Włodzimierz Odojewski I poniosły konie Zrealizowano w ramach Programu.Operacyjnego "Promocja Czytelnictwa' ogłoszonego przez Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego Płatne ze środków finansowych Biblioteki Marodc^ej WŁODZIMIERZ ODOJEWSKI ... i poniosły konie TWOI S T V L .I1A/n książkowe WYDAWNICTWO ? 1 4 Warszawa 2006 Projekt okładki i strcj Maciej Sadowski Edytor Joanna Rodziewicz Korekta Barbara Wiśniewska I 8i~3? «2033? ) Copyright by Włodzimierz Odojewski, 2006 ) Copyright by Wydawnictwo Książkowe Twój Styl, Warszawa 2006 Wydawnictwo Książkowe Twój Styl al. Niepodległości 225/11,02-087 Warszawa tel. (+22) 576 82 72, faks (+22) 576 82 62 E-mail: biuro@wkts.pl Dział Handlowy ul. Kolejowa 19/21,01-217 tel./faks (+22) 631 81 25, bezpłatna infolinia 0-800 120 189 e-mail: dystrybucja@wkts.pl http://www.wkts.pl ISBN 83-7163-465-? Wydawnictwo Książkowe Twój Styl Warszawa 2006 Wydanie pierwsze Skład i łamanie: Nasze Media, Warszawa Druk i oprawa: EDIT sp. z o.o. ??\% lzanim szły,.. ...a wtedy hen na zaborzu pojaśniało. To ta ledwo różowa smuga wczesnego słońca, usiłująca podźwignąć wzwyż wciąż jeszcze mocno ołowiane niebo. Ale mżawka nocna już ustała i mgły rozpraszały się prędko, gdy zagłębił się w pusty park. Szedł coraz mniej ostrożnie. Choć u ludzi, gdzie pozostawił był konia, został kilkakrotnie ostrzeżony. Nic jednak nie zdradzało tamtego zniszczenia. Park w nieostrym teraz świetle świtu zdawał się niemal nietknięty; pod ścianą prawego skrzydła dworu leżały jedynie opróżnione skrzynki po butelkach z winem, nieco dalej stos papieru, może rozmiękłych w deszczu starych gazet albo książek, albo jeszcze czegoś innego. Więc przedostawszy się przez stratowany klomb, przystanął i rozejrzał się dookoła raz i drugi, lecz nieuważnie. Bo cisza panowała tak zupełna, że wszystkie odgłosy -jego samotnych kroków, spadania na ziemię pojedynczych kropel z liści i gałęzi, pobliskiego łopotu skrzydeł zamilkłego przed chwilą ptaka - brzmiały niezwykle wyraźnie, oddzielnie, oddzielnie tą ciszą były oprawione. Drzwi od frontu były zabezpieczone dwiema poprzecznie umocowanymi deskami, a boczne od strony kuchennej, gdy okrążył budynek, przekonał się, że również; okna też znajdował pozabezpieczane, i w końcu ?___________Włodzimierz Odojewski___________ do środka przedostał się znanym sobie jeszcze z dzieciństwa sposobem, wsuwając się przez nie domykające się nigdy przy ziemi okienko w głąb jednej z piwnic pozostałych z tej jakiejś masywnej budowli, na której ruinach później postawiono dwór. Potem stał tam krótką chwilę niemal w zupełnej ciemności, wdychając rozrzedzony, zawiewający skądś razem z przeciągiem, zapach murszejącego kamienia, pleśni, jakichś skwa-śniałych owocowych zapraw, pomieszany z ledwo uchwytną wonią rozlanego dawno wina i wsłuchiwał się w szmery wnętrza, lecz obojętnie. Nie było wśród nich nic obcego, ale i nic swojskiego. Wreszcie po omacku wyszukał wśród stosów rupieci przejście na wyższą kondygnację piwnic, gdzie już było widno, a stamtąd na parter. Okna tu osłonięte były zewnętrznymi okiennicami, nawet te, w których zachowały się szyby, ale szparami po bokach i na łączach rozeschniętych desek wciskało się światło, dostatecznie rozjaśniając mrok, ażeby wszystko dookoła widzieć mógł dobrze. Znowu krótko wsłuchiwał się w szmery wnętrza, lecz i tym razem obojętnie. Głowę miał pustą, bez jednej myśli albo przeciwnie, tak pełną myśli mknących szybko, że żadna nie dawała się zatrzymać, uchwycić, rozważyć, więc jakby ich wcale nie było. Szedł później od pokoju do pokoju, zatrzymując się przy pozostawionych tu i tam większych i cięższych meblach i zastanawiał się, co wywiozła stąd po pogromie i pogrzebie dziadka rodzina, a co wyrabowano, choć dwór wydawał się teraz zabezpieczony i jak gdyby przez kogoś strzeżony. Po jakimś czasie jednak przesta- Iza nim szły..._______________7 ło go to cokolwiek obchodzić. W jednym z pokojów babki, gdzie stał pod ścianą zamknięty na klucz bech-stein zatrzymał się na dłużej, siadł w foteliku z boku instrumentu, z półeczki obok sięgnął plik nut i bez jednej myśli o nich przekładał je na kolanach, ledwo odczytując tytuły utworów, tyle że przy niektórych strzęp melodii wyłaniał się z zachowanego gdzieś głęboko wspomnienia, może tylko złudzenie tej melodii, bo nie potrafiłby jej powtórzyć. Po głowie snuły się zrazu jakieś niezbyt wyraźne obrazy łączące się z tamtymi odległymi czasami, rozpoznawał wśród nich kilka związanych właśnie z tym pokojem, kiedy babka usiłowała nauczyć go gry na tym instrumencie, ale zaraz wypchnięte zostały przez obrazy inne, bliższe, wyraźniejsze - były tam wiewiórki, które gdy zbudziły się jakiegoś cieplejszego dnia zimą z zimowego snu, podbiegały do okien, upominały się o orzechy, pamiętał ich obfite rude futerka ocierające się o szybę, na moment przyciskające się do niej i wtedy raptem w tym miejscu odsłaniający się jednocześnie jaśniejszy przedziałek skóry, były gawrony dostojnie kroczące po trawniku i siwymi, chropowatymi dziobami wyciągające z rozmiękłej po wiosennym deszczu ziemi różowe i czerwone, wijące się glisty, były konie rozpędzone w okólniku, gdy przeraźliwie gwizdnął znienacka, kryjąc się w pobliżu za żywopłotem i jeszcze konie luźno puszczone na łące i jakiś koń już pod siodłem, uwiązany za wodze u płotu, czekający na jeźdźca, może nawet na niego - żadnego natomiast człowieka w tych myślach, absolutnie żadnego, jakby cały świat doskonale się wyludnił, i to było wszystko, i to było dobrze. 8___________Włodzimierz Odojewski___________ Być może nawet na chwilę, siedząc tak bez jednego ruchu, zasnął. Bo kiedy otworzył oczy, światło wpadające przez nieosłonięte okno było zmienione, bardziej intensywne, zeszyty nutowe dopiero co przez niego przeglądane, leżały na podłodze, a nie słyszał, ani czuł, żeby zsunęły się z kolan, za to wkrótce wydało mu się, że słyszy dobiegający doń z ogromnej odległości, ale tą odległością niepochłaniany do końca, głos dzwonu; mógł to być tylko dzwon cerkiewny w sąsiedniej wsi, pobudził go do zastanowienia, jaki to dziś dzień i jaka pora, ale na bardzo krótko, bo to też przestało go zaraz obchodzić. W myślach tylko do tamtych wiewiórek za oknem, do gawronów przeszukujących pracowicie klomby, do koni biegających wewnątrz okólnika dołączył lis, zakradający się zimą na teren folwarku, z kurnika porywający kury, którego zastrzelił któregoś przedświtu zaczaiwszy się tam w pobliżu stryj Teodor, a później jeszcze były wyłaniające się niekiedy z iglastego gąszczu na skraju Motrenieńskiego Boru od strony czupryńskich pól sarny, które widział kilkakrotnie, przechodząc tam z siostrą, lecz dalej w jego myślach nie pojawiał się żaden człowiek, toteż, gdy gdzieś w głębi domu głucho trzasnęły drzwi, wzdrygnął się cały i poderwał z fotela. Stał potem obok fortepianu babki, przez chwilę instynktownie hamując przyśpieszony oddech i nasłuchując, ale tamtemu hałasowi nie towarzyszył żaden następny dźwięk, więc się uspokoił. Znowu szedł z pokoju do pokoju, znowu przystawał niekiedy przy jakimś pozostawionym meblu, przyglądał się przez chwilę jaśniejszym plamom na tapetach po zdjętych stam- I zanim szły..._______________9 tąd obrazach, nawet zastanawiał się, co kiedyś w tym miejscu wisiało, czy stało, co kiedyś tu było, ale i tym razem krótko tylko, bo zaraz jego myśli odbiegały gdzieś daleko, sam nie bardzo wiedział dokąd. Zatrzymał się dopiero powtórnie na dłużej w empirowym saloniku, w którym lubiły siadywać z książką w ręku kobiety tego domu (któraś z ciotek, czasem także babka), pomieszczeniu prawie nietkniętym, nawet z firanami na odsłoniętych teraz z okiennic oknach i zastanawiał się, jakie to były książki, które one wtedy czytały, zaglądał przecież im nieraz przez ramię albo prosił o opowiedzenie jakiegoś fragmentu, zwłaszcza jeżeli zaczy-tana kobieta podczas lektury uśmiechała się bezwiednie, albo na jej twarzy pojawiał się niepokój lub groza; przypominał sobie niektóre książki, tytuły i nazwiska autorów jawiły się na parę sekund w głowie, zaraz jednak przepadały, gdy tymczasem jego ręce zajmowały się zamkiem serwantki - był zamknięty, kluczyk nie tkwił w otworze - poradził sobie z nim wciskając ostrze scyzoryka między zamek a obramowanie drzwiczek, otworzył, wyjął jeden ze starych kieliszków weneckich, którym przyglądał się przedtem chwilę przez szybę serwantki (a które to kieliszki, pamiętał, napełniały winem też te same kobiety, tutaj przyjmujące chętnie swoich gości), z uwagą oglądał, wpierw oddalając od oczu, następnie do oczu zbliżając, obracał, trzymając za nóżkę w dwóch palcach, jakby bawił się grą światła, podziwiał złocenie i szlif, sięgnął nawet do kieszeni po szmatkę zastępującą mu chusteczkę i długo wnętrze kieliszka przecierał, kilka razy sprawdzając pod światłem efekt swojej pracy, a potem odwrócił się szybko, zamachnął W__________Włodzimierz Odojewski___________ i trzasnął kieliszkiem o brzeg marmurowego blatu stolika stojącego obok, resztkę zaś nóżki z podstawą rzucił na podłogę. Potem zaraz sięgnął po kieliszek następny, tak samo go przetarł, sprawdził pod światłem i trzasnął o brzeg marmuru. I następny, następny, i jeszcze następny, i jeszcze raz, i znowu, ruchami jak sprawnej maszyny, aż ręka, niemal na oślep sięgająca w głąb serwantki, trafiła na pustkę i jednocześnie spostrzegł, że na dłoni ma krew. Pod stopami piętrzył się stos szkła; ominął go, żeby nie nastąpnąć butem i dopiero z odległości kilku kroków przyjrzał się raz jeszcze opustoszałej serwantce. W jego głowie jednak nie było żadnej związanej z nią myśli. Znowu gdzieś w głębi domu trzasnęły drzwi; tym razem nawet nie drgnął. Opuścił salonik. Gdy szedł przez pokoje i korytarzem ku znajomemu przejściu do piwnic, wydawało mu się, że słyszy krok w krok podążające za nim kobiety, które lubiły tam kiedyś w tamtym saloniku przesiadywać z książką, lub kawą i winem częstować przyjmowanych gości. Wydawało mu się nawet, że cały czas wyraźnie słyszy za plecami szmer ich lekkich, w obuwiu domowym, stóp, odrywających się od podłóg, a później trochę głośniejszy od kamiennej posadzki w piwnicy, gdy przez piwnicę, tak jak wszedł, tak wydostał się teraz na zewnątrz domu. Gdy oddalał się od dworu przez park, wciąż jeszcze ich kroki słyszał, te kobiety bowiem szły za nim. Warszawa, 1956 r. .. ? poniosły konie To już, oczywiście, historia zamknięta na wszystkie, jakie tylko wymyślono w zamkach i kłódkach spusty. A przecież nigdy nie zapomniałem Mikołaja Da-miatycza, przyjaciela swej najwcześniejszej młodości. Stamtąd. Nawet, jeżeli to i owo wypadło z pamięci z tła, na jakim przyjaźń ta się niegdyś zawiązała, rozwinęła i umocniła. Nawet, jeżeli jedno pogrążyło się tylko we mgle, inne zaś w ciemności. I z upływem lat ciemności coraz pełniejszej. Czasem o tamten odległy kąt dawnego kraju mnie pytano. Ktoś obcy, nieraz syn albo córka. Choć młodych rzadko interesuje to, co odeszło w przeszłość, co przepadło raz na zawsze, bardziej żyją tym, co widzą, co ich otacza, czego można by dotknąć, tak już jest, nic się na to nie poradzi. Ale jednak niekiedy pytano. I wtedy wcale niełatwo mi przychodziło odpowiedzieć (sam się do tego przyznawałem), nawet to jeszcze nadal w pamięci tkwiące prawdziwie przybliżyć. Bo chociaż strony te wciąż istnieją jako obszar, zespół geograficznych pojęć (mimo że wiele nazw zmieniono albo też w innym języku brzmią trudne do rozpoznania), w rzeczywistości są światem ostatecznie dla nas umarłym. Niewiele albo prawie nic nie pozostało z niektórych dawnych wsi i osad, po niejednych wszelkie ślady poro- 12__________Włodzimierz Odojewski___________ sły doszczętnie trawą lub lasem, o ludziach już nie wspominając. Tak, że nawet mnie, tak związanemu z tą ziemią, coraz trudniej przychodzi złożyć w jedną historię to, co w pamięci przez lata z wolna rozpadało się na ułamki zdarzeń, niekiedy od siebie niezrozumiale oderwane. Lecz gdy teraz, po kilkumiesięcznej nieobecności w domu, zabrałem się do porządkowania korespondencji i natrafiłem na list Mikołaja Damiatycza, obrazy stamtąd powróciły do mnie chaotyczną, to prawda, ale wciąż niewystygłą falą. List dotarł do mnie chyba pod koniec 69-tego roku, stempel na kopercie był tak niewyraźny, tak zatarty, że nie dawał się odczytać, wewnątrz zaś Mikołaj nie postawił daty. Mikołaj wysłał go zapewne w przeddzień swojego wyjazdu z Kanady do Australii i list tułał się po jakichś pocztowych i, wiadomo, niepocztowych szlakach wiele tygodni, zanim do mnie dotarł, już zbyt późno, ażeby moja odpowiedź mogła Mikołaja uchwycić na jednym z etapów jego podróży jeszcze, które mi w swym liście skrupulatnie wynotował. Mikołaj więcej się nie odezwał, mógł myśleć, że tego listu od niego w ogóle nie otrzymałem, że go zatrzymano w jakiejś pocztowej cenzurze, co było praktyką ówcześnie dość pospolitą, stosowaną wobec listów nadchodzących z zagranicy, a mnie nie udało się dotychczas zdobyć Mikołaja nowego adresu, przypuszczam jednak, że tam w Australii na stałe osiadł i że żyje. I może kiedyś uda mi się nawiązać z nim kontakt. Gdybym teraz chciał przed kimś dzieje przyjaźni z Mikołajem odtworzyć i uporządkować - od czego musiałbym zacząć? Od historii z kurhanem? Może od polowania na srebrnego lisa, przez którego dopiero bli- ... i poniosły konie____________13_ żej się poznaliśmy? Albo od tego jedynego jeszcze stepu w przedwojennej Polsce, zaznaczonego pieczołowicie pod nazwą Pantalicha na mapie Romera, za którego to wielkiego uczonego, geografa staraniem, obszar Panta-lichy uznany został podobno w dwudziestoleciu międzywojennym za rezerwat? Przez którego to wertepy kilkakrotnie z Mikołajem razem wędrowaliśmy lub cwałowaliśmy? Albo od okolicy szlacheckiej o nazwie Soroczyskie, tam na tym obszarze osadzonej? Podzielonej na różne zaścianki i posiołki rusińskie i polskie. A może od tego, jak zetknąłem się z atamanem Koryckim? Czy też od tej historii z trzema czerwonoarmistami w początku czterdziestego roku, jak rozpaczliwie się ona skończyła i następnie, trzy lata później - od zagłady części posiołka Wiaty? No nie, te ostatnie wydarzenia były wprawdzie niezwykle dramatyczne, układałyby się wprost w kształt antycznej tragedii, ale to byłoby tak, jakby zacząć prawie od końca. Od członu ostatniego, albo przedostatniego. Bo cała ta młodzieńcza historia, w której postacią główną jest Mikołaj, a nicią ją wiążącą moja z nim przyjaźń, składa się z epizodów, nieraz bez przejścia z jednego epizodu do drugiego, tych przejść bowiem albo nie było, albo wypadły z pamięci na zawsze, czy też z pamięci zostały świadomie wypchnięte, jako zbyt bolesne, męczące. Można jedynie te zapamiętane opowiadać jeden po drugim. Więc spróbujmy po kolei, od samego początku, tylko się nie śpieszyć, nie śpieszyć się w żadnym wypadku, zobaczymy, do czego to doprowadzi... Co z tego wyjdzie? 14__________Włodzimierz Odojewski___________ Zapamiętałem, że gdy za Humieniskami z wysokiego brzegu Seretu skręcałem konno na wschód, to po kwadransie, może dwóch niespełna, zaczynało się wilgotne bezdroże, uroczysko, które latem podsychało, i wtedy pozostawały tam tylko nieliczne wodne okinie i młaki, na ich skrajach piętrzył się gąszcz suchych trzcin przerośniętych tu i tam kępami olszy, zaraz potem rozciągały się trawiasto-kamieniste wertepy i że w tym właśnie dziko odludnym krajobrazie, ciągle kierując się na liliowe od wrzosu podgórze, schodzące z kredowego pasma Miodoborów, widoczne na widnokręgu cały czas bardzo dobrze (a nie zbłądziwszy wcześniej), można było wreszcie trafić na niewielką dolinę i tam już, ścieżką śród dziewanny, do kurhanu Damiatyczów. Od pogrzebanego w nim wojownika wywodzili bowiem swój ród Damiatycze z Soroczyskiego po-siołka. A wszystko, co z kurhanem się wiąże, zapamiętałem żywo. Tu wypada uczynić historyczną dygresję. Wprawdzie dawniej niektórzy mieszkańcy Humienisk i Soro-czysk powątpiewali ponoć szczerze, czy pod tą utwardzoną przez wieki i trawą porosłą ziemią, spiętrzoną w niezbyt szpiczasty kopiec, rzeczywiście leży jakiś przodek tejże rodziny, czy nawet przodek kogokolwiek z tych stron, albo czy w ogóle leży tam ktokolwiek, to jednak Damiatycze, jak tylko w pomroki ich rodzinnej pamięci sięgnąć, w zapisy w ubiegłowiecznych i poza-ubiegłowiecznych kalendarzach, a także na marginesach zżółkłych i wystrzępionych od długotrwałego używania modlitewników, zawsze szczególną czcią otaczali kurhan, jako miejsce spoczynku swego histo- # ... i poniosły konie 15 rycznego jakoby protoplasty, przez to zaś kogoś świętego, dla nich wiecznego i jak gdyby wyznaczonego przez samego Stwórcę do czuwania nad ich losem. Te drobne zresztą wątpliwości, co do zawartości kurhanu (Damiatycze nigdy ich nie żywili), rozstrzygnął w końcu, jak mi opowiadał wuj, pocisk artyleryjski wystrzelony w czasie bolszewickiej wojny w stronę uchodzącego na wschód jednego z konnych oddziałów Kozaków Budionnego; pocisk, który trafił w kurhan i doszczętnie go rozrył. Później, kiedy zawierucha wojenna ucichła, wszystko zaś w okolicy powróciło do normalności, najstarszy z Damiatyczów, dwojga imion Roman Jewhen, głowa rodziny, przywódca i wyrocznia w sprawach głównych i wielu pomniejszych również, który już wówczas nie był młody, zebrał swych czterech synów, oraz kilkoro wnuków i w obecności katolickiego proboszcza, oraz prawosławnego popa z Soroczysk, a również tamtejszego wójta, dwóch nauczycieli, dwóch pisarzy gminnych, natomiast z Humienisk policjanta, i kazał to, co z kurhanu pozostało, dokładnie przekopać. Otóż w samym odziomku nic wprawdzie godnego uwagi nie znaleziono, warstwę kamieni tylko, lecz gdy pokopano głębiej, na samym spodzie, niejako pod kurhanem, pod tą kamieni warstwą i w kolistym obramowaniu kamiennym, natrafiono na szkielet mężczyzny. Leżał on obok szkieletu konia i wielu przedmiotów z brązu, będących najprawdopodobniej pozostałością jego ubioru i rynsztunku: krótkiego mieczyka, z którego jedynie głownia i część jelca się zachowały, paru grotów od strzał, okucia kołczanu, także resztek końskiej uprzęży, wielu 16__________Włodzimierz Odojewski___________ guzów i zapinek. Spór więc z okolicznymi niedowiarkami przesądzony zastał raz na zawsze na korzyść Da-miatyczów, to natomiast, że szczątki odgrzebanego wojownika i jego wierzchowca pochodziły nie z czternastego, trzynastego, czy nawet dwunastego wieku, ale sprzed około lat dwóch tysięcy pewnie, a może i więcej, nie miało dla istoty sporu znaczenia, ściślej, może nawet znaczenie miało, przesuwało bowiem początek rodu Damiatyczów, w wersji rodzinnej, automatycznie o tyleż wieków wstecz. W owych poprzedzających drugą wojnę latach, kiedy podczas którychś wakacji zdarzyło mi się kilka razy tamtędy wędrować, kurhan był już od dawna na powrót uporządkowany, usypany na cztery albo pięć metrów wzwyż, obłożony kamieniami polnymi od dołu, górą odarniowany starannie, zieleniący się, po archeologicznych zaś wykopkach nie zostało śladu, bo chociaż wyposażenie kurhanu powędrowało do muzeum jednego z okolicznych wojewódzkich miast, szczątków przodka Damiatycze nie pozwolili ruszyć i od kurhanu poprzedniego (jeżeli w ogóle o jakimś poprzednim można było mówić, usypano go bowiem z tej samej ziemi), kurhan ten niczym się nie różnił. W jego wnętrzu znowu spoczywał szkielet mężczyzny wraz ze szkieletem konia, ścieżka natomiast od kurhanu wiodąca w głąb doliny i dalej, w odróżnieniu od zarośniętej trawą ścieżki od strony Seretu, rysowała się wyraźniej; była dobrze wydeptana. Prowadziła ona do Soroczy-skiego posiolka oddalonego od właściwych Soroczysk o. ponad dwa kilometry, jeszcze bardziej wciśniętego w to wydmuchowisko na wschodnim brzegu rzeki, ... i poniosły konie____________17 zwące się stepem Pantalicha; posiołek zaś w całości zamieszkiwała rodzina Damiatyczów. A, chociaż z nazwy wnioskując, spodziewałem się, pierwszy raz tam samotnie zawędrowawszy, ujrzeć niewielką osadę, jaka często powstaje w pewnym oddaleniu od właściwej wsi, rychło przekonałem się, że był to jeden jedynie futor, niezbyt wysoki, jakby przycupnięty do ziemi, tyle że rozłożysty, rozsiadły szeroko między stawami, a wierzbowo-bukowym zagajnikiem. I kiedy się zbliżyłem, ujrzałem posiadłość ni to chłopską, ni to szlachecką (a przecież Damiatycze, to była rusińska szlachta), złożoną z licznych, mniejszych i większych, niektórych nawet dla widza, nieodgadnionego przeznaczenia zabudowań gospodarskich, wśród nich zaś trzy domy mieszkalne, oblepione jak gniazdami jaskółczymi przybudówkami, najstarszy kamienno-ceglany, kryty ręcznej roboty dachówką wyblakłą w słońcu, gdzie, jak później dowiedziałem się, mieszkał nestor rodziny, Roman Jewhen, i dwa domy drewniane, z grubych, dobrze poczerniałych, pełnych żywicznych zacieków bali, od góry poszyte trzcinowymi strzechami, gdzie mieszkali synowie Romana Jewhena z żonami, dziećmi albo już wnukami, czyli pokolenie starszo-średnie i młodszo--najmłodsze. Wszystkich mieszkańców tych domów nigdy nie poznałem, a ściślej, poznałem, ale nie rozróżniałem, a nieraz przeciwnie - myliłem jednego z drugim. Oczywiście Romana Jewhena, głowę rodziny - tak, także je-ę, rzadko odzywającą się małą staruszkę, prawie ubraną na czarno, spędzającą niemalże całe dnie w fotelu na biegunach przed kominkiem w głów- 13 18__________Włodzimierz Odojewski___________ nej izbie, będącej zarówno kuchnią, jak i miejscem spotkań rodziny, gdzie też krzątały się, jak mrówki, wiecznie czymś zajęte żony synów Romana Jewhena i jakieś inne kobiety, dużo młodsze, których czynnościom staruszka przypatrywała się i opatrywała je niekiedy krótkimi, znaczącymi uwagami, ale poza tym tak naprawdę poznałem tylko Mikołaja, który miał zostać w niedalekiej przyszłości moim przyjacielem. No, jeszcze dwójkę jego braci, ale to już nieco później. Już wtedy przypuszczałem, że oni wszyscy jedynie nocowali w tych drewnianych domach położonych z boku, dzienne zaś życie -jeżeli nie pracowali w polu, nie łowili ryb nad brzegiem rzeki, nie wypasali gdzieś dalej bydła, ani nie zastawiali wnyków na zwierzynę lub polowali - prowadzili w tymże właśnie kamiennym, czy też kamienno-ceglanym domu, pod czujnym okiem Romana Jewhena, który -jak pamiętałem - był stale stary, chudy jak deska, wysuszony na wiór, z samych włókiem, ze ścięgien i mięśni, wysoki mężczyzna, pochylający się odruchowo w drzwiach, chodzący krokiem powolnym wprawdzie, ale krzepko. Do dziś wiele zapamiętałem z tego, co w okolicy opowiadano sobie o tej rodzinie, o jej zapobiegliwości i o ich kurhanie, a także o ich zwariowanych polowaniach na wertepach Pantalichy. Że ci twardzi, trzymający się z dala od sąsiadów i sami sobie wystarczający Starorusy dorobili się znacznego majątku, bo cerkiew w Soroczyskach, która spłonęła podczas wojny bolszewickiej, została odbudowana prawie wyłącznie za ich pieniądze. I że na ich religijność patrzano nieco podejrzliwym okiem. Bo jakby ich drugim kościołem, być ... i poniosły konie____________/9 może nawet uczuciowo im bliższym, był tenże w stepowej dolinie kurhan właśnie. Opowiadano, że kiedy tylko podjąć mieli jakąś ważną życiowo decyzję, czy w chwilach rozterki, niepewności, lęku, wahania, może smutku (nikt tego dociec nie potrafił) szli w dolinę, gdzie był kurhan, stawali u jego stóp z odkrytymi głowami zadumani, nieraz szeptali coś, co mogło być modlitwą, albo też, według innych opowieści, widywało się niekiedy tego czy innego z Damiatyczów leżącego na zboczu kurhanu, jakby zasłuchanego w szept ziemi i że to pewnie wtedy tamten spoczywający w głębi udzielał mu rad, ostrzegał, ganił lub chwalił, w każdym razie dzielił jego troski, niepokoje, albo radości. Miejscowi przywykli nie tylko do tamtych dziwactw, także do tego, że gdy u Damiatyczów ktoś umierał, wówczas, jakby spełniając bardzo dawny nakaz, wiodący swój żywot jeszcze z pogańskiego chyba obyczaju, wieźli oni trumnę ze swym nieboszczykiem nie wprost do Soro-czysk na cmentarz, gdzie z chrześcijańskim pochówkiem czekał pop z asystą, ale wpierw wyboistą drożyną przez Pantalichę ciągnęli na swoje uroczysko i wóz zatrzymywał się tam u stóp kurhanu, a potem wszyscy oni stawali wokół wozu milczący, bo chwila ta należała do zmarłego i tego tam, przywalonego ziemią i stosem kamieni - było to coś jak żegnanie się z kimś najbliższym, czuwającym wiecznie, i oddawanie mu ostatniej czci. Ten obrządek (wszyscy w okolicy o tym wiedzieli) był powtarzany zarówno przy ślubach w tej rodzinie, jak i chrzcinach, i to obojętnie czy latem, czy porą deszczy, kiedy ziemia rozmiękła i kisła, czy nawet zimą, kiedy ścinał ją mróz i pokrywał kopny śnieg. Duch kur- 20__________Włodzimierz Odojewski___________ hanu, mówiono, musiał uznać dziecko, czy też młode żony Damiatyczów, przeniknąć ich serca, do rodu przyjąć. Ale to wszystko to tylko tło, tylko tło. Nieco już wprawdzie zasnute pajęczyną czasu, czy jakby nitkami babiego lata, tu i ówdzie ukazujące przełamania, rysy i puste miejsca, jednakże wciąż jeszcze bliskie, to przecież coś innego odcisnęło się w mojej pamięci dużo silniej, było bowiem początkiem mojej przyjaźni z Mikołajem. Mianowicie, historia ze srebrnym lisem. Ta przyjaźń - choć zrazu może to nie była jeszcze wcale przyjaźń, ale zwykła ciekawość tylko, i pewnie nawet obopólna - zaczęła się jakiegoś jesiennego dnia, kiedy miałem lat piętnaście. Tegoż popołudnia, raczej późnego niż wczesnego, kiedy podążając konno na przełaj przez bezdroże Pantalichy od przyjaciół, rówieśników szkolnych w Tudorowie, do Humienisk, do wujostwa, u których mieszkałem, nie zdołałem dotrzeć, jak zamierzałem, przed wieczorem do domu. Mój Srokosz bowiem z niewiadomej przyczyny okulał, musiałem zsiąść i, prowadząc go za wodze, w ten sposób dobrnąłem w zupełnym już mroku do Doliny Kurhanu, stamtąd zaś, zmarnowany i senny, trafiłem w końcu ledwo rysującą się drożyną do futoru, zamieszkanego przez rodzinę Damiatyczów. Ten wieczór utrwalił mi się w pamięci blaskiem ognia na wielkim kominie w kuchennej, najobszerniejszej izbie starego domu, trzaskaniem żywicznych polan ______________... i poniosły konie____________21 i w świetle bodajże czterech naftowych lamp, nazywanych tam galicyjskimi, osłoniętych kloszami ze zwisającymi dzyndzelkami kolorowych koralików, które to lampy były zawieszone na przeciwległych ścianach, nadto męskim podniesionym gwarem rozmów o czymś, co do mnie nie bardzo docierało, jakkolwiek znałem język ukraiński, zapachem skóry, gorącego jedzenia, widokiem psów włóczących się pod nogami i pełzających pod stołem, obłoczkiem niebieskiego dymu coraz to wydmuchiwanego przeciągiem z komina na izbę, gdy wchodził ktoś nowy, i tym jeszcze, że sędziwy Roman Jewhen, głowa domu, zadał mi po przywitaniu kilka pytań po polsku, z których na jedno odpowiedziałem wykrętnie, że z bursy ojców pijarów odesłano mnie na tydzień do domu z powodu przedzimowego remontu urządzeń cieplnych w pomieszczeniach gimnazjalnych, co było prawdziwe w połowie zaledwie, bo nie na tydzień a na trzy tylko dni, z reszty zaś rozmowy nie zapamiętałem nic. Mimo głodu, prawie zasypiałem nad talerzem zawiesistego żuru z wkrojoną weń mocno czosnkiem pachnącą kiełbasą, podsuniętego mi milcząco przez jedną z krzątających się po kuchni kobiet, ale przecież zauważyłem już wtedy i zapamiętałem, że ogorzałe twarze mężczyzn przy stole miały wszystkie mniej lub więcej rysy Romana Jewhena, surowe, może nie nieufne, jednakże jak gdyby ostrożne, wstrzemięźliwe, zarazem nieco kpiące, ale wzbudzające ufność. Później cały ten obraz zaczął oddalać się ode mnie w dręczącym chybotaniu ognia, zachodził ciepłą, coraz cięższą, klejącą się pod powiekami mgłą i w końcu ktoś kuksnął mnie lekko w bok (był to Mikołaj), ujął mnie 22^___________Włodzimierz Odojewski pod pachę i pomógł podnieść się z ławy, a potem poprowadził w zimnej ciemności przez omiatany porywistym wiatrem podwórzec. Po chwili jednak znowu było zacisznie, głucho stękały belki, skrzypiały schody pod butami, widziałem w świetle naftowej latarki, niesionej z tyłu przez tamtego, przyśpieszony, nieprzytomny ruch miodowo oliwkowych desek powały, zbiegających pochyło ku mojej głowie, gdy wchodziliśmy po schodach gdzieś w górę i już wkrótce leżałem pod kołdrą na wpół rozebrany, skulony, a wiatr, jak niewidzialna, mulista rzeka, rwąca wzburzonym nurtem wprost z głębiny chaosu, przetaczał się jeszcze wyżej, z wizgiem, jękami, skowytem, nie docierając do mnie jednak bliżej niż na skraj świadomości. I niemal zaraz, jak mi się zdawało, zaczął się świt, a raczej przedświt, bo blade migotliwe światło od okna, ledwo obrysowujące sprzęty, było tylko światłem latarek naftowych, które klosze miały okratowane drutem, noszonych przez podwórzec, czy zawieszonych na hakach gdzieś tam przy budynkach gospodarskich. Zostałem zbudzony, właściwie zaś wyszarpnięty z kłębka kołdry, jak z kokonu ciepła znowu lekkim, ale bezceremonialnym kuksnięciem wyrostka o kilka lat być może starszego od siebie, stojącego w bieliźnie i zaraz spiesznie odziewającego się, który widać spał w tej samej izbie, gdyż na wielkiej skrzyni na garderobę pod przeciwległą ścianą, ujrzałem na skórze zwierzęcej biel rozgrzebanej, prowizorycznie tam pewnie wczoraj zaścielonej, pościeli. Domyśliłem się, że to on mi na tę noc swoje łóżko odstąpił. ... i poniosły konie_____________23_ Kiedy się dźwignąłem i opuściłem na podłogę bose stopy, z ust wyrwało mi się coś w rodzaju jęku i westchnienia zarazem, i przez głowę przebiegła od razu półprzytomna, pełna pretensji myśl, dlaczego, u licha, tamten mnie budzi. A wtedy posłyszałem jego pół szept po polsku: „Dziadek rzekł, że jeżeli chcesz, to możesz zostać u nas na dzień. I dołączyć do wszystkich. Furman, co zawozi mleko do miasteczka powiadomi twoich. Gdzie jesteś", wypowiedziane wprawdzie dość obojętnie, wyraźnie nie zachęcająco, ale też nie zniechęcająco i że zaraz jadą „na tego lisa", na co ja: „Na jakiego lisa?", wciąż półprzytomny jeszcze, tamten zaś tylko: „Na tego cholernego srebrnego lisa, co to... no wiesz...", w wielkim pośpiechu (choć ja skąd miałem wiedzieć!?), już wychodząc, jeszcze się tylko przy drzwiach odwracając, aby w głąb izby zawołać do mnie: „A ja Mikołaj jestem. Mów mi Mikołaj..." i zaraz od progu przyśpieszając, tak że natychmiast dudnienie jego butów na drewnianych schodach, jak jednym krótkim podrywającym się staccato wojennego bębenka napełniło dom. Gdy wreszcie przebrzmiało, tak że szorstka cisza nastała zupełna znowu (bo wiatr przez noc gdzieś się zapodział daleko), zacząłem się ubierać szybko, nie myśląc zrazu ani o Mikołaju, którego właśnie poznałem, choć przysiągłbym, że już się gdzieś kiedyś widzieliśmy, ani o tym, że zostałem zaproszony „na dzień" i co to znaczy, ani o jakimś lisie, o którym jeszcze nie wiedziałem nic, ale gdy zbliżyłem się do okna i wydało mi się, że z ciemności za szybami dochodzą do mnie odgłosy jakiejś tajemniczej krzątaniny, że jacyś ludzie, których właściwie nie widziałem, 24__________Włodzimierz Odojewski___________ jak czarne duchy milcząco krążą wśród czarnych duchów koni, też niemal niewidzialnych, tylko przeczuwanych przeze mnie, to pomyślałem, że to zapewne jakaś poważna bardzo sprawa. Po chwili szybko i prawie po omacku nalewałem do miednicy wodę z fajansowego dzbanka stojącego na niższej półce umywalki, szybko myłem się i, szczękając zębami, szybko wycierałem się przygotowanym tam dla mnie czystym ręcznikiem. Potem, już ubrany, skręciwszy knot lampy, wyszedłem z izby i ostrożnie, macając ścianę, zszedłem po schodach w czarny, smolisty mrok, w którym słychać było tylko dudniący odgłos moich własnych butów i skrzyp wyziębionych ścian (wydal mi się on stłumionym szeptem starych kobiet odmawiających poranną modlitwę), na dole manewrowałem chwilę przy zamku, w końcu