16710
Szczegóły |
Tytuł |
16710 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
16710 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 16710 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
16710 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Wanda Żółkiewska
Lask moim domem
Ilustrowała Hanna Szczypińska
Okładkę i kartę tytułową projektował
Wiktor Sadowski
Text © Copyright by Wanda Żółkiewska, Warszawa 1962
Illustrations © Copyright by Hanna Szczypińska, Warszawa 1962
Cover © Copyright by Wiktor Sadowski, Warszawa 198?
Jeśli zdarzy się, że ktoś z was, Czytelnicy, znajdzie się kiedyś w Zamościu,
niech zapyta o Mikołaja Kunickiego.
— Kapitana? Partyzanta? — odpowiedzą zamościa-nie. — „Muchę"?
I wskażą drogę do miejsca jego pracy lub mieszkania prywatnego. Bo wszyscy w
Zamościu znają Kunickiego, wiedzą, kim był w czasie okupacji hitlerowskiej, kim
jest obecnie. Znają go z jego opowieści, które lubi snuć, znają go z wydanego po
wojnie „Pamiętnika".
Dowodzony przez Kunickiego oddział partyzantki polsko-radzieckiej działał od
roku 1943 do roku 1945 i przechodził różne koleje losu. Dalekie rejony Wołynia,
Polesia, Karpat, przygraniczne tereny Związku Radzieckiego, Lubelszczyzna i Lasy
Janowskie — to wszystko szlaki wędrówek partyzantów Kunickiego, zwanego wówczas
„Muchą".
Te połacie ziemi, ogołocone ze wszystkiego, czym człowiek żyję, ogołocone
również z ludzi, wydane na pastwę chwastów i dziczejących zwierząt, były
świadkami zagłady, lecz także świadkami nieustających zmagań z wrogiem.
A wrogów na tych ziemiach było wielu. Niemcy, operujący regularną armią i
nowoczesną bronią, bandy UPA, a wśród tych ostatnich najzagorzalsi
nieprzyjaciele partyzantki „Muchy" — bulbowcy i banderowcy, czyli nacjonaliści
ukraińscy zbratani z Niemcami, pokrewni tym, którzy w kilka lat później
zamordowali generała Świerczewskiego — „Waltera".
Partyzanci polscy i partyzanci radzieccy, pod wspólnym dowództwem, we
wspólnej walce, wdzierali się
5
w głąb placówek nieprzyjacielskich lub sień zamęt i po płoch na tyłach wroga.
Nękające boje i dywersja — to były dwa główne zadania partyzantów. Dzięki nim
leciała w powietrze amunicja dowożona na front, na minach i porozkręcanych
szynach wykolejały się pociągi wyładowane niemieckimi żołnierzami, płonęły
składy żywności, wybuchały zbiorniki benzyny. A partyzanci „Muchy" nocą i dniem,
w upał, deszcz, mróz maszerowali depcząc po piętach nieprzyjacielowi,
nieświadomemu ani skąd i kiedy partyzantka wyskoczy, ani jaka jest jej prawdziwa
siła. Błyskawiczność działania, zaskakiwanie, chytrość, fortel — doprowadzały
wroga do wściekłości i, osłabiając jego liczebność, bardziej jeszcze osłabiały
jego wolę.
Dzieje oddziału „Muchy" należą już do przeszłości. Pozostali przy życiu
partyzanci dawno powrócili do normalnej pracy we wsiach, miastach i miasteczkach.
Rozproszyli się po Polsce, po Związku Radzieckim. Czasem tylko listami dają
sobie wzajemnie znać o swoich losach. Jest jednak miejsce, które ich ciągnie. To
Karpaty przemierzone wzdłuż i wszerz w latach walki. Tu, pośród gór, potoków,
lasów, w okolicach Wołkowyi i Leska, spotykają się starzy przyjaciele. Polują,
łowią ryby, a gdy zapada zmierzch — rozpalają ognisko. I wtedy właśnie wszystko
zaczyna się od początku. Tylko już w długich, do świtu trwających wspomnieniach.
LILIA WODNA
I
Upał był taki, że trawy żółkły przed czasem, a rośliny z wysiłkiem kłoniły się
ku ziemi. W górze stało wielkie, sierpniowe słońce, większe i bardziej palące,
niż to zazwyczaj bywało. Partyzanci, świeżo przez „Muchę" zorganizowanego
oddziału, wytaczali z siebie ostatni pot, ćwicząc pod okiem dowódców, a gdy
zapadał zmierzch, przypadali mokrą piersią do leśnego podszycia i tak leżeli,
póki ich nowy rozkaz nie poderwał z miejsca. A rozkazy padały raz w raz, bez
względu na porę doby. Były ostre, szybkie, twardo wymagające natychmiastowego
posłuchu, bo tuż za plecami partyzantki czaił się wróg: Niemcy, bandy UPA i
ukraińsko-niemiecka policja. Starcie z tym wrogiem mogło nastąpić każdego dnia,
każdej nocy. Świadczyły o tym głuche detonacje, przedzierające się przez gęste
powietrze, oraz dudnienie ciężko przetaczających się czołgów i dział.
Tylko wielkie Cumańskie Lasy, między Sarnami, Kowlem i Równem, opanowane były
przez sowieckie oddziały i przez polską 27 Dywizję. Oddział „Muchy" zaprawiał
się we wsi Krymno i jej okolicach leśnych do bliskich bojów.
Dzień był bez chmurki, suchy, bezwietrzny, cały przepojony słońcem, przyjemny
dla człowieka, który
7
może spocząć w cieniu sadu, ciężki dla każdego ludzkiego wysiłku. Partyzanci z
trudem łapali w płuca rozgrzane powietrze. Woda krążyła w blaszankach od
partyzanta do partyzanta, nieubłagana komenda: „Baczność!!" wytrącała te
blaszanki z rąk.
„Mucha" sprawdzał stan przeszkolenia bojowego nowo przyjętych chłopców, którzy
kilka dni temu zbiegli wprost spod siekier band UPA. Stojąc na lekkim
wzniesieniu, z radością obserwował, jak ci młodzi łatwo uczą się, jak sprawnie
naginają się do wojskowej dyscypliny. Wspomnienie dopiero co przeżytych krwawych
dni dodawało im widać zapału. Rwali się do odwetu, a wiedzieli, że odwet ten
niełatwy.
„Mucha" uśmiechał się, a potem zmarszczył brwi, bo zdawało mu się, że widzi
wśród nowych jednego, który chyba jest za młody na partyzanta. Miał mu się
właśnie lepiej przyjrzeć, gdy od wsi dobiegły go jakieś głosy.
Odwrócił się. Wymachując zabawnie rękami szedł dowódca zwiadu, za nim jacyś
ludzie.
„Znów cywile — pomyślał Kunicki. — Będzie z nimi nowy kłopot, tak jakby bez tego
mało było kłopotu".
Niecierpliwym gestem strząsnął kroplę potu, która mu spłynęła z brwi i usadowiła
się na nosie. Był zły. Miał niewiele czasu na przegląd ćwiczących grup — sam
przecież ćwiczył swoich, którym zrobił pięciominutowy odpoczynek.
— Czego? — mruknął, gdy dowódca był w odległości kilku kroków.
