Wanda Żółkiewska Lask moim domem Ilustrowała Hanna Szczypińska Okładkę i kartę tytułową projektował Wiktor Sadowski Text © Copyright by Wanda Żółkiewska, Warszawa 1962 Illustrations © Copyright by Hanna Szczypińska, Warszawa 1962 Cover © Copyright by Wiktor Sadowski, Warszawa 198? Jeśli zdarzy się, że ktoś z was, Czytelnicy, znajdzie się kiedyś w Zamościu, niech zapyta o Mikołaja Kunickiego. — Kapitana? Partyzanta? — odpowiedzą zamościa-nie. — „Muchę"? I wskażą drogę do miejsca jego pracy lub mieszkania prywatnego. Bo wszyscy w Zamościu znają Kunickiego, wiedzą, kim był w czasie okupacji hitlerowskiej, kim jest obecnie. Znają go z jego opowieści, które lubi snuć, znają go z wydanego po wojnie „Pamiętnika". Dowodzony przez Kunickiego oddział partyzantki polsko-radzieckiej działał od roku 1943 do roku 1945 i przechodził różne koleje losu. Dalekie rejony Wołynia, Polesia, Karpat, przygraniczne tereny Związku Radzieckiego, Lubelszczyzna i Lasy Janowskie — to wszystko szlaki wędrówek partyzantów Kunickiego, zwanego wówczas „Muchą". Te połacie ziemi, ogołocone ze wszystkiego, czym człowiek żyję, ogołocone również z ludzi, wydane na pastwę chwastów i dziczejących zwierząt, były świadkami zagłady, lecz także świadkami nieustających zmagań z wrogiem. A wrogów na tych ziemiach było wielu. Niemcy, operujący regularną armią i nowoczesną bronią, bandy UPA, a wśród tych ostatnich najzagorzalsi nieprzyjaciele partyzantki „Muchy" — bulbowcy i banderowcy, czyli nacjonaliści ukraińscy zbratani z Niemcami, pokrewni tym, którzy w kilka lat później zamordowali generała Świerczewskiego — „Waltera". Partyzanci polscy i partyzanci radzieccy, pod wspólnym dowództwem, we wspólnej walce, wdzierali się 5 w głąb placówek nieprzyjacielskich lub sień zamęt i po płoch na tyłach wroga. Nękające boje i dywersja — to były dwa główne zadania partyzantów. Dzięki nim leciała w powietrze amunicja dowożona na front, na minach i porozkręcanych szynach wykolejały się pociągi wyładowane niemieckimi żołnierzami, płonęły składy żywności, wybuchały zbiorniki benzyny. A partyzanci „Muchy" nocą i dniem, w upał, deszcz, mróz maszerowali depcząc po piętach nieprzyjacielowi, nieświadomemu ani skąd i kiedy partyzantka wyskoczy, ani jaka jest jej prawdziwa siła. Błyskawiczność działania, zaskakiwanie, chytrość, fortel — doprowadzały wroga do wściekłości i, osłabiając jego liczebność, bardziej jeszcze osłabiały jego wolę. Dzieje oddziału „Muchy" należą już do przeszłości. Pozostali przy życiu partyzanci dawno powrócili do normalnej pracy we wsiach, miastach i miasteczkach. Rozproszyli się po Polsce, po Związku Radzieckim. Czasem tylko listami dają sobie wzajemnie znać o swoich losach. Jest jednak miejsce, które ich ciągnie. To Karpaty przemierzone wzdłuż i wszerz w latach walki. Tu, pośród gór, potoków, lasów, w okolicach Wołkowyi i Leska, spotykają się starzy przyjaciele. Polują, łowią ryby, a gdy zapada zmierzch — rozpalają ognisko. I wtedy właśnie wszystko zaczyna się od początku. Tylko już w długich, do świtu trwających wspomnieniach. LILIA WODNA I Upał był taki, że trawy żółkły przed czasem, a rośliny z wysiłkiem kłoniły się ku ziemi. W górze stało wielkie, sierpniowe słońce, większe i bardziej palące, niż to zazwyczaj bywało. Partyzanci, świeżo przez „Muchę" zorganizowanego oddziału, wytaczali z siebie ostatni pot, ćwicząc pod okiem dowódców, a gdy zapadał zmierzch, przypadali mokrą piersią do leśnego podszycia i tak leżeli, póki ich nowy rozkaz nie poderwał z miejsca. A rozkazy padały raz w raz, bez względu na porę doby. Były ostre, szybkie, twardo wymagające natychmiastowego posłuchu, bo tuż za plecami partyzantki czaił się wróg: Niemcy, bandy UPA i ukraińsko-niemiecka policja. Starcie z tym wrogiem mogło nastąpić każdego dnia, każdej nocy. Świadczyły o tym głuche detonacje, przedzierające się przez gęste powietrze, oraz dudnienie ciężko przetaczających się czołgów i dział. Tylko wielkie Cumańskie Lasy, między Sarnami, Kowlem i Równem, opanowane były przez sowieckie oddziały i przez polską 27 Dywizję. Oddział „Muchy" zaprawiał się we wsi Krymno i jej okolicach leśnych do bliskich bojów. Dzień był bez chmurki, suchy, bezwietrzny, cały przepojony słońcem, przyjemny dla człowieka, który 7 może spocząć w cieniu sadu, ciężki dla każdego ludzkiego wysiłku. Partyzanci z trudem łapali w płuca rozgrzane powietrze. Woda krążyła w blaszankach od partyzanta do partyzanta, nieubłagana komenda: „Baczność!!" wytrącała te blaszanki z rąk. „Mucha" sprawdzał stan przeszkolenia bojowego nowo przyjętych chłopców, którzy kilka dni temu zbiegli wprost spod siekier band UPA. Stojąc na lekkim wzniesieniu, z radością obserwował, jak ci młodzi łatwo uczą się, jak sprawnie naginają się do wojskowej dyscypliny. Wspomnienie dopiero co przeżytych krwawych dni dodawało im widać zapału. Rwali się do odwetu, a wiedzieli, że odwet ten niełatwy. „Mucha" uśmiechał się, a potem zmarszczył brwi, bo zdawało mu się, że widzi wśród nowych jednego, który chyba jest za młody na partyzanta. Miał mu się właśnie lepiej przyjrzeć, gdy od wsi dobiegły go jakieś głosy. Odwrócił się. Wymachując zabawnie rękami szedł dowódca zwiadu, za nim jacyś ludzie. „Znów cywile — pomyślał Kunicki. — Będzie z nimi nowy kłopot, tak jakby bez tego mało było kłopotu". Niecierpliwym gestem strząsnął kroplę potu, która mu spłynęła z brwi i usadowiła się na nosie. Był zły. Miał niewiele czasu na przegląd ćwiczących grup — sam przecież ćwiczył swoich, którym zrobił pięciominutowy odpoczynek. — Czego? — mruknął, gdy dowódca był w odległości kilku kroków. Dowódca zwiadu chciał już salutować, stając na baczność, ale Kunicki machnął lekceważąco ręką. Widział przecież, jak dowódca był zgoniony i jak mu było gorąco. Ludzie stojący za zwiadowcą też nie wyglądali lepiej. Koszule, szare od zacieków potu, przylepione mieli do ciała, włosy w mokrych kosmykach opadały 8 im na czoła. W rozognione twarze głęboko wrył się kurz, tworząc coś w rodzaju brzydkiego zarostu. Zwiadowca obejrzał się na cywilów. — Niech sami gadają. Przyczepili się do mnie jak kleszcze do psiego zadka. Na czoło grupy wystąpił chłop, może czterdziestopięcioletni, o rękach uformowanych z samych żył. Takie same żyły występowały na jego chudej, obnażonej szyi. — My do was — powiedział do „Muchy". — Skąd? — Z Majdana. — Gdzie to jest? — Dziewięćdziesiąt kilometrów stąd. Koło Kamienia Koszykarskiego. — Szliście? — Różnie. Szliśmy, i na koniach, jak wypadło. — Czego chcecie? Chłop spojrzał na „Muchę" surowo, jakby miał do niego żal. — Wybawienia —- rzucił ponuro. „Mucha" drgnął. — Co wy? Żarty czy jak? — Ładne żarty — zza pleców żylastego wysunął się drugi, zupełnie taki sam, tyle że młodszy o jakie dziesięć lat i wiele niższy. — Nóż i siekiera nad nami wisi, dziewięćdziesiąt kilometrów tłuczemy się szukając obrony, ot, tak, dla śmiechu? — O co chodzi? — przerwał mu „Mucha". — Banda nas szarpie. — Mają mnóstwo ludzi w Karpiłówce i Karasinie. — Będą nas wyrzynać do nogi, tak powiedzieli. — A nas w Majdanie jest dużo Polaków. Mówili jeden przez drugiego. „Mucha" jeszcze raz starł pot. 9 — A może by tak jeden po kolei wyłożył, z czym przychodzicie? — Co to takiego? Co to za ludzie? Czego oni chcą? — dopytywali się partyzanci, zwolnieni na chwilę przez swoich dowódców. Znów na czoło delegacji wysunął się żylasty chłop. — Banda zbiera siły, by rzucić się na Majdan i powybijać Polaków. Wcale się z tym nie kryją, bo wiedzą, że jesteśmy osaczeni ze wszystkich stron. A my mamy trochę pistoletów i broni, ale nie utrzymamy się. Więc lepiej, mówimy, broń zdać partyzantom, a za to, mówimy, niech oni nas obronią i wyprowadzą do lasu. — Patrzcie ich, jacy mądrzy! — mruknął któryś z partyzantów. — A tyś głupi! — zapiszczał nagle cienki głos i umilkł, jakby przez kogoś urwany. —- Co to? — spytał „Mucha". Żylasty chłop podrapał się po głowie. — To moja Marynka. I wskazał na małą postać w parcianych portkach i lnianej koszuli. — To nie chłopak, jak pragnę zdrowia, to dziewczyna! — krzyknął ze zdumieniem partyzant, który „Musze" wydał się za młody do walki. — A ty czego? — huknął na niego „Mucha". — I skądżeś się w ogóle wziął, smarkaczu? Partyzant wyprostował się. — Mam osiemnaście lat i zostałem zwerbowany w Hucie Sopaczewskiej. — No dobrze, ale po co się wtrącasz? — Bo ta mała wygląda jak chłopak. Żylasty chłop skierował na młodzieńca surowy wzrok. — Musiałem ją ze sobą wziąć — powiedział do „Mu- 10 chy" — nie było z kim zostawić. A zresztą ona się nie... — Tato... — włączyła się do rozmowy dziewczynka głosem na pół obrażonym, a na pół zbuntowanym. — Narowista — dokończył chłop patrząc na córkę badawczo, bez urazy. Dziewczynka odetchnęła z ulgą, jakby się spodziewała czegoś wiele gorszego. Uśmiechnęła się nawet lekko. Była strasznie chuda. Parciane portki nie trzymały się jej płaskich bioder, toteż podtrzymywała je rękami wsuniętymi w kieszenie. „Mucha" zauważył, że nie tylko on przygląda się małej. Młody partyzant nie spuszczał jej z oka i z trudem powstrzymywał śmiech. Ale tak naprawdę to tylko strój dziewczynki był śmieszny, bo ona sama była raczej ładna. To, co uderzało przede wszystkim, to wielkie, szare oczy szeroko rozstawione, pod czystymi łukami jasnych brwi. Oczy te ciemniały i jaśniały na przemian, zależnie od uczuć dziecka, zmiennych i przebiegających jak błyskawice. Zadarty nosek z wyraźnie zarysowanymi nozdrzami i różowe usta, wypukłe jak owoce derenia, ^dodawały jej wdzięku. Podobnie jak wielka powaga i pewna chmurność, czy może czujność lub uwaga, malująca się na jej po dziecinnemu zaokrąglonej twarzy. — Co powiesz? — zagadnął ją „Mucha", który miał dla dzieci miękkie serce. Spojrzała na niego nieufnie. — Nic i— odpowiedziała. — Tato powie. „Musze" spodobała się ta odpowiedź. Mała znała swoje miejsce w delegacji. — Więc? — zwrócił się „Mucha" do żylastego. — Musicie nas poratować. Inaczej nikt ze wsi nie ujdzie. — A jednak wy wyszliście. 11 — Parę dni temu. Później bulbowcy rozstawili warty po wszystkich drogach. — To jak wrócicie? Chłop przestąpił z nogi na nogę. — Z wami. Razem z wami — powiedział. — Jak to z nami? — Z partyzantami. Przecież nas nie opuścicie. Sześćdziesiąt polskich rodzin. To dużo ludzi. I dzieci dużo. Marynka przez cały czas patrzyła na „Muchę". Czujność i uwaga jeszcze bardziej wzmogły się w jej wzroku. „Mucha" czuł się jak złapany w potrzask. Po to przecież tu był, żeby ratować ludzi od śmierci, a jednocześnie ta daleka wyprawa, specjalnie dla jednej wsi, wydawała mu się trochę ryzykowna. Spojrzał po partyzantach. Oni chyba też tak myśleli, bo stali z opuszczonymi oczami, nic nie mówiąc. Tylko młody wiercił się, jakby mu piachu w buty nasypano. — Oddalibyśmy broń i amunicję — powiedział chłop po krótkiej wymianie spojrzeń z resztą delegacji. — Warto, dowódco, jak gragnę zdrowia! — wmieszał się młody. — Miałbym swój własny pistolet — dodał spoglądając z góry na dziewczynkę. „Mucha" zmiażdżył młodego gniewnym błyskiem oczu. — Nikt się ciebie nie pyta — rzucił. — Ile tego macie? — zwrócił się znów do żylastego. — Dokładnie nie wiem. Nie każdy się przyzna, ale sporo. — Sami widzicie... — zaczął znowu młody, urwał jednak przezornie w sam czas, bo już „Mucha" odwracał się do niego. Dziewczynka parsknęła śmiechem. — Czego się śmiejesz? — naparł na nią młody. 12 — Bo ty się tak wyrywasz, jak Filip z konopi — spokojnie odpowiedziała Marynka. — Jakie te dziewczyny są głupie — wzruszył ramionami młody. Chciał jeszcze coś mówić, ale plutonowy wołał go właśnie: — Dość będzie gadania, Igor! Żebyś ty był taki mocny w wyszkoleniu strzeleckim! Baczność! Igor jeszcze raz obejrzał się na dziewczynkę i grupę delegatów z Majdana. — Ja bym tam poszedł, dowódco — powiedział. — Jak pragnę zdrowia! Kabeka i pistolety... ho, ho! Pędem puścił się za odchodzącymi już towarzyszami ćwiczeń bojowych. „Mucha" tymczasem rozmyślał. — Dobrze — powiedział wreszcie. — Czekajcie nas za kilka dni. Szmer oddechów przeleciał przez grupę chłopów z Majdana. Dziewczynka wyjęła ręce z kieszeni spodni — Zaczekamy — powiedział żylasty. — Ale tu. „Mucha" roześmiał się. — Ależ z was niedowiarki! Ja bym radził wracać do wsi i, jeśli się tylko da, przygotować ludzi do obrony. Żylasty znów naradził się wzrokiem z gromadą. — Mówicie, dowódco, że przyjdziecie? Na pewno? — Na pewno. — To my odejdziemy dziś jeszcze, przed nocą. Ale pamiętajcie, bo jakby co, to... szkoda dzieci. Marynka wpatrywała się w „Muchę", jakby miała zamiar na zawsze go zapamiętać. — Dajcie spokój! — rozzłościł się „Mucha". — Jakbym nie miał przyjść, powiedziałbym bez niczego. Idźcie do kuchni, dadzą wam coś zjeść. A za trzy, cztery dni będę w Majdanie. I odszedł nie oglądając się poza siebie. Spieszyło mu ?? się wziąć do galopu pyskatego partyzanta — Igora. I wziął najwidoczniej, bo gdy przyszedł wieczór, młody ledwo się ruszał, a palce popuchły mu od majstrowania przy spuście broni. Nie chciał nawet jeść, tylko tak jak stał, rzucił się w skrzypiące igliwie leśne. Pulsy łomotały mu w skroniach, z ust wydobywał się urywany, gorący jak ogień oddech. Wsparł palącą głowę na rękach. — Żeby cię... — zaklął cicho pod adresem „Muchy", oglądając bąble na dłoni. Dmuchał na bolące miejsce. Tylko przez chwilę sprawiało to ulgę, potem bolało jeszcze bardziej. — Nie dmuchaj — odezwał się w górze cienki głos. — Masz, przyłóż babkę. Otworzył oczy. Stała nad nim Marynka w swoich parcianych portkach i brudnej koszuli. W ręku trzymała kilka zielonych listków. Igor złośliwie przymrużył powieki. — Znalazła się wielka lekarka — powiedział. I wykręcił się do dziewczyny plecami. Leżał tak jakiś czas. Ponieważ jednak Marynka nic już więcej nie mówiła, korciło go, żeby zobaczyć, co też ona robi. Udając więc, że poprawia niewygodną pozycję, przekręcił się na drugi bok. Ale dziewczynki nie było. O jej obecności świadczyły tylko krągłe liście babki porzucone na ziemi. Igor usiadł, rozejrzał się dookoła. Upalne słońce z wolna zapadało za las, siejąc jasne poblaski jak na obrazku malowanym przez dziecko'. Partyzanci kręcili się sennie, zgrzani, zmęczeni. Ów niósł wodę w wiadrze, inny ściągał gałęzie na ogień. — Wasyl! — zawołał Igor. — No? — zagadnął młody partyzant z bardzo odstającymi uszami, który właśnie mijał Igora. — Powiedz no, Wasyl... Powiedz no... 14 — Wygadaj się nareszcie. Czego chcesz? Igor oparł się na łokciu. — Gdzie się podziała ta delegacja? — Jaka znowu delegacja? — No, ci chłopi z Majdana. Wasyl podrzucił ramionami, tak że prawie uderzył nimi o uszy. — Tamci? — powiedział. — Poszli sobie. — Dokąd? — Zabrali się z powrotem. — A dziewczynka? — Ta w portkach? — Aha! — Poszła także. Bo co? — Bo nic. , Wasyl jeszcze raż podrzucił ramionami. — To czego ode mnie chcesz? — krzyknął i poszedł w las. 15 Igor rozciągnął się na ziemi. Niechętnie, stękając, 1 sięgnął po liście babki. Obłożył nimi obolałe palce, na- I sunął czapkę na twarz i usnął. ? Igor zupełnie inaczej wyobrażał sobie partyzantkę. . | Powiedział o tym Wasylowi: — Miałem się bić z Niemcami albo z bandami, a tu tylko ćwiczenia i ćwiczenia. Czy tu zawsze tak było? Wasyl przeczyścił najpierw fajkę kawałkiem drutu, zanim odpowiedział: — A cóżeś ty myślał? „Mucha" dobrze przegoni, I dopiero puści do walki. Bo co ty umiesz, ofermo, no co? 1 — Więcej niż ty. — Tak ci się tylko zdaje, aniołku. Niedługo pójdziesz w cug, przekonasz się. — Bardzo dobrze. Już mam dosyć tego marudzenia, j Kabeka rosyjskie, kabeka polskie, kabeka niemieckie, czeskie pistolety maszynowe... Na co mi to wszystko? I Niech mi dadzą jeden pistolet w garść i dosyć. I tak i z jednego będę strzelał. — Wiesz co? — powiedział Wasyl po namyśle. — Co? — Bieda, jak kto głupi. A ty jesteś do tego ciem-i niak. Igor skoczył do Wasyla. Ten jednak nie spiesząc się wyciągnął w odpowiednim momencie nogę tak, że Igor odbił się od niej jak piłka. — Nie rzucaj się — powiedział Wasyl. — Chcesz? Dam pociągnąć — wskazywał kopcącą w straszliwy sposób fajkę. — Mam gdzieś twoje palenie. — To i lepiej. Więcej dla mnie zostanie. A ty idź lepiej do „Muchy". Werbuje ochotników; 16 — Do czego? — Do awantury. Ty za tym przepadasz. Igor spojrzał na Wasyla tak, że powinny go były przejść ciarki, ale niestety — nie przeszły. Wobec tego Igor splunął i poszedł sobie. Już po chwili mógł się przekonać, że „Mucha" wcale nie werbował ochotników do awantury, tylko wydzielał z całej jednostki, przy pomocy wszystkich dowódców, najlepszych, najodważniejszych partyzantów, z którymi miał iść w drogę. — Gdzie? Po co? — dopytywał się Igor. — Ulęgałki będą strząsać — odpowiedział z całą powagą jakiś dowcipniś. — Coś ty, wariat? — Nie widzisz, że się marnują na chłopskich miedzach? A to już sierpień. Ulęgałki jak miód. Igor trzepnął wesołego partyzanta w ucho, za co dostał kopniaka, i z kolei przyczepił się do dowódcy plutonu. — Czy to ja sroce spod ogona wyleciałem, że mnie nie zauważacie? — bronił swojego honoru. Dowódca opędzał się od Igora jak od końskiego bąka. — Nie mam czasu, odejdź! — Ale ja wyróżniłem się w strzelaniu. Nie raz, a dwa^razy. I w ogóle przyszedłem ;tu z zaprawą. — Z jaką zaprawą? Żeś się tłukł z chłopakami w Hucie Sopaczewskiej? — No... nie tylko. — Czego chcesz ode mnie? Przecież widzisz, że ledwo żyję. Upał i tyle uganiania się. — Gdybyście mnie wzięli, byłoby o jednego mniej przy tym ganianiu. Plutonowy spojrzał na Igora z większą niż dotąd uwagą. /\^- f RLI \ 2 —Las moim domem j •— . ,w g ? 7 — Co się tak rwiesz? — spytał. — No dobrze, wyznaczę cię, ale bez broni. — Bez broni? A cóż ja bez broni pocznę? — Dostaniesz granaty. Na początek wystarczy. Widząc rozpacz Igora, dodał na odchodnym: — Najlepsi partyzanci zdobywają broń na wrogu. — Akurat! — powiedział Igor do siebie, cicho, żeby nie rozgniewać plutonowego i nie zmienić jego decyzji. To była pierwsza kropla goryczy, morze wylało się na Igora dopiero wtedy, gdy przed sztabem stanął cały oddział partyzantów, którzy za chwilę mieli wyruszyć w drogę. Igor dygotał ze wstydu i żalu. Stu jedenastu ludzi! W tym dziewięćdziesięciu dwu uzbrojonych, dziewiętnastu bez broni, tylko z granatami. I wśród tych ostatnich właśnie on, jak na urągowisko. Nie słuchał przemówienia „Muchy". Jak na żarnach mełła się w nim złość i podchodziła pod samo gardło. „Czekajcie! — groził nie wiadomo komu. — Ja wam pokażę!" Ale wkrótce już przekonał się, że niewiele ma do pokazania, natomiast jemu pokazują takie rzeczy, o jakich mu się nie śniło. Bo „Mucha" wziął tempo, gonił ludzi, aż im w marszu oczy na wierzch wyłaziły. — Czego my tak lecimy? — spytał Igor Wasyla. — Dla przyjemności, żeby nam się kości nie zastały — odpowiedział zapytany i rzucił się w cień drzew. Niedługo leżał, już po dziesięciu minutach „Mucha" wezwał go do siebie. — Niech to licho porwie! — z jeżył się jak brytan zwiadowca. — Na pewno mi każe rzekę macać. Mnie się ten Stochód nie podoba. — Dlaczego? — Nosem czuję zasadzkę. 18 Ale bulbowcy, jeśli nawet i zaczaili się poza piaszczystym wzniesieniem, na drugim brzegu rzeki, to siedzieli tam cicho i nosa nie wytykali. Zwiad wrócił z wiadomością, że jakieś ruchy wroga można zaobserwować, nie sposób jednakże ustalić ich miejsca i celu. — Oni tam siedzą, psie syny, siedzą na pewno i czekają tylko, żebyśmy zaczęli forsować rzekę. — Co zrobimy? — zaniepokoił się Igor. Zwiadowca obrzucił krytycznym okiem swoje onuce, które właśnie zdejmował z nóg. — Pójdziemy spać. — Jak to spać, kiedy tam jest zasadzka? — Właśnie dlatego pójdziemy spać. Jakby na potwierdzenie niewiarygodnych słów zwiadowcy po obozie poniósł się rozkaz „Muchy": patrole na miejsca, reszta spać! Igor, kręcąc głową z niedowierzaniem, czekał, aż rozkaz zostanie zmieniony. Ale nie doczekał się i zasnął. Rano zaczął się gwałt, jakiego Igor dotąd nie widział, gdy „Mucha" skoro świt poderwał oddział na nogi. „Wystrzelają nas jak kaczki" — myślał Igor i chciał nawet iść do „Muchy" z tym odkryciem, nie miał jednakże okazji, „Mucha" bowiem leżąc w zaroślach najpierw długo przyglądał się przez lornetkę rzece, potem zaś długo myślał i nie życzył sobie w tym czasie nikogo widzieć, nawet dowódcy zwiadu, .który miał wielką ochotę tropić zasadzkę. — Jakże będziemy forsować tę rzekę? — dopytywał się Igor, łażąc od partyzanta do partyzanta. — Odczep się — mówili jedni. — Dowiesz się — mówili drudzy. A tymczasem „Mucha" dziwnie sobie poczynał. Ni mniej, ni więcej, tylko kazał ludziom podzielić się na 19 dwójki. Dwaj partyzanci, w odstępie dwudziestu metrów jeden od drugiego, mieli ostrożnie dotrzeć na brzeg rzeki i tam okopać się. Potem znów dwóch następnych w ten sam sposób i znów dwóch wraz z drużynowym. I tak aż do ostatniego człowieka. Igorowi ten plan wydał się śmieszny jak dziecinna zabawa, ale już nikomu nic nie mówił o swoich wrażeniach, bo zauważył, że wielu kolegów podkpiwa sobie z jego „zaprawy" bojowej i doświadczenia. Ukrył też złość, kiedy za plecami uzbrojonego partyzanta czołgał się ze swoimi granatami klnąc w duchu niesprawiedliwość losu. Upomniany na migi przez wyprzedzającego go towarzysza, okopał się i czekał, co będzie dalej. Serce mu łomotało, czuł, że za chwilę rozpocznie się jego pierwszy bój. Wyobrażał sobie, jak się rzuci w wir walki, jak celnie upadną jego granaty. Leżąc w wygrzebanym dołku, ćwiczył mięśnie prawej ręki i liczył, ilu partyzantów jeszcze ma się przedrzeć na brzeg. Niecierpliwił się. Dlaczego to tak długo trwa? Jeśli „Mucha" i przez Stochód każe się po dwóch przeprawiać, będzie głupio. Konik polny wskoczył mu na rękę, bzyknął, zeskoczył na nogę. Igor robił pułapkę z dłoni i już, już miał konika,pochwycić, gdy rozległ się przeraźliwy wrzask. — Wszyscy naaaprzód marsz! Partyzanci hulnęli do wody jak jeden. Igor sam nie wiedział, kiedy się znalazł w rzece. Skulił się oczekując na strzały. Ale nieprzyjacielska strona milczała, a gdy Igor wysoko podniósł głowę, dojrzał mrowie nóg uciekających z zarośli. To bulbowcy nawiewali co sił, nawet się nie ostrzeliwując. A na samym środku rzeki stał „Mucha" i uśmiechał się zadowolony, że wszystko poszło po jego myśli. 20 — Co to? Dlaczego? — krzyknął Igor zrównawszy się z dowódcą. — Boją się o swoją stolicę. — A gdzie ta ich stolica? — Obzyr Wielki. Myślą, że pójdziemy na Obzyr i tam teraz koncentrują się. — A my? —? Mogą na nas czekać do... takiej śmierci. — Nie będziemy się bić? — Owszem, ale w Majdanie. Woda była płytka, przeprawa na drugi brzeg szła składnie i szybko, a potem oddział wpadł w lasy i tu chciał się suszyć, ale „Mucha" pogonił znowu naprzód i gnał pod sam Majdan do pierwszej po północy. Igorowi napuchły nie przyzwyczajone do takiego marszu nogi. Pojękując boleśnie, okładał je mokrymi szmatami, liczył odparzenia. — Dwa, trzy, cztery, bodajś pękł, diabelcu! — Pęknie, pęknie, nie bój się, bąbel zawsze pęka — dogadywał dowódca zwiadu. — A wy dokąd idziecie? — spytał Igor nie odrywając oczu od swoich bąbli. — Do wsi. — Teraz? Po co? — Po tych, co to już raz u „Muchy" byli. — Po tę delegację z Majdana? — Aha! — I cóż „Mucha" będzie z nimi po nocy robił? — A to już jego sprawa. Ja tam nie jestem taki ciekawy jak ty. I poszedł. A Igor podłożył ręce pod głowę i patrzył w wygwieżdżone niebo. Gwiazdy leciały jedna za drugą, jak to w sierpniu. Przecinały firmament i gasły nie wiadomo kiedy i nie wiadomo gdzie. Można było wypowiadać mnóstwo życzeń i wszystkie powinny się by- 21 ły spełnić. Igor nie miał sił na życzenia, ogarniała go błoga senność. Zasypiał i budził się. A wtedy znów widział wygwieżdżone niebo i słyszał w górze poszum liści, ogromnej masy liści. Z boku potrzaskiwały dogasające w ognisku gałęzie. Czasem któraś wybłyskiwała jaskrawo. W takim wybłysku wydawało się raz Igorowi, że widzi dziewczynkę w parcianych portkach i w szarej koszuli, jak długim patykiem grzebie w ognisku, cicha i zamyślona. Na drugi dzień rano okazało się, że z tą dziewczynką to nie był sen, bo Marynka była podobno w obozie i podczas gdy ojciec ustalał z „Muchą" cały przebieg natarcia na Majdan, wałęsała się wokół ogniska. — To idziemy wreszcie na ten Majdan? — spytał Igor „Muchę". — Idziemy, idziemy — odpowiedział „Mucha" przechodząc szybko, bo się gdzieś spieszył. Ale minął dzień, a partyzantka stała w miejscu. — Dlaczego ten „Mucha" nie atakuje? — denerwował się Igor. Nikt nie potrafił mu odpowiedzieć. Igor, coraz bardziej rozgoryczony, spoglądał spode łba na „Muchę". Nudziło mu się siedzieć w lesie z bul-bowcami pod bokiem. Świt ledwo, ledwo lizał ziemię, gdy od Majdana huknęły strzały. Najpierw pojedyncze, a potem już coraz liczniejsze. — Zwiad! Zwiad! — Do „Muchy"! Zwiadowcy ruszyli galopem, po siedmiu minutach wrócili z wiadomością, że banda w sile dwustu ludzi atakuje wieś, by zlikwidować Polaków. „Mucha" podzielił partyzantów na dwie grupy. Jedną rzucił do boju od wschodu i czekał, aż bulbowcy 22 zajmą się nią. Wtedy z drugą grupą zaatakował od zachodu. Igor jak szalony przebijał się do wsi. Zapomniał, że nie ma broni. Młócił wokół siebie rękami, chwytał, co popadło, widły, cepy, i parł naprzód. Zaczaił się za węgłem jakiejś stodoły. Wyjrzał i zdrętwiał z wrażenia. Niedaleko od niego skradał się uzbrojony w pistolet bulbowiec. Nie widział Igora. Przerażony czymś, ostrożnie cofał się wprost na niego. Igor jednym rzutem oka ocenił sytuację. Akurat w tej chwili nie miał ani wideł, ani cepów, jakimś dziwnym, niezrozumiałym dla siebie zbiegiem okoliczności trzymał w ręku olbrzymią pałkę do ubijania kartofli dla świń. Przywarł całym ciałem do ściany stodoły i modlił się w duchu, by teraz nie nadbiegł któryś z partyzantów i nie naraził go na stratę okazji. Napiął mięśnie, gotował się do skoku. Bulbowiec, ogromny chłop z czarną jak węgiel brodą, cofał się cicho, bezszelestnie, jakby był samym powietrzem. Igor wstrzymał oddech w piersi. Nagle bulbowiec zatrzymał się nasłuchując. Zupełnie jakby przewidywał niebezpieczeństwo, pochylił się i półokrągłym ruchem począł się odwracać w stronę Igora. Nie zdążył. Ledwo wykonał półobrót, Igor skoczył mu na kark. Walnął pałką i, nie czekając, aż bulbowiec na dobre rozciągnie się na ziemi, wyrwał mu z rąk pistolet. Pistolet wypalił z hukiem. Igor, ogłuszony, stracił na chwilę orientację. Kręcił się w miejscu jak bąk, a pistolet trzymał daleko od siebie, ale go nie wypuścił z dłoni. I nagle jak koń, który dostał ostrogę, rzucił się z wrzaskiem: „hura! hura! hura!" między chałupy. Wrzeszczał tak przeraźliwie, że bulbowcy uciekali przed nim jak zające. 