odryglowałem i otworzyłem drzwi, i znowu, jak po przebudzeniu, coś w rodzaju jęku albo westchnienia wyrwało mi się z ust głośno, bo aż do głębi przeszył mnie dreszcz. Powietrze było czyste, jak ze szkła, zimne, jakby rozrzedzone, ledwo trzymające się płuc, pod butami chrzęścił delikatnie szron i zrazu otaczała mnie jedynie granatowa ciemność, tu i tam poznaczona przesuwającymi się w niej wolno ręcznymi latarkami (niesionymi przez ludzi, których nie widziałem zrazu wcale), tworzącymi plamy światła, które były skupione, nie promieniowały, nie rozpraszały się i, jak mi się zdawało, nie rozjaśniały wcale zimnej ciemności: były jak krople poruszającego się w ciemnym, rozrzedzonym powietrzu żaru, złote, a nawet bardziej czerwone niż złote, czerwonorude. Po chwili dopiero wyłoniły się z boku ... i poniosły konie 25 przede mną jaśniejsze nieco, niż otoczenie, prostokąty rozwartych wrót stajni i w świetle, które nie było tam wcale od ruchomych plam na dworze bardziej intensywne, lecz jedynie jak gdyby rozmazane nierównomiernie albo nawet rozlane, zobaczyłem postacie krzątających się przy koniach mężczyzn, czasem w silniejszym refleksie tego światła mignął mi koński bok, czasem zad albo głowa potrząsająca grzywą, czasem cały profil korpusu okręcającego się jak gdyby wokół własnej osi, powodowany ręką trzymającą wodze uzdy, i znowu pozostawał w granatowym tle ciemności czerwieniejący tylko prostokąt wrót stajni, a dopiero po jeszcze jednej dłuższej chwili ta ciemność rozległego podwórca, która zrazu wydała mi się tak bezludna i tak zimna, zapełniła mi się tam w głębi, w pobliżu poruszających się złotych plam świetlnych, rzędem ustawionych już obok siebie, na zewnątrz stajni, uwiązanych do drewnianych pachołków koni, z których kłębów, gdy wytężyłem dobrze wzrok, ujrzałem jak unosiły się nikłe, niby pasemka wełny, obłoczki pary, prędko wsiąkającej w powietrze. Wtedy posłyszałem z tyłu za sobą znowu głos Mikołaja, którego kroków przedtem nie słyszałem, sam zasłuchany w dalekie głosy ludzi, głuche stąpania koni, skrzypienie uprzęży i siodeł, i jeszcze dalsze, gniewne i niecierpliwe ujadanie spuszczonej już i wy biegłej w pole za futorem psiarni. I odwróciłem się. Ale Mikołaja nie od razu zobaczyłem, bo wpierw zobaczyłem po raz pierwszy tę parę jeźdźców - choć może stało się to jednocześnie - parę, która wpisała się tak silnie w tę przypominaną przeze mnie historię, że specjalne wspo- 26__________Włodzimierz Odojewski___________ mnienie jej się należy, jego w czymś ciemnym, szarym, w czym dopiero później rozpoznałem polowy szynel wojskowy, ją w żółtej amazonce i w czarnej „la bombę" na głowie, obydwoje wyprostowanych, kołyszących się w siodłach w rytm kroku swych wierzchowców, zrośniętych z nimi, zdawałoby się, ciasno w doskonałą jedność, że nie można by oddzielić człowieka od zwierzęcia, pięknych jak z jakiegoś starego, oglądanego gdzieś przeze mnie i zapamiętanego angielskiego sztychu, choć ta ich piękność, jeżeli nie była tylko moim przeczuciem, to mogła być także wyobrażeniem stworzonym sobie w oparciu o wyraz Mikołaja twarzy i jego głos, w kilku sekundach przejazdu tej pary nieuważnie brzmiący, zamyślony, jakby czegoś innego mogący dotyczyć, pytający mnie wprawdzie, czy nie wypiłbym przed wyruszeniem w drogę chociażby trochę kawy, że powinniśmy zajść jeszcze na chwilę do domu, jednocześnie zdradzający mi coś bardzo niepokojącego, pozwalającego się domyślać, w każdym razie przeczuć, że to na tych rosłych, kroczących jak na paradzie karych koniach, dźwigających na grzbietach tę piękną parę, przesunął się przed moimi oczyma w skrócie, mojego przyszłego przyjaciela, Mikołaja, los. Ta kawa, której kubek wcisnęła mi potem w dłonie jakaś dziewczyna zaraz za progiem kuchni, zawieszając jednocześnie na ramieniu lnianą torbę na pasku, z której zapachniało świeżo upieczonym chlebem, rozlewała się po żołądku gorzkosłodkim przyjemnym gorącem, a Mikołaj w tym czasie informował mnie o zaletach i wadach swojej dwururki, którą on mi pożycza na wyprawę, „Jeżeli coś po drodze podleci ci na strzał. Ptak ... i poniosły konie_____________27_ jakiś, zając, no wiesz... Pach, pach, pach!", i przypomniał (tym razem głos nie brzmiał mu obojętnie, ale życzliwie), że właściwie to już się znaliśmy, że pozaze-szłego roku, kiedy przyjechałem tu raz czy dwa razy ze swoim wujem z Humienisk, to on, Mikołaj, pokazywał mi karpie w stawie, utuczone jak małe wieprze. „To wtedy ci powiedziałem, że na imię mi Mikołaj, zapomniałeś". A jeszcze potem, puste kubki dziewczynie oddawszy, szliśmy przez podwórzec, już opustoszały aż po sam kraniec albo do reszty właśnie pustoszejący, gdzie przy rzędzie drewnianych pachołków, tu i ówdzie żółcąc się na ziemi, ostrą wonią parowało końskie łajno, pod naszymi butami zaś znowu zaszeleścił dźwiękiem, jakby zmielonego szkła, nie roztajały jeszcze szron. Później z którychś wrót stajni, mały, może dziesięcio-, może dwunastoletni chłopak wyprowadził dwa konie, Mikołaj wskazał mi jednego (widać mój Srokosz wciąż nie nadawał się dojazdy) i już siedzieliśmy w siodłach, a ta ciemność, która w otoczeniu zabudowań futoru była jeszcze mocno spoista, gęsta i rozrzedzała się bardzo wolno, tu jakby się nagle rozstąpiła na strony, ukazując w gołębiej siności rozciągające się za futorem wertepy Pantalichy: z prawa przecięte czarną kreską drzew osłaniających gościniec, gdzie w dali musiała zniknąć kawalkada jeźdźców z psami, bo stamtąd właśnie niósł się rozpraszający się zapach końskiego potu i coraz cichsze ich poparskiwanie, z lewa zaś, równinne, gołe jak daleko tylko wzrok sięgał, przestrzenie bez jednego drzewa, pod koniec zaznaczone pasmem rozjaśnionych świtem, jaśniejszych niż płaszczyzna Pantalichy, gdzieniegdzie podwyższonych jeszcze lasem, wapiennych wzgórz. 28__________Włodzimierz Odojewski___________ ? Mikołaj, nic nie wyjaśniając, skierował swego konia właśnie tam, w tę otwartą przestrzeń. Po chwili powiedział: „Tym razem, to ani chybi, a nastanie jego koniec, bo stary Mors...", „Jaki Mors?"przerwałem mu, „Stary Mors..." kontynuował Mikołaj nie patrząc na mnie, „Powinieneś wiedzieć. Z miotu Saby i Kapitana. Przed kilkoma laty pierwsza nagroda na psiej wystawie we Lwowie. Twój wuj z Humienisk chciał go od nas odkupić. Dobrze zapłacić. Ale dziadek nie wypuścił go z naszej psiarni" i dalej, że stary Mors na przyszły rok będzie już trochę za stary, więc może się wreszcie postara i nastanie tamtego koniec. Ale ja musiałem zapytać: „Czyj koniec?", bo nie zrozumiałem, a Mikołaj powie-dział wtedy trochę urażony: „No wiesz, naszego lisa! Nie słyszałeś? Srebrnego! Wszyscy o nim wiedzą. Od lat się na niego poluje i zawsze się wymknie". Minęło jednak jeszcze dobre pół godziny albo i więcej, zanim w tym sinym i posępnym świetle wczesnego poranku gdzieś nagle, jakby w okolicy dalekich wzgórz na horyzoncie, raz po razie huknęły strzały oddane z dubeltówek, a potem z jakiejś innej broni, które wybrzmiewały ostro w suchym, czystym powietrzu, jak złamane w połowie chlaśnięcie bata. Mikołaj, wsłuchując się w szczekanie psów, powiedział: „Są na jego tropie", ale gdy jeszcze po jakimś czasie usłyszeliśmy głosy skowyczące, jak gdyby wzywające, przynaglające ludzi do pośpiechu, to zaraz się roześmiał: „A teraz znowu wyprowadził je w pole. Oj cwany on, cwany!" i w tych słowach była odrobina wyraźnej dumy. Z lisa, oczywiście. Potem, kiedy zrobiliśmy mały postój, żeby zjeść dane nam w soroczyskiej kuchni bułki, zobaczyliśmy ... i poniosły konie____________29 tamtych mężczyzn na koniach z bliska. Posuwali się oni długą linią wyginającą się w kształt sierpa za uchodzącym gonem psiej sfory, ale i kierowani wskazówkami starego Romana Jewhena, który w środku linii jechał zaprzężoną w gniadego wałacha linijką, dając ręką znaki; jego instynktowną jak gdyby zdolnością przewidywania (tak jak ja to polowanie rozumiałem) zawczasu trasy lisiej ucieczki. Więc wkrótce i ja, i Mikołaj, dołączyliśmy do kawalkady i ciągnęliśmy w jej ogonie z jakąś godzinę albo dwie, wciąż słysząc zziajane, pełne emocji głosy psów, raz się oddalające i cichnące, raz znów bliższe, głośniejsze, ale gdy pytałem Mikołaja czy dzisiaj ta nagonka lisa zdoła dopaść, odpowiadał wymijająco, że to przecież dopiero początek, że wszystko potrwa trzy dni, do soboty, że jeszcze wiele może się zdarzyć. I słyszeliśmy strzały raz z lewa, raz z prawa, więc polowało się i na inną zwierzynę, nie mogłem się z Mikołajem dogadać, przytakiwał coś pomrukując i tylko, że lis najważniejszy, najważniejszy ponad wszystko, to były jego słowa. Raz konie czymś przestraszone poniosły nas na jakieś ledwo cienkimi płytkami lodu pokryte mokradło; okrążając straciliśmy polujących z oczu, Mikołaj śmiał się, tylko zęby mu pobłyskiwały i wołał ze swojego konia: „Pewnieś do czegoś takiego nie nawykły!". Ja zaś, prężąc się wewnętrznie, że nawykły, nawykły. A potem za jakimś wzgórzem trafiliśmy na czołówkę; był to zarządzony przez Romana Jewhena postój. Obok jego linijki stały dwa inne wózki, z termosów rozlewano do kubków kawę i herbatę, częstowano uczestników, a konie, zbite w gromadę, parowały zwie- ??__________Włodzimierz Odojewski___________ .1 szając zbyt ciężkie nagle łby; strzygąc uszami próbowały niemrawo poprzez wędzidła zagarnąć w mięsiste wargi kępki mokrej, już bez szronu, trawy, na niebie zaś stało blade słońce szybko roztapiające chłód. I wtedy tę parę, zapamiętaną z wczesnego świtu z podwórca futoru Damiatyczów zobaczyłem powtórnie, właściwie ją, jego bowiem widziałem tylko przez krótką chwilę. Jak z wózka obok linijki Romana Jewhena niósł termos, potem stojąc już przy kobiecie, nalewał jej do kubka parującego płynu, zakręcił termos i wracał z nim do wózka, że było coś wojskowego w jego postawie, w chodzie, w stroju też; ona rozmawiała z jakimś starszym mężczyzną, od czasu do czasu wybuchając nie-głośnym, dźwięcznym jednak, brzmiącym nisko śmiechem. I zaraz utwierdziłem się w tym swoim przekonaniu ze świtu: była piękna, w typie ciemnym, prawie cygańskim, z twarzą wydłużoną, nad którą kłębiły się ciemne, nie czarne jednak włosy w drobnych loczkach, ale za to oczy miała czarne jak smoła; dostrzegłem to po chwili. Właśnie przechodziliśmy z Mikołajem w pobliżu, prowadząc za uzdy konie, i wtedy wydało mi się, że usłyszała, jak mówię do Mikołaja po polsku, zwróciłem tym na krótko na siebie jej uwagę, jej oczy przeszyły mnie na wskroś, aż do jakiegoś gorącego dna w piersi, Mikołaj zaś umilkł. Potem tego dnia zobaczyłem ją jeszcze chyba ze dwa razy. Raz na postoju w południe, kiedy na wózkach podwieziono obiad i rozdzielano w menażki; nie była już jedyną kobietą biorącą udział w polowaniu, jak z samego rana i przed południem, i z jakimiś dwiema, w jej wieku, towarzyszkami stała w pobliżu koni; ... i poniosły konie____________31 rozpoznawało się w niej od razu znawczynię, gdy dotykała ich szyi, gładziła po łęku, odchylała wargę, patrzyła na zęby, nachylała się, przyglądała się osadzeniu nóg, wielkości i krojowi kopyt, poklepywała po brzuchu, a potem poszła ze swoimi towarzyszkami ku ustawionym na poboczu ścieżki linijkom i zatrzymała się nad rozłożoną na trawie upolowaną zwierzyną; leżały tam w rzędach zające, dzik, dobrze podrośnięte dwa warchlaki, kilka koziołków, kilka lisów; srebrny jednak z nich nie był żaden. Razem z tamtymi kobietami przyglądała się zwierzynie i taksowała ją ze znawstwem w oczach. Wieczorem zaś ponownie ją ujrzałem. To było przy ognisku starego Romana Jewhena. Królowała wśród kilku rosłych, bardzo sportowo prezentujących się kobiet w strojach na wpół myśliwskich, na wpół jak gdyby wojskowych, coś relacjonując, kogoś naśladując, co wywoływało powszechny śmiech. Ale już na tym pierwszym postoju (jeszcze w południe) nie wytrzymałem i zapytałem Mikołaja, kto to taki, a Mikołaj odpowiedział, że siostra atamana, a ja zapytałem: „Jakiego?", a Mikołaj powiedział wtedy: „No, naszego", a ja: „Waszego atamana?" zapytałem powtórnie z jakimś niedowierzaniem w głosie, „Tak, naszego. On mieszka w Pradze" Mikołaj na to, „Nie pytaj więcej, i tak nic z tego nie pojmiesz. Zresztą po co? Siostra. Studiuje architekturę we Lwowie", i zmienił temat. Był to jakiś myśliwski nagle wątek, bez związku z czymkolwiek, o czym mówiliśmy, i w ogóle bez znaczenia. Ale i tego nie chciał ciągnąć, opuścił wzrok, jakby nie potrafił na tę kobietę patrzeć, nagle pobladły, po chwili zaś odwrócił całą twarz i spoglądał 32___________Włodzimierz Odojewski____________ gdzieś przed siebie w daleki horyzont, jakby tam coś miaio się kryć, co mogłoby udzielić odpowiedzi na zadawane mu pytania, na które on, Mikołaj, udzielić odpowiedzi nie potrafi albo nie chce. Więc dałem spokój. Wieczorem jednak, widząc kobietę tę w rozmowie przy ognisku z Romanem Jewhenem, znowu nie wytrzymałem i mimo zapamiętanej niechęci Mikołaja do udzielenia mi wyjaśnień, na nowo zapytałem o nią, a wtedy ten po namyśle, nachylając się do mnie blisko, powiedział przyciszonym głosem, jakby zdradzał jakąś tajemnicę: „Siostra tego Koryckiego z Husiatynia, co to trzy lata temu miał z wolnej stopy proces. Zamach na pociąg, wiesz? Ale właśnie wtedy uciekł do Czechosłowacji. A z Czechosłowacji naszych waszym nie wydają...", i już absolutnie nic więcej o tym nie chciał z siebie wycisnąć. Siedzieliśmy od gromadzących się wokół Romana Jewhena myśliwych kilkanaście metrów dalej na grubej kłodzie przy ledwo tlącym się ogieńku, rozpalonym raczej dla rozjaśnienia własnych twarzy, niż ogrzania się, jedliśmy gorący ukraiński barszcz z mięsnymi wkładkami, którego dwie pełne menażki przyniosła nam śliczna dziewczyna nieco młodsza od Mikołaja, może w moim wieku albo jeszcze trochę młodsza, o twarzy już z daleka zdradzającej urodzoną śmieszkę, odziana w krótkie jagnięce futerko i szarawary, o której Mikołaj powiedział, gdy pierwszy raz zmierzała w naszą stronę z pierwszą menażką, że jest jego krewną z niedalekiej Kamionki; do dogryzania podała nam torebkę z pajd-kami razowego chleba, do mnie zaś powiedziała: „Ma-rusia jestem" i była w tym jakaś wyraźna kpina, nie ... i poniosły konie 33 wiedziałem, czy ze zdrobnienia jej własnego imienia czy z mojego uroczystego sposobu przedstawienia się dziewczynie, jak poderwałem się z kłody, stuknąłem obcasami i podałem dłoń, lekko jej dłoń unosząc jak do pocałunku. Potem się do nas przysiadła i zapytała znowu po polsku, jak mi się podoba polowanie, a ja odpowiedziałem, że prima, znakomite i że mam nadzieję, że tego lisa-chytrusa wreszcie upolują, to na to ona zachichotała tym razem pełnym głosem, zgromiona jednak wzrokiem Mikołaja, zamilkła, choć jej oczy nie przestawały śmiać się dalej i żartobliwie błyszczeć. Ale jeszcze potem Mikołaj poszedł po herbatę. Wtedy nachyliła się do mnie szybko i półszeptem, lecz jak przedtem chichoczącym, powiedziała trochę tajemniczo, zarazem ufnie, że jej nie zdradzę: „Ty w te bajdy o tym srebrnym lisie nie musisz wcale wierzyć" i zaraz: „O tym cholernym lisie!" dodała z naciskiem, rozciągając „cholernym", kogoś wyraźnie naśladującym głosem: „No, ale wierzyć powinieneś. Wszyscy wierzą. Taki obyczaj", znowu poważnie, choć w jej głosie wciąż perlił się, tłumiony wprawdzie, przyhamowywany, jednakże pełen rozbawienia śmiech, i krótko odsłoniła przede mną historię lisa, który i latem wygląda jakby nie zmienił zimowej sierści, jest srebrny, a na którego wszyscy polują od lat, ale upolować go nie potrafią. Zakończyła: „Och wy mężczyźni! Ale niechby go któryś z was naprawdę zastrzelił! Zostałby raz na zawsze wykluczony z towarzystwa", i ja zdumiony, zresztą nie mogąc dociec czy tą niezwykłą historią, która dla mnie wcale nie była śmieszna (intrygująca raczej), czy że śliczna ta dziewczyna, rozmawiająca ze mną jakbyśmy 34__________Włodzimierz Odojewski___________ znali się od lat, pozwala mi znaleźć się tak blisko siebie i że przechyla się mi prawie do ucha (a biło od niej na mnie jakieś dziwne ciepło pachnące jedliną i świersz-czyną), zdumiony coraz bardziej, słuchałem jej zafascynowany. I później nie wiedziałem, czy to ona, jej obecność zapadła mi tak mocno w pamięć, czy ta jej osobliwa opowieść w tamtej przedwieczornej godzinie na polanie pośród wrzosowisk o w istocie nietykalnym lisie, opowieść niedokończona, przerwana Mikołaja, niosącego w kubkach herbatę, nadejściem. Ale znajomości ze śliczną Marusią-śmieszką nie udało mi się tego wieczoru, ani w ogóle tamtego roku, kontynuować, już bowiem jakiś „umyślny" przybyły z futoru Damiatyczów przywiózł wiadomość, że w Hu-mieniskach zaniepokojono się nagłym moim zniknięciem i przedłużającą nieobecnością, że ktoś tam u Damiatyczów na mnie czeka, tak, że ledwo zdążyłem pożegnać się z sędziwym Romanem Jewhenem i podziękować za gościnę (Marasie krótko widziałem jeszcze, rozszczebiotaną, w większym kręgu młodych ludzi przy jednym z ognisk, ale nie śmiałem podejść) i już wracałem w ziębnącej ciemności, wiedziony przez Mikołaja, jemu, Mikołajowi, znanymi ścieżkami przez Pantalichę do ich futoru w soroczyskim posiołku, a mój towarzysz, z przechwałką w głosie, zarazem jednak pełnym aprobaty stanu rzeczy tonem, mówił: „To nic nie znaczy, że dzisiaj się nie udało... Jutro na pewno dostaniemy go pod strzał. Bo chociaż on sprytny jak licho, to jednak nasi myśliwi są niewyczerpani, że ho, ho!" i jeszcze długo rozwodził się nad zaletami dziadkowej psiarni, przekrzykując tętent koni, a ja na to nic, ... i poniosły konie 35 wiedziałem przecież od Marusi, że to wszystko było ukartowaną jedynie grą, naprawdę bowiem spotykając się i biegając po bezdrożach Pantalichy za srebrnym lisem, polowano na zupełnie inną zwierzynę. A nadto plotkowano, opowiadano sobie, co się wokoło w okolicy dzieje, co u tych a co u tamtych, politykowano, spierano się, radzono, wymieniano wiadomości także od Ukraińców z emigracji nadchodzące, konspirowano. Ale o tym ostatnim dowiedziałem się później, a zrozumiałem to jeszcze później. Ze swą natomiast wiedzą o srebrnym lisie Mikołajowi się nie zdradziłem. Wiedziałem, że popsułbym mu humor na długo, tak więc rozstaliśmy się tego wieczora jak najlepsi przyjaciele. Tej jesieni z Mikołajem, podobnie jak z Marusią też, już się nie spotkałem, dopiero na skłonie w następny rok, może nawet nieco później, gdzieś po Jordanie w styczniu, spotkałem się z Mikołajem. Wtedy to właśnie zostałem zaproszony na inne polowanie. Tej zimy bowiem od strony Woroniaków i Miodoborów poczęły licznie pojawiać się wilki. W czasie wielkiego głodu po tamtej stronie Zbrucza niebywale się rozmnożyły, kiedy to w wymierających wioskach ukraińskich i na poboczach tamtejszych dróg znajdowały pod dostatkiem ludzkich zwłok, których wpierw nie nadążano grzebać, a potem w ogóle nie miał już kto je grzebać. Wilki pojedynczo, a czasem nawet po kilka sztuk przemykały przez rzekę zrazu nocą i sowiecka straż graniczna, myśląc, że to uciekający stamtąd ludzie, zawzięcie pruła z automatycznej broni ze wschodniego brzegu do przesuwających się po lodzie cieni, ale tylko na początku, wkrótce bowiem rozzuchwaliły się, zaczęły przemykać 36__________Włodzimierz Odojewski___________ na polską stronę także w biały dzień i sowieccy strażnicy dali spokój. Prawie zawsze budziły grozę, podchodziły do samych krańców wsi, napastowały samotnych ludzi na drogach, zwłaszcza zmierzających w przedrannej szarówce piechotą do miasteczka na targ, tak w każdym razie głosiła rozchodząca się po okolicy fama, nocami to tu, to tam gdzieś na przylesiach odzywało się ich przejmujące do trzewi wycie, a wtedy dostałem od Mikołaja list, w którym ten w imieniu swoim i swego sędziwego dziadka, Romana Jewhena, zapraszał mnie do soroczy-skiego posiołka na polowanie i miałem ustrzelić swą pierwszą grubszą zwierzynę. Ale nie był to wilk, wilk zaledwie raz jeden mignął mi przed oczyma, widziałem też poszarpaną przez wilki sarnę, to już jednak inna historia, nie wiem, czy opowiadać ją warto, no zobaczymy. ? ? ? Następne spotkanie z mieszkańcami soroczyskiego posiołka utkwiło w mej pamięci z przyczyny innej, niż polowanie. To był ten mój z Mikołajem galop przez zaśnieżone wertepy w kierunku Miodoborów, który o włos nie zakończyłby się obopólnym nieszczęściem. Lecz wspomnienia o nim i towarzyszących mu okolicznościach są jakieś takie pocięte, poszatkowane, ledwo pasujące jedno do drugiego, ledwo dające się złożyć razem, ja sam nie zawsze - kiedy im się teraz przyglądam - rozumiem je wszystkie. W każdym razie wieczór, w który znów pojawiłem się w soroczyskim posiołku, chyba dlatego potrafię w dość wyraźnym kształcie wy- ... i poniosły konie 37 dobyć z pamięci, że był jota w jotę podobny do tego pierwszego, z końca jesieni. Też przycwałowałem na Srokoszu (tyle że po drodze nie okulał), i wprowadziłem go do stajni już w towarzystwie Mikołaja, który oczekując mnie, kręcił się wokół domu, też sennie rozgrzewałem się gdzieś potem u krańca dębowego stołu w kuchni, stanowiącej tam jadalnię i pomieszczenie na spotkania całej rodziny i przyjęcia gości, też siedząc naprzeciw pykającego fajeczkę sędziwego Romana Jewhena, też jedząc smaczną kolację, która zapewne była szybko podsmażoną na patelni pozostałością z obiadu, podsuniętą mi przez jedną z licznie kręcących się tam kobiet, też niezbyt składnie odpowiadałem na pytania gospodarza, którego interesowały moje postępy w nauce, a także psiarnia wujostwa w Humieniskach i może jeszcze, czy już na tyle rozejrzałem się po świecie, ażeby wiedzieć, co będę robił po maturze, ale gdy odpowiedziałem, że chętnie zaciągnąłbym się do marynarki wojennej i, po następnym pytaniu Romana Jewhena o moje lektury, wymieniłem dwie powieści, „Wyprawy na morza południowe" i „W niewoli u ludożerców", to wyczułem, że mej odpowiedzi nie potraktował zbyt poważnie, i w końcu też, jak tamtym razem, oczy zaczęły mi się kleić i Mikołaj znalazł się nagle za moimi plecami, też jak wtedy kuksnął mnie w bok, spostrzegłem wówczas, że Romana Jewhena nie ma już w pobliżu i uświadomiłem sobie, że przynajmniej kilkadziesiąt sekund, być może nawet z otwartymi oczami, spałem, powiedziałem dobranoc wszystkim kręcącym się w pobliżu i przez mroźny dziedziniec poszliśmy z Mikołajem ku tej samej, co przed miesiącami oficynie. JS__________Włodzimierz Odojewski___________ Zdaje się, że zasnąłem już twardo, zanim jeszcze Mikołaj skończył odmawiać wieczorną modlitwę i podniósł się z klęczek. Ale wydawało mi się, że spałem niedługo. To tylko w pewnej chwili przeszył mnie od stóp do głowy dreszcz. I jednocześnie z nim ogarnęła jakaś taka dziwna fala ni to zimna, ni bólu. Bardziej jednak zimna, niepokojąca, nieznana. I natychmiast otworzyłem oczy tak zupełnie, tak do końca trzeźwy, jakbym dawno już był nie spał i od razu tego ni to zimna, ni to bólu nie znajdowałem w sobie ani śladu, tylko w głowie czułem czujną trzeźwość. Czujnie też wsłuchiwałem się w coś. I pierwszą myślą, jakby jeszcze na samej granicy tamtego dreszczu, było to, że nic nie śniłem, a przez głowę -jakby echo czegoś, co jednak snem mogło być, w każdym razie, co wydawało się snem, nim oczy otworzyłem - przeciskał się poprzez zwoje mózgu wydłużony, ochrypły, złowrogi i złowieszczy dźwięk, na krótko milknący i znowu rozbrzmiewający, powtarzający się po wielekroć, dla mnie jak jakiś śmiech szatana. Leżąc na łóżku nieporuszony ze strachu, szeroko rozwartymi oczyma błądziłem po izbie, ażeby szybko otrzeźwieć i widziałem rozjaśnione światłem księżyca sczerniałe belki dźwigające powałę, ściany ozdobione wiszącymi na nich kilimkami, stare, z solidnego drewna meble zapełniające izbę, dwie ikony zawieszone ciasno na ścianach schodzących się razem w kącie, a nawet tam niżej na wielkiej skrzyni na bieliznę, okryty prześcieradłem materac, na nim zaś zwinięte w kłębek pod pierzyną ciało śpiącego Mikołaja, i uświadomiłem sobie wreszcie, że tamten ochrypły, złowrogi i złowiesz- ... i poniosły konie 39 czy dźwięk dociera do mnie rzeczywiście, że jest jak najbardziej realny. Wsłuchiwałem się weń długą chwilę. I po drugiej długiej chwili pomyślałem: wilk, choć nigdy w życiu wilczego wycia jeszcze nie słyszałem, nawet w wyobraźni. A krótko potem poprawiłem się w myślach: to wilki. Wciąż leżałem nie ruszając się. A chociaż od mego przebudzenia upłynęła zapewne minuta dopiero, najwyżej dwie, to wydawało mi się, że leżę już tak niezmiernie długo. W końcu jednak usiadłem na łóżku i opuściłem na podłogę stopy. Wspierając łokcie na kolanach, brodę na dłoniach. I tak siedząc, i patrząc w okno osłonięte czymś lekkim, przepuszczającym jednak nocne światło, z uwagą dalej wsłuchiwałem się w tamten wydłużony dźwięk i miałem wrażenie, iż głos ten do mnie błyskawicznie się przybliża. Jakby chciał spotęgować poczucie grozy we mnie. Wtedy wstałem i podszedłem ostrożnie do parapetu. Za szybami, gdy odgarnąłem firankę, ukazała się bezmierna przestrzeń połyskującego w księżycu śniegu, ale tylko na chwilę, bo zaraz potem, gdy zacząłem się w widok za oknem wpatrywać przenikliwiej, dostrzegłem połacie łąk ledwo pokrytych szronem a śniegiem w zaspach tylko gdzieniegdzie, tu i tam biało oszadzia-łe drzewa, w środku zaś gładką taflę sinobiałego lodu pokrywającego staw. Wyżej nad stawem była grobla i gdzieś dalej pewnie strumień, tego strumienia jednak nie widziałem, wiedziałem tylko, że tam jest. A na grobli zobaczyłem stojącego prawie bez ruchu wilka. Jednego tylko. Gdzieś daleko odpowiadał mu jednak inny, ale może było to jedynie echo wycia tego pierwszego. 40__________Włodzimierz Odojewski___________ W to wycie, tnące mroźne powietrze jak nóż, byłem tak zasłuchany, że uszedł mej uwadze szmer w pobliżu, dopiero gdy połaskotało mnie w szyję ciepło oddechu, odwróciłem się. To z boku, tuż za moimi plecami, stał Mikołaj. „Pewnie to ten sam, co tu pałęta się niemal noc w noc" powiedział Mikołaj tajemniczo i szeptem, jakby niedaleka obecność zwierzęcia nakazywała ostrożne ściszenie głosu albo przeciwnie: jakby bał się zwierzę przepłoszyć. A tamten właśnie znów wyprostował szyję, wyciągnął ją do przodu, uniósł łeb w stronę księżycowego światła, ja zaś powtórnie poczułem w całym ciele ten dreszcz ni to zimna, ni bólu, jak w chwili przebudzenia, bo wycie wilka znowu się powtórzyło. I patrzyłem jak sparaliżowany. Ale wtedy gdzieś zza gospodarskich budynków huknął strzał, po sekundzie czy dwóch drugi, i wilk skoczył do przodu i w dół na przeciwną stronę grobli. Towarzyszył temu śmiech Mikołaja za mymi plecami: „Któryś z naszych nie wytrzymał nerwowo" i zaraz zaśmiał się znowu: „Zresztą za duża odległość". Potem (widać spojrzał na zegar na ścianie), powiedział: „Jeszcze na prawie dwie godziny możemy spróbować zasnąć. Ja w każdym razie się kładę. A ty?", „Yhm..." mruknąłem i zaraz byłem w łóżku. Ale nie wiem, czy udało mi się zasnąć, może tylko bez ruchu leżałem, patrząc w rozjaśnione księżycowym światłem belki powały i przypominając sobie skórę wilka leżącą przed laty na podłodze w sypialni mego dziadka obok łóżka, na niej ustawione jego pantofle nocne, skórę trochę wyliniałą i przydeptaną. Długo jeszcze wydawało mi się, że dalej słyszę tamto wycie, choć naprawdę na zewnątrz panowała cisza. ... i poniosły konie_____________4J_ A jednak być może na krótko zasnąłem, stuk w drzwi bowiem, któremu towarzyszyło jakieś zdanie ukraińskie dochodzące zza drzwi, poderwały mnie, ale tych paru słów tamtego, pukającego, nie zrozumiałem. Mikołaj podkręcał właśnie na większy płomyk knot w lampie i stawiał ją tak, aby dobrze oświetlała izbę, był (też jak za pierwszym moim noclegiem tutaj) już ubrany, kiwnięciem głowy wskazał mi umywalkę i po chwili go nie było. Gdy wyszedłem po kilkunastu minutach z oficyny na dwór, to jeszcze jakieś resztki nocy czaiły się tuż pod ścianami, nieco dalej na środku dziedzińca było jasno, jak w dzień, choć nie od wschodzącego słońca, tylko od księżyca, wciąż rozświetlonego w pełni na bezchmurnym niebie. Wokół panowała cisza zupełna, żadnych psich ujadań, żadnego rżenia koni. Mikołaj zatrzymał mnie w drodze do stajni, powiedział, że trzeba coś zjeść i do zjedzenia zabrać z sobą; skierowaliśmy się do głównego budynku futoru, by zajrzeć do kuchni, jedliśmy potem w milczeniu, a dopiero gdy jedna z krzątających się tam kobiet dała nam w torbach wcześniej przygotowane na drogę jedzenie, poinformował, że myśliwi wyjechali już przed dwiema godzinami, „My dziś należymy do ogona konnej nagonki" dodał tak jakoś trochę smętnie, „Psy tylko te do tropienia wyszły, ale czy coś z tego będzie...? Kto to dzisiaj wie, jak poluje się na wilki? Już dawno u nas nie w zwyczaju...", a gdy chciałem skierować rozmowę na lisy, szczególnie zaś na znanego mi z poprzedniego pobytu w soroczyskim posiołku lisa srebrnego, machnął ręką. Po chwili, już siedząc w siodłach, byliśmy w dro- 42__________Włodzimierz Odojewski___________ dze. Mikołaj opowiadał o jakimś przeczytanym gdzieś dawnym polowaniu na wilki - myśliwi pędzili przesieką leśną ciągniętymi przez konie sankami, za sankami przywiązany na linie biegł wieprzak, wilki stadem goniły za nim zwabione jego przeraźliwym głosem, a myśliwi z sanek do nich strzelali. Zapytałem, czy to prawda, że one jedzą teraz ludzi. Mikołaj odkrzyknął, że pewnie u nas nie, w każdym razie nie słyszał o jakimś takim wypadku, ale tu i tam tak się gada. „Chyba że po drugiej stronie Zbrucza" dodał zaraz. I opowiedział, co uciekinierzy z tamtej strony granicy mówią, o tych całych wyludnionych z głodu wsiach. „Ludzie marli jak muchy". A ja myślałem ze zgrozą, że słyszałem już o tym wiele, ale co innego, gdy w domu mówią o tym dorośli i jak o czymś przeczytanym w gazecie, a co innego, gdy opowiada rówieśnik, który słyszał od innych, co z tamtej strony uszli. Słońce zaczynało wyłaniać się zza horyzontu, i wkrótce skądś tam, z bardzo daleka doniosły się do nas odgłosy pojedynczych strzałów. Nie pamiętam, czy dołączyliśmy do polujących, chyba nie, w pamięci powstała obszerna luka, z tej luki wyłania się jednak teraz blady jakiś, ale wypełniony światłem zarys szerokiego duktu leśnego, gdzieś dalej, daleko, lecz wciąż w głębi tego duktu kłębowisko koni z jeźdźcami na grzbietach, z prawa postacie piesze i psy, a zaraz potem następował w pamięci przeskok: to byłem znowu ja, tyle że już bez konia, stałem na skraju lasu, czy raczej do tego skraja lasu się zbliżałem i po kilkunastu krokach pochylałem się tam nad leżącym na śniegu koziołkiem, którego przed kilkunastoma sekundami ustrzeliłem, choć że ... i poniosły konie 43 strzelałem, to ten moment zupełnie wyleciał mi z pamięci; strzał był niecelny, zwierzę poruszało się jeszcze, zwróciło ku mnie głowę, ujrzałem jego oczy wbite we mnie, usiłowało dźwignąć się na nogi, lecz jeden z tych, co to przedtem pieszo skrajem lasu szli i zwierzynę naganiali, doskoczył, nachylił się i ciął je nożem po szyi. Wtedy nogi zwierzęcia drgnęły dwa, trzy razy w powietrzu, śnieg jaskrawo zaczerwieniła krew, a ja odwróciłem się, dłonią zdusiłem usta, dławiąc się i myśląc ze strachem, że na oczach tych ludzi z nagonki zwymiotuję. Mikołaj, który właśnie podjechał i zsiadł z konia, popatrzył na mnie tak jakoś znacząco, że wewnętrznie ścierpłem i potem coś mówił do mnie półgłosem ze współczuciem, z czego dotarło do moich uszu tylko ostatnie zdanie: „Nie nawykłyś jeszcze, wszystko przyjdzie z czasem", jakby w tym jego współczującym głosie, w powadze twarzy i oczu były już te dziesiątki martwych ciał, najczęściej nie zwierzęcych, ale ludzkich, z którymi w przyszłych latach miałem się zetknąć, niekiedy z Mikołajem razem. I niestety: znów otwierała się luka w pamięci, tym razem chyba jednak niewielka. Wciąż bowiem znajdowaliśmy się wewnątrz rozległego wzdłuż i wszerz leśnego duktu, ale tkwiliśmy już znowu w siodłach, pewnie chcąc dołączyć do jeźdźców znikających w oddali. Wówczas jeden