Dowódca zwiadu chciał już salutować, stając na baczność, ale Kunicki machnął
lekceważąco ręką. Widział przecież, jak dowódca był zgoniony i jak mu było
gorąco. Ludzie stojący za zwiadowcą też nie wyglądali lepiej. Koszule, szare od
zacieków potu, przylepione mieli do ciała, włosy w mokrych kosmykach opadały
8
im na czoła. W rozognione twarze głęboko wrył się kurz, tworząc coś w rodzaju
brzydkiego zarostu. Zwiadowca obejrzał się na cywilów.
— Niech sami gadają. Przyczepili się do mnie jak kleszcze do psiego zadka.
Na czoło grupy wystąpił chłop, może czterdziestopięcioletni, o rękach
uformowanych z samych żył. Takie same żyły występowały na jego chudej, obnażonej
szyi.
— My do was — powiedział do „Muchy".
— Skąd?
— Z Majdana.
— Gdzie to jest?
— Dziewięćdziesiąt kilometrów stąd. Koło Kamienia Koszykarskiego.
— Szliście?
— Różnie. Szliśmy, i na koniach, jak wypadło.
— Czego chcecie?
Chłop spojrzał na „Muchę" surowo, jakby miał do niego żal.
— Wybawienia —- rzucił ponuro. „Mucha" drgnął.
— Co wy? Żarty czy jak?
— Ładne żarty — zza pleców żylastego wysunął się drugi, zupełnie taki sam, tyle
że młodszy o jakie dziesięć lat i wiele niższy. — Nóż i siekiera nad nami wisi,
dziewięćdziesiąt kilometrów tłuczemy się szukając obrony, ot, tak, dla śmiechu?
— O co chodzi? — przerwał mu „Mucha".
— Banda nas szarpie.
— Mają mnóstwo ludzi w Karpiłówce i Karasinie.
— Będą nas wyrzynać do nogi, tak powiedzieli.
— A nas w Majdanie jest dużo Polaków.
Mówili jeden przez drugiego. „Mucha" jeszcze raz starł pot.
9
— A może by tak jeden po kolei wyłożył, z czym przychodzicie?
— Co to takiego? Co to za ludzie? Czego oni chcą? — dopytywali się partyzanci,
zwolnieni na chwilę przez swoich dowódców.
Znów na czoło delegacji wysunął się żylasty chłop.
— Banda zbiera siły, by rzucić się na Majdan i powybijać Polaków. Wcale się z
tym nie kryją, bo wiedzą, że jesteśmy osaczeni ze wszystkich stron. A my mamy
trochę pistoletów i broni, ale nie utrzymamy się. Więc lepiej, mówimy, broń zdać
partyzantom, a za to, mówimy, niech oni nas obronią i wyprowadzą do lasu.
— Patrzcie ich, jacy mądrzy! — mruknął któryś z partyzantów.
— A tyś głupi! — zapiszczał nagle cienki głos i umilkł, jakby przez kogoś
urwany.
—- Co to? — spytał „Mucha". Żylasty chłop podrapał się po głowie.
— To moja Marynka.
I wskazał na małą postać w parcianych portkach i lnianej koszuli.
— To nie chłopak, jak pragnę zdrowia, to dziewczyna! — krzyknął ze zdumieniem
partyzant, który „Musze" wydał się za młody do walki.
— A ty czego? — huknął na niego „Mucha". — I skądżeś się w ogóle wziął,
smarkaczu?
Partyzant wyprostował się.
— Mam osiemnaście lat i zostałem zwerbowany w Hucie Sopaczewskiej.
— No dobrze, ale po co się wtrącasz?
— Bo ta mała wygląda jak chłopak.
Żylasty chłop skierował na młodzieńca surowy wzrok.
— Musiałem ją ze sobą wziąć — powiedział do „Mu-
10
chy" — nie było z kim zostawić. A zresztą ona się nie...
— Tato... — włączyła się do rozmowy dziewczynka głosem na pół obrażonym, a na
pół zbuntowanym.
— Narowista — dokończył chłop patrząc na córkę badawczo, bez urazy.
Dziewczynka odetchnęła z ulgą, jakby się spodziewała czegoś wiele gorszego.
Uśmiechnęła się nawet lekko.
Była strasznie chuda. Parciane portki nie trzymały się jej płaskich bioder,
toteż podtrzymywała je rękami wsuniętymi w kieszenie. „Mucha" zauważył, że nie
tylko on przygląda się małej. Młody partyzant nie spuszczał jej z oka i z trudem
powstrzymywał śmiech.
Ale tak naprawdę to tylko strój dziewczynki był śmieszny, bo ona sama była
raczej ładna. To, co uderzało przede wszystkim, to wielkie, szare oczy szeroko
rozstawione, pod czystymi łukami jasnych brwi. Oczy te ciemniały i jaśniały na
przemian, zależnie od uczuć dziecka, zmiennych i przebiegających jak błyskawice.
Zadarty nosek z wyraźnie zarysowanymi nozdrzami i różowe usta, wypukłe jak owoce
derenia, ^dodawały jej wdzięku. Podobnie jak wielka powaga i pewna chmurność,
czy może czujność lub uwaga, malująca się na jej po dziecinnemu zaokrąglonej
twarzy.
— Co powiesz? — zagadnął ją „Mucha", który miał dla dzieci miękkie serce.
Spojrzała na niego nieufnie.
— Nic i— odpowiedziała. — Tato powie.
„Musze" spodobała się ta odpowiedź. Mała znała swoje miejsce w delegacji.
— Więc? — zwrócił się „Mucha" do żylastego.
— Musicie nas poratować. Inaczej nikt ze wsi nie ujdzie.
— A jednak wy wyszliście.
11
— Parę dni temu. Później bulbowcy rozstawili warty po wszystkich drogach.
— To jak wrócicie?
Chłop przestąpił z nogi na nogę.
— Z wami. Razem z wami — powiedział.
— Jak to z nami?
— Z partyzantami. Przecież nas nie opuścicie. Sześćdziesiąt polskich rodzin. To
dużo ludzi. I dzieci dużo.
Marynka przez cały czas patrzyła na „Muchę". Czujność i uwaga jeszcze bardziej
wzmogły się w jej wzroku.
„Mucha" czuł się jak złapany w potrzask. Po to przecież tu był, żeby ratować
ludzi od śmierci, a jednocześnie ta daleka wyprawa, specjalnie dla jednej wsi,
wydawała mu się trochę ryzykowna. Spojrzał po partyzantach. Oni chyba też tak
myśleli, bo stali z opuszczonymi oczami, nic nie mówiąc. Tylko młody wiercił się,
jakby mu piachu w buty nasypano.
— Oddalibyśmy broń i amunicję — powiedział chłop po krótkiej wymianie spojrzeń
z resztą delegacji.
— Warto, dowódco, jak gragnę zdrowia! — wmieszał się młody. — Miałbym swój
własny pistolet — dodał spoglądając z góry na dziewczynkę.
„Mucha" zmiażdżył młodego gniewnym błyskiem oczu.
— Nikt się ciebie nie pyta — rzucił. — Ile tego macie? — zwrócił się znów do
żylastego.
— Dokładnie nie wiem. Nie każdy się przyzna, ale sporo.
— Sami widzicie... — zaczął znowu młody, urwał jednak przezornie w sam czas, bo
już „Mucha" odwracał się do niego.
Dziewczynka parsknęła śmiechem.
— Czego się śmiejesz? — naparł na nią młody.
