Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
Zobacz podgląd pliku o nazwie 16595 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
Włodzimierz Odojewski
I poniosły konie
Zrealizowano w ramach Programu.Operacyjnego
"Promocja Czytelnictwa' ogłoszonego przez
Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego
Płatne ze środków finansowych
Biblioteki Marodc^ej
WŁODZIMIERZ
ODOJEWSKI
... i poniosły konie
TWOI S T V L
.I1A/n książkowe
WYDAWNICTWO ? 1 4
Warszawa 2006
Projekt okładki i strcj Maciej Sadowski
Edytor
Joanna Rodziewicz
Korekta
Barbara Wiśniewska
I 8i~3?
«2033?
) Copyright by Włodzimierz Odojewski, 2006
) Copyright by Wydawnictwo Książkowe Twój Styl, Warszawa 2006
Wydawnictwo Książkowe Twój Styl al. Niepodległości 225/11,02-087 Warszawa tel.
(+22) 576 82 72, faks (+22) 576 82 62 E-mail:
[email protected]
Dział Handlowy
ul. Kolejowa 19/21,01-217
tel./faks (+22) 631 81 25, bezpłatna infolinia 0-800 120 189
e-mail:
[email protected]
http://www.wkts.pl
ISBN 83-7163-465-?
Wydawnictwo Książkowe Twój Styl Warszawa 2006
Wydanie pierwsze
Skład i łamanie: Nasze Media, Warszawa
Druk i oprawa: EDIT sp. z o.o.
??\%
lzanim szły,..
...a wtedy hen na zaborzu pojaśniało. To ta ledwo różowa smuga wczesnego słońca,
usiłująca podźwignąć wzwyż wciąż jeszcze mocno ołowiane niebo. Ale mżawka nocna
już ustała i mgły rozpraszały się prędko, gdy zagłębił się w pusty park.
Szedł coraz mniej ostrożnie. Choć u ludzi, gdzie pozostawił był konia, został
kilkakrotnie ostrzeżony. Nic jednak nie zdradzało tamtego zniszczenia. Park w
nieostrym teraz świetle świtu zdawał się niemal nietknięty; pod ścianą prawego
skrzydła dworu leżały jedynie opróżnione skrzynki po butelkach z winem, nieco
dalej stos papieru, może rozmiękłych w deszczu starych gazet albo książek, albo
jeszcze czegoś innego. Więc przedostawszy się przez stratowany klomb, przystanął
i rozejrzał się dookoła raz i drugi, lecz nieuważnie. Bo cisza panowała tak
zupełna, że wszystkie odgłosy -jego samotnych kroków, spadania na ziemię
pojedynczych kropel z liści i gałęzi, pobliskiego łopotu skrzydeł zamilkłego
przed chwilą ptaka - brzmiały niezwykle wyraźnie, oddzielnie, oddzielnie tą
ciszą były oprawione.
Drzwi od frontu były zabezpieczone dwiema poprzecznie umocowanymi deskami, a
boczne od strony kuchennej, gdy okrążył budynek, przekonał się, że również; okna
też znajdował pozabezpieczane, i w końcu
?___________Włodzimierz Odojewski___________
do środka przedostał się znanym sobie jeszcze z dzieciństwa sposobem, wsuwając
się przez nie domykające się nigdy przy ziemi okienko w głąb jednej z piwnic
pozostałych z tej jakiejś masywnej budowli, na której ruinach później postawiono
dwór. Potem stał tam krótką chwilę niemal w zupełnej ciemności, wdychając
rozrzedzony, zawiewający skądś razem z przeciągiem, zapach murszejącego kamienia,
pleśni, jakichś skwa-śniałych owocowych zapraw, pomieszany z ledwo uchwytną
wonią rozlanego dawno wina i wsłuchiwał się w szmery wnętrza, lecz obojętnie.
Nie było wśród nich nic obcego, ale i nic swojskiego. Wreszcie po omacku
wyszukał wśród stosów rupieci przejście na wyższą kondygnację piwnic, gdzie już
było widno, a stamtąd na parter.
Okna tu osłonięte były zewnętrznymi okiennicami, nawet te, w których zachowały
się szyby, ale szparami po bokach i na łączach rozeschniętych desek wciskało się
światło, dostatecznie rozjaśniając mrok, ażeby wszystko dookoła widzieć mógł
dobrze. Znowu krótko wsłuchiwał się w szmery wnętrza, lecz i tym razem obojętnie.
Głowę miał pustą, bez jednej myśli albo przeciwnie, tak pełną myśli mknących
szybko, że żadna nie dawała się zatrzymać, uchwycić, rozważyć, więc jakby ich
wcale nie było.
Szedł później od pokoju do pokoju, zatrzymując się przy pozostawionych tu i tam
większych i cięższych meblach i zastanawiał się, co wywiozła stąd po pogromie i
pogrzebie dziadka rodzina, a co wyrabowano, choć dwór wydawał się teraz
zabezpieczony i jak gdyby przez kogoś strzeżony. Po jakimś czasie jednak
przesta-
Iza nim szły..._______________7
ło go to cokolwiek obchodzić. W jednym z pokojów babki, gdzie stał pod ścianą
zamknięty na klucz bech-stein zatrzymał się na dłużej, siadł w foteliku z boku
instrumentu, z półeczki obok sięgnął plik nut i bez jednej myśli o nich
przekładał je na kolanach, ledwo odczytując tytuły utworów, tyle że przy
niektórych strzęp melodii wyłaniał się z zachowanego gdzieś głęboko wspomnienia,
może tylko złudzenie tej melodii, bo nie potrafiłby jej powtórzyć. Po głowie
snuły się zrazu jakieś niezbyt wyraźne obrazy łączące się z tamtymi odległymi
czasami, rozpoznawał wśród nich kilka związanych właśnie z tym pokojem, kiedy
babka usiłowała nauczyć go gry na tym instrumencie, ale zaraz wypchnięte zostały
przez obrazy inne, bliższe, wyraźniejsze - były tam wiewiórki, które gdy
zbudziły się jakiegoś cieplejszego dnia zimą z zimowego snu, podbiegały do okien,
upominały się o orzechy, pamiętał ich obfite rude futerka ocierające się o szybę,
na moment przyciskające się do niej i wtedy raptem w tym miejscu odsłaniający
się jednocześnie jaśniejszy przedziałek skóry, były gawrony dostojnie kroczące
po trawniku i siwymi, chropowatymi dziobami wyciągające z rozmiękłej po
wiosennym deszczu ziemi różowe i czerwone, wijące się glisty, były konie
rozpędzone w okólniku, gdy przeraźliwie gwizdnął znienacka, kryjąc się w pobliżu
za żywopłotem i jeszcze konie luźno puszczone na łące i jakiś koń już pod
siodłem, uwiązany za wodze u płotu, czekający na jeźdźca, może nawet na niego -
żadnego natomiast człowieka w tych myślach, absolutnie żadnego, jakby cały świat
doskonale się wyludnił, i to było wszystko, i to było dobrze.