z tych ludzi na skraju lasu (może jeszcze byliśmy w pobliżu zastrzelonego przeze mnie koziołka), kucnął, coś podniósł spod nóg i z rozmachem cisnął w moim kierunku; nie mogła to być kulka śniegu, to musiał być kamień, i to dość spory nawet, kiedy bowiem celnie trafił w bok brzucha Srokosza, rozległ 44__________Włodzimierz Odojewski___________ się głuchy, tępy tego uderzenia odgłos, a Srokosz chrapnął wspinając się przednimi nogami w górę, prawie zrzucił mnie ze swego grzbietu i zaraz pognał jak szalony. Przez chwilę krótko jeszcze słyszałem z tyłu za sobą krzyk Mikołaja, widać mnie gonił, potem już nic, tylko ten przytłumiony warstwą śniegu okrywającą ziemię tętent kopyt mego konia. Przecwałowałem obok jakiegoś jeźdźcy, już byłem na zalesiu, już wypadłem na obszar zupełnie bez drzew i bez krzewów, już nikogo nie widziałem w pobliżu, wściekle mocowałem się z wodzami, próbując Srokosza zatrzymać, który - jakbym żądał od niego czegoś wręcz przeciwnego, jakbym go popędzał - cwałował jak opętany. I wkrótce, choć może to nie było wcale wkrótce, bo zmienił się pejzaż, były to pokryte lodem i śniegiem wądoły i skalne obłazy, gdzieś mignął mi obsuwający się raptownie w dół skraj jaru, z którego krawędzi o mało co się tam w głąb nie stoczyłem, ale przerażony spiąłem konia, ten uskoczył, zaraz było jakieś zamarznięte rozlewisko, kopyta Srokosza ślizgały się, rozjeżdżały na boki, wreszcie naprawdę się poślizgnął, poleciał do przodu, zachwiał się, padł na bok, ja jednak nogę prawą wyrwałem już z pu-śliku, tak że zwaliłem się na jego brzuch i jechałem po lodzie kilka dobrych metrów, wciąż leżąc tak na jego brzuchu, a potem stałem obok niego na tej tylko połamanym lodem pokrytej płyciźnie po kostki w wodzie, trzymałem go za uzdę, pomagałem dźwignąć się na nogi i uspokajałem cichym głosem, poklepując go po szyi. Niebawem przy zamarzniętym rozlewisku pojawił się Mikołaj. I, mimo że krzykiem próbowałem go po- ... i poniosły konie 45 wstrzymać, żeby nie wkraczał z koniem na lód, wkrótce był przy mnie, przechyli! się, złapał strzemię Srokosza, pociągnął po chrupiącej i pękającej powierzchni lodu i już znaleźliśmy się na wzniesieniu nad rozlewiskiem. Gdy zsunął się z siodła, krzyknął: „Poniosły! No, twój poniósł pierwszy. Mój za twoim. Co się stało, że poniosły?". A ja nie odpowiedziałem, bo nie chciałem powiedzieć o tym kamieniu wycelowanym przez jakiegoś wyrostka w brzuch Srokosza, powiedziałem tylko: „Czymś się przestraszył. No, nic. Niezła przygoda, no nie...?", starając się uspokoić zbyt szybki oddech. Siedzieliśmy później na zdjętych z grzbietów końskich siodłach na spłaszczonym wzniesieniu ponad zamarzniętym rozlewiskiem przy małym ogieńku wznieconym z nazbieranych uschniętych gałęzi i nazgarnia-nych liści, jedząc nasze drugie śniadanie, którym obdarowano nas w kuchni w Soroczyskach, a które stało się już obiadem, obsuszaliśmy zdjęte z nóg buty i skarpety, konie udeptywały śnieg w pobliżu, coś tam wywąchi-wały spod niego, czy może nawet coś wyjadały, w promieniach zawieszonego na niebie, żadną chmurą nie-przesłoniętego słońca, wydawało się ciepło, cisza aż dzwoniła w uszach, i mówiliśmy o przygodzie, o zmaganiu się z przeciwnościami, o honorze, o przyjaźni, o udzielaniu jeden drugiemu pomocy, o konieczności dotrzymywania słowa, nieczynieniu zła i o przeciwstawianiu się każdemu zlu wszelkimi siłami gdziekolwiek sieje dostrzeże, przede wszystkim jednak zlu w samym sobie, wreszcie o tym, że do największego zła prowadzi nienawiść i że nienawiść może być wprost ślepa, a taka 46__________Włodzimierz Odojewski___________ jest najgorsza, później przypomniała nam się jakaś kilku stronicowa scena z Karola Maya albo może z Cur-wooda (dziś nie pamiętam, ale wtedy wiedzieliśmy dobrze, z kogo), kiedy przyjaciele zawierają dozgonny pakt przyjaźni, czy może raczej ślubują sobie męskie braterstwo, które powinno sprostać wszelkim przeciwnościom i próbom, i tę scenę tak oto zachowałem w pamięci: stanęliśmy nad ogienkiem, obaj trzymając w dłoniach nasze harcerskie sztyleciki, wydobyte z pochew wiszących na paskach u spodni każdego z nas, obnażyliśmy z rękawów do łokci lewe ręce (zastanawiając się, czy ostrzy nie zanurzyć wpierw w ogniu, ale zrezygnowaliśmy), potem ostrzem sztyleciku on naciął wyżej mojego przegubu moją skórę, aż ukazała się tam krew i zaraz ja powtórzyłem to nacięcie na wewnętrznej stronie jego przegubu, też aż ukazała się tam krew, następnie przycisnęliśmy oba nacięcia do siebie tak, by sącząca się krew się połączyła i Mikołaj powiedział: „Przysięgam dochować ci wiary. Żeby nie wiem, jakie przeciwności" i ja również powiedziałem: „Przysięgam dochować ci wiary. Żeby nie wiem, jakie przeciwności". I potem uścisnęliśmy się mocno, potem zaciągnęliśmy rękawy, niczym nie zabezpieczając ranek, potem siedliśmy na siodłach przy ogieńku i milczeliśmy długo, ja zdaje się łzy miałem w oczach, zresztą może Mikołaj też. Choć w istocie miało to być właściwie takie bardzo męskie danie sobie słowa, żadnych rozczulań, żadnego mazgajstwa. Lecz tak to wszystko zapamiętałem, chociaż możliwe, że się mylę. A później był jeszcze wieczorny powrót do Soro-czysk, zapewne było i uroczyste świętowanie w futorze ________________... i poniosły konie_____________47_ Damiatyczów mojej pierwszej upolowanej grubszej zwierzyny, owego koziołka (którego wzroku przed jego śmiercią, skierowanego na mnie, długo nie mogłem się pozbyć), były na pewno do późnej nocy ciągnące się relacje z przygód z polowania myśliwych zgromadzonych w soroczyskiej kuchni, które wprawdzie toczyły się po ukraińsku, to przecież wtedy nie miałem trudności ze zrozumieniem czegokolwiek, i jeszcze dużo o wilkach czy o wilku, lecz czy, że jakiegoś upolowano, czy że nie upolowano żadnego, że wymknęły się wszystkie, tego naprawdę nie pamiętam, jak zresztą nie zapamiętałem z tego wieczoru wielu jeszcze innych rzeczy. Ale pewnie nie byłbym daleki od prawdy, gdybym powiedział, że skończył się on podobnie jak tamten poprzedni wieczór w Soroczyskach - kuksańcem Mikołaja w mój bok, moim „dobranoc" i wędrówką we dwójkę przez dziedziniec w mroźnej ciemności na górkę do znajomej już dobrze oficyny spać. * * * Potem? Co było potem? Upłynęły miesiące. Zdarzyła się wówczas ta tragedia z Mikołajem, zmieniająca cale jego życie, tylko że zanim ją przybliżę, przybliżyć muszę to drugie, jakże ważne spotkanie z tamtą śliczną chichotką z polowania jesiennego, która zdradziła mi tajemnicę srebrnego i zarazem cholernego lisa. To było pierwszego albo drugiego września, zameldowałem się już u pijarów w Tarnopolu, choć dopiero najbliższy poniedziałek zapoczątkować miał szkolny rok, „zbijałem bąki" po mieście, Marasie ujrzałem w grupce 48__________Włodzimierz Odojewski___________ dziewcząt w jej wieku, idącą ulicą, ukłoniłem się, a ona odłączyła się od tamtych, podbiegła ze śmiechem i błyszczącymi oczami, i wtedy zaprosiłem ją na lody. Usiedliśmy w kawiarni w pobliżu farnego kościoła. Za oknem, ulicą pełną słońca, ludzie ciągnęli na pobliski targ lub z powrotem z targu, naprzeciwko na obszernym wybiegu z wyjazdowej z podwórza bramy kilku wyrostków grało w „pieniążki" z rozmachem rzucając je o mur, potem odmierzali rozstawionymi palcami odległości między odbitymi od muru monetami, a tymi już wcześniej tam leżącymi na bruku; z surowymi minami wyliczali sobie ilości wygranych punktów. Uśmiech nie nikł z twarzy Marusi dopóki mówiliśmy o czekającej nas szkole, jeszcze o wakacjach (spędzałem je na obozie harcerskim na Polesiu, ona u krewnych pod Zaleszczykami nad Dniestrem), spoważniała, gdy zapytałem o to, co dzieje się w Soroczyskach. „Ach... Mikołaj!" wyrwało jej się w odpowiedzi głębokie westchnienie z ust i zaraz dodała cicho, jakby ktoś nas podsłuchiwał: „Powinieneś doń zajrzeć do szpitala", „Co ty?! Co się stało?!" wykrzyknąłem, a ona: „Myślałam, że wiesz, tylko nie chcesz mówić o tym. On strzelił..." i utknęła w połowie zdania, „Jest w szpitalu? Strzelił?! Postrzelił się na jakimś polowaniu?", złapałem ją za łokieć i ścisnąłem, jakbym chciał nakłonić do szybszego mówienia, wyswobodziła łokieć, krzywiąc się: „Masz łapska jak drwal", „W szpitalu?!". „No, on sam strzelił sobie w pierś" dokończyła, a ja znowu za łokieć ją złapałem, natychmiast jednak przypominając sobie, że mam łapska jak drwal, puściłem i jedynie: „Co się stało?! Jezus, Maria!" wykrzyknąłem, „Co się ... i poniosły konie 49 stało?!", a ona: „No przecież mówię! Że strzelił sobie w pierś". I tu zaraz Marusia rozwinęła przede mną opowieść, która - okazało się - dla mnie miała swój początek przed rokiem, tegoż późnojesiennego dnia, kiedy po nocy przespanej w łóżku odstąpionym mi przez Mikołaja, wyruszyliśmy o świcie w wertepy Pan-talichy uganiać się za osławionym srebrnym lisem. Dopytywała się: „Czy może pamiętasz tę czarnooką krasawicę, co na tamtym polowaniu towarzyszyła Stiopce Poliszczukowi. Taki trochę po wojskowemu ubrany jegomość. Rzucający się w oczy. Lekarz ze Lwowa. No nie, skądże miałbyś go pamiętać...", a ja, że oczywiście, pamiętam, nawet dobrze i że wtedy z parę razy Mikołaja pytałem kto to taki, czymś bowiem wyróżniała się ta para, urodą, ubiorem, postawą, że już teraz, jak się wyróżniała, nie mógłbym powiedzieć, ale że wyróżniała się bardzo, pamiętam. „Mikołaj poczęstował mnie w odpowiedzi nader osobliwą historyjką..." powiedziałem ze śmiechem wzruszając ramionami, „Że to siostra jakiegoś atama-na...", „Koryckiego!" wpadła mi w zdanie Marusia, „No może tak, nie zapamiętałem nazwiska" i po zaledwie krótkim namyśle: „Mikołaj... był jej widokiem... poruszony. Nawet bardzo" dopowiedziałem ostrożnie, „Zgadza się" przytaknęła skwapliwie, „To i z jej właśnie przyczyny próbował pozbawić się życia. Kocha się w niej po uszy!", „Co ty mówisz, co ty mówisz..." szeptałem nie mogąc się wyzwolić z osłupienia, a Marusia: „Chociaż to wybór więcej niż niecodzienny, bo Mikołaj zbliża się dopiero do matury, a Iryna ma dwadzieścia dwa albo trzy lata, architekturę niebawem 50__________Włodzimierz Odojewski___________ J skończy we Lwowie, jakaż to z nich mogłaby być para?! Poza tym są spokrewnieni. A jednak wpakował sobie kulę z czegoś tam prosto w pierś. Bo ona, kiedy — tylko spostrzegła, że coś się z nim takiego dzieje, to usiłowała trzymać się z daleka". Tu Marusia wprowadziła mnie w zawiłości owej historii rodzinnej zakończonej Mikołaja nieszczęściem. Streszczając jej opowieść, to mówiła mniej więcej tak oto: że Iryna była sierotą, wychowanką krewniaków, starych Damiatyczów. Jej ojciec służył kiedyś dawno temu pod Piłsudskim, potem u Petlury, albo najpierw u Petlury a potem pod Piłsudskim, a jeszcze potem, podobnie jak wielu oficerów od Petlury wyemigrował na Zachód. Mówiła, że to w Paryżu go, wracającego do domu, gdzie mieszkał, o zmroku dziabnięto sztyletem w bramie. „Jakiś Żyd od nas. Podobno tamten miał na sumieniu pogrom starozakonnych w jego miasteczku. Tak tłumaczył później ten Żyd we francuskim sądzie, gdzie został w końcu uniewinniony". Potem mówiła, że matka Iryny też w Paryżu zakończyła życie. Że zmarła wkrótce na serce, brat zaś, dużo starszy (ten ataman, co słyszałeś!), poszedł swoją drogą; raz tu, raz tam, niewiele o nim wiadomo. A jeszcze potem opowiedziała, jak to dziewczynkę przygarnęli Damiatycze. Tak więc, zanim po latach przeniosła się do innych krewnych do Lwowa, żeby tam studiować, była długo w soroczyskim posiołku nieodłączną towarzyszką Mikołaja. Razem wożono ich do szkoły, razem chodzili strzelać króliki, razem na ryby, konie również ujeżdżali razem. Że ona udzielała mu korepetycji, kiedy był za-późniony w matematyce, że była dla niego siostrą ... i poniosły konie____________57 i matką jednocześnie. Bo matka Mikołaja zmarła przy porodzie trzeciego syna. „Przez długie lata zawsze razem, nie do rozłączenia, jakby byli bliźniaczym rodzeństwem", tak relacjonowała tę historię Marusia. I że ona nie wie, co Mikołajowi strzeliło do głowy. Przecież chyba nie to, że Iryna za niego wyjdzie za mąż, tyle lat różnicy i bliskie by to było kazirodztwu prawie. A jednak, kiedy ona poznała we Lwowie tego Polisz-czuka i pozwoliła, żeby on się wokół niej zakręcił (zapraszała go również do soroczyskiego posiołka, sam wtedy widziałeś), to Mikołaj zmienił się nie do poznania. Że on cierpiał katusze, mówiła Marusia. Że zapamiętywał się w nauce. Przeskoczył jedną klasę, zdając na celująco, tak się uczył. Jak wariat! Teraz nawet miał jako eksternista zdawać maturę. Jakby się ścigał z czasem, jakby Irynę chciał dogonić, pochwycić gdzieś na jej drodze, zatrzymać, przegonić. „Ty go dłuższy czas nie widziałeś, zmienił się nie do poznania!" powtórzyła Marusia. „Nie potrafił sobie z sobą poradzić" i że to tak musiało się zakończyć, kiwała głową, a ja: „Co za nieszczęście!", a ona: „Wszyscy teraz tak mówią, nieszczęście, wszyscy teraz tacy mądrzy. Na dziadkowej jakiejś tam flincie musiało się zakończyć". A potem opowiadała, że to była niedziela. Że bardzo uroczysta. Pół okolicy się zjechało. Bo tym dwojgu ślubu udzielał w Soroczyskach pop aż z Tarnopola. „Irynie Koryckiej i temu Poliszczukowi" wyjaśniła. A po mszy to oni wracali nie tą, co się tam zwykle jeździ drogą, tylko dziką, przez dolinę kurhanu, „Ich przodek", „Wiem, wiem" uciąłem, a Marusia, że tam się jeździ po chrzcinach, po ślubach, z trumną na ramieniu przed 52___________Włodzimierz Odojewski___________ pochówkiem też, przypominała pilnie, a ja, że wiem, wszystko wiem, powtarzałem zniecierpliwiony i żeby mówiła dalej, a ona, że jak Roman Jewhen zatrzymał konie, to już ci państwo młodzi tam byli, bo jechali na przedzie. Oni tam na poboczu kurhanu wtedy nad nim stali, już z ziemi go dźwigali; Iryna i ten jej teraz mąż, ten Poliszczuk. I że Mikołaj żył, dodała, bo kula przedziurawiła aortę, serce zaś zostawiła całe. „Nie zdzierżył tego, co się z Iryną stało. Że ona wyszła za tamtego". I na koniec Marusia dodała, że nikt potem nie mógł sobie przypomnieć, czy on w ogóle na tym ślubie w cerkwi był, czy nie był. „Iryna mieszka teraz u teściowej w posiołku Wiaty. Albo już znowu we Lwowie, bo ona chce ukończyć swoje studia". A potem jeszcze raz o tym - bo tak była swą relacją przejęta - że jak go tamci leżącego na poboczu kurhanu zobaczyli, to myśleli, że się modli, a się zatrzymali, żeby temu pod ziemią oblubienicę przedstawić; ona była przecież dla nich jak córka. I jak się zatrzymali, to dopiero z całkiem bliska przekonali się, że leży we krwi. I co się wtedy działo opowiadała. Że pewnie by go nie odratowano, gdyby nie ten Poliszczuk, doktor, który nim się pilnie zajął. Ledwo go do Humienisk dowieźli, myśleli, że nie wyżyje, tyle krwi się z niego wylało, ale wyżył. I tę ciężką drogę do szpitala tutaj w Tarnopolu wyżył też. Ale że kruchy bardzo. „Powinieneś go odwiedzić", to jeszcze na koniec powiedziała Marusia z naciskiem. Siedzieliśmy w milczeniu, przypatrywaliśmy się sobie w zadumie. Ja w niepewności i trochę w popłochu, bo nie wszystko rozumiałem, szczególnie jak daleko ... i poniosły konie 53 zajść mogą sprawy uczuciowe pomiędzy mężczyzną i kobietą, a zwłaszcza kiedy to jest się już rzeczywiście mężczyzną prawdziwym, dla którego sprawy te mogą być sprawami życia i śmierci. Marusia, śmieszka, spoglądała bez uśmiechu, tak jakoś badawczo, może czekała, aż odgadnę jej myśli i jakieś pewnie tam w jej myślach rodzące się pytania i że odpowiem na nie, potem ten badawczy wyraz z jej oczu przepadł i: „Może się jednak wszystko jakoś ułoży. Że on się z tego wyliże" westchnęła. Zanim jednak znowu w jej oczach pojawiło się to coś znanego mi, błyszczącego, wyczekiwanego, jakby już, już zapalić się w nich miały iskierki śmiechu, westchnęła po raz drugi: „To dopiero jest miłość! Wprost wierzyć się nie chce! Jak w książkach". * * * Nazajutrz z samego rana wybrałem się do miejskiego szpitala. Podprowadzony do pokoju, w którym leżał Mikołaj przez szpitalną siostrę, zastałem u jego łóżka obu starszych jego braci, Witalista i Bazylego. Pod jedno z łóżek umknęły dwa psy włóczące się przedtem po pokoju, mieszanka setera z owczarkiem niemieckim, cofały się obronnie, potem skuliły się tam warcząc, bo siostra złapała wiszący przy umywalce ręcznik i zaczęła je tym ręcznikiem przepędzać, krzycząc: „Kto tu przyprowadził psy?! Wynosić się. Co za ludzie, co za hołota! Toż to szpital, nie podwórko!". Ale wcisnęły się, wciąż warcząc i szczerząc zęby, jeszcze głębiej pod jedno z łóżek i, zrezygnowana, dała im spokój; wyszła trzaskając drzwiami. 54__________Włodzimierz Odojewski___________ Bracia Mikołaja przywitali mnie bez entuzjazmu, byli zmieszani. A nawet, gdy nachyliłem się nad leżącym na łóżku Mikołajem, całując go w policzek, to wydało mi się, że są jak gdyby zawstydzeni tym, co zrobił i że w takim stanie ogląda go ktoś obcy; może to, co zrobił przerastało ich wyobraźnię? Być może. Obydwu znałem za mało. Mikołaj wydawał się wymizerowany bardzo, policzki miał zapadnięte, twarz uformowaną jakby z niezaschniętego gipsu i lejącą się, i śmiertelną, próbował kilka razy się uśmiechnąć, ale przychodziło mu to z trudem, przypominało jakiś grymas niechęci raczej, niż uśmiech. Staliśmy we trójkę wokół łóżka, każdy z innej strony, nachyleni patrzyliśmy na niego, nie wiem, co było na naszych twarzach, współczucie, wyrozumiałość, zachęta do wytrwania, do powrotu do aktywnego życia, do zapomnienia, nie przypominam sobie; on patrzył na nas i w jego wzroku coś się żarzyło, były tam jakieś nie chcące stamtąd zniknąć dociekliwe pytania. Ale chyba tylko w mojej twarzy potrafiłby znaleźć coś, co uznać mógłby za bardzo odległą aprobatę swojego czynu. A może jeszcze coś innego, nie aprobatę, lecz pewne zrozumienie. Spoglądaliśmy na siebie w milczeniu długo. Wydawało mi się, że z moim wzrokiem łączyła go nitka tego zrozumienia bardzo serdeczna i byłem pewien, że on wie to, co i ja wiem, że w jego życiu coś, jak wzburzona woda przez groblę, przewaliło się w czasie ulewnego deszczu, że on teraz będzie musiał znaleźć sobie zupełnie inne reguły postępowania na ten nowy, otwierający się przed nim etap życia, jakiś nowy przepis, nową receptę, i że On, to będzie od tej chwili już zupełnie inny Mikołaj, może jesz- ... i poniosły konie____________55_ cze z tamtym poprzednim mający coś wspólnego, ale chyba niewiele, tak myślałem. Rozmowa z braćmi Mikołaja nie kleiła się, ale byli dyskretni, wycofali się w pobliże łóżka w końcu sali, gdzie leżał jakiś ich ziomek, chyba znajomy z okolicy, z nim wdali się w poufałą pogawędkę po ukraińsku, zostawiając mnie z Mikołajem, który wodził za mną wzrokiem, jakby nie chciał od siebie puścić; widać było, że coś chce mi powiedzieć, a może czegoś ode mnie się dowiedzieć, ale albo nie przechodziło mu to przez usta, albo żeby mówić był za słaby. Kiedy usiadłem na brzegu łóżka i wziąłem jego dłoń w swoją, drżała. I tak trzymając go za rękę, mówiłem, żeby coś w ogóle mówić, to drżenie jego dłoni wciąż czując, napełniające mnie lękiem, bo to było tak, jakby w pobliżu przystanęła śmierć i pochyliła się nad jego łóżkiem; więc mówiłem o różnych rzeczach ważniejszych, mniej ważnych, zupełnie nieważnych, co czytałem ostatnio, gdzie przebywałem na wakacjach, co tam gdzie byłem robiłem, z kim zawarłem ciekawą znajomość, różne rzeczy, nie wiem czy interesujące, ale aby tylko mówić, wciąż szukając w jego oczach uwagi, i choć widziałem i czułem, że towarzyszy mojej opowieści, to jednocześnie, że myślami jest gdzie indziej. Wreszcie przerwałem i wpatrywałem się weń w milczeniu. A on zrazu nic nie mówił, a potem zapytał głosem nie głośniejszym niż westchnienie, czy ja go też potępiam. „Potępiam?! Kto cię potępia?!" zareagowałem na to ostro, „Przecież chyba nie bracia?", „No nie, bracia pewnie nie, ale wielu... Na pewno Iryna" szeptał, „Co ty mówisz, człowieku! Dlaczego miałaby cię potępiać Iryna? Znając kobiety, 56__________Włodzimierz Odojewski___________ to męskie zainteresowanie im tylko imponuje" powiedziałem i się trochę zdziwiłem, skąd ja to wiem, a on pierwszy raz jak gdyby się uśmiechnął, choć raczej był to zaledwie cień uśmiechu, i powiedział: „Wdarłem się pomiędzy jej miłość i miłość tego mężczyzny. Uczucie, to sprawa między dwojgiem tylko ludzi, nie ma tam miejsca na trzeciego, jeżeli to miłość prawdziwa. A ja się wdarłem, jako ten trzeci. To był gwałt, to był grzech. Właśnie dlatego, że ją kochałem, nie powinienem był tego czynić. Powinienem uszanować jej wybór. To był gwałt, to był grzech" powtórzył, a ja błądziłem dłonią po wierzchu jego dłoni i bezradnie myślałem, że o miłości mężczyzny i kobiety to ja tak naprawdę nie wiem wiele, małżeństwo mych rodziców się rozpadło, zanim cokolwiek więcej zrozumiałem nad to, że stała się mi krzywda, rozjechali się po świecie, swoje uczucie do mnie wyrażali nadsyłanymi prezentami, które czasem były mi obojętne, czasem budziły złość albo obrzydzenie nawet, zawsze przy tym żal, przygarnęli mnie wujostwo z Humienisk, sami bezdzietni, na pewno kochali mnie bardzo, ale to było jednak coś innego, niż miłość prawdziwych rodziców, moje doświadczenia w materii związków kobieta - mężczyzna były niezmiernie skromne, a jednak, gładząc Mikołaja dłoń i spoglądając na jego wymizerowaną twarz, nie wiem dlaczego, ale poczułem się starszy od niego, dojrzalszy, mądrzejszy, i myślałem, że ja tego, co on zrobił, nie zrobiłbym na pewno. Psy ośmielone, że ich nikt nie przepędza, wypełzły spod łóżka, znowu zaczęły z poszczekiwaniem uganiać się po pokoju, a choć w końcu zjawiła się ich właściciel- _______________... i poniosły konie_____________57_ ka, jakaś babina ze wsi (przyniosła ze stojącej pewnie pod szpitalem furmanki leżącemu w pokoju mężowi owoce w torbie), to nie miała wcale zamiaru ich uspokajać, ja zaś, starając się pokonać wzmagający się hałas, mówiłem Mikołajowi o miłości. Że to nieprawda, że jest jedna na całe życie, choć to prawda, że się taka nieraz zdarza, ale niezmiernie rzadko. Że jak wszystko na świecie i miłość może gasnąć, jedna kończyć się może, druga zaczynać. Może się powtarzać, wybuchać z nową siłą. Że czasem trzeba jej szukać wiele lat, różnie to bywa. A potem, że czas koi najdotkliwsze zawody, mówiłem. I że to, co „później", to niekiedy zaistnieć może z jeszcze większą intensywnością. Z większą dojrzałością, z większą roztropnością, mądrością i radością. Tak mówiłem. I że może nawet ma to wtedy stokrotnie większą wartość. Daje więcej szczęścia. Może pełniejszego. Tak go przekonywałem. A Mikołaj: „Ty w to wierzysz?" zapytał szeptem i jakoś tak bardzo żarliwie, że zrozumiałem, od mojej odpowiedzi zależy być może spokój jego ducha, więc: „Wierzę" odparłem. Wkrótce jednak przekonać się miałem, że w każdym razie on nie wierzył. * * * Potem się wszystko pogmatwało jeszcze bardziej, jeszcze bardziej poszatkowało. Mikołaja na pewien czas straciłem niemal zupełnie z oczu, zaraz bowiem po maturze zgłosił się do seminarium duchownego w Pe-ropalewkach. Nie wiem, dlaczego jego decyzja wzbudziła we mnie zrazu opór, a potem lęk. 58__________Włodzimierz Odojewski___________ Seminarium znajdowało się przy klasztorze J. Pojechałem tam pod koniec lata, żeby się z Mikołajem zobaczyć, pamiętam zaledwie jakieś blade przebłyski z tej mojej wizyty. Zaczęły się właśnie wczesne deszcze, tego dnia jednak nie padało, było tylko mgliście, niby ciepło, jednocześnie chłodno. Czułem jakieś takie drobne wewnętrzne drżenie z podniecenia. Pamiętam, jak Mikołaj wyszedł do mnie do refektarza i siedzieliśmy później obok siebie na dębowej ławie za stołem, który pewnie w innej porze dnia był miejscem posiłku alumnów, nie patrzyliśmy na siebie, ale na przeciwną ścianę, na której wisiała olbrzymia ikona Chrystusa Władymir-skiego i mówiliśmy, jakby każdy z nas do siebie samego mówił. Jakby każdemu z nas coś innego leżało na sercu i chciał to jakoś głośno wyrazić, zanim rozstaniemy się na długo. Ale nie o miejscu, gdzie Mikołaj teraz przebywa i przebywać będzie kilka lat, ani o jego teraz otoczeniu, ani jak w tym otoczeniu się znajduje, ani wreszcie, jak w ogóle się czuje, ale o Bogu, do którego trafia się przez cierpienie i miłość i że cokolwiek się stanie, stanie się jak Bóg zechce. I jak pokieruje. To mówił on, co mówiłem ja, nie pamiętam. Jeszcze wtedy nie było we mnie żadnego buntowniczego nastroju. Ale w tym, co mówiłem było pewne zrozumienie jego intencji. Jego spojrzenie pamiętam zamyślone i że potem powiedział, że gdyby nie poszedł do seminarium, poszedłby do wojska (nie zapytałem, jakiego, nie śmiałem), że czasy zbliżają się niedobre, trzeba będzie wzmożonego wysiłku, żeby przetrwać i innym życie ocalić. On wybrał jednak służbę Bogu, w tej służbie więcej dobra uczynić może, niż w innej. Takie jest jego przekonanie. ... i poniosły konie____________59 A później nie widziałem go długo. Dopiero, kiedy składał pierwsze ślubowanie. To było późną wiosną trzydziestego dziewiątego roku. Pojechałem do Pero-palewek. W tej wypełnionej wiernymi bocznej nawie klasztornej cerkwi stałem w pobliżu jego rodziny, w cieniu filaru uchodzącego coraz większymi freskami w górę, i opierając się o ścianę. Miałem łzy w oczach i panicznie się bałem, że nie zdołam powstrzymać głośnego szlochu. Melodia śpiewu cerkiewnego płynąca z kry-łosu obok „carskich wrót" wydawała się jednostajna, jakby na kilku tonach tylko, powtarzała się w jakichś wielokrotnych zapewnieniach o czymś, może o głębokiej wierze, może o pokorze, z jaką przyjmować należy wolę Pana, może o miłości do świata i ludzi. Słyszałem w niej coś usilnie błagającego, bo może ta wiara nie była wcale taka łatwa i należało ją umocnić i się w niej utwierdzić? A słowa w cerkiewnym języku brzmiały uroczyście, podniośle i wydawało mi się, że ze smutkiem jednocześnie, że ta wiara wciąż nie jest na tyle silna, by spodobać się Panu. Jak gdyby te słowa i mojemu smutkowi, być może, towarzyszyły wiernie, już nie pamiętam. Zapamiętałem za to trwale zapach kadzidła, szelest złoconych szat duchownych, powolne ruchy rąk popów podsuwających wiernym do ucałowania święte księgi, migotliwy blask licznych świec i ruchliwe refleksy tego blasku na ścianach, raz pojawiające się, raz znikające. Nie mogę natomiast spośród alumnów wydobyć z pamięci postaci Mikołaja, jakby wtopił się wówczas bez reszty w gromadę innych seminarzystów. 60__________Włodzimierz Odojewski___________ I już był wrzesień trzydziestego dziewiątego roku. Niemcy wdarli się w kilku miejscach w granice kraju. Miał to być mój rok maturalny, lecz nie pojechałem do szkoły. Co w pamięci pozostało z tych pierwszych dni tamtego września? Tylko coś takiego, jak gdyby uderzenie tępym narzędziem w ciemię i całkowite ogłuszenie. To wszystko, co się działo, było nieprawdopodobne, nieprawdziwe, nie zasługiwałoby w ogóle na uwagę, gdyby nie komunikaty radiowe, bez przerwy powtarzające to, co się stało. Te wiadomości w głowie szalały, przewalały się jak burza, całe ciało bolało. Wojna toczyła się zrazu daleko od nas, nawet bomby dźwigane przez samoloty spadały na miasta gdzieś daleko i wiadomości stamtąd, z zachodu czy ze środka kraju, też były dalekie, tylko że z dnia na dzień czarniejsze, coraz głębiej wnikające w świadomość, coraz bardziej przytłaczające. Radio było wciąż włączone, bez końca słuchaliśmy tego: „Uwaga, uwaga...nadchodzi..." Wujostwo mówili, że trzeba odczekać, w Niemczech przecież nie ma co jeść. Krewny wujostwa, przypominała wujenka, w której oczach była wiara w to co mówi, mieszkający w Berlinie i ich co roku odwiedzający, powracając z Polski przemycał zwykle przez granicę na stronę niemiecką pół walizki kiełbas i szynki przykrytych dla niepoznaki bielizną, jakże więc mogli wygrać wojnę, tacy zabiedzeni, głodni, niemożliwe!? I z moją szkołą też trzeba było odczekać, tak mówili wujostwo. W ogóle ze wszystkim. A potem już nie było na co i czego odczekiwać, już przez miasteczko z przeciwnej strony, niż ta, w którą wpatrywaliśmy się od kilku dni, przetoczyły się sowieckie taczanki i to, ... i poniosły konie 61 co się tam na zachodzie kraju ostatnio działo, powtórzyło się tutaj, dotykalne na odległość wyciągniętej ręki i stało się również naszym doświadczeniem. Co z tamtych dni zapamiętałem najdobitniej, naj-trwalej? Otóż watahy włóczących się sowieckich żołnierzy przetrząsających domy w poszukiwaniu broni, naprawdę zaś dla rabunku, bo w czasie tych rewizji zawsze coś ginęło i że karabiny mieli wiszące na kawałku konopnego sznura, takimże sznurem płaszcze przepasane też i okropne, pofałdowane na łydkach buty, jakich nikt nie widział u nas przedtem. Całe miasteczko się śmiało, a my chłopcy najgłośniej. Ale ochota do śmiechu prędko nas opuściła, gdy ten czy ów ze starszych został nocą pod karabinami wyprowadzony z mieszkania, zabrany i do domu nie powrócił, a rodzina nigdzie dopytać się nie mogła o jego los. Więc powiało grozą. Porządku zaś pilnować miała ludowa milicja, która składała się z miejscowych Ukraińców i kierujących nimi oficerów, najczęściej Żydów z któregoś z okolicznych miast. Jednakże co to były za porządki! Zaczęły się aresztowania pośród tych, którzy coś znaczyli i wuj, który miał na skraju Humienisk niewielki folwarczek, przede wszystkim jednak działał w okolicy jako adwokat cieszący się uznaniem zarówno Polaków jak Ukraińców, poczuł się zagrożony, więc zdawszy prędko w czyjeś tam ręce opiekę nad gospodarstwem, zarządził jednego dnia spieszne pakowanie najpotrzebniejszych rzeczy na wóz i, kiedy tylko zapadł mrok, opuściliśmy Humieniska i pojechaliśmy do Soroczysk, a tam przycupnęliśmy chyłkiem u brata miejscowego popa, też jak wuj prawnika, jego kolegi 62__________Włodzimierz Odojewski___________ ' *- z uniwersytetu. Miaio to być na kilka dni tylko, zanim uda nam się potem dotrzeć do Lwowa, w dużym mieście wydawało się wujowi bezpieczniej, lecz nasz pobyt w Soroczyskach wydłużył się do kilku tygodni. Zapamiętałem ten czas jednak tak ostro nie dlatego, że był dla nas względnie spokojnym czasem, ale że znajdujący się w najbliższym sąsiedztwie soroczyski zaścianek należący do Damiatyczów dotknęło wtedy straszliwe nieszczęście. Choć najistotniejsze szczegóły tej historii znam z cudzych opowiadań tylko, to jednak utkwiła mi w pamięci, jakbym od początku do końca oglądał wszystko na własne oczy. Poszło podobno o srebrnego lisa, na którego zapolowało trzech włóczących się po okolicy sowieckich sołdatów; tak w każdym razie gadali ludzie z sąsiedztwa, roztrząsając wydarzenie na wszelkie możliwe strony. Że po krótkim czasie gonienia i obstawiania zastrzelili go bez żadnego trudu, to nikogo nie dziwiło, lis był przecież na wpół oswojony; te coroczne, kilkakrotnie powtarzające się polowania na niego, zapewne podobnie jak polujący nań myśliwi, nawyki przyjmować jako zabawę; podszedł im blisko na strzał tym bardziej bez lęku, że nie towarzyszyły im psy. Ale jeszcze tego samego dnia dwóch z tej trójki sołdatów zostało u wylotu doliny kurhanu przez kogoś zastrzelonych, co ludzie natychmiast połączyli z zabitym lisem; aż trudno uwierzyć, czy w tym tkwił choć łut prawdy, ale tak to komentowali. Bo zaraz, tejże nocy jeszcze, zjechał do zaścianka dwiema ciężarówkami sowiecki oddział żandarmerii wojskowej i z godziny na godzinę posiołek Damiatyczów gruntownie oczyszczo- ... i poniosły konie 63 no z mieszkańców. Załadowano tę liczną rodzinę błyskawicznie na ciężarówkę (w każdym razie tych jej członków, których tam tego wieczora zastano) i wywieziono wszystkich w nieznane, pod zabudowania zaś futoru podłożono ogień. Łuna postawiła na nogi całą gminę, ktoś jednak, kto z otoczonego i palonego zaścianka zdołał się wyrwać i dobiec do Soroczysk, powstrzymał ludzi od ruszenia od razu sąsiadom z pomocą, potraktowane by to zostało przez sowieckie władze bez wątpienia jako bunt, jako rebelia, może