12
— Bo ty się tak wyrywasz, jak Filip z konopi — spokojnie odpowiedziała Marynka.
— Jakie te dziewczyny są głupie — wzruszył ramionami młody.
Chciał jeszcze coś mówić, ale plutonowy wołał go właśnie:
— Dość będzie gadania, Igor! Żebyś ty był taki mocny w wyszkoleniu strzeleckim!
Baczność!
Igor jeszcze raz obejrzał się na dziewczynkę i grupę delegatów z Majdana.
— Ja bym tam poszedł, dowódco — powiedział. — Jak pragnę zdrowia! Kabeka i
pistolety... ho, ho!
Pędem puścił się za odchodzącymi już towarzyszami ćwiczeń bojowych. „Mucha"
tymczasem rozmyślał.
— Dobrze — powiedział wreszcie. — Czekajcie nas za kilka dni.
Szmer oddechów przeleciał przez grupę chłopów z Majdana. Dziewczynka wyjęła ręce
z kieszeni spodni
— Zaczekamy — powiedział żylasty. — Ale tu. „Mucha" roześmiał się.
— Ależ z was niedowiarki! Ja bym radził wracać do wsi i, jeśli się tylko da,
przygotować ludzi do obrony.
Żylasty znów naradził się wzrokiem z gromadą.
— Mówicie, dowódco, że przyjdziecie? Na pewno?
— Na pewno.
— To my odejdziemy dziś jeszcze, przed nocą. Ale pamiętajcie, bo jakby co, to...
szkoda dzieci.
Marynka wpatrywała się w „Muchę", jakby miała zamiar na zawsze go zapamiętać.
— Dajcie spokój! — rozzłościł się „Mucha". — Jakbym nie miał przyjść,
powiedziałbym bez niczego. Idźcie do kuchni, dadzą wam coś zjeść. A za trzy,
cztery dni będę w Majdanie.
I odszedł nie oglądając się poza siebie. Spieszyło mu
??
się wziąć do galopu pyskatego partyzanta — Igora.
I wziął najwidoczniej, bo gdy przyszedł wieczór, młody ledwo się ruszał, a palce
popuchły mu od majstrowania przy spuście broni. Nie chciał nawet jeść, tylko tak
jak stał, rzucił się w skrzypiące igliwie leśne. Pulsy łomotały mu w skroniach,
z ust wydobywał się urywany, gorący jak ogień oddech.
Wsparł palącą głowę na rękach.
— Żeby cię... — zaklął cicho pod adresem „Muchy", oglądając bąble na dłoni.
Dmuchał na bolące miejsce. Tylko przez chwilę sprawiało to ulgę, potem bolało
jeszcze bardziej.
— Nie dmuchaj — odezwał się w górze cienki głos. — Masz, przyłóż babkę.
Otworzył oczy. Stała nad nim Marynka w swoich parcianych portkach i brudnej
koszuli. W ręku trzymała kilka zielonych listków.
Igor złośliwie przymrużył powieki.
— Znalazła się wielka lekarka — powiedział.
I wykręcił się do dziewczyny plecami. Leżał tak jakiś czas. Ponieważ jednak
Marynka nic już więcej nie mówiła, korciło go, żeby zobaczyć, co też ona robi.
Udając więc, że poprawia niewygodną pozycję, przekręcił się na drugi bok. Ale
dziewczynki nie było. O jej obecności świadczyły tylko krągłe liście babki
porzucone na ziemi.
Igor usiadł, rozejrzał się dookoła.
Upalne słońce z wolna zapadało za las, siejąc jasne poblaski jak na obrazku
malowanym przez dziecko'. Partyzanci kręcili się sennie, zgrzani, zmęczeni. Ów
niósł wodę w wiadrze, inny ściągał gałęzie na ogień.
— Wasyl! — zawołał Igor.
— No? — zagadnął młody partyzant z bardzo odstającymi uszami, który właśnie
mijał Igora.
— Powiedz no, Wasyl... Powiedz no...
14
— Wygadaj się nareszcie. Czego chcesz? Igor oparł się na łokciu.
— Gdzie się podziała ta delegacja?
— Jaka znowu delegacja?
— No, ci chłopi z Majdana.
Wasyl podrzucił ramionami, tak że prawie uderzył nimi o uszy.
— Tamci? — powiedział. — Poszli sobie.
— Dokąd?
— Zabrali się z powrotem.
— A dziewczynka?
— Ta w portkach?
— Aha!
— Poszła także. Bo co?
— Bo nic. , Wasyl jeszcze raż
podrzucił ramionami.
— To czego ode mnie chcesz? — krzyknął i poszedł w las.
15
Igor rozciągnął się na ziemi. Niechętnie, stękając, 1 sięgnął po liście babki.
Obłożył nimi obolałe palce, na- I sunął czapkę na twarz i usnął.
?
Igor zupełnie inaczej wyobrażał sobie partyzantkę. . | Powiedział o tym Wasylowi:
— Miałem się bić z Niemcami albo z bandami, a tu tylko ćwiczenia i ćwiczenia.
Czy tu zawsze tak było?
Wasyl przeczyścił najpierw fajkę kawałkiem drutu, zanim odpowiedział:
— A cóżeś ty myślał? „Mucha" dobrze przegoni, I dopiero puści do walki. Bo co
ty umiesz, ofermo, no co? 1
— Więcej niż ty.
— Tak ci się tylko zdaje, aniołku. Niedługo pójdziesz w cug, przekonasz się.
— Bardzo dobrze. Już mam dosyć tego marudzenia, j Kabeka rosyjskie, kabeka
polskie, kabeka niemieckie, czeskie pistolety maszynowe... Na co mi to wszystko?
I Niech mi dadzą jeden pistolet w garść i dosyć. I tak i z jednego będę strzelał.
— Wiesz co? — powiedział Wasyl po namyśle.
— Co?
— Bieda, jak kto głupi. A ty jesteś do tego ciem-i niak.
Igor skoczył do Wasyla. Ten jednak nie spiesząc się wyciągnął w odpowiednim
momencie nogę tak, że Igor odbił się od niej jak piłka.
— Nie rzucaj się — powiedział Wasyl. — Chcesz? Dam pociągnąć — wskazywał
kopcącą w straszliwy sposób fajkę.
— Mam gdzieś twoje palenie.
— To i lepiej. Więcej dla mnie zostanie. A ty idź lepiej do „Muchy". Werbuje
ochotników;
16
— Do czego?
— Do awantury. Ty za tym przepadasz.
Igor spojrzał na Wasyla tak, że powinny go były przejść ciarki, ale niestety —
nie przeszły. Wobec tego Igor splunął i poszedł sobie.
Już po chwili mógł się przekonać, że „Mucha" wcale nie werbował ochotników do
awantury, tylko wydzielał z całej jednostki, przy pomocy wszystkich dowódców,
najlepszych, najodważniejszych partyzantów, z którymi miał iść w drogę.
— Gdzie? Po co? — dopytywał się Igor.
— Ulęgałki będą strząsać — odpowiedział z całą powagą jakiś dowcipniś.
— Coś ty, wariat?
— Nie widzisz, że się marnują na chłopskich miedzach? A to już sierpień.
Ulęgałki jak miód.
Igor trzepnął wesołego partyzanta w ucho, za co dostał kopniaka, i z kolei
przyczepił się do dowódcy plutonu.