8___________Włodzimierz Odojewski___________
Być może nawet na chwilę, siedząc tak bez jednego ruchu, zasnął. Bo kiedy
otworzył oczy, światło wpadające przez nieosłonięte okno było zmienione,
bardziej intensywne, zeszyty nutowe dopiero co przez niego przeglądane, leżały
na podłodze, a nie słyszał, ani czuł, żeby zsunęły się z kolan, za to wkrótce
wydało mu się, że słyszy dobiegający doń z ogromnej odległości, ale tą
odległością niepochłaniany do końca, głos dzwonu; mógł to być tylko dzwon
cerkiewny w sąsiedniej wsi, pobudził go do zastanowienia, jaki to dziś dzień i
jaka pora, ale na bardzo krótko, bo to też przestało go zaraz obchodzić. W
myślach tylko do tamtych wiewiórek za oknem, do gawronów przeszukujących
pracowicie klomby, do koni biegających wewnątrz okólnika dołączył lis,
zakradający się zimą na teren folwarku, z kurnika porywający kury, którego
zastrzelił któregoś przedświtu zaczaiwszy się tam w pobliżu stryj Teodor, a
później jeszcze były wyłaniające się niekiedy z iglastego gąszczu na skraju
Motrenieńskiego Boru od strony czupryńskich pól sarny, które widział
kilkakrotnie, przechodząc tam z siostrą, lecz dalej w jego myślach nie pojawiał
się żaden człowiek, toteż, gdy gdzieś w głębi domu głucho trzasnęły drzwi,
wzdrygnął się cały i poderwał z fotela.
Stał potem obok fortepianu babki, przez chwilę instynktownie hamując
przyśpieszony oddech i nasłuchując, ale tamtemu hałasowi nie towarzyszył żaden
następny dźwięk, więc się uspokoił. Znowu szedł z pokoju do pokoju, znowu
przystawał niekiedy przy jakimś pozostawionym meblu, przyglądał się przez chwilę
jaśniejszym plamom na tapetach po zdjętych stam-
I zanim szły..._______________9
tąd obrazach, nawet zastanawiał się, co kiedyś w tym miejscu wisiało, czy stało,
co kiedyś tu było, ale i tym razem krótko tylko, bo zaraz jego myśli odbiegały
gdzieś daleko, sam nie bardzo wiedział dokąd. Zatrzymał się dopiero powtórnie na
dłużej w empirowym saloniku, w którym lubiły siadywać z książką w ręku kobiety
tego domu (któraś z ciotek, czasem także babka), pomieszczeniu prawie
nietkniętym, nawet z firanami na odsłoniętych teraz z okiennic oknach i
zastanawiał się, jakie to były książki, które one wtedy czytały, zaglądał
przecież im nieraz przez ramię albo prosił o opowiedzenie jakiegoś fragmentu,
zwłaszcza jeżeli zaczy-tana kobieta podczas lektury uśmiechała się bezwiednie,
albo na jej twarzy pojawiał się niepokój lub groza; przypominał sobie niektóre
książki, tytuły i nazwiska autorów jawiły się na parę sekund w głowie, zaraz
jednak przepadały, gdy tymczasem jego ręce zajmowały się zamkiem serwantki - był
zamknięty, kluczyk nie tkwił w otworze - poradził sobie z nim wciskając ostrze
scyzoryka między zamek a obramowanie drzwiczek, otworzył, wyjął jeden ze starych
kieliszków weneckich, którym przyglądał się przedtem chwilę przez szybę
serwantki (a które to kieliszki, pamiętał, napełniały winem też te same kobiety,
tutaj przyjmujące chętnie swoich gości), z uwagą oglądał, wpierw oddalając od
oczu, następnie do oczu zbliżając, obracał, trzymając za nóżkę w dwóch palcach,
jakby bawił się grą światła, podziwiał złocenie i szlif, sięgnął nawet do
kieszeni po szmatkę zastępującą mu chusteczkę i długo wnętrze kieliszka
przecierał, kilka razy sprawdzając pod światłem efekt swojej pracy, a potem
odwrócił się szybko, zamachnął
W__________Włodzimierz Odojewski___________
i trzasnął kieliszkiem o brzeg marmurowego blatu stolika stojącego obok, resztkę
zaś nóżki z podstawą rzucił na podłogę. Potem zaraz sięgnął po kieliszek
następny, tak samo go przetarł, sprawdził pod światłem i trzasnął o brzeg
marmuru. I następny, następny, i jeszcze następny, i jeszcze raz, i znowu,
ruchami jak sprawnej maszyny, aż ręka, niemal na oślep sięgająca w głąb
serwantki, trafiła na pustkę i jednocześnie spostrzegł, że na dłoni ma krew. Pod
stopami piętrzył się stos szkła; ominął go, żeby nie nastąpnąć butem i dopiero z
odległości kilku kroków przyjrzał się raz jeszcze opustoszałej serwantce. W jego
głowie jednak nie było żadnej związanej z nią myśli.
Znowu gdzieś w głębi domu trzasnęły drzwi; tym razem nawet nie drgnął. Opuścił
salonik. Gdy szedł przez pokoje i korytarzem ku znajomemu przejściu do piwnic,
wydawało mu się, że słyszy krok w krok podążające za nim kobiety, które lubiły
tam kiedyś w tamtym saloniku przesiadywać z książką, lub kawą i winem częstować
przyjmowanych gości. Wydawało mu się nawet, że cały czas wyraźnie słyszy za
plecami szmer ich lekkich, w obuwiu domowym, stóp, odrywających się od podłóg, a
później trochę głośniejszy od kamiennej posadzki w piwnicy, gdy przez piwnicę,
tak jak wszedł, tak wydostał się teraz na zewnątrz domu. Gdy oddalał się od
dworu przez park, wciąż jeszcze ich kroki słyszał, te kobiety bowiem szły za nim.
Warszawa, 1956 r.
.. ? poniosły konie
To już, oczywiście, historia zamknięta na wszystkie, jakie tylko wymyślono w
zamkach i kłódkach spusty. A przecież nigdy nie zapomniałem Mikołaja Da-miatycza,
przyjaciela swej najwcześniejszej młodości. Stamtąd. Nawet, jeżeli to i owo
wypadło z pamięci z tła, na jakim przyjaźń ta się niegdyś zawiązała, rozwinęła i
umocniła. Nawet, jeżeli jedno pogrążyło się tylko we mgle, inne zaś w ciemności.
I z upływem lat ciemności coraz pełniejszej.
Czasem o tamten odległy kąt dawnego kraju mnie pytano. Ktoś obcy, nieraz syn
albo córka. Choć młodych rzadko interesuje to, co odeszło w przeszłość, co
przepadło raz na zawsze, bardziej żyją tym, co widzą, co ich otacza, czego można
by dotknąć, tak już jest, nic się na to nie poradzi. Ale jednak niekiedy pytano.
I wtedy wcale niełatwo mi przychodziło odpowiedzieć (sam się do tego
przyznawałem), nawet to jeszcze nadal w pamięci tkwiące prawdziwie przybliżyć.