23 — Czego się drzesz? Ranny jesteś? — krzyknął mu do ucha zwiadowca. — Nie! Nie! Wcale nie! — wrzeszczał dalej Igor. — Ale mam pistolet! Rozumiecie, pistolet, pistolet! Jak pragnę zdrowia! Poleciał dalej wrzeszcząc wniebogłosy i siejąc panikę wśród wrogów. Bitwa z wolna cichła. Z daleka tętniła ziemia pod kopytami koni i pod stopami uciekających. A Igor biegał od partyzanta do partyzanta i pokazywał swój pistolet. — Wylejcie mu kubeł wody na łeb — doradzał ktoś przezornie. — Wyszumi się — uspokajał „Mucha". ? W powrotnej drodze z Majdana do kolonii Krymno Igor czuł się zupełnie inaczej. Zdawało mu się, że znikła na zawsze jego niższość. Pistolet za pasem, zdobyty własną ręką, stawiał go obok tych, którzy nosili broń. Jakże śmieszni i godni politowania byli teraz ci, którzy, jak on niegdyś, mieli tylko granaty. Igor pokpiwał z nich ostro. Frajerzy, że nie zaopatrzyli się w Majdanie! — Taka okazja nieprędko się trafi — rozważał. — I taki pistolet to już w ogóle nie ma o czym mówić. — A cóż takiego jest w tym twoim pistolecie? — zagadywali partyzanci. — Wszystko! Nadzwyczajny! Jak pragnę zdrowia! Najuważniejszą słuchaczkę znajdował w Marynce, która wraz z innymi polskimi rodzinami szła wśród fur załadowanych uratowanym dobytkiem. Na postojach rozkładał i składał broń, czyścił ją, oliwił, oglądał lufę pod światło, wkładał i wyjmował magazynek. 24 — O taki pistolet trzeba strasznie dbać — mówił. — Dlaczego? Przecież od Majdana nie wystrzeliłeś ż niego jeszcze ani razu, a ciągle go tylko czyścisz i czyścisz. — Nigdy za wiele czyszczenia. A gdyby tak rdza się wżarła? Czy ty masz pojęcie, co to jest rdza? Marynka kiwała głową. — Rdza to rdza — mówiła poważnie. — Wcale nie. Rdza to zaraza, to zguba. Gotowa taki pistolet unicestwić. — A co to znaczy uni... uni... — Unicestwić. To znaczy zrobić coś takiego, że tego pistoletu wcale nie będzie. — Zniknąłby? — Nie. Nie zniknął. A zresztą... może by i zniknął. Za mała jesteś, żeby to wszystko od razu zrozumieć. Jak pobędziesz u nas, nauczysz się pomału, co to jest życie partyzanta. I co to jest pistolet. Marynka znów kiwała głową, a Igor przewidywał coraz większe klęski dla swego pistoletu, jeśli go zaniedba. Droga stawała się ciężka. To piaszczysta, to bagnista. Głodne i zgrzane bydło ryczało, kobiety płakały za wsią, za spokojnym losem. — A ty nie płaczesz? — spytał Igor Marynkę. — Ja? Nie. — A dlaczego? — Bo mi się nie chce. I szła obok Igora, przyglądając się pistoletowi. A potem, gdy zapadła noc, Igor słyszał jej wysilony oddech. — Możesz iść? ? — Mogę. — Zmęczonaś? — Uhm. 25 W miarą marszu głos jej stawał się coraz cichszy, coraz mniej wyraźny. — Idź do wozów — radził Igor. — Nie chcę. — Dlaczego? — Tam i tak dość małych dzieci. — A ty jesteś duża?. — Pewno! Igorowi zachciało się spać. Chętnie by sobie zaśpiewał dla dodania otuchy, ale „Mucha" nakazał milczenie. „Bulbowcy mogą wszcząć pościg^ jak się ockną po klęsce" — mówił. — Cisza, cisza — przestrzegali dowódcy. „Cisza, cisza" — zdawały się cykać świerszcze. Koniom i krowom związywano pyski, świniom ryje. Noc schodziła już w kąty i rozpraszała się. Z nieba mżył blady świt. Po rzece Stochód migały pierwsze blaski dnia, gdy partyzanci przeprawili się przez nią. „Mucha" został w tyle i nasłuchiwał, niespokojnie kręcąc głową. — Co się stało, dowódco? — spytał Igor. — Nic. Ale zdaje mi się, że bulbowcy ciągną za nami. — Nie słychać ich wcale. — A ja słyszę. Marynka stanęła koło „Muchy". — Ja też słyszę — powiedziała. „Mucha" klepnął ją po plecach. — Zuch, mała! Partyzantka wciekała w las, tabory ociągając się weszły za nią. W głębi biegła grobla, zabagniona z obu boków. — Widzisz — mówił Igor do Marynki — jak chcę strzelić, to naciskam spust. Ale teraz broń nie nabita, więc.„ 26 Wywijał pistoletem przyglądając mu się pod światło. — Co robisz? — krzyknęła Marynka. Ale już było za późno. Pistolet wyleciał z ręki Igora i wpadł w błoto. Igor rzucił się za bronią jak bocian za żabą. Błyskawicznie zanurzył dłonie w gęsty muł. — Jest! — zawołał. — Jak pragnę zdrowia! — Cicho, cicho — ostrzegał ktoś z szeregu. Igor przysiadł na grobli. — Co ja zrobiłem! — biadał. — Cała lufa zatkana. Daj no, Marynka, jakiś patyk. Podała. Dłubał nim długo. Dmuchał, zaglądał, znów dmuchał. — Szmatki jakiej nie masz? — zwrócił się do małej. Poszperała w kieszeniach parcianych portek. — Mam. Ale brudna. Podała mu coś, co kiedyś może i było chustką do nosa. Minęło ich kilku partyzantów, minął żylasty chłop. — Chodź, Marynka — powiedział. — Nie czas na ,zabawę. — Ja się nie bawię — wzruszyła ramionami i chmurnym wzrokiem pogoniła w ślad za ojcem. — A ty nie siedź tak — zwróciła się do Igora. — Czas iść. — Idź, idź. Nie mogę tak zostawić pistoletu. Idź, mówię. Ale Marynka nie odchodziła. Długim patykiem wodziła po powierzchni bagna, aż powstawały na nim bańki. Kiedy uderzała w nie, pękały. Nagle zaprzestała zabawy. — Odeszli nas — powiedziała z nutą lęku w głosie. Igor nie przerywał roboty. — Gdzie mogli odejść? No, gdzie? Idą tą groblą prosto przed siebie. Dogonimy ich w minutę. 27 Marynka znów wodziła patykiem po bagnie. Po pewnym czasie Igor wstał. — Gotowe — powiedział. — Możemy iść. Weź swoją chustkę. Marynka spojrzała na to coś, co już teraz przestało być nawet szmatą, ale mężnie schowała to coś do kieszeni. — Idziemy! — podskoczyła. Tak jak nagle poderwała się, tak i nagle stanęła. — Co ci jest? Co się stało? — zdziwił się Igor. — Bulbowcy! — rzuciła dziewczynka i pociągnęła Igora z całych sił. — Biegnij! — krzyknęła. Ale już było za późno. Zaledwie zdążyli przebiec ze dwadzieścia metrów, gdy posłyszeli tętent i gwar. — Chowaj się za mnie — szepnął Igor. — Co chcesz zrobić?, — Będę strzelał. Mała spojrzała na niego pociemniałymi oczami. — Głupi jesteś — powiedziała. — Ich jest dużo. — No, to co? — upierał się Igor. Marynka złapała go za rękę. — Słuchaj mnie, rozumiesz? — powiedziała surowo. — Ja wiem, co trzeba zrobić. I patrząc w oczy osłupiałemu Igorowi dodała: — Właź do wody. — Przecież tu bagno — bronił się. — Utoniemy. — Nie tu, a tu — wskazała miejsce, gdzie rozlewała się czystsza, jaśniejsza woda. — Prędzej! i Pociągnęła go za sobą. — Nie chlupocz — ostrzegała. — Ciszej. Cicho, słyszysz? Oni już nadjeżdżają. Prędzej, prędzej. Zanurzyli się, Marynka wcześniej, Igor później. Tętent narastał. Słychać już było głosy. — Nie zdążymy odpłynąć dalej, żeby nas nie zauważyli. Będę strzelał. 28 — Nie strzelaj. Mówię ci, nie strzelaj — szarpnęła go za rękę Marynka. — I tak nas zauważą. — Nie zauważą. — A co zrobisz z głową? — Schowam ją. — Pod wodę? — Pod wodę. Igor zgromił Marynkę spojrzeniem. — Jak długo można nurkować? Mała nic nie odpowiedziała, nie miała czasu, na groblę wjeżdżali pierwsi bulbowcy. Igor nabrał powietrza do płuc głęboko, głęboko, opadł niżej w wodę. Poprzez szum słyszał dudnienie na grobli, widział cienie koni i cienie ludzi odbijających się w wodzie. Ogarnięty strachem wyciągnął rękę. Dotknął włosów dziewczynki. Nie utonęła. Lekko poruszając rękami 29 i nogami trzymała się opodal. Jak długo? Jak długo jeszcze? Igor czuł, że słabnie, że za chwilę zacznie się dusić. Już zaczynał się dusić. W pewnym momencie zachłysnął się. Dziewczynka wykonała ledwo dostrzegalny ruch. Poprzez strach, poprzez duszność Igor-poczuł, że mała wtyka mu coś w rękę. Łodyga wodnej lilii! Zwariowała czy co? W ostatniej sekundzie przytomności zrozumiał, o co chodzi. Cicho, nie' mącąc wody, położył się na wznak, łodygę kwiatu włożył do ust, a częściowo wysunął ponad wodę. Pusta w środku łodyga ciągnęła powietrze z zewnątrz. Igor chłonął je zrazu łapczywie, a potem coraz równiej, spokojniej. Tętent na grobli rzedł, aż ucichł zupełnie. Igor wypłynął bezszelestnie. W zębach trzymał łodygę lilii wodnej. Tuż koło niego, po powierzchni wody, snuła się druga taka sama łodyga. — Marynka — powiedział kątem ust. — Marynka, słyszysz? Nie bój się. Oni już przejechali. Dziewczynka wysunęła głowę. — Ja się nie boję. Przecież ty masz pistolet. I zaśmiała się wesoło, płynąc żabką do brzegu. TYCIAK I l\ ie miał żadnego doświadczenia. W świecie nie bywał. Wieś była nieduża i, jak to mówią, deskami od świata zabita. A deski te były czarne, sięgały prawie nieba i były po prostu górami. Nie miał żadnego doświadczenia. Znał wprawdzie każdy zrąb górski, każdy strumyk i ścieżkę. Znał bezdroża i potrafił się z nich wyplątać. Znał matkę, ojca, siostrę, brata, znał najbliższych sąsiadów. Ale nie znał wcale ludzi obcych, tych zza gór, którzy na pewno inaczej żyją, inaczej pracują. Nie znał ich, nie widział nawet nigdy. Wieś, o pochyłych chatach, biedna była jak mysz kościelna i jak ta mysz cicho piszczała z głodu. Ziemia rodziła skąpo i byle co. Nic dziwnego — podłożem jej była przecież skała. Drobni, źle odżywieni ludzie twardzi byli, jakby i oni pomału kamienieli w nieustannej walce o życie. Słowa miłości, słowa przyjaźni i życzliwości rzadkie tu były zarówno jak chleb. Jan nie znał takich słów wcale. Raz tylko dotąd zapragnął je wypowiedzieć, ale nie udało mu się. A było to w pewną sobotę, ciepłą i pełną słońca. Góry kąpały się w pianie pierzastych chmur, od lasów płynęła przedwieczorna rzeźwa cisza. Potok u stóp Jana kląskał na kamieniach, zapadał w niewidzialne dziury i znów wytryskał. W jednym miejscu tuż za 31 zakrętem woda pieniła się, jakby ją rozgarniały gwałtowne wiosła. Jan jednak zamiast wioseł dostrzegł po chwili parę ciemnych rąk, roztrzepujących świeżo wyprane szmaty. Podszedł bliżej. Na piasku klęczała dziewczyna. Czerwona spódniczka, przemoczona u dołu, szczelnie przylepiała się do jej silnych nóg. Nogi te były dziwnie urodziwe i żwawe. Opalone jak skórka wypieczonego chleba, dreptały, zgrabnie omijając dokuczliwe kamienie. Czasem miękkim łukiem uginały się w kolanach, kiedy dziewczyna klękała, by być bliżej wody, czasem perliły się srebrzyście i ociekały kroplami. Te krople na nogach dziewczyny wydały się nagle Janowi drogocennymi paciorkami, a same nogi czymś tak pięknym, że zapragnął nagle przywrzeć do nich twarzą. Nie uczynił jednak tego. Stał jak wryty i patrzał. Dziewczyna tymczasem wyprostowała plecy, spój- | rżała w niebo, jakby na nim szukała godziny. Mokrą ręką wsunęła pod chustkę czarny kosmyk włosów. W tej krótkiej chwili Jan zobaczył jej smagłą twarz, odbijającą wszystkie zorze wieczorne. W tej Jkrótkiej chwili dostrzegł gorący błysk jej czarnych oczu i zda- ) ło mu się, że ten błysk na wskroś przeszył mu serce. Dziewczyna zgarnęła niecierpliwie szmaty do drewnia- \ nego kubła i, uginając się pod ciężarem, wstąpiła na \ wąską ścieżkę przybrzeżną. Widział teraz jej plecy, i lekko przechylone w prawo. Wydawała mu się kwiatem umykającym wiatrowi. Chciał jej to powiedzieć. Nie wiedział, jak to się stało, że zamiast wypowiedzieć te słowa zachwytu, zastąpił jej drogę i rzekł niespodziewanie dla samego siebie: — Daj. Pomogę. Wyciągnął rękę. v> Dziewczyna zatrzymała się. Spojrzała. Jej chmurna zrazu twarz zadrgała nagle cała od śmiechów. Czerwo- 32 i ne wargi odsłoniły dwa rzędy drobnych, kłujących zębów. Oczy zwęziły się i trysnęły czarno-białym światłem. Kubeł z wyżętą bielizną oparła o biodro. Całą swą smukłą postać podała do tyłu. Śmiała się dobrą chwilę, zanim wykrztusiła: — Ty? A toż by cię kubeł zabił, tyciaku! Zrazu śmiech dziewczyny wydał mu się tak zaraźliwy, że sam miał ochotę zaśmiać się. Dopiero jej słowa zgasiły mu usta. Przypomniały mu to, co pamiętał zawsze jednakowo gorzko — swój wzrost, wyśmiewany w najróżnorodniejszy sposób. Cofnął wyciągniętą rękę. Stał nie patrząc już na dziewczynę. Po czym z wolna ruszył przed siebie, szerokim łukiem omijając miejsce na ścieżce, gdzie kątem oka chwytał opalone, złote stopy. Ze spotkania z dziewczyną nie pozostałoby mu nic, prócz straconych barw nieznanego świata, gdyby nie przydomek. Został Tyciakiem. Właśnie już jako Tycia- 3 — Las moim domem 38 kowi odechciało mu się poznawać daleki świat i ludzi z tamtego świata. Ranek zastawał go wyrzucającego gnój z obory, a wieczór znów go przy tym gnoju zaskakiwał. Wykonywał swoje czynności dokładnie — orał, siał, zbierał i nawet się już nie dziwił, że tak będzie do końca życia. Obudziła go wojna, ale ponieważ go nie zmobilizowali ze względu na wzrost, więc po prostu potwierdziwszy w nim Tyciaka — odsunęła się. Aż pewnego dnia groza uderzyła w wieś. Zaczęło się łuną nad lasem. Łuna pokazała się tak niespodziewanie, jakby wyskoczyła zza drzew w mgnieniu oka. — Las się pali czy co? — pytali ludzie. — Bogać tam las! Przecież to kajś dalej. — Dalej, prawda. W tłum rozprawiających chłopów wdarła się nagle czarnowłosa dziewczyna. Oczy miała przerażone, niecierpliwymi rękami szarpała na piersiach bluzkę. — Ludzie! — wołała. — Tam palą i zabijają. — Kogo? Kto? — Bulbowcy. Dzieci w kolebkach nie zostawiają. Brat pasł w lesie. Widział. Dziewczyna nie mogła mówić. Rąbkiem chustki ocierała łzy. Jan od razu poznał w niej tę, która mu nadała przydomek Tyciaka. Nie była teraz taka butna, jak ongiś na ścieżce. Trzęsła się i płakała. Zamglonymi oczami wodziła po tłumie, jakby wśród niego szukała ratunku. Brat jej, piętnastoletni wyrostek, opowiedział, że sąsiednia wieś prawie cała spłonęła, podpalona przez bandę. — Swoich zabrali. — dokończył chłopak. — A naszych, Polaków, wybili. 34 ' — Myślisz, że pójdą na nas? — spytał Jan chłopca. — Wiem to? — zawahał się wyrostek. — Ale jeden, taki z nożem w ręku, pokazywał tym nożem na naszą wieś i cosik mówił do drugiego. Ludzie zaczęli się z tłumu wysuwać. — Uciekać, uciekać — szeptano. Po godzinie wieś opustoszała. Dorośli i dzieci, pędząc przed sobą bydło, szli do lasu. Jeśli ktoś we wsi pozostał, robił to widocznie w głębokiej tajemnicy, bo okna chat ciemne były, w opłotkach nie widziało się żywej duszy. Jan wlókł się na końcu kawalkady, zamykając żałosny pochód. Od czasu do czasu oglądał się poza siebie, nie wiadomo czego wypatrując. — Przyjdą? — zagadnął go nagle strwożony głos. — Kto? — odpowiedział bez sensu i spojrzał na pytającą. Ciemnowłosa dziewczyna szła obok niego i choć bała się, strach nie udzielał się jej zgrabnym nogom, były nadal żwawe i piękne. — Bulbowcy — szepnęła. Wzruszył ramionami. — Nie boisz się? — zapytała. Znów wzruszył ramionami. Westchnęła. — Tobie dobrze. Tyś jest chłop — powiedziała cicho. I zgrabnie, jakby się wybierała na tańce, odeszła do swoich. Jan tymczasem myślał, że ta ucieczka z wioski nikomu nie pomoże. Bo jak długo można siedzieć w lesie? Co się stanie z ziemią, zbiorami, dobytkiem? Lato. W polu tyle roboty, a tu jeszcze ci bulbowcy! ALe we wsi było trzydzieści polskich rodzin i wszystkim tym rodzinom groziła śmierć z rąk zupełnie bezkarnej bandy. 35 Machnął ręką. Nie miał pojęcia, co można w tym wypadku poradzić. A nawet gdyby znalazł radę, któż by go posłuchał? Najwyżej usłyszałby drwiące: — Nie stawiaj się, Tyciaku! Obrócił więc oczy na wierzchołki leśnych drzew, spomiędzy których przesączało się ukośnie słońce. Wydało mu się, że wierzchołki te obracają się łagodnie wraz z ruchem jego głowy. Ilekroć patrzył na drzewa i kwiaty, nie mógł zrozumieć, czemu Pan Bóg, taki skąpy dla biednego narodu, tak go hojnie obdarza tą pięknością, która nic nie kosztuje — pięknością życia ziemi. Czoło pochodu zatrzymało się. — Bagna — powiedział ktoś ostrzegawczo. Szerokim łukiem ominąć trzeba było niebezpieczne miejsce. Jan musiał teraz patrzeć pod nogi, by nie trafić na grzęzawisko. I gdy tak szedł i patrzył, przypomniał sobie nagle coś, od czego aż mu czoło spot- niało. „Rany boskie! — myślał gorączkowo. — Przecież w tym lesie żołnierze polscy jeszcze w trzydziestym dziewiątym roku zakopali broń i amunicję. Chyba nikt tego dotąd nie ruszył". Stanął. Nieznacznie odłączył się od gromady. Wsunął się za drzewo. Kiedy ostatni maruderzy minęli go, zaczął biec w odwrotnym kierunku. Doskonale pamiętał to miejsce. Było stosunkowo najsuchsze w lesie, najprzewiewniejsze. Pamiętał także, że żołnierze owijali broń tłustymi szmatami i w wykopanym rowie przekładali deskami. Pamiętał też, że jeden z żołnierzy, bardzo wesoły, młodziutki chłopiec, z wielkim nakładem trudu i czasu wykopał nieduży świerczek i z ogromną bryłą ziemi przeniósł go na miejsce, gdzie schowana została broń. Tu zasadził drzewko. 36 — Niech rośnie — powiedział. — Może tu kiedyś wrócę? Po tobie, świerczyno, poznam to miejsce. I zasalutował, jakby żegnał kogoś. Po czym odszedł szybko i pociągnął za sobą kolegów. Nikt prócz Jana nie wiedział o tym wydarzeniu. A i on także przypadkowo tylko natknął się na żołnierzy w lesie. I tylko jego wzrost zadecydował, że go nie przepędzono. Pasł krowy w zastępstwie swego młodszego brata, który zachorował właśnie na krosty w gardle. Zza krzaków jeżyn przyglądał się temu, co robili z bronią. I wtedy ten młody, wesoły wojak, sadząc świerczek, zauważył Jana. Najpierw się zgnie-wał, a potem machnął ręką. — E, taki smarkacz! Zanim urośnie, ja tu po broń przyjdę. Pamiętaj — dodał po chwili — żebyś tu nic nie ruszał. Uszy bym ci poobrywał! Jan cofnął się i poszedł za krowami. Teraz wspominał to wszystko bez żółci, bo od dawna zobojętniał. Tak mało rzeczy sprawiało mu radość lub ból! Szybko biegł lasem. Bał się, by nie zaskoczyła go ciemność. W wielkich paprociach nogi tonęły mu po biodra. Czasem trafiał na ścieżki wydeptane przez ja-godziarzy wioskowych. Czasem drogę zastępowały mu gąszcze, splątane i czepiające się ubrania. Słońce znikło ze szczytów drzew. W miejscach gdzie las rzedł, przenikała od zachodu błyskotliwa poświata. Z sierpniowego nieba wybijały się jak świeczki wczesne gwiazdy. Jan wiedział, że już jest blisko miejsca oznaczonego świerkiem. Zwolnił kroku, żeby nie pobłądzić. Tak. W tej stronie wieś, tu droga przez las, a tu ścieżka do zagajnika. Tą ścieżką posuwał się ostrożnie. Jeszcze raz postanowił sprawdzić, czy idzie właściwą drogą. Przystanął, rozejrzał się dookoła. Przed sobą 37 miał świerczek i miejsce, gdzie zakopano broń. Nachylił się, by sprawdzić. I wtedy bardzo wrażliwe na ] wszelkie odgłosy ucho pochwyciło jakiś dźwięk. Coś jakby skowyt psa. „To pewno od wsi słychać" — pomyślał. I Ale dźwięk, powtórzony raz i drugi, nie dochodził do niego od wsi, wprost przeciwnie z głębi lasu. Co to I mogło być? Czyżby bulbowcy? Z nimi Jan nie pragnął się spotkać. Bezszelestnie więc rozsunąwszy gałęzie, wśliznął się w gąszcz zagajnika. Skowyt się już nie powtórzył, za to wyraźnie j zaczłapały kopyta końskie. Przyłożył ucho do ziemi. „Co najmniej dwa konie — obliczał. — Idą wolno". Patykiem odchylił zwisającą firankę liści — zrobił sobie okienko na przebiegającą w pobliżu drogę. Stuk kopyt zbliżał się. Po chwili na tle lasu ukazały się dwa konie. Na jednym z nich siedział mężczyzna ogromnego wzrostu, w potężnej czapie na głowie. Na bladej twarzy żarzyły się jak u wilka czarne oczy w obramo- ( waniu szerokich brwi. Pierś miał wypukłą, ramiona niedźwiedzie. Koń pod nim stękał od czasu do czasu. Wtedy jeździec klepał go po szyi przyjacielskim gestem. Drugi koń wiózł dwóch ludzi, z których jeden słaniał się i jęczał, podczas gdy drugi, kierując ruchem, konia, jednocześnie podtrzymywał chorego czy rannego. Pierwszy jeździec ściągnął cugle. Zsiadł z konia. Zrobił to tak lekko, jakby jego waga była czymś urojonym. — Jakże tam, Daniło? — zagadnął zachodząc drugiego konia od strony niewidocznej dla Jana. — Wy-j trzymasz jeszcze z godzinkę?. Diabli wiedzą, co robić.: Może by do wsi? 38 Chory mruczał coś niewyraźnie, jakby w obcym języku. Drugi jeździec wzruszył ramionami. — Kto ją wie, co to za wieś? Jeszcze wpadniemy w czyjeś łapy. Podrapał się frasobliwie po głowie. — Ale można by na zwiad... Ty, Józek, zostań tu z Daniłą, a ja skoczę do wsi. Wielki mężczyzna obruszył się. — Skoczyć do wsi to ja także potrafię. — Może i potrafisz, ale jak wystawisz na cel ten swój łeb jak ceber, to i nawet celować nie potrzeba. — No to co? Do twojego znów trzeba celować, ale trafić też niewielka sztuka. Co ty na to, Daniło? Daniło odezwał się tym razem trochę wyraźniej, ale Jan z trudem wyrozumiał, o co mu chodzi. Rozpoznał natomiast z przerażeniem, że mowa jego przypomina mowę bulbowców. Chory prosił, aby robili, co chcą, byle choć trochę przestała boleć go noga. — Idę — rzucił mniejszy jeździec. Oddał cugle swego konia w ręce wielkiego, którego przed chwilą nazwał Józkiem. Sięgnął do piersi, poprawił broń i granaty. Teraz dopiero Jan zauważył dziwną, dziurkowaną lufę. „Dużo ty taką dziurawą bronią nastrzelasz!" — uśmiechnął się w duchu. — Idź, Stasiek, tylko nie rób żadnych sztuk i w ogóle uważaj. — Wiem, wiem — i Stasiek ruszył drogą do wsi. Józek tymczasem przywiązał konie do drzewa, zsa- dził rannego i ułożył go na mchu. Ranny miał bardzo blade wargi, krzywił je i zacinał, jakby z trudem opanowywał chęć do płaczu. Józek gderał po przyjacielsku: — Nie mogłeś to kulasa trzymać przy sobie? Po coś go wystawiał pod kule? 39 Pochylił głowę nad rozciętą cholewą buta. — Zupełnie dokładnie cię ten Niemiec przejechał. — Uhmmm — wymamrotał ranny. — Zapuchło porządnie, ale już widziałem gorsze ra- i ny. Wyliżesz się. — Dumajesz? — Nic nie myślę, ja nie jestem od myślenia. Za I ciężki mam łeb. — Tak po czto breszysz? — Nie breszę, tylko gadam, bo widzę i wiem. Zdałoby się tylko parę czystych szmat i łupki. Ustawił- I bym ci nogę, żeby się nie telepała. Udarłbym koszuli, I ale brudna i zawszona jak nieszczęście. Ranny słuchał teraz w milczeniu rozważań Józka. Wydawał się oszołomiony, a może i trochę nieprzytomny z bólu i gorączki. Jan przysłuchiwał się uważnie, zważał na każdy gest obydwu ludzi i starał się dociec, kim mogą być. Bili się z Niemcami, jak wynikało z ich słów, czyżby więc należeli do partyzantki, o której się ostatnio trochę we wsi mówiło? Dlaczego wobec tego ci dwaj nie mówili jednakowo, jeden po polsku, a drugi jakby z ruska? Kto ich tam wie, skąd są i po co przychodzą! Czasy niedobre. Człowiek człowiekowi nie wierzy, lepiej cicho siedzieć, nie zdradzać swej obecności. Tak myśląc, Jan głębiej zaszył się w krzaki i znieruchomiał. Tamci dwaj zaś umilkli. Zdrowy czyścił broń, oglądając ją ze wszystkich stron, ranny drzemał, pojękując cicho. I Tak ich zastał trzeci, który wyprawił się do wsi. 1 Wszedł do lasu, niepewnie rozglądając się na boki i po- I za siebie. Oczy miał rozbiegane. — I co? — zagadnął olbrzym zrywając się z miejsca, ? — Cholera wie! Byłem w tej wsi. — No i co? — nalegał olbrzym dalej. 40 — Sęk w tym, że nic. Zupełnie nic. — Jak to? — Wieś pusta, ani żywego ducha. — Rozgrabiona? Ludzie wybici? — Nie. Chałupy całe. Żadnego śladu walki. Ogień zasypany w pośpiechu, bydła nie ma. Gdzieś tam czasem, kura grzebie w ogródku. Cholera wie... Wygląda na to, że wieś uszła, ale przed czym? — Przed Niemcami albo przed bandami ukraińskimi. Jedno z dwojga. Ładna zabawa, jeśli tu gdzieś w pobliżu natrafimy na bandę. Dla Daniły coś masz? , — Mam. W chałupach nic nie było. Znalazłem w szkole. Głupio było nawet. Musiałem się do apteczki bagnetem dostać. Podważyłem drzwiczki... — Dawaj! Co masz? — Dwa bandaże, jodyna, gaza. Drzewa na łupki w lesie nie braknie. — Dawaj, nie gadaj tyle. Trzeba stąd spływać. Odstawimy Daniłę do oddziału i znowu na zwiad. — Myślisz? — Nie myślę. Mam za ciężką głowę. Ale jak znam „Muchę", każe wyniuchać, co z tą wsią i w ogóle z tą okolicą. Góra nasza wysoka i bezpieczna nawet, ale coś tu w trawie piszczy. Wydaje mi się, że spora siła band. — I mnie się tak widzi. Szkoda! Na górze można było spokojnie posiedzieć. Ludzie by bąble wygoili, ogarnęli się, wszy przetrzebili. Psie życie! Jak nie Niemiec, to banda i tak dookoła Macieju. Jak to „Musze" nie zbrzydnie? — Już ?? dwadzieścia tysięcy razy zbrzydło, i co z tego? Rozmawiając tak, zręcznie opatrywali rany towarzysza, unieruchomiwszy mu uprzednio nogę w łupkach. — Teraz nawet jak koń podskoczy albo się po- 41 tknie, noga nie odczuje tego tak mocno — dogadywał olbrzym. — Jak ci tam, Daniło? — pochylił się nad rannym Stasiek. — Niczewo, niczewo — mruczał ranny. — Płocho — dodawał po chwili. — Pewno, że płocho. Dwie kule w nodze. Nasz chirurg będzie miał co chlastać. — Przestań! — przerwał te pogodne pociechy Staś-ka olbrzym. — Bierz go ostrożnie, podsadzę na konia. Jan obserwujący całą scenę w milczeniu i napięciu omal nie parsknął śmiechem, kiedy zobaczył, jak mniejszy żołnierz, zwany Staśkiem, wziął na ręce rannego, Daniłę, a ich obu razem, jakby nic nie ważyli, uniósł i usadowił na koniu olbrzym, zwany Józkiem. — Łapy masz jak obcęgi — obruszył się Stasiek rozcierając ramię. — Jedź, jedź. Mam gdzieś twoje bóle. — Ciekaw jestem, co dziewczyny czują, kiedy się do nich bierzesz? — zachichotał Stasiek i zebrał w garść cugle. — Wiem, żeś ciekaw, ale się nie dowiesz. Ruszaj za mną ostrożnie. I myśl o Danile, bo jeszcze razem z nim z konia zlecisz. — Ech, ty! Język masz jak purchawka obrzydliwy. Ruszyli. Po chwili zniknęli w gąszczu. Tylko ziemia głucho odpowiadała końskim kopytom. I umilkła. Jan podniósł się z ziemi. Bolały go wszystkie kości. Nogi podrętwiały w bezruchu. Kulejąc posunął się w stronę świerczka. Jeszcze raz go obejrzał ze wszystkich stron. Nie, nikt go nie ruszał. A więc broń leżała nadal pod nim. To była wielka pociecha. Wiedział już, co zrobi. Spojrzał w ciemniejące nad głową niebo, obrzucił wzrokiem las. Raźnie ruszył w powrotną drogę, do ludzi ze swojej wsi. 42 H Góra, którą objęli w posiadanie partyzanci, wybiegała wysoko ponad okolicę, zielonym lasem zdawała się wspinać do nieba. Pierzaste chmury czepiały się drzew, zdobiąc je białyrni kryzami. Słońce, zachodząc, zawsze miało w zanadrzu złoto, czerwień i fiolety, którymi hojnie obdarzało górę na dobranoc. Wtedy to właśnie stawała się aż dziwna, aż nieprawdziwa w piękności i bogactwie barw. Taką była dla Jana. Dla partyzantów miała znów inne zalety. Urwista, zupełnie niedostępna z jednej strony, zabezpieczała od nagłego napadu. Gęsto zalesiona ze wszystkich stron, broniła dostępu czołgom nieprzyjaciela. Zasypana dojrzałymi jagodami, pozwalała ludziom uzupełnić braki witamin. A ludzie byli wyczerpani nękającymi starciami z Niemcami i bandami ukraińskimi. Mało spali ostatnio. Dniem okrążali ich Niemcy, nocą, kiedy wymykali się z okrążenia, szarpali bulbowcy, wypadając znienacka. A mieli różne metody. Czasem tylko występowali otwarcie, najczęściej ostrzeliwali idących partyzantów gdzieś z wysokich gór, gdzieś z głębi lasów, z dna zakrzewionych wąwozów, często zresztą nie wiadomo skąd. Tu, na górze, po raz pierwszy od kilku tygodni partyzanci poczuli się bezpieczniejsi. Nareszcie ściągnęli z nóg zgniłe onuce, nareszcie wymyli piekące nogi, nareszcie mogli goić odparzenia i rany. Pierwsze dwa dni nie robili nic, tylko słabi i wynędzniali kładli się pośród bujnej zieleni i na leżąco objadali się jagodami. Jagód było tu tyle, że same wciskały się do ust. Wystarczyło obracać się z boku na bok, by trafiać na coraz nowe, coraz soczystsze owoce. Po dwóch dniach podniosły się z ziemi konie. Za nimi podnieśli się ludzie. 