— Czy to ja sroce spod ogona wyleciałem, że mnie nie zauważacie? — bronił
swojego honoru.
Dowódca opędzał się od Igora jak od końskiego bąka.
— Nie mam czasu, odejdź!
— Ale ja wyróżniłem się w strzelaniu. Nie raz, a dwa^razy. I w ogóle
przyszedłem ;tu z zaprawą.
— Z jaką zaprawą? Żeś się tłukł z chłopakami w Hucie Sopaczewskiej?
— No... nie tylko.
— Czego chcesz ode mnie? Przecież widzisz, że ledwo żyję. Upał i tyle uganiania
się.
— Gdybyście mnie wzięli, byłoby o jednego mniej przy tym ganianiu.
Plutonowy spojrzał na Igora z większą niż dotąd uwagą.
/\^-
f RLI \
2 —Las moim domem j •— . ,w
g ? 7
— Co się tak rwiesz? — spytał. — No dobrze, wyznaczę cię, ale bez broni.
— Bez broni? A cóż ja bez broni pocznę?
— Dostaniesz granaty. Na początek wystarczy. Widząc rozpacz Igora, dodał na
odchodnym:
— Najlepsi partyzanci zdobywają broń na wrogu.
— Akurat! — powiedział Igor do siebie, cicho, żeby nie rozgniewać plutonowego i
nie zmienić jego decyzji.
To była pierwsza kropla goryczy, morze wylało się na Igora dopiero wtedy, gdy
przed sztabem stanął cały oddział partyzantów, którzy za chwilę mieli wyruszyć w
drogę. Igor dygotał ze wstydu i żalu. Stu jedenastu ludzi! W tym
dziewięćdziesięciu dwu uzbrojonych, dziewiętnastu bez broni, tylko z granatami.
I wśród tych ostatnich właśnie on, jak na urągowisko.
Nie słuchał przemówienia „Muchy". Jak na żarnach mełła się w nim złość i
podchodziła pod samo gardło.
„Czekajcie! — groził nie wiadomo komu. — Ja wam pokażę!"
Ale wkrótce już przekonał się, że niewiele ma do pokazania, natomiast jemu
pokazują takie rzeczy, o jakich mu się nie śniło.
Bo „Mucha" wziął tempo, gonił ludzi, aż im w marszu oczy na wierzch wyłaziły.
— Czego my tak lecimy? — spytał Igor Wasyla.
— Dla przyjemności, żeby nam się kości nie zastały — odpowiedział zapytany i
rzucił się w cień drzew.
Niedługo leżał, już po dziesięciu minutach „Mucha" wezwał go do siebie.
— Niech to licho porwie! — z jeżył się jak brytan zwiadowca. — Na pewno mi każe
rzekę macać. Mnie się ten Stochód nie podoba.
— Dlaczego?
— Nosem czuję zasadzkę.
18
Ale bulbowcy, jeśli nawet i zaczaili się poza piaszczystym wzniesieniem, na
drugim brzegu rzeki, to siedzieli tam cicho i nosa nie wytykali.
Zwiad wrócił z wiadomością, że jakieś ruchy wroga można zaobserwować, nie sposób
jednakże ustalić ich
miejsca i celu.
— Oni tam siedzą, psie syny, siedzą na pewno i czekają tylko, żebyśmy zaczęli
forsować rzekę.
— Co zrobimy? — zaniepokoił się Igor. Zwiadowca obrzucił krytycznym okiem swoje
onuce, które właśnie zdejmował z nóg.
— Pójdziemy spać.
— Jak to spać, kiedy tam jest zasadzka?
— Właśnie dlatego pójdziemy spać.
Jakby na potwierdzenie niewiarygodnych słów zwiadowcy po obozie poniósł się
rozkaz „Muchy": patrole na miejsca, reszta spać!
Igor, kręcąc głową z niedowierzaniem, czekał, aż rozkaz zostanie zmieniony.
Ale nie doczekał się i zasnął.
Rano zaczął się gwałt, jakiego Igor dotąd nie widział, gdy „Mucha" skoro świt
poderwał oddział na nogi.
„Wystrzelają nas jak kaczki" — myślał Igor i chciał nawet iść do „Muchy" z tym
odkryciem, nie miał jednakże okazji, „Mucha" bowiem leżąc w zaroślach najpierw
długo przyglądał się przez lornetkę rzece, potem zaś długo myślał i nie życzył
sobie w tym czasie nikogo widzieć, nawet dowódcy zwiadu, .który miał wielką
ochotę tropić zasadzkę.
— Jakże będziemy forsować tę rzekę? — dopytywał się Igor, łażąc od partyzanta
do partyzanta.
— Odczep się — mówili jedni.
— Dowiesz się — mówili drudzy. A tymczasem „Mucha" dziwnie sobie poczynał. Ni
mniej, ni więcej, tylko kazał ludziom podzielić się na
19
dwójki. Dwaj partyzanci, w odstępie dwudziestu metrów jeden od drugiego, mieli
ostrożnie dotrzeć na brzeg rzeki i tam okopać się. Potem znów dwóch następnych w
ten sam sposób i znów dwóch wraz z drużynowym. I tak aż do ostatniego człowieka.
Igorowi ten plan wydał się śmieszny jak dziecinna zabawa, ale już nikomu nic nie
mówił o swoich wrażeniach, bo zauważył, że wielu kolegów podkpiwa sobie z jego
„zaprawy" bojowej i doświadczenia. Ukrył też złość, kiedy za plecami uzbrojonego
partyzanta czołgał się ze swoimi granatami klnąc w duchu niesprawiedliwość losu.
Upomniany na migi przez wyprzedzającego go towarzysza, okopał się i czekał, co
będzie dalej.
Serce mu łomotało, czuł, że za chwilę rozpocznie się jego pierwszy bój.
Wyobrażał sobie, jak się rzuci w wir walki, jak celnie upadną jego granaty.
Leżąc w wygrzebanym dołku, ćwiczył mięśnie prawej ręki i liczył, ilu partyzantów
jeszcze ma się przedrzeć na brzeg.
Niecierpliwił się. Dlaczego to tak długo trwa? Jeśli „Mucha" i przez Stochód
każe się po dwóch przeprawiać, będzie głupio. Konik polny wskoczył mu na rękę,
bzyknął, zeskoczył na nogę. Igor robił pułapkę z dłoni i już, już miał
konika,pochwycić, gdy rozległ się przeraźliwy wrzask.
— Wszyscy naaaprzód marsz! Partyzanci hulnęli do wody jak jeden. Igor sam nie
wiedział, kiedy się znalazł w rzece. Skulił się oczekując na strzały. Ale
nieprzyjacielska strona milczała, a gdy Igor wysoko podniósł głowę, dojrzał
mrowie nóg uciekających z zarośli. To bulbowcy nawiewali co sił, nawet się nie
ostrzeliwując. A na samym środku rzeki stał „Mucha" i uśmiechał się zadowolony,
że wszystko poszło po jego myśli.
20
— Co to? Dlaczego? — krzyknął Igor zrównawszy się z dowódcą.
— Boją się o swoją stolicę.
— A gdzie ta ich stolica?
— Obzyr Wielki. Myślą, że pójdziemy na Obzyr i tam teraz koncentrują się.
— A my?
—? Mogą na nas czekać do... takiej śmierci.
— Nie będziemy się bić?
— Owszem, ale w Majdanie.