Bo chociaż strony te wciąż istnieją jako obszar, zespół geograficznych pojęć
(mimo że wiele nazw zmieniono albo też w innym języku brzmią trudne do
rozpoznania), w rzeczywistości są światem ostatecznie dla nas umarłym. Niewiele
albo prawie nic nie pozostało z niektórych dawnych wsi i osad, po niejednych
wszelkie ślady poro-
12__________Włodzimierz Odojewski___________
sły doszczętnie trawą lub lasem, o ludziach już nie wspominając. Tak, że nawet
mnie, tak związanemu z tą ziemią, coraz trudniej przychodzi złożyć w jedną
historię to, co w pamięci przez lata z wolna rozpadało się na ułamki zdarzeń,
niekiedy od siebie niezrozumiale oderwane. Lecz gdy teraz, po kilkumiesięcznej
nieobecności w domu, zabrałem się do porządkowania korespondencji i natrafiłem
na list Mikołaja Damiatycza, obrazy stamtąd powróciły do mnie chaotyczną, to
prawda, ale wciąż niewystygłą falą. List dotarł do mnie chyba pod koniec 69-tego
roku, stempel na kopercie był tak niewyraźny, tak zatarty, że nie dawał się
odczytać, wewnątrz zaś Mikołaj nie postawił daty. Mikołaj wysłał go zapewne w
przeddzień swojego wyjazdu z Kanady do Australii i list tułał się po jakichś
pocztowych i, wiadomo, niepocztowych szlakach wiele tygodni, zanim do mnie
dotarł, już zbyt późno, ażeby moja odpowiedź mogła Mikołaja uchwycić na jednym z
etapów jego podróży jeszcze, które mi w swym liście skrupulatnie wynotował.
Mikołaj więcej się nie odezwał, mógł myśleć, że tego listu od niego w ogóle nie
otrzymałem, że go zatrzymano w jakiejś pocztowej cenzurze, co było praktyką
ówcześnie dość pospolitą, stosowaną wobec listów nadchodzących z zagranicy, a
mnie nie udało się dotychczas zdobyć Mikołaja nowego adresu, przypuszczam jednak,
że tam w Australii na stałe osiadł i że żyje. I może kiedyś uda mi się nawiązać
z nim kontakt. Gdybym teraz chciał przed kimś dzieje przyjaźni z Mikołajem
odtworzyć i uporządkować - od czego musiałbym zacząć? Od historii z kurhanem?
Może od polowania na srebrnego lisa, przez którego dopiero bli-
... i poniosły konie____________13_
żej się poznaliśmy? Albo od tego jedynego jeszcze stepu w przedwojennej Polsce,
zaznaczonego pieczołowicie pod nazwą Pantalicha na mapie Romera, za którego to
wielkiego uczonego, geografa staraniem, obszar Panta-lichy uznany został podobno
w dwudziestoleciu międzywojennym za rezerwat? Przez którego to wertepy
kilkakrotnie z Mikołajem razem wędrowaliśmy lub cwałowaliśmy? Albo od okolicy
szlacheckiej o nazwie Soroczyskie, tam na tym obszarze osadzonej? Podzielonej na
różne zaścianki i posiołki rusińskie i polskie. A może od tego, jak zetknąłem
się z atamanem Koryckim? Czy też od tej historii z trzema czerwonoarmistami w
początku czterdziestego roku, jak rozpaczliwie się ona skończyła i następnie,
trzy lata później - od zagłady części posiołka Wiaty? No nie, te ostatnie
wydarzenia były wprawdzie niezwykle dramatyczne, układałyby się wprost w kształt
antycznej tragedii, ale to byłoby tak, jakby zacząć prawie od końca. Od członu
ostatniego, albo przedostatniego. Bo cała ta młodzieńcza historia, w której
postacią główną jest Mikołaj, a nicią ją wiążącą moja z nim przyjaźń, składa się
z epizodów, nieraz bez przejścia z jednego epizodu do drugiego, tych przejść
bowiem albo nie było, albo wypadły z pamięci na zawsze, czy też z pamięci
zostały świadomie wypchnięte, jako zbyt bolesne, męczące. Można jedynie te
zapamiętane opowiadać jeden po drugim. Więc spróbujmy po kolei, od samego
początku, tylko się nie śpieszyć, nie śpieszyć się w żadnym wypadku, zobaczymy,
do czego to doprowadzi... Co z tego wyjdzie?
14__________Włodzimierz Odojewski___________
Zapamiętałem, że gdy za Humieniskami z wysokiego brzegu Seretu skręcałem konno
na wschód, to po kwadransie, może dwóch niespełna, zaczynało się wilgotne
bezdroże, uroczysko, które latem podsychało, i wtedy pozostawały tam tylko
nieliczne wodne okinie i młaki, na ich skrajach piętrzył się gąszcz suchych
trzcin przerośniętych tu i tam kępami olszy, zaraz potem rozciągały się
trawiasto-kamieniste wertepy i że w tym właśnie dziko odludnym krajobrazie,
ciągle kierując się na liliowe od wrzosu podgórze, schodzące z kredowego pasma
Miodoborów, widoczne na widnokręgu cały czas bardzo dobrze (a nie zbłądziwszy
wcześniej), można było wreszcie trafić na niewielką dolinę i tam już, ścieżką
śród dziewanny, do kurhanu Damiatyczów. Od pogrzebanego w nim wojownika
wywodzili bowiem swój ród Damiatycze z Soroczyskiego po-siołka. A wszystko, co z
kurhanem się wiąże, zapamiętałem żywo.
Tu wypada uczynić historyczną dygresję. Wprawdzie dawniej niektórzy mieszkańcy
Humienisk i Soro-czysk powątpiewali ponoć szczerze, czy pod tą utwardzoną przez
wieki i trawą porosłą ziemią, spiętrzoną w niezbyt szpiczasty kopiec,
rzeczywiście leży jakiś przodek tejże rodziny, czy nawet przodek kogokolwiek z
tych stron, albo czy w ogóle leży tam ktokolwiek, to jednak Damiatycze, jak
tylko w pomroki ich rodzinnej pamięci sięgnąć, w zapisy w ubiegłowiecznych i
poza-ubiegłowiecznych kalendarzach, a także na marginesach zżółkłych i
wystrzępionych od długotrwałego używania modlitewników, zawsze szczególną czcią
otaczali kurhan, jako miejsce spoczynku swego histo-
#
... i poniosły konie
15
rycznego jakoby protoplasty, przez to zaś kogoś świętego, dla nich wiecznego i
jak gdyby wyznaczonego przez samego Stwórcę do czuwania nad ich losem. Te drobne
zresztą wątpliwości, co do zawartości kurhanu (Damiatycze nigdy ich nie żywili),
rozstrzygnął w końcu, jak mi opowiadał wuj, pocisk artyleryjski wystrzelony w
czasie bolszewickiej wojny w stronę uchodzącego na wschód jednego z konnych
oddziałów Kozaków Budionnego; pocisk, który trafił w kurhan i doszczętnie go
rozrył.
Później, kiedy zawierucha wojenna ucichła, wszystko zaś w okolicy powróciło do
normalności, najstarszy z Damiatyczów, dwojga imion Roman Jewhen, głowa rodziny,
przywódca i wyrocznia w sprawach głównych i wielu pomniejszych również, który
już wówczas nie był młody, zebrał swych czterech synów, oraz kilkoro wnuków i w
obecności katolickiego proboszcza, oraz prawosławnego popa z Soroczysk, a
również tamtejszego wójta, dwóch nauczycieli, dwóch pisarzy gminnych, natomiast
z Humienisk policjanta, i kazał to, co z kurhanu pozostało, dokładnie przekopać.