nawet powstanie, więc dopiero nazajutrz z rana kilka osób, wśród których był wuj, i ja też się jakoś tam znalazłem (przyczepiwszy się na siłę, wbrew jego woli, bo uważał, że to niebezpieczne), ruszyliśmy do zaścianka Damiatyczów. Ale tylko, ażeby po raz któryś w tym czasie doświadczyć raz jeszcze tego nie do pokonania poczucia zupełnej bezbronności i bezsiły, przeżywanego od września. Albowiem na polanie między strumieniem a stawami, gdzie stał rozbudowany o boczne skrzydła i przybudówki futor, nie zostało nic. Dosłownie! Przerażająca pustka! Ziemia była wciąż rozgrzana, wionęło na nas z dołu gorącem i w powietrzu unosiły się tumany czarnego pyłu, mimo że dzień był bezwietrzny. Przed nami rozciągała się czarna, płaska przestrzeń ze sterczącymi ze zgliszczy paroma kamiennymi podmurówkami pośrodku, tu i tam leżała jakaś belka, tu i tam jakaś na wpół zwęglona deska, a jeżeli się tylko na chwilę przesunęło wzrok z tych podmurówek środkowej części futoru na boki, to odsłaniał się widok, który - wydało mi się - dobrze znałem z jakiejś książki z ilustracjami albo może &4___________Włodzimierz Odojewski_____________ z jakiegoś albumu, to była czarna, płaska pustynia. W każdym razie kawałek takiej pustyni. Bo kiedy przystanęliśmy kilkadziesiąt kroków wcześniej, zatrzymani powiewem gorąca bijącym stamtąd, to tak to wyglądało; wuj być może nawet powiedział coś w tym sensie: „Pustynia", i widok ten tak został utrwalony w moich oczach i w pamięci, i pod tą nazwą właśnie, pustynia. Zapamiętałem jeszcze, jak przybyli mężczyźni krążyli po pogorzelisku, patrząc pod stopy, ten i ów rozgrzeby-wał butem czarne popioły, pochylał się i coś podnosił, co potem niósł na jedno miejsce z boku, gdzie skorup, garnków i czegoś tam podobnego wciąż przybywało. I ja także krążyłem po pogorzelisku, szurając butami, może tylko tamtych naśladując, może istotnie czegoś szukając, przesuwając coś butem w popiele, prawie nie znajdując w sobie myśli, dlaczego to robię, czego szukam, niekiedy tylko przystawałem, czubkiem buta wydobywałem z popiołu na wierzch kawałek jeleniego rogu, innym razem osmaloną na brąz szablę ze szczęki dzika, i szedłem dalej, aż oczy spoczęły na połówce pięknej, niebiesko-białej filiżanki z nienaruszonymi saskimi znakami u spodu, leżącej obok kawałka nadpalonego meblowego drewna, i pochyliłem się i podniosłem jedno i drugie, i oddmuchałem porcelanę z pyłu, odczyściłem palcami z popiołu i wtedy gwałtowna fala wspomnienia przeniosła mnie błyskawicznie w jakiś przedwojenny zapomniany rok, może kiedy zatrzymałem się tu po raz pierwszy, zaproszony na polowanie na srebrnego lisa, może nawet wcześniej, kiedy byłem tu ze stryjem, a zapomniałem, bo obraz był prawie zamazany, który to pobyt przypomniał mi później Mikołaj, albo ______________... i poniosły konie____________6J może jednak później, bo tym razem obraz był nad wyraz dobitny, nie niknący. W oczach stanął mi jakiś obszerny pokój starego, środkowego domu, może pokój jadalny, może do przyjmowania gości, może dla uroczystości rodzinnych przeznaczony: dwie oszklone smukłe szafy ustawione naprzeciwko siebie, z drewna ciężkiego, sczerniałego, tu i ówdzie ze śladami żuchw komików, roboty może i miejscowej, ale na wzorach południowych i sprzed stu albo dwóch setek lat, i zaraz rząd trofeów myśliwskich, przeróżnych rogów, czaszek zwierzęcych, wypchanych ptaków, pod nimi zaś na tych ścianach poniżej przeróżna stara broń. A w środku ta-kiż, ze sczerniałego pokornikowanego drewna stół pomiędzy dwoma rzędami krzeseł, i dwa dostojne fotele na obu jego krańcach. Wszystko w jednym szybkim błysku wspomnienia. Ja, stojący w tym najobszernym pokoju, w domu, wtedy wśród jeszcze żywych, a nie umierających czy już umarłych kamiennych murów. I zaraz (może to z tych smukłych szaf właśnie, nie wiem, nie pamiętam), spoza ich szyb okiennych wychylające się do mnie pasy słuckie, myśliwskie i z żelaza rycerskie, i pieczęcie, i medale, i monety, a obok tego stare, ziemią i wilgocią przeżarte żelazne ostrogi, i tabakierki, i pierścienie, i pieczęcie herbowe, i jakieś ledwo rozpoznawalne pozostałości starej broni ręcznej, pewnie skądś wykopanej, i ta porcelana właśnie, ta porcelana niebiesko-biała, z której serwisu fragment filiżanki trzymałem w dłoni, oddmuchałem i wytarłem z popiołu palcami, i myśl, która po głowie goniła inne myśli: żyliśmy niby razem, ale osobno, niby się znaliśmy, ale się nie znaliśmy, może byliśmy blisko, ale zarazem daleko, 66__________Włodzimierz Odojewski___________ może się zbliżaliśmy ku sobie, ale może oddalaliśmy i zastanawiałem się, co by o tym pomyślał albo co powiedziałby wuj, gdybym wujowi powiedział, co pomyślałem. W każdym razie mniej więcej to pomyślałem. Wciąż przecierając fragment filiżanki w palcach. A potem włożyłem ją do kieszeni kubraka ostrożnie, zastanawiając się, czy ją do jakiegoś domu, w którym zamieszkam, dowiozę, ale nie, nie dowiozłem. I poszedłem dalej przez pogorzelisko, dalej rozgrzebując popiół czubkami butów. Wśród tych mężczyzn z Soro-czysk, którzy przybyli razem z nami. Jeszcze zapamiętałem dobrze, co mówili, że nie ma żadnych ludzkich ciał w popiołach i że nie ma także ciał zwierząt, prócz kilku zwęglonych psów. Najbardziej jednak zapamiętałem ten wprost osłabiający zaduch spalenizny i wciąż bijące od ziemi z dołu gorąco. I - żeby to nie wiem jak brzmiało nieprawdopodobnie i arcydziwacznie - słowa ludzi krążących pośród pogorzeli: „Lis", „To przez tego cholernego lisa!", „Lis?", „No, bo zastrzelono im lisa...", „Skoro ten lis miał dla nich takie ważne znaczenie!?", a także: „Dziwni oni byli" mówili jedni, i nawet: „Całkiem zwariowani" mówili inni, ale nikt nie mówił, gdzie Damiatyczów wywieziono. Zdaje się, że dla wszystkich wszystko było jasne. Że zapewne gdzieś na miejsce, skąd zbierano ludzi do transportu, który wkrótce podąży na wschód. Czekały tam na nich wagony odstawione na bocznych kolejowych torach, zawsze w pewnej odległości za stacjami. Zawsze gęsto obstawione strażnikami. Takich transportów namnożyło się w tamtym czasie, że trudno się było doliczyć. _______________... i poniosły konie_____________67_ Tam, w Soroczyskach jeszcze, dogoniła nas wiadomość od Mikołaja. Żył. Obydwaj jego bracia prawdopodobnie żyją też. Przywiózł ją człowiek znany nam tylko ze słyszenia. I mnie, i wujowi, jednak z odrębnych źródeł, bo mnie to wcześniej od Mikołaja. Ten człowiek zawsze, kiedy tylko w naszym domu z czyichś ust padało jego nazwisko, wywoływał zdziwienie. Ciekawość i zdziwienie. Człowiek ten nazywał się Korycki. I jeżeli u wuja nazwisko to budziło natychmiast dziesiątki skojarzeń i obaw, bo jako prawnik znał z bliska jego zamieszanie w sprawę zamachu na pociąg, to ja takich obaw nie miałem i z pojawienia się w naszym pobliżu atamana, o którym wspominał mi kiedyś Mikołaj, tak go nazywając, kiedy po raz pierwszy uczestniczyłem w polowaniu na srebrnego lisa, ucieszyłem się. Zjawił się u miejscowego popa, u którego brata mieszkaliśmy, wcześnie rano na mszy, po mszy zaś powiedział mu, że przyjdzie ponownie, ażeby z nami się spotkać, ściślej: że spotkać chce się ze mną. Kiedy do nas przyszedł, wpierw mówił o Mikołaju. Nie zdradził skąd wiedział, gdzie się znajdujemy, u kogo się ukrywamy. Że Mikołaj żyje, ale wcale nie jest z nim dobrze, mówił. Wuj i wujenka też słuchali uważnie. Twarz mężczyzny była czerstwa, opalona, jakby mieszkał pod gołym niebem albo służył w marynarce. Spojrzenie mknące gdzieś daleko za okno, zamyślone. Mówił, że z młodych pozostawieni w klasztorze zostali tylko ci, co już złożyli końcowe śluby, reszcie zaś kleryków nakazano powracać do domów, ale nie długo tam mieli szczęście pozostawać, bo po kilku dniach zgarnięto ich nocą na „czarne ciężarówki" i posłano na 68__________Włodzimierz Odojewski wschód. Mówił, że Mikołaj nalega, abyśmy jak najprędzej uciekali na zachód, albo do jakiegoś większego miasta, że tam łatwiej się ukryć. „Komu, jak komu", dodawał od siebie ataman, „.. .ale panu wiele nie wybaczą z jego zawodowej działalności. A już na pewno uczestnictwa w wojnie bolszewickiej", i potem, że teraz, po wyborach, to rozleje się nowa fala terroru, że to będzie wzmożone oczyszczanie całego tego obszaru, który Sowieci zajęli, z wszystkich niewygodnych dla nowej władzy „elementów". W końcu jego twarz przybrała tragiczny wyraz, kiedy mówił o głosowaniu za przyłączeniem Wołynia i Podola do Ukrainy sowieckiej, że on był od tego jak najdalej, mówił do wuja, „Farsa, farsa! I będzie tutaj wkrótce tak, jak po Zbucza stronie wschodniej: głód, prześladowania, brutalna rusyfikacja". Słuchałem zdumiony. Bo przecież to on właśnie przed wojną walczył z polską władzą, pamiętałem. Ale nie mówiłem nic, wtedy jeszcze nie wszystko potrafiłem zrozumieć, tyle się na moich oczach zmieniło, tak jedno z drugim pogmatwało, tak poprzeinacza-ło, że już trudno było rozeznać się, gdzie prawa a gdzie strona lewa. A może ludzie się po prostu zmieniają? Korycki mówił też o Damiatyczach z Soroczyskiego zaścianka. Że ten transport, do jakiego załadowano ich całą rodzinę miał podobno odejść gdzieś za Ural. Wuj postanowił wtedy, że musimy pośpieszyć w dalszą drogę. Że dotrzemy do Lwowa, tam zakwaterujemy się u znajomych, a co dalej, to się jakoś wymyśli na miejscu, byle nie zwlekać, ale nazajutrz okazało się, że uzyskanie kolejowych przepustek na podróż przekracza nasze możliwości. I wówczas tenże przed- ... i poniosły konie 69 wojenny uciekinier z Polski do Czechosłowacji, Korycki, jakby jakąś nadprzyrodzoną siłą wiedziony i świadom naszych kłopotów, pojawił się u nas powtórnie. „Że Mikołaj musiał opuścić klasztor" - taką tym razem przyniósł nam wiadomość, „Wymknął się w ostatniej chwili. Uciekł" mówił, „Wygarnęli z klasztoru wszystkich młodych, nawet tych po ostatnich ślubach. Ponoć do wojska na dalekiej północy. Ale kto to naprawdę wie, co oni z ludźmi zrobią. Mikołaj uciekł" powtarzał. Długo w noc radził potem z wujem o różnych możliwościach wydostania się na zachód. „Pod niemiecką okupacją nie ma Syberii. Może nie jest lepiej, ale nie ma Syberii". Siedzieli długo w noc nad mapą, wymieniali jakieś adresy, jakieś nazwiska, na które można się powoływać. Rano już go nie było. Ale wuj mu zawierzył i trzymał się pewnie tamtych od niego wskazówek, tak myślę. * * * Więc później czekała nas tylko żmudna i niebezpieczna droga. Już nie pociągiem do Lwowa, zresztą stamtąd tymczasem nadeszła wiadomość, że krewni, u których na zakwaterowanie wuj tak bardzo liczył, przepadli. Gdzie? Każdy wtedy wiedział, gdzie ludzie przepadają. A więc mieliśmy na zachód przedzierać się inną drogą. Czyżby tą, którą wujowi podsuwał wtedy w nocy Korycki? Nie wiem, nie pamiętam, wuj ze mną nie o wszystkim rozmawiał, dla bezpieczeństwa nie ze wszystkim dzielił się wówczas nawet z wujenką. Była to droga przez małe miasteczka, przez wioski. Przedzie- 70__________Włodzimierz Odojewski___________ raliśmy się wiejskimi szlakami. Na krótkie odcinki wynajmując u ludzi poleconych w poprzednich kwaterach furmanki i najczęściej przed świtem (jakbyśmy jechali gdzieś na targ), tak żeby jak najmniej wpadać ludziom w oczy. Chociaż, pamiętam, mimo szeroko rozbudowanego już przez władze sowieckie systemu podglądania, szpiegowania i donoszenia, wuj zawsze znajdował kogoś życzliwego, który zgadzał się dopomóc, niekiedy nawet pieniędzy za przysługę nie chcącego później brać. To była droga przez Sokal, potem między Wer-chratą a Rawą Ruską, potem przez Radymna i jeszcze potem przez Surmaczówkę. Tak zbliżyliśmy się do Sanu, to nie trwało nawet zbyt długo. Ale do rzeki było jeszcze z parę dobrych kilometrów i tam utknęliśmy we wskazanym wcześniej przez jakichś zaufanych Staro-rusów miejscu. Zapamiętałem zimne, rozkaszlane dni i noce w jakiejś ciasnej drewutni na skraju dużego ogrodu, za którym zaraz za płotem był las i nic więcej, i że krótko potem otrzymaliśmy sygnał, że to niebawem. A tegoż dnia jeszcze, późnym wieczorem, do naszej kryjówki wtoczył się, potykając się o dziury w glinianym klepisku, z workiem na plecach Mikołaj. Znieruchomiałem ze zdumienia, głosu nie mogłem z siebie wydobyć, potem rzuciliśmy się ku sobie jak dwaj szaleńcy; trzymałem go w ramionach mocno, on też trzymał mnie mocno, wciąż bez jednego słowa, może mając w oczach łzy, może nawet łzami się zalewając, a dopiero kiedy w kilku zdaniach powiedziałem mu, co stało się w jego rodzinnym domu w zaścianku soro-czyskim, przyciskając twarz do mojego policzka, wy- ... i poniosły konie 71 szeptał: „Wszystko wiem" i po chwili: „Pan dał, Pan wziął, niech będzie imię Pańskie błogosławione", ale nie mógł się uspokoić. Był obdarty, jakieś zbyt obszerne ubranie spadało z jego wychudzonego ciała, które od czasu do czasu targał dreszcz; nie potrafił tego opanować. Oblepiony był błotem, czuć go było końskim nawozem; długo mył się później w korycie obok studni, ja zaś popędzałem go krzykiem: „Prędzej, prędzej! Bo zamarzniesz!". A potem wujenka się nim zajęła z córką gospodarza i już w suchym, czystym ubraniu wuja siedział w izbie nad talerzem czegoś, co wyglądało na rosół z kury z poprzedniego dnia i posypiał, tak jak ja kiedyś u jego rodziny w Soroczyskach; nie dowiedzieliśmy się skąd wiedział, gdzie się ukrywamy, ani jak do nas dotarł, dopiero nazajutrz. Że to od Koryckiego wszystko. Przespał później cały dzień. Pierwsze, co nam powiedział, to to, że dwaj jego bracia Witalist i Bazyli żyją, co już wiedzieliśmy wcześniej i że się ukrywają w górach, czego nie wiedzieliśmy, a potem, że na drugą stronę Polski przeprawiać się będziemy razem. Bo on też. Poszukują go. Ukrywał się w Czortko-wie, lecz na niego donieśli. I że tam był bunt, takie krótkie powstanie Polaków przeciwko sowieckiej władzy, które krwawo stłumili. Nie pamiętam, kto nas nazajutrz przeprowadzał na drugą stronę, a raczej do rzeki doprowadzał. Zdaje się był to gospodarz, u którego tych kilka dni ukrywaliśmy się w jego drewutni. Ten drugi, co przyszedł przed wieczorem na umówione miejsce pod lasem, niskiego wzrostu mężczyzna o cygańskich rysach, to był chyba też 72__________Włodzimierz Odojewski Ukrainiec, tyle że mówiący dobrze po polsku; wziął pieniądze i zaofiarował ukrytą w rozlewiskach Sanu tratwę, sam zrazu mówiąc, że nie popłynie, potem jednak, kiedy już po zmroku doszliśmy podmokłą, ledwo widoczną ścieżką wśród jakichś chaszczy i trzcin do brzegu i na tej tratwie pomógł nam się usadowić z naszymi niewielkimi już wtedy tobołkami, to po namyśle zgodził się popłynąć razem z nami, mówiąc, że nie damy sami rady. I pewnie tak by było, nie dalibyśmy w żadnym razie, zaraz bowiem, kiedy tylko wynurzyliśmy się z trzcin, tratwę wchłonęła mgła, że oko wykol, powierzchnię wody omywającej belki widziało się w jakimś smolistym lśnieniu na parę centymetrów zaledwie wokoło, dalej była nieprzenikniona czerń, bo księżyca na niebie nie dało się wypatrzyć ani skrawka. A choć gdzieś bardzo daleko, chyba po niemieckiej stronie błyskało co i raz światło, to zaraz znowu zapadała ciemność. Długo trzymaliśmy się skraju trzcin. Nie wiem, na co czekaliśmy, może jakiegoś sposobniejszego momentu, czy może sygnału z drugiego brzegu, który znał czy wyczuwał tylko ten o cygańskiej twarzy, jeżeli to wciąż był on, jeżeli tam u wschodniego brzegu wśród trzcin, nie wymienił się z tym, co nas podprowadził do rzeki, albo jeszcze z kimś innym, pewny byłem jedynie wujen-ki zawiniętej w koc, leżącej na środku tratwy, z głową na moim boku, przyciskającej do ust mufkę, ażeby stłumić kaszel, gdyby ją nagle złapał, zupełnie bezsilnej. Ani Mikołaja gdzieś za moimi plecami, ani wuja już nie widziałem i wydawało mi się, że powoli zamarzamy. Tratwa długi czas nie poruszyła się, nawet nie drgnęła, my też siedzieliśmy bez ruchu, wsłuchując się _______________... i poniosły konie_____________73_ w nocną ciszę, którą daleko raz, a może parę razy przeciął znowu pojedynczy strzał, nie wiadomo, czy z tego czy z przeciwnego brzegu. Więc już byłem zupełnie pewny, że to się nigdy nie skończy, myślałem nawet, że może zostaliśmy oszukani, może wciągnięci w zasadzkę, więc zamarzniemy na pewno, lecz wtedy ten przewodnik poruszył zamontowanym z tyłu tratwy wiosłem, tratwa drgnęła, zakołysała się lekko i niemal bezszelestnie popłynęliśmy. Wyraźnie czuło się poruszenia wody w głębi pod belkami i wkrótce, niesieni w dół rzeki słabym prądem, znaleźliśmy się pośrodku jej nurtu. Wciąż w niemal zupełnej ciemności, szczelnie opatuleni mgłą, która nie rozstępo-wała się przed nami, a tylko jeszcze ciaśniej oblepiała, jak jakaś gęsta maź, wciskając się w dziurki od nosa i w usta. I choć znowu od czasu do czasu huk wystrzału przecinał gdzieś noc, to jednak wydawało się to niezmiernie daleko, jakby nie na tym, ale na jakimś innym świecie, wokół nas zaś była cisza i gdyby nie ten delikatnie odzywający się plusk wody poruszanej prądem między belkami tratwy, jakby bąbelki wody sodowej wydobywały się z butelki i pękały, wydawałoby mi się, że stoimy w miejscu. Bo trwało to wszystko chyba wieki. Ale wreszcie tratwa otarła się o kępę trzciny, i zaraz o następną, i jeszcze o następną, te wiechcie trzcin szorując po belkach umknęły powoli do tyłu, co wskazywało, że wciąż płyniemy i zaraz potem na samym spodzie pod belkami tratwy zachrobotały kamienie i piasek. Byliśmy po przeciwnej stronie rzeki, a więc na terenie zajętym przez Niemców. Ten człowiek, który kierował tratwą, przewodnik, zsunął się do płytkiej wody, 74__________Włodzimierz Odojewski___________ jeszcze bardziej tratwę podciągnął na płyciznę i pomógł nam wydostać się na suchy brzeg. Ten brzeg był prawie goły, zarośnięty tylko trawą. Pamiętam, że w otaczającej nas pełnej mgły ciemności, wciąż bez księżyca, ledwo widziałem niewyraźne obrysy postaci i słyszałem głosy, niewiele głośniejsze niż szept, może po polsku, może po ukraińsku, nie potrafiłem rozróżnić czyje, i już chwilę później tamten człowiek powrócił do tratwy, my zaś wdrapaliśmy się na wysoką przybrzeżną pochyłość, gdzieś tam dalej była polna droga, ale uczęszczana, bo wyczuwałem pod stopami na wpół zmarznięte koleiny od kół wozu. Zapamiętałem, że wuj dźwigał nasze rzeczy, a ja pomagałem Mikołajowi podtrzymywać słaniającą się wujenkę i że nigdzie nie natknęliśmy się na patrol ani niemieckiej, ani żadnej innej straży, tak jakby ten brzeg nie był wcale pilnowany. W miarę oddalania się od rzeki, mgła opadała, rozrzedzała się szybko, aż w końcu zupełnie przepadła i nasza wędrówka, która trwała pewnie z godzinę albo i więcej, skończyła się na skraju pogrążonej w półciemności wsi. Później się dowiedziałem, że Mikołaj wieś tę znał, dlatego prowadził nas tak pewnie. Więc wpierw był otoczony niskim żywopłotem cmentarz z ledwo majaczącymi prawosławnymi nagrobnymi krzyżami, potem jakaś wolna przestrzeń, po jednej jej stronie chaty ciemne i niskie, potem może placyk w środku wsi, może wygon dla bydła, w oddali znowu kilka chat, a jeszcze potem murowana cerkiewka, pod którą Mikołaj podprowadził nas śmiało i pod drewniane zadaszenie nad wejściem i, nacisnąwszy klamkę u drzwi, wprowadził do środka, gdzie ciemność _________________... i poniosły konie_______________75_ rozjaśniały dwie samotne świeczki przed głównym ikonostasem. „To wieś mojej matki" odezwał się pierwszy raz od czasu, kiedyśmy tam stali nad brzegiem Sanu i kiedy szeptał z człowiekiem, który nas przeprawił przez rzekę. „Ale musimy odczekać, aż się przejaśni. Nie chcę nikogo teraz budzić, a nie wiem, czy wieś wolna jest od Niemców z pogranicznej straży". Kazał nam rozłożyć się między ławkami. Z tej nocy nie przypominam sobie wiele więcej. Te ławki z wysokimi oparciami pod plecy, mogące nas, leżących na siedzeniach osłonić, gdyby ktoś niezamyka-ne na żaden zamek drzwi frontowe otworzył raptem i spojrzał do wewnątrz, tak, to pamiętam dobrze. A potem już tylko nerwowe błądzenie mizernego światła od świeczek po postaciach uwiecznionych freskami na ścianach, twarze tych postaci, poruszające się jak gdyby były żywe. Z chwili na chwilę zmieniające wyraz. Raz życzliwe, zatroskane, raz odpychające, groźne. I dziwne zapachy wokoło. Starego drewna, wilgotnego tynku, pleśni, zmurszałości. Długo nie mogłem zasnąć, choć aż kręciło mi się w głowie. Przypominałem sobie, co się mówi, iż w podziemiach kościelnych znajdują się zwykle groby duchownych z tym kościołem związanych. Gdy zatrzeszczała pod którymś z nas ława, wyobrażałem sobie, że to trzeszczy otwierająca się trumna. Może te myśli właśnie nie dawały mi spokoju. Że są takie noce, kiedy zmarli wydobywają się z głębi grobów na świat, ale krążą w pobliżu, aby nie zgubić drogi z powrotem, bo wtedy musieliby opętańczo tułać się bez końca. Czujnie wsłuchiwałem się w każdy szmer. Zasnąłem chyba dopiero nad ranem. 76__________Włodzimierz Odojewski___________ A potem rzeczywiście było już rano, gdzieś niedaleko muczała krowa, gdzieś jeszcze bliżej szczekał pies, drzwi wejściowe skrzypnęły i do cerkiewki z dworu wszedł Mikołaj. Więc mój krótki sen musiał być jednak twardy, skoro nie słyszałem, jak z cerkiewki wychodził na zewnątrz. Tych jego krewnych, którzy dali nam schronienie, zapamiętałem o tyle, o ile przyglądali się nam mało życzliwie. Ani raz nie odezwali się do nas po polsku, ale karmili nas dobrze, zaopatrzyli na noc w ciepłe pierzyny i oddali na to nasze krótkie u nich zamieszkanie izbę na strychu ogrzewaną przez komin prowadzący w górę od kuchni. Mikołaj gdzieś na parę dni wybrał się w stronę Przemyśla, może by przetrzeć dalszą drogę, wuj pomagał gospodarzowi przy omłotach w stodole, ja pilnowałem wujenki albo wiodłem rozmowy ze starszą córką gospodarzy, Teklą, mniej więcej w moim wieku, no może nieco starszą, bo wybierała się już za mąż, tyle się dowiedziałem, która nie mogła się nam nadziwić, że uciekliśmy z tamtej strony na stronę niemiecką. Z ukraińskiej, jak mówiła, właśnie tak, nigdy - sowieckiej. Nie dawała mi spokoju, wciąż o coś pytała (w kuchni było dosyć kobiet, nie musiała pomagać), włóczyła się za mną i ani moje opowieści o nagłych nocnych aresztowaniach, ani o wysyłaniu transportów z ludźmi na wschód w zamkniętych na głucho wagonach pod zbrojną eskortą, nawet o opustoszałym zaścianku należącym do Damiatyczów i rozgrzanej czarnej ziemi po spalonych tam wcześniej zabudowaniach, nie potrafiły zmniejszyć jej zachłannej ciekawości i tych pytań przyhamować. Pomylenie ... i poniosły konie_______________77_ z poplątaniem, tak zdaje się już wtedy myślałem, ci ludzie już sami nie wiedzą, za kim się opowiadać. Dobrze utkwiło mi w pamięci, jak to siedzieliśmy w pustym boksie w stajni na sianie. Ona rozgryzała pestki dyni, którymi miała wypchane kieszenie kurtki, wypluwała łupki i, między jedną i następną pestką, w nieskończoność nudziła mnie pytaniami. Gdy wreszcie miałem dosyć i ja zacząłem pytać, co ją tam tak na drugą stronę ciągnie, westchnęła raz i drugi i przyznała, że narzeczony, tak właśnie powiedziała zmienionym głosem, jakby powierzała mi jakąś bezcenną tajemnicę, tak, jej narzeczony, on służy tam w mieście w milicji, jemu jest dobrze, wyjaśniła, nie nudno jak tu u nich na wsi. A wtedy ja, myśląc o tym jej narzeczonym nagle z dziką złością (bo przecież napatrzyłem się dosyć, co oni tam robili, w czym sowietom pomagali), spojrzałem pierwszy raz na nią jakoś inaczej - rozpięta kurtka, wysokie, rozpychające sweter piersi, mocny, nagrzany, idący od niej zapach - aż mi się zakręciło w głowie i się odwróciłem. Narzeczony! złorzeczyłem w myśli. A ona na to roześmiała się głośno, jakoś tak domyślnie, jak mi się wydało, zarzuciła mi od tyłu ramię na szyję, do siebie przyciągając i od tego ciepła i zapachu zakręciło mi się w głowie jeszcze bardziej, ale odepchnąłem ją gwałtownie, poderwałem się z siana na nogi i, cały spięty ze strachu, z tej stajni, goniony jej śmiechem, uciekłem. Tego jeszcze popołudnia powrócił Mikołaj. Byłem szczęśliwy, bo zaczęliśmy się pakować. Wuj z Mikołajem siedzieli potem przy oliwnej lampce w kuchni, wuj coś notował. To Mikołaj, jak sobie przypominam, wytyczył 78__________Włodzimierz Odojewski________ wtedy naszą dalszą drogę przez Jarosław do Przemyśla. Tej dziewczynie, która zdaje się była z nim jakoś spowinowacona i na imię miała Tekla, już więcej nie widziałem, w każdym razie nie pamiętam. Potem nie widziałem Mikołaja okrągłe trzy lata, wymieniliśmy tylko wiele listów. Te pierwsze docierały do każdego z nas długo, zanim wreszcie ustaliliśmy swoje stale adresy. My w Przemyślu, gdzie wujowi udało się wynająć mieszkanie po wywiezionej gdzieś do obozu żydowskiej rodzinie, on w Krakowie przy tamtejszej prawosławnej parafii. Pisał, że Niemcy chcą dać Ukraińcom wolność. A potem zupełnie otwarcie, że taka wolność nie może być cokolwiek warta, skoro pochodzi z rąk ludzi, którzy tyle złego uczynili na tej ziemi innym. I Żydom, i Cyganom, i Polakom. Zresztą wielu Ukraińcom też. Bo posiali między ludźmi śmiertelną nienawiść, sprowadzili śmierć. Gdzie tylko się rozejrzeć, wszędzie to samo: nienawiść i śmierć. A czy na nienawiści coś zbudować można? Zwłaszcza trwalszego? Pisał to zupełnie otwarcie. Jakby nie miał pojęcia o tym, że listy są gdzieś tam przez Niemców dla kontroli otwierane i czytane. No, może nie wszystkie, ale takie niebezpieczeństwo jednak zawsze istniało. Martwiłem się o niego i ostrzegałem. Jednakże nie przestał. Aż go zamknęli. Doniósł mi o tym zaraz ktoś listem z tej ich krakowskiej parafii, niepodpisany. Tylko że potem dość prędko go wypuścili, bo znowu dał o sobie znać. Jak się to jednak stało, że go wypuścili, za jakim wstawiennictwem, tego ... i poniosły konie 79 nie napisał. Chociaż może i bez wstawiennictwa nawet. Ukraińcy byli wtedy dużo lepiej traktowani niż Polacy, mieli przecież jakieś prawa, my prawie żadnych, mieli paszporty pozwalające im się poruszać bez „pasijerszaj-nu", mieli legalne własne organizacje, własną policję. Pisał, że jest zdrowy. I ani słowa więcej o sobie. A potem o sprawach innych. Że on tam widział taki dół pełen śmierci. Zanim tego dołu nie zasypano. Do końca życia nie zapomni. To najbardziej z tych listów utkwiło mi w pamięci. Że świat jest zły, z dnia na dzień gorszy i przyjdzie za to boża kara, pisał. Dotknie wszystkich. Tamtych za kalanie świata zbrodniami, nas, że nie potrafiliśmy tym zbrodniom się przeciwstawić. Z Sodomą i Gomorą porównywał i z biblijnym potopem. Że Ukraińcy mają jakoby wolność, jako sprzymierzeni z Niemcami, pisał. Ale co warta jest wolność, jeżeli jest darowizną szatana? Co warta - nawet, gdyby się kiedyś naprawdę miała ziścić - jeżeli nie jest wolnością dla wszystkich, ale tylko dla tych przez szatana wybranych? Jemu oddanych, spełniających jego czarną wolę. Wiele o nich pisał, o tych przez szatana wybranych, wyróżnionych, do władzy naznaczonych i że znaleźć ich można w każdym narodzie, w każdej ludzkiej gromadzie. Niech się tylko na świecie zakłębi, zakotłuje, wojenną zawieruchą zawieje, a wtedy i wśród najprzyzwoitszych dotychczas, może znaleźć się czarnych owiec wiele. Że na naszej ziemi namnożyło się ich szczególnie i z tej przyczyny jego serce jest rozdarte i płacze. „Bo może Bóg, chcąc nas za coś pokarać, odwrócił od nas twarz?" Takie pytanie zadawał mi parokrotnie w następnych listach. Brzmiało jak złorzeczenie. Ale chyba zadawał je 80__________Włodzimierz Odojewski___________ również samemu sobie. A potem zaraz, zaledwie kilka linijek niżej przekonywał, że władza i rozdawiennictwo fałszywej wolności w takich skalanych dotknięciem szatana rękach nie na zawsze musi się ostać. Tyle tylko, że jeszcze dużo lat może minąć i dużo krwi się pewnie jeszcze poleje, zanim ludzie zrozumieją, że niektórzy z nich z szatanem się zbratali. Może ta ziemia jest przeklęta i wiele dobrego uczynić trzeba, ażeby to przekleństwo zostało cofnięte? Do naszego następnego spotkania dojść mogło półtora roku później, ale nie doszło. Mikołaj wprawdzie zajrzał do Przemyśla na godzinę czy dwie, żeby coś przekazać tamtejszej prawosławnej hierarchii, ale ja w tym czasie byłem na lekcjach łaciny, bo chodziłem na „komplety" maturalne na jedno z przemyskich przedmieść; odjechał następnym pociągiem, zostawiając tylko list dla mnie. Ten list był pełen niedobrych przeczuć, którymi się ze mną dzielił i pełen przestróg, których mi udzielał. Pisał, że wybuchnie nowa wojna i że tego nieszczęścia nikt już nie powstrzyma. Zresztą on wątpi, czy Bóg w ogóle powstrzymać ją by pragnął. Zbyt wiele bowiem zła dookoła, więc może z tym złem w ten sposób Pan Bóg chce się uporać. Gdzie wojna wybuchnie, nie pisał, ale ta możliwość jej wybuchu była wtedy również tematem wieczornych rozważań nie tylko w naszym domu, ale i w wielu innych domach. Coś takiego rzeczywiście wisiało w powietrzu. Żebym na siebie uważał, pisał Mikołaj. I rzeczywiście, kilka dni później po jego ostatnim takim właśnie liście, niemieckie czołgi przewaliły się przez San na galicyjską stronę i pognały na wschód. ... i poniosły konie 81 Było ciepłe, słoneczne lato, na bezchmurnym niebie pojawiały się, jak srebrne, przeogromne ptaki, niemieckie samoloty naznaczone krzyżami, które sunęły nisko, pewnie, bez lęku, i wydawało się, że obojętnie, dopiero w oddali, zanim przepadły z pola widzenia zupełnie, miałem wrażenie, że wzbijały się wyżej i nabierały jakiegoś triumfalnego rozpędu. Wuj stał na balkonie i przyglądał im się w ponurym zamyśleniu. Dom nasz ogarnęła gorączka rozważań o takich czy innych możliwościach szybkiego powrotu do domu na Wołyń; zaczynały się one u nas rano, kończyły wieczorem przed zaśnięciem, może nawet toczyły się i w snach. Wszystko zniszczone, pewnie rozkradzio-ne, ale to przecież nasze miejsce na tej ziemi. Wuj w nocy często budził się, znowu wychodził na balkon, stawał tam przy barierce i patrzył w ciemną przestrzeń, jakby badał wyroki nieba. Wydaje mi się, że tylko to wuja i wujenkę w tamtym czasie prawdziwie zajmowało: czy wracamy do domu, czy bezpieczniej będzie jeszcze odczekać trochę. Mnie zajmowało to mniej, bo już zdążyłem i tam znaleźć w swoim wieku kolegów. Ale przecież za swoimi stronami tęskniłem. Wkrótce okazało się, że takich jak my, uciekinierów ze wschodu, jest w mieście dużo. Na dworcu wystawały tłumy, żeby doczepić się do jakiegoś pociągu, ale na razie pierwszeństwo miało wojsko, w tamtą stronę ciągnął transport za transportem. Pisałem o tym do Mikołaja, i co u nas w domu się dzieje, i jak wujostwo możliwością tego powrotu do domu żyją, i dzieliłem się swymi wątpliwościami, pytałem także o radę, ale on wątku powrotu na Wołyń nie podejmował, jakby 82___________Włodzimierz Odojewski____________ już wtedy przeczuwał, czym to się skończyć może. Jakby był stokroć mądrzejszy od nas. sjc ? ? A jednak stało się to wcześniej, niż myślałem. Powróciliśmy w połowie września. Był rok tysiąc dziewięćset czterdziesty pierwszy, front niemiecko-sowiec-ki pędził już gdzieś w głąb sowieckiego terytorium Ukrainy i Białorusi, Niemcy ogłosili Wołyń i Podole osobną prowincją, a to, co zastaliśmy w Humieniskach było półruiną. Nie pamiętam, czy to ja napisałem z Hu-mienisk do Mikołaja do Krakowa, czy on do mnie z Krakowa do Humienisk, nieważne, w każdym razie znowu nawiązaliśmy listowny kontakt, i zawiadomił mnie wkrótce, że on wraca także. Te pierwsze miesiące już tam w Humieniskach zachowały się w mej pamięci jako okres wyczerpującej pracy. Przywracania porządku pozwalającego w ogóle mieszkać w tym na wpół zniszczonym domu wujostwa (mieścił się tam za Sowietów milicyjny posterunek, w piwnicy zachowały się ślady krwi na ścianie) i prób uruchomienia, chociażby na własne na razie potrzeby, części gospodarstwa, w czym wujowi pomagałem na ile dawałem rady, bo wujostwo pędzili mnie także do nauki i zamyślali nawet wysłać do Lwowa na tajne dalsze nauczanie. Nic z tego