Woda była płytka, przeprawa na drugi brzeg szła składnie i szybko, a potem
oddział wpadł w lasy i tu chciał się suszyć, ale „Mucha" pogonił znowu naprzód i
gnał pod sam Majdan do pierwszej po północy.
Igorowi napuchły nie przyzwyczajone do takiego marszu nogi. Pojękując boleśnie,
okładał je mokrymi szmatami, liczył odparzenia.
— Dwa, trzy, cztery, bodajś pękł, diabelcu!
— Pęknie, pęknie, nie bój się, bąbel zawsze pęka — dogadywał dowódca zwiadu.
— A wy dokąd idziecie? — spytał Igor nie odrywając oczu od swoich bąbli.
— Do wsi.
— Teraz? Po co?
— Po tych, co to już raz u „Muchy" byli.
— Po tę delegację z Majdana?
— Aha!
— I cóż „Mucha" będzie z nimi po nocy robił?
— A to już jego sprawa. Ja tam nie jestem taki ciekawy jak ty.
I poszedł. A Igor podłożył ręce pod głowę i patrzył w wygwieżdżone niebo.
Gwiazdy leciały jedna za drugą, jak to w sierpniu. Przecinały firmament i gasły
nie wiadomo kiedy i nie wiadomo gdzie. Można było wypowiadać mnóstwo życzeń i
wszystkie powinny się by-
21
ły spełnić. Igor nie miał sił na życzenia, ogarniała go błoga senność. Zasypiał
i budził się. A wtedy znów widział wygwieżdżone niebo i słyszał w górze poszum
liści, ogromnej masy liści. Z boku potrzaskiwały dogasające w ognisku gałęzie.
Czasem któraś wybłyskiwała jaskrawo. W takim wybłysku wydawało się raz Igorowi,
że widzi dziewczynkę w parcianych portkach i w szarej koszuli, jak długim
patykiem grzebie w ognisku, cicha i zamyślona.
Na drugi dzień rano okazało się, że z tą dziewczynką to nie był sen, bo Marynka
była podobno w obozie i podczas gdy ojciec ustalał z „Muchą" cały przebieg
natarcia na Majdan, wałęsała się wokół ogniska.
— To idziemy wreszcie na ten Majdan? — spytał Igor „Muchę".
— Idziemy, idziemy — odpowiedział „Mucha" przechodząc szybko, bo się gdzieś
spieszył.
Ale minął dzień, a partyzantka stała w miejscu.
— Dlaczego ten „Mucha" nie atakuje? — denerwował się Igor.
Nikt nie potrafił mu odpowiedzieć.
Igor, coraz bardziej rozgoryczony, spoglądał spode łba na „Muchę". Nudziło mu
się siedzieć w lesie z bul-bowcami pod bokiem.
Świt ledwo, ledwo lizał ziemię, gdy od Majdana huknęły strzały. Najpierw
pojedyncze, a potem już coraz liczniejsze.
— Zwiad! Zwiad!
— Do „Muchy"!
Zwiadowcy ruszyli galopem, po siedmiu minutach wrócili z wiadomością, że banda w
sile dwustu ludzi atakuje wieś, by zlikwidować Polaków.
„Mucha" podzielił partyzantów na dwie grupy. Jedną rzucił do boju od wschodu i
czekał, aż bulbowcy
22
zajmą się nią. Wtedy z drugą grupą zaatakował od
zachodu.
Igor jak szalony przebijał się do wsi. Zapomniał, że nie ma broni. Młócił wokół
siebie rękami, chwytał, co popadło, widły, cepy, i parł naprzód. Zaczaił się za
węgłem jakiejś stodoły. Wyjrzał i zdrętwiał z wrażenia. Niedaleko od niego
skradał się uzbrojony w pistolet bulbowiec. Nie widział Igora. Przerażony czymś,
ostrożnie cofał się wprost na niego.
Igor jednym rzutem oka ocenił sytuację. Akurat w tej chwili nie miał ani wideł,
ani cepów, jakimś dziwnym, niezrozumiałym dla siebie zbiegiem okoliczności
trzymał w ręku olbrzymią pałkę do ubijania kartofli dla świń. Przywarł całym
ciałem do ściany stodoły i modlił się w duchu, by teraz nie nadbiegł któryś z
partyzantów i nie naraził go na stratę okazji. Napiął mięśnie, gotował się do
skoku.
Bulbowiec, ogromny chłop z czarną jak węgiel brodą, cofał się cicho,
bezszelestnie, jakby był samym powietrzem. Igor wstrzymał oddech w piersi.
Nagle bulbowiec zatrzymał się nasłuchując. Zupełnie jakby przewidywał
niebezpieczeństwo, pochylił się i półokrągłym ruchem począł się odwracać w
stronę Igora. Nie zdążył. Ledwo wykonał półobrót, Igor skoczył mu na kark.
Walnął pałką i, nie czekając, aż bulbowiec na dobre rozciągnie się na ziemi,
wyrwał mu z rąk pistolet. Pistolet wypalił z hukiem. Igor, ogłuszony, stracił na
chwilę orientację. Kręcił się w miejscu jak bąk, a pistolet trzymał daleko od
siebie, ale go nie wypuścił z dłoni.
I nagle jak koń, który dostał ostrogę, rzucił się z wrzaskiem: „hura! hura!
hura!" między chałupy. Wrzeszczał tak przeraźliwie, że bulbowcy uciekali przed
nim jak zające.
23
— Czego się drzesz? Ranny jesteś? — krzyknął mu do ucha zwiadowca.
— Nie! Nie! Wcale nie! — wrzeszczał dalej Igor. — Ale mam pistolet! Rozumiecie,
pistolet, pistolet! Jak pragnę zdrowia!
Poleciał dalej wrzeszcząc wniebogłosy i siejąc panikę wśród wrogów.
Bitwa z wolna cichła. Z daleka tętniła ziemia pod kopytami koni i pod stopami
uciekających.
A Igor biegał od partyzanta do partyzanta i pokazywał swój pistolet.
— Wylejcie mu kubeł wody na łeb — doradzał ktoś przezornie.
— Wyszumi się — uspokajał „Mucha".
?
W powrotnej drodze z Majdana do kolonii Krymno Igor czuł się zupełnie inaczej.
Zdawało mu się, że znikła na zawsze jego niższość. Pistolet za pasem, zdobyty
własną ręką, stawiał go obok tych, którzy nosili broń. Jakże śmieszni i godni
politowania byli teraz ci, którzy, jak on niegdyś, mieli tylko granaty. Igor
pokpiwał z nich ostro. Frajerzy, że nie zaopatrzyli się w Majdanie!
— Taka okazja nieprędko się trafi — rozważał. — I taki pistolet to już w ogóle
nie ma o czym mówić.
— A cóż takiego jest w tym twoim pistolecie? — zagadywali partyzanci.
— Wszystko! Nadzwyczajny! Jak pragnę zdrowia! Najuważniejszą słuchaczkę
znajdował w Marynce, która wraz z innymi polskimi rodzinami szła wśród fur
załadowanych uratowanym dobytkiem. Na postojach rozkładał i składał broń,
czyścił ją, oliwił, oglądał lufę pod światło, wkładał i wyjmował magazynek.
24
— O taki pistolet trzeba strasznie dbać — mówił.
