dni ledwie, póki się jej nie polepszy Matka przyzwoliła bez wahania i Mag- dusia tegoż jeszcze wieczora ruszyła w drogę. Kiedy minę- ło kilka dni, a Magdusia nie wracała ani nie dawała o sobie żadnej wieści, matka, zdjęta oba-wami, wybrała się do Sta- rej Tury. Ciotkę znalazła w najlepszym zdrowiu. Ani nie była chora, ani Magdusi do siebie nie wzywała... — Przeświadczony jestem, że siostrę moją wywabiła 12 Strona 13 z domu jedna z tych odrażających służebnic czachtickiej pani. — Milcz, synu — przerwał mu Jan Ponicenus — nie bądź przeświadczony o niczym. Jak widać, na nieszczęsne dziewczę zastawiono pułapkę. A wobec podstępu nawet najtwardsza siła jest bezsilna. Masz w podejrzeniu Elżbietę Batorównę∗? I ja o niej pomyślałem, synu, niechaj Bóg mi przebaczy, żem źle myślał o bliźnim. Po-wiedz wszakże, byłażby się uciekała do kłamstwa, kiedy to całkiem zby- teczne? Jakeś się dostał na studia? Wbrew woli nieboszczy- ka ojca i własnej. Twój ojciec w bitwie z Turkami z naraże- niem życia ocalił grafa Franciszka Nádsadyego∗. Kiedy od- parowywał wymierzony w pana śmiertelny cios, Turek uciął mu prawicę. Pan odwdzięczył mu się tym, że posłał cię na studia... — Po to, by pani mnie z nich odwołała — wpadł pasto- rowi w słowo Jan Kalina. To wspomnienie wzbudziło w nim gniew — Prosto ze szkoły posłała mnie do stajni... — Synu mój — uśmierzał go pastor — gdyby widział to nieboszczyk graf Franciszek Nádsady, w grobie by się ob- rócił. Gdyby żył, nie spotkałby cię taki zły los. Byłeś jego ulubieńcem, miał względem ciebie wielkie plany. Jan Kalina machnął ręką. — Powróćmy wszakże do tematu. Tak więc pan posłał cię na studia wbrew woli rodziców, albowiem pan może w każdej chwili odebrać swemu poddanemu dziecko, zro- bić z nim, co zechce, i podług swoich skłonności i uznania wybrać mu zatrudnienie. Toteż grafka nic musiała uciekać * E l ż b i e t a B a t o r ó w n a (1560—1614) — grafka, wdowa po Franciszku Nádsadym. Wła- ścicielka włości czachtickich i zamku, przeszła do historii jako sadystka maltretująca młode dziewczęta i kobiety. I chociaż nie kąpała się we krwi, jak głosi legenda, istotnie uśmierciła wie- le kobiet i wyżywała się w zadawaniu im mąk. Gdy w r. 1610 wyszło to na jaw, aby uniknąć kompromitującego procesu, uwięziono Elżbietę Batorównę dożywotnio we własnym zamku. Zmarła tam 28 sierpnia 1614 r. (niektóre źródła podają, że została otruta). * ∗F r a n c i s z e k N á d s a d y (1555 —1604) — graf syn palatyna Tomasza Nádsadyego (1498 —1562) i mąż Elżbiety Batorówny. 13 Strona 14 się, do kłamstwa. Jej hajducy mogli kiedykolwiek zastukać w okno twojej maiki i Oznajmić: „Czachticka pani rozka- zuje, aby córka twoja natychmiast przyszła na zamek", Gdyby nie posłuchała, gdyby się sprzeciwiła, mogli zapro- wadzić ją siłą albowiem prawo zezwala na to. — Wasze wywody, wielebny ojcze, nie obalają niego podejrzenia. Wobec mojej siostry pani nic skorzystała ze swego prawa, lecz kazała ją potajemnie uprowadzić dlate- go, aby nikt nie poszukiwał jej na zamku, jeśli pewnego dnia zniknie na wiek i. Albowiem prawo zezwala nawet ob- łupić poddanego ze skóry, lecz nie zezwala pozbawić go życia. Ostatnie słowa niemal wykrzyczał, jak gdyby stał twarzą w twarz z przeciwnikiem, którego trzeba przekonać. — Synu mój? — przemówił pastor spokojnym, łagod- nym głosem. — O tych rzeczach nawet za zamkniętymi drzwiami nie należy rozprawiać. Skoro wszakże już je roz- trząsamy, otwarcie wypowiem swoje zdanie. Jesteś prze- świadczony, iż grafka ponosi winę za zniknięcie twojej sio- stry, i podejrzewasz, że ją zamordowała. Trzeba najprzód odpowiedzieć na pytanie, czy grafka istotnie morduje dziewczęta. Ja w to niewierze. — A przecie