43 Powróciła chęć do życia, powrócił partyzancki humor. Nie wiadomo, kto pierwszy brzęknął na harmoszce. Chyba dowódca. Niewieści wysoki sopran podjął melodię niegłośno, ot, tak, jak to w lesie, kiedy na każdym kroku można spodziewać się wroga. Trzasnęły łamane gałęzie. Ktoś przygotowywał drzewo na ognisko. Szeleściły jedwabie spadochronowe, rozkładane jako pościel na noc. Ktoś przeciągnął się, aż zatrzeszczały kości — znak wywczasowania. Zawtórowały mu inne przeciągania się, poziewania, westchnienia. Wszystko to jednak nie składało się jeszcze na zwykły ruch w obozie, czegoś brakowało. — Dzieciaki w mysie dziury się pochowały czy có? Józek przyjrzał się uważnie Staśkowi, unosząc w górę czarne, nastrzępione brwi. — A tobie się przykrzy bez tych diabelców? — Lubię, kiedy latają koło ogniska i paplą byle co. Można wtedy gwizdać na wojnę. Nie będzie nas, będą one, głuptaki, co się kręcą koło nas i wszędzie nos wścibią. Gdzie one się podziewają? — Opchały się jagodami i posnęły zaraz z wieczora. Chwała Bogu, nie depczą po piętach i nie zadają sto pytań na minutę. I Józek ułożył się znów na mchu, podkładając ręce pod głowę. — Tak gadasz, byle gadać. Mnie się las wydaje czasem chałupą, kiedy się tu dzieci kręcą — ciągnął swoje Stasiek. — Wiadomo, boś zostawił pełną chałupę dzieci — pokpiwał Józek. — Troje. I czwarte w drodze. Łazimy po świecie, zbieramy po spalonych wsiach cudze dzieci, cudze ba- 44 by, a swoje trzeba było zostawić i nawet się nie wie, czy żyją. — Bliżej końca jak dalej. „Mucha" dobrze wymyślił schronienie dla rodzin. Niemiec do błot poleskich nie dojdzie i bałby się. Twoja baba nie gołąbka, sam diabeł by się uląkł. Złapie, co ma pod ręką, drąg nie drąg, widły nie widły. Obaj rozśmieli się, coś tam razem rozważając we wspomnieniach. — Dobra taka baba na wojnę — pochwalił Stasiek. — Ale nie zawsze jest wojna. — To też prawda — przytaknął Stasiek. Umilkli. Stasiek przymknął oczy, Józek, obróciwszy jię na bok, dłubał w zębach ostro zakończonym patyczkiem. Nagle z głębi lasu odezwał się czyjś gniewny głos, zrazu niezrozumiały, potem wyraźniejszy. — Zamknij mordę, bo cię zamaluję! Sam wiem, co mam robić! Uczyć mnie nie będziesz! I ruszaj się prędzej, bo mnie cholera weźmie! — Czego się ten Piotr piekli? — leniwie zagadnął Stasiek. — Kto go tam wie! Może prowadzi języka? — Może. Głos brzmiał już zupełnie wyraźnie: — Smród taki, a już bulbachom służy! Czekaj, da ci dowódca! W trumnie ci się jeszcze przypomni! — Szpiega schwytał. Stasiek poderwał się z ziemi. Za nim Józek. Mrok obejmował las. W głębi tliło się zamaskowane ognisko. Wokół niego siedzieli i leżeli na białych, jedwabnych spadochronach partyzanci. Na głos Piotra wielu powstawało z miejsc. — Cóż to? — Kogo masz? Co się stało? 45 Piotr skierował się do ogniska. Lufą pepeszy mierzył w plecy człowiekowi, który szedł przed nim z głową wtuloną w ramiona. — Toż to niedorostek — zauważył ktoś. — Dorostek czy niedorostek nie moja rzecz. Wraca-• liśmy ze zwiadu, a ten łaził u podnóża góry. Tłumaczył się, że szuka partyzantów. Wiadomo, szpiedzy zawsze czegoś szukają. To im lekarza trzeba, to im krowa zginęła, to znów chcą wstąpić do partyzantki. Gdzie dowódca? — Daj spokój — zwrócił się Józek do Piotra. — Sam się tym zajmę. — Wy, dowódco? — Piotr wyprostował się na baczność. — Melduję, że zwiad rozkaz wykonał... — Potem — przerwał mu Józek. — Coś za jeden?! — ostro krzyknął na doprowadzonego. — Chłop. Ze wsi. Osiem kilometrów stąd. — Chłop? A ileż ty masz lat? — zdumiał się Józek. — Dwadzieścia trzy. Podniósł głowę. Rzeczywiście pod nosem sypał mu się obfity zarost. — Postawy to ci Pan Bóg nie dał, bracie — mruknął ktoś. Wokół ogniska zarechotano. — Czego tu szukasz? — przerwał Józek. — Czego? — ze złością wtrącił Piotr. — Przewąchać, co i jak, a potem sypnąć Niemcom za parę groszy. — Po co gadasz, kiedy nie wiesz? Mały spojrzał Piotrowi w oczy. — Czy to ty mnie złapał, czy sam do ciebie podszedłem? Piotr z wściekłością błysnął oczami. — Milcz, żebyś nie oberwał! Wlazł mi sam w łapy, ale to przecież niczego nie dowodzi. — Daj mu mówić — nakazał Józek Piotrowi. 46 — Szukałem was, bo we wsi piekło. Bulbowcy napadli. A tam trzydzieści rodzin polskich. Wszystkich wytracą. Przyszedłem po was. — Skąd wiedziałeś, gdzie szukać? — Bo ja was znam. — Ty? Nas? Nie kpij sobie. Wszczął się groźny ruch. Mały nie przestraszył się. — Tak, znam — powtórzył. — Was — wskazał Józka — i was — zwrócił się do Staśka. — Niedawno byliście pod naszą wsią. Mieliście rannego, ale nie Polaka. — Łże! — krzyknął Stasiek. — Nikogo we wsi nie spotkałem. — Bośmy ze wsi uciekli do lasu. Przed bulbowcami. Ale wtedy nie przyszli. Ja was widziałem w lesie. Nie pokazałem się, bo skąd miałem od razu wiedzieć, coście za jedni. Dopiero jak rozmawialiście między sobą, domyśliłem się, żeście partyzanci. — Gdzieś ty wtedy był? — dopytywał się Józek. — Podsłuchiwałeś nas? — Podsłuchiwałem — przyznał. — Dlaczegoś nie wylazł? — Żebyście mnie kropnęli bez dania racji? Broń trzymaliście w garści. — A tyś po co się szwendał po lesie, zamiast przed bulbowcami uciekać? — badał Józek. — Bom musiał odgrzebać broń. — Broń? Jaką znów broń? — Żołnierze zakopali w trzydziestym dziewiątym roku. — Gdzie ona teraz jest? — We wsi. Rozdałem Polakom. — Strzelaliście? — Nie dało się. Naboje niezdatne. — I co w takim razie? '47 — Nic. Broń w chałupach pod podłogą. A naboi nam musicie dać. Po to przyszedłem. — Słuchaj no — surowo przemówił Józek. — Ty chyba zdumiałeś. Nabierasz nas? — Nie zdumiałem i nie nabieram. I gadać tyle nie ma po co. Tam we wsi bulbowcy popili się i pospali, ale jutro zacznie się sądny dzień. Chodzi o dziewczęta i o dzieci. To nie będzie taka zwyczajna śmierć. Trzeba wyrozumieć. • Jasne oczy małego przybysza pociemniały, zatrzeszczały wyłamywane palce. Józek nie spuszczał z niego wzroku. — Licho go wie — mruknął Piotr w rozterce. — Byliście, dowódco, faktycznie pod tą wsią? — Byłem na zwiadzie ze Stachem i z Daniłą. Daniłę wtedy Niemcy postrzelili. Wieś była pusta, ludność dopiero co ją opuściła. Zamyślił się. — Chłopcy! — krzyknął nagle. — Weźcie małego między siebie i pilnujcie, ja skoczę do „Muchy". — Najlepiej — przyświadczył zadowolony Piotr. — Siadaj! — szturchnął małego. — Jakbyś chciał wiać, sam ci kulę wpakuję. — Nie po tom przyszedł, żeby wiać — wzruszył ramionami mały i usiadł przy ognisku. — Dlaczego wy różnie gadacie? — spytał po chwili. — Ten ranny, ten Daniło, czy jak mu tam, też jakoś inaczej gadał? — Ciekawyś! — obruszył się Piotr. — Nie sierdź się — wmieszał się Stasiek. — Chłopak wygląda uczciwie i chyba nie łże. To jest partyzantka polsko-radziecka — powiedział wyjaśniająco. — Dziś tu u nas cicho, bo wróg blisko i pomęczeni jesteśmy. Gdybyś przyszedł na taki zwykły postój, zobaczyłbyś, jak u nas jest. Każde ognisko inne i przy każdym 48 ognisku kto inny. Tu Polacy, tam Rosjanie, tu Uzbecy, tu Kirgizi, a tam znów Węgrzy, Czesi, Żydzi. Każdy inaczej mówi, każdy inaczej śpiewa i tańczy. Jedno tylko dla nas wszystkich jednakowe. — Co? — spytał mały. — Jednakowy bój i jednakowa śmierć. Zrobiła się cisza. W tej ciszy odezwał się mały: — Wam i tak lepiej niż nam. Wy możecie strzelać. Nas tak jak we wnyki łapią i znęcają się, ile chcą. W sąsiedniej wsi tak zrobili. W studniach pływają gnijące trupy, pod płotami leżą rozkrzyżowane kobiety. Dzieciom o węgły chałup rozbijali głowy. Byłem tam. Widziałem. Pustka. W nocy wyją zdziczałe psy i stada wron się tłuką. Ludzie mówią, że nawet Pan Bóg uciekł z rozwalonego kościoła. Ludzie przy ognisku w milczeniu kiwali głowami. Mały też umilkł. Uniósł twarz na odgłos zbliżających się kroków. To Józek wracał. Stanął przed małym. — „Mucha" kazał cię puścić wolno — powiedział.— Idź! — A naboje? — Naboi nie dostaniesz. — Jak to? — przeraził się mały. — Nie dacie? — Nie. Wracaj do swoich. — Ale dlaczego? Po com ja się tu tłukł? Tyle wszystkiego i na nic! Porwał się od ogniska. Był zrozpaczony i wściekły. — Toście wy takie wojsko? Tylko dla siebie? Z czymże ja tam wrócę? O Jezu! — Możesz nie wracać — rzucił ktoś od ogniska. — Ja? Oczy małego paliły się jak u wilka. — Ech, wy! Człowiek u was wart tyle, co nic. Pchnął najbliżej siebie stojącego Staśka, odtrącił 4 —Las moim domem czyjąś rękę, która mu chciała przyjść z pomocą, gdy się w ciemności potknął o wystający korzeń. Pochłonęła go noc. Stasiek trącił w łokieć Józka. — Czemu to „Mucha" tak zrobił? — Diabeł wie — mruknął ponuro Józek. in Gnał przed siebie na ślepo. Za nic już miał Niemców, za nic bulbowców. Nazbierało się w nim tyle złości, że nie mógł jej dłużej strzymać. Czuł, że z gołymi rękami rzuciłby się teraz na każdego, kto by mu drogę zastąpił. Nie znał świata, nareszcie go poznał. „Warto było, opłaciło się!" — kpił sam z siebie. A tam... Strach zjeżył mu włosy na głowie i nakłonił nogi do szybszego biegu. „Głowo, głowo kapuściana! — przemawiał w duchu. — I po cóżem ja tę broń z ziemi ruszał? Diabeł mnie podkusił czy co? Jak na pośmiewisko! Karabiny są, ino z nich nie ma czym strzelać. Niech no teraz bulbachy znajdą u kogo karabin, za-katują. A bez karabinu to nie zakatują? — próbował usprawiedliwić się. — Taka śmierć czy taka, wszystko jedno". i Z sercem wyrywającym się z piersi stanął na skraju lasu. Świt ledwo, ledwo podbijał światłem pierwsze chmurki na wschodzie. Trzy strony nieba jeszcze drzemały pośród jednolitej szarzyzny. Wieś, widoczna jak na dłoni, nie wydawała z siebie żadnego głosu. Jednego szczeknięcia psa, jednego piania koguta. Cisza taka wielka, jakby towarzyszyła jej samotność pozbawiona jakiejkolwiek nadziei. Czyżby już było po wszystkim? Jan poczuł zimny pot na skroni. Wparł oczy w przestrzeń, za wszelką 5Q cenę pragnął przejrzeć szarość. Nic. Uszy łowią ciszę, którą mąci tylko bicie serca. Między wsią a. lasem równina bezdrzewna. Tędy nie można podejść bez zwrócenia na siebie uwagi. Jan musi wrócić tak, jak wyszedł — od zachodu, przez zakrzewione wąwozy, sięgające niemal pierwszych chałup. Nie był czujny ani ostrożny przebywając tę drogę. Z trudem wlókł za sobą nogi, nie tyle zmęczone, ile niepotrzebne. Nic już od nich nie zależało. Jeszcze raz spojrzał na partyzancką górę. Była teraz daleka i czarna. Wplątał się w krzaki ostatniego wąwozu. Wieś nie wydawała nadal żadnego głosu. Czołgając się wysunął głowę zza krzaka. Widoczna stąd chałupa Mikołaja Strecza zdawała się spać. Dotarł do niej w nagłym skoku. x 53 W szczelinie między ścianą chałupy a dachem dojrzał parę oczu, ciemnych i połyskliwych. — Hanka? — szepnął. — Ja — odszepnęła. Milcząc wskazał palcem ścianę chałupy. Przytaknęła. Zrozumiał. Bulbowcy są w izbie. — Co robią? — Śpią. „A ona uciekła. Skryła się na przygórku. Dużo jej z tego przyjdzie! — pomyślał. — W sąsiedniej wsi też najpierw wypoczęli sobie, a potem dopiero rozpoczął się sądny dzień". — 'A ty — zaszeptała dziewczyna. — Jak wyszedłeś ze wsi? — Bulbowcy nie zważali na mnie. Tyciak! — A ci, tam? — spojrzała w stronę góry. — Nic — odrzekł ciężko, niemal głośno. Przeraziła się. Oczy jej straciły cały blask, gdy patrzyła teraz na niego w grozie i rozpaczy. Potem rozbłysły znów — łzami. Nie miał dokąd iść. Ani po co. Straż bulbowska snuła się po wsi cicho i sennie. Kilku ludzi zaledwie. Reszta spała po chałupach i stodołach, zmorzona samogonem. Przemknął się w opłotki. Przykucnął w czyimś ogrodzie. Położył się w bruździe, między rozrastającymi się na wszystkie strony pędami ogórków. Otoczyły go pokryte łaskotliwym meszkiem liście. W kielichowatych żółtych kwiatach drżała rosa. Odwrócił od niej oczy, przypominała łzy. Uchwycił się rękami wątłych dyli, okalających ogród, i przywarł do nich twarzą. Kiedy znów podniósł głowę, ognista kula słońca wytaczała się już zza horyzontu niewielkim rąbkiem. Las nie był już czarną masą, pozieleniał i odcinał się od 52 nieba łamaną linią. Płaszczyzna między wsią a lasem podnosiła się lekko pasmem mlecznej mgły. I właśnie w tej mgle coś błysnęło. Jan odwrócił głowę w bok. Po chwili znowu spojrzał na las. Nic się w krajobrazie nie zmieniło, tylko mgła była dziwna. Kłębiło się w niej coś chyba, połyskiwało i gasło. Patrzył w nią zdumiony. Patrzył i aż ręką chwycił się za usta, by stłumić okrzyk. Nie, nie, nie mylił się! Przez mgły jacyś ludzie przebierali się do wsi. Najwidoczniej zależało im na ostrożności, poruszali się powoli, cicho jak koty. Jan już odróżnił jeźdźca na koniu, a potem pojedynczych pieszych. Dostrzegł już skłębioną masę ludzką, która nagle wychynęła z mgły i pędem rzuciła się naprzód, gdy padł ostrzegawczy strzał bulbowskiej straży. Od razu rozległ się także przeciągły gwizd i dźwięczne jak dzwony uderzenia w szyny. Towarzyszyło temu przeraźliwe wycie. — Huraaa! Posypały się kule. Gwizd, łomot, trzask, ogień, dym. — Bij bulbachów, sukinsynów! — Za rodinu, wpieriod! Za plecami Jana paliła się strzecha. Między chałupami, przez płoty i płotki, ze stodół na łeb, na szyję uciekali bulbowcy, łapiąc broń i części ubrania. Wyli przy tym, jakby tym wyciem chcieli odstraszyć napastnika. Nie mogli się pozbierać. Poniektóry tylko zaparł się za węgłem domu i strzelał, większość w panice kryła się w wąwozach za wsią. Jan widział, jak jeden z uciekających rozkrzyżował nagle ręce i padł, jakby mu ktoś niewidzialny nogi podciął kosą. Wierzgał i charczał, ryjąc w pyle głębokie koleiny. Potem oparł głowę na dłoni i znieruchomiał, jakby go nagły sen złapał. Spod ręki wąską stru- 53 gą wypływała z wolna krew. Gęsta i ciemna nie wsiąkała, tylko brzegami nabierała szarości ziemi, na której legła. Jan chciał powstać, ale bzykająca kula rzuciła go ku zagonom. Strzelanina trwała. Bulbowcy wycofali się na zachód i stamtąd prażyli kulami zapalającymi. Wieś płonęła w kilku miejscach. Ryczało bydło, kwiczały świnie, z rozpaczliwym gdakaniem wypadały z kurników kury i koguty. W powietrzu wirowało pierze i dym, latały źdźbła palącej się słomy. A potem zamęt ucichł. Ludzie przytomnieli. Ostrożnie wysuwały się z chałup głowy. Jan skoczył do furtki. Między chałupami kręcili się żołnierze dziwnie i różnie ubrani. Jedni mieli wojskowe ubrania, inni cywilne, jeszcze inni nosili niemieckie spodnie lub mundury. Czapki najrozmaitsze. Wszystkie wszakże oznaczone czerwonymi wstążeczkami, tasiemkami, szmatkami. Tak, to byli ci z góry, których widział kiedyś pod lasem i nocą na górze. — Malczyk? — zagadał jeden z nich do Jana, ale splunął, a potem roześmiał się, gdy mu zajrzał w twarz. Zapiszczały łańcuchy i żurawie studzienne, ludzie ratowali dobytek z pożaru, opatrywali rannych, płakali nad nimi. Jan szedł rozglądając się. Chciał znaleźć dowódcę Józka. Trafił na niego pod chałupą szewca, trudniącego się szyciem łapci. Józek stał w drzwiach i szczerzył wielkie, białe zęby do najładniejszej we wsi dziewczyny, Weronki. Kiedy ogarnął ją wielkimi łapami i przyciągnął do siebie, dziewczyna pisnęła jak kot, któremu na ogon nastąpiono. — Boisz się? — pytał bardzo zadowolony Józek. — Czego by? — sarknęła Weronka. — Ale udusisz. Niedźwiedź nie wojak. 5? L Jan podszedł do sionki. — Dowódco — zaczął niezbyt śmiało. — Kto tam? — niecierpliwie machnął ręką Józek nie odwracając głowy. — Dowódcy tu nie ma. Szukaj gdzie indziej. Jan rozwarł usta ze zdumienia. — Ale wy przecie... ja do was właśnie, dowódco. Józek posłał dziewczynie jeszcze jeden obiecujący uśmiech i odwrócił głowę ku Janowi. — A, to ty? — powiedział. — Dobrze, żeś się znalazł. Dowódca chce z tobą mówić. — Dowódca? Ze mną? A wy? — Ja jestem dowódcą zwiadu konnego, a ciebie szuka „Mucha". — Dowódca zwiadu! Józek! Józek Morwa, do dowódcy! — Józek Morwa, do dowódcy! Głosy sypnęły się już ze wszystkich stron. Zza węgła chałupy szewca wysunęła się głowa Staśka. — Józek, głuchyś chyba! „Mucha" zły jak wszyscy diabli. Idźże! A tutaj to mogę ja ciebie zastąpić! Józek z trudem wycofał się z sionki. W samą porę. W ślad za nim wcale nie pokazała się dziewczyna, ale garbaty i żółty jak siedem nieszczęść szewc. Stasiek gwałtownie zawrócił. Józek parsknął śmiechem. — Idziemy! — rzucił krótko Janowi. Poszli. Drogą przez wieś, do trzech brzózek na skraju- Tu zgrupowali się partyzanci. Stali, przez lornetki śledzili zachodnią część lasu, dokąd uszli bulbowcy. Wśród nich siedział na kamieniu człowiek odwrócony plecami do nadchodzących. Otaczało go już kilku pochylonych nad czymś żołnierzy. Do tej grupy kierował się Józek, prowadząc za sobą Jana. 55 Zatrzymał się koło kamienia. — Dowódco — wyrzekł. — Melduję się na rozkaz. Szef zwiadu konnego, Józef Morwa. Przyprowadziłem tego człowieka. Żołnierze podnieśli głowy, odstąpili trochę na bok, robiąc miejsce Józkowi. Józef popchnął naprzód Jana. Jan potknął się, złapał równowagę, stanął. Podniósł oczy. Z kamienia dźwigał się mężczyzna o ciemnych włosach i ryżawym zaroście. Ciemne, okrągłe oczy umieszczone były w równie okrągłej twarzy. Małe usta ginęły wciśnięte pod ryżawy, krótko podstrzyżony wąs. Mężczyzna jedną ręką podtrzymywał broń, drugą składał mapę sztabową. Wreszdie wyprostował się zupełnie. — Jestem dowódca „Mucha" — powiedział. — To wy byliście u nas na górze dziś w nocy? — Ja — wykrztusił Jan — To dobrze. Trzeba teraz zebrać polskie rodziny i powiedzieć im, że kto chce, może iść z nami. Dobytek niech załadują na fury. Mogą zabrać bydło, konie. Odstawimy ich w bezpieczne miejsce. Tu zostać nie mogą. Bulbowcy wrócą, kiedy się stąd wycofamy. Jan nie odpowiadał. Zupełnie stracił mowę. ,— Nie znam ludzi — ciągnął dalej „Mucha". — Zawołajcie sami, a ja do nich przemówię. Prowadźcie! Żołnierze rozstąpili się. Jan szedł u boku „Muchy". Kątem oka łowił niską postać dowódcy. Dałby wiele za to, żeby uchwycić różnicę wysokości ramienia dowódcy w stosunku do swego ramienia. Zdawało mu się, że różnica ta jest bardzo mała, prawie żadna... MICHAŁ —TAKI SOBIE... NIEZŁY I 1 ak naprawdę mówiąc, to Michał się właściwie do oddziału przypętał. Wiem, że dowódca będzie na mnie wściekły za to stwierdzenie, a jednak jest ono prawdziwe i przy nim muszę pozostać. Nie pamiętam dokładnie, gdzie to było. Może w Szac-ku... Nie, nie w Szacku. W Hucie Ratneńskiej. Tam, o ile mnie pamięć nie myli, dowódca przeprowadził mobilizację i przybyło siedemnastu partyzantów. Wśród nich miał niby być Michał, ale ja go tam wcale nie widziałem, natomiast kiedy się obudziłem o pewnym marcowym świcie 1943 roku, zobaczyłem Michała po raz pierwszy w życiu na oczy. Leżał koło mnie skulony, chrapiący jak zakatarzona młockarnia, bezczelnie okręcony moim kocem. Zrozumiałem teraz, co mnie zbudziło. Ziąb. Parszywy, czepiający się każdego skrawka ciała ziąb. Na niedługo pomogło ciepło nagrzanej z wieczora ziemi. Niemcy nieustannie deptali nam po piętach, baliśmy się więc ujawniać naszą dyslokację. Maskowane od góry ogniska paliły się krótko i źle. Drzewo było wilgotne. Padający ze zmęczenia ludzie byle jak narzucali ziemię na gorący teren, a potem słomę. Pomagali im nowi, ale co oni tam umieli? Waliliśmy się nieprzytomnie i zasypiali natychmiast. Nie pamiętam nawet, kiedy i jak zasnąłem. Za to 57 przebudzenie było fatalne. Zimno, ze oczy strach otworzyć. I ledwo, ledwo rozjaśnia się. — Ty, Bazyli, nie bądź sukinsynem — powiedziałem poszczekując zębami — i oddawaj koc. Ja i Bazyli sypialiśmy zawsze obok siebie. Bazyli — chłop spod Równego, mały, suchy, podobny do łyka na kapcie — leżał sobie teraz spokojnie, posapując pod własnym kocem. Między nas natomiast wepchnął się ktoś obcy. Kto to był, u licha? Zajrzałem mu w twarz. Cholera! Jak u panienki — gładziutka, białoróżowa, przekreślona ciemną krechą zrośniętych brwi. Widzicie go, piękniś, pod moim kocem! — Wstawaj! — szturchnąłem go w bok, aż w tym boku zadudniło. Otworzył oczy. Znów jak u panienki — istne bławatki. — Cóż to? — zagadał sennie i odął czerwone wargi. Choćby tylko dla rozgrzewki miałem go ochotę jeszcze raz pomacać pod żebro. Zamachnąłem się nawet, ale mój kułak jakimś dziwnym sposobem znalazł się w ściskającej mnie kordialnie garści intruza. — Cóż to? — powtórzył. Oburzonym gestem wskazałem koc. — Ach, to o to się rozchodzi. Głupstwo! Wysupłał się z koca. Chwilę rozglądał się bezradnie, po czym z ciężkim westchnieniem legł między Bazy-lim a śpiącym obok niego człowiekiem. — I kto ty w ogóle jesteś? — spytałem owijając się szczelnie. — Partyzant — odpowiedział z taką godnością, jakby co najmniej mówił, że jest dowódcą. Kątem oka widziałem, jak się wierci, jak się kokosi, jak się wreszcie pakuje pod koc Bazylego. Byłem tak zmordowany, że zasnąłem momentalnie. 58 Gdy się zbudziłem, nie pamiętałem wcale porannej przygody. Przypomniałem ją sobie dopiero wtedy, gdy dostrzegłem Bazylego rozmawiającego z „partyzantem". Byli już w dobrej komitywie. — On się nazywa Michał — oznajmił mi Bazyli. —. I jest taki sobie... niezły. Bazyli nadmiernie i bez potrzeby używał określenia „taki sobie", często bez sensu. — Skąd się wziął? — spytałem niechętnie. — Zmobilizowany. Z tymi siedemnastoma, wiesz, co to dowódca... — Nieprawda! Widziałem wszystkich. Jego wcale tam nie było. Przypętał się widocznie. — Ale! — zaoponował Bazyli. — Na pewno. Trzeba zameldować dowódcy. — Sam zameldowałem — spokojnie wtrącił się Michał i uniósł do nieba oczy — te swoje bławatki. — I co na to dowódca? — spytał Bazyli. • r- „Zostań — powiedział. — Ludzi potrzeba". 59 — Aha! — ucieszył się Bazyli. — To dobrze. Bo nasz dowódca to taki sobie, wcale niezły chłop. „Pomylony entuzjasta" — pomyślałem o Bazylim z niesmakiem, ale milczałem. Milczał też Michał. Wpatrywał się uważnie w niebo, na którym gromadziły się ciężkie, marcowe chmury. Niedługo było tego patrzenia. Dowódca już nas gnał dalej. Mieliśmy iść na Szack. Liczyliśmy na to, że w Szacku rozbijemy niemiecki garnizon. Ale Niemcy opuścili miasteczko na dzień przed naszym przybyciem. Zostawili je puste, zupełnie ogołocone z żyzności. Dowódca wezwał sołtysów z okolicznych wsi, kazał im dostawić prowiant dla ludzi i furaż dla koni. Dostawili, i to w mig, sporo jaj, tłuszczu, chleba, mąki, siana i owsa. Odetchnęliśmy. Głodno już zaczynało być w oddziale. Dowódca wciąż jednak nie dawał nam spokoju. Groził, że w Szacku miejsca nie zagrzejemy, że już następnego dnia ruszymy dalej. Rzeczywiście — zerwał nas ze świtem. Dzień był najgorszy, jaki sobie tylko można wyobrazić. W ciągu nocy napadało grubo śniegu, dął wicher, szarpiąc odzież i gnając ostry jak igły śnieg. Ołowiane niebo nie wróżyło żadnych zmian. Kląłem pijąc kawę, kląłem owijając nogi onucami, kląłem zbierając z postoju rzeczy. Drażnił mnie Bazyli, uśmiechnięty głupio, jak do fotografii, przy boku Michała. Michał coś mu tam szeptał konfidencjonalnie, coś gestykulował. — Widzicie go! — zachwycał się Bazyli i klepał Michała po barkach. Potem i im obu także zrzedła mina, gdy ruszyliśmy najpierw na wioskę Switaź i gdy okazało się, że dowódca wcale nie ma zamiaru tu się zatrzymać. — Smolary! — machnął ręką pod nosem swojemu zastępcy. — Tam idziemy. 60 Smolary! Dobrze sobie powiedzieć, ale zajść! To przecież dziesięć kilometrów od Szacka. W taką pogodę! Niejednemu chciało się siąść i płakać. Sam bym to chętnie zrobił, gdyby nie myśl pełna satysfakcji, że ja to jeszcze drobiazg — przyzwyczaiłem się —? ale jak ten marsz wypadnie ciurze, Michałowi? Aż się uśmiechnąłem złośliwie. Droga była straszna. Pod nogami lepiący się śnieg, twarze oblepione śniegiem. Wiatr dobierał nam się do szpiku kości. Wyciąganie nóg z głębokiego śniegu męczyło okropnie. Zgarnianie śniegu z twarzy — niecierpliwiło. Nogi stawały się coraz cięższe, głowy coraz senniejsze. — Nie damy rady — jęczeli taboryci. Im było najgorzej. Pod śniegiem — ziemia w głębokich roztopach; wozy grzęzły po same osie. Niespokojne konie rwały naprzód, to znów ustawały zmęczone. Uprząż pękała z trzaskiem. — Wio, wio! Heta, heta, czorcie jeden! Nie słyszysz czy co? Konie już nic nie słyszały prócz odgłosów śnieżnej nawałnicy. Szły na swój sposób, instynktownie wybierając suchsze miejsca. Rozmowy ucichły, nawet papierosów nie kurzyliśmy. Brakło rąk. Zajęte były ciągłym zgarnianiem śniegu z twarzy i z oczu. — Ciężko — powiedziałem do Bazylego. — Ciężko — stęknął w odpowiedzi. — Tak sobie — poprawił się zaraz. — A gdzie twój przyjaciel? , — At! Rozejrzałem się. Michała nie było w pobliżu nas. — Zdezerterował? — Zaraz zdezerterował! Na pewno... tak sobie... — zaczął Bazyli, ale jakoś nie dokończył. Spoglądał na wszystkie strony, jakby go coś tknęło. 