— Dlaczego? Przecież od Majdana nie wystrzeliłeś ż niego jeszcze ani razu, a
ciągle go tylko czyścisz i czyścisz.
— Nigdy za wiele czyszczenia. A gdyby tak rdza się wżarła? Czy ty masz pojęcie,
co to jest rdza?
Marynka kiwała głową.
— Rdza to rdza — mówiła poważnie.
— Wcale nie. Rdza to zaraza, to zguba. Gotowa taki pistolet unicestwić.
— A co to znaczy uni... uni...
— Unicestwić. To znaczy zrobić coś takiego, że tego pistoletu wcale nie będzie.
— Zniknąłby?
— Nie. Nie zniknął. A zresztą... może by i zniknął. Za mała jesteś, żeby to
wszystko od razu zrozumieć. Jak pobędziesz u nas, nauczysz się pomału, co to
jest życie partyzanta. I co to jest pistolet.
Marynka znów kiwała głową, a Igor przewidywał coraz większe klęski dla swego
pistoletu, jeśli go zaniedba.
Droga stawała się ciężka. To piaszczysta, to bagnista. Głodne i zgrzane bydło
ryczało, kobiety płakały za wsią, za spokojnym losem.
— A ty nie płaczesz? — spytał Igor Marynkę.
— Ja? Nie.
— A dlaczego?
— Bo mi się nie chce.
I szła obok Igora, przyglądając się pistoletowi. A potem, gdy zapadła noc, Igor
słyszał jej wysilony oddech.
— Możesz iść? ?
— Mogę.
— Zmęczonaś?
— Uhm.
25
W miarą marszu głos jej stawał się coraz cichszy, coraz mniej wyraźny.
— Idź do wozów — radził Igor.
— Nie chcę.
— Dlaczego?
— Tam i tak dość małych dzieci.
— A ty jesteś duża?.
— Pewno!
Igorowi zachciało się spać. Chętnie by sobie zaśpiewał dla dodania otuchy, ale
„Mucha" nakazał milczenie.
„Bulbowcy mogą wszcząć pościg^ jak się ockną po
klęsce" — mówił.
— Cisza, cisza — przestrzegali dowódcy. „Cisza, cisza" — zdawały się cykać
świerszcze. Koniom i krowom związywano pyski, świniom ryje.
Noc schodziła już w kąty i rozpraszała się. Z nieba
mżył blady świt. Po rzece Stochód migały pierwsze
blaski dnia, gdy partyzanci przeprawili się przez nią.
„Mucha" został w tyle i nasłuchiwał, niespokojnie
kręcąc głową.
— Co się stało, dowódco? — spytał Igor.
— Nic. Ale zdaje mi się, że bulbowcy ciągną za nami.
— Nie słychać ich wcale.
— A ja słyszę. Marynka stanęła koło „Muchy".
— Ja też słyszę — powiedziała. „Mucha" klepnął ją po plecach.
— Zuch, mała! Partyzantka wciekała w las, tabory ociągając się
weszły za nią. W głębi biegła grobla, zabagniona z obu
boków.
— Widzisz — mówił Igor do Marynki — jak chcę strzelić, to naciskam spust. Ale
teraz broń nie nabita, więc.„
26
Wywijał pistoletem przyglądając mu się pod światło.
— Co robisz? — krzyknęła Marynka.
Ale już było za późno. Pistolet wyleciał z ręki Igora i wpadł w błoto.
Igor rzucił się za bronią jak bocian za żabą. Błyskawicznie zanurzył dłonie w
gęsty muł.
— Jest! — zawołał. — Jak pragnę zdrowia!
— Cicho, cicho — ostrzegał ktoś z szeregu. Igor przysiadł na grobli.
— Co ja zrobiłem! — biadał. — Cała lufa zatkana. Daj no, Marynka, jakiś patyk.
Podała. Dłubał nim długo. Dmuchał, zaglądał, znów dmuchał.
— Szmatki jakiej nie masz? — zwrócił się do małej. Poszperała w kieszeniach
parcianych portek.
— Mam. Ale brudna.
Podała mu coś, co kiedyś może i było chustką do nosa. Minęło ich kilku
partyzantów, minął żylasty chłop.
— Chodź, Marynka — powiedział. — Nie czas na ,zabawę.
— Ja się nie bawię — wzruszyła ramionami i chmurnym wzrokiem pogoniła w ślad za
ojcem.
— A ty nie siedź tak — zwróciła się do Igora. — Czas iść.
— Idź, idź. Nie mogę tak zostawić pistoletu. Idź, mówię.
Ale Marynka nie odchodziła. Długim patykiem wodziła po powierzchni bagna, aż
powstawały na nim bańki. Kiedy uderzała w nie, pękały. Nagle zaprzestała zabawy.
— Odeszli nas — powiedziała z nutą lęku w głosie. Igor nie przerywał roboty.
— Gdzie mogli odejść? No, gdzie? Idą tą groblą prosto przed siebie. Dogonimy
ich w minutę.
27
Marynka znów wodziła patykiem po bagnie. Po pewnym czasie Igor wstał.
— Gotowe — powiedział. — Możemy iść. Weź swoją
chustkę.
Marynka spojrzała na to coś, co już teraz przestało być nawet szmatą, ale mężnie
schowała to coś do kieszeni.
— Idziemy! — podskoczyła.
Tak jak nagle poderwała się, tak i nagle stanęła.
— Co ci jest? Co się stało? — zdziwił się Igor.
— Bulbowcy! — rzuciła dziewczynka i pociągnęła Igora z całych sił. — Biegnij! —
krzyknęła.
Ale już było za późno. Zaledwie zdążyli przebiec ze dwadzieścia metrów, gdy
posłyszeli tętent i gwar.
— Chowaj się za mnie — szepnął Igor.
— Co chcesz zrobić?,
— Będę strzelał.
Mała spojrzała na niego pociemniałymi oczami.
— Głupi jesteś — powiedziała. — Ich jest dużo.
— No, to co? — upierał się Igor. Marynka złapała go za rękę.
— Słuchaj mnie, rozumiesz? — powiedziała surowo. — Ja wiem, co trzeba zrobić.
I patrząc w oczy osłupiałemu Igorowi dodała:
— Właź do wody.
— Przecież tu bagno — bronił się. — Utoniemy.
— Nie tu, a tu — wskazała miejsce, gdzie rozlewała się czystsza, jaśniejsza
woda. — Prędzej!
i Pociągnęła go za sobą.
— Nie chlupocz — ostrzegała. — Ciszej. Cicho, słyszysz? Oni już nadjeżdżają.
Prędzej, prędzej.
Zanurzyli się, Marynka wcześniej, Igor później. Tętent narastał. Słychać już
było głosy.
— Nie zdążymy odpłynąć dalej, żeby nas nie zauważyli. Będę strzelał.
28
— Nie strzelaj. Mówię ci, nie strzelaj — szarpnęła go za rękę Marynka.
— I tak nas zauważą.
— Nie zauważą.
— A co zrobisz z głową?
— Schowam ją.
— Pod wodę?
— Pod wodę.
Igor zgromił Marynkę spojrzeniem.
— Jak długo można nurkować?
Mała nic nie odpowiedziała, nie miała czasu, na groblę wjeżdżali pierwsi
bulbowcy.
Igor nabrał powietrza do płuc głęboko, głęboko, opadł niżej w wodę.
Poprzez szum słyszał dudnienie na grobli, widział cienie koni i cienie ludzi
odbijających się w wodzie.