Otóż w samym odziomku nic wprawdzie godnego uwagi nie znaleziono, warstwę
kamieni tylko, lecz gdy pokopano głębiej, na samym spodzie, niejako pod kurhanem,
pod tą kamieni warstwą i w kolistym obramowaniu kamiennym, natrafiono na
szkielet mężczyzny. Leżał on obok szkieletu konia i wielu przedmiotów z brązu,
będących najprawdopodobniej pozostałością jego ubioru i rynsztunku: krótkiego
mieczyka, z którego jedynie głownia i część jelca się zachowały, paru grotów od
strzał, okucia kołczanu, także resztek końskiej uprzęży, wielu
16__________Włodzimierz Odojewski___________
guzów i zapinek. Spór więc z okolicznymi niedowiarkami przesądzony zastał raz na
zawsze na korzyść Da-miatyczów, to natomiast, że szczątki odgrzebanego wojownika
i jego wierzchowca pochodziły nie z czternastego, trzynastego, czy nawet
dwunastego wieku, ale sprzed około lat dwóch tysięcy pewnie, a może i więcej,
nie miało dla istoty sporu znaczenia, ściślej, może nawet znaczenie miało,
przesuwało bowiem początek rodu Damiatyczów, w wersji rodzinnej, automatycznie o
tyleż wieków wstecz.
W owych poprzedzających drugą wojnę latach, kiedy podczas którychś wakacji
zdarzyło mi się kilka razy tamtędy wędrować, kurhan był już od dawna na powrót
uporządkowany, usypany na cztery albo pięć metrów wzwyż, obłożony kamieniami
polnymi od dołu, górą odarniowany starannie, zieleniący się, po archeologicznych
zaś wykopkach nie zostało śladu, bo chociaż wyposażenie kurhanu powędrowało do
muzeum jednego z okolicznych wojewódzkich miast, szczątków przodka Damiatycze
nie pozwolili ruszyć i od kurhanu poprzedniego (jeżeli w ogóle o jakimś
poprzednim można było mówić, usypano go bowiem z tej samej ziemi), kurhan ten
niczym się nie różnił. W jego wnętrzu znowu spoczywał szkielet mężczyzny wraz ze
szkieletem konia, ścieżka natomiast od kurhanu wiodąca w głąb doliny i dalej, w
odróżnieniu od zarośniętej trawą ścieżki od strony Seretu, rysowała się
wyraźniej; była dobrze wydeptana. Prowadziła ona do Soroczy-skiego posiolka
oddalonego od właściwych Soroczysk o. ponad dwa kilometry, jeszcze bardziej
wciśniętego w to wydmuchowisko na wschodnim brzegu rzeki,
... i poniosły konie____________17
zwące się stepem Pantalicha; posiołek zaś w całości zamieszkiwała rodzina
Damiatyczów. A, chociaż z nazwy wnioskując, spodziewałem się, pierwszy raz tam
samotnie zawędrowawszy, ujrzeć niewielką osadę, jaka często powstaje w pewnym
oddaleniu od właściwej wsi, rychło przekonałem się, że był to jeden jedynie
futor, niezbyt wysoki, jakby przycupnięty do ziemi, tyle że rozłożysty,
rozsiadły szeroko między stawami, a wierzbowo-bukowym zagajnikiem. I kiedy się
zbliżyłem, ujrzałem posiadłość ni to chłopską, ni to szlachecką (a przecież
Damiatycze, to była rusińska szlachta), złożoną z licznych, mniejszych i
większych, niektórych nawet dla widza, nieodgadnionego przeznaczenia zabudowań
gospodarskich, wśród nich zaś trzy domy mieszkalne, oblepione jak gniazdami
jaskółczymi przybudówkami, najstarszy kamienno-ceglany, kryty ręcznej roboty
dachówką wyblakłą w słońcu, gdzie, jak później dowiedziałem się, mieszkał nestor
rodziny, Roman Jewhen, i dwa domy drewniane, z grubych, dobrze poczerniałych,
pełnych żywicznych zacieków bali, od góry poszyte trzcinowymi strzechami, gdzie
mieszkali synowie Romana Jewhena z żonami, dziećmi albo już wnukami, czyli
pokolenie starszo-średnie i młodszo--najmłodsze.
Wszystkich mieszkańców tych domów nigdy nie poznałem, a ściślej, poznałem, ale
nie rozróżniałem, a nieraz przeciwnie - myliłem jednego z drugim. Oczywiście
Romana Jewhena, głowę rodziny - tak, także je-ę, rzadko odzywającą się małą
staruszkę, prawie ubraną na czarno, spędzającą niemalże całe dnie w fotelu na
biegunach przed kominkiem w głów-
13
18__________Włodzimierz Odojewski___________
nej izbie, będącej zarówno kuchnią, jak i miejscem spotkań rodziny, gdzie też
krzątały się, jak mrówki, wiecznie czymś zajęte żony synów Romana Jewhena i
jakieś inne kobiety, dużo młodsze, których czynnościom staruszka przypatrywała
się i opatrywała je niekiedy krótkimi, znaczącymi uwagami, ale poza tym tak
naprawdę poznałem tylko Mikołaja, który miał zostać w niedalekiej przyszłości
moim przyjacielem. No, jeszcze dwójkę jego braci, ale to już nieco później.
Już wtedy przypuszczałem, że oni wszyscy jedynie nocowali w tych drewnianych
domach położonych z boku, dzienne zaś życie -jeżeli nie pracowali w polu, nie
łowili ryb nad brzegiem rzeki, nie wypasali gdzieś dalej bydła, ani nie
zastawiali wnyków na zwierzynę lub polowali - prowadzili w tymże właśnie
kamiennym, czy też kamienno-ceglanym domu, pod czujnym okiem Romana Jewhena,
który -jak pamiętałem - był stale stary, chudy jak deska, wysuszony na wiór, z
samych włókiem, ze ścięgien i mięśni, wysoki mężczyzna, pochylający się
odruchowo w drzwiach, chodzący krokiem powolnym wprawdzie, ale krzepko.
Do dziś wiele zapamiętałem z tego, co w okolicy opowiadano sobie o tej rodzinie,
o jej zapobiegliwości i o ich kurhanie, a także o ich zwariowanych polowaniach
na wertepach Pantalichy. Że ci twardzi, trzymający się z dala od sąsiadów i sami
sobie wystarczający Starorusy dorobili się znacznego majątku, bo cerkiew w
Soroczyskach, która spłonęła podczas wojny bolszewickiej, została odbudowana
prawie wyłącznie za ich pieniądze. I że na ich religijność patrzano nieco
podejrzliwym okiem. Bo jakby ich drugim kościołem, być
... i poniosły konie____________/9
może nawet uczuciowo im bliższym, był tenże w stepowej dolinie kurhan właśnie.