61 Świeżo mobilizowani cząsto dezerterowali przy pierwszej sposobności. Trzeba ich było dobrze pilnować, a nieraz i dobrze postraszyć. Ale co do Michała, to nie uciekł jeszcze. Został w tyle. Wyfasował dziś broń, amunicję, granaty. Obwiesił sią tym wszystkim i szedł teraz jak na ścięcie. Nogi mu się rozjeżdżały w śniegu, tracił równowagę, przewracał się. Wstawał jednak i szedł dalej. Tyle, że coraz wolniej. I coraz ciężej. Wreszcie cofnął się aż do wozów taborowych. „Nawieje" — pomyślałem, patrząc na jego wysiłki. Ale nie chciało mi się go pilnować. Ostatecznie, jak się nie nadaje, po co ma zostawać w partyzance? Wiadomo — lekko nie jest. Niemcy gonią, bandy UPA nękają wrzeszcząc: „Bij Żydów, Lachów, komunistów!" Trzeba tak jak my, stara wiara, przeżyć razem dwa lata, żeby do tego wszystkiego przywyknąć. Trzeba jednego dnia posiedzieć na postoju przy ognisku Rosjan, pomilczeć, posłuchać, drugiego dnia iść do ogniska Węgrów, trzeciego do Czechów, czwartego jeszcze gdzie indziej. Trzeba z każdym popić, z każdym być w ataku. Wtedy niebo nad głową staje się wspólnym dachem, a las domem. Tak rozmyślając szedłem przed siebie, nie odwracając już głowy do Michała. Wrzask taboryty, Józka, zatrzymał mnie. — Ty, sukinsynu! Nie widzisz, że koń zadem po ziemi jeździ? Jeszcze się wozu czepiasz? Weź łapę, bo cię batem przejadę! Widziałem, że Michał jak podcięty gorącym prętem odskoczył od wozu. Oczami szukał koleiny, ale rzadki śnieg zamykał się od razu na śladzie kół. — Taki sobie... niezwyczajny — usprawiedliwiał Michała Bazyli. Omdlewały mi ręce. Na plecach tańczyła gorąca 62 iskra. Zdawała się przeskakiwać od łopatki do łopatki. Znudzona wwiercała się w kręgosłup i tu umiejscawiała się kłując i paląc. Zacząłem kląć. To mi zawsze pomagało. I tym razem też ulżyło, ale nie na długo. Zaraz wróciła słabość rąk i ból w plecach nasilił się. — Daleko? — rzuciłem przez zęby Bazylemu. — Tak sobie. — Ile? — Będzie ze cztery. Cztery kilometry! Ładna zabawa! W butach chlupie? woda, skóra na piętach odarta. Czy ten śnieg nigdy nie przestanie padać? Albo ten wiatr! Rąbie w twarz jak szabliskiem. — Po cholerę my tyle dźwigamy? — sarkali ludzie. — Inni partyzanci tyle nie noszą i też biją się! — Bo inni nie mają co nosić. A my dostajemy zrzuty radzieckie. — Mam gdzieś zrzuty! Marsz był coraz trudniejszy. Ustawały konie. Ustawali ludzie. — Trzech nowych dało nogę — przyniósł wiadomość Bazyli. — Widziałeś? — Nie. Ale mi Wasyl mówił. — A twój Michał? — Nie wiem, nie widzę go. Rzeczywiście, Michała już i koło koni także nie było. — I cóż poczniesz bez przyjaciela, Bazyli? — Stul pysk! Bazyli nigdy się nie złościł. Był widocznie zmartwiony. Zwalniając nagle kroku, odwrócił głowę. — Upadł — powiedział. — Wiesz co, to ja, tak sobie... zostanę chwilę. 63 Zszedł na brzeg drogi. Zszedłem także. Mijali nas, z trudem ciągnąc nogi, stare wygi naszego oddziału: wąsaty Kirgiz „Dziadzia" — jak zwykle z małym Stiopką; elegancik Czech słaniał się jak pijany w swoich oficerkach, wyczyszczonych z rana na glans, a teraz rozmokłych i człapiących; Zyd węgierski ratował się, jak zawsze, mruczeniem do siebie czegoś w języku, którego nikt z nas nie rozumiał. Wszyscy oni wyglądali jak banda rozbitków, jak ofermy i niezdary. Gramolili się w śniegu, kułakami osłaniali się przed wiatrem, jakby walczyli z urojeniem. Mimo to w porównaniu z Michałem wyglądali na bohaterów. Bo Michał leżał po prostu w brudnym śniegu i nie mógł wstać. Podpierał się łokciami, podciągał nogi. Nic nie pomagało. Widocznie zabrakło mu sił. — No i cóż ty tak jak dzik w ziemi ryjesz? — zagadnął Bazyli stając nad Michałem. Wyciągnął rękę, Michał uchwycił się jej z głuchym westchnieniem. W tym momencie zauważyłem, że rumieńce spełzły z jego twarzy zupełnie, a czarne brwi nastroszyły się na bladym czole jak jeże. Gdy stanął, krople potu ukazały mu się na brodzie i pod oczami. — Właź między nas — poradził Bazyli. Wlazł. Nie żałowano mu granatów i amunicji! Zdawało się, że Michał trzęsie się pod ich ciężarem. Chciał coś powiedzieć, ale nie mógł rozewrzeć szczęk. — Zimno ci? — spytał Bazyli. — Nnnie... Musiało mu być cholernie zimno. Nie zafasował butów. Szedł w swoich cywilnych. Cienkie półbuciki, słabe i sfatygowane,.nie wytrzymały marszu. Wierzch gdzieniegdzie tylko jeszcze trzymał się podeszwy. Rzadki śnieg wciskał się w dziury, docierał do stóp i wytryskał na zewnątrz brudną wodą. 64 Zrobiło mi się nieswojo jakoś, więc burknąłem zły: — Gówno z taką robotą! Ciągnęliśmy teraz jak za pogrzebem. Michał ledwo szedł. Oczy wyłaziły mu na wierzch. Stękał. Rzęził. Czułem, że tracę cierpliwość. Po jaką jasną cholerę taka ofiara tryni się do partyzantów? Po co? Żeby zatruwać wszystkim życie? Żeby budzić litość? Czy złość? Kiedy wreszcie nogi mu się rozjechały na dobre i już, już miał wylądować na własnym nosie i tylko ręka Bazylego podtrzymała go, nie darowałem. — Słuchaj — powiedziałem. — Po co ty się między nas pchasz? — A co mam robić? — wystękał. — Wiej, do diabła, póki czas! Spojrzał na mnie niemal białymi z udręki oczami. Jeżeli jeszcze niedawno podobny był do panienki, to teraz wyglądał jak umierająca panienka. Ale nie powiedział ani słowa. I tak słaniając się, dysząc, stękając, rzężąc doszedł z nami do Smolar. Boso, bo buty zostały na drodze, stopniowo rozkładając się na czynniki pierwsze. II Mieliśmy za sobą przeprawę przez Bug. Sam nie wiem, jak to możliwe, żeśmy z tej rzeki wyleźli. Dowódca „Mucha" wysilił cały swój spryt i cały dowcip, żeby się udało. No, i jakoś poszło! Najgorszy był ostatni dzień we wsi Charsy. Ładne miejsce na postój przed przeprawą! Na wschód, w odległości dwóch kilometrów — tor kolejowy i szosa Włodawa—Brześć, na północ — Do-maczewo, na południe — Włodawa. Wszędzie koncentrujący się Niemcy, wszędzie otwarta droga. Mogliby 5 — Las moim domem 65 jak nic ruszyć na nas piechotą, czołgami, przyprzeć do Bugu i prać z lewa i z prawa, skąd by kto tylko chciał. Czuliśmy się tu, w tych Charsach, jak lisy w potrzasku. Zawracanie głowy zresztą z tym czuciem i kombinowaniem. Ilekroć zdarzyło mi się coś tam zaczynać czuć i coś tam zaczynać kombinować, dostawałem takiego łupnia od „Muchy", że mi się odechciało wszystkiego. Tak było i tym razem. Ledwośmy zaczęli rozrabiać między sobą, że to niebezpiecznie stać w Charsach, ledwośmy zaczęli kombinować, co by tu mądrzejszego wymyślić, posypały się nam na rozgrzane łby błyskawiczne rozkazy: — Drogi do wioski zaminować! Wszystkie, co do jednej! — Otoczyć wieś kordonem i strzec jak oka w głowie! — Pod karą śmierci nie wałęsać się od strony Bugu! — Tabor wprowadzić do zagajnika! — Nie ruszać się i siedzieć cicho jak mysz! Robota to robota. Wykonaliśmy dokładnie, bez szemrania. Ale to więzienie w Charsach! Ten bezruch i ta cisza. To było nie do zniesienia. Leżeliśmy na brzuchach, gapiąc się jeden na drugiego. Całe szczęście, że w połowie kwietnia pogoda jako tako ustaliła się. Przygrzewało nawet słońce. — Patrz — szturchnął mnie w pewnym momencie Bazyli. Spojrzałem na niego. Wychudł jeszcze, sczerniał. Ostatnie czasy dały mu szkołę. Czoło mu się pofałdowało w dziwną harmonię, do złudzenia przypominającą korę starego drzewa. — Hm — mruknąłem niezdecydowanie. — Patrz! — powtórzył Bazyli. 66 Poszedłem za jego wzrokiem. Leżeliśmy na skraju zagajnika, mając pod sobą niewielkie wzniesienie. Przed nami — otwarta przestrzeń i Bug. Po drugiej stronie rzeki, tam gdzie patrzyliśmy, zaroiło się nagle. — Niemcy! — rzucił Bazyli. Gardłowali. Ich jazgot niósł się po Bugu, jakby wzmocniony przez wielki, kryształowy rezonator. Michał podczołgał się do nas i przywarł do ziemi piersiami. — Co oni tam robią? — Kluski drobią. Bazyli dał mi kuksańca. — Tak sobie — wyjaśnił Michałowi „rzeczowo". Niemcy tymczasem kręcili się na lewym brzegu jak w ukropie. Włazili do wody, brodzili, wyłazili. — Kąpać się będą czy co? — mędrkował Michał. — Niechby się i kąpali. W kwietniu to by im dobrze zrobiło — popierał pomysł Michała Bazyli. Ale Niemcy nie mieli zamiaru kąpać się w kwietniu, natomiast zaczęli ścinać nożami przybrzeżną wiklinę. — Na co im to? —idziwił się Michał. — Nie wiesz? Najpierw się wycina, potem się robi rózgi. A potem spuszcza się komuś portki i... po dupie, po dupie! Oświadczenie Bazylego powitano chóralnym śmiechem. — Cisza, do diabła! Poszaleliście? „Mucha" był wściekły. Jego okrągłe oczy z lekko rudawym pobłyskiem latały teraz na prawo i lewo. Zdawało się, że zmiażdży Bazylego swymi małymi, ale jak stal mocnymi rękami, gdy go przydusił do ziemi. Potrzymał go tak chwilę i puścił. — Tak sobie — mruczał Bazyli rozprostowując plecy. 67 „Mucha" nie zwracał już na niego uwagi. Obserwował krzątaninę na lewym brzegu Bugu. — Wiklinę tną, na umocnienia — mówił. — Szlag by ich trafił! Cały dzień będą się kręcić. Żeby mi nikt nawet czubka nosa nie pokazał! Poleżał z nami, pogadał trochę. Potem gapiliśmy się razem, jak Niemcy budowali swoje umocnienia i patrolowali brzeg. A potem, zdaje mi się, że mnie zmorzyło kwietniowe słońce i zdrzemnąłem się nieco. Po zachodzie słońca zaczęła się przeprawa jak w jakimś koszmarnym śnie. Do dziś nie wiem, jak to poszło. Bug był mętny, niespokojny, miejscami woda kotłowała się. Prąd rwał wściekle jak w czasie powodzi. Byłem z Bazylim w jednym z dwóch plutonów wyznaczonych do przyczółka mostowego i, w razie potrzeby, przyjęcia walki. Przeprawialiśmy się pierwsi. Było to trochę niesamowite. Ten Bug, głęboki jak piekło, cisza w powietrzu i ostatnie zorze na niebie. Parliśmy do przyczółka jak szatany. Nikt nawet pary z gęby nie puścił. W pewnej tylko chwili Bazyli nachylił mi się do ucha. — Michał — powiedział wskazując oczami brzeg. Dostrzegłem go, jak stał na pozostawionym przez nas brzegu i idiotycznym, ale wzruszającym gestem poruszał w naszą stronę ręką. — Michał — powtórzył Bazyli — taki sobie... niezły. Zaczęła się strzelanina. Kule pryskały w wodę jak podrażnione żaby. Zajęliśmy przyczółek i osłanialiśmy przeprawę. Nic z tego nie pamiętam, nic chyba nie widziałem. W o-czach pozostał mi 4ylko bezmierny obszar wody i jakiś nieprzytomny ruch na tej wodzie. Łodzie zaprzężone w konie — pomysł jak w cyrku. W łodziach partyzanci. I tratwy, tratwy, tratwy. 68 Mówiono mi potem, że poleskie konie szły do wody tak ochoczo, jakby całe życie nic innego nie robiły. Płynęły śmiało, walczyły z prądem rżąc i prychając. Konie węgierskie i niemieckie szalały. Stając nad wodą chrapały ze zgrozą iście ludzką, po czym zawracały w popłochu. Ciągnięto je do wody na siłę. W wodzie wydawały z siebie jęk, a potem milkły, jakby rozumiejąc, że żaden opór już na nic się nie przyda. Raz zdawało mi się, że widziałem Michała. Płynął na tratwie wraz z furą sztabową. Kiwał ręką podobnie jak na brzegu. — Uważaj, głupku! — wrzasnął mu Bazyli. Nie słyszał. Płynął machając ku nam ręką. Znów różowobiały, znów nad bławatkowymi oczami rozpinały się wspaniałe czarne brwi. Pochyliłem się nisko nad karabinem maszynowym. Chlusnąłem serię w wiklinę. — Tonie — usłyszałem nagle. — Nie zaklinowali wozu. Koń „Muchy" widząc brzeg, chciał skoczyć. Stanął więc na samym brzegu tratwy. Tratwa przechyliła się i fura wraz z koniem zjechała w głębinę. — Michał! Michał! — darł się Bazyli, choć go nikt przecież nie mógł usłyszeć. — Michał! Na rany boskie! Szarpnąłem go za ramię. Raz, drugi. — Michał! Michał! — krzyczał ostatkiem sił. Zatkałem mu usta ręką. Spojrzał na mnie. Opamiętał się. — Przestań — powiedziałem cicho. — Nie utonął. Jest na brzegu. Nie wierzył. — Gdzie? Gdzie? — bełkotał nieprzytomnie. Wyciągnąłem rękę i zaraz cofnąłem ją. Wyglądało to bowiem tak, jakbym oddawał Michałowi to jego nie 69 kończące się pozdrowienie, tym razem wysyłane nam po przeprawie. — Jakim sposobem? — zdumiał się rozjaśniony Bazyli. — Skoczył przed koniem jeszcze. Partyzanci stanęli koło nas. — Przepadły papiery sztabowe. — I złoto wzięte Niemcom pod Ratnem. — Uhm, koło Zabłocia. — A rakiety? — Jakie rakiety? — No, te zdobyczne, spod Łucka..; — Też były na wozie. — A gdzie „Mucha" miał swoje osobiste rzeczy? — Gdzie miał mieć? W kieszeni. — Pies drapał! — zakończył sprawę Bazyli. — Ale Michał, taki sobie, niezły Michał... — zaplątał się i nie dokończył światłej myśli. Do dwunastej w nocy oddział przeprawiał się. Rano przyjęliśmy bitwę z siedemdziesięcioosobową pogonią niemiecką. Zarzuciliśmy ich granatami, ogniem maszynowym i moździerzowym. Nie mieli pojęcia, że mamy taką broń. Nie byli na to przygotowani. Uciekali, zabierając zabitych i rannych. I nie pokazali się więcej. W Mostach, kiedy „Mucha" dał rozkaz kilkugodzinnego odpoczynku, ułożyliśmy się z Bazylim jak zwykle jeden koło drugiego. Bolały mnie ręce, palec od spustu karabinowego palił. Tarłem ręce, by napłynęło do nich więcej krwi. Bazyli odwrócił ku mnie swoją pofałdowaną jak kora drzewa twarz. — Przeprawiliśmy się — powiedział wesoło. — Tak sobie. — Przeprawiliśmy się — powtórzył za nim Michał. I wsunął się między nas. Jak zwykle. 70 m Do Linówki weszliśmy tryumfalnie. Coś tam .nawet pospiewywaliśmy. Rosjanie pięknie na głosy, my fałszywie i każdy sobie. Bazie puściły już pąki. Rwaliśmy je, stroiliśmy czapki. — Co to, święto czy co? — pytał Michał. — Wielkanoc prawosławnych — odpowiedział Bazyli. Fiu, fiu! Baby postrojone w wyszywane bluzki i kolorowe spódnice, chłopy z włosami wysmarowanymi tłuszczem. — Idę do cerkwi — postanowił nagle Bazyli. — Akurat dowódca cię puści... będziesz widział! — podkpiwał któryś z partyzantów. — Zobaczy się. I Bazyli odszedł. Po chwili wrócił zadowolony. — „Mucha" pozwolił prawosławnym iść, byle się nie wygłupiali. , , — Tylko prawosławnym? Michał był wyraźnie zawiedziony. — No, nie wiem. Tak sobie. Jak chcesz, to chodź. Poszliśmy wreszcie niemal wszyscy. Jedni przygotowywali się do tego z całą powagą. Ci nazbierali we wsi jaj, poukładali je w koszykach. Inni dworowali sobie trochę. Zamiast jaj ponakładali granatów. I poszliśmy. „Mucha" też się z nami wybrał. Wolał nas, zdaje się, mieć na oku. Cerkiew huczała od śpiewu, gdyśmy do niej dochodzili. Ludzie nie mieścili się wewnątrz, więc stali na cmentarzu. Wmieszaliśmy się w tłum. Koszyki ustawiliśmy na ziemi. Ludzie poglądali po nas zdumieni, ale śpiewali nie przerywając sobie. 71 Przede mną ukląkł Michał. To on właśnie miał same tylko granaty w koszyczku. Jemu pierwszemu jakaś baba dołożyła pisankę, druga znów pisankę, jeszcze ładniejszą, jeszcze bardziej kolorową. Pochłonął mnie nastrój śpiewów, święta i dziwnego blasku, który sączył się poprzez ludzi z cerkwi. Nie mogłem zrozumieć, skąd się wziąłem wśród tego wszystkiego, ja, któremu od lat świszczały już tylko w uszach kule. Gdy znów podniosłem oczy na koszyk Michała, żeby się trochę pośmiać, zauważyłem, że granatów już wcale nie widać. Zniknęły, pokryte gęsto darami lino-wianek — kiełbasą, pieczywem, pisankami. I jeszcze coś zauważyłem: koło Michała ukląkł ktoś, kogo dotąd nie było i kogo Michał przytrzymywał za rękę. Zaparło mi dech, jak przyjrzałem się temu komuś. Dziewczyna! Ale jaka! Wystrojona jak na wesele. Na ramionach barwna chustka wełniana w kwiaty. Na szyi sznury korali. Bluzka haftowana suto. To wszystko głupstwo zresztą. Ale» sama dziewczyna! Sama dziewczyna — słowo daję — piękność! Może byłem bardzo młody wtedy jeszcze, a może rzeczywiście ta dziewczyna była piękna, wydawało mi się przecież, że nigdy, ani przedtem, ani potem, takiej nie widziałem. Spod korony ciemnych włosów, połyskliwych jak asfalt po deszczu, wychylała się jasna twarz. Oczy miała diablo ładne i diablo wesołe. Śmiały się nieustannie, choć usta, nabożnie ułożone do modlitwy, nie drgnęły nawet. Te oczy nakrywały się od czasu do czasu rzęsami po to tylko chyba, by pokazać te rzęsy, jak są długie, jak wygięte, jak są gęste i jak błyszczą. I po to tylko chyba, by znów odsłaniać oczy — czarujące, roześmiane i tak bardzo piękne. Zapatrzyłem się na policzek dziewczyny. Drżałem z oburzenia na Michała, że śmie ściskać dziewczynie 72 rękę, że ją zatrzymuje koło siebie. Ale dziewczyny nie oburzało to. Czasem udawała, że chce wstać z klęczek, gdy ją jednak Michał lekko powstrzymywał, poddawała się od razu i oczy śmiały jej się coraz bardziej, a policzki to ciemniały, to jaśniały. Szepnąłem o tym Bazylemu, ale ten dureń wpatrywał się rozanielony w swego popa, który właśnie kręcił się między ludźmi z kropidłem. Bazyli nic poza nim nie widział. — Christos woskres! — usłyszałem nagle. I wtedy właśnie rozpoczęło się to szaleństwo. Ludzie rzucili się ku sobie. — Christos woskres! Christos woskres! — słychać było wokół. Michał powstał z klęczek. Podał rękę dziewczynie. Podniósł ją. — Christos woskres! — powiedział, bardzo źle akcentując. I bezczelnie ujął twarz dziewczyny w obie dłonie. 73 Potem twarz ta znalazła się nagle na wysokości twarzy Michała i wraz z nią połączyła się w jedną całość. Ze względu choćby na jaką taką przyzwoitość odwróciłem oczy. Kiedy je jednak znów podniosłem, nic się nie zmieniło. Michał, powtarzając coraz mniej wyraźnie swoje „Christos woskres", całował dziewczynę. Potem zrobiło się ogromne zamieszanie. Wszyscy zaczęli się całować. Uległem ogólnemu nastrojowi. Wreszcie nie wiadomo jak i kiedy znalazłem sję koło „Muchy". Akurat podchodził do niego pop. — Wyście dowódca? — spytał. — Ja. Bo co? — odpowiedział „Mucha" z niepokojem. Pop ukłonił się po chłopsku. — To chodźcie z nami. Podzielimy się święconym jajkiem. Otoczyli nas ludzie z Linówki. Zjawił się organista. — Chodźcie — zapraszali. — Weźcie żołnierzy. Wielkanoc przecie, a wy w boju. „Mucha" ociągał się trochę. — Dobrze by to było, ale czas... Czasu nie ma. — Godzinkę, to niewiele. „Mucha" dał się pociągnąć. Poszliśmy razem z nim. Raczyli nas chłopi, raczył nas pop. Bazyli czuł się jak u siebie w domu. Ciągnął wódkę, częstował święconym, śpiewał, tańczył, jakby mu ubyło trosk i lat. — Gdzie Michał? — spytał między jednym a drugim kieliszkiem. — Diabli go wiedzą! Michała nie było. Nie było też dziewczyny. Mignęli mi tylko w-przelocie, kiedy kierowaliśmy się do domu popa. Wyglądali tak, jakby ich parła naprzód jakaś siła, a oni się tej sile opierali i pozostawali w tyle, poza jej działaniem. Dziewczyna miała oczy nakryte rzęsami i słaby uśmiech na pobladłych ustach. 74 Byłem już po dobrych paru kieliszkach, gdy usłyszałem warkot samolotów. „Mucha" ruszył do drzwi. Wyskoczyliśmy na ganek. Nad wioską w kierunku wschodnim leciała eskadra samolotów. Za nią, na wysokości zaledwie dwustu metrów, toczył się ciężko bombowiec. — Ognia! — krzyknął „Mucha". Walnęliśmy z diechtierowych i rusznicy przeciwpancernej. Niebo odgrzmiało gdzieś w chmurach. Samolot zakołysał się. Obniżył lot. — Pali się! Pali! — wrzasnął ktoś przeraźliwie. Rzeczywiście — samolot stanął w płomieniach i koziołkując walił się w dół. — Na koń! — rzucił „Mucha". Pognaliśmy w kierunku, gdzie spadł samolot. — Na Wyryki! — krzyknął mi nad uchem „Mucha", wskazując wieś. Bomby eksplodowały. Huk, a potem ogień i dym. — Pożar! i Wpadliśmy do wsi galopem. Zamiast samolotu zo-boczyliśmy kupę blachy i głęboki lej od bomb. Od wybuchu zapaliły się dwie stodoły. — Gasić — rozkazał „Mucha". I sam rzucił się do studni. Ustawiliśmy się szeregiem, kubły szły z rąk do rąk. Powietrze stało się gorące. Wirowały w nim źdźbła rozżarzonej słomy zmieniającej się w lekki popiół. — Prędzej! — naglił „Mucha". — A gdzie to Michał? — Nie ma go? — zdziwił się Bazyli. — Chyba został w Linówce — przypuszczał ktoś. — A niechże go,! — zaklął „Mucha" i poleciał z kubłem do palącej się stodoły. Ogień pomału lokalizował się, tracił też na sile. Walczyliśmy z nim, by nie przeniósł się na domy. 75, „Mucha" zajęty był właśnie wyciąganiem wody ze studni, gdy zauważyłem na drodze z Chełma limuzynę. Leciała całym pędem. Skręciła nagle i ruszyła wprost na „Muchę". — Dowódco! — krzyknąłem. „Mucha" spojrzał. Jeden moment wahania i zaraz przerzut ciała w prawo. „Mucha" padł na kupę gnoju, skrył się za nią. Z odległości może czterdziestu metrów wygarnął do limuzyny serię z automatu. Z przedniej szyby poleciało szkło. Limuzyna momentalnie skręciła w prawo, potem do tyłu i poleciała naprzód w obłokach kurzu. „Mucha" wypadł na drogę, oddał jeszcze dwie serie. — Za mną! Dosiedliśmy koni. „Mucha" prowadził nas przez las, traktem do Chełma. Na drugim kilometrze wysypała się na nas tyraliera niemiecka. Zapadaliśmy za krzaki, za drzewa i praliśmy, póki naboi starczyło. W ruch poszły granaty ręczne. — Niemców przybywa — zauważył Bazyli. — Tak. Wycofamy się — rozkazał „Mucha". Czoło miał nachmurzone. Coś mu się nie podobało. — Żeby tylko nie dopuścić Niemców do Wyryków — skrzywił się — bo wtedy ludność cywilna... Zrozumiałem — ludność cywilna odpowiedziałaby za samolot. Zrobiło mi się nieswojo. Skąd można wiedzieć, czy Niemcy już nie są w Wyrykach? Przynagliłem partyzantów. Gnaliśmy do ostatka sił w koniach. Wpadliśmy na równinę pod wsią. Gdzieś zaterkotał karabin maszynowy, ale tak jakby się zadławił, ustał zaraz. Przystanęliśmy. — Ktoś trzepnął od wsi — powiedział „Mucha" i przybliżył do oczu lornetkę polową. 76 Serce dało mi znak w piersi przyśpieszonym rytmem. — Niemcy? — Cholera wie. Nic nie widać. Naprzód! Znów ruszyliśmy galopem. Pod samą wsią spodziewałem się awantury, ale nic nie wynikło. Tylko cisza wydawała się podejrzana. Dopiero kiedy wpadliśmy między opłotki, zza pierwszej stodoły wyskoczył Michał z pepeszą, obładowany granatami. Za węgłem stodoły ustawił karabin maszynowy wycelowany w las. — Czego? — krzyknąłem odpychając go, bo się na mnie pchał nachalnie razem ze swoimi granatami. — Idą! Przypadł do karabinu maszynowego. „Mucha" stanął za nim. — Dopuścisz ich na pięćdziesiąt metrów i dopiero kropniesz, rozumiesz? — Rozumiem. „Mucha" już rozstawiał pozycje. — Dobre miejsce — chwalił. — Czterysta metrów do lasu. Pustkowie. Niemcy nie powinni przedrzeć się do wsi. Nagle coś sobie przypomniał. — A tyś gdzie się podziewał? — ryknął chwytając Michała za kołnierz. Michał nic nie odpowiedział. Pochylił nisko twarz. Oparł ją prawie o karabin. — Gdzieś był dotąd?! — huczał „Mucha". Twarz Michała stała się prawie niewidoczna. Bazyli przestępował z nogi na nogę. — Tak sobie... — zaczął. Dalszą część jego wypowiedzi pokrył huk. To Michał, podpuściwszy Niemców na pięćdziesiąt metrów, grzał po nich z całą zaciętością. ŻORKA W CZEPKU URODZONY i \ Zworka przywlókł się do nas ostatkiem sił. Padł do nóg wartownikowi, gdy ten krzyknął: „Kto idzie? Stój, bo strzelam". Omal przy tym wszystkim nie został zabity, bo wartownikowi bardzo nie podobał się ten nagły ruch Żorki, gdy padł na ziemię bez przytomności. Później ci dwaj — Żorka i wartownik Mikołaj — zostali przyjaciółmi, ale to się stało wiele później, na razie Żorka był mocno podejrzany. — Skądeś się wziął, bebechu zakazany? — złościł się drugi wartownik, Piotr, targając nieprzytomnego za ramiona. — Na przeszpiegi na pewno przylazł, a teraz udaje chorego. Żorka jednak nie odpowiadał na te zarzuty, tylko leżąc na mchu, jęczał jak nowo narodzony i opuszczony przez matkę psiak. — Ty, a może on ranny? — zagadnął Mikołaj, nachylając się nad Żorką. Na to niewinne pytanie Piotr posypał taką litanię przekleństw, jak to tylko on jeden w oddziale potrafił. W tej litanii imiona świętych i imiona diabłów, przemieszane z najrozmaitszymi nieprzyzwoitymi propozycjami, latały nad głową Żorki jak kulki działka szybkostrzelnego. .78 — Z bebecha zakazanego, z durnia nad durniami wartownika zrobili! — wrzasnął na zakończenie. —-Zbieraj kulasy i z drogi! Co powiedziawszy huknął na alarm, podnosząc obóz na nogi. Dostało mu się za to od dowódcy, który kazał wziąć Żorkę pod straż i nie zakłócać odpoczynku żołnierzom. — Czegoś tak wrzeszczał? Co cię ukąsiło? — wypytywali Piotra partyzanci. — Ten bebech zakazany tak mnie zezłościł. — Jaki znowu bebech? « — Mikołaj. — A co do tego ma Mikołaj? — Jak to co? Wartował ze mną. — A cóż on takiego zrobił? — O mało co nie położył się koło tego udawacza łajdackiego i ślamarzył się nad nim, że chyba ranny. — No i co z tego? — Z durniami język strzępić! Toż miałem oczy i widziałem, że nie ranny, tylko udaje. — Nie wiadomo jeszcze, kto to taki. To się dopiero okaże. — Nie wiadomo! Jak komu! Ja tam dobrze wiem, że to szpion za partyzanta przebrany, taka jego morda. A tymczasem Żorka leżał nadal na mchu leśnym i jęczał przez jakiś ciężki, nieprzytomny sen. Czasem otwierał oczy, zmętniałe tak bardzo, że aż bezbarwne, mrugał nimi zawzięcie i znów je zamykał, jakby bez własnej woli, a na czyjś rozkaz. Pilnujący go Mikołaj, z włosami sterczącymi spod zdobycznej baranicy, nachylił się nad nim z hamowaną obawą. — No cóż ty, diable jakiś! — pomrukiwał niechętnie. — Kitę tu odwalić myślisz czy co? A Żorka tylko jęczał. Kiedy jednak jęk przeszedł w chrapanie, Mikołaj nachylił się jeszcze niżej. W mi- 79 gotliwym świetle dogasającego ogniska spostrzegł nagle coś, bo wyprostował się gwałtownie i zawołał: — Jest tam który? Stasiek! Stefan! Ale tamci spali widać. Natomiast jak spod ziemi wy-i rósł Piotr. — Czego mordę drzesz? — spytał wychodząc z cienia. — Patrz, Pietrek, co on ma na szyi? — spytał Mikołaj, wskazując ręką Żorkę. — Cóż może mieć jak nie wszy? Każdy bebech zakazany ma wszy. Cały sznurek odpustowych koralików. — Zamknąłbyś się, Pietrek. — A bo co? — Bo ja widzę jakiś powróz. — Powróz? Co też ty... Piotr przykucnął, opierając się na karabinie. Po chwili wstał. 80 — Choćby mnie miał jeszcze raz skląć jak burą sukę, obudzę go — powiedział. — Kogo? — wytrzeszczył oczy Mikołaj. — Dowódcę. — Po co?! — W tym coś jest. Ten tu — wskazał leżącego — urwał się z jakiegoś powroza. Szyja mu krwawi. W tym coś jest. — A mówiłeś, że szpion? — podstępnie zaczął Mikołaj. — Co mówiłem, to mówiłem, ale teraz mówię, że trzeba zbudzić dowódcę. — To go obudź. Ja bym poczekał do rana. Dowódca kazał pilnować, i tyle. — Ty mnie nie ucz, bebechu zakazany, bo ja z tobą kwaszonej kapusty z jednej beczki nie jadłem i swój własny rozum mam we własnej głowie. Gdzie się wleczesz? Stój i wartuj, a ja idę do dowódcy. — Możesz iść do samego piekła — mruknął Mikołaj, pokazując Piotrowi plecy. Nie odwrócił się, aż usłyszał trzask łamanych gałązek, znak, że Piotr odszedł. Wtedy uklęknął i ostrożnie wziął do ręki powróz zwisający z szyi Żorki. — Pętla — mruknął. — Wieszali cię czy co? Żorka chrapał nie otwierając ust. Powieki mu drżały jak epileptykowi. Nagle skurczył się, jego ciało przybrało kształt cięciwy i jak cięciwa łuku wychynęło nagle w górę. — Co ty? — krzyknął Mikołaj. — Leż, pokrako! Wycelował pepeszę, kurczowo obejmując spust. Ale Żorka tak jak nagle skoczył, tak też bezsilnie stoczył się na ziemię i wyciągając ręce przed siebie, jakby chciał osłonić się przed czymś czy przed kimś, wybełkotał: — Ty psie, psie wściekły! Mordowałbyś ludzi... Ja 6 —Las mota domem 81 ci, ja ci za to... Hej, ludzie, wiążcie- tego psa! Nie mam sil, nie mam sił. Pomóżcie, na Boga... Nie mam, ja nic... Dalszy ciąg ugrzązł gdzieś w ściśniętym gardle Żor-ki, przechodząc znów w chrapanie, a potem w ciszę i bezruch. — Co ty chcesz ode mnie? — zdumiał się Mikołaj. — Przyczepił się do człowieka, od psów ubliża. A może ty naprawdę chory jesteś? Albo wariat? — Do kogo gadasz? Kto tu z tobą jest? — usłyszał ostry głos za sobą. To nadchodził dowódca prowadzony przez Piotra. Mikołaj wyprostował się przepisowo, przepisowo zasalutował. — Melduję posłusznie, że gadałem z tym tu, bo on skoczył na mnie, jakby go coś podgryzło... — Mówił coś? — przerwał mu dowódca. — Kto jego tam wie. Niby mówił, ale wyrozumieć, to nie wyrozumiałem. Gadał o jakimś psie wściekłym, co ludzi morduje. Dowódca ruchem ręki odsunął na bok Mikołaja. — Przyświeć — nakazał Piotrowi. Gdy Piotr wykonał polecenie, dobrą chwilę przypatrywał się Żorce. — Trzymali go na tym powrozie, dowódco? — spytał Piotr. Dowódca wyprostował swą krępą postać. — Chyba nie. Wygląda na to, że był gdzieś wleczony. Skóra na szyi nie wytrzymała. Naruszone nawet mięśnie. Do tego ma gorączkę. I to silną. Wołaj no, Piotr, lekarza. Albo nie. Miał sporo rannych. Spi dopiero od dwóch godzin. Niech przyjdzie Halinka. Idź, ja tu zostanę z Mikołajem. Piotr, cichy i potulny jak nigdy, jednym skokiem skrył się w lesie. 