jednak nie wyszło. Od rodziców wciąż nie miałem żadnej wiadomości, wiedzieliśmy jedynie, że gdzieś są na Zachodzie. Czy osobno, czy znowu razem, nie wiadomo. Ale żyli. U nas zaś życie stawało się coraz cięższe, bardziej skomplikowane, więcej ... i poniosły konie_________ 83 niebezpieczne. Zaczęły się zatargi z Ukraińcami, którzy przez Niemców byli wyraźnie faworyzowani, piętrzyły się jakieś niewyjaśnione do końca sprawy, pretensje sięgające korzeniami daleko w przedwojenne czasy, jakieś zaczepki, jakieś nachodzenie polskich domów przez „hilfspolicjantów", którymi byli Ukraińcy w niemieckiej służbie, rewizje, tu i tam gdzieś znienacka odpalony padał strzał, ale na razie masowo wygarniano z całej okolicy tylko Żydów i z przerażającą zaciętością polowano na tych, którzy ukrywali się gdzieś na cmentarzach, na bagnach i po lasach. Najpierw mówiło się o tym głośno, później tylko się szeptało. Że małe grupki Żydów rozstrzeliwane są na okolicznych pustkowiach, większe grupy zaś ładowane do wagonów towarowych i wywożone do Bełżca czy pod Lwów (wkrótce dowiedziałem się, że do Janowskich Piasków pod Lwowem), ale cały ten koszmar był już nam przecież dobrze znany z naszego półtorarocznego pobytu tam, po zachodniej stronie Sanu, teraz tylko w naszej okolicy wydawał się nam okrutniej szy jeszcze i bardziej przerażający. I to może dlatego, że dotykał nie jakichś tam Żydów, ale naszych Żydów, sąsiadów, bliskich, nieraz dobrych znajomych, sklepikarzy, gdzie się kupowało śledzie i rodzynki, rzemieślników, gdzie się żelowało buty albo zamawiało pasek do spodni. Koło Bożego Narodzenia zmarła nagle na serce wujenka, nie wytrzymała wiadomości o zagarnięciu do obozu jej ojca w Poznaniu. Na pogrzebie wujenki był obecny Mikołaj, nie pamiętam skąd się dowiedział. Przybył z Peropalewek tym razem w sutannie. Nocował u nas, pół nocy przegadaliśmy. Pamiętam, że 84__________Włodzimierz Odojewski___________ wprost eksplodował złymi przeczuciami. Dopiero po roku, dwóch, czy po latach zrozumiałem skąd się to brało. Dzień po pogrzebie wybraliśmy się na rowerach pożyczonych od jego ukraińskich znajomych w soro-czyską okolicę i wpierw na krótko zatrzymaliśmy się w samych Soroczyskach u brata tamtejszego popa, potem pojechaliśmy do posiołka, który był od wieków siedzibąjego rodziny. Nic się w tym smutnym miejscu nie zmieniło od czasu, kiedy ja tam byłem z wujem w dzień po zagładzie futoru. Tylko że wtenczas ziemia buchała gorącem i wydawało się, że cała polana wprost krzyczy (no, może były to głosy ludzi, którzy się licznie rano zbiegli i tam się kręcili), teraz zaś głucha cisza aż dzwoniła w uszach, ziemię i dawne popielisko pokrywał cienką warstwą śnieg, krzaki wokół polany oblepia! szron, a niebo było sine i mocno nawisie. Kiedy ja grzebałem coś przy rowerach, Mikołaj oddalił się i potem, kiedy poszedłem za nim, spostrzegłem, że klęczy między resztkami kamiennej podmurówki środkowej części domostwa, opiera głowę o mur i chyba się modli. Całym ciałem czułem wciąż jeszcze tamto gorąco przenikające teraz przez zimną ciszę. I przypominałem sobie, jakie to wtedy pierwsze wieści dotarły do Soroczysk, kiedy tam ukrywałem się jeszcze z wujostwem, krótko przed naszym sforsowaniem okupacyjnej granicy na niemiecką stronę Sanu. Że części ceglane ruin domostwa Damiatyczów zostały szybko rozebrane przez okolicznych chłopów i wy-dźwigane na ich własne budowy, własne potrzeby. Ale odepchnąłem to przypomnienie od siebie ze złością, ... i poniosły konie_____________85_ niemal odrazą. Aż mi się zrobiło od niego gorąco. I potem usiłowałem się modlić też. Przez głowę jednak przelatywały tylko strzępy różnych modlitw i albo nie pasowały one do tej właśnie chwili, albo brakowało im początku czy końca, albo nawet ten początek i koniec miały, lecz brakowało im z kolei środka i, choć z uporem powtarzałem je kilkakrotnie, nie dawały się złożyć w jedno, albo wreszcie: uświadamiałem sobie, że to, co szepczę w myślach, to pewnie wcale nie modlitwy i dlatego po jakimś czasie zaprzestałem, a wtedy zamiast tych nieudolnie dobywanych z niepamięci modlitw, pojawiły się w świadomości obrazy w jakiejś mierze wiążące się z Mikołajem albo jego bliskimi, i były to obrazy zrazu rozmazane, niewyraźne, ale błyskawicznie nabierające wyrazistości, że aż poczęły kłuć w oczy. Sędziwy Jewhen Damiatycz siedzący u brzegu stołu, nabijający tytoniem fajkę i pytający o moje postępy w nauce; potem na progu kuchni kobieta wciskająca mnie i Mikołajowi przed wyprawą na polowanie do rąk kubki z mlekiem, a może z kawą; potem w mroku przedświtu widoczny w prostokącie wrót stajni okręcający się korpus konia dla mnie wyprowadzanego przez stajennego chłopca ze stajennego boksu; potem para jeźdźców na wierzchowcach, wyprostowanych, ale swobodnie kołyszących się w rytmie końskiego stępa, rozmawiających i tak zajętych sobą, że nikogo w pobliżu niedostrzegających, ona w stroju jeździeckim i jeździeckiej czapeczce na głowie, on w na wpół wojskowym ubiorze jakiejś nieistniejącej armii, obydwoje pięknych, tak jak przedstawiało się niegdyś jeźdźców na starych, angielskich 86__________Włodzimierz Odojewski___________ sztychach i od razu potem ukazała mi się zamarła, stwardniała twarz Mikołaja wyłaniającego się tam na tym dziedzińcu soroczyskim u mojego boku, nie chcącego odpowiedzieć na jakieś moje dociekliwe, dotyczące tej pary jeźdźców pytanie; potem dźwięczny śmiech Marusi siedzącej na kłodzie oświetlonej płomieniami niedalekiego ogniska, powierzającej mi tajemnicę srebrnego lisa, jej ramię przy moim ramieniu poufale i ufnie, jej usta przy moim uchu, jej szeleszczący szept, wywołujący w całym moim ciele dziwne, nieznane mi przedtem drżenie; potem celnie, mocnym rozmachem wyrzucony kamień, trafiający w bok mego Srokosza, tak że odskoczył w bok i poniósł, i jego zwariowany kłus ze mną w siodle wzdłuż leśnej przesieki, usiłującego mnie zrzucić z grzbietu, i jeszcze z tyłu tętent konia Mikołaja, chcącego mnie dopędzić; i potem ognisko między zamarzniętymi okiniami na białym, rozległym pustkowiu, przy którym przyrzekaliśmy sobie z Mikołajem wierną przyjaźń; jeszcze zaś potem był Mikołaj na białym szpitalnym łóżku, w milczeniu słuchający jakichś moich słów o miłości, które już z pamięci przepadły, ale na pewno były one o miłości. Ocknąłem się, bo Mikołaj stanął właśnie obok mnie, choć w zamyśleniu nie słyszałem jego zbliżających się kroków, i z uwagą mi się przypatrywał. Zapytałem go: „Jedziemy do doliny kurhanu?". Kiwnął wtedy przytakująco głową i powiedział cicho: „W tej chwili o tym pomyślałem. Jeżeli nie jesteś zmęczony?". Nic nie powiedziałem. Wsiedliśmy w milczeniu na rowery i pojechaliśmy drogą rozpoznawalną tylko przez ledwo ... i poniosły konie 87 widoczne wgłębienie w śniegu, którą teraz, widać, nikt nie chodził ani nie jeździł. Przy wpółokrytym śniegiem kurhanie także nie było śladu ludzkich stóp, za to wiele śladów zwierzęcych. Znów cisza aż dzwoniła w uszach, gdy tak staliśmy u jego stóp zamyśleni, patrząc na kurhan, na prowadzącą dalej przez dolinę drogę, uchodzącą gdzieś tam w dal, za którą to dalą w sinej mgle kryły się kredowe Miodobory. Mikołaj przerwał milczenie słowami: „Coś takiego, przeczucie może, jakiś głos serca może, nie wiem, mówi mi...", tak powiedział, pamiętam, i potem, że już tu nigdy więcej w życiu nie trafi, czy na to miejsce, czy na tę ziemię, czy pod ten kurhan, tego z kolei nie pamiętam, ale że więcej nie trafi, a ja na to: „Przecież wojna się kiedyś skończy" powiedziałem z chyba zdradzającym wahanie protestem w głosie, na co on: „Będzie to już zupełnie inny świat" powiedział twardo, a ja: „Jaki? Co ty mówisz, jaki!?", a on: „Nie wiem. W każdym razie nie świat Damiatyczów. To wiem na pewno. Może nawet kiedyś Ukraina będzie wolna. Prawdziwie. Ale i ta wolna Ukraina nie będzie krajem Damiatyczów. Oni, ci moi wolni ziomkowie, z pewnością podeptają i zapomną całą tradycję podwójnego królestwa, wiodącego swój żywot od Jagiellonów", a ja: „A twoja rodzina? Może uda się twojej rodzinie wrócić z głębi Rosji? Może zechcą to wszystko tutaj odbudowywać?". Ale tym razem on nie powiedział nic. Jeszcze bardziej tylko zbliżył się do kurhanu, pochylił, odmiótł starannie dłonią kawałek powierzchni kurhanu ze śniegu i kilkakrotnie pogładził odkrytą, zamarzniętą ziemię z czułością. „To wzniesienie, ten, 88__________Włodzimierz Odojewski___________ którego kości tam na spodzie spoczywają i cała ta tradycja, jaka się wokół tego ukształtowała, wszystko to umiera albo już umarło" powiedział cicho, jakby nie mówił do mnie, ale do siebie, i: „Świat będzie inny" powtórzył po chwili, „Świat będzie zupełnie, ale to zupełnie inny" powiedział stanowczo. Obeszliśmy kurhan dookoła obydwaj, jak byśmy próbowali sobie lepiej jego istnienie utwierdzić w pamięci, jego wymiar, widok ze wszystkich stron, wysokość, a potem, już przy rowerach, Mikołaj powiedział: „Jutro wracam do klasztoru. Tam moje miejsce", a ja nie powiedziałem na to nic, w każdym razie nie pamiętam. Także nie bardzo pamiętam wieczoru spędzonego znowu w gościnie u brata popa w Soro-czyskach, który otwarcie mówi! o zastraszających okrucieństwach Niemców, nie ustępujących okrucieństwom sowieckim, ani nie pamiętam naszego powrotu nazajutrz do Humienisk, nawet mego pożegnania się z Mikołajem tegoż albo następnego dnia. Może wspomnienie zostało wyparte z pamięci przez zdarzenie o kilka dni późniejsze, dające wiele do myślenia. Otóż wracając z lasu na furce z chrustem, zaprzężonej w jedynego wtedy w naszym gospodarstwie konia, zostałem z zarośli przy drodze przez kogoś nagle ostrzelany, a chociaż nic groźnego się nie stało, kula zadrasnęła mi zaledwie ramię, to jednak przeżycie to było dla mnie bardzo bolesne. Wuj często wówczas wyjeżdżał, zajmowały go jakieś sprawy organizacji podziemnej, w które mnie nie wciągał, a nawet celowo trzymał od nich z daleka, ja trudziłem się przy gospodarstwie. Nie chciał nawet, m ______________... i poniosły konie____________89_ ażebym za dużo wiedział, gdzie on wyjeżdża, co robi, z kim w okolicy albo w mieście się spotyka. Były to zapewne początki działalności Armii Krajowej na tym terenie; po wojnie wuj też nie mówił na ten temat wiele, choć już z zupełnie innych przyczyn. Wtedy tam, na Wołyniu, na przełomie czterdziestego drugiego i trzeciego roku okolica stawała się coraz bardziej niebezpieczna. A od połowy czterdziestego trzeciego wprost zapłonęła. Niemcom zależało tylko na odstawianiu wyznaczonych na gospodarstwo kontyngentów, tego pilnowali, natomiast dla zapewnienia tamtejszym polskim mieszkańcom bezpieczeństwa nie robili nic. A nawet wydawało się, że dla jakichś swoich celów podsycali antagonizmy między Ukraińcami a Polakami. * * * Przez następny rok nie widziałem Mikołaja. Dopiero wtedy, kiedy byłem znowu ranny. A tym razem poważnie. Albo jeszcze trochę później. To stało się w początku czerwca czterdziestego trzeciego roku, kiedy samoobrona naszej kolonijki, której centrum stanowił folwarczek wuja, została otoczona i wybita do nogi zdradziecko. Bo jeszcze przedtem przyszli ci z, oddzielonej od Humienisk zaledwie strumieniem, Zatraty, zdawało się dobrzy sąsiedzi; mówili: „Ne boj sia nic, nic się wam nie stanie. Już my dopilnujemy" (a stryj właśnie wyjechał), i to oni w dwa dni później o wczesnym świcie otoczyli kolonijkę, tych z samoobrony, śpiących w szkole, wytłukli najpierw orczykami bez 90__________Włodzimierz Odojewski___________ jednego wystrzału, tak, że mieszkańców nic nie ostrzegło, a potem już zaczęła się na całego regularna rzeź. Więc to wtedy właśnie zostałem po raz drugi ranny. Z pustego domu wujostwa próbowałem bowiem ujść przez ogród na zapleczu i pewnie by mi się to nawet udało, gdyby nie kilka kobiet z Zatraty, które już z tyłu z taczkami, ręcznymi wózkami (ale i z zaprzęgniętymi w konia), co nadciągnęły dla rabunku, tam właśnie czekały, a na które się natknąłem, i to one mnie między krzewami agrestu przemykającego wypatrzyły, z kijami, siekierami i widłami dopadły, a jedna, niemłoda, krzepka, machnęła mnie nasadzonym na sztorc na drzewce sierpem przez brzuch, zaczepiła, wyszarpnęła, więc pewnie bym już na zawsze tam został, nawet gdyby mnie nie zechciały dobić, tylko że w pobliżu zaczęła się ostra strzelanina, widać jacyś uzbrojeni próbowali się z osady wymknąć, drogę sobie karabinami torując, i one odskoczyły, ja zaś czując tylko jak mi z brzucha coś gorącego na wierzch się wylewa, postąpiłem jeszcze krok może, czy dwa, obok dróżki w pokrzywy i tam ległem jak nieżywy. Z omdlenia wyrwał mnie dopiero ustokrotniony ból, ktoś mi bowiem wewnątrz brzucha palcami grzebał - takie było wrażenie tego, co się ze mną działo. I chociaż słońce już dawno musiało wzejść, paliło w oczy, nic nie widziałem, nawet tych na swoim brzuchu czy też w jego wnętrzu palców (a było tak, jakby do środka coś mi tam usiłowano wepchnąć), to jednak wyraźnie słyszałem szeptem wypowiadane słowa ukraińskie, choć nie potrafiłem przeniknąć ich treści, zanim zaraz znowu utraciłem przytomność, gdy zaś ją powtórnie odzyskałem, to musiało od tamtej jednej ... i poniosły konie 91 krótkiej chwili upłynąć sporo czasu, tak mi się zdawało, słońce na niebie stało bowiem dość wysoko, ja leżałem na czymś płaskim, wąskim, i to coś płaskiego, wąskiego, kołyszącego się monotonnie, było niesione przez las; przyspieszony rytm kroków tych, co mnie nieśli, czułem całym ciałem, nie tylko rozharatanym brzuchem. Potem był znowu narastający ból, odbierający nie tylko zdolność koncentracji, ale w ogóle myślenia, choć przytomności nie traciłem, i dostrzegałem, że znajduję się w jakimś ciemnym pomieszczeniu, skąd mnie wkrótce wynieśli na dwór, następnie powtórnie nieśli na tym czymś płaskim, co już rozpoznawałem: było deskami ogrodowej furtki, czułem kroki tych, którzy mnie nieśli, mdlałem, wracałem do przytomności, znowu mdlałem i tak kilkakrotnie, a potem odezwały się tamte, co przedtem, ściszone po ukraińsku głosy, i to mnie ocuciło zupełnie. Więc wtedy spostrzegłem, że leżę przed samotną chatą śród lasu, wciąż na tych deskach, nikogo nie ma w pobliżu, ale po chwili znowu nie byłem sam, pochyliła się nade mną jakaś stara kobieta i w tym moim brzuchu, który napełniony był samym bólem, trzęsąc głową, zaczęła grzebać, a ja od razu, kiedy się tylko nade mną pochyliła, zrozumiałem, że to taka, co zna się na czarach i opatrywaniu ran i że ja muszę to wszystko, żeby nie wiem jak bolało, znieść. Wiedziałem już także (choć mogło to być nieco później, bo mój czas dzielił się teraz znowu na kawałki przytomności i nieprzytomności), że ci trzej, co zmieniając się, na deskach furtki przez las mnie przedtem przenieśli, to Mikołaj Damiatycz i jego dwaj starsi bra- 92__________Włodzimierz Odojewski___________ cia, Witalist i Bazyli. W tych kawałkach przytomności mieściła się jeszcze jedna droga, mogło to być tego samego dnia, mogło być nazajutrz albo nawet później, bo przedtem raz zapadała ciemność, raz było jasno, jedynie to światło i światła brak rejestrowała przez zaciśnięte najczęściej powieki moja świadomość; to była dość długa droga, tym razem na deskach dna wozu, na których leżałem płasko, pokryty dla niepoznaki snopkami zeszłorocznego owsa; zapamiętałem ją dobrze, tę drogę, bo znowu ból się wzmógł, rażąc mnie w rytm nierównomiernego podskakiwania kół na wybojach albo, gdy koń szarpnął mocniej. A potem w jakimś murowanym pomieszczeniu wciągano mnie gdzieś wysoko pod górę, jakby na strych i w mroku widziałem twarze nie tylko Mikołaja i jego braci, lecz jeszcze inne, obce twarze i wydało mi się, że jest ich wiele. Ale że tak jak przedtem, było mroczno, zaledwie tu i tam małe przejaśnienia tylko, uświadomiłem sobie, że światło wpadało do tego pomieszczenia pęknięciami w deskach dachu i między dachówkami, więc to był na pewno strych, poddasze, może górka na siano nad jakimś budynkiem gospodarskim, a obce twarze w pobliżu (już nie było ich tak wiele) należały do dwóch wyrostków żydowskich; rozpoznałem zaraz po rysach, jeszcze zanim usłyszałem, jak szepczą między sobą w żargonie. Ale musiało znowu upłynąć kilka dni i nocy, zanim pierwszy raz odzyskałem przytomność tak zupełnie, tak do końca. Ta stara kobieta, którą znałem z tamtego postoju na polanie przed chatą leśną, co już raz coś mi robiła w moim otwartym brzuchu, teraz na tej ciemnej górce pochylała się nade mną, leżącym na workach ... i poniosły konie____________95 i czystym prześcieradle, tych dwóch zaś żydowskich wyrostków przytrzymywało moje ręce, gdybym chciał się wyszarpnąć, a jeden trzymał rozpostartą dłoń nad moimi ustami, zapewne ażeby stłumić moje jęki albo gdybym usiłował krzyczeć, ale nie jęczałem ani nie krzyczałem, tylko z uporem wpatrywałem się w jej dłonie, jak ostrożnie zdziera z mojego brzucha stwardniałe od wyschniętej krwi i czegoś żółtego, cuchnącego, kawały płótna, ból był bowiem do zniesienia, dopóki nie zostałem ruszony z miejsca, w jakim leżałem. Przeszył mnie jak nożem dopiero kiedy ona, zawijając mnie w świeże płótno, przy pomocy tych obu wyrostków odwracała mnie na jeden bok, potem na drugi i tym płótnem wokoło opasywała, ale i wtedy nie jęczałem ani krzyczałem, bo nagle dłoń, która zbliżyła się do moich ust, ażeby stłumić jęki albo krzyk, wydała mi się delikatną dłonią młodej kobiety, i zadzierając do góry głowę zobaczyłem później prócz tamtej, starczej twarzy, jeszcze jedną kobiecą twarz; rozpoznałem, to była Ma-rusia z Kamionki, „śmieszka", i błyskawicznie przeleciało mi z głęboką ulgą przez myśli, że się znajduję w bezpiecznym miejscu. To jednak mi się tylko tak wydawało tegoż dnia i przez kilka dni następnych. Ale to były dobre dni. To były nawet najlepsze dni, jakie mi się w tamtym czasie przydarzyły. Powoli udawało mi się już teraz samodzielnie wykonać kilka ruchów, na jeden bok, na drugi bok, doczołgać się w kąt do naczynia na mocz, albo do szpary w dachu, gdzie była odsunięta nieco na stronę dachówka, odpowiednio ułożyć się tak, ażeby Marusi ułatwić zmianę kolejnego opatrunku; ona też o zmro- 94__________Włodzimierz Odojewski___________ ku, przekradając się przez podwórze, przynosiła dla mnie osobno w garnuszku jedzenie, mączne kleiki, którymi karmiła mnie łyżką lub poiła, przechylając garnuszek do ust i szeptem odpowiadała po polsku na moje pytania, albo opowiadała, co w okolicy się dzieje. To wreszcie od niej dowiedziałem się, że przechowuje mnie na tym zmniejszonym o jedną trzecią strychu nad rzędem gospodarskich pomieszczeń młodsza pani tego domu, Korycka, i natychmiast zastanowiłem się: „Czyżby nasze drogi znowu się skrzyżowały?", bo mówiła jak o znanej mi osobie, „Tak, to ona..." I wtedy przypomniała, że to ta, którą widziałem przed wojną na polowaniu u Damiatyczów, a o którą Mikołaj się strzelał, „Siostra atamana?", „Tak, Koryckiego. Iry-na" przytaknęła i była w jej twarzy powaga i zaduma. Gdy ją zapytałem z kolei o mężczyznę, siostrze atamana towarzyszącego, bo dobrze zapamiętałem tę przystojną postać budzącą mój podziw w półwojskowym mundurze, odpowiedziała, że Sowieci jeszcze we wrześniu go zagarnęli, że przepadł bez wieści, „Poliszczuk. Patriota ukraiński", powiedziała, a ja powiedziałem, że nie rozumiem, „Przecież za Sowietów mieliście tu kawałek Ukrainy, więc dlaczego?", a ona, że nie takiej Ukrainy kawałek, jaką sobie ten człowiek wyobrażał, nic dziwnego, że nie rozumiem, nie mam pytać więcej, bo ona mi tego nie zdoła wyjaśnić, wszystko się tak poplątało, że ona sama w tym się nieraz gubi, i zadumała się jeszcze bardziej. Potem, wskazując na ścianę działową obok, zrobioną z solidnego drewna, powiedziała, że tam jest utajnione przejście na część strychu z sianem, w razie ... i poniosły konie 95 czego można tamtędy uciekać, gdyby, nie daj Boże, co, że ta skrytka przygotowana była dla tych żydowskich chłopaków, tu wskazała spojrzeniem na najodleglejszy kąt - tam zazwyczaj siadywali, tam było ich legowisko, tam przez szparę między dachówkami na zmianę nieustannie obserwowali sąsiednie gospodarstwo i część za tym gospodarstwem widocznej wsi („Bo ty jesteś goj" mówili mi już przedtem, „Może cię zabiją, może nie, nas zabiją na pewno"), jakby w jakimś straszliwym przeczuciu, że właśnie po tamtej stronie czai się to najprawdziwsze zagrożenie, że stamtąd, z tego najbliższego sąsiedztwa, może zajrzeć nam w oczy śmierć. I tak było istotnie. Jeszcze dwa albo trzy razy Marasie widziałem. Gdy przynosiła mnie i chłopakom jedzenie, i jak teraz już bez ich pomocy zmieniała mi opatrunek na brzuchu, zawsze z twarzą bez uśmiechu, tragiczną, mroczną, której wyraz tym bardziej kazał mi przypominać ją sobie sprzed lat; nie śmiałem pytać o jej dzieje, wciąż jednak nie przestając jej w myśli nazywać „śmieszką". Ostatni zaś raz widziałem ją w poniedziałek, kiedy w południe nadciągnęli hołodrańcy, bo dzień przedtem wszyscy my trzej, zamknięci na tym strychu, słyszeliśmy kilka razy rozdzwonioną cerkiew, znak więc, że była niedziela, Marusia z jedzeniem nie zajrzała do nas nawet o zmroku, w nocy też nie, kobiety ostatnio na podwórze wychodziły rzadko, dziecko tylko, dziewczynka, może trzy, może cztery latka, bawiła się na progu domostwa lalką i pluszowym misiem, i ci dwaj, co ze mną na strychu razem się ukrywali, mający przez szparę oko na sąsiednie obejście, mówili, że zjechała 96__________Włodzimierz Odojewski___________ tam do sąsiada cała gromada odświętnie ubranych gości, chrzest jakiś może albo coś podobnego, było później gwarno do samego prawie rana, przeciwnie jak w obejściu, w którym znajdowała się nasza kryjówka, gdzie starsza pani i młodsza pani z dzieckiem tylko, no, może i Marusia, żadnych zaś mężczyzn, nie zapaliły nawet wieczorem w domu jednej lampy, jak trusie siedziały (tę stronę od podwórza naszych gospodyń to przez szparę między rozsuniętymi dachówkami ja obserwowałem, ułożywszy się u szpary jak najbliżej, dni były upalne, noce nie przynosiły ochłody, to i po to, ażeby zaczerpnąć świeżego powietrza trochę), a intuicja mi mówiła, że kobiety mieszkające w budynku po drugiej stronie podwórza żyją w rosnącym wciąż lęku. Lecz tamci, hołodrańcy, przyszli dopiero nazajutrz, w poniedziałek, i dopiero w samo południe. A że wieś zamieszkiwali tylko Ukraińcy, więc to nie był pospolity napad, jakich namnożyło się od początku roku na wsie polskie lub mieszane w dziesiątki, nawet w setki, to była egzekucja, musiało to coś wspólnego mieć z nieobecnymi tu mężczyznami, tak od razu pomyślałem; a później, po jakimś czasie, usłyszałem od Mikołaja swego domysłu potwierdzenie, choć próbowałem o tym nie mówić, lecz wyrzucić z pamięci jak najprędzej, pozbyć się, zapomnieć, na próżno, z uporem powracało jak najbardziej zły ze wszystkich złych snów, jakie człowiekowi mogą kiedykolwiek się gdziekolwiek przyśnić. Więc oni nadciągnęli hałaśliwą bandą, choć nie wyglądali na pijanych, może z dwudziestu, może więcej, uzbrojeni w obrzynki, ale i w karabiny niemieckie, widać byli między nimi także tacy z hilfspolicji, co ostat- ... i poniosły konie 97 nio z bronią od Niemców gromadnie przechodzili do tych swoich w lesie, ale również kilku - choć w wymiętych, to przecież w odświętnych ubraniach z tego czegoś, z wesela czy chrztu, co tam dopiero co świętowali w sąsiedztwie - i wszystko odbyło się potem błyskawicznie. Bo ledwo, na te głosy z podwórza, zdołałem podtoczyć się pod skłon dachu, gdzie szpara między rozsuniętymi dachówkami była, ażeby wyjrzeć na zewnątrz, to już rozległ się pierwszy strzał i ta najstarsza kobieta, co ją dotychczas rzadko przed gankiem widywałem (od Marusi wiedziałem, że to teściowa pani domu), padła pod schodkami prowadzącymi na ganek i ją zadeptali. A potem, szarpiąc obie młode kobiety, gonili je przez podwórze, wlekli je ze śmiechem, z szykanami, z wrzaskami, zrywając z nich odzienie, ta mała zaś biegła za matką z lalką kurczowo trzymaną w rączce i z płaczem krzyczała: „Co robite, maty?! Co robite, maty?! Co robite!?", i wtedy jeden z nich się odwrócił, złapał dziecko za włosy, poderwał główkę do góry i trzasnął rękojeścią bagnetu w jedno i zaraz w drugie oko, a ja tam na strychu przy tej szparze między rozsuniętymi dachówkami, przy której tkwiłem, to, czy widziałem zalewającą się krwią twarz dziecka czy dopiero później tę twarz, może już w krwi zakrzepłej, obeschłej, nie, nie wiem, tego nie spamiętałem, rozdzierający krzyk małej tak, chyba słyszałem, spamiętałem, ci dwaj żydowscy chłopcy bowiem przygnietli mnie siłą do podłogi, bo może i ja krzyczałem, wyrywałem się, szarpałem się na pewno, może usiłowałem z podłogi się podnieść, odpychając tego, który kolanami przygniatał mi boleśnie brzuch. 98__________Włodzimierz Odojewski___________ Chyba widziałem później jeszcze, jak matkę dziecka dopadli na skraju ogrodu, pewnie gwałcili, a Maru-się, jak kopie nogami na prawo i lewo, wywija w powietrzu jakimś narzędziem gospodarskim, broniąc się zacięcie, i już (bo tego kolana ze swego brzucha nie mogłem strącić) ten ból okropny czując i dłonie na swoich ustach, tłumiące mój krzyk, jeżeli istotnie krzyczeć chciałem, kąsając te dłonie, dusząc się, zemdlałem, a gdy wynurzyłem się z ciemności, przytomność znowu odzyskując, to tylko na jedną chwilę, młodej Koryckiej w promieniu mojego spojrzenia tam na dole już nie było, nie było też tej całej rozwrzeszczanej bandy, trzech, czterech wyrostków jedynie zostało, cisza panowała, Marusia leżała pod bramą wejściową z wiejskiej na podwórze drogi brzuchem do ziemi, naga, któryś przy-deptywał jej plecy butem, zakładali jej liny za ramiona i wiązali drugimi końcami tych lin jej nogi, wszystko błyskawicznie i w milczeniu, a ona nie krzyczała ani nie wydała żadnego jęku, bo bym usłyszał, tak cicho było, i już na tych linach wisiała, zawieszona na bramie wjazdowej metr, półtora nad ziemią, więc może ta reszta bandytów po tamtej stronie na drodze stała i się przypatrywała, i właśnie ją rozkołysali i okręcać zaczęli tak, że jej ciało, wygięte w łuk już tylko przez samo skrępowanie linami, wyginało się do tyłu na tych zwijających się, skręcających się linach coraz bardziej i bardziej, potem w kabłąk, potem pięty połączyły się prawie z głową, i wtedy wydało mi się (bo znowu zacząłem mdleć), że słyszę trzask pękającego kręgosłupa dziewczyny, lecz może był to trzask w mojej własnej głowie, ci dwaj żydowscy chłopcy bowiem wciąż trzymali mnie ... i poniosły konie 99 z całej mocy, przygniatając do podłogi, to czułem, zanim straciłem przytomność ostatecznie. Gdy ją później odzyskałem, a myślę, że dużo później, to tam na dole panowała cisza zupełna. Ci dwaj żydowscy chłopcy, obok, rozdygotanym szeptem naradzali się, obserwując przez szparę sąsiednie obejście; zamilkli, kiedy spostrzegli, że jestem przytomny. Potem patrzyli w milczeniu i cierpliwie, jak zacząłem, bez jęku, oddychając tylko ciężko, powoli czołgać się przez całą szerokość strychowego schowka w ich stronę, a kiedy się wreszcie doczołgałem, to pomogli mi się nieco unieść, tak żebym i ja na sąsiednie obejście mógł popatrzeć, co zrobiłem i wtedy zobaczyłem kilku z tej bandy, jak wchodzili i wychodzili z tamtego domu, coś wnosząc, pewnie zagrabione z obejścia kobiet różne rzeczy, bo wchodzili obładowani, a wychodzili z pustymi rękoma i wyróżniłem wśród nich mężczyzn, których widziałem przedtem, w czasie napadu, więc pomyślałem, że i cała pozostała reszta też brała pewnie udział w tym, co dopiero widziałem. I w myśli przeklinałem, przeklinałem najgorszymi słowami, życząc im najgorszego. A tam na dole ten widok był długo taki sam: wielu młodych kręcących się w obie strony mężczyzn, niejed-nych wciąż jeszcze zbrojnych w obrzynki i karabiny niemieckie, niejednych w czymś na sobie udającym mundur. Więc aż do bólu oczu przypatrywałem się, jakby zależało mi na utrwaleniu w pamięci ich twarzy, ale to był wysiłek próżny, te twarze drżały, uskakiwały, rozmazywały się, jakbym zalewał się łzami, stawały się nieuchwytne, znikały, po pewnym czasie jednak zrozu- 100_________Włodzimierz Odojewski miałem, że naprawdę patrzę na ten rozchwiany, znikający obraz dlatego tylko, gdyż boję się podczołgać na stronę przeciwną strychu, ażeby spojrzeć w głąb podwórza futoru, gdzie zapewne leżały pomęczone kobiety i dziecko. Aż tam na tym sąsiednim zapanowało nagłe poruszenie i jakby tych wszystkich z obrzynkami i karabinami od razu wymiotło, zrobiło się pusto, opustoszało też tam przed domem i wokoło, i po jakimś czasie zrozumiałem tego przyczynę. Gdzieś dalej, może na skraju wsi, a może już w samej wsi huknęło kilka wystrzałów. Potem była dłuższa cisza, a potem, już bliżej ciszę przerwały ludzkie głosy. Ci dwaj żydowscy chłopcy, którzy od pewnego czasu miotali się z jednej strony stryszku na przeciwny, obstawiając to jedną, to drugą szparę między dachówkami, teraz rzucili się do ściany, gdzie było przejście na część strychu z sianem, uruchomili ukryte w przepierzeniu przejście, przygotowując się chyba do ucieczki, przywoływali mnie szeptem (znowu próbowałem się podczołgać), ale prędko się cofnęli, przepierzenie umocowali na powrót i znieruchomieli tam w czujnym oczekiwaniu. Bo to były rosyjskie głosy. Domyśliłem się, że coś zwabiło do wsi sowieckich partyzantów, gdy zaś się doczołgałem do szpary między dachówkami, skąd roztaczał się widok na podwórze, a przynajmniej na jego część, przekonałem się, że istotnie; było ich kilkunastu, zajrzeli do zdewastowanego domu i poza dom, do ogrodu też, chyba dłużej przyglądali się trupom kobiet, komentowali głośno, ale po pewnym czasie, kiedy skądś drogą zaczęli nadciągać na wozach nowi ludzie, wycofali się z futoru szybko. ... i poniosły konie___________707 Ci nowi ludzie (a już wyładowywali się pod bramą), to byli chłopi ukraińscy z sąsiednich wsi, dostrzegłem między nimi także Mikołaja Damiatycza i jego braci, więc po pewnym czasie na strychu obok usłyszeliśmy przedzieranie się przez siano, otwór w przepierzeniu został odsłonięty z przeciwnej strony i on sam, Mikołaj, zaraz tam się pojawił, a wtedy to piekielne napięcie cały czas przedtem trzymające mnie jak w żelaznych kleszczach i za gardło, i za serce, raptem puściło; zacząłem się trząść. Gdy mnie Mikołaj przy pomocy tych żydowskich chłopaków wynosił na dół, chyba znowu mdlałem, bo świadomość jak gdyby się urywała, dopiero tam na dole, widząc że przybyli chłopi ukraińscy zbierają zwłoki kobiet i układają na jednym z wozów (a i miejscowi także gromadzili się przy bramie, zaglądali w głąb podwórza), to: „Spal!" zacząłem krzyczeć do Mikołaja, „Spal, to jeden z nich!". I zdawało mi się, że wskazuję na mężczyznę okręcającego przedtem na sznurach wiszącym nagim ciałem Marusi; na mężczyznę stojącego teraz przy bramie i na tych innych z sąsiedniego obejścia także. „Spal z nimi wszystkimi! Spal całą wieś!" krzyczałem, „Spal! Spal! To oni!" Ale to tylko moje myśli tak krzyczały, usta zaś ledwo się poruszały, nieme, choć Mikołaj, jakby się domyślił, że coś chcę mu przekazać, nachylił się nade mną nisko i w moim zadyszanym oddechu usiłował usłyszeć wykrzykiwane przeze mnie słowa; oczy miał pełne łez, jednakże pragnienia krwi tam w nich nie było. I jeszcze tylko pod płotem ogrodu to oślepione dziecko ujrzałem, z zakrzepłymi, czarnymi oczodołami, 102_________Włodzimierz Odojewski___________ dobite było pewnie tym samym bagnetem, i później już nic, nie pamiętam, absolutnie nic, od czasu do czasu podskakujący pode mną na wybojach wóz tylko czułem, albo mocne uchwyty dłoni, które mnie z wozu przekładały na ziemię, czy z ziemi znowu, w zupełnie innym czasie i w innym miejscu, na jakiś drugi wóz ładowały i tam układały, czymś dla niepoznaki maskując, niekiedy też jakieś głosy słyszałem, wpierw ukraińskie, potem ukraińskie i także polskie, aż raz w świetle naftowej lampy zobaczyłem, że znajduję się