Opowiadano, że kiedy tylko podjąć mieli jakąś ważną życiowo decyzję, czy w
chwilach rozterki, niepewności, lęku, wahania, może smutku (nikt tego dociec nie
potrafił) szli w dolinę, gdzie był kurhan, stawali u jego stóp z odkrytymi
głowami zadumani, nieraz szeptali coś, co mogło być modlitwą, albo też, według
innych opowieści, widywało się niekiedy tego czy innego z Damiatyczów leżącego
na zboczu kurhanu, jakby zasłuchanego w szept ziemi i że to pewnie wtedy tamten
spoczywający w głębi udzielał mu rad, ostrzegał, ganił lub chwalił, w każdym
razie dzielił jego troski, niepokoje, albo radości. Miejscowi przywykli nie
tylko do tamtych dziwactw, także do tego, że gdy u Damiatyczów ktoś umierał,
wówczas, jakby spełniając bardzo dawny nakaz, wiodący swój żywot jeszcze z
pogańskiego chyba obyczaju, wieźli oni trumnę ze swym nieboszczykiem nie wprost
do Soro-czysk na cmentarz, gdzie z chrześcijańskim pochówkiem czekał pop z
asystą, ale wpierw wyboistą drożyną przez Pantalichę ciągnęli na swoje uroczysko
i wóz zatrzymywał się tam u stóp kurhanu, a potem wszyscy oni stawali wokół wozu
milczący, bo chwila ta należała do zmarłego i tego tam, przywalonego ziemią i
stosem kamieni - było to coś jak żegnanie się z kimś najbliższym, czuwającym
wiecznie, i oddawanie mu ostatniej czci. Ten obrządek (wszyscy w okolicy o tym
wiedzieli) był powtarzany zarówno przy ślubach w tej rodzinie, jak i chrzcinach,
i to obojętnie czy latem, czy porą deszczy, kiedy ziemia rozmiękła i kisła, czy
nawet zimą, kiedy ścinał ją mróz i pokrywał kopny śnieg. Duch kur-
20__________Włodzimierz Odojewski___________
hanu, mówiono, musiał uznać dziecko, czy też młode żony Damiatyczów, przeniknąć
ich serca, do rodu przyjąć.
Ale to wszystko to tylko tło, tylko tło. Nieco już wprawdzie zasnute pajęczyną
czasu, czy jakby nitkami babiego lata, tu i ówdzie ukazujące przełamania, rysy i
puste miejsca, jednakże wciąż jeszcze bliskie, to przecież coś innego odcisnęło
się w mojej pamięci dużo silniej, było bowiem początkiem mojej przyjaźni z
Mikołajem. Mianowicie, historia ze srebrnym lisem.
Ta przyjaźń - choć zrazu może to nie była jeszcze wcale przyjaźń, ale zwykła
ciekawość tylko, i pewnie nawet obopólna - zaczęła się jakiegoś jesiennego dnia,
kiedy miałem lat piętnaście. Tegoż popołudnia, raczej późnego niż wczesnego,
kiedy podążając konno na przełaj przez bezdroże Pantalichy od przyjaciół,
rówieśników szkolnych w Tudorowie, do Humienisk, do wujostwa, u których
mieszkałem, nie zdołałem dotrzeć, jak zamierzałem, przed wieczorem do domu. Mój
Srokosz bowiem z niewiadomej przyczyny okulał, musiałem zsiąść i, prowadząc go
za wodze, w ten sposób dobrnąłem w zupełnym już mroku do Doliny Kurhanu, stamtąd
zaś, zmarnowany i senny, trafiłem w końcu ledwo rysującą się drożyną do futoru,
zamieszkanego przez rodzinę Damiatyczów.
Ten wieczór utrwalił mi się w pamięci blaskiem ognia na wielkim kominie w
kuchennej, najobszerniejszej izbie starego domu, trzaskaniem żywicznych polan
______________... i poniosły konie____________21
i w świetle bodajże czterech naftowych lamp, nazywanych tam galicyjskimi,
osłoniętych kloszami ze zwisającymi dzyndzelkami kolorowych koralików, które to
lampy były zawieszone na przeciwległych ścianach, nadto męskim podniesionym
gwarem rozmów o czymś, co do mnie nie bardzo docierało, jakkolwiek znałem język
ukraiński, zapachem skóry, gorącego jedzenia, widokiem psów włóczących się pod
nogami i pełzających pod stołem, obłoczkiem niebieskiego dymu coraz to
wydmuchiwanego przeciągiem z komina na izbę, gdy wchodził ktoś nowy, i tym
jeszcze, że sędziwy Roman Jewhen, głowa domu, zadał mi po przywitaniu kilka
pytań po polsku, z których na jedno odpowiedziałem wykrętnie, że z bursy ojców
pijarów odesłano mnie na tydzień do domu z powodu przedzimowego remontu urządzeń
cieplnych w pomieszczeniach gimnazjalnych, co było prawdziwe w połowie zaledwie,
bo nie na tydzień a na trzy tylko dni, z reszty zaś rozmowy nie zapamiętałem nic.
Mimo głodu, prawie zasypiałem nad talerzem zawiesistego żuru z wkrojoną weń
mocno czosnkiem pachnącą kiełbasą, podsuniętego mi milcząco przez jedną z
krzątających się po kuchni kobiet, ale przecież zauważyłem już wtedy i
zapamiętałem, że ogorzałe twarze mężczyzn przy stole miały wszystkie mniej lub
więcej rysy Romana Jewhena, surowe, może nie nieufne, jednakże jak gdyby
ostrożne, wstrzemięźliwe, zarazem nieco kpiące, ale wzbudzające ufność. Później
cały ten obraz zaczął oddalać się ode mnie w dręczącym chybotaniu ognia,
zachodził ciepłą, coraz cięższą, klejącą się pod powiekami mgłą i w końcu ktoś
kuksnął mnie lekko w bok (był to Mikołaj), ujął mnie
22^___________Włodzimierz Odojewski
pod pachę i pomógł podnieść się z ławy, a potem poprowadził w zimnej ciemności
przez omiatany porywistym wiatrem podwórzec.
Po chwili jednak znowu było zacisznie, głucho stękały belki, skrzypiały schody
pod butami, widziałem w świetle naftowej latarki, niesionej z tyłu przez tamtego,
przyśpieszony, nieprzytomny ruch miodowo oliwkowych desek powały, zbiegających
pochyło ku mojej głowie, gdy wchodziliśmy po schodach gdzieś w górę i już
wkrótce leżałem pod kołdrą na wpół rozebrany, skulony, a wiatr, jak niewidzialna,
mulista rzeka, rwąca wzburzonym nurtem wprost z głębiny chaosu, przetaczał się
jeszcze wyżej, z wizgiem, jękami, skowytem, nie docierając do mnie jednak bliżej
niż na skraj świadomości.
I niemal zaraz, jak mi się zdawało, zaczął się świt, a raczej przedświt, bo
blade migotliwe światło od okna, ledwo obrysowujące sprzęty, było tylko światłem
latarek naftowych, które klosze miały okratowane drutem, noszonych przez
podwórzec, czy zawieszonych na hakach gdzieś tam przy budynkach gospodarskich.