82 Dowódca tymczasem sięgnął do kieszeni. Wyjął tytoń, kawałek papieru. — Skręcisz? — spytał Mikołaja. — Żebym tylko miał co, dowódco! Dowódca podsunął metalowe pudełko. Obaj razem zaciągnęli się dymem, łapczywie, głęboko. Dowódca ściągnął rudawe brwi, myśląc o czymś, Mikołaj nie myślał teraz o niczym, papieros zaprzątał go bez reszty. Papieros na wojnie — rzecz jedyna w swoim rodzaju, z niczym nieporównywalna, do niczego niepodobna. Papieros na wojnie — lepszy niż chleb, rzeźwiejszy niż woda, stawiający na nogi upadających ze zmęczenia, rozpraszający troski i tęsknotę. Mikołaj, paląc, nie myślał o tym, ale czuł to wszystko. Dlatego zapomniał o dowódcy, dlatego zapomniał o jęczącym Żorce. Dowódca nie przerywał milczenia. Mikołaj westchnął, parząc sobie palce na ostatnim „dymie" wciąganym do płuc. — Ciężko? — zagadnął dowódca i wdeptał obcasem maleńką żarzynę. — Ciężko — odpowiedział Mikołaj. — Moja urodziła syna, a ja nawet nie wiem, jaki on. Nie widziałem. — Zdarza się — machnął ręką dowódca. — Przynajmniej pieluch prać nie będziesz. Wrócisz do domu, syn już będzie tyli chłop! Ręką sięgnął do gałęzi drzew. — Może i będzie — zgodził się Mikołaj. — Nie da wiary, jak mu opowiem, co ze mną było na wojnie. Pomyśli, że bajam jak stary. — Nie pomyśli. Dzieci zawsze wiedzą, gdzie prawda, choćby ona była najdziwniejsza. A w twoim synu płynie przecież żołnierska krew. Mikołaj uśmiechnął się szeroko. — Jakżeby nie! O, idzie Piotr z Halinką. . 83 Halinka zaledwie do ramienia sięgała Piotrowi. Twarz miała dziecinną, w obramowaniu prostych, jasnych włosów. Teraz te włosy świeciły jak ozdoby choinkowe, a ciemne oczy kryły się gdzieś jak dwa -jeziora w leśnych mrokach. — Masz pacjenta, Halinko — powiedział dowódca. — Wiem. Piotr opowiedział po drodze. Uklękła przy Żorce. Delikatnie dotknęła jego czoła, policzków. Wzięła rękę, uważnie liczyła puls. — Gorączka koło czterdziestu stopni. Z tych ran na szyi i z przeziębienia. Pietrek, podaj mi apteczkę. — Co mu dasz? — spytał dowódca. — Przede wszystkim trzeba zdjąć ten sznur. Zrobię mu opatrunek i dam dużo aspiryny. — Rób, co trzeba. — Kto to może być, dowódco? — spytała Halinka przemywając Żorce rany. — Chyba uciekł Niemcom albo bandzie UPA. Piotr gwałtownie przestąpił z nogi na nogę. — Podejrzewam, że to partyzant radziecki — dodał dowódca. — Więc nie szpieg? — ucieszył się Mikołaj. — Nie sądzę. Ale pilnować go trzeba. Nigdy nie wiadomo, jakich sztuczek użyje wróg, żeby nas nabrać. — Bardzo młody — powiedziała Halinka. — Najwyżej dwadzieścia lat. — Spodobał ci się? — uśmiechnął się dowódca. Halinka skinęła jasną głową. — Spodobał mi się — powiedziała poważnie. — To zajmij się nim. A ty, Piotr, uważaj. W razie czego będziesz odpowiadał. — Już ja go dopilnuję, dowódco. Halinka ujęła Żorkę pod ramiona. — Bierzcie go razem ze mną. Nie może tu leżeć. Jeszcze tężca złapie, a mnie brak zastrzyków. 84 — Czekam na zrzut. Będziesz miała zastrzyki — powiedział dowódca odchodząc. Zatrzymał się w pół kroku. — Ani jednego nie masz? Halinka zawahała się. — Jeden... mam. — To porozum się z doktorem i daj mu ten zastrzyk, j — A jeśli to szpion, dowódco? Taki bebech zakazany... — zaniepokoił się Piotr. — Zaryzykujemy. Głos dowódcy dobiegł już zza krzaków leśnych. — Ach, ten dowódca, ten dowódca — zaśpiewała niemal Halinka. — Co: „ten dowódca", coś chciała powiedzieć? — dopytywał natarczywie Mikołaj. — Nic, nic. Niektórzy stwardnieli tu na kamień z tej wojny. — A on nie? — On jest ludzki, Mikołka. Jak leziesz, Piotr? Nie widzisz gałęzi? Poharatasz człowiekowi twarz. Cicho, cicho. Ludzie śpią. Piotr nie odpowiedział nic. Czuł na nogach przemoknięte buciory, palące odparzenia po ostatnim marszu. „A tą tutaj z tymi gałęziami... Bebech zakazany!" ii Żorka chorował kilka dni. Dzięki Halince ominęło go zapalenie płuc, rany na szyi zasklepiły się. Gdy odzyskał przytomność, z błotem zmieszał Piotra, biorąc go za bandytę z UPA. Piotr tak się obraził, że omal nie doszło do mordobicia. — Bydlę, nie człowiek! — ryczał. — Pięć dni i pięć nocy sterczę nad nim, a ten mnie do UPA zapisuje! 85 Żebym ja ci na tym obrzydliwym pysku czego nie zapisał! Żorka jak szybko się porwał na Piotra, tak też szybko opadł na swoje leże, bo był jeszcze bardzo słaby. Nadszedł właśnie Mikołaj z porcją zupy dla Żorki. — Zostaw go! — krzyknął do Piotra. — Dowódca sam go przesłucha! Za Mikołajem nadszedł rzeczywiście dowódca. Usiadł przy Żorce ze swoją miską i, pojadając, powiedział po polsku: — Coś za jeden? — Gadaj ty pierw, coś za jeden? — odpowiedział Żorka po rosyjsku. — Widzicie gd, bebecha zakazanego! — szarpnął się Piotr. Dowódca uspokoił go ruchem ręki, po czym zwrócił się znów do Żorki. — Jak na jeńca — powiedział także po rosyjsku —? trocheś za pyskaty. Ale niech ci będzie. Jesteś w oddziale „Muchy". — A ty sam kto? — indagował dalej nieprzejednany Żorka. — Jak ci się zdaje? — Nic mi się nie zdaje. We łbie siedem młotów kuje jak po antałku gorzałki. Możeś ty „Mucha", boś niewielki i ryżawy, a tak o tobie opowiadali ci z naszych, co cię widzieli. — No, to niedużo o mnie opowiadali. — A niedużo. — Żeby nie był chory — wtrącił się Piotr — toby mu się po łbie należało. — Możesz mówić? — spytał po chwili dowódca. — Mogę. Dajcie mi kieliszek wódki, żeby we łbie przejaśniało. Myli mi się. To widzę was, to tych k z UPA. 86 — Kieliszków to my w partyzantce nie mamy. Jak chcesz, dam ci bańkę. I dowódca mrugnął na Mikołaja. Mikołaj, wzdragając się, wyciągnął z kieszeni szklaną bombkę. — Skąd wiecie, dowódco? — zagadnął zaskoczony. — Siostrze Halinie ginęły szkiełka do stawiania baniek. Cóż się z nimi mogło stać, jak nie to, żeście je ściągnęli do wódki? — Mogły się na przykład wytłuc przy częstym używaniu — zauważył rzeczowo Piotr. Dowódca przyjrzał mu się uważnie. — Mogły. Ale się nie wytłukły. Ty także masz co najmniej ze trzy bańki. Piotr spąsowiał. — Trzy? Mam zaledwie dwie, bo jedną wyłudził ode mnie Michał za kilka dymów. Bebech zakazany! Dowódca roześmiał się. Żorce oczy błysnęły w bladej twarzy. „Mucha" sięgnął do manierki, nalał pełną bańkę samogonu i podał Żorce. — Pij. Trochę śmierdzi fuzlem, ale należytą moc ma. Żorce drżała ręka, gdy brał od dowódcy bańkę, nie uronił jednak ani kropli alkoholu. Wypił i otarł usta wierzchem dłoni. , — Dobra — pochwalił. — Jeszcze jedną? — spytał „Mucha". — Potem. Zakręciłoby mi się do cna w głowie. Poruszył się próbując usiąść. Dowódca z Mikołajem podparli go. — Babka mówiła, żem się w czepku urodził. Tylko nigdy na pewno nie wiedziała, czy to był czepek, czy korona cierniowa. Ale dziś już wiem na pewno, że to musiał być czepek. Wokół pełno band UPA, a tylko jeden oddział „Muchy", i tu akurat trafić! 87 Na czoło wystąpił mu pot. Starł go niecierpliwym ruchem. Podniósł głowę. Halinka myliła się mówiąc, że Żorka ma dwadzieścia lat. Miał tylko osiemnaście i ani miesiąca więcej. Zdradzał go zarost, taki jakiś niezdecydowany i kiepsko wyrośnięty. Do tego ręce i nogi jakby trochę za długie w stosunku do ciała. Żorka był strasznie chudy i strasznie wysoki. Ciemne włosy układały mu się spiczasto na podłużnej głowie. Było w nim coś z chłopaka ezu-purnego i bardzo sympatycznego. Jego bystre oczy, wpatrzone teraz w głąb lasu, rozjaśniły się nagle jak oczy dziecka, gdy zobaczy ulubioną zabawkę. — Dziewczyna idzie — powiedział tak miękko, że słowo „dziewczyna" stało się zupełnie czymś innym, niż było tu, w partyzantce, gdzie rany, choroby i śmierć wiązały się ściśle z widokiem dziewcząt — sióstr sanitarnych. — Siadaj, Halinko — zwrócił się do nadchodzącej dowódca. — I posłuchaj, jak chcesz. Halinka obciągnęła swoją szarą spódniczkę. Usiadła na ziemi, obejmując kolana ramionami. Nie patrzyła na Żorkę, ale pochyliła głowę w bok i milczała. — Jestem radzieckim partyzantem — zaczął Żorka. — Tylko „Mucha" będzie mógł znać położenie mego oddziału i dowództwo. — Domyślam się — przerwał „Mucha" — ale mów dalej. — Jaki dziś dzień? — spytał Żorka. — Środa — odpowiedział zdziwiony Mikołaj. — Środa? To chyba ze trzy dni wypadły mi z pamięci. — Trzy dni byłeś nieprzytomny — przytaknęła Halinka. — Tak jakby ich nie było. Trzy dni, mówicie? A więc tydzień temu mieliśmy połączyć się z drugim 88 naszym oddziałem i pfzekraść się razem poza linię frontu. Gdyśmy maszerowali do naszych, droga wypadła nam przez opuszczoną wieś. Kamień na kamieniu z niej nie został. Spalone domy, pozabijani ludzie, zatrute studnie, zdziczałe psy, oszalałe koty. I pustka. Bezludzie. — Widzieliśmy to nieraz — wtrącił Mikołaj. — I co w tej wsi? —< Nic. Za nią zatrzymaliśmy się w lesie. Tu mieliśmy spotkać nasz oddział, ale go nie było. Czekaliśmy kilka godzin. Wreszcie trzech poszło na ochotnika na zwiad. Ja i jeszcze dwóch. Las był gęsty, przedzieraliśmy się z trudem. Wdrapałem się na wysokie drzewo. Miałem lornetkę polową. Przejrzałem całą okolicę. Nic, cisza, pustka, jakby wszystko wymarło. Więc już śmielej poszliśmy trochę naprzód i trafiliśmy na opuszczoną szopę. Chwilę obserwowaliśmy ją. Wyglądała zupełnie tak samo, jak tamte domy, we wsi, co ocalały z pożaru. Martwa. Tylko rozbite drzwi chwiały się na wietrze, skrzypiąc w zawiasach. To był jedyny odgłos na tym pustkowiu. Nakazałem dwom towarzyszom zostać w krzakach, a sam poszedłem pod tę szopę. Zbliżyłem się do drzwi i już miałem zawołać tych dwóch, gdy nagle jakaś ręka chwyciła mnie za pas i wciągnęła do środka. Nie zdążyłem krzyknąć ani strzelić. Wszystko odbyło się w mgnieniu oka. — Ale tamci dwaj zaczęli strzelać? — podsunął Piotr. — Nie wiem, cios w głowę odebrał mi przytomność, a kiedy ją odzyskałem, byłem wśród upowców, zupełnie gdzie indziej. I wtedy się zaczęło. — Co się zaczęło? — szepnęła Halinka zalęknionym głosem. — Chcieli się ode mnie dowiedzieć czegoś o naszych oddziałach, a ja nie miałem ochoty powiedzieć. Byłem 89 pewny, że zastrzelą lub storturują tak, że się wykończę sam, ale z jakichś względów oszczędzali mnie. Wreszcie wzięli na powróz, przytroczyli do kulbaki i pojechali. — A ty musiałeś biec za koniem? — spytała Halinka. — Musiałem biec. Gdy nie nadążałem, koń wlókł mnie za sobą. — Dlaczego... dlaczego? — zaczęła Halinka, ale głos uwiązł jej w gardle. Żorka zwrócił ku niej bladą twarz. Wyciągnął do dowódcy rękę z bańką. — Nalejcie — poprosił. — Dlaczego tak wlekli? Chcieli zmusić, bym gadał. Wypił jednym haustem. — Jechali jakimś polem, potem skrajem lasu. To było najgorsze, bo zaczepiałem o korzenie, o gałęzie. Zdawało mi się, że stracę oczy, i sił już nie stawało. Wtedy zdarzyło się coś niezwykłego. Żorka odetchnął głęboko raz, drugi, trzeci. — Upadłem. Nie mogłem się bronić, poddawałem się nieuniknionej śmierci. Objąłem ziemię rękami i zamknąłem oczy. Napięty powróz wpił się w szyję, poczułem krew spływającą po ramionach i nagle zdawało mi się, że posłyszałem jakiś odgłos. Rozwarłem oczy, zobaczyłem czyjąś rękę wysuwającą się z paproci. Rękę z nożem. „Uciekaj" — szepnął ktoś koło mnie. Cięcie nożem — i powróz zelżał. Stoczyłem się w krzaki. Człowiek, który przeciął sznur, zniknął jak cień, a ja pognałem w las. — Nie zauważyli? — gorączkował się Mikołaj. — Nie szukali? — Zauważyli, ale dopiero po chwili. Ten, co przeciął sznur, chytry był. Zrobił to wtedy, gdy zasłaniały mnie krzaki. 90 — A ten, co cię ciągnął na powrozie, nie połapał się, że mu ulżyło? — zagadnął „Mucha". — Nie wiem. Mógł myśleć, że stanąłem na nogi, że znów biegnę, zresztą nie wiem. Uciekałem i tylko jednego byłem pewien: że choć nie mam broni, bo mi ją zabrali, roztrzaskam sobie łeb pierwszym kamieniem, ale nie dam się drugi raz złapać. Ulżyło mi, kiedy tak sobie postanowiłem. Przestałem się bać. W nogi włożyłem teraz swój los. Ucieknę — dobrze, nie — to trudno. Las był okropnie gęsty, to mnie chroniło, a jednocześnie wstrzymywało w biegu. Słyszałem wrzaski, kulki latały jak pszczoły wyrojone z ula. Nie zwracałem na nie uwagi, parłem naprzód. Nagle coś zatrzeszczało mi pod nogami, zapadło się. Poleciałem w dół w jakąś rozpadlinę. Ale to nie była rozpadlina, coś jakby kryjówka zamaskowana dylami i mchem. Potem, kiedy rozejrzałem się lepiej, zrozumiałem, że to miejsce służyło kiedyś za jakiś skład. Może ludność kryła tu swoje mienie przed bandami UPA? Skład był już zniszczony przez wilgoć, woda podmyła belkowanie. Wspiąłem się w górę po schodach wyrobionych w ziemi, zsunąłem rozwichrzone dyle, ponaciągałem gałęzie. Teraz prawdopodobnie nie było widać kryjówki. Gdyby jednak ktoś zapędził się na nią, wpadłby tak samo jak ja. Przycupnąłem na schodach z na wpół spróchniałym drągiem w ręku. I tak uzbrojony czekałem na bandytów. Słyszałem ich, jak biegali wrzeszcząc, gwiżdżąc, strzelając. To zbliżali się, to oddalali. Po godzinie wszystko ucichło. Przesiedziałem w kryjówce do nocy. Wyszedłem stamtąd zmarznięty na kość, przemoczony do nitki. Drżałem, ogarniała mnie gorączka. Początkowo wiedziałem, gdzie idę, potem straciłem kierunek. Mąciło mi się w głowie. Topiłem się w bagnach, przewraca- 91 lem się, wstawałem, zapadałem w majaki, przytomniałem i znów biegłem, aż doszedłem tu. Żorka skończył swoje opowiadanie. Zmęczony łapał powietrze w płuca, ciężko oddychając. Halinka podała mu naparu z mięty. Wypił łapczywie. — Najgorsze — powiedział — że nie wiem, jak się dostanę do swoich. „Mucha" zwrócił ku niemu uważny wzrok. — Nie dostaniesz się. Oni przeszli już front. Żorka osłupiał. — A ty skąd wiesz? — Wiem. Od tego mam radiostację. — Znaleźli oddział? — Znaleźli. — A ja..'.? „Mucha" wstał. Wszyscy wlepili w niego oczy. — Ty... jak chcesz. Możesz zostać. Są tu tacy jak ty, ze wszystkich chyba republik. Żorka patrzył szeroko otwartymi oczami, w których nie było ani trochę radości, raczej zdumienie i przestrach. — Ja... — zaczął bezładnie — ja... a cóż ja bym tu robił? — A co robiłeś w swoim oddziale? — Byłem minerem. Ostatnio zwiadowcą. — Mógłbyś nim być i dalej. Zorka uśmiechnął się gorzko. — Po co? Po to, żeby mnie znowu kto chwycił? — Każdemu się może zdarzyć — powiedział Mikołaj. — Zaczekaj, pomyśl — odezwała się Halinka, odbierając z rąk Żorki kubek. — Teraz i tak nic z ciebie. Żorka podniósł na nią smutne oczy. — A bodaj to! Pomyślą jeszcze, żem dezerter albo że się dałem zabić bez niczego, jak pies. 92 — Nie pomyślą — spokojnie odparował „Mucha". — Jak to: nie pomyślą? — Zwyczajnie. Bo ja ich powiadomię, jak z tobą było. Halinka, idź do rannych. Za dwie godziny wymarsz. Pietrek i Mikołaj, ruszajcie zawiadomić ludzi. III I tak Żorka przechorował się w oddziale „Muchy" i w tym oddziale został. Nie, wcale nie miał do tego chęci. Jak piskorz wymykał się „Musze", ilekroć rozmowa schodziła na tory jakichś ustaleń. — Póki co, zostanę, ale jak tylko da się przekraść do swoich, pójdę. Mówiąc to Żorka miał udręczoną twarz człowieka, który chciałby czuć inaczej, ale w żaden sposób nie może. A tymczasem na świecie szalał złośliwy marzec. Deszcz ze śniegiem dzień w dzień rozmaczał partyzanckie buty, wsiąkał w odzież dobierając się do skóry. Partyzanci „Muchy", przeganiani z kąta w kąt ciągłymi napadami band, nie mogli wybierać w czasie walk dogodnych miejsc. Chroniąc się przed kulami, padali, gdzie popadło — w błoto, nie w błoto, w śnieg, nie w śnieg. Wstawali oblepieni od stóp do głów, niepodobni do ludzi, zziębnięci i przemoknięci do szpiku kości. — Żebyś ty z piekła nie wyjrzał, Mazepo zakazany! — wściekał się Piotr, zgrabiałymi palcami naciskając spust karabinu. — Kto to ten Mazepa!? — krzyczał mu nad uchem Żorka. — Kundel! O, słyszysz, jak warczy i ujada? Kundel banderowski. Myśli, że nam da radę. Dostaniesz ty po 93 mordzie, draniu! Nic ci nie pomogą twoje kły i pazury. — E, Mikołaj! — szturchnął Żorka Mikołaja. — Do kogo Piotr tak gada? — Leż, głupi, nie podnoś łba! — wrzasnął Mikołaj na Żorkę. — Nie widzisz, co się dzieje? Mazepa w trzysta ludzi atakuje, a ten: kto to taki Mazepa. Módl się, żebyś go nie poczuł na własnym karku, bo jak on by cię wziął na powróz, nie wydostałbyś się tak łatwo. Strzelaj, nie gadaj. >? Żorka pochylił głowę, dotykając twarzą rozkisłej ziemi. Koło niego jak wicher przeleciał „Mucha". — Chłopcy! — ryczał przekrzykując huk. — Na mój znak — granaty! Zarzucić nieprzyjaciela granatami! Żorka uniósł się, stanął. Przezwyciężając bezwład zamarłych z zimna mięśni, skurczył się i zamachnął, ile sił. Granat furknął w powietrzu i znikł we mgle. Żor-ce obsunęły się nogi. Jak niezdarna żaba rozciągnął się przewracając Piotra. — Coś ty! Zwariowałeś? Bebech zakazany! — mruczał Piotr. W śmieszny sposób szukał dla nóg oparcia, by podnieść się. Żorka wyciągnął do niego rękę, całą w błocie. Piotr przyjął ją bez słowa. Leżeli obok siebie we trzech, strzelając i rzucając granaty. Ale Mazepa miał już dość. Ostrzeliwując się z rzadka, wycofał swoich, już nie trzystu, junaków. Strzały z wolna rzedły i cichły. — Droga do wsi wolna — powiedział zadowolony „Mucha". — Na wszelki wypadek przejdziemy tam nocą. Czy są straty? — Czy są straty? Czy są straty? Straty, Straty? — poniosło się od ust do ust po oddziale. Po chwili zjawiła się Halinka. Po jej opuszczonych 94 ramionach można było sądzić, że coś się stało. Stanęła przed „Muchą" patrząc w ziemię. — Jeden zabity — powiedziała niechętnie. — Kto? — Dowódca zwiadu konnego. — Wiktor? — Wiktor. 'J* „Mucha" zdjął czapkę-uszankę. Wszyscy poszli za jego przykładem. — Gdzie? — spytał „Mucha" po chwili milczenia. — Prowadź. Odszedł razem z Halinką. Piotr podniósł oczy na wierzchołki leśnych drzew, nad którymi posępnie zwisało marcowe niebo, szare jak popiół. — Wieczne odpoczywanie — wycedził przez zęby. — Zwiadowcy konnemu pierwsza szklanka > śmietany, ale i pierwsza kula wroga, i Patykiem wyciągnął z lufy karabinu zlepek gliny i śniegu. Ze złością odrzucił od siebie. Mikołaj przyglądał mu się niewidzącymi oczami. — Wiktor... — mruczał — Wiktor... taki żywy chłop. — Banderowcy zostawili za niego piętnastu swoich zabitych — odezwał się jakiś przechodzący partyzant. — Jednego ważnego złapałem do niewoli. — Kogo, kogo? — skoczył do partyzanta Piotr. — Ordynansa dowódcy okręgowego na Wołyniu. — Myślałem, że Mazepę — z rozczarowaniem rzekł Piotr. — Przyjdzie i na niego kolej —«odgrażał się partyzant. Piotr zarzucił karabin na ramię. Ciągnąc nogi za sobą, ruszył w tym samym kierunku, co „Mucha" z Halinką. 95 t — Czy ten... Wiktor był kimś dla Piotra? — zagadnął po chwili Żorka. — Jakżeby nie był? Był z naszego oddziału. Żorka stał patrząc w ślad za Piotrem. — Dawno jesteście razem? — Niedługo będzie rok — powiedział Mikołaj. Zsunął czapkę za ucho. Frasobliwie przebierał palcami włosy. Gdy usiadł na wystających z ziemi korzeniach drzewa, Żorka siadł obok niego. Wyjął papierosa, jedynego, jakiego zdołał skręcić z resztek machorki. Zapalił i podał Mikołajowi. Mikołaj zaciągnął się. Wtedy właśnie wrócił Piotr i także usiadł na korzeniu. Osowiałym wzrokiem spojrzał na papierosa. Mikołaj oddał mu go bez słowa. — Czyj? — spytał po chwili Piotr. — Żorki. Piotr zaciągnął się jeszcze raz. — Masz. Dziękuję — powiedział zwracając zwitek Żorce. Razem przesiedzieli w lesie do nocy. Gdy zapadła wreszcie, po oddziale przebiegła komenda: — Oddział, wymarsz! Kierunek — wieś Jazownia! Ruszyli ospale, zmęczeni, niezdolni do myślenia. W obawie przed powrotem bandy ognisk nie palono, partyzanci wymarzli w lesie do ostateczności. Szli teraz dygocąc z zimna. Przemiękłe ubrania ciążyły jak ołowiane, rozmokłe buciory raniły dotkliwie nogi. Wieś leżała w kotlinie ciemna i niezachęcająca jak tajemnicza wyspa, na której rozbitkowie, szukając przytułku, znaleźć mogą niebezpieczeństwo. „Mucha" zatrzymał oddział w odległości kilometra. — Skoczycie jeszcze raz — powiedział trzem partyzantom. — Zapalicie na skraju łuczywo, jeśli wszystko okaże się w porządku. Nie wierzę Mazepie. 96 — Kto by mu wierzył? — przyświadczył Piotr. — Taki kundel! Partyzanci, zbici w gromadę, podrzemywali w oczekiwań^ na rezultat zwiadu. Po piętnastu minutach upragnione światło ukazało się. Ludzie odetchnęli z ulgą. — Żorka, jesteś? — Jestem, jestem. Czego chcesz, Mikołaju? — Nic, tylko ciemno, że oko wykol, to myślałem, żeś dał drapaka do swoich. — Nie. Nie dałem drapaka. Na skraju wsi zwiad meldował: — Sami wiejscy ludzie. Boją się Mazepy. Nawet lamp nie palili. — Kwatery jakieś będą? — Będą. „Mucha" zebrał gospodarzy na podwórku szkolnym. — Nie bać się! Włos nikomu z głowy nie spadnie, jeśli zrobicie tak, jak każę. Moi ludzie są pomęczeni i brudni. Baby! Palić ogień, grzać wodę. Szykujcie balie i szafliki. Będziecie prać i zaraz suszyć onuce i ubrania. Chłopcy pomogą nosić wodę ze studzien. Gospodarze nakarmią konie, wysmarują osie wozów, załadują świeżą słomę. Jeśli ktoś ucieknie, karać będę tak jak wroga. Jeśli zwalicie mi na kark banderowców, będę się bronił we wsi, a w tym wypadku wieś pójdzie z dymem. Zawrzało. Kto żył, spieszył się, biegł, pędził. Jeśli wieś miała kiedykolwiek do czynienia z banderowcami, musiało się to dziać pod terrorem, bo teraz pomagano nie tylko na rozkaz „Muchy"; w tym pośpiesznym działaniu wyraźnie czuło się ludzką życzliwość i serce. Domy huczały jak ule. Pluskała woda, do pułapu waliła para z saganów, kotłów, garów. Ogień buzował 'l — Las moim domem 97 pod płytami, jakby je chciał rozżarzyć i stopić. Do izb wtaczano beczki po kapuście, po dziegciu. — Kąpcie się, partyzanty — zapraszali gospodarze. — Wleziesz do beczki z ukropem chory, wyleziesz zdrowy jak rydz. Dzieciaki, róbcie wiechcie ze słomy! — Na co wiechcie? — pytali partyzanci. — A czym plecy wyszorujesz, jeden z drugim? Zaczęło się święto. Zdjąć brudne, zaskorupiałe onuce, zrzucić przemiękłe ubranie i zanurzyć się w ciepłej wodzie, cóż może być lepszego? Daleko, daleko pozostały za ludźmi bóle i troski partyzanckiego życia. Partyzanci zachowywali się jak małe dzieci. Parskali, wrzeszczeli, chlustali na siebie wodą i śmiali się beztrosko. Mikołaj tańczył trepaka w beczce. Woda wynosiła go do góry, wtedy Piotr chłostał mu plecy olbrzymim wiechciem słomy. — Strzeche-m dla ciebie z chałupy zdjął, bebechu zakazany! Tańcz, Mikoła, tańcz! — Ja to jeszcze nic! — krzyczał czerwony jak ugotowany rak Mikołaj. — Gdzie Żorka? Dawaj Żorkę! On dopiero powinien umieć trepaka. Toć on ruski. Żorka! Dawaj Żorkę. Żorka wysunął się z kąta ciemnej izby. — Żorka, bebechu zakazany! Wody się boisz? — Ja... ja... cóż ja...? — mamrotał Żorka znów chowając się w cień. — Czyścioszek! Myśli, że tylko nas się brud czepił... „Mucha" walnął Żorkę w plecy. — Nie bój się, dla nikogo wody nie zabraknie, a Mikołaj zaraz ci beczki pożyczy. Zdejmuj buty. Zdejmuj, mówię. Co się tak certujesz jak panna na wydaniu? — Bo ja nie mam butów — powiedział wreszcie Żorka. 98 — Jak to? Bez butów lazłeś do wsi? — Banderowcy zabrali moje partyzanckie. Dali jakieś takie, że jak rozmiękły, to spadły po drodze. Z oczu „Muchy" poleciały iskry gniewu. — I nic nie mówił, bydlak. Coś ty za człowiek? Jak do ciebie gadać? Ech, ty! Baczność! Baczność, jak do ciebie mówi dowódca! Żorka przewrócił kilka razy przerażonymi oczami, po czym wyprostował się. W izbie zrobiło się cicho, tylko Mikołaj chrząkał, jakby chciał przerwać tę ciszę. „Mucha" pisał coś tymczasem na kawałku papieru. — Piotr! — huknął tak, że zadźwięczały w oknach szyby. — Tak, dowódco! Piotr błyskawicznym ruchem znalazł się twarz w twarz z „Muchą". — Do magazynu marsz! Wyfasujesz buty dla tego tu... dla tancerki bosonóżki. Rozumiesz? — Melduję, że rozumiem, dowódco! — Piotr hamując śmiech stuknął obcasami i runął w drzwi. A Żorka wciąż jeszcze stał na baczność, mimo że „Mucha" już dawno sobie poszedł. Ocknął się dopiero na głos Mikołaja. — Żorka, umiesz tańczyć trepaka? — Umiem. — Ale jak? Tak szeroko czy drobniutko, w miejscu? — I tak, i tak. Mikołaj westchnął. — To właź do beczki. Ale nie siedź długo. Jak Piotr przyniesie buty, zatańczysz? Żorka nie odpowiedział zajęty zrzucaniem z siebie brudnych łachów. Oczy mu się śmiały. — Z drogi! — wrzasnął. Rozpędził się przez całą izbę, wyskoczył do góry I dc beczki. 