w sporej salce zapełnionej po brzegi leżącymi na materacach na podłodze rannymi, i pojąłem, że to pewnie jakaś świetlica albo szkolna klasa, bo na ścianie wisiała tablica, na niej zaś widniały pozostałości wypisanych kredą liczb. Wśród kobiet kręcących się między rannymi spostrzegłem Mikołaja Damiatycza, miał na sobie sutannę. Jego ciemne włosy na skroniach i powyżej skroni przesypane były drobnymi pasemkami siwizny, choć przecież nie mogło upłynąć tyle czasu, żeby posiwieć naprawdę mógł. Mikołaj spostrzegłszy, że mam oczy otwarte, podszedł do mnie, nachylił się, coś szeptał, ja zaś patrzyłem na Mikołaja i, nie wiedząc jak się odezwać, bo nie dochodziło to do mnie, co szeptał, milczałem. Ale po chwili uświadomiłem sobie, że wokoło słyszę już tylko język polski, Mikołaj i ci dwaj, którzy zaraz podeszli, jego bracia, też mówili między sobą po polsku i zrozumiałem, że nie muszę zachowywać ostrożności, że jesteśmy w jakimś szpitaliku w mieście, być może w jakimś polskim punkcie zbornym, urządzonym w budynku szkolnym, a więc że Mikołaj i tamci dwaj dobrze o mnie zadbali. Przytomniałem. ... i poniosły konie___________103 Słuchałem później - może tego dnia, może następnego - łagodnego głosu Mikołaja i własne ostatnie dni, nawet tygodnie w szybkich, dość skąpych Mikołaja relacjach, stawały mi przed oczyma ze ściskającą serce i krtań ostrością znowu, groźne, odpychające, wywołujące ból i budzące najwyższy sprzeciw. Zanim jednak dowiedziałem się wszystkiego do końca, co ze mną się działo i dziać wkrótce będzie, powieki zawsze poczynały mi ciążyć, jakby były z ołowiu, lecieć w dół, w końcu zawsze słyszałem już tylko glos Mikołaja mówiącego: „Śpij, śpij, dobrze ci to zrobi. Bóg da ci siły, wszystko zakończy się pomyślnie..." i coś jeszcze coraz ciszej, coraz dalej, i przez krótki czas zawsze czułem potem Mikołaja dłoń na swoim czole, zanim udało mi się zasnąć. To były nasze ostatnie spotkania w latach wojny. Jeszcze dzięki Mikołajowi zdołał mnie odnaleźć wuj, a także dzięki niemu i dzięki jakimś poleconym przez Mikołaja dwom urzędnikom we Lwowie, którzy byli Ukraińcami, ale którym można było zaufać, udało się wujowi mnie jako niedawno ciężko rannego wyreklamować od wysłania przez Niemców na roboty do Rzeszy. Z Mikołajem jednak spotkać się nie zdołałem. A wkrótce już znowu we Lwowie byli Sowieci i zaczęły się tak dobrze nam znane polowania na ludzi. Próbowałem się dowiedzieć czegoś o Mikołaju u lwowskich prawosławnych, ale w cerkwiach, gdzie dotrzeć zdołałem do popa, patrzano na mnie podejrzliwie i to było wszystko, nawet nie zdradzano się ze znajomością jego nazwiska. Zostawiałem jednak wszędzie swój adres lwowski i wiadomość, że będziemy musieli się repatriować. Gdzie? Do Polski, być może do Wrocławia. Tak 104_________Włodzimierz Odojewski___________ mówiłem wszędzie. Później przekonałem się, że wiadomość ta do niego dotarła. ?r ł ł Wkrótce musieliśmy opuścić Lwów. Ja i wuj. Była zima z czterdziestego piątego na czterdziesty szósty. Wagon odkryty, deszcz siekł po głowach, później zasypywało nas śniegiem. Wielu zamarzło, wielu zmarło z wycieńczenia. Najwięcej dzieci. Na postojach urządzano różne przeszukiwania bagaży, pod pozorem tych przeszukiwań okradano. Droga przez jakoby wyzwoloną Polskę niewiele była lepsza i bezpieczniejsza, jak do wyznaczonej przez Stalina granicy. Pod koniec tej udręki, dodatkowo jeszcze parę tygodni w obozie uchodźczym pod Wrocławiem o głodzie i chłodzie. W oczekiwaniu na miejsce osiedlenia, na mieszkanie w zamian za pozostawione na wschodzie (bo tak nam obiecywali), na przydział kartek żywnościowych, na paczkę z Unry, na znalezienie jakiegoś zajęcia. Może byłoby wszystko nawet i dłużej, i gorzej, gdybym nie szukał jakiegoś dachu nad głową sam. Znalazłem opuszczone przez Niemców mieszkanie prawie w centrum miasta. Chyłkiem przenieśliśmy się tam z wujem, nie meldując tego obozowym władzom. Z opustoszałych i częściowo już wyrabowa-nych niemieckich mieszkań w okolicznych kamienicach, meblowałem, znosząc różne graty, nasze kąty. Wuj znalazł pracę w sądzie, ja zapisałem się na organizującym się właśnie uniwersytecie na rusycystykę. Ale nie dlatego, żeby mnie specjalnie pociągała, ani ... i poniosły konie___________105 dlatego, że język rosyjski znałem już nieźle - rusycy-styka to było coś dobrze widzianego przez władze, zapewniało względnie bezpieczne poruszanie się w kraju coraz dokładniej kontrolowanym przez system i jego tajniaków. A wdrapać się do uniwersyteckiego dyplomu trzeba było za wszelką cenę, żeby nie spaść do poziomu „grzybka", jak mawiał ironicznie wuj, który chętniej by mnie widział na medycynie, ale na medycynę trudno było się dostać. To były lata pełne nadziei, że życie jakoś będzie można sobie ułożyć, a równocześnie pełne nieodstępującej ani na krok grozy, że znowu zaczynamy przeżywać coś, co już kiedyś przeżyliśmy, co tak dobrze znamy z poprzednich lat. Z tym, że teraz na miejsce różnych Gestapo, SS, NKWD, czy na Ukraińcach opartej Hilfspolizei wystąpiło UB, z metodami działania dobrze przećwiczonymi w szkole wschodniego sąsiada. Na wschodzie kraju zaś znowu zaczęła lać się krew. UPA czyli Ukraińska Powstańcza Armia. Już na terenach formalnie należących do Polski. „Na co oni liczą?" zastanawialiśmy się z wujem. „Że Polska zrzeknie się Małopolski na rzecz jakiejś jeszcze jednej republiki ukraińskiej?". „Bo tam pod Przemyślem i w Bieszczadach trochę Ukraińców mieszka?". „Mrzonki zupełnie ślepych ludzi". „I to teraz właśnie, kiedy oddano nasz kraj pod władzę Stalina". „Czy też może Sowietom zależy na upuszczaniu Polsce dodatkowego strumienia krwi, bo nie są do końca jej w swoich łapach pewni?". „Ludzie stamtąd uciekający mówią, że niektóre watahy UPA są z sowieckiego teraz Wołynia i Podola przeganiane na 106_________Włodzimierz Odojewski___________ polską stronę". „Żeby w Polsce toczyła się wojna". Tak właśnie zastanawialiśmy się z wujem, bo nie dawało to nam spokoju. Któregoś wieczora, ale jeszcze przed pełnym zmierzchem, ktoś przekręcił ostrożnie ręczny dzwonek w drzwiach prowadzących ze schodowej klatki. Poszedłem otworzyć. Za drzwiami w mroku nieoświetlonego podestu stał wysoki mężczyzna. Z trudem rozpoznałem, choć prawie natychmiast. To był jeden z dwóch starszych braci Mikołaja, Wasylist. Złapałem go za łokcie i wciągnąłem spiesznie do środka. „Wasylist, na Boga miłego, Wasylist" szeptałem. Dopiero tam się uścisnęliśmy. Nic nie miał przy sobie, żadnej walizki, żadnego plecaka, wyglądał na wygłodzonego okropnie, chudy jak szczapa, twarz ciemna, poryta zmarszczkami, o dziesięć lat co najmniej starszy. „Wasylist, na Boga!" Ale gdy powiedziałem, że ma się rozgościć, że ma się czuć jak u siebie, przecież jest u siebie (bojąc się zrazu pytać o Bazylego), to zapytał, czy chcę ryzykować, i w pierwszej chwili nie zrozumiałem, co, jak, gdzie, czym, ale ryzykować, powiedział wyraźnie, gdy jednak w tym właśnie momencie rozległ się trzask klucza przekręcanego w zamku u drzwi prowadzących z klatki schodowej, a on tak jakoś odruchowo skoczył pod ścianę, zrozumiałem -ukrywa się i co znaczyło jego pytanie: czy chcę ryzykować. Nie zdążyłem jeszcze powiedzieć, że to wraca wuj, a do mieszkania rzeczywiście wszedł wuj, i powitaniom nie było końca. Ale nie pozwolił dać sobie cokolwiek do jedzenia, ani nie chciał się jakoś chociażby z grubsza ogarnąć, tylko że na dworcu, wśród tłumu ... i poniosły konie___________107 czekających na pociągi zostawił brata, oznajmił to tak jakoś gorączkowo, że natychmiast zrozumiałem, iż są zagrożeni, potrzebują pomocy, i zaraz poszliśmy. Gdy jednak po niespełna godzinie tam się znaleźliśmy, zrozumiałem dodatkowo jeszcze, że nasza sytuacja z wujem, jeżeli ją przymierzy się do sytuacji tysięcy innych ludzi, którzy na tak zwanych Ziemiach Odzyskanych się znaleźli, jeżeli się ją porówna, to jest wprost nadzwyczajna. Bo na dworzec od paru miesięcy nie zaglądałem, nie miałem potrzeby, więc nie wiedziałem, co tam się dzieje. A oto, co rzuciło się od razu w oczy: już niemal od samego wejścia kamienne posadzki głównej hali dworca pokrywały ciała pokotem leżących ludzi zawiniętych w worki, w koce, albo w nic niezawiniętych, wciśniętych tylko w jakieś paki, czy między jakieś paki, czy worki napełnione rzeczami; śpiących albo na leżąco, albo na półsiedząco, czy rozmawiających ze sobą, a przez gwar tych rozmów przebijał się tu i ówdzie płacz dzieci. Matki uspokajały, matki karmiły, starsze dzieci biegały wśród leżących. Koniec hali, który przylegał w kształcie wielkiej litery „T" do następnej, przebiegającej poprzecznie, był również pokryty ludźmi rozłożonymi na kamiennej posadzce, a między leżącymi, krętymi nitkami snuły się ścieżki, i wzdłuż tych ścieżek kręcili się tu i tam milicjanci, albo sowieccy wojskowi, zaglądając w twarze, tarmosząc tego czy owego ze śpiących, legitymując, obmacując w poszukiwaniu czegoś, może kogoś, czy, jak zauważyłem, kogoś zmuszając do podniesienia się z ziemi i wyprowadzając go, a wszystko to, cały ten 108_________Włodzimierz Odojewski dworzec zapełniony paroma setkami ludzi, jak jakiś ogromny balon nadęty był gęstym zaduchem potu, brudu i czegoś jeszcze, trudnego do zidentyfikowania, środków chemicznych, może moczu, może kału nawet. I słyszało się język polski, przede wszystkim zaś niemiecki, a nawet jakieś inne języki także. Posuwaliśmy się w głąb hali jedną z tych ścieżek między ludźmi ostrożnie, żeby kogoś nie nadepnąć, próbując zboczyć pod ścianę, gdzie były zamknięte teraz kasy, ale tam było najgęściej, aż gdzieś w połowie Wasylist wcisnął się między zwalone na ziemię paki, nachylił i dotknął wystającego z worka męskiego ramienia. Ramię wtedy drgnęło, spod drugiego worka, którym nakryta była głowa leżącego, ta głowa się wynurzyła, to był Bazyli, widać spał, bo chwilę przecierał oczy, zanim się, widząc mnie, szeroko uśmiechnął i podniósł na nogi. Rozglądając się ostrożnie, uścisnęliśmy się serdecznie. Potem powtórzył to, co już Wasylist powiedział mi w czasie drogi na dworzec, że wierzył w ten adres, który przesłałem do Przemyśla do tamtejszej cerkwi, wierzył jak w Opatrzność, tak mówił, i wtedy szybko zebrawszy z ziemi ich liche tlumoczki, jedną z tych ścieżek między leżącymi wydostaliśmy się na zewnątrz dworca. Był już późny wieczór, kiedy obu braci doholowa-łem do nas do domu, wuj czekał z kolacją. Odstąpiłem im swój pokój. Dowiedzieliśmy się od nich, że Wrocław i okolica, to teren najmniej bezpieczny z całego zachodu kraju, ale oni nie mają wyjścia, musieli tu dotrzeć, bo tu mają „kontakt" na przemycenie się do Czechosłowacji i dalej. Tak wyjaśniali. „To znaczy chcecie ... i poniosły konie___________709 przedostać się na Zachód?" pytał wuj. „A co tu mamy robić z takimi imionami i nazwiskiem, jak nasze? Po tym, co działo się na Wołyniu i co wciąż jeszcze dzieje się w Bieszczadach?" Obaj rozkładali bezradnie ręce. Wuj kiwał głową, zgadzał się. „Naszych wysiedlają teraz z Rzeszowszczyzny. Jednych gdzieś w koszalińskie, innych do Sowietów" mówił Bazyli, bo to on najczęściej wyjaśniał. „Nie dla nas ani jedno, ani drugie". A potem: „Po wywiezionej w trzydziestym dziewiątym z Soroczysk rodzinie nie ma śladu" mówił któryś z nich. „Stamtąd rzadko się wraca, taka to prawda". Nie wiedzieli też, gdzie podział się Mikołaj. Otwarcie mówili, że może w ostatniej chwili uszedł z Kresów razem z Niemcami. „Ależ on był przecież tak daleko od tych wszystkich waszych nacjonalistycznych spraw i organizacji! Nie, niemożliwe!" protestowałem. „Wszystko jest możliwe, jeżeli chodzi o życie, jeżeli nie ma się wyboru" mówił Bazyli. Przyjmowałem takie wyjaśnienie ze ściśniętym gardłem, ale żadnego bólu, żadnych podejrzeń o coś złego, o coś, czego trzeba by się wstydzić, żadnego uczucia potępienia, rozumieliśmy z wujem ich szczególną sytuację. Nie pytaliśmy, jak do Wrocławia dotarli, kto im pomógł, jakie przezwyciężać musieli trudności, bo oni sami też nie mówili; lepiej było wtedy wiedzieć dużo mniej, niż dużo. Zostali u nas cztery dni. Oporządzili się, oprali, przygotowali do dalszej drogi. Nie chcieli przyjąć żadnej pomocy finansowej, trochę pieniędzy mieli. Przy wieczornych posiłkach, bo tylko te spożywaliśmy razem, patrzyłem na te osmagane wiatrem, szczupłe twarze, bardzo podobne do siebie, jakby byli 110_________Włodzimierz Odojewski___________ bliźniakami, i odnajdywałem w ich rysach twarz Mikołaja. W rozmowie z wujem, ostrzegali go, że ktoś może mu wyciągnąć jego akowską działalność tam na wschodzie, ludzie donoszą, próbują się w łaski nowych władz wkupić, odpowiednio ustawić, załatwić coś dla siebie, zmieniają skórę jak rękawiczki, inteligencja została w dwóch trzecich wybita przez Sowietów i Niemców, półanalfabeci ze wsi dorwali się do władzy. A poza tym Sowieci przysyłają tutaj swoich. Tak mówili. Gorzko. To my też wszystko wiedzieliśmy. I żebyśmy byli ostrożni, ostrzegali, że to niedobrze było zamieszkać w mieście, gdzie tylu przesiedleńców z Kresów, na co wuj kiwał ze zrozumieniem głową i rozkładał ręce, ale że swojemu losowi się nie ujdzie mówił, a w ich twarzach była dezaprobata, poza tym coś twardego i gotowość do walki. Uczestnicząc w tych rozmowach, nieraz byłem jednocześnie bardzo daleko, wciąż otaczały mnie postacie stamtąd, coś mówiły, do czegoś przekonywały. Te twarze stamtąd, w oczach mające również jakieś ostrzeżenie. Twarze ludzi zaplątanych nieodwracalnie w wydarzenia, które będą ciężarem dla ich pamięci i pamięci najbliższych przez dziesięciolecia, a może dłużej, o których mówić nie będą, bo po co, kto to zrozumie, twarze ludzi, których znałem, choć nie zawsze rozumiałem. Próbowałem nieśmiało z Wasilistem i Bazylim sprzeczać się - czy nie mogliby jednak zostać w Polsce. Przecież to przedzieranie się tam, to straszne ryzyko, może więzienie, może utrata życia. I później następne ryzyko, wciąganie się w zupełnie inny świat, jak gdyby zdobywanie go. To przecież niemożliwe, by nie znajdowali w sobie przywią- ____________... i poniosły konie___________111 zania do ziemi, która jest ich ziemią, tam będą zupełnie obcy, przekonywałem. Mówili, że nie. Nie mogą, ani nie chcą zaprzeć się tego, kim są. Nie chcieliby być tutaj obywatelami drugiej czy nawet trzeciej kategorii. Przeciwnie, chcieliby do czegoś o własnych siłach dojść. Bez niezawinionych przez siebie przeszkód. Dlatego muszą się tam przedostać. Po tym, co między Ukraińcami i Polakami zaszło, nie ma tu dla nich miejsca. Tuż przed odejściem Bazyli powiedział mi coś, co nawet potem zanotowałem, ale kartka gdzieś się zapodziała, co jednak pamiętam, bo odnosiło się do tego wszystkiego, co stało się na Kresach. Bazyli mówił, że może to wcale nie w tym problem leży pogrzebany, że przed wojną pewna część Ukraińców była wyraźnie proniemiecka. Że sprzymierzyła się później z Niemcami, kiedy ci zajęli Polskę zbrojnie, na całego zaś, kiedy Niemcy odepchnęli z Kresów sowieckiego okupanta. „Niemcy tym Ukraińcom coś obiecywali w odróżnieniu od innych, którzy nie obiecywali im nic" mówił Bazyli. „Piłsudski też szedł jakiś czas z Austriakami, no i co z tego?!" wzruszał ramionami Bazyli. „Nie o to chodzi, z kim się chodziło, jeżeli chciało się uchodzić dla swojego kraju niepodległość. Chodzi o to, co chodząc z Niemcami, pewni Ukraińcy zrobili" mówił Bazyli. „Że popełnili najcięższe, najbardziej odpychające zbrodnie. Ale czy chodząc ze zbrodniarzami, można zachować czyste ręce?" rozkładał bezradnie ręce i odwracał dłonie wewnętrzną stroną do góry, jakby chciał im się przypatrzeć, sprawdzić, czy się tam coś nie przylepiło. Nazajutrz odprowadziliśmy ich z wujem na jedną z podmiejskich stacji, skąd mieli jakieś dalsze połączę- 112_________Włodzimierz Odojewski___________ nia, o które nie pytaliśmy, a oni nie mówili. Stali w oknie obok siebie tak podobni, co mnie już tak często rzucało się w oczy, to ogromne podobieństwo, i patrzyli w milczeniu na peron, na którym my staliśmy, wuj i ja, też milcząc, ważąc jakieś słowa niedopowiedziane, choć się cisnęły na usta. Bo co mogliśmy im powiedzieć? Ich pełen powagi wzrok był jakiś taki utrwalający, zapamiętujący. Tak aż do ruszenia pociągu. Żeby pokonać żal i wzruszenie zamknąłem oczy, zacisnąłem powieki i wtedy wydało mi się, jak gdyby oddalali się wewnątrz tego pociągu w ciemność. W ciemność zupełnie szczelną. Choć był jasny, słoneczny dzień. Nigdy później nie dowiedziałem się niczego o ich dalszym losie, nie wiem, czy dotarli tam, gdzie chcieli dotrzeć, czy się im dotrzeć nie udało. Ten krótki obraz peronu i oddalającego się w ciemność pod zaciśniętymi powiekami pociągu czasem powracał, najczęściej powracał nocą i był częścią snu. Ten sen bolał. * * * Wkrótce wrócili z Zachodu moi rodzice, razem. Zatrzymali się u przyjaciół pod Warszawą, a znaleźli mnie i wuja przez ogłoszenie radiowe. Widzieliśmy się jednak krótko, jedna wizyta nasza z wujem tam u nich, jedna wizyta ich u nas we Wrocławiu, długie rozmowy, jakieś obopólne poczucie nienasycenia, wkradająca się w świadomość obcość i już koniec rodzinnej idylli, ojca bowiem wkrótce uwięziono, robiąc go agentem przysłanym z Anglii, aby walczył z ustrojem ludowodemo- kratycznym (wówczas było to oskarżenie na porządku ______________... i poniosły konie___________113 dziennym); matka nie zawiadamiała mnie nawet o cynicznym widowisku zwanym procesem, żeby mi politycznie nie zaszkodzić, mogli mnie przecież wyrzucić z uniwersytetu, zmarła kilka dni po wyroku, a ja dalej trzymałem się wuja, który uchował się jednak tylko do 53 roku, bo wtedy też go aresztowano, ojciec zaś zmarł w tym samym czasie w więzieniu na serce; w każdym razie takie przysłali zawiadomienie, choć trudno było uwierzyć, bo nigdy na serce nie chorował. I tak zostałem sam jak kołek. Ale wszystko to, to już zupełnie inna historia, czy nawet historie, z Mikołajem przecież nie mające nic wspólnego. A tylko to, co z nim się wiąże wspominać chciałem. Otóż od Mikołaja długo nie otrzymywałem znaku życia, żadnego listu, nic. Czemu się nie dziwiłem, skąd miał wiedzieć, gdzie przebywam, tak jak ja też nie wiedziałem, co się dzieje z nim, tak wtedy myślałem. To były bardzo trudne dla mnie lata, ale to także jest zupełnie inna historia, czy historie, te trudne lata właśnie, także z Mikołajem nie mające nic wspólnego. A jednak, kiedy już pożegnałem się z Mikołajem w swej pamięci na zawsze, to w pierwszych dniach marca 57 roku, ostrożny brzęk w drzwiach ręcznego, okręcanego dzwonka (bo było to wciąż to samo poniemieckie mieszkanie, które znaleźliśmy sobie z wujem we Wrocławiu zaraz po wojnie), zbudził we mnie jakieś dziwne przeczucie, przynajmniej tak później mi się wydawało, byłbym przysięgał, że przeczucie, niemal pewność i drgnąłem, i bez ruchu stałem przez chwilę wpatrzony w drzwi. Potem je otworzyłem szybko, nie namyślając się. 114_________Włodzimierz Odojewski___________ Za drzwiami stał smukły, wysoki, o chłopięcej urodzie mnich, w kamiławce na głowie, wyżej górnej wargi ledwo naznaczony delikatnym mchem zarostu. Powiedział, kim jest, że jest mnichem prawosławnym i, jakby dobrze wiedział kim ja jestem, że chciałby ze mną porozmawiać, tak powiedział, że po to przyjechał, po to tu jest, jeszcze zanim poprosiłem go do wnętrza. Potem, gdy tylko przekroczył próg, wyjaśnił, że przynosi znak życia od Mikołaja. A już po chwili, siedząc u mnie w pokoju, uzupełniał pierwszą informację. Że ta wiadomość dotarta do nich do klasztoru skomplikowaną drogą, o której on nie chce mówić, nie może. Z zagranicy dotarła (nie w liście, ale przez kogoś, oczywiście, do Polski przywieziona), a oni mieli z klasztoru przekazać ją dalej do Wrocławia na mój adres, gdzieś tam zanotowany w jakiejś cerkwi, którą podczas naszej drogi ze wschodu na zachód nawiedziłem. Była to wiadomość, że Mikołaj żyje. Że przenosi się teraz z Europy do Kanady i że stamtąd do mnie do Wrocławia napisze. Że wcześniej nie mógł, nie chciał mnie zresztą, jako swego przyjaciela dekonspirować, zaszkodziłoby to mnie, gdyby takie kontakty odnotowały władze. Zwłaszcza mogło mnie to zaszkodzić na uniwersytecie. Później, już siedząc przy kawie, ów sympatyczny, chłopięcej urody mniszek, opowiedział mi wszystko, co o Mikołaju do nich dotarło. O jego obu braciach nic, ani słowa. A to, co opowiadał o Mikołaju było i smutne, i tragiczne jednocześnie: Mikołaj bowiem prawie sześć lat przesiedział w polskim obozie koncentracyjnym w Łambinowicach. Jak się tam dostał, jak go zamknęli, o co wtedy go oskarżali, ... i poniosły konie___________115 czy w ogóle postawili przed sądem, tego mój gość nie wiedział. W każdym razie Mikołaj nie opuścił Polski, jak zrazu przypuszczali jego bracia, wraz z wycofującymi się, pod skrzydłami niemieckiego Wehrmachtu, oddziałami UPA. „Tak, siedział w Łambinowicach" powtarzał mój gość, jakby nie był pewny, czy czuję ciężar tej nazwy i co ja o tym koncentraku wiem. „Kiedy go po tych sześciu latach zrehabilitowano i wypuszczono, pozwolono mu wyjechać z kraju; może to miało być ukłonem w stronę naszego prawosławnego kościoła". Przegadaliśmy pół dnia do samego wieczora. Dowiedziałem się także, że jego rodzice pochodzili z Wołynia, z ich opowiadań znał nieźle okolice, z których wywodzili się Damiatycze. Dlatego też tak chętnie podjął się przekazać mi wiadomość, jaka dotarła od Mikołaja do nich do klasztoru. Opowiadał absolutnie mi ufając. On był tam na wschodzie już dwukrotnie. Soroczyskie, to była kiedyś okolica szlachecka, Polacy i Starorusy, a więc trzebiono ich ze szczególną zaciekłością, prawie do końca ich tam wytrzebiono, a ci, co zostali, żyją w straszliwej biedzie i poniżeniu. Klasztor posyła go tam, ażeby pomagał wyciągać ludzi, których rodziny żyją w Polsce. Władze teraz do tego dopuszczają - nazywa to się łączeniem rodzin. Nie jest łatwo, ale nieraz się udaje. „Moskwa wyciąga po nas, prawosławnych, łapę" mówił młody mniszek, „...łapie, zaciska pięść, nie mieścimy się, to otwiera pięść i niby popuszcza, ale zaraz próbuje znowu złapać i zacisnąć, tak bez ustanku. To będzie trwało długo. Aż runie to królestwo szatana. Bo kiedyś runie na pewno". 116_________Włodzimierz Odojewski___________ Przypatrywałem mu się uważnie, ale z rosnącą sympatią. Zastanawiałem się, kim naprawdę jest: Polakiem, Ukraińcem, Starorusem (użył przecież tego zapominanego już w tych latach terminu), nie śmiałem zapytać. Jego polszczyzna była absolutnie płynna, bezbłędna, z odrobiną wschodniego zaśpiewu. Zresztą mógłby mi odpowiedzieć po prostu: jestem prawosławnym. A potem: „Nic nie jest na zawsze. Przynajmniej w dziejach" mówił, miał zamyślony wzrok, był jakiś taki zatopiony w głąb siebie, kiedy przekazywał mi swe wrażenia z Kresów. Później opowiadał, że po tej wywiezionej na wschód licznej rodzinie, jaką byli Damia-tycze, nie znalazł śladu. Nikt z wracających ze wscho- v du krewnych czy znajomych nie przywiózł nawet jakiegoś odprysku wiadomości. „Może całą rodzinę wymordowali jeszcze przed wywózką na wschód?" zastanawiał się, „Ale tam były także dzieci!", „Pan to mówi, który tam był!?" wykrzyknął, „Mało to ludzi zapełniło tam różne doły leśne, podkopy pod więziennymi podwórzami, piwnice. Także dzieci", w oczach miał wciąż to zatopienie w tamten czas, którego przecież nie mógł znać dobrze, był za młody. A w tę historię ze srebrnym lisem, to on nie wierzy, mówił. Zbieg okoliczności. To byli rabuśnicy, ci Sowieci (używał dialektowych wyrażeń), rabuśnicy, pruciarze, szwendacze, gwałciciele, ktoś ich ostrzelał, tak się złożyło. Tragiczny przypadek. „Ale dla Sowietów był to wygodny pretekst" mówił. „Dla nich Damiatycze byli kułakami. Obcy klasowo, wrogowie, jeszcze o tradycjach szlacheckich. Byłem tam" powtórzył, „...między stawami a strumieniem rozległe łąki, nic więcej. Grobla zarosła trzciną. Żadne- ... i poniosły konie___________117 go śladu ich dworu. Ledwo odgadnąć można, co się tam kiedyś znajdowało. A w dolinie kurhan rozkopany. Ktoś szukał pewnie kosztowności" roześmiał się gorzko. „Może lepiej, że tego nie zobaczą" zastanawiał się po chwili. „Ale jakaś pamięć przecież zostanie, może jako legenda". Nie zapalałem światła. Siedzieliśmy w mroku, ledwo widząc swoje twarze, a dopiero kiedy podniósł się z fotela do odejścia, patrzyłem na jego chłopięcą twarz, tak kontrastującą z dojrzałymi, arcypoważnymi poglądami i sądami, jakie wygłaszał. „Jakaś legenda musi zostać" powiedział jeszcze raz w korytarzu, zakładając płaszcz. „Pan wie, ja wiem, ale wielu nie wie nic. Będę to przekazywał innym" dodał, przypatrując mi się z powagą w oczach. Powiedziałem, że go odprowadzę na dół. „Niech się pan nie trudzi" uśmiechnął się nieśmiało, ale powiedziałem, że na klatce schodowej można się potknąć, wywrócić, nogę złamać i że odprowadzę go z latarką, powtórzyłem. W milczeniu wciąż przypatrywał mi się z ogromną powagą i uwagą, a ja czułem, jak błyskawicznie przelatują mi przez głowę dziesiątki twarzy stamtąd, jak już tylokrotnie, kiedy tylko powracałem myślami tam, w tamte strony, jak się tłoczą, te wszystkie postacie tych kobiet i mężczyzn należących do licznej rodziny Damiatyczów, która przepadła gdzieś tam w śniegach syberyjskich albo piaskach Kazachstanu, także pięknej cygańsko-czarno-okiej Iryny w obcisłych szarawarach na wąskich biodrach, zmasakrowanej przez najbliższych sąsiadów, jej męża, Poliszczuka, którego pochłonęło jakieś sowieckie więzienie, postać pięknej Marusi, śmieszki, także 118_________Włodzimierz Odojewski zmasakrowanej okrutnie, która wszeptywała mi kiedyś w ucho nieprawdopodobną historię srebrnego lisa i której zapach włosów i skóry przyprawiał mnie o dreszcze, zapach wciąż tak bardzo pamiętany, jakby wionął na mnie z jej włosów i z jej skóry dzisiaj, i wreszcie sucha, chłodna twarz Koryckiego, atamana Koryckiego, który przed wojną podkładał, czy też usiłował podkładać ładunki wybuchowe pod polskie pociągi, potem ukrywał się w Czechosłowacji, a jeszcze potem, w czasie wojny, wyszedł z Polski gdzieś na Zachód i przepadł z moich oczu. Wszystko to, jak puszczona w ruch taśma filmowa, przelatywało przez głowę błyskawicznie. I jeszcze wiele innych obrazów. A gdybym potrafił w jakiś cudowny sposób wybiegać wtedy swą świadomością w przyszłość, to zobaczyłbym zapewne jeszcze, jak po latach, jakie upłynęły od tej chwili, kiedy w korytarzu wrocławskiego mieszkania żegnałem się z mniszkiem o chłopięcej urodzie, po wielu latach, kiedy i mnie już wypuszczano na krótko z Polski zagranicę, odkryłem na tablicy poległych w ostatniej wojnie żołnierzy armii polskiej na cmentarzu wojskowym w Bari jego imię i nazwisko, i że wyznania prawosławnego, więc nie było najmniejszej wątpliwości, że to on, Aleksander Korycki, ataman, tam dotarł i na tej włoskiej ziemi poległ, i wtedy, tam w Bari na tym cmentarzu, pochyliłem się i do jego nagrobnego kawałka marmuru przytuliłem policzek. Bo na chwilę wynurzał się do mnie z jakiejś topieli czasu tamtego, jak ktoś wciąż żywy jeszcze i niezwykle bliski. Staliśmy już na dole na progu wyjściowej bramy. Młody mniszek mówił, że może się jeszcze kiedyś zo- ... i poniosły konie___________779 baczymy, w każdym razie on chciałby. Włożył na głowę kamiławkę i podał mi rękę. Nie spodziewałem się tak mocnego uścisku dłoni u człowieka o tak delikatnej, chłopięcej twarzy. Znowu przypatrywał mi się z ogromną powagą w oczach. Może, abym go zapamiętał? Zapamiętałem. Powiedział: „Do zobaczenia". Odparłem: „Do zobaczenia". Odwrócił się i wszedł w półmrok ulicy, w rozpraszającą słabe światło nielicznych latarń ulicznych mżawkę, zawiewającą w twarz chłodem, z wolna oddalał się, niknął w niej, zginął, a ja wciąż jeszcze stałem przed bramą i, zdawało mi się, że dalej odprowadzam go wzrokiem. To wszystko, co wyżej, poświęcam Mikołajowi. Jemu i jego bliskim. Pamięci arcyprawego człowieka. Niestronniczego, odważnego, nieprzekupnego, prawdomównego, sprawiedliwego. Wiernego przyjaciela. Dobrego włóczęgi, gawędziarza i myśliwego. Szczerego człowieka bożego. Którego miłość ziemska, jak miłość do Boga były równie wzniosłe, wielkie i prawdziwe. Który odkrył mi wiele tajemnic świata głębszych niż lektury wielu pisarzy i filozofów. Być może nawet dziś nie zrozumiałby moich słów oddania i miłości do niego, ale zapewne potrafiłby odczuć tę falę ciepła, tę emanację najwyższej sympatii, jaka we mnie nigdy doń nie słabnie. Był wspaniałym człowiekiem, drugiego takiego pewnie nie spotkałem nigdy. I pewnie nigdy już nie spotkam. Nigdy go nie zapomnę. Mikołaj mnie też nigdy nie zapomni. Przeczuwam, nawet wiem na pewno, że Mikołaj, gdziekolwiek teraz jest, nieważne, czy na tym czy na innym kontynencie, może gdzieś w dalekiej Australii czy w jeszcze dalszej 120_________Włodzimierz Odojewski___________ Nowej Zelandii, zacisnąwszy powieki w jednym ułamku sekundy, lotem błyskawicy albo jeszcze szybciej, przebiega nieraz tę przestrzeń odległości i lat, które nas dzielą i myśli o mnie, tak jak i ja myślę o Mikołaju. Przeczuwam, a nawet wiem na pewno, że w ten sposób budujemy sobie wzajemnie pomniki ze wspomnień, których żadna siła, żadna władza tej ziemi nie potrafi zniszczyć. Że rozsypią się dopiero w ciemności naszej śmierci. Grudzień 1997-1998 r. Styczeń-kwiecień 2006 r. Zapis zbrodni Zaraz po opuszczeniu leśnego duktu zsunął się z siodła i kroczył skrajem drogi przecinającej łąki we mgle lodowatej, sinymi kłębami gęstniejącej przy ziemi, tu i tam zamarzającej w zagłębieniach, koń zaś, którego wiódł na długiej wodzy luźno, ażeby dać mu swobodę w wynajdywaniu łatwiejszych przejść, stawiał nogi ostrożnie, niekiedy tylko ślizgając się swymi niepodkutymi kopytami na startych na płasko przez ludzi i zwierzęta kamieniach. Aż z półksiężycowego mroku wynurzył się nieopodal drogi kopczyk z krzyżem upamiętniającym jakieś wydarzenie z wojny bodajże bolszewickiej, za którym dwieście albo trzysta metrów dalej zaczynały się gospodarstwa ukraińskie, obejmujące ciasnym łukiem wzgórze z cerkwią i domem popa pośrodku, a jeszcze dalej - pamiętał - kilka, już przed dwoma laty opustoszałych chałup żydowskich rzemieślników, i znowu były dwa albo trzy ukraińskie gospodarstwa, więc zboczył w polną ścieżynę prowadzącą w lewo ku rzece, potem za stodołami i chlewami, należącymi do tych gospodarstw, obszedł wieś prawie dookoła, zbliżając się na jej skraju do zagrody, gdzie kilkakrotnie spotykał goszczących tam Polaków. Jednakże przez cały ten czas nie usłyszał jednego szczeknięcia psa, jak gdyby wieś doszczętnie 722_________Włodzimierz Odojewski___________ wymarła albo go zbyt dobrze wszystkie razem znały, a przecież nie zaglądał tu od zeszłego lata. I kiedy zagłębił się pomiędzy płoty z patycza prowadzące ku znajomemu domostwu z drewnianych bali, postawionemu na okazałej podmurówce z cegły, to miejscowy pies również się nie odezwał, nawet nie zadzwonił łańcuchem, ale przez niestarannie osłonięte jedno z okien przeglądało tam światło, więc dom był wciąż zamieszkany. Potem, kiedy znalazł się wewnątrz obejścia, a światło w środku nagle zgasło i się domyślił, że został zauważony i jest obserwowany, to uwiązywał konia u wrót stodoły, starając się nie zrobić jednego zbytecznego, zbyt szybkiego ruchu, żeby nie dać poznać, że czymkolwiek ludziom tu mieszkającym może zagrażać, następnie zaś zbliżał się ku domowi, wykorzystując cień stodoły, obory i stajni, stojących w jednym rzędzie, tak, że dopiero tuż przed drzwiami domu ogarnęło go na nowo pełne półksiężycowe światło, lecz w tejże samej chwili światło z wewnątrz powróciło w szczeliny okna, drzwi natomiast, zanim jeszcze w nie zastukał, szarpnięte, cofnęły się szybko. „Sława Bohu" posłyszał wypowiedziane prawie szeptem przez tego niestarego, lecz już dość staro wyglądającego człowieka, który stał mu naprzeciw w rozjaśnionym prostokącie sionki, a którego dobrze znał i pamiętał, że