Zostałem zbudzony, właściwie zaś wyszarpnięty z kłębka kołdry, jak z kokonu
ciepła znowu lekkim, ale bezceremonialnym kuksnięciem wyrostka o kilka lat być
może starszego od siebie, stojącego w bieliźnie i zaraz spiesznie odziewającego
się, który widać spał w tej samej izbie, gdyż na wielkiej skrzyni na garderobę
pod przeciwległą ścianą, ujrzałem na skórze zwierzęcej biel rozgrzebanej,
prowizorycznie tam pewnie wczoraj zaścielonej, pościeli. Domyśliłem się, że to
on mi na tę noc swoje łóżko odstąpił.
... i poniosły konie_____________23_
Kiedy się dźwignąłem i opuściłem na podłogę bose stopy, z ust wyrwało mi się coś
w rodzaju jęku i westchnienia zarazem, i przez głowę przebiegła od razu
półprzytomna, pełna pretensji myśl, dlaczego, u licha, tamten mnie budzi. A
wtedy posłyszałem jego pół szept po polsku: „Dziadek rzekł, że jeżeli chcesz, to
możesz zostać u nas na dzień. I dołączyć do wszystkich. Furman, co zawozi mleko
do miasteczka powiadomi twoich. Gdzie jesteś", wypowiedziane wprawdzie dość
obojętnie, wyraźnie nie zachęcająco, ale też nie zniechęcająco i że zaraz jadą
„na tego lisa", na co ja: „Na jakiego lisa?", wciąż półprzytomny jeszcze, tamten
zaś tylko: „Na tego cholernego srebrnego lisa, co to... no wiesz...", w wielkim
pośpiechu (choć ja skąd miałem wiedzieć!?), już wychodząc, jeszcze się tylko
przy drzwiach odwracając, aby w głąb izby zawołać do mnie: „A ja Mikołaj jestem.
Mów mi Mikołaj..." i zaraz od progu przyśpieszając, tak że natychmiast dudnienie
jego butów na drewnianych schodach, jak jednym krótkim podrywającym się staccato
wojennego bębenka napełniło dom. Gdy wreszcie przebrzmiało, tak że szorstka
cisza nastała zupełna znowu (bo wiatr przez noc gdzieś się zapodział daleko),
zacząłem się ubierać szybko, nie myśląc zrazu ani o Mikołaju, którego właśnie
poznałem, choć przysiągłbym, że już się gdzieś kiedyś widzieliśmy, ani o tym, że
zostałem zaproszony „na dzień" i co to znaczy, ani o jakimś lisie, o którym
jeszcze nie wiedziałem nic, ale gdy zbliżyłem się do okna i wydało mi się, że z
ciemności za szybami dochodzą do mnie odgłosy jakiejś tajemniczej krzątaniny, że
jacyś ludzie, których właściwie nie widziałem,
24__________Włodzimierz Odojewski___________
jak czarne duchy milcząco krążą wśród czarnych duchów koni, też niemal
niewidzialnych, tylko przeczuwanych przeze mnie, to pomyślałem, że to zapewne
jakaś poważna bardzo sprawa.
Po chwili szybko i prawie po omacku nalewałem do miednicy wodę z fajansowego
dzbanka stojącego na niższej półce umywalki, szybko myłem się i, szczękając
zębami, szybko wycierałem się przygotowanym tam dla mnie czystym ręcznikiem.
Potem, już ubrany, skręciwszy knot lampy, wyszedłem z izby i ostrożnie, macając
ścianę, zszedłem po schodach w czarny, smolisty mrok, w którym słychać było
tylko dudniący odgłos moich własnych butów i skrzyp wyziębionych ścian (wydal mi
się on stłumionym szeptem starych kobiet odmawiających poranną modlitwę), na
dole manewrowałem chwilę przy zamku, w końcu odryglowałem i otworzyłem drzwi, i
znowu, jak po przebudzeniu, coś w rodzaju jęku albo westchnienia wyrwało mi się
z ust głośno, bo aż do głębi przeszył mnie dreszcz.
Powietrze było czyste, jak ze szkła, zimne, jakby rozrzedzone, ledwo trzymające
się płuc, pod butami chrzęścił delikatnie szron i zrazu otaczała mnie jedynie
granatowa ciemność, tu i tam poznaczona przesuwającymi się w niej wolno ręcznymi
latarkami (niesionymi przez ludzi, których nie widziałem zrazu wcale),
tworzącymi plamy światła, które były skupione, nie promieniowały, nie
rozpraszały się i, jak mi się zdawało, nie rozjaśniały wcale zimnej ciemności:
były jak krople poruszającego się w ciemnym, rozrzedzonym powietrzu żaru, złote,
a nawet bardziej czerwone niż złote, czerwonorude. Po chwili dopiero wyłoniły
się z boku
... i poniosły konie
25
przede mną jaśniejsze nieco, niż otoczenie, prostokąty rozwartych wrót stajni i
w świetle, które nie było tam wcale od ruchomych plam na dworze bardziej
intensywne, lecz jedynie jak gdyby rozmazane nierównomiernie albo nawet rozlane,
zobaczyłem postacie krzątających się przy koniach mężczyzn, czasem w silniejszym
refleksie tego światła mignął mi koński bok, czasem zad albo głowa potrząsająca
grzywą, czasem cały profil korpusu okręcającego się jak gdyby wokół własnej osi,
powodowany ręką trzymającą wodze uzdy, i znowu pozostawał w granatowym tle
ciemności czerwieniejący tylko prostokąt wrót stajni, a dopiero po jeszcze
jednej dłuższej chwili ta ciemność rozległego podwórca, która zrazu wydała mi
się tak bezludna i tak zimna, zapełniła mi się tam w głębi, w pobliżu
poruszających się złotych plam świetlnych, rzędem ustawionych już obok siebie,
na zewnątrz stajni, uwiązanych do drewnianych pachołków koni, z których kłębów,
gdy wytężyłem dobrze wzrok, ujrzałem jak unosiły się nikłe, niby pasemka wełny,
obłoczki pary, prędko wsiąkającej w powietrze.
Wtedy posłyszałem z tyłu za sobą znowu głos Mikołaja, którego kroków przedtem
nie słyszałem, sam zasłuchany w dalekie głosy ludzi, głuche stąpania koni,
skrzypienie uprzęży i siodeł, i jeszcze dalsze, gniewne i niecierpliwe ujadanie
spuszczonej już i wy biegłej w pole za futorem psiarni. I odwróciłem się. Ale
Mikołaja nie od razu zobaczyłem, bo wpierw zobaczyłem po raz pierwszy tę parę
jeźdźców - choć może stało się to jednocześnie - parę, która wpisała się tak
silnie w tę przypominaną przeze mnie historię, że specjalne wspo-
26__________Włodzimierz Odojewski___________
mnienie jej się należy, jego w czymś ciemnym, szarym, w czym dopiero później
rozpoznałem polowy szynel wojskowy, ją w żółtej amazonce i w czarnej „la bombę"
na głowie, obydwoje wyprostowanych, kołyszących się w siodłach w rytm kroku
swych wierzchowców, zrośniętych z nimi, zdawałoby się, ciasno w doskonałą
jedność, że nie można by oddzielić człowieka od zwierzęcia, pięknych jak z
jakiegoś starego, oglądanego gdzieś przeze mnie i zapamiętanego angielskiego
sztychu, choć ta ich piękność, jeżeli nie była tylko moim przeczuciem, to mogła
być także wyobrażeniem stworzonym sobie w oparciu o wyraz Mikołaja twarzy i jego
głos, w kilku sekundach przejazdu tej pary nieuważnie brzmiący, zamyślony, jakby
czegoś innego mogący dotyczyć, pytający mnie wprawdzie, czy nie wypiłbym przed
wyruszeniem w drogę chociażby trochę kawy, że powinniśmy zajść jeszcze na chwilę
do domu, jednocześnie zdradzający mi coś bardzo niepokojącego, pozwalającego się
domyślać, w każdym razie przeczuć, że to na tych rosłych, kroczących jak na
paradzie karych koniach, dźwigających na grzbietach tę piękną parę, przesunął
się przed moimi oczyma w skrócie, mojego przyszłego przyjaciela, Mikołaja, los.