91 — Bebech zakazany! — sarknął Piotr grożąc parą czarnych i wielkich buciorów. — Beczkę rozwali. Żorka schował się w wodzie i nie wypływał. — Utopi się — kiwali głowami gospodarze. Żorka wypłynął wreszcie, sapiąc i plując. Rżał jak koń i znów nurkował. — Moje buty! — krzyknął wyskakując na środek izby. Suszył się przy ogniu. — Na łachy musisz zaczekać — powiedziała gruba baba wynosząc nowy węzełek brudów do przyległej komory, gdzie odbywało się pranie. Żorka opasany w biodrach zgrzebną szmatą, ale w butach, stanął przed Mikołajem. — Stawaj, Mikoła! Mikołaj poczerwieniał z radości. Żorka szturchnął go w bok, aż jęknęło. — Tańcz! Założył dłonie na karku. Wyprostowany, z zamkniętymi oczami stał chwilę, jakby na coś czekał. A potem tupnął w podłogę i rozhulał się na dobre. Śmigał w górę jak jaskółka, kręcił się po ziemi jak bąk. Buty zleciały mu po kilku ruchach. Partyzanci, gospodarze, dzieci opasali tańczącego kołem i klaskali rytmicznie. Najpierw wolno, potem coraz prędzej. Ale Żorce wszystko było mało, wciąż przyśpieszał tempo swego tańca. Mikołaj jak umiał dotrzymywał mu kroku, kiedy jednak Żorka zamienił się niemal w pchłę i ptaka jednocześnie, Mikołaj odpadł. Dysząc jak pies zgoniony, włączył się w krąg klaszczących. — Żorka, jeszcze, jeszcze! Drobniutko, drobniutko, wspaniale! — pokrzykiwał. — Żorka, byku jeden, masz' talent! Tancerka boso-nóżka! Cha, cha, cha! — dogadywali inni. Tany trwały w najlepsze, gdy w izbie pokazał się 100 „Mucha". Chciał coś powiedzieć, ale wstrzymał się. Sam nie wiedział, kiedy zaczął klaskać. Dopiero gdy Żorka wyskoczył wysoko pod pułap izby, po czym opadł na ziemię i tak się zatrzymał, „Mucha" rzucił rozkaz: — Baby, kolacja! Za dwie godziny wymarsz! — Gdzie moje buty? — ryknął Żorka rzucając się między widzów. — Trzymam je w garści, żeby ich jaki bebech zakazany nie zwędził — powiedział Piotr. — Kładź, tancerko bosonóżko! Żorka nastawił kułak. — Nie rozumiem, co to znaczy „tancerko bosonóżko", ale jeśli mówi Piotr, to musi być coś szpetnego. Można za to oberwać! v Wymownie wskazał swoje muskuły, po czym siadłszy na ławie, zaczął się powoli i strasznie dokładnie obuwać. Piotr mruczał obrażony. Mikołaj raz za razem rozciągał się na podłodze, ćwicząc niezbędne do trepaka błyskawiczne przysiady. iv I tak mimochodem Żorka wsiąkł w partyzantkę „Muchy" i powrócił do swojego „zawodu". Po wielokrotnym "egzaminowaniu przez dowódcę wszedł w skład oddziałowych minerów. — Żorka to dobry fachowiec — mówili o nim koledzy. — Odważny, ale i rozważny. Nie boi się min, to one się jego boją. — On nie ma nerwów. Nic go nie obchodzi, że mina może wybuchnąć. — Żorka, jakie miny najlepiej lubisz? — Ołówkowe. Tylko zęby trzeba mieć mocne. 101 ?"— Zwariował! Do czego zęby? — Zęby najważniejsze. — E, e, e... Żorka przysiadł się do Mikołaja. — Myślisz, że nabierani? Wcale nie! Posłuchaj tylko. Mam wysadzić w powietrze pociąg, tak? — No, masz. :— Więc co robię? Dziecko małe wie, że mina musi się znaleźć pod szyną. Jaka wobec tego najlepsza mina? Ołówkowa. A w niej jest grzybek sprężynowy, który wypycha się do góry. Trzeba go dobrze przycisnąć do miny. — Czym to przyciskasz? — A właśnie o to chodzi: czym! Serduszkiem z ołówka! — Serduszkiem z ołówka? A boż to ołówek ma serduszko? Ty się nie wygłupiaj, Żorka. — Jak nie wierzysz, możesz serduszko nazwać grafionem. Mówi się grafion, mówi się serduszko, jak kto woli. Ja wolę serduszko. — Serduszko! Widzicie go, jaki poeta! Niech ci będzie! Więc co z tym serduszkiem? — To serduszko opierasz jednym końcem o grzybek, żeby go przycisnąć, a drugim o spód szyny kolejowej. Gdy pociąg wbiegnie na tor, szyna ugnie się i naprze na serduszko ołówka. Wtedy serduszko pęka, wypycha grzybek do góry i mina wybucha. Mikołaj frasobliwie drapał się po głowie. — Jak to: wybucha? A dlaczego nie wybucha wtedy, gdy ty wpychasz grzybek grafionem? Żorka roześmiał się, pokazując w uśmiechu równe, białe jak ser zęby. — Właśnie dlatego, że mam dobre zęby. — Durny! Co z durnym gadać? — obraził się już teraz na dobre Mikołaj. 102 — Sameś durny. Żeby się z tobą dogadać, trzeba gar grochu z kapustą zjeść. Przecież jak zakładam minę, to łapy mam zajęte, a wszystko zależy, żeby to serduszko w sam raz utrafić. Ani za długie, ani za krótkie. Trochę więcej czy trochę mniej, niż potrzeba, a polecisz razem z miną do Pana Boga. — Zębami gryziesz te swoje serduszka? — Zębami najlepiej. Żeby nie zęby, nigdy bym chyba nie trafił. — Brrr... — otrząsnął się Mikołaj. — Już ja bym tych min nie mógł stawiać. — Dlaczego? — Boby mi ze strachu tak zęby dzwoniły, że o gryzieniu serduszek ani marzyć. Żorka roześmiał się, potem zamyślił. — A ja nie. Ja się nie boję. Pamiętasz, jak w Za-błociu poleciały pociągi pancerne? Albo mosty koło Szacka? A w Smolarach i Świtazi? — Poszły dwa czołgi, samochód pancerny i dwie ciężarówki. — No, widzisz. Niemcy się boją min. Wystarczy, że na nie trafią, już w nich duch opada, już idą na paluszkach. A ja jestem wtedy górą nad nimi. — Oj, Żorka, Żorka — odezwała się Halinka, która właśnie nadeszła i stała słuchając ostatnich słów Żorki. Jej mała, dziecinna twarzyczka zmalała jeszcze i zmizerniała. Tylko jasne jak słońce włosy błyszczały wokół głowy. — Halinko — powiedział Żorka, jakby mu głosu brakło. — Halinko, masz takie'piękne włosy i... i... — I co, Żorka? — podchwyciła Halinka. — I zawsze mi się zdaje, że kpisz ze mnie. — Och, wcale riie — zaprzeczyła Halinka. — Tylko tak nie lubię, jak jesteś taki jakiś... Taki... 103 — Jaki? — Odważniejszy, niż potrzeba. — O to ci chodzi? A ja czasem chciałbym być wiele bardziej odważny. — Kiedy? — przeraziła się Halinka. — Przy tobie. — Och — machnęła ręką i zaczerwieniła się. — Zostaw mnie w spokoju. — Dlaczego? — przeraził się teraz Żorka. Halinka podniosła twarz pełną napięcia. — Wojna i w ogóle. Mikołaj obserwował dwoje młodych z uśmiechem. — Wojna minie, Halinko — powiedział. Twarz Halinki okrasił piękny uśmiech, ale zaraz zgasł. — Minie — powtórzyła. — Jak to będzie pięknie. Sama już nawet nie wiem, jak pięknie. Nie umiem sobie wyobrazić. Żorka przyglądał się Halince. — Nie umiesz sobie wyobrazić? — powtórzył za nią. — Spróbuj. Będziesz szła lasem, a w lesie będą tylko drzewa, słońce i zapach. Będziesz szła polem, skowronek ci nad głową zaśpiewa. — Och, Żorka, Żorka — rozpłakała się nagle Halinka i porwawszy się z miejsca, pobiegła między drzewa. — Co jej się stało? — spytał zdziwiony Żorka. — Ona nie ma nikogo — powiedział Mikołaj. — Jak to: nikogo? ? rodzice, rodzeństwo? — Zginęli. Ona samg zbiegła do nas i została. Gdzieś huknął strzał i potoczył się echem po lesie. Potem drugi. — Niemcy blisko — powiedział wstając Mikołaj. — Zwiadowcy dają znak. 104 - Żorka! Gdzie Żorka? — rozległ się gniewny głos z głębi lasu. — „Mucha" mnie szuka. Tu jestem, dowódco! — Żorka, durniu jeden, gdzie się dekujesz? — Melduję, dowódco, że się nie dekuję. — Minerzy, zbiórka! Minerzy, zbiórka! — krzyczał Mołczanowicz, dowódca grupy dywersyjnej minerów. „Mucha" stanął przed szeregiem z rozpostartą mapą. — Celem osłonięcia przeprawy oddziału przez Bug rozkazuję grupie dywersyjnej wyjść w sile pięciu ludzi pod dowództwem Mołczanowicza i zaminować wszystkie drogi prowadzące do Dąbka. Mołczanowicz, wystąp! Zaznacz na swojej mapie. Ta droga, ta i ta. W tych miejscach. Zrozumiałeś? ( — Tak jest! Kto w obstawie? ? — Mikołaj i Piotr. Odmaszerować! Minerzy otoczyli Mołczanowicza. — Mikołaj i Piotr! Jak mu się to łatwo wypowiedziało — mruczał Piotr. — Może nie chcesz iść? — zagadnął Mikołaj. , — Zamknij się, bebechu zakazany! Niemcy dookoła. Jak się nie przedostaniemy przez ten Bug, marne nasze widoki. — A marne. Tak prawdę mówiąc, to siedzimy w kotle. „Mucha" jest zły jak samo piekło. Rację ma ta Halinka, kiedy płacze. A boż się to kiedy skończy? — Sameś mówił dopiero co, że minie, a teraz... Co cię zatkało, bebechu zakazany? — Trzeba jej było tak mówić, kobieta jak to kobieta. Mołczanowicz z gniewem spojrzał po swojej grupie partyzantów. — Przestańcie gadać. Nie idziecie na zabawę. Niemców jak wszy na kołnierzu. Gotowi? 105 — Gotowi! — Marsz! Ruszyli zagajnikiem, minęli go. W huk artylerii ostrzeliwującej Wólkę Chrypską wdarł się nagle szum. — Samoloty lecą. Przeczekamy, dowódco? Mołczanowicz popatrzył na niebo. — Nic podobnego. Właśnie teraz pójdziemy. Tylko nie tak, żeby nas wystrzelali jak kaczki. Kryć się! — Ten Mołczanowicz to mruk nad mruki, ale na swojej robocie się zna — powiedział Żorka. — A ty, Żorka, uważaj na siebie — poradził Piotr. — Po co? Przecież już ty na mnie uważasz. — Zamknąć się! — warknął Mołczanowicz ze złością. Umilkli. Przemykali się gęsiego między krzakami i wysokimi trawami. Zatrzymali się opodal dobrze widocznej już drogi. — Stać! Ubezpieczyć z prawa i lewa na sto metrów! Reszta za mną! Mikołaj i Piotr stanęli w ubezpieczeniu. Żorka odszedł z minerami. Po chwili widać ich było, jak majstrowali po bokach drogi — usuwali ziemię, zakładali miny, maskowali teren. Samoloty tymczasem biły w Wólkę Chrypską, wznosząc nad wsią kłęby dymu i kurzu. — Kryć się! — wrzasnął Mołczanowicz, kiedy zakreśliwszy łuk skierowały się do odlotu. — Och, jakbym im przykropił! — westchnął Piotr, gdy przelatywały nad jego głową lekkie już po zrzuceniu bomb. — Do'drugiej drogi marsz! — nakazał Mołczanowicz. Znów powtórzyli wszystkie manewry. Przy trzeciej i ostatniej drodze zatrzymali się dłużej, bo od Raciąża ukazała się niemiecka tankietka patrolująca. — Walimy w nią? — spytał Piotr. 106 — Leż i milcz — szepnął Mołczanowicz. — Od-pełznąć jak najdalej. Minęło dobre pół godziny, zanim wycofali się, przepuścili tankietkę i wrócili do przerwanej pracy. — A jak ta tankietka zawróci? — zaniepokoił się Mikołaj. — Nie bój się. Już jej tam „Mucha" nie przepuści. I nie przepuścił, po kilku minutach obwieściła to głośna eksplozja. — Widzisz, bebechu zakazany? —? mruknął do Mikołaja Piotr. — Słyszę, ale widzieć nie widzę. — Dokładny jak jaki profesor — skrzywił się Piotr. — Mogliby już kończyć to minowanie. Guzdra-ją się. — Wcale nie. Tak jak zawsze. — Uspokoiło się jakoś. Widać Niemcy szykują porządny atak, żeby ich, łobuzów, karakony żywcem pożarły. Że też takie paskudztwo, Hitlerem podszyte, rozlazło się po całym świecie. Co się tak gapisz, Mikołaj? — Bo Żorka tak się jakoś nachylił... — A jak się ma nachylić? Ukląkł. Przecież musi dobrze minę podsadzić. — No, tak. Ale ja nie lubię, jak ten Żorka tak blisko tych min... — Nie lubisz? Ale tego Żorkę, bebecha zakazanego, to lubisz,- przyznaj się, Mikoła? — Lubię. Tak bym chyba lubił mojego chłopaka. Nie widziałem go nigdy. Nawet myśleć o nim nie było jak. Bo jak tu myśleć o kimś, kogo się nie widziało? Dopiero jak ten Żorka przyszedł, już wiem. Piotr wzruszył ramionami i spojrzał podejrzliwie na Mikołaja. — Dziwny się jakiś zrobiłeś — sarknął i natych- ? miast odwrócił oczy od Mikołaja, żeby nie zauważył ich wyrazu, zupełnie nie harmonizującego z szorstkimi słowami. — Wasyl ze Staśkiem już noszą ziemię w płachcie. To znaczy, że skończyli minowanie — dodał po chwili. Mikołaj rozprostował się. — Chwała Bogu! Zabierzemy Żorkę i wrócimy... — Zabierzemy Żorkę, zabierzemy Żorkę! — przedrzeźniał Piotr. — Bebech... Ale Mikołaj, nie słuchając Piotra, uczynił dziwny ruch ręką. ? — Ciii... — szepnął. Partyzant stojący na czujce machnął ku nim czapką i, zapadając nagle zą krzaki przydrożne, sięgnął do automatu. Mikołaj i Piotr poszli za jego przykładem. Za nimi Mołczanowicz z minerami. Na skraju zagajnika ukazał się tymczasem konny niemiecki zwiad. 108 - Ilu? —? spytał Piotr partyzanta z czujki. — Diabeł ich wie. Skradali się jak żbiki. — Widzieli nas? — Bo ja wiem? — Raz, dwa... trzech chyba — liczył Mikołaj. — Gapią się w stronę minerów. Przewąchali coś. — Albo nie — szepnął partyzant. — Jadą, psia ich mać! Wziął na cel pierwszego. — Podpuścimy ich na trzydzieści metrów i... Niemcy przejechali stępa brzegiem zagajnika. Zatrzymali się. Jeden machnął ręką, jakby nakazywał kierunek. — Teraz pójdą na nas — szepnął Mikołaj. Ale Niemiec ściągnął cugle i zawrócił. Zawrócili również dwaj pozostali. — Nie zauważyli nikogo — odetchnął Piotr. — Macają z powodu tej tankietki — powiedział partyzant z czujki. — Będą szukali dalej. — To dobrze! — ucieszył się Mikołaj. — O, patrzcie, Mołczanowicz ściąga minerów. — A ściąga — potwierdził Piotr. — Stój! Dokąd się wleczesz? — Tak sobie. Pójdę na spotkanie Żorki. — Zwariowałeś? Mołczanowicz cię zeklnie jak burą sukę. <- — Niech sobie klnie. I tak będzie klął, czy jest czego, czy nie. Zabezpieczywszy automat, Mikołaj skierował się do minerów, i Droga była lekko gdzieniegdzie podmarznięta, głównie jednak rozmiękła przez topniejący śnieg. Kleista maź leżała w koleinach, przelewała się, jeśli tylko znalazła jakiekolwiek ujście. W tej mazi dreptał Mikołaj, 109 z nie jakim .trudem wyciągając nogi. Podniósł głowę, uśmiechnął się. — Żorka! — zawołał. — Skończyłeś? Żorka stał na szeroko rozstawionych nogach i brzegiem płachty wycierał brudne ręce. — Aha — odpowiedział. — Zleź na bok, co się tak taplasz w błocie? Reszta minerów stała w pewnej odległości za nim, Mołczanowicz coś im tłumaczył wskazując drogę. Mikołaj zerknął niepewnie na Mołczanowicza. „Może nie zauważył?" — pomyślał. I szybkim krokiem posunął do Żorki. — Udało ci się? — spytał. — Jakby się nie udało, usłyszałbyś. — Nie gadaj tak głupio — oburzył się Mikołaj. — Mołczanowicz mówi, że jesteś tęgi majster od stawiania min. Żorka uśmiechnął się. — Mołczanowicz lepiej stawia, ja lepiej maskuję. Nikt nie rozpozna, gdzie moja mina. — Ten, co nie wie, to tak. ?— Ten, co wie, też nie rozpozna. — E... przecież widzę, gdzie mina. — Gdzie? — O, tam, przy tym kamieniu. Żorka spojrzał we wskazanym kierunku. — Akurat! Tam nic nie ma. — No to gdzie? — Pokażę ci. Stój tu i patrz. Patrz uważnie. I Żorka wszedł na drogę. — Tak zamaskowane, że sam nie wiem gdzie. Muszę liczyć. Raz, dwa, trzy kroki na lewo. Tak, ten krzak, pod którym kryłem się przed zwiadem. Idę .wprost... ?10 Żorka z rozłożonymi ramionami balansował po drodze jak tancerz po linie. — Słuchaj no, Żorka, wróć lepiej — powiedział Mikołaj zdjęty naraz dziwnym strachem. Mołczanowicz tymczasem uniósł rękę, przywołując do siebie całą grupę partyzantów. — Koniec! Odmarsz! — zawołał. Żorka zrobił kilka kroków w stronę tego głosu. Nawet się nie zawahał. Przerażający huk wstrząsnął powietrzem. Od drogi podniósł się w górę szary słup i z wolna zaczął opadać pełznąc na boki. — Żorka! — krzyknął Mikołaj gramoląc się z mazi, w którą go strącił podmuch wybuchu. — Żorka! Nad Mikołajem z twarzą bladą jak papier stał Piotr. — Poczekaj, poczekaj — bąknął bezładnie. — Gdzie idziesz? Nie chodź! Nie trzeba! Nie patrz! Trzymał Mikołaja za ramiona, powtarzając z przerażeniem: — Daj spokój! Nie chodź! To już nie Żorka! — Rozszarpało go na kawałki — powiedział ktoś ze zgrozą. — Żorka, Żorka — szeptał Mikołaj. — I cóżeś ty zrobił, człowieku? Mołczanowicz nadbiegł z wydobytym pistoletem. — Ubezpieczenie! Gdzie ubezpieczenie? Jesteście! Za chwilę mogą tu być Niemcy. Odmaszerować! Natychmiast odmaszerować! Piotr nachylił się nad Mikołajem. — Słyszysz? Ponieważ Mikołaj nie reagował, wziął go za rękę i poprowadził jak dziecko. Z nieba sypnęły nagle igiełki śniegu. Porwał je za sobą wiatr i rzucił ostro w twarze idących ludzi. Skulili się jak pod jeszcze jednym uderzeniem. MARUSIA, PODDAJ SIĘ! I Wiele jest na świecie Marii, Maryl, Maryś. Są także Maniusie i Mańki, i dużo przeróżnych zdrobnień i spieszcźeń tego pięknego imienia. Ale Marusia, nasza Marusia, była jedna jedyna. Mam ją przed sobą na fotografii. Stoi wśród partyzantów naszego oddziału, już po wojnie, więc wyele-gantowana w świetny mundur-z kosztownej gabardyny, ozdobiony naszywkami i połyskliwymi orderami. Marusia stoi sztywno wyprostowana, w poczuciu ważności chwili, i patrzy wprost przed siebie, tak jakby na baczność meldowała swemu dowódcy coś niezwykle uroczystego. / Ale nie od tego powinienem chyba zacząć: zacznę od początku, od chwili gdy Marusia zjawiła się w naszym partyzanckim życiu. Była wczesna wiosna 1943 roku. Wojowaliśmy już od miesiąca, razem z oddziałami partyzantów radzieckich generała Begmy, i mieliśmy już nawet w tych wspólnych bojach .swoje sukcesy. Miło było wspomnieć na przykład dzień 11 kwietnia, kiedy to grasowaliśmy z „Muchą" w pobliżu stacji kolejowej Rafałówka, na trasie Kowel — Sarny, gdzie wysadziliśmy w powietrze pociąg towarowy i zdobyliśmy sporo żywności. Ocalałe wagony podpaliliśmy i nie było obawy, aby 112 Niemcy mieli kiedykolwiek jeszcze jakiś pożytek z tej kupy żelastwa i popiołu pozostawionych przez nas, gdy odchodziliśmy z miejsca dywersji. Nie było też obawy, by ci dwaj żandarmi niemieccy, którzy mieli chronić transport, a przy pierwszej minie uciekli pod osłoną nocy, rychło mogli dać znać swoim władzom o wypadku. Zwaliliśmy przecież dwadzieścia słupów telefonicznych! A potem załadowaliśmy się szybko na fury chłopskie i — wio! — na łeb, na szyję do Huty Stepańskiej, odległej o dwadzieścia pięć kilometrów od Rafałówki. „Mucha" zasmakował w wypadach, bo w osiem dni później znów się z nami wyprawił na tę samą trasę kolejową, tylko bliżej Kowla. — Dywersja i zasadzka — powtarzał kilka razy, gdyśmy szli na wskazane miejsce. A w chwilę potem dwoił się i troił. Trzeba było mieć oczy i uszy szeroko otwarte, bo nie lubił dwa razy powtarzać. — Fury chłopskie ustawić w odległości czterystu metrów od toru. Rzędem, nie byle jak. Żeby w mig skoczyć i w mig odjeżdżać. Minerzy, minerzy! Gotowi? Mołczanowicz, jesteś? Mołczanowicz, chmurny jak zwykle i skupiony, mruczał niechętnie: — Pewnie, że jestem, gdzieżbym miał być? — Pamiętasz wszystko? — Toż żeście przez osiem dni w Hucie Stepańskiej gadali... „Mucha" położył mu rękę na ramieniu. — Więc idź i spraw się dobrze. Ubezpieczyć na sto metrów i uważać, do cholery, słuchać, jak trawa rośnie, bo noc ciemna. Porozkazywał jeszcze trochę, polatał, jak to on, a potem legł koło nas nasłuchując. \ 8 — Las moim domem 113 Wokoło było teraz cicho jak makiem siał, nikt nie odezwał się, nikt nie zakaszlał ani nie westchnął. Czarne masywy lasów stały ciche, jakby i one nasłuchiwały razem z nami. Tylko cienkie strużki roztopów szemrały gdzieniegdzie mruczankę. Ileż to w takiej chwili myśli przychodzi do głowy — mądrych i głupich, dobrych i złych! Czasem zdaje się, że całe dotychczasowe życie przelatuje przed oczami w jakimś magicznym skrócie, nasyconym do zawrotu głowy wrażeniami. A wszystko to podobne jest bardziej do książki lub do filmu niż do prawdziwego życia. Co to, dudnienie? Gwizd? Z toru nadbiegli ci partyzanci, którzy słuchali z uszami przytkniętymi do szyn. — Jedzie, jedzie! Ciężko dudni. Naładowany. — Czekać wybuchu min — nakazywał ostro „Mucha". — Nie strzelać bez rozkazu. 114 Dudnienie narastało, słychać już było, jak koła huczą po szynach. Snop iskier wyleciał w górę, zapewne z komina niewidocznej jeszcze lokomotywy. Mój Boże, gdzie się podziały te czasy, kiedy na takie dudnienie łapałem na ręce swoją najmłodszą córeczkę, podbiegłem z nią do okna i, patrząc na migający światłami pociąg, śpiewałem jej, a ona mnie: „Patataj, patataj, pojedziemy w cudny kraj"? — Nie gap się — szturchnął mnie „Mucha". — I nie śpij, filozofie z Rafałówki. Pociąg zagwizdał na zakręcie wesoło, beztrosko, znów sypnął iskrami, buchnął kłębem dymu, który zbielał i znikł w ciemnościach. — Dwudziesta trzecia — mruknął „Mucha" patrząc na fosforyzujący zegarek. — Równo dwudziesta trzecia. Jaki punktualny. Uwaga, teraz powinien rąbnąć... Ledwo domówił tych słów, huknęło tak straszliwie, że na chwilę ogłuchłem. — Parowóz wyleciał... — Na dwunastokilogramowej minie. Dobra robota. Huknęło drugi raz, nie tak głośno, a możeśmy już przywykli? — Ogień! — ryknął „Mucha". Zagrała wszelka broń, jaką mieliśmy, zagrała huraganowo. — Gotować się do ataku! Dawno byliśmy gotowi. Mimo to „Mucha" nie wydawał ostatecznego rozkazu. — Dlaczego nie atakujemy? — szarpnąłem go za ramię. „Mucha" wpatrywał się w pociąg zgrzytający hamulcami i zwierającymi się gwałtownie buforami. — Padnij! — krzyknął. — I odwrót! Miał rację. Posypały się kule z niemieckiej strony, 115 grad kul z cekaemów i kabeka. Stalowy ogień bluznął na nas jak nagła ulewa. Szczęście, ze już leżeliśmy. Ale skąd ten „Mucha" wiedział? Jak przeczuł? Wycofaliśmy się^za górę, w gęsty las, wprost na furmanki. W drodze powrotnej do wioski Perekalle „Mucha" uchylił rąbka tajemnicy. — Wysadziliśmy parowóz i wagon — powiedział. — Tylko że pociąg nie był ani towarowy, ani osobowy, a pancerny, dlatego nie atakowałem. — Wiadomo — mruknął Mołczanowicz. — Kule odbijały się o ściany jak muchy o szyby.^ Ale skądżeś wiedział od razu i wstrzymał atak? „Mucha" zamyślił się. — Coś mnie uderzyło w odgłosie nadchodzącego pociągu. Huczał i szumiał podejrzanie. A potem, jak gruchnęła artyleria, byłem pewny, że wybiłby nam zęby ten pociąg. — Zęby! — pogardliwie wzruszył ramionami Mołczanowicz. Mimo że nam się ten wypad wydał nieudany, generał Begma był innego zdania. Uważał, że zrobiliśmy wszystko, co w danym wypadku było możliwe. Zatarasowanie linii kolejowej, wstrzymanie ruchu na wiele godzin to, według niego, było duże osiągnięcie. Widocznie rzeczywiście dobrze o nas myślał, skoro w kilka dni później zaproponował „Musze" wspólne uderzenie wraz z nim i pułkownikiem Fiodorowem na garnizon niemiecki w Morocznie. Niemcy w sile dwudziestu żołnierzy i dwudziestu policjantów siedzieli tu w pięciu domach, zabezpieczeni gęstymi zasiekami z drutu kolczastego i wałem drewnianym, obsypanym piachem. O półtora kilometra od tych Niemców był dwór murowany, tak samo umocniony wałem i zasiekami, chroniącymi znów czterdziestu Niemców. 116 Noc była kwietniowa, to ciemna od chmur, to rozjaśniająca się księżycem, gdy chmury pierzchły z wiatrem uganiającym się po niebie. Upatrując ciemności, czołgaliśmy się bezszelestnie, aby zaskoczyć wroga. — Pierwszy raz idziemy z armatą — szepnąłem czołgającemu się przede mną partyzantowi. — Kaliber 45- w oddziale pułkownika Fiodorowa. Szkoda, że nie u „Muchy" — odszepnął. — Co za różnica? — zlekceważyłem. — „Mucha" by nigdy baby za armatą nie posadził. Tyle rozumu ma. — To Fiodorów ma przy armacie babę? — zdumiałem się. — I to jaką! Raz zobaczysz, do śmierci nie zapomnisz! — Taka ładna? — Ho, ho! — zagruchał partyzant i posunął naprzód. Posunąłem i ja za nim. W Morocznie było cicho. Niemcy nie dawali o sobie znaku życia. Spali już czy co? Przebieraliśmy nogami w piaszczystym gruncie, czołgając się dalej. Już osiągnęliśmy pierwsze chłopskie stodoły i zasieki, gdy od strony niemieckiej gruchnęły strzały. A więc jednak czuwali! Be-z łopatek, tylko rękami i nogami, okopywaliśmy się, gdzie i kto jak mógł, by zająć pozycję obronną. Ołów sypał się na nas z wściekłością huraganu, kule zapalające spadały na strzechy stodół i domów. Zrobiło się jasno jak w dzień. Ani myśleć o przedzieraniu się-przez zasieki! Niemcy mieli nas na oku. Pożary rozszerzały się, potężniały. Koło mnie przeczołgał się „Mucha". Pociągnąłem go za nogawkę. 117 — Fiodorów ma jakąś armatę, czemu nie wystrzeli szkopom prosto w ślepia? — Właśnie ją podciąga, filozofie z Rafałówki. Chłopcy! Leżeć w miejscu i prowadzić nękający ogień! — Oni też nieźle nas nękają — sarknął jakiś partyzant. — Siedź cicho, armatą damy im radę — pocieszał inny. Ładowałem, strzelałem, strzelałem, ładowałem, aż mi się w głowie kręciło. Ale nie mogłem powiedzieć, żeby Niemcy bardzo przejmowali się moją akcją. Prażyli jak jasne licho! — Podciągają armatę! Podciągają armatę! Fiodorów kazał! — poniosło się po oddziale. Wytrzeszczałem oczy na^. wszystkie stcony. Rzeczywiście, coś się tam w tyle za nami kłębiło, wzbijając kurz, który w dziwnym półświetle wyglądał jak dym. — Zaraz wypali! O, już! Gruchnęło jak grom i potoczyło się dalekim echem jak grom. Ach, więc to tak słychać armatę? Naszą armatę? Rozbolały mnie uszy. Za następnym razem postanowiłem otworzyć usta. Na wszelki wypadek otworzyłem je od razu i tak przetrwałem kilka minut nadaremno. Armata nie wystrzeliła po raz drugi. — Co jest? — niecierpliwił się „Mucha" i pchnął kogoś do Fiodprowa. Na próżno nasłuchiwaliśmy, Na próżno partyzanci pułkownika Fiodorowa wrzeszczeli, przykładając ręce do ust: — Marusia, strzelaj! — Strzelaj, jucho! , — Marusia, zaspałaś? — Strzelaj, do cholery! 118 Armata milczała, a Niemcy opluwali nas ołowiem, jakby drwili sobie z nas i z naszej armaty. — I co? — spytałem, gdy wysłany przez „Muchę" partyzant czołgał się w pobliżu mnie. — Niech ją piekło pochłonie! — wycedził ponuro partyzant. — Złamała iglicę! Bydlę! Iglica złamana! No, to koniec! Całą noc biliśmy się o to Moroczno. Dopiero nad ranem, pod osłoną erkaemów, szturmem zdobyliśmy szpital. Czyściutki, schludny, ale pusty. Zdążyli już swoich chorych przenieść tunelem ziemnym do głównego budynku obrony. Jeszcze godzina wściekłej strzelaniny z obydwóch stron i „Mucha" zarządził odwrót. Fiodorów też odwołał swoich ludzi. Rezultat walki: czterech zabitych Niemców i jeden komisarz policji. Nie byliśmy zadowoleni. — Diabeł ich wiedział, że stodoły podpalą i urządzą sobie iluminację! — Ale armata, dlaczego ta armata nawaliła? — To nie armata, tylko psa warta artylerzystka! — A nie mówiłem, że trzeba być w mózg na progu życia kopniętym, żeby babę za armatą sadzać? „Mucha" śmiał się, słuchając tych żalów i pretensji. — Dotąd — powiedział — nie mieliśmy żadnej armaty, a przecież czasem coś się nam udawało. I nie plećcie jak na mękach, że dziewczyna winna. Nie dziewczyna, tylko armata. Iglica sama pękła przy pierwszym strzale, bo to był szmelc, najbardziej szmelcowały, jak sobie można wyobrazić. — Eee... — powątpiewano. Piotr mrugnął do mnie porozumiewawczo, podsunął się i szepnął: — Ładna musi być jak cholera ta artylerzystka, kiedy nasz stary tak się za nią ujmuje. 