wierzy w to cała okolica, mówi sie o tym w Preszporku, ba, nawet i w Wiedniu. — Doprawdy? — spytał pastor ze zdziwieniem. — To skłoniło mnie do powrotu, aczkolwiek czeka mnie tutaj kaźń. Przez całe cztery lata nie otrzymałem żadnej wieści ze stron rodzinnych, ba, w ogóle z kraju, a kiedym ukończył studia i osiągnął godność bakałarza, dniem i nocą jęły dręczyć mnie wyrzuty sumienia, żem opuścił matkę i siostrę i wydał je na pastwę pańskiej samowoli. Złe prze- czucia nic dawały mi spokoju, aż w końcu za oszczędności uciułane z wynagrodzenia za przepisywanie starych łaciń- skich foliałów kupiłem konia i wyruszyłem do Wiednia. 14 Strona 15 Rzekłem sobie — na dwór cesarski zjeżdżają magnaci z ca- łej ziemi węgierskiej, Ich słudzy wałęsają się po mieście, Bez wątpienia dowiem się od nich jakich wieści z ojczy- zny. Ledwom się rozsiadł w małej oberży przy Weihburg- strasse i poleciłem przynieść sobie jadło i napitek, zwróciła moją uwagę grupa gości przy sąsiednim stole. Nic byli to słudzy węgierskich szlachciców, lecz stateczni obywatele wiedeńscy. Ze zgrozą opowiadali sobie historie o węgier- skiej szlachciance. Nazywali ją „die Blűtgrafin", krwawa hrabina. Zagadnąłem ich. Po wiedzieli mi, że węgierska grafka Elżbieta Batorówna ma przy Weihburgstrasse pałac. —Tak jest — przerwał mu Jan Ponicenus — wiem i o tym, Trzy, cztery razy w roku grafka udaje się na kilka tygodni do Preszporka, a stamtąd zajeżdża również do Wiednia. — I ponoć — ciągnął Kalina — kiedy tam przebywa, po nocach dzieją się w pałacu podejrzane rzeczy. Przechodnie zatrzymują się przed pałacem i z przerażeniem słuchają okropnych kobiecych krzyków i jęków, jakby je tam ktoś bił, męczył, mordował... Pobożni franciszkanie, których klasztor mieści się na-przeciw, wyrwani ze snu, w rozpaczy rzucają w okna pałacu skorupami doniczek, nawołując o ci- szę. Jan Ponicenus z wielkim zajęciem słuchał opowieści swego młodego wychowańca. — Oto, o czym rozprawiali wiedeńczycy przy winie. We mnie zaś dojrzało postanowienie, iż nie bacząc na nie poja- dę do Czachtic, by sprawdzić, co dzieje się z matką i sio- strą. Do Preszporka przybyłem samopas. Tam wdałem się w rozmowę z niejakim Pawłem Ledererem, pochodzącym spod Niemieckiego Prawna. Rodem Niemiec, zamecznik, też powracał właśnie z Niemiec, gdzie był na wanderce. Był to pierwszy po długich latach człowiek, z którym roz- prawiałem po słowacku. Bo w Wittenberdze, aczkolwiek było nas wielu Słowaków, przeważnie mówiliśmy po łaci- 15 Strona 16 nie i niemiecku. Od słowa do słowa zaprzyjaźniliśmy się z onym Pawłem Ledererem, zwierzyłem mu się, on zaś ofia- rował się towarzyszyć mi w dobrej i złej doli. Do Pieszczan dotarliśmy jeszcze za białego dnia. Stanęliśmy w oberży „Pod Trzema Zielonymi Lipami”. Z ostrożności, aby nie zoczył mnie jaki znajomek, który mógłby mnie zdradzić, zostałem w izbie. Przed ciekawym oberżystą wymówiłem się tym, żem wielce utrudzony. Mój nowy przyjaciel udał się do miasta, by zasięgnąć języka. Nie musiał nawet się wypytywać. We wszystkich karczmach głównym przed- miotem rozmów była Elżbieta Batorówna. O zmroku dosia- dłem konia i ruszyłem prosto do was, z sercem udręczonym niepewnością, wyrzutami i niepokojeni o los matki i sio- stry. Jan Kalina upił z puchara i spoglądając na Jana Ponice- nusa rzekł z wymówką: — Dziwi mnie, wielebny ojcze, iż jesteście tak dobrego mniemania o Elżbiecie Batorównie. — Synu mój — odparł mu pastor — ja dobrze ją znam. Oszczercy jej nie znają. Jest to pani wzniosłego ducha, acz- kolwiek jej wykształcenie jest dość słabe, gdyż poza języ- kiem ojczystym zna jedynie język słowacki, trochę łacinę i niemiecki, tyle co pochwyciła przy takiej lub innej