Ta kawa, której kubek wcisnęła mi potem w dłonie jakaś dziewczyna zaraz za
progiem kuchni, zawieszając jednocześnie na ramieniu lnianą torbę na pasku, z
której zapachniało świeżo upieczonym chlebem, rozlewała się po żołądku
gorzkosłodkim przyjemnym gorącem, a Mikołaj w tym czasie informował mnie o
zaletach i wadach swojej dwururki, którą on mi pożycza na wyprawę, „Jeżeli coś
po drodze podleci ci na strzał. Ptak
... i poniosły konie_____________27_
jakiś, zając, no wiesz... Pach, pach, pach!", i przypomniał (tym razem głos nie
brzmiał mu obojętnie, ale życzliwie), że właściwie to już się znaliśmy, że
pozaze-szłego roku, kiedy przyjechałem tu raz czy dwa razy ze swoim wujem z
Humienisk, to on, Mikołaj, pokazywał mi karpie w stawie, utuczone jak małe
wieprze. „To wtedy ci powiedziałem, że na imię mi Mikołaj, zapomniałeś". A
jeszcze potem, puste kubki dziewczynie oddawszy, szliśmy przez podwórzec, już
opustoszały aż po sam kraniec albo do reszty właśnie pustoszejący, gdzie przy
rzędzie drewnianych pachołków, tu i ówdzie żółcąc się na ziemi, ostrą wonią
parowało końskie łajno, pod naszymi butami zaś znowu zaszeleścił dźwiękiem,
jakby zmielonego szkła, nie roztajały jeszcze szron. Później z którychś wrót
stajni, mały, może dziesięcio-, może dwunastoletni chłopak wyprowadził dwa konie,
Mikołaj wskazał mi jednego (widać mój Srokosz wciąż nie nadawał się dojazdy) i
już siedzieliśmy w siodłach, a ta ciemność, która w otoczeniu zabudowań futoru
była jeszcze mocno spoista, gęsta i rozrzedzała się bardzo wolno, tu jakby się
nagle rozstąpiła na strony, ukazując w gołębiej siności rozciągające się za
futorem wertepy Pantalichy: z prawa przecięte czarną kreską drzew osłaniających
gościniec, gdzie w dali musiała zniknąć kawalkada jeźdźców z psami, bo stamtąd
właśnie niósł się rozpraszający się zapach końskiego potu i coraz cichsze ich
poparskiwanie, z lewa zaś, równinne, gołe jak daleko tylko wzrok sięgał,
przestrzenie bez jednego drzewa, pod koniec zaznaczone pasmem rozjaśnionych
świtem, jaśniejszych niż płaszczyzna Pantalichy, gdzieniegdzie podwyższonych
jeszcze lasem, wapiennych wzgórz.
28__________Włodzimierz Odojewski___________
?
Mikołaj, nic nie wyjaśniając, skierował swego konia
właśnie tam, w tę otwartą przestrzeń. Po chwili powiedział: „Tym razem, to ani
chybi, a nastanie jego koniec, bo stary Mors...", „Jaki Mors?"przerwałem mu,
„Stary Mors..." kontynuował Mikołaj nie patrząc na mnie, „Powinieneś wiedzieć. Z
miotu Saby i Kapitana. Przed kilkoma laty pierwsza nagroda na psiej wystawie we
Lwowie. Twój wuj z Humienisk chciał go od nas odkupić. Dobrze zapłacić. Ale
dziadek nie wypuścił go z naszej psiarni" i dalej, że stary Mors na przyszły rok
będzie już trochę za stary, więc może się wreszcie postara i nastanie tamtego
koniec. Ale ja musiałem zapytać: „Czyj koniec?", bo nie zrozumiałem, a Mikołaj
powie-dział wtedy trochę urażony: „No wiesz, naszego lisa! Nie słyszałeś?
Srebrnego! Wszyscy o nim wiedzą. Od lat się na niego poluje i zawsze się
wymknie". Minęło jednak jeszcze dobre pół godziny albo i więcej, zanim w tym
sinym i posępnym świetle wczesnego poranku gdzieś nagle, jakby w okolicy
dalekich wzgórz na horyzoncie, raz po razie huknęły strzały oddane z dubeltówek,
a potem z jakiejś innej broni, które wybrzmiewały ostro w suchym, czystym
powietrzu, jak złamane w połowie chlaśnięcie bata. Mikołaj, wsłuchując się w
szczekanie psów, powiedział: „Są na jego tropie", ale gdy jeszcze po jakimś
czasie usłyszeliśmy głosy skowyczące, jak gdyby wzywające, przynaglające ludzi
do pośpiechu, to zaraz się roześmiał: „A teraz znowu wyprowadził je w pole. Oj
cwany on, cwany!" i w tych słowach była odrobina wyraźnej dumy. Z lisa,
oczywiście.
Potem, kiedy zrobiliśmy mały postój, żeby zjeść dane nam w soroczyskiej kuchni
bułki, zobaczyliśmy
... i poniosły konie____________29
tamtych mężczyzn na koniach z bliska. Posuwali się oni długą linią wyginającą
się w kształt sierpa za uchodzącym gonem psiej sfory, ale i kierowani
wskazówkami starego Romana Jewhena, który w środku linii jechał zaprzężoną w
gniadego wałacha linijką, dając ręką znaki; jego instynktowną jak gdyby
zdolnością przewidywania (tak jak ja to polowanie rozumiałem) zawczasu trasy
lisiej ucieczki. Więc wkrótce i ja, i Mikołaj, dołączyliśmy do kawalkady i
ciągnęliśmy w jej ogonie z jakąś godzinę albo dwie, wciąż słysząc zziajane,
pełne emocji głosy psów, raz się oddalające i cichnące, raz znów bliższe,
głośniejsze, ale gdy pytałem Mikołaja czy dzisiaj ta nagonka lisa zdoła dopaść,
odpowiadał wymijająco, że to przecież dopiero początek, że wszystko potrwa trzy
dni, do soboty, że jeszcze wiele może się zdarzyć. I słyszeliśmy strzały raz z
lewa, raz z prawa, więc polowało się i na inną zwierzynę, nie mogłem się z
Mikołajem dogadać, przytakiwał coś pomrukując i tylko, że lis najważniejszy,
najważniejszy ponad wszystko, to były jego słowa. Raz konie czymś przestraszone
poniosły nas na jakieś ledwo cienkimi płytkami lodu pokryte mokradło; okrążając
straciliśmy polujących z oczu, Mikołaj śmiał się, tylko zęby mu pobłyskiwały i
wołał ze swojego konia: „Pewnieś do czegoś takiego nie nawykły!". Ja zaś, prężąc
się wewnętrznie, że nawykły, nawykły. A potem za jakimś wzgórzem trafiliśmy na
czołówkę; był to zarządzony przez Romana Jewhena postój.