119 — Możliwe. I samego mnie zaciekawiło, jaka też jest ta Marusia, artylerzystka, której złamała się iglica u armaty w tak nieodpowiednim momencie, a którą nasz dowódca z takim zapałem usprawiedliwiał. Coś musiało w tym być. ? » Po Morocznie „????" był zły. Nie dlatego, żeby nam, partyzantom, miał coś do zarzucenia, nie! Na siebie był zły. Bo „Mucha" najbardziej ze wszystkiego lubił przechytrzyć- Niemców.,.Wymyślał najrozmaitsze kruczki, podchody, fortele, przewidywał, jak też one podziałają na wroga. N)eraz udawało mu się zgadnąć, dzięki czemu osiągaliśmy duże korzyści. Tak było na przykład, gdy nauczył nas komendy w języku niemieckim, której wraz z nim użyliśmy tak skutecznie w ciągu pewnej walki, że Niemcy, do cna skołowani, bili się między sobą, a my tymczasem, zrobiwszy swoje, wycofaliśmy się niepostrzeżenie bez strat. Trzeba było widzieć później „Muchę", z jaką miną podgrywał na swojej ulubionej harmonii, odzywającej się zawsze w chwilach tryumfu nad wrogiem! Ale to było dawniej, teraz „Mucha" chodził posępny, unikał ludzkick spojrzeń, gryzł rudawe wąsiki i, jak niedźwiedź do gawry, chował się do swojego szałasu. Kręciłem się w pobliżu, by zagadać do „Muchy" i jakoś tam odwrócić jego uwagę od nieprzyjemnych myśli. Podsuwałem się nawet pod sam szałas, głuche milczenie wszakże nie zachęcało mnie do wszczynania pogwarek. Postanowiłem więc znaleźć sobie jakiś pretekst. I znalazłem, bo dowódca szukał właśnie w oddziale kogoś, kto dobrze zna się na koniach. A ja zna- 120 łem się na nich zupełnie nieźle, bo tak się zdarzyło, że w pierwszym roku okupacji hitlerowskiej, nie mając z czego żyć, handlowałem końmi. Poszedłem więc do „Muchy" na śmiałego. Już, już miałem zameldować się w szałasie, gdy zatrzymał mnie wartownik. — Ty czego? — spytał krótko. — Do „Muchy", z powodu tych koni... Wartownik, znany z uporu i ślamazarności, przyglądał mi się bez słowa i nie przepuszczał. — Puszczaj, co się tu panoszysz jak kwoka w sianie! — zezłościłem się. Wartownik niemrawo skręcał papierosa. — Poczekasz — wyseplenił plując na papier. — Po jakiego diabła mam czekać? — Po jakiego? To już od ciebie zależy. Mnie wszystko jedno. — Słuchaj no, ty... — ogarnęła mnie szewska pa-. sja. — Szałas nie salon, „Mucha" nie hrabia, a ty nie kamerdyner, więc odwal się, rozumiesz? Wartownik podniósł na mnie bezbarwne oczy, przytaknął głową bez gniewu. — A tak — powiedział. —'? Nie salon, nie hrabia i nie kamerdyner. Nie będę się z tobą spierał o byle co. Tyle, że poczekasz trochę. — Dlaczego, do psa parszywego? — Bo tak trzeba. — Ty... nie doprowadzaj mnie... — Do czego mam cię doprowadzić, zastanów się no, do czego? Do „Muchy", mówiłeś, zdawało mi się. Więc cię doprowadzę, jak przyjdzie czas. Nieprzytomny ze złości złapałem go za kołnierz, ale też i zaraz puściłem, tak nędzne i wyszarzałe było to coś, co kiedyś zapewne można było nazwać kołnierzem. — Przepraszam... tego... — bąknąłem. 121 Wartownik spojrzał na mnie uważnie przez liche okulary w drucianej oprawie. — ?? takiego — powiedział. — Dobrze, żeś się na Piotra nie nadział, on by cię poczęstował za takie coś. A ja.'. — A ty? — Ja na człowieka niechętnie rękę podnoszę. Może dlatego, że słaby jestem? Patrzył na potężny kłąb dymu z papierosa, rozszarpywany teraz na strzępy podmuchem wiatru. — Co ty za świństwo palisz — spytałem — że się tak dymi jak z komina? — Sam już nie wiem, co w tym papierosie siedzi. Najwięcej paprochów z kieszeni, trochę jakiegoś ziela od Mikuły, trochę kapustki suszonej. Wymieniając wszystkie te skarby, westchnął. — Rzuć to! — powiedziałem. Wcisnąłem mu w garść kłaczek przyzwoitej machorki. — A co z „Muchą"? — Rzecz w tym, że „Muchy" nie ma w szałasie — wydusił z siebie nareszcie wartownik. — Gdzie go poniosło? — Tam, w stronę wzgórza. Sam już nie wiedziałem, czy jestem zły, czy mi się tylko strasznie chce śmiać. — Ech, ty! — zakląłem na wszelki wypadek i poszedłem sobie. Wzgórze było niedaleko. Porastał je gęsto młody, olchowy las, szary jeszcze i nagi w tej porze roku. Cóż tam mógł robić „Mucha"? Czyżby rozmyślał nad jakimś strategicznym planem i wzgórze miało w nim odegrać rolę? Rozejrzałem się. Posłyszałem jakiś głos. To na czub- 122 ku jednego z drzew chwiała się olbrzymia wrona, po-krakując rozpaczliwie. Czego ona się tak drze? Ale czy to tylko jej głos było słychać? Po kilkunastu krokach już wiedziałem: to „Mucha" z kimś rozmawiał, stojąc oparty o drzewo. A gdzie ten drugi? Nie widziałem dotąd, bo osłaniał go krzak. Wcześniej usłyszałem głos, niż zobaczyłem postać. — Ja tam nie wiem... Róbcie sobie, co chcecie, dowódco Kunicki. Do oddziału nie wrócę za nic. Mam dosyć, dosyć, dosyć! Baba! Jak pragnę podskoczyć, baba! A więc to tak! Kunicki nam nie pozwala oczu na kobietę podnieść, ze wszystkim każe czekać do końca wojny, a sam randki sobie na wzgórzu funduje. Czekaj, bracie, już ja cię nakryję! Tylko bez nerwów, powolutku... cichutko. Noga za nogą przekradałem się niepostrzeżenie w stronę rozmawiających. Dziewczyna była tak wzburzona, o czym świadczył jej głos, że na nic nie zwracała uwagi, a Kunicki zajmował się wyłącznie uspokojeniem jej. — Nie mogę — mówił. — Musisz to zrozumieć. To nie ode mnie zależy. Ładny ananas! Jak to nabiera dziewczynę! Widać mu się znudziła i chce się jej pozbyć. — Jak to? A od kogo? Przecież jesteście dowódcą. W głosie dziewczyny zadrżały wyraźne łzy. — Nie płacz. Jeszcze mi tylko tego brakowało... Czy to ja jestem winien, że przede mną wylewasz łzy? Mam dość swoich kłopotów! Mówiąc to „Mucha" osłaniał sobie kułakami uszy i wiercił się w miejscu, zły na własną nieporadność. Chciałem się lepiej umocnić na swojej pozycji, by lepiej widzieć, co się dzieje, podniosłem więc jedną 123 nogę, a wtedy druga obsunęła się na pślizłym gruncie i jak z procy wyleciałem zza krzaka, z trudem łapiąc równowagę. Gdy mi się to wreszcie udało, podniosłem oczy na rozmawiających. Jaką też minę ma przyłapany na gorącym uczynku Kunicki? Kunicki jednak ani drgnął. — To ty, Józek — powiedział spokojnie. — Dobrze, żeś przyszedł, filozofie z Rafałówki. Ta mi się tu zwaliła ze swoimi zmartwieniami. To jest Marusia. Spojrzałem na nią. Poczułem się jeszcze inniej pewnie niż wtedy, gdy się ślizgałem na pińskim błocie. Marusia? Niemożliwe! Czy tak może wyglądać kobieta? „Przyroda tworząc cię — pomyślałem — nie miała nad tobą litości, Marusiu". Stała bowiem teraz przede mną wielka dziewczyna, zwalista jak drzewo, równomiernie szeroko rozrosłe, uwieńczone w górze żółtymi badylami, szorstkimi i sterczącymi. W szerokiej twarzy tkwił nos nieforemny jak kartofel rozgotowany i oczy jak resztki bezbarwnej zupy. Wpatrywałem się w tę twarz, pragnąc w niej znaleźć co ładnego. Niemożliwe, żeby młoda dziewczyna nie miała w sobie nic pociągającego, nic kobiecego, nic miłego. Marusia nie miała nic. Nawet młodość jej nie krasiła, była zupełnie obojętna w tym wypadku. Mogłem sobie wyobrazić Marusię starą, pomarszczoną, siwą i nic by to jej nie dodało ani nie ujęło. Przerażony i dziwnie jakoś zawstydzony opuściłem głowę. Jakże mogłem tak długo przyglądać się tej dziewczynie? Przecież to dla niej obraza. — Słuchaj no, Józek — ciągnął dalej Kunicki — ona się upiera, żeby przyjść do nas. — Po co? — przeraziłem się nie na żarty. — Jako artylerzystka. 124 ? Marusia podniosła na mnie wzrok. „Przyjaciel jesteś czy wróg?" — zdawały się pytać jej oczy. — Zawsze się ze mnie wyśmiewają — powiedziała cicho. -. Sama wiem najlepiej, jaka jestem, choć od roku nie widzę lusterka. Niepotrzebne mi. Przeglądam się w ludzkich twarzach. Jedni nie mogą patrzeć, inni aż się mienią. A są tacy, co się zwyczajnie śmieją... Do tego już się przyzwyczaiłam. Niech się nabijają ze mnie. Ale teraz zaczęli się ze mnie wyśmiewać, że nie umiem strzelać, że mam łapę jak maczugę i że zniszczę każdą armatę. Róbcie, co chcecie, dowódco, ja zostaję u was... I na znak, że nie ruszy się z miejsca, usiadła na zupełnie mokrym zboczu. „Mucha" przeraził się tego gestu. — Wstawaj! — huknął na Marusię. Ani drgnęła. Widzisz ją — wzruszył ramionami „Mucha". — Przyczepiła się. Co mnie to wszystko obchodzi, do jasnej cholery? Wojna, Niemcy dookoła, bandy UPA z pięt nie schodzą, ludzie giną pod kulami i siekierami, a ta mi tu głowę kręci swoją urodą. Ładna czy nie? Śmieją się czy się zachwycają? To jej tylko w głowie! Kunicki zasapał się z oburzenia. Usiana piegami twarz Marusi stanęła cała w płomieniach. — Ależ ty łżesz, Kunicki! — krzyknęła. — Niby tobie na wojnie dziewczęta obojętne, tak? To czemu oczy wypatrujesz za taką małą blondynką, co wieczorami śpiewa, że w całym obozie słychać? Kunicki posiniał ze złości i wyglądało na to, że się udławi słowami, które w sobie dusił. A ja ledwo opanowałem śmiech. Ależ ta Marusia trafiła Kunickiego w czułe miejsce! Niechże ją,kule biją! 125 — Ja zresztą nie o tym chciałam... — ciągnęła Ma-rusia już znowu spokojnym głosem. — Jestem brzydka — dobrze. Ale umiem strzelać i nie wolno się ze mnie wyśmiewać. Armata była stara, iglica do niczego. Mówiłam sto razy Fiodorowowi, że tak się skończy. A teraz śmieją się: „Nie umie strzelać, łapy jak cepy". — No dobrze — odezwałem się, bo dopiero teraz ochłonąłem z wrażenia, jakie wywarła na mnie Maru-sia. — Ale dlaczego ty myślisz, że partyzanci Kunickiego nie będą się śmiać? — Właśnie — przytaknął Kunicki. — Co ty myślisz, że ja tu świętych hoduję? Ordynarne chłopy, czarno mają w pysku, nikomu nie przepuszczą. Nie bój się, będą się z ciebie śmiać, żeś brzydka, z armaty też się mogą śmiać. Jeden zacznie coś gadać, zaraz inni podchwycą i gotowa heca. Marusia podniosła się z ziemi. — Wy mnie nie bujajcie — powiedziała. — Bo wy dwaj już żeście się nie śmieli. A wy co, lepsi, mądrzejsi jesteście niż reszta? Nie prześladujcie mnie. Wiecie, jak to jest czasem w życiu? Człowiek już nie może wytrzymać na jednym miejscu, musi sobie zmienić. I nie straszcie mnie. Ja się was nie boję. U was nie złamałam iglicy. — Babski rozum krótki — machnął czapką Kunicki. — Już nic nie rozumiem, o co chodzi. — Boś ciemny jak chłop — odparowała Marusia. — Każda baba już by dawno pojęła. Umiem strzelać, rozumiesz? ? to dobrze. I chcę strzelać. A tam — wskazała gdzieś ręką poza siebie — już nie dam rady. Muszę zacząć od nowa. Dobrze zacząć, wtedy mi pójdzie. — Ale ja nie mam armaty — bronił się „Mucha". — Może być cekaem. Tego też nie masz? — Mam, ale... — Ale co? 126 — To, że generał Begma ma do ciebie prawo, bo jesteś u niego. A Fiodorów też się nie zgodzi. — Fiodorów ma mnie już dość, a generał tobie nie odmówi. „Mucha" pokiwał głową, jakby z litością nad samym sobą. — Nie mam sił do ciebie, Marusia. — Może by jednak, dowódco... — zacząłem, ale wstrzymał mnie wściekły wzrok „Muchy". — Ach, więc i ty także przeciwko mnie, filozofie z Rafałówki! No, dobrze. Zmykaj, Marusia. Porozmawiam z generałem. Ale bić się o ciebie nie będę. — Nie potrzeba. Czołem, dowódco Kunicki. Marusia jak czołg zsunęła się ze wzgórza. Patrzyłem za nią oniemiały. — Skąd się takie biorą, „Mucha"? — Diabeł je nasyła — sarknął Kunicki w odpowiedzi. — A ty czego chcesz? Też mnie będziesz mordował? Nie zdążyłem nic powiedzieć, bo ód szałasu „Muchy" pędził jakiś partyzant wykrzykując: — Dowódca! Dowódca tam jest? — Jest! Piotr stanął przed „Muchą". — Wrócił zwiad. — I co? — Niemcy! Żołnierze i policja koncentrują się w Morocznie. Szykują atak. — Gdzie reszta zwiadu? — Czekają w obozie. — Dobrze. Już idę. Poszedł nie obejrzawszy się na mnie. O sprawie Ma-rusi zdawał się zapomnieć. Wieczorem jednak, według wieści wyduszonych z upartego wartownika, wybrał się do generała Begmy. 127 III Upór to widocznie coś bardzo silnego, bo Marusia postawiła na swoim i przyszła do nas. Bez armaty wprawdzie, ale przyszła. — Gdzie masz armatę, ślicznotko? — pokrzykiwali partyzanci, gdy się pokazała wśród nich. — Dam ci na pamiątkę — odkrzykiwała — jak będziesz szedł do domu. Postawisz. w izbie, żeby babę straszyć. — A jak nie mam baby? — Nie bój się, będziesz miał. Kunicki w kilku raportach z rzędu zapowiedział, że będzie karał za dokuczanie dziewczynie. Marusia do popsutej armaty podeszła po gospodar-sku, jak na przykład do wazonu, który się wyszczerbił, a który należy odwrócić do patrzącego dobrą stroną, i tak powiedziała „Musze": — Armata przyda się. — Co chcesz z nią zrobić? — Nie może strzelać, ale może udawać, że wystrzeli. Niemcy się w tym nie połapią, a upowcy struchleją na sam widok armaty. Kunicki roześmiał się. — Można spróbować. Okazało się, że Marusia miała rację. Podciąganie nieczynnej armaty robiło wrażenie na wrogu i podnosiło rangę naszej partyzanckiej jednostki. W tym czasie niewiele miałem okazji do obserwowania Marusi i jej dziejów, bo sytuacja zaostrzała się. Niemcy nie dawali nam spokoju. Widywałem ją czasem na postoju, jak zajęta była pucowaniem swego cekaemu. Po każdym boju doprowadzała go do stanu cacka, smarowała, glansowała, znów smarowała i znów glanso-wała. Widywałem ją również siedzącą pod szałasem, 128 z brodą opartą na ręku, zapatrzoną gdzieś daleko w niebo. — O czym tak dumasz, Marusia? — zagadnąłem raz. — A jak myślisz? — odpowiedziała pytaniem na pytanie. Nie miałem pojęcia. O czymże myśleć mogła taka dziewczyna, jak ona? Nie miała ani domu, ani męża, ani dzieci, ani swego chłopca. Prawdę mówiąc, jedyne, co miała, to był ten ponury cekaem. Ale, jak powiadam, na nic prócz walki nie było czasu, i nawet najładniejsza dziewczyna nie miała sposobności zajmować się sobą. Nieudana akcja na Moroczno siedziała zadrą w sercu „Muchy", a jak się okazało nie tylko „Muchy" __ Niemcy mieli do nas niejedną pretensję i postanowili raz na zawsze rozprawić się z garstką partyzantów. Ściągnęli więc z Dąbrowicy i Wysocka większe siły wojska i policji. Za dużo już mieli z nami kłopotu, za długo dawaliśmy im się we znaki w tej okolicy. Gotowali się do ataku na nas. Nasz zwiad nie przyniósł dobrych wiadomości. Niemców było z pięciuset, a do tego świetnie uzbrojonych — 30 empi, 19 karabinów maszynowych. Kiedyś, później, kiedy przyszły zrzuty radzieckie, stanowiliśmy siłę, teraz jednak było gorzej — mało ludzi, skąpe i kiepskie uzbrojenie. Narzekaliśmy na to, „Mucha" nie przeceniał jednakże tych braków. — Ale duch bojowy jest — mówił. — Oni idą z musu, mają dość wojny, nam się karabiny w rękach palą, wiemy, za co się bijemy i po co. To była prawda. — Generał Begma i pułkownik Fiodorów idą z nami. To było bardzo ważne. — A Marusia? — zakpił jakiś dowcipniś. 9 — Las moim domem 129 —? I Marusia też idzie z nami — z całą powagą odpowiedział „Mucha". — Jej dobrze. Dostała konia i wóz pod swój ce-kaem. Zobaczy, że Niemcy za mocno naparzają, konia podetnie i w krzaki, i w krzaki. A my co? Na nogach trzeba będzie uciekać. Piotr spojrzał ironicznie na dowcipnisia. — Na nogach? To ty te swoje dwa kabłąki za nogi uważasz? — ? sobie, Wojtek, ? sobie! — zaczęli się śmiać inni partyzanci z niefortunnego Wojtka, który miał tak krzywe nogi, że jak je zestawił jedną z drugą, powstawało koło. Wojtek, coś tam mrucząc, wycofał się z pola widzenia. „Mucha" zaś nakazał czujność i wydał ostatnie rozkazy. Oddział „Muchy" zajął stanowisko w lesie olchowo--sosnowym. Marusia z karabinem maszynowym — na skraju lasu, przed polanką, aby mieć dobrą widoczność. Zgodnie z naszą taktyką podpuściliśmy Niemców jak najbliżej, niewidoczni, przyczajeni. Zawsze pozwalaliśmy im wystrzelać na pierwszy ogień jak najwięcej amunicji, aby im potem w decydującym momencie zabrakło. Tym razem jednak Niemcy byli naprawdę dobrze przygotowani. Zarzucili nas takim ogniem, że nam pociemniało w oczach. Ostro wzięli się do oskrzydlania. Po kilku minutach wszystko już było wiadome. — Chcą nas okrążyć, a mają na to siły — zauważył Kunicki. — Cofnąć się! — krzyknął. Wszyscy wzięli ten rozkaz do siebie prócz Marusi. Jakby to jej wcale nie dotyczyło, wisiała na swoim wozie i ostrzeliwała się z karabinu maszynowego. — „Mucha"! — zawołałem. — Ściągnijcie Marusię! i 130 — Marusia, Marusia! — wrzeszczeliśmy, ile sił w płucach. — Zjeżdżaj, słyszysz, zjeżdżaj! Ale ona machała ku nam ręką, pokazując coś w przestrzeni za lasem. Spojrzałem w tym kierunku i zdębiałem. Ze dwieście metrów od nas pasł się najspokojniej, pozostawiony przez któregoś z partyzantów, koń. Nic go nie obchodzili Niemcy. Nie przejmował się strzałami. Dorwał się do pierwszej soczystej, wiosennej trawy i, pochyliwszy nisko szyję, jadł strzygąc tylko czasem uszami, gdy kula mocniej bzyknęła. — Szkoda — powiedział Kunicki. — To dobry koń. Nim zdążyłem mrugnąć okiem, skoczył w stronę konia. — Marusia, uważaj! — krzyknął. — Uważam — odpowiedziała spokojnie. Ruszył najpierw zwyczajnie biegiem, potem czołgał się. — Czy on zwariował? — oburzyłem się. — Nie, nie zwariował — odpowiedziała mi Marusia, mrużąc oczy przy swoim cekaemie. — Tylko ratuje konia. Na wojnie koń wart tyle, co człowiek. Resztę swoich słów zagłuszyła nieustannym hukiem, tworząc zaporę ognia wokół Kunickiego. A „Mucha" tymczasem złapał konia za uzdę, skoczył mu na grzbiet i pognał z powrotem. Przegalopował koło Marusi. — Dobra! — krzyknął. — A teraz zjeżdżaj z nami! — Zjadę, jak przyjdzie czas. Nie wszyscy się jeszcze wycofali. Z lewa była spora grupa ludzi wciągnięta bezpośrednio w bój z Niemcami. Z prawej pozostała już tylko Marusia. — Słuchaj no ty — zwróciłem się do niej. — Nie bądź głupia. 131 Potrząsnęła żółtą głową, ciskając mi wściekłe spojrzenie wodnistych oczu. — Odsuń się — wycedziła przez zaciśnięte zęby — bo cię tak kopnę, że się nie pozbierasz! "Widzisz? Wskazała wóz, pomykający jakby w panice. — Halinka wiezie rannego. Osłoniła wóz, który bez szwanku wjechał do lasu. Tyralierą, skokami partyzanci wycofywali się z pierwszej linii. Niemcy następowali za nimi. — Słuchaj, Marusia... — zacząłem. Lecz w tym samym momencie koń, czymś widocznie wystraszony, rzucił się w bok i wozem, na którym stał cekaem, trzepnął o drzewo. Wóz stęknął jak raniony człowiek i pękł na pół. Koń wyzwolony z uprzęży pognał przed siebie. — Ty zarazo! — pogroziła mu Marusia pięścią. — I cóż ja teraz zrobię? A ty — wściekła się nagle na mnie nie wiadomo za co — nie stój mi tu! Jesteś żołnierz czy zawalidroga? Wynoś się, wynoś do stu diabłów! Nie mogę na ciebie patrzeć! — Ja też nie mogę na ciebie patrzeć — powiedziałem i skoczyłem w las. Byłem pewien, że Marusia idzie za mną. Cóż by robiła nad rozdartym wozem i cekaemem niezdolnym do użytku? Wkrótce dołączyłem do swoich. — Wszyscy się wycofali? — spytałem Staśka. — Nie. Została jeszcze grupa Wojtka. — To kiepsko. Marusia już nie osłania. — Co się stało? Opowiedziałem wypadek z wozem. , — Może jakoś z tego wyjdą. Wojtek ma łeb na karku — pocieszał się Stasiek. Przystanąłem. — A gdzie Marusia? — spytał „Mucha". 132 — Powinna była wycofać się za mną. „Mucha" rzucił mi takie spojrzenie, że ścierpłem. — Co to? — krzyknął nagle Stasiek. Za nami odezwał się karabin maszynowy. Odezwał się krótką serią, urwał, znów zagrał i grał już bez przerwy. — Marusia? — wyszeptałem oniemiały. Kunicki jeszcze raz na mnie spojrzał. — Nie telep się jak torba dziadowska, tylko rób, co do ciebie należy — powiedział sucho. Biliśmy się do wieczora i wreszcie udało nam się wpędzić Niemców w zasadzkę. Ledwo się pozbierali, a uchodząc zostawili na polu bitwy broń i hełmy. Z Marusia spotkałem się dopiero późną nocą. Swoim zwyczajem siedziała przed szałasem zapatrzona w gwiazdy. — No i cóż ty, Marusia? — spytałem od niechcenia, aby zagaić rozmowę. Rzuciła mi spojrzenie pozbawione jakiegokolwiek zainteresowania moją osobą. Właśnie nadchodził Kunicki z Wojtkiem. — Marusia, Marusia! — wołał z daleka Wojtek. — Zdaje się, żeś mi dziś dała piękny gościniec! — Jaki znowu gościniec? I co to znaczy? — spytała. — No, żeby nie ty, cienko bym śpiewał. Roześmiała się. — Dowódco! — entuzjazmował się Wojtek. — To diabeł wcielony nie dziewczyna! — Jakżeś ty sobie poradziła, Marusia? — rzucił Kunicki. Wojtek nie dał dziewczynie przyjść do słowa. — Dowódco, nie macie pojęcia! Złapała ten swój cekaem jak szczeniaka za skórę, zaczepiła o oś wozu, sama wlazła za koło i waliła, jakby się nic nie stało. A cekaem ledwo wisiał, na słowie honoru chyba. 133 — To czemuś się nie wycofał na czas? — warknęła nagle Marusia. — Przez takich niedojdów jak ty czło-wiek musi się uszarpać, że własnych łap później nie czuje. Spojrzała na swoje wielkie, popuchnięte dłonie i złożyła je na kolanach. — Dowódco! — ciągnął dalej nie zrażony Wojtek. — A ci Niemcy! Żebyście słyszeli, co też oni wyprawiali. Oj, oj, co to była za frajda! Jak w kinie. Myśmy się bali, że oni nas wystrzelają do nogi i darliśmy się wniebogłosy: „Marusia, ratuj! Marusia, strzelaj!", a oni znowu chcieli ją nastraszyć i całym chórem wrzeszczeli: „Marusia, poddaj się! Marusia, poddaj się!" A ona jak rozwścieczona żmija wyskoczyła zza tego swojego kawałka wozu i zaczęła kląć wygrażając pięścią. O Jezu, jak ona klęła! O Jezu, jak ona wyglądała! Sam się wystraszyłem i tak gnałem, że mi tylko 134 wiatr w uszach wył jak w organach. A Niemcy swoje: „Marusia, poddaj się! Marusia, poddaj się!" Wtedy zaczęła strzelać. Chyba sam diabeł prowadził jej rękę, bo to była nieludzka sztuka tyle naboi wywalić z tego wiszącego cekaemu. Marusia słuchała opowiadania Wojtka, jakby to nie o niej była mowa. Gdy skończył, spytała: — No i co? Wojtek stropił się. — No i nic... Chciałem ci tylko podziękować, bo... — Nie potrzeba. Żebym wiedziała, żeś taki pyskacz, ani bym palcem nie ruszyła. I znów popadła w zamyślenie. „Mucha" dziwnie jakoś na nią popatrzył. Zrobił krok w kierunku siedzącej nieruchomo dziewczyny i wykonał ruch, jakby kogoś pogłaskał po głowie. FILIP FLIS Z FLISÓW — Halt! Halt! Głos dobiegał jak trzaskanie z bicza — wściekły i natarczywy. Hitlerowiec kipiał ze złości. Rewolwer w jego ręku drgał? Filip w obłędnym strachu przygiął się do ziemi, ale nie przestawał biec. Przeciwnie. Zebrał siły i gnał przed siebie. Huknął strzał. Bzyknięcie kuli... jedno, drugie... „Rety! Żeby choć się było gdzie skryć! A tu równa droga. Może dym osłoni?" Osłonił, ale znów wdarł się w płuca,, wyganiając z oczu łzy. „Chałupa Mioduszki się pali. A gdzie stara Mio-duszka?" Na rozmyślania nie było czasu. Rewolwery i automaty warczały. Wpadł do ogródka. Pamiętał, że między płotem a kopczykiem, gdzie jesienią dojrzewały pomarańczowe dynie, był rów osłonięty gęsto łopianem. W tym rowie widział teraz zbawienie. Byle dolecieć. Padł na wilgotne zagony. W sam czas, bo od podwórza dobiegał nieludzki wrzask: — Raus! Raus! I gniewny, mocny głos: — Zabij, ty z piekła rodem, a ja się ze swojej zagrody nie ruszę! Tum się rodziła i tu będę umierać! A tyś tu jeno napastnik! Jak przyszedłeś, tak pójdziesz! Szarpanina i strzał. 136 — Ach, ty... przeklęty... — i głos Mioduszki schrypł, jakby i ucichł. Filip wsunął kułak w usta, żeby nie krzyknąć. Łzy tryskały z oczu jak grad, a serce łomotało w strachu i żalu. Przejmujący swąd wzbudził w nim znów wolę działania. „Uduszę się" — pomyślał. Płacząc i krztusząc się sunął zagonami do płotu. Wilgotne rośliny dawały jego twarzy ożywczy schron. Wśród łopianów Filip zastygł w bezruchu. We wsi dopalały się domostwa, milkł krzyk Niemców, oddalał się lament pędzonych gdzieś ludzi. W ślad za nimi gonił wiatr, niosąc ze sobą iskry i dym — wspomnienie strasznego nieszczęścia. Filip ukrył w zagiętym ramieniu opuchłą twarz i leżał, nie mogąc uspokoić dziwnego drżenia serca i obezwładniającego zmęczenia. Bał się, że hitlerowcy wrócą, a jednocześnie wiedział, że musi pójść i zobaczyć, co się stało z Mioduszką. Może żyje jeszcze, może potrzebuje pomocy? Wysunął głowę z łopianów. Czerwcowe słońce szło już spać, opierając głowę o horyzont. Raz wraz przesłaniał je dym, to znów wy-błyskiwało resztką promieni. Po ziemi wlokły się smugi dymów i cienie wieczorne. Gdzieś w pobliżu rozległ się słaby szelest. Filip wsunął się głębiej w łopiany. Szelest potęgował się. Filip wyjrzał z kryjówki. Przez zagony, z najeżoną sierścią, kulejąc na przednią łapę, skradał się Cacek — olbrzymi, zły kundel. Z nosem przy ziemi, węszył, węszył, aż naraz zatrzymał się i podniósłszy łeb do góry, zawył. Na jego głos, jak na komendę, odezwał się z głębi wsi drugi skowyt. I cisza. Filipowi zrobiło się straszno. — Cacek! — zawołał, by przynajmniej usłyszeć swój głos. — Cacek! ?37 I powstawszy szedł do psa, potykająe się na drżących nogach. Chata Mioduszki, na pół wypalona, dodymiała. Osmalony płot pochylił się bezsilnie, wyrwana furtka leżała porzucona w ogródku, a na samym środku podwórza Cacek stróżował nad rozkrzyżowaną postacią. Nie ruszył się, kiedy Filip podszedł do niego, tylko pod skórą na grzbiecie przelatywały mu nerwowe drgania, a w gardle narastał groźny bulgot. Nagle, nie spojrzawszy nawet na Filipa, Cacek poderwał się na równe nogi i ze skowytem pogonił przed siebie. Filip został sam na sam z Mioduszką. Leżała na wznak z szeroko otwartymi oczami, zapatrzona jakby w' mroczniejące niebo. Ale oczy jej były śmiertelnie nieruchome i chłopiec zrozumiał, że nie wołają pomocy. Zrazu schwycił go jeszcze większy lęk, pot spłynął w ' mu z czoła na policzki, potem już nie bał się tak bar- dzo. Jeszcze raz spojrzał na Mioduszkę. Zostawić ją tak pod gołym niebem? Sam nie poradzi przenieść jej do chaty. I gdzie ta chata? Jedno wielkie rumowisko. Zerwał liść łopianu, przykrył nim staruszce twarz. Wargi mu się znów zatrzęsły, gdy oglądając się na t wieś, ruszył opłotkami w kierunku lasu. Wiedział, co ma robić, dokąd pójść. W jaki sposób przejdzie — nie miał pojęcia. Wszędzie Niemcy. Od niedzieli już ciągnęli do Janowa Lubelskiego, dywizja za dywizją. Na biłgorajskiej szosie — okopy, w leśniczówce — sztab, na drodze do lasu — karabiny maszynowe jeden koło drugiego. Wieś Flisy była cicha, jakby wymarła. Gdzieniegdzie tylko kręcili się Niemcy, pokrzykując dla dodania sobie odwagi. Mimo że wygonili całą miejscową ludność, bali się bliskości lasów i partyzantów. Rozgarnąwszy gałęzie, Filip rozejrzał się. Jak ryś 138 zwinnie przebiegł przez podwórze i skrył się za oborą. Przez drogę przeczołgał się. Wsunął się do sąsiedniego obejścia. Wiedział dobrze, że jedyna droga, którą Niemcy nie pójdą, to bagna. Tamtędy przejdzie na Porytowe Wzgórze, a na tym Wzgórzu... Nie dokończył myśli. Karabin maszynowy odezwał się znów i zaświ- drował w uszach. „Na postrach strzelają!" Ale zatrzymał się. Znów dopadł ziemi. — Wer da? — usłyszał w pobliżu. Zdrętwiał ze strachu. Głos dochodził z otwartych wierzei stodoły. Filip przywarł całym ciałem do ściany stodoły i bezszelestnie nasunął na siebie snopek roztrzepanej słomy. Niemiec wyskoczył na podwórze. Stał, nasłuchując. Za nim wysunął się drugi, z automatem gotowym do strzału. Postali, rozglądając się, potem odetchnęli jakby z ulgą. Odeszli, oglądając się co chwila za siebie. 