jest Ukraińcem ożenionym z Polką, więc mu odpowiedział: „Sława" i postąpił krok do przodu, tamten jednak nie puszczał i znowu odezwał się szeptem: „Lepiej, żeby pan tu się nie zatrzymywał, panie Czerestwienski. Proszu", już po polsku, a kiedy on się Zapis zbrodni 123 nie cofnął i tamten zrozumiał, że cofnąć się nie ma wcale zamiaru, wciąż tym samym szeptem do tego, co powiedział przedtem, dodał szybko: „We wsi nasi par- tyzanczi, a moi chłopczi też wczoraj wrócili na noc z lasu", lecz on milcząco wyciągnął ku szepczącemu dłoń i dotknąwszy wyprostowanymi sztywno palcami jego piersi, lekko nacisnął, a wtedy ten z ociąganiem zrobił wreszcie krok do tyłu, na co on zapewnił łagodnie, jednocześnie zdziwiony, że mówi aż tak wiele: „Jedynie do świtu. Zresztą przenocuję w stodole. Koń zmordowany bardzo. Ja także. Nikt mnie nie widział po drodze. Jedynie do świtu. Do wczesnego świtu. I przepadam stąd na zawsze". Tylko że gdy wszedł do tej ich dobrze oświetlonej karbidówką kuchennej izby, wiedziony już tam zresztą przez gospodarza, i ich obu zobaczył, tych jego synów, zrozumiał od razu zarówno powstrzymujący co dopiero gest tamtego w drzwiach, jak i to, co znaczy powiedziane półszeptem, że „chłopczi powrócili z lasu". Bo chociaż oni stali po przeciwnej stronie kuchni, obok pieca, to obaj tak, jakby gotując się do skoku przez całą jej szerokość, ażeby przeciąć mu drogę albo nawet na powrót wypchnąć na dwór, przegnać stąd, a wzrok ich krzyczał dokładnie to właśnie. I choć nie miał pewności, czy to tylko lęk przed jego obecnością, kiedy -jak wcześniej powiedział ich ojciec - „we wsi nasi partyzan-czi", czy nadto coś innego jeszcze, powtórzył jednak głośno, co oznajmił gospodarzowi już raz, wstępując do sionki: „Jedynie do świtu. Przenocuję w stodole. I przepadam", a potem - nie spuszczając tych młodych z oczu - że napiłby się czegoś ciepłego, że zapłaci i po 124_________Włodzimierz Odojewski___________ „J chwili, kiedy uczynił trzy albo cztery kroki i bokiem (wciąż nie spuszczając ich z oczu) zbliżył się do stołu, że za nocleg zapłaci też, dodał, to gospodarz spiesznie, że kto by tam brał od niego pieniądze, że przecież u nich nie pierwszy on raz, i stanąwszy między nim a synami, dopiero wtedy prędko zawołał w głąb kuchni: „Podgrzej Oksanoczka bigosu. I chleba nakroj dla pana". Więc w tejże samej chwili ją tam w głębi obok drzwi do sąsiedniej izby też dostrzegł. Ich siostrę, najmłodszą gospodarza, ale lepiej żeby nie dostrzegł, lepiej żeby jej wcale tam nie było, żeby w ogóle nigdy się nie narodziła, nie musiałby znowu obciążać sumienia, jak tyle razy, od kiedy to ta wojna ukształtowała w nim przedwcześnie mężczyznę (jeżeli w cokolwiek innego w tym srogim czasie ukształtować go mogło), tak, że tak szybko stał się do zabijania skorym i zdolnym, może by dotarł w swej wędrówce w inne jakieś, przyjazne strony, do przystani spokojnej jak z dziecięcych snów, gdzie człowiek człowiekowi niekoniecznie wilkiem być musi, i gdzie nie od razu sięgać trzeba pod lewą pachę do ukrytego tam w głębi pistoletu, bo uświadomił sobie, że jak tylko na progu tego domu stanął, odruchowo wsunął pod kurtkę ostrożnie dłoń i że już od czasu do czasu dotyka palcami rączki nagrzanej własnym ciałem i teraz ich nie cofa wcale, widząc jednocześnie przerażone, rozszerzone, niby dwa przeogromne migdały oczy tej smukłej dziewczyny wbite weń pytająco, lecz być może także odpychająco, wyprowadzające go jak gdyby za drzwi, że przez krótką chwilę musiał się zastanawiać, czy tak samo jak jej bracia chce się go ona błyskawicznie pozbyć, i czy to jest strach o to, że tamci Zapis zbrodni_____________125 we wsi być może go widzieli i co zrobią, czy chęć przyjścia mu w czymś z pomocą, i powiedział po raz trzeci, od kiedy tu się znalazł: „Jedynie do świtu. Przenocuję w stodole. I przepadam", a ona wynurzyła się stamtąd, z wnętrza cienia, więcej nań nie patrząc, coś do ojca zagadała cicho po ukraińsku, za plecami braci stanęła przy piecu, zaczęła przesuwać garnki na żelaznych krążkach głośno, pogrzebaczem poprawiała ogień, który pod fajerkami buzował i trzaskał, potem podeszła do kredensowej szafy, wyjęła stamtąd talerz, on zaś wszystkim jej czynnościom towarzyszy! wzrokiem bacznie, jakby od tego, co dziewczyna robi i zaraz jeszcze zrobi, coś naprawdę istotnego zależało, choć był już pewien, że nie zależy nic, że raczej należałoby mieć na uwadze obu synów gospodarza, od kiedy jednak usiadł przy stole, nie obdarował ich więcej nawet jednym pobieżnym, najmarniejszym spojrzeniem. Potem rozmowa z gospodarzem potoczyła się skąpo, ale po polsku. Ten niestary, chociaż staro wyglądający mężczyzna przysiadł się doń do stołu i przyglądał się mu, jak sięgnął z podstawionego przed nim przez dziewczynę trzcinowego koszyczka wyłożonego czystą serwetką kromkę ciemnego chleba i skubiąc z niej drobne kawałki, wkładał je do ust. Pytał go o front. Czy to prawda, że utknął gdzieś na Zbruczu i czy na dobre, a on, że nie, że nie sądzi mówił, jakiż to front utyka na dobre, skoro do spokoju i pokoju bliżej jest niż na samym początku, sądzi, że Sowieci przyjdą, jak we wrześniu trzydziestego dziewiątego, że pewnie czekają wiosny, podciągają i wyrównują tylko front, gospodarz zaś, że do tego czasu cała Ukraina powstanie 126_________Włodzimierz Odojewski zbrojnie i potrząsnąwszy do swoich słów głową -jakby chciał nadać im większej mocy, choć nie brzmiało w nich przekonanie, raczej jakieś westchnienie, zaledwie marzenie być może - znieruchomiał w zamyśleniu, a on na to, że kiedyś Ukraina powstanie na pewno i potem zastanawiał się dobrą chwilę, czy nie zabrzmiało to zbyt zdawkowo, za łatwo, bo przecież ażeby tak zabrzmiało wcale nie chciał. Spoglądał na krzątającą się dziewczynę, widząc jednocześnie, jak jeden z synów gospodarza powoli, ale nieustannie przesuwa się z tego miejsca przy piecu, gdzie początkowo obok swego brata stał, w kierunku drzwi do sionki, aż go osadził słowami: „Nie trzeba, nie trzeba, sam konia do stodoły wprowadzę. Bo prawda, chcesz się nim zająć, czy nie tak? Ale nie trzeba, dam sobie radę" i roześmiał się bez cienia uśmiechu na twarzy, a do dziewczyny, która właśnie postawiła przed nim talerz parującego bigosu, krótko: „Dziękuję" powiedział. Kiedy więc tamten wycofał się zaraz na poprzednie pod piecem miejsce, on znowu powrócił do wcześniejszego wątku, że wpierw przyjdą ci ze wschodu ze swoim klasowym prawem i potrwa to pewnie długie lata, jak w poprzednim wieku, jak podczas zaborów, a potem, już opróżniwszy talerz, kłamiąc, wyjaśniał gospodarzowi z wielką powagą w głosie, że przy siodle ma uczepiony plecak z wiązką granatów, że jakieś obce, niewprawne ręce mogłyby je łatwo doprowadzić do wybuchu, bo to granaty domowej roboty tylko, połowa gospodarstwa poszłaby w powietrze i z ogniem, a to takie okazałe, wyróżniające się z całej reszty wsi gospodarstwo, że niech jego „chłopczi" nie Zapis zbrodni_____________127 próbują mu w niczym pomagać, ani w niczym go wyręczać, koniem sam potrafi się zająć, tylko zje, jeszcze o coś do picia poprosi i zaraz sobie pójdzie, przed świtem już go u nich w obejściu nie będzie, tamten zaś ze zrozumieniem przytakiwał i do powiedzenia nie mieli sobie nic więcej, lecz w końcu jeszcze zapytał gospodarza o gospodynię, że co z nią, przypominając, że jak zeszłego tu lata bywał, to ona jedzenie mu podawała i wspomniał jak jednego wieczora śpiewała piękne ruskie pieśni, a wówczas usłyszał krótkie, jak chrapnięcie, rzucone przez szerokość stołu ostro, słowa: „Nie żyje" i już się nie odezwał, skinął na to głową, nic ponadto, choć jego twarz musiała wyrażać współczucie, bo tamten powiedział: „Bóg zapłać". Potem pojawił się przed nim kubek gorącej kawy zbożowej z mlekiem i cukrem, a gospodarz zaraz stanowczym gestem dłoni w stronę, gdzie za załomem pieca musiały być drzwi do dalszych pomieszczeń domu, nakazał córce wyjść. I zostali sami: tych dwóch niewysokich, w ramionach jednak dobrze rozrośniętych chłopaków, nie wyglądających wprawdzie na to, że są bliźniakami, ale jakby z jednej garstki gliny, jakby w równym wieku, po siedemnaście, może osiemnaście najwyżej lat, wciąż tkwiących obok pieca, opierających się oń, jakby byli zziębnięci i grzać musieli sobie plecy, z oczami krogulczymi, jastrzębimi, sępimi, nieomalże bez zmrużenia powiek wbitymi w niego i ojca siedzących naprzeciwko siebie po obu stronach niewielkiego, masywnego stołu, o źrenicach śledzących każdy jego ruch, i od czasu do czasu wymieniających między sobą jakieś słowa niezrozumiałym szeptem. Ale kubek był 128_________Włodzimierz Odojewski___________ już pusty, odstawił go i przechylając się nieco w krześle, lewą dłonią znalazł w zewnętrznej kieszeni swej rozpiętej zimowej kurtki zwitek banknotów; bez pomocy drugiej dłoni, która wciąż czaiła się, by błyskawicznie zanurzyć się dobrze wyćwiczonym ruchem pod lewą pachę, gdzie tkwił pistolet, oddzielił jeden banknot i położył go na stole. Powiedział, że jeszcze weźmie sobie trochę obroku dla konia, ale że sam ten obrok tam u nich w stajni znajdzie i żeby nie chodzić za nim, w ogóle lepiej nie wychodzić na dwór, tak powiedział, pogoda gorzej niż podła, jakieś zaziębienie może się przyplątać, tak właśnie powiedział nawet ze szczerą troską w głosie, uważnie, znacząco patrząc na gospodarza, który nie był przecież wcale stary, choć staro wyglądał, musiał rozumieć, kiwającego cały czas do jego słów rozsądnie głową, i odsunąwszy pusty talerz, podziękował, wstał od stołu, wycofując się ku sionce bokiem, tak żeby nie stracić ich wszystkich, a zwłaszcza tych młodych, ani na chwilę z oczu. Potem, tak jak uprzedził gospodarza, zajrzał jeszcze do stajni i do wiadra ze skrzyni pod ścianą nabrał obroku. Poruszał się prawie po omacku, jakby z zamkniętymi oczami, ale bezbłędnie. Potem, już znowu na podwórzu, odczepił konia od wrót stodoły, wrota odemknął i wprowadził go do środka. Obrok przesypał do parcianej torby i zawiesił torbę koniowi na pysku, a jeszcze potem poszedł z wiadrem do studni po wodę. Nie był wcale napięty, ale cały zmieniony w słuch i, jakby wyposażony był z tyłu w drugą parę oczu, więc dlatego wkrótce wiedział, że w mrocznym wnętrzu stodoły (bo jeszcze nie zamknął za sobą wrót) nie jest sam, Zapis zbrodni 129 po małej zaś chwili się upewnił, koń bowiem prychnął kilka razy ostrzegawczo, z głębi wtedy, wraz z zadyszanym odgłosem przyśpieszonego oddechu, wyłoniła się twarz, a była to twarz córki gospodarza, którą tamten nazwał w izbie Oksanoczką. Twarz rozgorączkowana, półprzytomna. Dziewczyna dopadła doń i zduszonym głosem prosiła: „Niechże mnie pan zabierze!", a on ochłonąwszy z pierwszego zdumienia, „Skąd?" pytał, „Stąd!", „Gdzie?" pytał znowu, „Byle gdzie! Do miasta! Byle stąd!", a on usiłował tłumaczyć swą sytuację, że jest w drodze, że dlaczego miałby ją zabierać z rodzinnego domu, co ona sobie wyobraża, z takąjakąś miękką, ale bezwiedną stanowczością, i dalej, że po okolicy sam ledwo z życiem przemyka, dlaczego miałby ją zabierać stąd, gdzie ma ona swoich, a ona wtedy: „Zatłukli siekierami matkę!" wykrzyknęła mu prawie w samą twarz, chwytając go za ręce, a on te ręce od swoich przez chwilę całą siłą odrywał i zapytał: „Kto?! Kto na Boga Jedynego?!", choć nie musiał, wiedział już zanim ona powiedziała: „Oni", głową potrząsając w kierunku domu, i dalej, że matka podnosiła na nich głos, z kim oni się włóczą, i zaraz (wciąż tak w pół na krzyku), że oni przyszli z lasu i powiedzieli, że trzeba ją zabić, taki jest rozkaz, i to zrobili, jeszcze tylko po chwili dodając o sobie, że ją to zaprowadzili w niedzielę do cerkwi, przechrzcili, co powinien był również wiedzieć wcześniej, już wówczas pewnie, kiedy tych dwóch tam pod tym piecem stojących nie spuszczało zeń sępiego wzroku, ale w tym momencie przez podwórze od strony domu poniósł się głośny trzask, dziewczynę od siebie po- 130_________Włodzimierz Odojewski wtórnie odepchnął, skoczył do wrót, spojrzał w tamtą stronę, a upewniwszy się wkrótce, że nikogo w pobliżu nie ma (był to zapewne trzask zawieranych zasuwą drzwi do frontowej sionki domu), cofnął się w mrok wnętrza stodoły. Już jednak jej tam nie było, musiała wypaść na zewnątrz jakimś sobie tylko znanym innym przejściem. Było już późno, była noc, czuł we wszystkich mięśniach piekielne zmęczenie, ale nie mógł zasnąć; nawet wydawało mu się, że nie może zmrużyć oczu, jakby tam coś w głębi oczodołów się zacięło. Wciąż leżał zapatrzony w szpary we wrotach i szpary między deskami w ścianie stodoły od strony podwórza, którymi sączyły się sine drobiny księżycowego światła, lecz nie nasłuchiwał, czy dojdą go jakieś szmery z zewnątrz, a jeżeli nawet od czasu do czasu jakiś szmer do jego uszu mimo woli docierał, to wiedział, że nie było w nim teraz żadnej groźby, że nie poważyliby się, i coś w rodzaju modlitwy tłukło mu się mało składnie po głowie: „Boże, wybacz mi za nich, jako że jestem jak oni człowiekiem..."; dalej nie mogąc zasnąć, choć mocna woń świeżego siana, na którego wiązce, okryty derką końską, leżał, odurzała. Potem nawet dziewczyny nie było w jego myślach, ani tego, co mu powiedziała, ale myśli krążyły gdzieś daleko wokół spraw mało ważnych, jak miast, do których mógłby, nie pozbywając się konia, dotrzeć, różnych miejsc łączących kolejowe szlaki, wokół pociągów, do których mógłby być może wsiąść i jakie strony są jeszcze bezpieczne o tyle o ile, a jakie nie, dochodząc do przekonania, że tak naprawdę to żadne strony, bo człowiek wszędzie jest jed- Zapis zbrodni_____________131 nako zawzięty i zdradziecki, i jak tłumaczyłby się, gdyby teraz na niemiecki patrol się nadział, bo czy jego papiery są jeszcze tutaj ważne nie wiedział, albo co zrobiłby, gdyby go gdzieś tam ogarnęli sowieccy partyzanci, a wreszcie, u kogo można by kupić trochę żywności i czy wkrótce w ogóle cokolwiek kupić się da. Także wokół różnych osób z rodziny i kręgu bliskich, lecz bez pytań, czy żyją czy nie, tylko ot tak, wywodząc z pamięci obrazy ich twarzy i jakieś charakterystyczne ich gesty, słowa, nawyki, obyczaje. Ale cały ten świat ludzi, przedmiotów i widoków (widoków nieraz doskonałych!), ukazujący się w jego głowie w tej głuchej nocnej godzinie, był jakby za pólmatową taflą szkła, unieruchomiony raz na zawsze, być może nawet umarły; i tak upływała mu noc. Wciskające się przez jedne szpary do wnętrza księżycowe światło przemieszczało się z wolna w szpary inne, dźwignął się z siana tylko raz, ażeby oswobodzić pysk konia z worka z niedojedzonym obrokiem i podsunąć mu wiadro z wodą, i zaraz się na nowo w sianie położył. A wciąż było zupełnie cicho i wydawało mu się, że ani trochę nie spał, lecz jednak chyba krótko spal, bo w pewnej chwili jego wnętrzem wstrząsnęło zimno i odpychając się od tamtych myśli, gwałtownie zaczął trzeźwieć; leżał z odrzuconą derką, przypominając sobie, że ją odrzucił czując, że go dusi, jakby ktoś niewidzialny zwalił mu się nagle całym swym nie do uniesienia ciężarem na pierś. Wiedział, że tego zimnego rozdygotania, leżąc tak dalej, nie zdoła uśmierzyć, więc podniósł się z siana, wdział buty i stanąwszy, pełną piersią oddychał, starając się tym mroźnym, czystym 132_________Włodzimierz Odojewski___________ powietrzem napełnić płuca po brzegi i przywrócić nim swemu ciału znowu zdolność do życia, uświadamiając sobie jednocześnie miejsce, w jakim się znajduje i mgławicowo, jak jakieś zamierzchłe, odległe wspomnienie, słowa dziewczyny, o jej matce, rzucone mu jak kamieniem w twarz, zanim w głębi tej ślepej ciemności wokoło ona sama gdzieś przepadła. Wciąż było zupełnie cicho dookoła, ale gdy podszedł do wrót, uchylił je i wyjrzał na zewnątrz, to wtedy z bardzo daleka dotarło doń przeciągłe, wilcze wycie psa; wkrótce dołączyło doń drugie i trzecie, stłumione, bo jeszcze dalsze, powtarzające się kilkakrotnie jak echo tego pierwszego, i być może pobudzone tym dźwiękiem serce ścisnęło mu się czymś nie dającym się bliżej sprecyzować; nie wiedział, czy to lęk czy jakieś niejasne przeczucie czegoś, co będzie musiał doznać, przejść, udźwignąć, żeby nadal żyć, nie, naprawdę nie wiedział, i że w tej chwili się nie dowie też wiedział, ale był w tym na pewno żal i naglą, rozdzierająca myśl, że ledwo wyszedł z chłopięctwa, a już wkraczał jakby w starość, bez tych lat pomiędzy, kołacząca się natrętnie po głowie wraz z przypomnieniem słów z Mateusza, którego kiedyś czytywała mu i objaśniała jego arcypo-bożna babka: „Dopiero byłem dzieckiem, jestem starcem...", myśl nie chcąca zaniknąć, nawet się oddalić. Z wysiłkiem zmusił się do zastanowienia, czy już na niego czas, przypominając sobie, że gospodarzowi obiecał, że zatrzyma się tylko do świtu i już go nie będzie. Z barwy bezobłocznego, twardego jak z żelaza, wysoko rozpiętego nieba, nawet nie spoglądając na zegarek, odgadywał mający niebawem zacząć się przecierać Zapis zbrodni_____________133 świt. Oddech w mroźnym powietrzu zmieniał się w siny kłębek pary, dachy tu i ówdzie smużyły się srebrnymi płatami szronu, już jednak przyćmionymi nieco, bo księżyc bladł. Wieś w oddali wprawdzie kryla się jeszcze w ciemności, ale i w pierwszych już z kominów dymach, niżej przesypanych iskrami, ukazującymi gdzie do pieca podrzucono co dopiero na podpałkę słomy. Tylko chata jego gospodarza nie zdradzała oznak życia. Wrócił więc do konia, popieścił dłonią jego głowę, zatopił na krótko twarz w delikatnie kłującej go sierści jego szyi, wdychając ciepłą, jakby lekko słodkawą woń jego skóry, potem osiodłał go, zgarnął swoje rzeczy, przytroczył je do siodła, a jeszcze potem wydobył z futerału u siodła sztucer i zarepetował go. W czasie tych wszystkich czynności żuł wyciągnięty z kieszeni kurtki kawałek twardego suchara i zastanawiał się, czy istotnie czuje głód, czy też jest to tylko nawyk włożenia po nocy czegoś jadalnego w usta, bo ostatnio jego żołądek coraz rzadziej domagał się jedzenia. A potem wyprowadził konia na podwórze, zawarł wrota stodoły, zasunął skobel i nasłuchiwał dobrą chwilę, ale że wciąż dookoła panowała pełna cisza, a najcichsza była pobliska chata, poprowadził go pewną ręką do wyjścia z podwórza i dopiero tam, pod koniec dróżki między płotami z patycza, spostrzegł u płotu kulącą się ludzką postać. Była to dziewczyna, córka gospodarza. Miała na sobie jakieś ciepłe okrycie, jak do dłuższej drogi, w rękach przytrzymywała niewielki węzełek, więc przystanął, ona doń doskoczyła, gwałtownie chwytając go znów, jak wtedy, przed nocą w stodole, za obie ręce, a cała była w dreszczach i jej drżące wargi wprost szat- 134_________Włodzimierz Odojewski___________ kowały słowa, gdy wykrzyknęła doń ogłuszającym szeptem: „Nic na to nie poradzę... Zaraz mi to przejdzie! Nic na to nie poradzę!", ale oderwał ją od siebie i nie mówiąc nic pomógł dziewczynie dźwignąć się na siodło, sam zaś poszedł u boku konia, a choć sztucer wciąż zaciska! pod prawą pachą gotowy do strzału, to jednak nie myślał o ostrożności. Tylko że potem, zanim jeszcze doszli do głównej drogi, przechyliła się z siodła ku niemu i powiedziała, żeby nie iść przez wieś, a jak najdalej od cerkwi i gospodarstwa popa, bo tam zatrzymał się prowydnik i jego starszyzna, czuwają więc tam straże, ani nawet łąkami nad rzeką nie iść, tam znowuż pilnują przy brodzie przeprawy, że trzeba jarem prowadzącym wśród wzgórz zaraz za sadami i na bezdroża, i zrobił to, co mu kazała, była przecież miejscowa, musiała wiedzieć najlepiej, jak przebijać się przez ten teren najbezpieczniej i niepostrzeżenie. Lecz widać się myliła. Albo już tak przez los było mu pisane, skoro bez żadnego sprzeciwu jej posłuchał. Bo kiedy tylko za wsią i za sadami zsunęli się kamienistą dróżką w jar, to powietrze szybko zaczęło oczyszczać się z nocnej ciemności. Wprawdzie poblask połówki księżyca ledwo co po wierzchu muskał jeszcze porośnięte niewysokimi krzaczkami ściany nie bardzo stromego tutaj jaru, to jednak poszerzająca się w miarę ich postępowania drożyna, która pewnie wiosną i jesienią zmieniała się w rozlewny strumień, drążący ją jak koryto, uczyniła się teraz całkiem nieźle widoczna. I wtedy właśnie - a uszli już z dobre pól kilometra albo nawet więcej od wsi i miał zamiar dosiąść konia, by usadowić się za plecami dziewczyny - tam gdzieś z gó- Zapis zbrodni 135 ry, z polowy wysokości ściany jaru od strony pozostającej w oddali wsi, padł strzał. Tylko jeden, choć huk zwielokrotniły echem skaliste ściany, a dziewczyna natychmiast zsunęła się bezgłośnie z siodła na ziemię i została tak bez ruchu, wyciągnięta tam płasko obok swojego węzełka. Właściwie zaś zaszło kilka rzeczy naraz. Bo kiedy huknął ten strzał i echo powtarzało go wciąż jeszcze, a ciało dziewczyny (zamiast jego martwego ciała) zsuwało się jak naładowany czymś nazbyt lekkim (ażeby wywołać hałas przy upadku na ziemię) worek, to on, który szedł obok konia i był nim od strony strzelającego osłonięty, z tym sztucerem, którego nie wypuszczał z ręki od chwili wyjścia ze stodoły, gdzie nocował, błyskawicznie pokuła! się po drożynie i potoczył pod krzaki odgraniczające drożynę od wznoszącej się tuż za nimi przeciwnej skalistej ściany. Koń w tym samym czasie już cwałował gdzieś w głąb jaru, odgłos jego kopyt zanikał, a w pobliżu wokoło znowu panowała cisza jak makiem zasiał, jak gdyby w ogóle nic się nie zdarzyło, ani zdarzyć miało. Musiało w tej ciszy upłynąć jeszcze dobrych kilka minut. Bo zrazu w zaczynającym szarzeć świetle tam w połowie pochyłości ściany jaru była tylko podniebna samotność trzech, może czterech drzew bez liści, co stały między kusymi zaroślami, i jakiś przeciągły szmer, ale pewnie nie wiatru, tylko być może tych uchodzących wciąż gdzieś w górę resztek mgły. Więc upłynęło dobrych kilka minut, zanim coś się tam poruszyło i stamtąd w dół, trąconych stopami, potoczyło się kilka kamieni. Ale jeszcze nie zaraz zobaczył trzy stojące tam i obserwujące dno jaru postacie, do- 136_________Włodzimierz Odojewski___________ piero gdy się uniósł nieco na rękach i pomiędzy tymi dwoma krzaczkami, do których się dokulał, przybrał wygodniejszą pozycję, przysiadając na piętach - ciemne, nieruchome sylwetki na tle pojaśniającego nieba. Potem w zamyśleniu, jednakże coraz czujniej, patrzył jak oni schodzili stamtąd z góry z początku wolno, w końcu nieco szybciej, wreszcie biegiem i zrazu nie mówili nic, aż kiedy znaleźli się na dole. Nie mylił się, było ich trzech. Potem już stali nad leżącym niezupełnie pośrodku, ale też nie na samym skraju drożyny ciałem dziewczyny, wciąż trzymając swoje obrzynki w pogotowiu do strzału i posłyszał ich głosy jeszcze wyraźniej, gdy jeden z nich się nachylił, złapał ją za ramię, szarpnął i odwrócił przodem do góry. Wtedy ten drugi doskoczył do jej ciała też. A potem oni obaj, a byli to jej bracia (nie miał wątpliwości już kiedy jeszcze schodzili ze wzniesienia), zaczęli krzyczeć jeden przez drugiego, ten trzeci zaś, co stał nieco z tyłu, jej ojciec, wprawdzie bez broni palnej, ale z sękatym kijem w ręku, krzyczał na nich obu i rozpaczliwie zawodził na przemian. Potem rozpinali jej płaszcz, potrząsali nią, może próbując doszukać się w jej ciele resztek życia, a potem stali nad nim i rozglądali się dookoła. Więc już dłużej nie mógł czekać. Odpalił raz za razem dwa naboje, celując do każdego z chłopaków tak na oko w prawą stronę brzucha, i gdy runęli na ziemię prawie jednocześnie, podniósł się spomiędzy tych krzaczków, skąd strzelał i podszedł ku nim wolno, sztucer mając przygotowany do strzałów następnych. Ale nie były wcale potrzebne. Niczego nie był tak pewny jak swojej ręki i swojego oka, po jednej Zapis zbrodni 137 kuli wystarczyło, bo oni, tak jeden jak i drugi, trzymając się za brzuchy, zwijali się na ziemi wśród jęków, krzyku i płaczu, i wykrwawiali się szybko, ten zaś z sękatym kijem, ich ojciec, stał obok, jak sparaliżowany, niemo patrząc na niego, potem odwrócił się od nich i przypadł do nieruchomego ciała córki. On wtedy pozbierał te ich dwa obrzynki z ziemi i odrzucił je jak najdalej w krzaki. Chwilę stał nad jednym z chłopaków i patrzył, jak umazanymi krwią dłońmi usiłuje powstrzymać to coś, co wylewało mu się z brzucha i jak mdleje, i na jego brata też popatrzył raz i drugi, starając się odgadnąć, na ile w nim życia, na godzinę czy więcej. Dwu- albo trzykrotnie wznosił już sztucer do strzału i ten drugi, wciąż przytomny, zamykał wtedy oczy, ale sztucer zaraz opuszczał, mówiąc sobie, że nie trzeba, że po co, że na co, i jeszcze chwilę myślał o ich ojcu, który choć staro wyglądał, to nie był stary wcale, i co on synom powiedział i co zrobił, gdy kiedyś, tak jak wczoraj, wyszli z lasu, powrócili do domu i zabrali się do zarąbywania matki. I czy on im w tym był pomocny, zastanawiał się również. Wreszcie podszedł do niego. Znowu sztucer, jakby sam, odruchowo mu się w górę poderwał, ale zaraz strzału poniechał, ktoś przecież powinien ich był wszystkich w ziemi pogrzebać, tak pomyślał. Później gwizdnął w wyuczony sposób na swego konia, a po małej chwili rozległ się niedaleko tętent. Wkrótce wyłonił się on z głębi jaru i zbliżył wyrównanym, niespiesznym truchtem. Dosiadł go i w półobrocie z siodła popatrzył jeszcze krótko, jak tamten, milcząc, klęczy nad nieruchomym ciałem córki. Dał koniowi znak i ten popędził. 138_________Włodzimierz Odojewski___________ Przejaśniało się teraz prędko. Horyzont na wschodzie zaciągała blada czerwień. Koń cwałował swobodnie, spokojnie, a on w rytm wyrównanego tętentu jego kopyt modlił się, powtarzając kolejno jakieś z dzieciństwa zapamiętane modlitwy, jedne od początku do końca, inne w części, jeszcze inne tylko w zakończeniu, i w pewnej chwili nagle (choć nad tym się wcześniej nie zastanawiał) w głowie wystrzeliło pytanie, czy modli się, aby tamtych dwóch ziemia na ich wieczny odpoczynek nigdy nie przyjęła, czy o coś innego, ale to pytanie odepchnął od siebie z gwałtowną niechęcią. Potem pomyślał, że modlitwy z wyrażonym życzeniem są próbą wymuszenia czegoś na Bogu, a przecież on niczego wymuszać nie chce, nawet niczego sobie szczególnego nie życzy, gdyby bowiem sobie życzył, byłaby to gorąca prośba o rzucenie klątwy na żyjące i przyszłe pokolenia tamtych. Warszawa, 1967 r. Monachium, 2003 r. Miejsce pod słońce Słońce nie schodziło jeszcze ku zachodowi, choć padało już ukośnie i zetlała w wielogodzinnym upale trawa łamała się w palcach. Poszycie dymiło burą kurzawą od częstych wybuchów i strzały od tamtej strony były coraz rzadsze, bo pewnie brakło amunicji - kiedy leżeli nad płytką strugą, pełną rzęsy i wodorostów, która zwała się tutaj rzeką Płacz. Gdyby Paweł miał więcej siły - na pewno zapłakałby: i nad tą nędzną strugą, której woda nie nadawała się do picia, bo była ciepła i śmierdziała, i nad swoimi bolącymi i obrzmiałymi nogami, i w ogóle nad wszystkim. Ale nie miał siły, więc dźwignął plecy z ziemi, podciągnął nogi i rozzuł buty, a żeby nie czuć kwaśnego odoru przepoconych w marszu onuc, odrzucił je na bok. Inni zrobili to już dawno i teraz spali - widział, że twarze mają usiane lśniącymi w świetle kropelkami potu i że po bosych, pokrytych bąblami nogach chodzą im duże brązowe mrówki, a jeszcze inni, leżąc byle jak pod drzewami albo krzakami dzikich malin, posapywali z otwartymi szeroko ustami. Paweł nachylił się nad swoimi nogami, z uwagą obmacywał grube zapieki na piętach, które paliły niemiłosiernie, a potem drapał się pod pachami; inni też drapali się przez sen. 140_________Włodzimierz Odojewski___________ - Nie rozzuwać się! Kto kazał? - krzyknął przechodzący podporucznik o bladej i szerokiej twarzy Mongoła, której Paweł nienawidził jak śmierci, ale nikt nie zwrócił na tamtego uwagi. - Czego chciał? - zapytał jeden z żołnierzy przecierając zapuchnięte oczy. - E... co tam. Boi się, że nie zdążymy - odpowiedział inny. -Gdzie? -Na drugi świat... - Tam się zawsze zdąży. Kutas marynowany! Paweł znowu wyciągnął się na ziemi płasko, założył ręce pod głowę i wydało mu się zaraz, że całe jego ciało odstaje z wolna od kości i za chwilę zupełnie odpadnie. - Jeśli obejdziemy ich przed nocą - powiedział jeden z żołnierzy - to w dwie godziny przydusimy grandę i po krzyku. Pewnie ledwo zipią... - Za dwie godziny może i nas nie będzie... - Spać się chce - powiedział ktoś z dalej leżących. - Ty byś spał tylko. Nie znasz obowiązku. - Obowiązek swoją drogą, a spanie swoją... - Wygodnyś. Takich jak ty więcej, a Polska by się zesrała. - Odejdź, bo się nakryjesz nogami. Mądry się znalazł! - Coś ty powiedział?! Paweł sięgnął po tornister, podłożył go pod głowę i zwinął się w kłębek. Pod pachami swędziło, jakby pieprzu nasypał na ranę. - Daj mu w duszę... - podbechtywał ktoś drwiąco. - Powtórz coś powiedział! - Dajcie spokój - wtrącił się jakiś nowy głos. - To Miejsce pod słońce___________141_ dobre miejsce, można się wyspać, a wy z tym swoim... -1 po chwili: - Najlepsze jest takie pod słońce. Rozległ się gdzieś w pobliżu trzask uderzenia. - Co się rzucasz?! - No, na dzisiaj dosyć. Dałeś mu i więcej nie trzeba. - Niech nie strzępi pyska, kiedy go nie pytam! Stuknęła manierka. Ktoś zdejmował nakrętkę i pił siorbiąc głośno, a wtedy od strony łączki cmoknął strzał i nagły krzyk wwiercił się w uszy. Paweł obejrzał się obojętnie, nie ruszając się z miejsca. Ostrzyżony na jeża żołnierz w zbyt dużej furażerce, która zsunęła mu się teraz na tył głowy, obmacywał przestrzeloną skosem łydkę i spiesznie podwijał rudziejącą nogawkę. - Gdzieś dostał? - zapytał ktoś sennie. - Niech ich nagła krew zaleje! - To po co wyłaziłeś? - Jego sprawka, skurwysyna! W złą godzinę zaczął pyskówkę! - Jego, nie jego... - mruczał ten sam senny głos. - Najlepsze jest miejsce pod słońce. Nie ustrzelą, bo blask im w oczy bije. Można się wyleżeć i wyspać. Spokojne jest takie miejsce... - O co chodzi? - O nic, ale po co się czepiasz... - Jak znajdziesz takie miejsce, to leżałbyś bez końca. O świecie zapomnisz. Koniecznie pod słońce... - Mocno cieknie? - Jak cholera. - Do ambulansu trzeba... - Pewnie... Jeśli pod słońce, to się jeszcze wygrzejesz. -Właśnie mówię. I spokój do tego... 142_________Włodzimierz Odojewski___________ - Łatwo nie znajdziesz. - Podczołgasz się z czterysta metrów. Na skraj lasu. Ambulans powinien tam stać. Widziałem jak leźli w tamtą stronę z noszami. - Jak znajdziesz i się rozłożysz, to wstać się nie chce... - Czasem się trafi w środku lasu. - Najlepiej na skrajach. - Zbłąkaną mógł dostać, z odbicia. - Pod słońce, to celu nie dojrzą... - Pod samym nosem nieprzyjaciela i masz spokój. Paweł dźwignął się z ziemi, sięgnął po onuce i zaczął zakładać buty, a kiedy je założył, zza drzew wyszedł podporucznik, ten sam, z mongolską twarzą, i prędkim spojrzeniem zlustrował biwakującą kompanię. - Ruszać! - rozkazał i gdy ustawili się w ordynku, powiedział: - Wykorzystywać wzniesienia. W tyralierze... Wtedy plutonowi krzyknęli rozkazy i zaraz rozsypane w tyralierze, zgięte postacie minęły skraj lasu i weszły w otwartą przestrzeń, ale jeszcze nie odezwały się strzały upowców i szeroki, nasłoneczniony dukt był cichy. Wzniecali nogami smugi szarego pyłu, który podnosił się kłębami w nieruchomym powietrzu i już po chwili cały dukt był przesłonięty, jakby odymiony i zatykało płuca. - To dobre miejsce. - Zbyt cicho. -Wycofali się... - Mówiłem: oskrzydlić. Ale oni nie tak, inaczej... - To dobrze, że cicho. Lubię ciszę. - Znajdziemy inne... Dukt się skończył, dalej była łąka, może sto pięćdziesiąt, a może i mniej metrów soczystej zieleni, przez Miejsce pod słońce___________143 której środek musiała płynąć niewidocznym teraz rowem woda, bo trawa nie poddawała się spiekocie, a jeszcze dalej zaczynał się nowy las. Ziemię pokropiły, pac-kając miękko, pierwsze kule. Z prawego skrzydła ktoś dostał i kopał nogami, ale upowcy na pewno nie mieli już wiele amunicji. Zbyt długo trwało. I wtedy Paweł dojrzał skąd szły kule, przed którymi musiał dwa razy przykucnąć, bo bzykały zbyt blisko. Dojrzał, że zza kupy chrustu po przeciwnej stronie łąki wystaje długa lufa karabinowa przedłużona jeszcze bagnetem, a nad nią była lśniąca, jakby posmarowana tłuszczem twarz, gdyż słońce z niej spływało i rozmazywało jej kontury. I choć ta kupa chrustu i zagłębienie za nią były dobrym miejscem, miejscem właśnie pod słońce, Paweł przystanął, złożył się i strzelił, a twarz zaraz opadła w dół. Ale już tyraliera znalazła się na łące, wbiegła do niegłębo-kiego rowu, na którego dnie nie było wody, a nawet wilgoci, potem dopadła pierwszych krzaków jałowca i zarośli ostrouchy. Więc gdy się wdarli w gąszcz, a plutony na prawym i lewym skrzydle też doszły, wrzucili granaty do ukraińskich rowów strzeleckich i walili się zgrzani, wyczerpani na ziemię, aby choć przez chwilę odetchnąć, bo właśnie strzelanina ustała. - Znowu się wycofali. - Dokończymy nocą. - Nie pociągnę długo. Uchodzi ze mnie strumieniem. - Pocierp. Ambulans zaraz nadjedzie. Paweł poszedł skrajem zarośli i poszukał kupy chrustu ustawionej w stożek rozwidlony na szczycie, za którą leżał z nosem na karabinowym zamku zabity, wyciągnięty płasko i nie czuł już, że za uchem łazi mu duża i oso- 144_________Włodzimierz Odojewski___________ wiała od upału mucha, przywierając chciwie do strużki cieknącej krwi. Był to młody chłopak, rodem - sądząc po szerokich czerwonych rękach - ze wsi, ubranie miał na sobie cywilne, a leżał w dobrym miejscu, właśnie pod słońce, gdzie było teraz zupełnie spokojnie i zacisznie. - Nie certol się. Ściągaj buty. Porządne - powiedział jakiś żołnierz. - Z trupa nie będę brał - powiedział inny. - Ściągaj, mówię. - Sam sobie ściągnij, jeśli ci potrzebne. -To dobre miejsce... - Pewnie, że dobre... - powiedział Paweł. - Lepszego nie znajdziesz na świecie. Zupełnie cicho i właśnie pod słońce. Niektórzy żyją tak długo, a wcale nie wiedzą, jakie to dobre miejsce. Nawet z rana ptaki śpiewają. - Tak, ale z rana słońce inaczej pada. - Och, może być i bez ptaków, to nawet lepiej, gdy o popołudniowej porze cisza jest do końca. - Ale może być za gorąco... - Gorąco nie szkodzi, jeśli leżysz bez ruchu. Dobrze, kiedy jest gorąco - cisza robi się większa. -I głębsza... - Tak, to na pewno najlepsze miejsce pod słońcem - powiedział Paweł i nachylił się nad zabitym, potem ściągnął jego dobre, mocne buty i zrzucił z nóg swoje połatane i rozłażone. Założył te mocne, dobre buty, w których zdawało mu się, że było jeszcze ciepło tamtego i wszedł w las, bo już wydano nowe rozkazy, zabrzmiały ponownie strzały i oddziały szerokimi tyralierami ruszyły do natarcia. Posuwali się krok za krokiem i nie brali jeńca, gdyż już ______________Miejsce pod słońce___________145 zmierzchało; trzeba się było spieszyć. A przecież kiedy zabraknie światła, trudno znaleźć dobre miejsce na nocleg. Jednakże to na pewno był strach, coś dziwnego i nieprzyjemnego, co odczuwał. Po prostu wszystko nie miało wiele sensu, a nawet gdyby się tak dobrze zastanowić, to w ogóle nie miało żadnego. Chyba ten, aby po latach uczono się w szkołach, jak on się uczył, że „...jego wystąpienie bardzo utrudniło pompejanom odwrót. Z nierównego bowiem terenu wyszli na wzgórze i obawiali się, że cofając się po zboczu, będą mieli naszych nacierających z góry, a niewiele czasu pozostało do zachodu słońca, gdyż uwiedzeni nadzieją zakończenia dzieła, przeciągnęli je niemal do nocy. Pompejusz wtedy chwycił się środka, który mu narzuciły okoliczności..." A może jeszcze ten sens miało, żeby stwierdzić, iż wszystko to jest bez znaczenia wobec takich prostych rzeczy, jak to, że nogi bolą, że ciało zdaje się odpadać od kości ze znużenia, że serce pustoszeje i jedyne dobre miejsce na ziemi to tam -w słońcu. Wszystko było bezmyślną grą tysięcy ludzkich kukiełek, po których w końcu nawet popiół nie zostanie, a tylko sucha relacja historyka będzie śladem na wielkiej mapie dziejów, którą przyswaja sobie obojętna pamięć. Paweł potykał się, padał, a potem przyspieszał kroku, bo wieczór tężał z wolna. Czołówka doszła już do niewielkiej przesieki i przystanęła, czekając aż się podciągnie reszta. Niebo poczęło różowieć. - Mówiłeś coś? -Nic... - Że dym? - Dawno czuję. - Proste, las podpalili. 