Obok jego linijki stały dwa inne wózki, z termosów rozlewano do kubków kawę i
herbatę, częstowano uczestników, a konie, zbite w gromadę, parowały zwie-
??__________Włodzimierz Odojewski___________
.1 szając zbyt ciężkie nagle łby; strzygąc uszami próbowały niemrawo poprzez
wędzidła zagarnąć w mięsiste wargi kępki mokrej, już bez szronu, trawy, na
niebie zaś stało blade słońce szybko roztapiające chłód. I wtedy tę parę,
zapamiętaną z wczesnego świtu z podwórca futoru Damiatyczów zobaczyłem powtórnie,
właściwie ją, jego bowiem widziałem tylko przez krótką chwilę. Jak z wózka obok
linijki Romana Jewhena niósł termos, potem stojąc już przy kobiecie, nalewał jej
do kubka parującego płynu, zakręcił termos i wracał z nim do wózka, że było coś
wojskowego w jego postawie, w chodzie, w stroju też; ona rozmawiała z jakimś
starszym mężczyzną, od czasu do czasu wybuchając nie-głośnym, dźwięcznym jednak,
brzmiącym nisko śmiechem. I zaraz utwierdziłem się w tym swoim przekonaniu ze
świtu: była piękna, w typie ciemnym, prawie cygańskim, z twarzą wydłużoną, nad
którą kłębiły się ciemne, nie czarne jednak włosy w drobnych loczkach, ale za to
oczy miała czarne jak smoła; dostrzegłem to po chwili. Właśnie przechodziliśmy z
Mikołajem w pobliżu, prowadząc za uzdy konie, i wtedy wydało mi się, że
usłyszała, jak mówię do Mikołaja po polsku, zwróciłem tym na krótko na siebie
jej uwagę, jej oczy przeszyły mnie na wskroś, aż do jakiegoś gorącego dna w
piersi, Mikołaj zaś umilkł.
Potem tego dnia zobaczyłem ją jeszcze chyba ze dwa razy. Raz na postoju w
południe, kiedy na wózkach podwieziono obiad i rozdzielano w menażki; nie była
już jedyną kobietą biorącą udział w polowaniu, jak z samego rana i przed
południem, i z jakimiś dwiema, w jej wieku, towarzyszkami stała w pobliżu koni;
... i poniosły konie____________31
rozpoznawało się w niej od razu znawczynię, gdy dotykała ich szyi, gładziła po
łęku, odchylała wargę, patrzyła na zęby, nachylała się, przyglądała się
osadzeniu nóg, wielkości i krojowi kopyt, poklepywała po brzuchu, a potem poszła
ze swoimi towarzyszkami ku ustawionym na poboczu ścieżki linijkom i zatrzymała
się nad rozłożoną na trawie upolowaną zwierzyną; leżały tam w rzędach zające,
dzik, dobrze podrośnięte dwa warchlaki, kilka koziołków, kilka lisów; srebrny
jednak z nich nie był żaden. Razem z tamtymi kobietami przyglądała się
zwierzynie i taksowała ją ze znawstwem w oczach. Wieczorem zaś ponownie ją
ujrzałem. To było przy ognisku starego Romana Jewhena. Królowała wśród kilku
rosłych, bardzo sportowo prezentujących się kobiet w strojach na wpół
myśliwskich, na wpół jak gdyby wojskowych, coś relacjonując, kogoś naśladując,
co wywoływało powszechny śmiech.
Ale już na tym pierwszym postoju (jeszcze w południe) nie wytrzymałem i
zapytałem Mikołaja, kto to taki, a Mikołaj odpowiedział, że siostra atamana, a
ja zapytałem: „Jakiego?", a Mikołaj powiedział wtedy: „No, naszego", a ja:
„Waszego atamana?" zapytałem powtórnie z jakimś niedowierzaniem w głosie, „Tak,
naszego. On mieszka w Pradze" Mikołaj na to, „Nie pytaj więcej, i tak nic z tego
nie pojmiesz. Zresztą po co? Siostra. Studiuje architekturę we Lwowie", i
zmienił temat. Był to jakiś myśliwski nagle wątek, bez związku z czymkolwiek, o
czym mówiliśmy, i w ogóle bez znaczenia. Ale i tego nie chciał ciągnąć, opuścił
wzrok, jakby nie potrafił na tę kobietę patrzeć, nagle pobladły, po chwili zaś
odwrócił całą twarz i spoglądał
32___________Włodzimierz Odojewski____________
gdzieś przed siebie w daleki horyzont, jakby tam coś miaio się kryć, co mogłoby
udzielić odpowiedzi na zadawane mu pytania, na które on, Mikołaj, udzielić
odpowiedzi nie potrafi albo nie chce. Więc dałem spokój. Wieczorem jednak,
widząc kobietę tę w rozmowie przy ognisku z Romanem Jewhenem, znowu nie
wytrzymałem i mimo zapamiętanej niechęci Mikołaja do udzielenia mi wyjaśnień, na
nowo zapytałem o nią, a wtedy ten po namyśle, nachylając się do mnie blisko,
powiedział przyciszonym głosem, jakby zdradzał jakąś tajemnicę: „Siostra tego
Koryckiego z Husiatynia, co to trzy lata temu miał z wolnej stopy proces. Zamach
na pociąg, wiesz? Ale właśnie wtedy uciekł do Czechosłowacji. A z Czechosłowacji
naszych waszym nie wydają...", i już absolutnie nic więcej o tym nie chciał z
siebie wycisnąć.
Siedzieliśmy od gromadzących się wokół Romana Jewhena myśliwych kilkanaście
metrów dalej na grubej kłodzie przy ledwo tlącym się ogieńku, rozpalonym raczej
dla rozjaśnienia własnych twarzy, niż ogrzania się, jedliśmy gorący ukraiński
barszcz z mięsnymi wkładkami, którego dwie pełne menażki przyniosła nam śliczna
dziewczyna nieco młodsza od Mikołaja, może w moim wieku albo jeszcze trochę
młodsza, o twarzy już z daleka zdradzającej urodzoną śmieszkę, odziana w krótkie
jagnięce futerko i szarawary, o której Mikołaj powiedział, gdy pierwszy raz
zmierzała w naszą stronę z pierwszą menażką, że jest jego krewną z niedalekiej
Kamionki; do dogryzania podała nam torebkę z pajd-kami razowego chleba, do mnie
zaś powiedziała: „Ma-rusia jestem" i była w tym jakaś wyraźna kpina, nie
... i poniosły konie
33
wiedziałem, czy ze zdrobnienia jej własnego imienia czy z mojego uroczystego
sposobu przedstawienia się dziewczynie, jak poderwałem się z kłody, stuknąłem
obcasami i p