139 Filip leżał wciąż bez ruchu. Prawa ręka zdrętwiała mu tak, że ją przestał w ogóle czuć, wtedy wolniutko wychylił głowę i znów rozpoczął mozolne czołganie się, tym razem jeszcze czujniejsze i ostrożniejsze. Liche ubranie darło się. Brud pokrywał ręce i twarz. „Żeby się już nareszcie ściemniło!" Z jazgotem przeleciały samoloty. Za lasem zrzuciły bomby i, bijąc z broni pokładowej, skierowały się na Nisko. Słuchając terkotu i głuchych detonacji, Filip zdał sobie sprawę, że jest zupełnie sam wśród Niemców. Może lepiej było dać się złapać i wywieźć do Krzemienia? Groźnym pomrukiem odpowiedziała mu na to pytanie artyleryjska kanonada. Na gościńcu coś zaszumiało, potem zachrzęściło. To od Janowa szły nowe kolumny czołgów, z trudem torując sobie drogę w głębokim piasku. Chwila ciszy. I znowu zaszumiały motory. Filip przestał oddychać, bo przez odchylone gałęzie dostrzegł auta, nabite po brzegi niemiecką żandarmerią, walące w zawrotnym tempie. — Ach, żeby to już była noc! — westchnął rozglądając się po niebie. Wtulił czoło w splecione dłonie, przymknął oczy i czekał. Wreszcie zasnął męczącym snem. Zwidywała mu się Mioduszka, straszył Cacek szczerząc kły, zza węgła hitlerowiec mierzył w plecy. Zbudził się zlany potem, nie wypoczęty. Zerwał się. Trzeba iść. Noc. Ciepła, gwiezdna. Z ogrodu Mioduszki dolatywał śpiew spóźnionego słowika. Od leśniczówki szedł gwar niemieckiej mowy, okrzyki, nawoływania. Filipowi zdawało się, że za każdym domem, za każdym krzakiem i drzewem czai się niebezpieczeństwo. Noga za nogą, cały zamieniony w słuch, ruszył przed siebie. Starał się trzymać ogródków i obejść gospodarskich, w których nie kwaterowali Niemcy — tych najbied- 140 niejszych, najlichszych. Co chwila przystawał nasłuchując, co chwila przeczekiwać musiał patrole rozsypane po całej wsi. Wieś podchodziła pod sam las, toteż pierwsze drzewa wyrastały już przed Filipem. Teraz nie można było iść, tylko czołgać się. Opierając ręce o grunt, Filip w pewnej chwili natrafił na coś zimnego i twardego. „Dno miski chyba" — pomyślał, wymijając przeszkodę. A jeśli to była mina? I partyzanci, i Niemcy zakładali miny na drogach. Po lewej stronie zostawił rzekę i łąki, czołgał się wprost na mokradła. Od czasu do czasu odpoczywał, kładąc się na plecach twarzą do nieba. Głęboko, na zapas nabrał powietrza do płuc i ruszył dalej. W nocnej ciszy i pustce czuł się teraz swobodniej niż przed chwilą jeszcze. Już nie czołgał się, a szedł. Obawa ustąpiła miejsca głębokiemu namysłowi — jak iść najlepiej i najostrożniej. Przed nim był las tak cichy, jakby w nim nie było nikogo. Ale cisza ta była zwodna — wiedział o tym. Noga osunęła mu się w gęstą maź, lepką i tłustą jak ciasto. Czyżby to były już bagna? Pochylił się. Przy tym ruchu ostra gałąź cięła go boleśnie przez twarz. Pochylił się jeszcze niżej, szukając dogodniejszego miejsca dla oporu nóg, i zamarł. Z lewej ktoś się skradał. Tłumiony plusk wody, klaskanie błota zdradzały czyjąś obecność. Filip obiema rękami uczepił się krzaka i, oparty na dwóch kępach twardego gruntu, przykucnął. Wydawało mu si<^, że walenie jego serca słychać dookoła. A ciemny las szumiał, popluskiwała woda, kląskało bagno. Filip najpierw jak najszerzej otwierał oczy, żeby widzieć, co się dzieje, potem przymknął je bezwiednie, ? bo ten ktoś, skradając się przez błota, szedł wprost na niego. Nastawił uszu i znów szeroko rozwarł oczy. Zdawało mu się, że niedaleko przed nim majaczy jakiś kształt. Kształt ten poruszył się. — Maciek, jesteś? — wionął cichy głos. — Jestem — odszepnął drugi głos. Niewątpliwie Polacy. Odezwać się czy nie? Filip zebrał całą odwagę. — Ja tu też siedzę — szepnął wystawiając głowę zza krzaka. Ciemna postać przystanęła. — Kto tu? — Ja, Filip Flis. Z Flisów. — Wyłaź! Filip z trudem gramolił się w błocie. Ktoś chwycił go za włosy, wyciągnął, postawił na ścieżce. — Wy partyzanci? — spytał Filip niepewnie. Ale nim usłyszał odpowiedź, ktoś gwałtownie położył mu rękę na ustach, a ktoś drugi, ująwszy go za ramiona, okręcił bez ceremonii i pchnął naprzód. Teraz Filip szedł prowadzony przez dwóch ludzi. — Milcz i idź! — A miny? — spytał szeptem. — Milcz! Na czoło wysunęła się ciemna postać, druga została w tyle, a Filip szedł pośrodku. —• Milcz! — ostrzeżono go jeszcze raz. — I idź jak najciszej. Milczał. Starał się nie ślizgać. Nie widział żadnej drogi, po chwili i postać przed nim stała się niewidoczna, przerażony wyciągnął przed siebie rękę. Trafił na szorstkie sukno munduru. — Chwyć za pas! Chwycił. Po przebytych wrażeniach było coś kojącego w tym trzymaniu się pasa. 142 — Stój! Kto idzie? Hasło! — Swoi. Porytowe. — Przechodź! Szli dalej. I teraz Filip zrozumiał już dokąd. Wzno- wTóra W SÓrę ????? ??^?? g°' Że ?? ? ????*™? — Stój! Kto idzie? Hasło! — Wywiadowcy, Porytowe. — Do kogo? — Do dowódcy. — Przechodź! ^ Ktoś się dołączył. Szli we czterech. Ten nowy pro- — Jak cicho! — Poczekaj! Niemcy walną z moździerza, to ci sie od razu zrobi głośno. ę Śmiech. Pochrapywanie. I znów głosy. — Uważajcie, bo tii okopane. Co za chłopak? — Z Flisów. Tułał się po bagnie. — Do kogo? — Do dowódcy. Z wywiadem. Dziwny był ten marsz wśród cieniów nocy szelestów, szeptów nie wiadomo czyich, Filipowi wydawało się, ze sm albo majaczy w gorączce, że wszystko co się dzieje, jest tylko do pewnego stopnia prawdziwe A może w ogóle nieprawdziwe? Może zaraz przebudzi się i otworzy oczy w ogrodzie Mioduszki, wśród łopianów? Kiedy jednak ogarnęły g0 te złe myśli, ciemność jakby przerzedziła się, idący weszli w zadrzewiony i okopany ze wszystkich stron niewielki krąg Z cienia wysunął się krępy, silny człowiek. Na jego widok żołnierze wyprostowali się. Filip mimo woli uczynił to samo. - Co to za chłopak? - zapytał zdziwiony najwidoczniej dowódca. J 143 — Melduję, towarzyszu dowódco — wtrącił się jeden z żołnierzy — że to chłopak z Flisów. Widać uciekł Niemcom i przedzierał się do lasu. Tośmy go wzięli ze sobą, bo dookoła miny. — Potrafisz opowiedzieć wszystko, coś we wsi i po drodze do nas widział? — spytał dowódca, zbliżając się do Filipa. — Potrafię. Wczoraj już wyganiali wszystkich precz i wieźli do Krzemienia. Potem podpalili chałupy. Jak kto uciekał, zabijali. Starą Mioduszkę zabili także, bo nie dała się zabrać. i — Kto to Mioduszka? — Sąsiadka. — Gdzie rodzice? — W Krzemieniu. Ich zabrali poza wczoraj. — A ciebie zostawili? — E, nie. Ja bym sam nie został. Ale mnie ojciec posłał akurat do Janowa po gwoździe. Jak wróciłem, nikogo nie było. W tej chwili ktoś zagadał w obcej mowie i do dowódcy zbliżył się mężczyzna w płaskiej czapce wojskowej. — Kto to? — szepnął Filip. — Jeden z radzieckich dowódców ?— odszepnął któryś z żołnierzy. — A ten pierwszy? — .Nasz dowódca — „Mucha". Tymczasem Rosjanin oddalił się, a polski dowódca powrócił do przerwanych pytań. — Opowiadaj wszystko, co widziałeś we wsi. Filip po kolei zdał sprawę z tego, gdzie kwaterują Niemcy, gdzie mają swój sztab, które drogi zaminowali, ile widział czołgów i skąd szły. - To już wszystko — zakończył. — Dla Niemców 144 najważniejsza leśniczówka. Tam zjechali dziś oficerowie i cały czas krzyczeli i gadali. — Skończyłeś? — zagadnął dowódca. — Ano, chyba tak... Tylko chciałbym o coś spytać. — Co takiego? — Czy wy chcecie się bić? — Bo co? — Bo Niemcy mają straszne siły, a Wy na pewno takich nie macie. „Mucha" przymrużył oczy", jakby coś liczył w myśli. — Nie mamy — odpowiedział po chwili. — Nigdy u nas nie było inaczej. Zresztą... zobaczymy. Zaprowadźcie chłopca do ludności cywilnej. Może tam znajdzie kogoś ze swoich. — Och, panie dowódco, panie dowódco — zaniepokoił się nagle Filip — niech mnie pan nie odsyła do żadnej wsi... — Nie do wsi, głuptasie, nie do wsi — pociągnął go za rękaw partyzant. — Tu w lesie są ludzie, może i od was, z Flisów, też. Dowódca już odwrócił się do zwiadowców. Meldowali coś półgłosem. — Dziękuję — mruknął Filip na pożegnanie „Musze" i dwu zwiadowcom. — Maszeruj! — uśmiechnął się dowódca. Poszli. W ciemnościach chłopiec zauważył tyle tylko, że jego przewodnik nie ma munduru, za to okropnie szerokie ramiona i wielkie wąsiska. Chętnie nawiązałby z nim rozmowę. Nie wiedział jednak, od czego zacząć. — Chciałem zapytać — przezwyciężył wreszcie wahanie — jak tu jest w lesie i czy dawno jesteście partyzantem? 10 —Las moim domem 145 — Dawno, niedawno. A w lesie jak to w lesie — lakonicznie odpowiedział przewodnik. Milczenie. Nagły huk przetoczył się przez las.. — Hitlerowskie diabły — warknął przewodnik. — Nie mogą zapomnieć, że im się dostało. — Biliście ich? — z nadzieją w głosie szepnął Filip. Ale partyzant nie był rozmowny. — Pewno. A oto twoi cywile. Przygarnijcie do siebie tego chłopca — powiedział zatrzymując się w ciemności. — Co to za jeden? Dawaj go tu, Pawle — odpowiedział gruby głos i czyjaś ręka pociągnęła Filipa w przód. Potknął się o wyciągnięte nogi i runął jak długi na leśny mech. — Nic nie szkodzi, leż sobie, leż — uspokajał ktoś ledwo rysujący się w mroku. — Las wielki, zmieścisz się w nim. Niebo mieć będziesz za pierzynę. Spij, póki czas. Pochylił się. Ręką szorstką jak drzazga przesunął po czuprynie Filipa. • — Gorąco będzie? — zagadnął przewodnika nieznajomy. — Czterdzieści tysięcy ludzi na trzy to nie bagatela — odrzekł partyzant odchodząc. — Dziękuję wam — rzucił w ślad za nim Filip. — Nie ma za co. Filip odetchnął głęboko. Podłożył ręce pod głowę i przymknął powieki. Koło niego spali pokotem jacyś ludzie. Gdzieś zapłakało dziecko. — Ktoś ty? — zagadnął cicho gruby głos. — Z Flisów. Na imię mi Filip. — Głodnyś? Wsunięto mu w garść kromkę chleba. Usnął zmęczony, przytulając ją do policzka. Spał mocno, bez snów, spokojny, wśród swoich. 146 Obudził go piekielny łomot i grzmoty! „Burza" — pomyślał, zrywając się z mchu. Wokół niego kobiety chwytały na ręce dzieci, uciekając w popłochu w głąb lasu. Jakiś chłopak gramolił się pod krzakiem jałowca, przemawiając ospale do kogoś niewidocznego: — No, nie becz, głupia. I najlepiej zbieraj się z babami. Ja tu nie po to przyszedłem, żeby być niańką. Odpowiedział mu straszliwy huk, dobiegający już teraz nieprzerywanie od zachodniej strony. Pękały pociski. Powietrze wyło i gwizdało. Gdzieś z łomotem waliły się drzewa. Filip pędem przybiegł do jałowca. Leżała pod nim, rzewnie płacząc, nieduża dziewczynka. Nad nią stał chłopak w zgrzebnych portkach. — Boję się — mówiła wśród łez. — Chodź — chwycił ją za rękę Filip. — Odprowadzę cię do kobiet. To tylko tak huczy, ale nic się nie stanie. Dziewczynka podniosła na niego niebieskie, wystraszone oczy. —- Dobrze — powiedziała. — Ale niech Julek też idzie. Miała chyba nie więcej jak dziesięć lat, a jej brat ze trzynaście. Na obojgu znać było zmęczenie i biedę. Filip przyglądał im się w milczeniu. W tej chwili zahuczał pocisk armatni. Filip schwycił dzieci za ręce i razem z nimi padł na ziemię. W sam czas, bo tuż nad nimi przeleciał świszcząc odłamek. Oderwali głowy od ziemi. Lasem walił oddział żołnierzy. Na czele biegł szeroki w barach mężczyzna, z wiechą olbrzymich wąsów pod zwiesistym nosem. Przemknęli we wściekłym pędzie. — Paweł — szepnął Filip. — Co za Paweł? — spytał Julek. 147 — Taki jeden. Prowadził mnie w nocy przez las. Łoskot wzmagał się z każdą chwilą. Wyglądało na to, że Niemcy strzelają ze wszystkich stron. Wysoko pod lasem pokazały się samoloty. Warczały, zniżały lot i znów podrywały się do góry. W ogłuszający huk i łomot wdarł się nagle jakiś obcy głos — szum połączony z chrzęstem. — Co to takiego? — przeraziła się dziewczynka, przypadając twarzą do mchu. — Czołgi — powiedział Filip. Znał dobrze ich głos. Ryczały, zgrzytając swymi potwornymi gąsienicami. Może się wdarły w linię obrony? Może już weszły w las? Nagle ziemia się zakoły-sała i zatrzęsła w piekielnym szczęku żelastwa i coś olbrzymiego runęło w niebo. — Trafił na minę — odetchnął Filip. Atak jakby urwał się nagle na tym szczęku i wszystko ucichło. Las wokół dzieci zaroił się. Pędzili żołnierze. — Przegrupować się! Wzmocnić Kunickiego! — Lewe skrzydło cofnęło się! Ną noszach niesiono rannych. Wśród dźwigających szła młoda dziewczyna. Jej gładka, dziecinna twarz pałała z wysiłku. — Co to za dzieci? — spytała. -*— Dlaczego odłączyliście się od cywilnych? Natychmiast biegnijcie do nich! Idźcie za mną. Zaprowadzę was. Prędko! Poszli, Filip wlókł się za nimi głuchy od huku, oszołomiony dymem. Zaledwie jednak uszli parę kroków, kiedy odezwały się pojedyncze strzały, a potem huraganowy ogień artylerii. W lesie zrobiło się straszno. W uszy bił jeden nieprzerwany ryk. Wystrzały z broni ręcznej, maszynowej, czołgów, huk wybuchających bomb lotniczych, łomot walących się drzew, trzask zapalającego 148 się lasu, dym — wszystko to splotło się w jaką"! potworną całość, która stawała się nie do zniesienia. Dzieci na rękach matek przestały płakać, dygotały tylko i wpatrywały się w las oczami rozszerzonymi strachem. — Kto posiedzi przy rannych? — Ja! — zawołał Filip i stanął przy noszacK. Sanitariuszka zajrzała mu uważnie w twarz. — A czy tobie można powierzyć rannego żołnierza? — spytała i w jej zmęczonych oczach zamajaczył cień uśmiechu. — Proszę tylko powiedzieć, co mam robić. — Być przy nim. Jest nieprzytomny. Może się zrywać, uciekać. Tak bywa czasem. Dasz sobie radę? — Spróbuję. Od prawej strony nadlatywały samoloty. Filip skurczył się, ale stał w miejscu, bo siostra ani drgnęła. Przekręcając głowę za lotem bombowców, obserwowała niebo. Chłopak przymrużył powieki. Oczekiwał bomb, wybuchów. Nic takiego nie nastąpiło. Samoloty przeleciały raz, drugi, trzeci. Zniżyły lot tak, że niemal ocierały się podwoziem o wierzchołki drzew. I nic. — Dali się nabrać — powiedziała siostra. Filip spojrzał na nią pytająco. — Jak to? Dlaczego nie bombardowali? Siostra wyciągnęła rękę. — Popatrz — powiedziała. Na całej przestrzeni, gdzie siedziały kobiety z dziećmi, biało było od porozkładanej bielizny, prześcieradeł, chustek. — Po co to? Siostra uśmiechnęła się dziecinnie, jak przy udanej psocie. — Wczoraj żołnierze nasi wśród zdobytych na wrogu dokumentów znaleźli ważny rozkaz: żeby Niemcy 149 \ na swoich pozycjach wykładali białe płachty. Lotnicy wiedzą wtedy dokładnie, gdzie zrzucać bomby. Przy często zmieniającej się linii boju łatwo się pomylić i swoje pozycje wziąć za obce. No i ubieliliśmy las. Lotnicy dziwią się na pewno, że ich wojsko tak daleko się już posunęło. Niedługo da się utrzymać taką ciuciubabkę. Niemcy domyśla się podstępu. Ja już idę. Pilnuj rannego. Potrząsając swoją puszką z opatrunkami i lekarstwami zawróciła w największy ogień. Ranny leżał pod krzakiem blady, spocony. Z jego spieczonych ust dobywał się od czasu do czasu bełkot. Przez rozchyloną na piersiach koszulę widać było bandaż biegnący na ukos od ramienia pod pachę. Bandaż nasiąkał krwią. Chory majaczył. Otwierał oczy, zamykał je, chciał się podnieść, opadał bezsilnie i nieustannie mamrotał. Na lekkim puszku górnej wargi perliły się kropelki potu. Jego młoda twarz miała wyraz skupiony, jakby coś rozpamiętywający. Filip położył rękę na czole rannego. Wtedy ten jakby uspokoił się. Ale po chwili rzucił się i wyjęczał chrapliwie: — Wody! Chłopak pobiegł pędem do kobiet. — Wody dla rannego! — krzyczał. — Wody! — Wody? A gdzieżeś ty do tej pory był, że ci się woda przyśniła? Dzieciaki płaczą z pragnienia. Ziemię by ssały, żeby się do wody dobrać. Filip popatrzył na ludzi nieprzytomnie. — Ale on jest ranny — wykrztusił. — Mało tu rannych? — odpowiedziała mu jakaś ko^ bieta. — Wleźliśmy do piekła — dodała kołysząc w ramionach podłużne zawiniątko — i nie wyjdziemy stąd żywi. Filip nie słuchał dłużej. Przezwyciężając strach, omijając wzrokiem walące się z trzaskiem drzewa, skoczył 150 do pierwszego napotkanego żołnierza, który leżąc płasko pod krzakiem, bił z karabinu. — Macie wodę? — szarpnął go za rękaw. Żołnierz bez słowa wskazał na chłodnicę. Uniósł się z niej obłok pary. Filip dopadł drugiego. — Wody! — krzyknął. Żołnierz na chwilę oderwał od karabinu ręce całe w bąblach. Z jego chłodnicy walił dym. I wtedy dopiero Filip zrozumiał słowa kobiety. „Piekło, istne piekło!" Samemu chciało mu się pić coraz bardziej, coraz dotkliwiej. Wrócił do kobiet i poprosił o butelkę. — Bierz, ale na co ci to? Wody i tak nigdzie nie ma. — Ale dlaczego? Przecież gdz.ieś musi być rzeka. Wiem gdzie. Stary chłop, podobny do sczerniałego wióra, podniósł na chłopca wyblakłe oczy. — Ja też wiem gdzie. Ale dojdź tam, jak umiesz. — Dojdę — powiedział Filip i potrząsnął butelką. — Tylko posiedźcie za mnie przy rannym. — A gdzie on? — Tam. — Posiedziałbym i tak, skoro trzeba — i starzec podniósł się z mchu leśnego — ale ty, chłopcze, nie dojdziesz do rzeki. — Dojdę, tylko posiedźcie. — Nie dojdziesz. — Dlaczego? Znam ten las. Mam mocne nogi. — Nie pomoże ci las, nie pomogą ci nogi. Niemcy okrążyli nas ze wszystkich stron. Siedzimy jak w garnku pod gorejącą pokrywą. Mówiąc to spojrzał w górę, skąd prażyło czerwone słońce. Filip szeroko otworzył usta. 151 — Jakże to? Więc Niemcy otoczyli nas? — Otoczyli. A teraz ściskają jak beczkę żelazną obręczą. — Dziadku, dziadku — zaczął Filip i utknął, nie wiedząc, co dalej mówić. — Jak chcesz, to mów mi dziadku — zgodził się starzec. I kuśtykając powlókł się do rannego. Filip zaś nie ruszał się z miejsca. Uporczywie spoglądał na butelkę, jakby gdzieś na jej dnie szukał wody. „Są jeszcze moczary — pomyślał. — W nocy przelewała się po nich woda. Sam słyszałem". Jak zahipnotyzowany tym nowym pomysłem zaczął iść przed siebie, nie zważając już wcale na kule i pociski. Parł naprzód, omijał palące się krzaki i drzewa, obojętny, a może przyzwyczajony już do piekielnego huku. Drogę zastąpił mu olbrzymi, osmalony pień. Chciał go przeskoczyć, lecz w tym właśnie momencie coś świsnęło i tak jakby szarpnęło Filipa za rękę. Strzaskana butelka prysnęła szkłem na wszystkie strony, w dłoni została tylko szyjka. Filip zatrzymał się. Osowiałym wzrokiem spojrzał na kikut butelki i odrzucił go od siebie precz. Usiadł na ziemi. — Żołnierzu! Żołnierzu! — ocknął się po chwili z odrętwienia. — Dajcie mi waszą manierkę! Chwycił przebiegającego za but. Żołnierz nie zatrzymał się ani na chwilę. — Bierz! — rzucił naczynie. — Pusta! Filip chwycił manierkę w locie. Była gorąca, aż parzyła. Potrząsnął nią. Odkręcił korek, wolnym ruchem przewrócił naczynie dnem do góry. Nie spadła z niego nawet kropla. 152 Filipowi pociemniało w oczach, zawirowało w głowie. Jakiś ciężki, koszmarny lęk przeniknął serce. Bo nagle zupełnie wyraźnie zobaczył maleńką, ciasną polanę leśną, wypełnioną tłumem ściśniętych ludzi, dookoła nich Niemców z automatami. A w górze niebo jak płomień. — Gdzie się rwiesz? — szarpnął go ktoś za kołnierz. — Wracaj! Tam — miny! Nie pchaj się, bo strzelę! Coś ty za jeden? Filipowi głos wydał się znajomy. Mignęła przed oczami niewielka postać. — To wy, dowódco? — Czego tu chcesz? Kazałem ci siedzieć z cywilami. — Ale wody nie ma. A ranny jęczy. Ja na bagna... Tam nie stawialiście min? — Nie stawialiśmy. Ale nie przejdziesz. Filip chciał jeszcze coś powiedzieć, podniósł oczy. „Muchy" nie było. Już pędził dalej. Strzępy podartej koszuli fruwały za nim jak szare gołębie. Filip padł na kolana. Manierkę przytroczył do rzemiennego paska u spodni i rozpoczął mozolne czołganie. Krok za krokiem, bo nie miał już teraz pojęcia, gdzie jest — u swoich, na przedpolu, czy na pozycjach niemieckich. Jedno, z czego sobie zdawał sprawę, to to, że idzie we właściwym kierunku. Nieprzyjemny zapach potwierdzał bliskość bagien. Chłopiec schował się cały w leśne poszycie. Jak wąż pełzał bezszelestnie, wymijając na drodze przeszkody. Grunt stawał się najpierw miękki, potem lepki i oślizły. Filipowi z radości zabiło serce. Podczołgał się jeszcze kilka metrów. Dalej już się nie dało, błoto przylepiało się wszędzie. Filip podparł się na łokciach. Półleżąc rozsunął paprocie, ostrożnie wyjrzał. 153 Czy to możliwe? Gdzie woda? Przecież jeszcze wczoraj tu była, widział ją na własne oczy. Przed Filipem leżała grząska, czarna maź, skorupie-jąca w potokach lejącego się na nią słońca. Chłopiec uniósł sią wyżej, nie dowierzając własnym oczom. Spojrzał i zdrętwiał. Dokoła bagna leżały trupy partyzantów i Niemców. Widocznie i oni, tak samo jak Filip, szukali tu wody. Jednych wciągało już w głąb bagno, inni spoczywali na wierzchu, jak we śnie. Zapatrzony w ten niesamowity widok, Filip cofał się do tyłu. Cofał się, cofał, cofał. Teraz nie pragnął wody, nie chciało mu się pić. W panicznym strachu spieszył do ludzi ogarnięty przemożną siłą tęsknoty i cierpienia. Dotknąć czyjejś ręki, zobaczyć czyjś uśmiech, usłyszeć czyjeś słowa, choćby to był tylko niezrozumiały bełkot rannego! Do ludzi! Do ludzi! Filip podniósł się i biegł. Biegł rozgarniając krraki, przeskakując ogień pełzający po zeschłym mchu. Biegł bez opamiętania, aż padł na ziemię obok staruszka, któremu powierzył opiekę nad rannym. — I co? — spytał starzec. — Nic — odrzekł Filip. — A gdzie ranny? — Lekarz go zabrał. — Kłamiecie! Na pewno umarł! — I po cóż bym miał kłamać? Alboż to mało śmierci dookoła? Alboż to można ją ukryć? Filip przywarł płasko do ziemi, gorejący policzek złożył na dłoni. Zdawało mu się, że słyszy, jak ta ziemia oddycha tysiącami urywanych ludzkich oddechów, jak jęczy ich wysiłkiem i bólem. Przymknął oczy. Zaćmiło się jakoś koło niego. Za-drzemał czy co? Gdy znów odzyskał świadomość, ucichły na chwilę las rozszalał się hukiem i łomotem. 154 ? Szedł kolejny atak, silniejszy od dotychczasowych, bo wspomagany wściekłością Niemców, którym nie udało się wedrzeć na partyzanckie pozycje. Silniejszy, bo ludziom mdlały już ręce, pot zalewał twarze, a słońce, stojąc w zenicie, prażyło niemiłosiernie. Pod huraganowym ogniem artylerii żołnierze zaczęli tracić orientację, skąd idzie atak. Stosy niemieckich trupów piętrzyły się nie sprzątane przez nikogo. Wśród nich polscy partyzanci, których nie udało się wynieść z ognia. Wkradło się zamieszanie. Żołnierze biegali krzycząc. — Siostry nie dają sobie rady! Na zachodnim odcinku leżą ranni! Niemcy strzelają do każdego, kto wychyli głowę! Koni! Gdzie konie? Wywieźć rannych! — Konie tylko w sztabie. — Dawaj do sztabu! Za krzyczącymi żołnierzami, zakrwawiona, w podartym odzieniu, biegła młodziutka siostra. Wyglądała tak, jakby nic nie widziała. Obandażowaną ręką że- 155 glowała z trudem w powietrzu. Przez jej białą twarz przelatywały skurcze bólu. Usta miała zaciśnięte, brwi zmarszczone. Od czasu do czasu wyrzucała z siebie jedno słowo: — Koni! W tej chwili odezwał się jękliwy głos samolotów. Nadlatywały bombowce. Filip wsunął się do jamy po wyrwanym z korzeniami drzewie. Niemcy, wspomagani przez samoloty i czołgi, zarzucili las pociskami i kulami. Powietrze wrzało, zdawało się całe drżeć od wybuchów i wstrząsów. Drzewa, ścinane jak zabawki, padały z trzaskiem. W obłędny ryk bitwy wdarł się nagle przejmujący głos: — Ludzie! Ludzie! Pomóżcie! Nie mamy już czym strzelać! Filip drgnął. Zdawało mu się, że to woła partyzant Paweł, który go nocą prowadził do cywilnych. Wyskoczył z jamy. Samoloty zataczały właśnie łuk i odlatywały na Biłgoraj. Z zachodniej strony słychać było przeciągły krzyk. Stamtąd biegł Paweł, a za nim grupa kobiet i mężczyzn. — Amunicję i tabory mamy tam! — wskazał ręką. — Tylko trzeba ją donieść, a nam szkoda każdego żołnierza odciągać od bitwy! Idźcie, wydadzą wam, mają rozkaz! Spieszcie się! Włosy lepiły mu się do czoła, ze spękanych warg ciekła krew. — A wy jak? Wytrzymacie? — spytał ktoś niespokojnie. — Ciężko. Od Flisów Niemcy zajęli wygodną pozycję. Dotarli do gajówki przy pierwszym moście. Teraz pójdzie kontratak. Dawajcie amunicji! Byle do nocy, byle do nocy! I 156 I pobiegł, nie oglądając się już za siebie. — Kto tu tutejszy? — spytał wysuwając się na czoło olbrzymi starzec z białą brodą. — Niech prowadzi! — Ja! — Filip stanął koło starca. — Znam tu każdy krzak. Po grubym głosie poznał w nim człowieka, który go nocą przygarnął i nakarmił chlebem. — Prowadź! Starzec objął komendę, Filip prowadził na najbliższe drogi. Odwracał czasem głowę, sprawdzając, czy ludzie nadążają za nim. Kobiety, mężczyźni, dzieci — około trzydziestu osób. Droga była niedaleka, ale niebezpieczna, gwizdały kule i pociski, męczyło pragnienie i ciężar amunicji. — Ludzie, ludzie — mówił amunicyjny przy taborach. — Pomóżcie wydostać się stąd, z tego dna piekieł! Z trudem dźwigali pod ostrzałem ciężkie skrzynie. — Dawajcie szybciej! Tu składajcie! — komenderował żołnierz, odbierając amunicję. — 2nowu atak. — Padnij! — krzyknął starzec. Wszyscy rzucili się na ziemię. Byli na pierwszej linii frontu. Filip dostrzegł, jak Niemiec w stalowym hełmie, zamaskowany krzewem jałowca, skokami wysforował się naprzód. Chłopiec widział W jego ręku automat, widział jego czujne oczy wbite w las. Widział też, jak broń drgnęła i plunęła kulami. Komenda starca poderwała go znów na nogi. Pobiegł za innymi. — Jeśli wytrzymają do nocy, wygrali — mówił starzec. — Nocą wyjdą z okrążenia. — Straszna to bitwa — odezwała się jakaś kobieta. — Bez chwili wytchnienia, bez wody, jedzenia. Niektórzy tracą już przytomność, a nie ma ich kto zluzować. 157 Spotkani żołnierze ledwie trzymali się na nogach, ledwo, ledwo dźwigali karabiny. Raz jeszcze spotkał Filip dowódcą, widzianego nocą na Porytowym. Stał pod drzewem z dymiącym rewolwerem. Zapuchnięte powieki zapadały mu na oczy. — Naprzód! Naprzód! Stanął na czele oddziału — czarny, wyschły, żylasty. — Do nocy! Aby tylko do nocy, towarzysze! Ludzie rozstępowali się przed biegnącymi. Starzec pogonił za nimi wzrokiem. — Mocni ludzie — powiedział z podziwem i z żalem. Niebo przybladło. Słońce pochyliło się ku ziemi. Wierzchołkami drzew szedł rzeźwiejszy nieco powiew. Las huczał. Ataki Niemców wybuchały to tu, to tam, dookoła. Filip szedł dźwigając skrzynkę na ramieniu. Z łomotem runęła mu pod nogi ścięta artyleryjskim pociskiem sosna. Przeskoczył przez nią i aż sam zdziwił się, że przyjął ją tak, jakby spadła spod siekiery drwala. Obejmując wzrokiem poranione kulami drzewa, las coraz szczelniej omotywany dymami wzniecanych przez wroga pożarów — Filip podnosił twarz ku ciemniejącemu z wolna niebu. Po raz pierwszy w życiu pragnął ciemności, tak jak zawsze dotąd pragnął słońca. SPIS TREŚCI Lilia wodna ....... 7 Tyciak .?;....; ?? Michał —taki sobie... niezły . . 57 Żorka w czepku urodzony . ; 78 Marusia, poddaj się! . . . . 112 Filip Flis z Flisów .... 136 Eedaktor: Marzenna Pollak Redaktorzy techniczni: Iwona Gregorczyk, Emilia Adamczyk: Korektorzy: Małgorzata Chylińska, Nawojka Peliwo ISBN 83-10-07997-4 PBINTED IN POLAND Instytut Wydawniczy „Nasza Księgarnia" Warszawa 1981. Wydanie III. Nakład 29 720 + 280 egzemplarzy. Ark. wyd. 6,9. Ark. druk. 10. Papier druk. mat. ki. V, 63 g, 82X104. Oddano do składania w październiku 1980 r. Podpisano do druku w marcu 1981 r. Druk ukończono w kwietniu 1981 r. Łódzkie Zakłady Graficzne. Zakł. nr 1. Łódź, ul. Rewolucji 1905 r. nr 45. Zam. nr 2127/1103/80. 1 \ . '