spo- sobności. Lecz odznacza się bystrym umysłem. Pogardza marnościami tego świata, a teraz, po śmierci swego mał- żonka Franciszka Nádsadyego, jeszcze bardziej niż dawniej stroni od społeczności. A chociaż będąc niewiastą wielkiej urody, mogłaby błyszczeć pośród najpierwszych pań Wę- gier, pędzi żywot tutaj w odosobnieniu, nosi się z wiejska i gospodarny dla swoich córek, które powydawała już za mąż, i syna przebywającego na studiach w Preszporku. Jest samotniczką i jak wszyscy ludzie tego charakteru odznacza się popędliwością, pojmuję przeto, iż względem poddanych i sług jest surowa. Ale czy okoliczni panowie albo też pa- 16 Strona 17 nowie w jakimkolwiek innym kraju są pobłażliwsi? Takie już obyczaje zapanowały w naszych czasach: panowie wi- dzą w poddanych istoty niższe i wedle tego obchodzą się z nimi. Czyż możemy żądać, aby pani na Czachticach była wyjątkiem? Wiem, jest bardzo sroga, sierdzi się z powodu najmniejszej małostki. Surowo karze wszelkie wykrocze- nie, lecz i nagradza posłuszeństwo. Stare służebne, co od lat są u niej w obowiązku, nie mogą się jej nachwalić. Mają znaczne sumy uciułanych pieniędzy, córki zamężne. Pani wywianowała je... — Była to nagroda za pomoc w zadawaniu męczarni, w złoczyństwach i nieludzkich mordach — przerwał mu Jan Kalina — nagroda za milczenie. Wielebny ojcze, jeste- ście nazbyt dobroduszny, wasze serce nazbyt jest czyste i szlachetne, nie możecie pojąć, że ryle zła i zwyrodniałości mogłoby się skrywać w niewieście tak pięknej, cieszącej się wielkim poważaniem wśród państwa. Ale wspomnijcie swojego poprzednika... — Tak, mój poprzednik Andrzej Berthoni, jak parafianie często mi napomykają, wiedział o strasznych rzeczach. Po- noć w dobie swojej działalności tutaj musiał pochować nocą w największej tajemnicy, dziewięć dziewcząt zmar- łych w zagadkowych okolicznościach. Tam oto — wskazał na półkę — mam kronikę Andrzeja Berthoniego, w której to kronice niemal dzień po dniu, dokładnie i sumiennie spi- sywał, co się przygodziło w Czachticach, a także zdarzenia ze swojego osobistego życia, lecz o kryjomych pogrzebach nie ma tam wzmianki. — I nigdy nie naszły was wątpliwości, wielebny ojcze? Andrzej Berthoni pisał ową kronikę nie na własny, lecz na publiczny użytek. Na zamku wiedziano ojej istnieniu, ba, ponoć sam graf Franciszek Nádsady kazał mu ją pisać. — Przemyśliwałem o tym, a niekiedy i we mnie zrodziły się wątpliwości. Lecz po każdych odwiedzinach u grafki, która co czas pewien wzywa mnie na debatę o sprawach 17 Strona 18 nauki i wiary, wątpliwości zawsze się rozpraszały. Za- wszem widział przed sobą niewiastę gorliwie zajmującą się teologią piśmiennictwem i sztukami pięknymi, pełną uczuć religijnych. Czyż taka istota byłaby zdolna do tych zło- czyństw, o jakie ją podejrzewają? — Złoczyńcy zawsze skrywają swoje ohydne postępki za wszelkiego autoramentu maskami, wielebny ojcze. Nie zdało się wam, że postać, w jakiej się wam ukazuje, jest kłamliwa, przybrana po to jeno, by was w błąd wprowadzić i zaślepić? — Rozważałem to ze wszystkich stron, zawsze wszakże dochodziłem do konkluzji, iż pani jest ofiarą potwarzy. — I nigdy nie nachodziło was pokuszenie, aby najpro- ściej przekonać się, jakie podstawy mają opowieści, które nazywacie potwarzą? — Co masz na myśli? — Skoro teraźniejszość jest dla was tak nieprzenikniona, mogliście bodaj zbadać tajemnicę przeszłości. Czyż nigdy nie przyszło wam na myśl, aby otworzyć grobowce pod ko- ściołem i przeświadczyć się, czy w istocie spoczywa w nich dziewięć trumien ze zwłokami kryjomie pochowanych dziewcząt? Odsłonięta przeszłość w innym świetle ukazała- by wam teraźniejszość. — Nigdy nic postałaby mi w głowic myśl, by zakłócać