Ogarnięty strachem wyciągnął rękę. Dotknął włosów dziewczynki. Nie utonęła.
Lekko poruszając rękami
29
i nogami trzymała się opodal. Jak długo? Jak długo jeszcze? Igor czuł, że
słabnie, że za chwilę zacznie się dusić. Już zaczynał się dusić. W pewnym
momencie zachłysnął się.
Dziewczynka wykonała ledwo dostrzegalny ruch. Poprzez strach, poprzez duszność
Igor-poczuł, że mała wtyka mu coś w rękę. Łodyga wodnej lilii!
Zwariowała czy co? W ostatniej sekundzie przytomności zrozumiał, o co chodzi.
Cicho, nie' mącąc wody, położył się na wznak, łodygę kwiatu włożył do ust, a
częściowo wysunął ponad wodę. Pusta w środku łodyga ciągnęła powietrze z
zewnątrz. Igor chłonął je zrazu łapczywie, a potem coraz równiej, spokojniej.
Tętent na grobli rzedł, aż ucichł zupełnie.
Igor wypłynął bezszelestnie. W zębach trzymał łodygę lilii wodnej. Tuż koło
niego, po powierzchni wody, snuła się druga taka sama łodyga.
— Marynka — powiedział kątem ust. — Marynka, słyszysz? Nie bój się. Oni już
przejechali.
Dziewczynka wysunęła głowę.
— Ja się nie boję. Przecież ty masz pistolet.
I zaśmiała się wesoło, płynąc żabką do brzegu.
TYCIAK
I
l\ ie miał żadnego doświadczenia. W świecie nie bywał. Wieś była nieduża i, jak
to mówią, deskami od świata zabita. A deski te były czarne, sięgały prawie nieba
i były po prostu górami.
Nie miał żadnego doświadczenia. Znał wprawdzie każdy zrąb górski, każdy strumyk
i ścieżkę. Znał bezdroża i potrafił się z nich wyplątać. Znał matkę, ojca,
siostrę, brata, znał najbliższych sąsiadów. Ale nie znał wcale ludzi obcych,
tych zza gór, którzy na pewno inaczej żyją, inaczej pracują. Nie znał ich, nie
widział nawet nigdy.
Wieś, o pochyłych chatach, biedna była jak mysz kościelna i jak ta mysz cicho
piszczała z głodu. Ziemia rodziła skąpo i byle co. Nic dziwnego — podłożem jej
była przecież skała. Drobni, źle odżywieni ludzie twardzi byli, jakby i oni
pomału kamienieli w nieustannej walce o życie. Słowa miłości, słowa przyjaźni i
życzliwości rzadkie tu były zarówno jak chleb.
Jan nie znał takich słów wcale. Raz tylko dotąd zapragnął je wypowiedzieć, ale
nie udało mu się.
A było to w pewną sobotę, ciepłą i pełną słońca. Góry kąpały się w pianie
pierzastych chmur, od lasów płynęła przedwieczorna rzeźwa cisza. Potok u stóp
Jana kląskał na kamieniach, zapadał w niewidzialne dziury i znów wytryskał. W
jednym miejscu tuż za
31
zakrętem woda pieniła się, jakby ją rozgarniały gwałtowne wiosła. Jan jednak
zamiast wioseł dostrzegł po chwili parę ciemnych rąk, roztrzepujących świeżo
wyprane szmaty. Podszedł bliżej.
Na piasku klęczała dziewczyna. Czerwona spódniczka, przemoczona u dołu,
szczelnie przylepiała się do jej silnych nóg. Nogi te były dziwnie urodziwe i
żwawe. Opalone jak skórka wypieczonego chleba, dreptały, zgrabnie omijając
dokuczliwe kamienie. Czasem miękkim łukiem uginały się w kolanach, kiedy
dziewczyna klękała, by być bliżej wody, czasem perliły się srebrzyście i
ociekały kroplami. Te krople na nogach dziewczyny wydały się nagle Janowi
drogocennymi paciorkami, a same nogi czymś tak pięknym, że zapragnął nagle
przywrzeć do nich twarzą.
Nie uczynił jednak tego. Stał jak wryty i patrzał. Dziewczyna tymczasem
wyprostowała plecy, spój- | rżała w niebo, jakby na nim szukała godziny. Mokrą
ręką wsunęła pod chustkę czarny kosmyk włosów. W tej krótkiej chwili Jan
zobaczył jej smagłą twarz, odbijającą wszystkie zorze wieczorne. W tej Jkrótkiej
chwili dostrzegł gorący błysk jej czarnych oczu i zda- ) ło mu się, że ten
błysk na wskroś przeszył mu serce. Dziewczyna zgarnęła niecierpliwie szmaty do
drewnia- \ nego kubła i, uginając się pod ciężarem, wstąpiła na \ wąską
ścieżkę przybrzeżną. Widział teraz jej plecy, i lekko przechylone w prawo.
Wydawała mu się kwiatem umykającym wiatrowi. Chciał jej to powiedzieć. Nie
wiedział, jak to się stało, że zamiast wypowiedzieć te słowa zachwytu, zastąpił
jej drogę i rzekł niespodziewanie dla samego siebie: — Daj. Pomogę. Wyciągnął
rękę. v>
Dziewczyna zatrzymała się. Spojrzała. Jej chmurna zrazu twarz zadrgała nagle
cała od śmiechów. Czerwo-
32
i
ne wargi odsłoniły dwa rzędy drobnych, kłujących zębów. Oczy zwęziły się i
trysnęły czarno-białym światłem. Kubeł z wyżętą bielizną oparła o biodro. Całą
swą smukłą postać podała do tyłu.
Śmiała się dobrą chwilę, zanim wykrztusiła:
— Ty? A toż by cię kubeł zabił, tyciaku!
Zrazu śmiech dziewczyny wydał mu się tak zaraźliwy, że sam miał ochotę zaśmiać
się. Dopiero jej słowa zgasiły mu usta. Przypomniały mu to, co pamiętał zawsze
jednakowo gorzko — swój wzrost, wyśmiewany w najróżnorodniejszy sposób.
Cofnął wyciągniętą rękę. Stał nie patrząc już na dziewczynę. Po czym z wolna
ruszył przed siebie, szerokim łukiem omijając miejsce na ścieżce, gdzie kątem
oka chwytał opalone, złote stopy.
Ze spotkania z dziewczyną nie pozostałoby mu nic, prócz straconych barw
nieznanego świata, gdyby nie przydomek. Został Tyciakiem. Właśnie już jako
Tycia-
3 — Las moim domem
38
kowi odechciało mu się poznawać daleki świat i ludzi z tamtego świata. Ranek
zastawał go wyrzucającego gnój z obory, a wieczór znów go przy tym gnoju
zaskakiwał. Wykonywał swoje czynności dokładnie — orał, siał, zbierał i nawet
się już nie dziwił, że tak będzie do końca życia.
Obudziła go wojna, ale ponieważ go nie zmobilizowali ze względu na wzrost, więc
po prostu potwierdziwszy w nim Tyciaka — odsunęła się.
Aż pewnego dnia groza uderzyła w wieś.
Zaczęło się łuną nad lasem. Łuna pokazała się tak niespodziewanie, jakby
wyskoczyła zza drzew w mgnieniu oka.
— Las się pali czy co? — pytali ludzie.
— Bogać tam las! Przecież to kajś dalej.
— Dalej, prawda.
W tłum rozprawiających chłopów wdarła się nagle czarnowłosa dziewczyna. Oczy
miała przerażone, niecierpliwymi rękami szarpała na piersiach bluzkę.
— Ludzie! — wołała. — Tam palą i zabijają.
— Kogo? Kto?
— Bulbowcy. Dzieci w kolebkach nie zostawiają. Brat pasł w lesie. Widział.
Dziewczyna nie mogła mówić. Rąbkiem chustki ocierała łzy. Jan od razu poznał w
niej tę, która mu nadała przydomek Tyciaka. Nie była teraz taka butna, jak ongiś
na ścieżce. Trzęsła się i płakała. Zamglonymi oczami wodziła po tłumie, jakby
wśród niego szukała ratunku.
Brat jej, piętnastoletni wyrostek, opowiedział, że sąsiednia wieś prawie cała
spłonęła, podpalona przez bandę.
— Swoich zabrali. — dokończył chłopak. — A naszych, Polaków, wybili.
34 '
— Myślisz, że pójdą na nas? — spytał Jan chłopca.
— Wiem to? — zawahał się wyrostek. — Ale jeden, taki z nożem w ręku, pokazywał
tym nożem na naszą wieś i cosik mówił do drugiego.
Ludzie zaczęli się z tłumu wysuwać.
— Uciekać, uciekać — szeptano.
Po godzinie wieś opustoszała. Dorośli i dzieci, pędząc przed sobą bydło, szli do
lasu. Jeśli ktoś we wsi pozostał, robił to widocznie w głębokiej tajemnicy, bo
okna chat ciemne były, w opłotkach nie widziało się żywej duszy.
Jan wlókł się na końcu kawalkady, zamykając żałosny pochód. Od czasu do czasu
oglądał się poza siebie, nie wiadomo czego wypatrując.
— Przyjdą? — zagadnął go nagle strwożony głos.
— Kto? — odpowiedział bez sensu i spojrzał na pytającą.
Ciemnowłosa dziewczyna szła obok niego i choć bała się, strach nie udzielał się
jej zgrabnym nogom, były nadal żwawe i piękne.
— Bulbowcy — szepnęła. Wzruszył ramionami.
— Nie boisz się? — zapytała.
Znów wzruszył ramionami. Westchnęła.
— Tobie dobrze. Tyś jest chłop — powiedziała cicho. I zgrabnie, jakby się
wybierała na tańce, odeszła do
swoich.
Jan tymczasem myślał, że ta ucieczka z wioski nikomu nie pomoże. Bo jak długo
można siedzieć w lesie? Co się stanie z ziemią, zbiorami, dobytkiem? Lato. W
polu tyle roboty, a tu jeszcze ci bulbowcy! ALe we wsi było trzydzieści polskich
rodzin i wszystkim tym rodzinom groziła śmierć z rąk zupełnie bezkarnej bandy.
35
Machnął ręką. Nie miał pojęcia, co można w tym wypadku poradzić. A nawet gdyby
znalazł radę, któż by go posłuchał? Najwyżej usłyszałby drwiące:
— Nie stawiaj się, Tyciaku!
Obrócił więc oczy na wierzchołki leśnych drzew, spomiędzy których przesączało
się ukośnie słońce. Wydało mu się, że wierzchołki te obracają się łagodnie wraz
z ruchem jego głowy. Ilekroć patrzył na drzewa i kwiaty, nie mógł zrozumieć,
czemu Pan Bóg, taki skąpy dla biednego narodu, tak go hojnie obdarza tą
pięknością, która nic nie kosztuje — pięknością życia ziemi.
Czoło pochodu zatrzymało się.
— Bagna — powiedział ktoś ostrzegawczo. Szerokim łukiem ominąć trzeba było
niebezpieczne
miejsce. Jan musiał teraz patrzeć pod nogi, by nie trafić na grzęzawisko. I gdy
tak szedł i patrzył, przypomniał sobie nagle coś, od czego aż mu czoło spot-
niało.
„Rany boskie! — myślał gorączkowo. — Przecież w tym lesie żołnierze polscy
jeszcze w trzydziestym dziewiątym roku zakopali broń i amunicję. Chyba nikt tego
dotąd nie ruszył".
Stanął. Nieznacznie odłączył się od gromady. Wsunął się za drzewo. Kiedy ostatni
maruderzy minęli go, zaczął biec w odwrotnym kierunku.
Doskonale pamiętał to miejsce. Było stosunkowo najsuchsze w lesie,
najprzewiewniejsze. Pamiętał także, że żołnierze owijali broń tłustymi szmatami
i w wykopanym rowie przekładali deskami. Pamiętał też, że jeden z żołnierzy,
bardzo wesoły, młodziutki chłopiec, z wielkim nakładem trudu i czasu wykopał
nieduży świerczek i z ogromną bryłą ziemi przeniósł go na miejsce, gdzie
schowana została broń. Tu zasadził drzewko.
36
— Niech rośnie — powiedział. — Może tu kiedyś wrócę? Po tobie, świerczyno,
poznam to miejsce.
I zasalutował, jakby żegnał kogoś. Po czym odszedł szybko i pociągnął za sobą
kolegów.
Nikt prócz Jana nie wiedział o tym wydarzeniu. A i on także przypadkowo tylko
natknął się na żołnierzy w lesie. I tylko jego wzrost zadecydował, że go nie
przepędzono. Pasł krowy w zastępstwie swego młodszego brata, który zachorował
właśnie na krosty w gardle. Zza krzaków jeżyn przyglądał się temu, co robili z
bronią. I wtedy ten młody, wesoły wojak, sadząc świerczek, zauważył Jana.
Najpierw się zgnie-wał, a potem machnął ręką.
— E, taki smarkacz! Zanim urośnie, ja tu po broń przyjdę. Pamiętaj — dodał po
chwili — żebyś tu nic nie ruszał. Uszy bym ci poobrywał! Jan cofnął się i
poszedł za krowami. Teraz wspominał to wszystko bez żółci, bo od dawna
zobojętniał. Tak mało rzeczy sprawiało mu radość lub ból!
Szybko biegł lasem. Bał się, by nie zaskoczyła go ciemność. W wielkich
paprociach nogi tonęły mu po biodra. Czasem trafiał na ścieżki wydeptane przez
ja-godziarzy wioskowych. Czasem drogę zastępowały mu gąszcze, splątane i
czepiające się ubrania.
Słońce znikło ze szczytów drzew. W miejscach gdzie las rzedł, przenikała od
zachodu błyskotliwa poświata. Z sierpniowego nieba wybijały się jak świeczki
wczesne gwiazdy.
Jan wiedział, że już jest blisko miejsca oznaczonego świerkiem. Zwolnił kroku,
żeby nie pobłądzić. Tak. W tej stronie wieś, tu droga przez las, a tu ścieżka do
zagajnika. Tą ścieżką posuwał się ostrożnie.
Jeszcze raz postanowił sprawdzić, czy idzie właściwą drogą. Przystanął,
rozejrzał się dookoła. Przed sobą
37
miał świerczek i miejsce, gdzie zakopano broń. Nachylił się, by sprawdzić. I
wtedy bardzo wrażliwe na ] wszelkie odgłosy ucho pochwyciło jakiś dźwięk. Coś
jakby skowyt