spokój zmarłym. Między Janem Ponicenusem i jego młodym wychowań- cem Janem Kaliną rozwierała się głęboka przepaść różnicy poglądów. Obaj milczeli, jakby szukali przekonujących ar- gumentów, które ponownie by ich zbliżyły. — Czas bieży, synu — przerwał milczenie Jan Ponice- nus. — Nie wolno nam tracić z pamięci najważniejszego: co będzie z tobą? Widzę tylko jeden sposób, abyś cało wy- niósł głowę. Wrócisz do zajazdu „Pod Trzema Zielonymi Lipami" i tam czekać będziesz na posłańca ode mnie. Z sa- 18 Strona 19 mego rana pójdę na zamek i poproszę gratkę, aby ci prze- baczyła, odstąpiła od ukarania cię, gdy wrócisz. Bardzo jest zagniewana na ciebie, lecz ma szlachetne serce, da się uprosić. Ty zaś, powróciwszy, pójdziesz do niej i podzięku- jesz za łaskę... W Jana Kalinę jakby grom uderzył. Bladą twarz oblał rumieniec, oczy zapłonęły. — Nie! Nigdy! — zakrzyknął. — Nigdy nie pójdę prosić czachtickiej pani o łaskę i nie ścierpiałbym, abyście wy, wielebny ojcze, kłonili przed nią głowę w prośbie... — Wiedziałem, synu, znam twoją gwałtowność. Ani przez, chwilę nie wierzyłem, że przyjmiesz ten sposób oca- lenia. Przed czterema laty też daremnie ci go przedkłada- łem. Wspomniałem wszakże o nim, gdyż innego nie ma. Obawiam się o twoje życie, synu, lecz jestem dumny z cie- bie, że wybierasz raczej śmierć niż ukorzenie się. Krwawe poselstwo Świeca w lichtarzu dopaliła się, zamigotała bezsilnie i zgasła, nim Jan Ponicenus zdążył zapalić drugą. Izba po- grążyła się w ciemnościach. Przez szpary okiennic wpadało zaledwie kilka bladych promieni księżyca. Jan Ponicenus macał wokół siebie w poszukiwaniu no- wej świecy i ze zdziwieniem nasłuchiwał. — Cóż to się dzieje? — zdumiał się gość. — Cała pleba- nia już dawno śpi, skąd wiec ten gwar i harmider pośród ci- szy nocnej? — Pst! — napomniał go pastor i z napięciem wsłuchiwał się w niewyraźne dźwięki dochodzące — jak się zdało — z kuchni. Raz po raz trzaskały drzwi i słychać było gwar pomieszanych głosów. 19 Strona 20 Wtem rozległ się przeraźliwy krzyk. Nasłuchujący w izbie Zamarli. Chwilę stali w ciemnościach jak skamie- niali, wnet jednak, opamiętawszy się, rzucili się ku drzwiom. Jan Ponicenus namacał klucz, przekręcił go, otworzył drzwi i omal nie zderzył się ze służebną, która ze świecą w ręku, w samej jeno koszuli, wołała bez tchu: — Na Boga, księże proboszczu, prędko, prędko! — Co się stało? Nie dostał odpowiedzi, lecz gdy drzwi kuchni stanęły przed nimi otworem, sam wnet się dorozumiał. Straszny widok przykuł ich do progu. Najpierw ujrzeli w świetle świec pastorową, w nocnej bieliźnie, z rozpuszczonymi włosami, bosą, bezwładnie le- żącą przy drzwiach. Pochylała się nad nią jedna ze służeb- nych i nacierała jej czoło mokrym ręcznikiem. — Dawno już byśmy spały — jęła wyjaśniać służebną, która cuciła pastorową — kiedy ktoś zastukał w okno, a po- tem do drzwi kuchni, rozpocznie wołając o pomoc. Pani i ja wyskoczyłyśmy z łóżek i pobiegłyśmy do kuch-ni. Ledwo otwarłyśmy drzwi, ta dziewczyna zwaliła się na podłogę, a pani krzyknęła, zachwiała się, ułapiła za serce i padła jak martwa. Obaj mężczyźni spojrzeli tam, gdzie służebna pokazy- wała palcem. Teraz dopiero zoczyli leżącą tam postać. Krew zastygła im w żyłach. Na ziemi leżała naga dziew- czyna, częściowo jeno przykryta rańtuchem. Ręka, którą zapewne przytrzymywała rańtuch, spoczywała nieruchomo przy obnażonym udzie. A całe ciało spływało krwią, świe- żą, niezakrzepłą krwią, nie-przerwanie sączącą się z ran. Gdy podeszli bliżej, zmartwieli ze zgrozy. Z policzków dziewczęcia powyrywane były kawały ciała, cała klatka piersiowa jakby rozorana kłami dzikiego zwierza. — Wodę i czyste szmatki, prędko! — zawołała do słu- 20