146_________Włodzimierz Odojewski___________ Znowu szli naprzód, i im dalej, tym wyraźniej niósł się dołem gorzki swąd spalenizny. Szczyty sosen wyzłociły się światłem, jak o brzasku; po ziemi snuł się kłębami, podobny do tumanów mgieł, gęsty dym. - Jeśli się odgrodzili ogniem, to dzisiaj ich nie dościgniemy. -Leź jak chcesz. - Ty coś wiesz, a nie chcesz powiedzieć... - Nie gadaj, nic nie wiem. - Dobrze z tym ogniem urządzili, co? - Na pewno coś wiesz... - Tyle ci powiem, że nas wybiją do jednego. A najpewniej zdrada jest. Wodzą nas za nos... - Nie gadaj tak, bo cię stukną. -1 tak nas stukną, ani się obejrzymy. Zdrada gdzieś u nas musi być... Tamtych przepuszczają na naszą stronę przez granicę. - Nie gadaj tak, bo cię stukną- ponownie tamten. - Chyba zarządzą odwrót, co? - Sąd doraźny za takie gadanie... - ten sam, co przedtem głos. - Chłopcy, nie zostawiajcie mnie samego! - krzyczał jakiś ranny. Las trzeszczał w dali, huczał i z łoskotem waliły się na ziemię, jak pochodnie, podcięte pnie; było już widać pełznące płomienie. Paweł myślał o spokojnym zacisznym miejscu, myślał o kupie chrustu, która stała pod słońce, o ciepłym, dobrym miejscu, w którym można by odpocząć, i usiłował sobie przypomnieć, gdzie to wszystko było. 1955 r. Nie mogąc obudzić się jeszcze Liczne wydarzenia coraz dotkliwsze. Nieutulony żal. Nie, nie otwierałem oczu, zdusiłem je powiekami jak najmocniej. A przecież należało wyciągnąć tylko rękę, nacisnąć guzik nocnej lampki, sięgnąć chociażby po książkę. Zresztą może nie trzeba byłoby nawet światła zapalać wcale, wystarczyłoby spróbować pobłądzić chwilę dłonią po wierzchu pościeli, odnaleźć wysuwające się spod kołdry, na wpół obnażone ramię Magdaleny, być może poczuć to emanujące zeń jeszcze ciepło. Albo podnieść się z łóżka, podejść do okna, otworzyć je na całą szerokość, wciągnąć w płuca do samego dna duży łyk powietrza, spojrzeć odważnie w tamtą ciemność na dworze, która na szczęście nie była ciemnością zupełną, bo gdzieś tam poprzez mknące z zachodu na wschód pierzaste cyrrusy przedzierał się księżyc, niepełny wprawdzie, coraz bardziej blednący, ale przecież pozwalający ujrzeć nieomalże całą okolicę. Nic jednak z tego nie uczyniłem. Wciąż czułem zatęchły oddech przeciągu na twarzy. Z tych najgłębszych tajemniczych otchłani, przepastnych i czarnych. Nie potrafiłem się oderwać od niedobrych myśli, że to się zaczyna zbyt często powtarzać, podobnie jak tam nad Wisłą; przypominałem to sobie już tysiąckrotnie, przeklinałem i jeszcze 148_________Włodzimierz Odojewski___________ raz przeklinałem. Teraz jednak wciąż nie otwierałem oczu. Potem zasnąłem na krótko. W każdym razie świadomość znowu się urwała. A potem zbudziłem się z wielkim płaczem. Wyskoczyłem z łóżka i stałem na środku pokoju dobrą chwilę, jątrząc swój dziecięcy, bezprzyczynny ból. Nie miałem odwagi podejść do drzwi, za którymi ciągnął się mroczny korytarz. Tam w dalekim jego końcu były wprawdzie drzwi do sypialni mamy, można by podejść, zapukać, obudziłaby się od razu, na pewno wyciągnęłaby ręce, lecz łzy nie ustawały, cóż zresztą mógłbym jej powiedzieć? Jak się wytłumaczyć? Że mam złe sny? Albo czy ja wiem, co jeszcze? Że moja zbyt długa obecność tutaj wśród innych ludzi była jedynie czczym zmyśleniem? Albo, że życie potoczyło się nie tak, tylko siak...? Teraz w okno stukała oszadziała gałąź platanu, już zupełnie bez liści, okrutnie nagiego na mrozie. Świecił znowu niepełny księżyc, gwiazdy na dalekim niebie były jak rozżarzone kamienie, gdzieś daleko wył pies; też nad marnością swojej egzystencji. I wiatr szeleścił w gontach dachu, i było straszno. Zrobiłem jeszcze jeden krok, drżąc z zimna, a on znowu stał naprzeciw mnie, płacząc jak ja, bez powodu, niemęsko, w tejże samej jak ja piżamie niebieskiej, wymiętej podczas snu, rozchełstanej na spoconej piersi, boso i próbował mi wytłumaczyć jakieś rzeczy niepojęte: o cieniach czających się po kątach, szelestach stygnącego przed świtem pieca, o skrzypieniu podłóg, których nie dotykała żadna stopa, o błędnych ognikach zapalających się latem po zmroku na cmentarzu nad grobami i o tym garba- _________Nie mogąc obudzić się jeszcze______149 tym karle zjawiającym się mi nieraz w samym środku nocy z szyją przeciętą ledwo zagojoną, płomienistą blizną, ale znowu postąpiłem krok bliżej, potem już biłem na ślepo zaciśniętymi pięściami w lustro, aż jego postać w tej niebieskiej, wymiętej piżamie przepadła stamtąd i zobaczyłem, jak czarna krew spływa z moich dłoni na bursztynowe drewno posadzki. Wtedy za mymi plecami odezwała się niegłośno Weronika, stara niania: „Co ty wyprawiasz? Znowu ci się coś przywidziało?", a ja, że cóż ja na to poradzę, że on się wciąż tutaj pojawia, „Co on chce ode mnie? Co on się za mną tak wciąż włóczy?" krzyczałem, a ona: „Lustro stłuc, bałwanie jeden, to siedem lat nieszczęścia", ale to nie była wcale Weronika, lecz najprawdziwsza śmierć przybierająca tylko sprytnie dla niepoznaki jej postać. Mógłbym takich z nią spotkań opowiedzieć dużo więcej. Nigdy śmierci się nie bałem. Przywykłem do niej już w naszym najstarszym przed wojną domu. Wystarczyło zgasić lampę, posiedzieć chwilę cicho, a przychodziła pod postacią różnych mężczyzn i kobiet, najczęściej w strojach, jakie później po latach widywałem niekiedy na teatralnych scenach. Ale wcześniej, najwcześniej to na tym kamiennym dziedzińcu, resztką starego muru obronnego odgrodzonego od drogi. To były krótko przed wojną te najgorętsze dni lipca albo sierpnia, niedokładnie pamiętam, w samo południe, kiedy powietrze zatrzymywało się w bezruchu, a tylko nad rozpalonymi dachami spazmatycznie drgało, dym zaś z kominów rozpraszał się zaraz w świetle nie zmąconego niczym słońca. Któż mógł przypuścić, że to już wtedy ostatnie dni tak pogodne i jasne! 750_________Włodzimierz Odojewski Więc wpierw po granitowej kostce dziedzińca w śmiertelnej ciszy toczyła się piłka. Zrobiona była z wielokolorowych pasków skóry i toczyła się miękko jakby z atłasu. A potem ona, jej właścicielka, już tam stała pod tą resztką obronnego mura (do której przylegała stróżówka, a za nią dawniej pewnie była fosa, wtedy zaś na tym miejscu ciągnęła się wyboista droga wiejska), dziewczynka może dwunasto-, może trzynastoletnia; spod koronek i falban jej niegdysiejszej do ziemi sukni wystawały czubki zamszowych bucików czarnych, i wyciągała ręce za piłką przywołującym gestem, w którym była tak ogromna rozpacz, że nigdy nie przyszło mi do głowy odmówić jej prośbie. Lecz kiedy podawałem jej upuszczoną piłkę, która dotoczyła się aż na środek dziedzińca, pytała: „Nie boisz się?", a ja: „Nie" zaprzeczałem stanowczym ruchem głowy, bo czułem się przecież prawie mężczyzną, a ona: „Inni się boją" mówiła i jej oczy spoglądające na nagrzany dziedziniec, poszerzał strach. „Tam na środku słońce świeci tak jasno. Ani odrobiny cienia. I widać mnie ze wszystkich stron. Nie mogę biec za piłką, a cóż zrobiłabym bez niej?" mówiła. I cofając się podnosiła dłoń, może na znak podzięki albo pożegnania, i już jej nie było, tylko resztki kamiennego muru obronnego, nadgryzionego kulami armat licznych wojen w tamtych stronach i ta stróżówka, i coś tam jeszcze, postawionego na fundamentach czegoś dużo starszego, co też wkrótce miało się rozpaść w nowej zawierusze wojennej bezpowrotnie. Opowiadałem to wiele razy, nikt mi nie wierzył, nawet stara Weronika. „Z ciebie nic dobrego nie wyro- _________Nie mogąc obudzić się jeszcze______757 śnie, bałwanie jeden, jesteś niezły łgarz", mówiła. A nie bałem się, przysięgam, ani trochę, choć dobrze wiedziałem, że to żadna dziewczynka i że piłka też wcale nie jest prawdziwa, że to tylko ten fatalny znak stamtąd, że i mnie to dosięgnie, a przecież byłem tak młody, więc dlaczego już, dlaczego już i mnie ma się to przytrafić, nie chcę, chcę jeszcze oddychać czas jakiś pełną piersią, prężyć ręce i nogi, biec przed siebie ile sił, żyć! Ale może był to znak, że tylko opuszczą mnie najbliżsi, że zostanę sam? Że wkrótce? I czując, że płucom brak powietrza, zaczynałem krzyczeć, a wtedy się obudziłem. Dziadek stał nade mną i jeszcze było we mnie to całe rozżalenie, bo poskarżyłem się: „Ona mi zawsze mówi bałwanie, zamiast paniczu", on zaś na to: „A jakże chciałbyś inaczej, skoro takie brewerie wyprawiasz...", na co ja: „No, przynajmniej raz na dzień - należałoby się paniczu, czy nie?" Ale zamilkłem. Przypomniałem sobie bowiem zaraz, że Weronika zginęła wkrótce potem, broniąc przed tymi pogromszczykami, co przyszli jednej nocy, mojej mamy. I od razu z pamięci wynurzyły się wspomnienia innych czynów tej dzielnej kobiety, chociażby tych, kiedy trzy zimy wcześniej próbowaliśmy przedrzeć się spod sowieckiej okupacji do Rumunii przez wschodnie Karpaty. Jak nas przewodnik zdradził, wziął pieniądze, a potem poprowadził wprost na graniczne straże sowieckie, pod salwy maszynowego karabinu. To ona wciągnęła nas wtedy w jakąś jamę skalną na skraju zagajnika i potem wyprowadziła, nieomylnym instynktem kierowana, na bezpieczną drogę wiodącą do wioski huculskiej, gdzie nas ci dobrzy lu- 152_________Włodzimierz Odojewski dzie wiele dni przechowywali i karmili, nie chcąc za to nawet złamanego grosza. Więc kiedy sobie to wszystko przypomniałem, zacząłem zarzekać się w myślach, że już nigdy do dziadka nie powiem na starą Weronikę jednego złego słowa, ale zarzekałem się niepotrzebnie, bo gdy szerzej otworzyłem oczy, dziadka nie było, w tym zaś miejscu na kocu rozłożonym na piasku leżała Magdalena, patrzyła na morze i w jakiś ciemny punkt przesuwający się wolno na horyzoncie od strony Szwecji ku naszemu brzegowi. „Nie wolno stąd odchodzić, wszystko należy zrobić, żeby się nie ugiąć, trzeba trwać. Tu jest nasze miejsce. W tym kraju, nie gdzie indziej" mówiła w zamyśleniu, tak jakby do siebie samej. A ja patrzyłem na nią z ogromnym współczuciem i nie mogłem się pogodzić, że to tak będzie tutaj zawsze, że się nic nie zmieni przynajmniej za mojego życia. I zastanawiałem się, skąd w niej ta wiara, że jednak się zmieni, że to tylko od nas samych zależy, od naszej woli, wytrwałości. A wtedy pamięć oderwała się od Magdaleny i znowu pognała w lata, które już dawno odeszły, zamknęły się bezpowrotnie (zostaną po nich wkrótce tylko puste miejsca), i uświadomiłem sobie, że jeżeli Weronika nie żyje, moje pretensje do niej są bezsensowne, zresztą cokolwiek powiedziałbym teraz o Weronice dziadkowi, nie mógłbym nie uwzględnić tegoż właśnie faktu, w końcu nawet gdybym był uwzględnił, cóż to miałoby za sens, dziadek przecież również nie żył, zresztą gdyby żył, też nie mówiłbym nic, on nie lubił opowieści o śmierci; oczywiście nie, żeby się jej bał, to nie, on ją lekceważył, on z niej drwił, śmiał się, nieroztropny, a ona i do niego _________Nie mogąc obudzić się jeszcze______153 wtedy przyszła tak szybko, że nie zdołał się nawet osłonić, choć wydawał się wieczny, niezmożony, pełen siły i widziałem jego krew, tak czarną, jak moja, krzepnąca tam niedawno pod lustrem na miodowej barwy parkietowej posadzce, tym razem rozlewającą się na śnieżnobiałej pościeli dziadka, w której go w nocy zadźgali. I raptem - być może w powiązaniu z widokiem w tamtej pościeli martwego ciała dziadka - przypomniałem sobie nauczycielkę języków mej najmłodszej siostry, Marysi, serdeczną panią Jadwigę, pół-Żydów-kę z Tarnopola, która by ratować swych rodziców, wróciła do rodzinnego miasta i trafiła tam właśnie na totalny pogrom tamtejszej ludności żydowskiej (dwa tysiące, trzy tysiące? któż to liczył), pędzonej przez „hilfspolicajów" do rozstrzału na cmentarz, ale już z wyszukanym okrucieństwem tu i tam wcześniej mordowanej przez skrzykniętą ludność z okolicznych ukraińskich wiosek, która nadciągnęła z widłami, toporami, kłonicami, łopatami i stała po obu stronach drogi, bijąc kogo popadnie. I miałem tę kaźń, tę jatkę, która trwała cały dzień nie tylko na cmentarzu, ale właśnie już na drodze, jak ich na ten cmentarz gromadami przeganiano, przez chwilę przed oczami, jakby to było dopiero wczoraj i jakbym sam wszystko widział, choć przecież nie widziałem wcale, lecz znałem jedynie z relacji tych, co widzieli i histerycznej, poszat-kowanej na drobno opowieści samej pani Jadwigi, jak ciągnęła w stronę kirkutu wbita w ten żydowski tłum ze swymi starymi rodzicami, nie chcąc się od nich odłączyć i jak jej ojciec, wykorzystując chwilę większego zamieszania, kiedy ci czarnosecinni doskakiwali 154_________Włodzimierz Odojewski___________ właśnie i odskakiwali, uderzył ją czymś w głowę i wpół ogłuszoną zepchnął z nasypu w dół ku stawom obrośniętym trzcinami, a ona tam potem leżała prawie całą noc, przytomniejąc z wolna, słysząc tylko przerywany, urywany, zanikający i znowu w górę się podnoszący, głośny, rozpaczliwy śpiew pogrzebowy tych, co szli na śmierć gdzieś tam pod dalekie salwy, aż się w końcu, jeszcze w pomroce świtu z ziemi podźwignęła, podniosła, z trzcin wydobyła i bocznymi drogami, polnymi miedzami, leśnymi steczkami, dowlokła się do nas na powrót na wieś pod Trembowlę. Teraz zaciskałem powieki coraz mocniej, jednakże nie potrafiłem dociec, dlaczego to mi się tak nagle przypomniało, jaki błyskawiczny ciąg skojarzeń wydobył tę kaźń z moich najgłębszych złóż pamięci, dlaczego właśnie w tej chwili widziałem to wszystko pod zaciśniętymi powiekami, wiedziałem tylko dlaczego kiedyś zapamiętałem tak bardzo dokładnie i z taką wyrazistością. Bo pani Jadwiga, choć powróciła, choć trafiła do nas, to już wcześniej pomieszało jej się w głowie i do końca życia (a żyła jeszcze niewiele dłużej niż tydzień), nie mówiła o niczym innym, jedynie o tym, co tam widziała i co słyszała, i swym głosem próbowała naśladować różne dźwięki żelaza i drewna, narzędzi tamtych zbrodni, tak przez kilka z rzędu dni, aż zamilkła, bo któregoś ranka znaleziono ją wiszącą na strychu na powrozie uczepionym u belki. I zaraz, jakby jeszcze nie dość tamtych było okropności i tamtej udręki, powrócił ów dzień, kiedy próbowano spacyfikować i nasze miasteczko. Rodzice w panice wyprawili nas w okoliczny las, ukryli głęboko _________Nie mogąc obudzić się jeszcze______755 w zaroślach, drogę patrolowali Niemcy na motorze z przyczepą, w tę i z powrotem, w tę i z powrotem, ale był to tylko jeden patrol, dało się przejść, trochę mżyło, było ciepło, wiosennie, jak na jakiejś majowej wycieczce, więc nie wytrzymaliśmy z Wiktorem i gdy tylko strzały umilkły, choć noc się jeszcze do końca nie przetarła, wyszliśmy stamtąd ostrożnie, wsłuchując się w tę martwą ciszę rozciągającą się wszerz i wzdłuż nad całym miasteczkiem, a potem podczołgałem się z Wiktorem nad ten dół na strzelnicy „Sokoła", pełen świeżo pomęczonych kobiet i mężczyzn; wszystko to uczyniono z nimi, zanim ich dobito, bo są tacy, co czerpią rozkosz z zadawania innym bólu, ich jest najwięcej. Pomyślałem wówczas, że Bóg nie ma czasu się nimi zajmować. Śmierć zaś w juchtowych butach chodziła na wzgórzu nad tymi dołami i pilnowała, ażeby ciał nie zabrał ktoś z rodzin, co ocalały. Jeszcze dziś słyszę metalowy trzask repetowanego karabinu i huk wystrzału, ale osłonił nas krzak jałowca. Tyle razy już o tym opowiadałem, myślałem, że w ten sposób odpędzę te przeklęte obrazy, nic z tego, powracają z siłą coraz większą. Czasem próbuję nakłonić kogoś, żeby to opisał. Ale kogo to dziś obchodzi? Kto chciałby dziś słuchać albo czytać o czyjejś tak niegodnej śmierci? Jednakże przewróciłem się gwałtownie na drugi bok, wzdrygnąłem całym ciałem, zadrżałem, obudziłem. Wiatr huczał szalony, trzaskał okiennicami, od gór napływały fale zimnego deszczu, starałem się zaszyć jak najgłębiej w tej jamie, w której ukryła nas Weronika, zastanawiałem się, dlaczego nas nie poprowadzi wreszcie w jakieś bezpieczne miejsce, przecież na 156_________Włodzimierz Odojewski___________ pewno czeka tam mama, umiera z niepokoju i nagle obudziłem się znowu. Wtedy pierwszą myślą było skończyć ze sobą szybko, na co mi to życie, świat jest jak i dawniej zły, tyle że wciąż w inny sposób, i żeby nie wiem ile razy mówić i krzyczeć, i opowiadać, i opisywać, nic się nie zmieni, ale zaraz pojąłem, że to już minęły od tamtego czasu długie lata, wszystko mi się we śnie pomieszało; miałem wielu przyjaciół prawdziwych i fałszywych, nauczyłem się cenić jawnych wrogów, zawiedli mnie bliscy, a nieraz podali pomocną rękę obcy, miałem kilka kobiet, których nie zdążyłem pokochać naprawdę, ożeniłem się z kobietą, która mnie nie potrafiła kochać naprawdę, parę razy zdradziłem swoje najświętsze przekonania, z którymi kiedyś wyrastałem, które wyniosłem z rodzinnego domu, podporządkowałem się, dali mi za to żyć nawet nieźle, mówiłem sobie tak trzeba, nie ma alternatywy, to wszystko jest znowu na sto dwadzieścia ileś tam lat, skuli nas na amen, nie popuszczą, nic się nie zmieni, oni zaś zresztą mówić do mnie zwykli, że skoro żrę ich ludowy chleb, to nie powinienem gęby zbyt szeroko rozwierać, i tak też robiłem, nie rozwierałem, co najwyżej tak pół na pół, i wówczas, i później, ale nikt mi nie może powiedzieć, że byłem jak trzcina na wietrze, bo nie byłem nigdy, nie muszę przysięgać. To tak w największym skrócie przeleciało mi przez głowę, mało wyraźnie. I znowu pojąłem, że to już minęły lata, że nie ma co do tego wszystkiego powracać, rozgrzebywać, brać pod lupę, odmierzać, prześwietlać, nic się nie zmieni, tamtych zawiłych ścieżek prowadzących do możliwego do osiągnięcia wtedy celu nie wyprostuje się już nigdy, _________Nie mogąc obudzić się jeszcze______157 a najgorsze, że niczego się z tamtych bojów i klęsk dziś młodym ludziom nie wytłumaczy, ani jak było, ani jak nie było, a już na pewno jak mogłoby być, gdyby nie było tak jak było, każde pokolenie na swój sposób musi doświadczać swojej udręki i ją po swojemu znosić. Najczęściej, spoglądając wstecz, potrafi tylko grzmieć na bezsiłę i błędy swoich ojców, oto cała ich głupia mądrość i mądra głupota, do tego jeszcze ta nadęta, roz-wielmożniona wszędzie u nas pycha i bezgraniczna zawiść. I wyciągnąłem ręce, jakbym od tego wszystkiego mógł się w ten sposób odepchnąć raz na zawsze. Ale się nie udało. Nie trzeba o tym myśleć, tak pomyślałem, tylko tak, tylko tak... Więc zapaliłem lampę i wstałem. Otworzyłem leżącą na biurku książkę w miejscu, gdzie miała zagięty rożek stronicy, przeczytałem kilka zdań o „udręce losu ludzkiego, nie do zniesienia..." i spojrzałem przez okno na czerwone dachy katedry Świętego Jana i kościoła Jezuitów, które nie wydawały się teraz wcale czerwone, ale srebrne w księżycu i widziałem, że dym, który snuł się w niebo gdzieś tam daleko za gmachem mennicy też jest srebrny, tyle że przeźroczysty, i cofnąwszy się od okna, rozejrzałem się uważnie trochę zdziwiony, potem nawet szczerze zaniepokojony, a potem więcej niż zaniepokojony, może nawet przestraszony trochę, bo nie był to mój pokój, nie było to również moje mieszkanie, co stwierdziłem, gdy się rozejrzałem wokoło jeszcze uważniej, i pomyślałem: „Skąd ja się tu znalazłem?" i szybko stamtąd wyszedłem, zatrzaskując za sobą z hukiem drzwi i zbiegając ze schodów. Dopiero na ulicy, kiedy się rozejrzałem, z radością przekonałem się, 158_________Włodzimierz Odojewski że to jednak moje miasto, że na pewno, że nigdzie nie zbłądziłem (chociaż, chodzę tylko tu i tam, jakbym błądził...), i w końcu dostrzegłem nawet tę dobrze mi znajomą kamienicę, w której mieszkałem wiele lat; och, jaka ulga! Wtedy wszedłem w znajomą bramę i wspiąłem się po znajomych schodach. Na piętrze zadzwoniłem. Dźwięk dzwonka był też znajomy. I znajomy był szur-got domowych kapci za drzwiami. To znaczy nie samych kapci, ale przedwojennego linoleum pod tymi kapciami. Jakiś taki gładki, posuwisty, tak przynajmniej mi się wydawało. A potem drzwi się odemknęły i ukazała się w nich twarz kobiety, dość zniszczonej, dość przeciętnej (błyskawicznie zastanawiałem się, o co pytać, zły na siebie, że nie pomyślałem o tym wcześniej), zapytałem o profesora (tu rzuciłem najpospolitsze nazwisko, jakie przyszło mi do głowy), kobieta pokręciła przecząco głową, drzwi jednak uchyliła szerzej, zza jej pleców ukazał się mężczyzna, widocznie podsłuchiwał, ale wyglądał poczciwie, powtórzyłem więc pytanie, a on: „Nie, nikt taki tutaj nie mieszka, ani nie mieszkał" powiedział, jakby trochę zdenerwowany i odsunął kobietę od drzwi. Tak jakoś, jakby obronnie. Zobaczyłem wówczas korytarz, z korytarza otwarte na oścież drzwi do pierwszego pokoju, te same dawne moje meble, nawet pastelowy portret córki, wykonany kiedyś przez jej nauczycielkę szkolną w tej samej, co dawniej ramce na widocznej przez otwarte drzwi ścianie, nawet dywan ten sam pod stołem, co przedtem, kiedy tu przed laty mieszkałem, więc jeszcze raz zapytałem o wymyślonego profesora, nie, że nie mieszkał tutaj, _________Nie mogąc obudzić się jeszcze______759 powtórzył, przypatrując mi się teraz podejrzliwie, „Mieszkamy tu od lat, chyba wiedzielibyśmy, komu wynajmujemy pokój", aha, więc zrozumiał, że pytam o sublokatora, tak pomyślałem i: „Nie, on nie był sublokatorem, mieszkał w swoim własnym mieszkaniu" powiedziałem, a na to on: „To ja już nie wiem, kogo właściwie pan szuka. Tu taki nigdy nie mieszkał", teraz już tonem, jakby przyłapywał złodzieja, a ja cofnąłem się szybko i powiedziałem ugodowo: „To przepraszam, pewnie pomyliłem kamienice, może w sąsiedniej, przepraszam. .." i wycofałem się na schody. Chwilę potem stałem na chodniku, żeby uspokoić oddech, patrzyłem w górę, gdzie były balkony, ale nie, chyba nie mogłem się mylić, przecież tam, w tym mieszkaniu były moje meble i przedmioty, nie, nie mogłem, więc okrążyłem znany mi plac, czujnie rozglądając się dookoła, aż znowu rozpoznałem znajomą mi kamienicę, znowu wszedłem na schody, stanąłem przed drzwiami zdecydowany na ostrzejszą tym razem konwersację (zauważyłem teraz, że nie było tam tabliczki z nazwiskiem lokatora), zadzwoniłem, dzwonek nie działał, więc zapukałem, drzwi otworzyły się natychmiast, jakby za nimi ktoś tam na mnie czekał, stał w nich mężczyzna, chyba ten sam co przedtem, w każdym razie podobny, twarz bardzo uprzejma, ale podejrzliwa (tym razem postanowiłem nie kryć się za obce nazwisko, bo patrzył na mnie jakby pierwszy raz mnie widział), przedstawiłem się imieniem i nazwiskiem i: „Mieszka tu ktoś z mojej rodziny" powiedziałem twardo, „Nie, nie mieszka tu nikt o takim nazwisku. Ani o podobnym" odpowiedział on, „Może 160_________Włodzimierz Odojewski________''f" mieszkał?" pytałem dalej twardo, w tym momencie zza jego pleców wychyliła się kobieta, czymś jednak różniła się od tamtej, jeszcze dość młoda, ale o oczach niezmiernie zmęczonych i, choć spoglądała tak samo jak mężczyzna podejrzliwie: „Czemu nie zaprosisz pana profesora do wnętrza" powiedziała do mężczyzny (tak właśnie powiedziała, pana profesora, jak przedstawiłem się uprzednio, więc nie mogli to być zupełnie inni ludzie), a na to jej zaproszenie do wnętrza, on przyjrzał mi się uważniej i: „Ależ proszę, proszę, niech pan wejdzie" powiedział i się cofnął, i odsłonił wnętrze. „Może ci ludzie rzeczywiście tu kiedyś mieszkali..." powiedział z rezerwą i wahaniem, „Ci, których pan szuka..." dodał, „My mieszkamy tu od niedawna. Proszę. Spróbujemy się dowiedzieć", tak powiedział, w liczbie mnogiej, spróbujemy. Wtedy wszedłem, a ponieważ ona zrobiła ruch, jakby zapraszała mnie dalej, więc postąpiłem jeszcze tych kilka kroków za nią. Ale nie, pokój nie był umeblowany jak tamten z pierwszej mojej wizyty (może to był teraz sąsiedni pokój?), chociaż ten sam chyba dywan leżał na podłodze (no, może tylko podobny, nie znam się na dywanach, dla mnie różnią się najczęściej kolorem tylko), na ścianie jednak dostrzegłem wiszący tam portrecik mojej córki (tu pomylić się nie mogłem), więc chyba było to to samo, co przedtem mieszkanie i ludzie, którzy mi otworzyli też byli ci sami, choć mnie nie poznawali albo udawali, że mnie nie poznają, nie różnili się bowiem tak wiele od tamtych, jak tamci patrzyli podejrzliwie bardzo, a nawet jeszcze bardziej i kobieta, choć powtarzała już po raz któryś, że nie: _________Nie mogąc obudzić się jeszcze______767 „Tutaj żadni tacy ludzie nie mieszkali. No, może bardzo dawno... Może zanim my tu zamieszkaliśmy?", to pozwolili mi jeszcze na trzy, czy cztery, kroki wejść do środka dalej, „Ale my tu nie mieszkamy dawno", powiedział mężczyzna, który wkroczył za kobietą z korytarza, „Może to byli jacyś Żydzi?" wtrąciła z boku kobieta niepewnie, kiedy ja rozglądałem się po pokoju, a ja powiedziałem na to, że może, ale chyba nie, bo coś bym o tym wiedział, i już zacząłem przepraszać, że wprowadzam zamieszanie w ich dom, a mężczyzna, że nie, że wszystko w porządku, że przecież wciąż w tym kraju kogoś się poszukuje, a na zakończenie, tak trochę filozoficznie: „Że taki już jest ten świat", i że on zaraz spróbuje się dowiedzieć, zatelefonuje do właściciela mieszkania i wyszedł, a ja myślałem o mnóstwie przedmiotów, które stanowiły kiedyś moją albo kogoś z moich bliskich własność, rozglądałem się dalej po pokoju, z przedmiotu na przedmiot prowadzony, jak mi się zdawało, coraz bardziej podejrzliwym spojrzeniem kobiety, i wtedy usłyszałem, że mężczyzna, który wyszedł do aparatu telefonicznego do któregoś z pokojów w głębi, rozmawia z jakimś urzędem, wyraźnie była to oficjalna, urzędowa rozmowa, spiesznie prowadzona głosem przyciszonym (lecz dosłyszałem, słuch mam doskonały), i już wiedziałem, że on wcale nie telefonuje, żeby mi pomóc, i odsunąłem kobietę stojącą mi na drodze do drzwi, i znowu wymykałem się z mego mieszkania na korytarz spiesznie, znowu na klatkę schodową, znowu schodami w dół i zaraz znowu krążyłem po mieście, jeszcze do zmierzchu, potem w nocy, i uciekałem przed kimś, i już wiedziałem, że to ten sam, 162_________Włodzimierz Odojewski___________ kolejno mi się śniący sen i że muszę z niego się szybko wyplątać, wydobyć, i nagle widok ulic, uliczek, placów zaczął się szybko oddalać ode mnie i rozpływać, i dopiero wtedy spostrzegłem, wytrzeszczając aż do bólu oczy, że nie ma żadnych czerwonych dachów katedry Świętego Jana i kościoła Jezuitów daleko za oknem, ani wież innych kościołów, co wydawały się na pierwszy rzut oka srebrne, ani dymu snującego się gdzieś z komina elektrociepłowni i zrozumiałem, że się jeszcze nie przebudziłem. Bo ten srebrny błysk, co na sekundę lub dwie przeniknął mi z zewnątrz przez zaciśnięte powieki na źrenice, rzucał zapewne reflektor policyjnej motorówki patrolującej teren wodny, rozjaśniając na krótko należący do zachodniej strefy miasta obszar, a potem, cofając się, graniczne zasieki na wodzie i linię granicznego muru na lądzie rozjaśniał też, i postanowiłem przebudzić się naprawdę i naprawdę sięgnąć do lampy. Ale nie było tam żadnej lampy, nie było też żadnej książki na biurku zaznaczonej zagięciem rożka na stronie, skąd tych parę zdań o „udręce losu ludzkiego nie do zniesienia" tak dokładnie zapamiętałem. Był piasek nadbałtyckiej wydmy nadbrzeżnej tu i tam porośniętej trzciną i trawą suchą, łamiącą się w dłoni, zamieniającą się w pył, kiedy ją się zmięło, ale kiedy dłonią przesunęło się po niej nieostrożnie szybko, kaleczącą, choć też łamliwą, szeleszczącą nieprzyjemnie, bo lipiec był upalny, a nieopodal na kocu w cieniu wierzby siedziała Magdalena; jej piękna, smagła twarz w oprawie czarnych włosów już naznaczona była śmiertelną chorobą (a ileż w niej było zawsze siły!), jej dni były policzone i ona wiedziała, ale nigdy nie mówi- _________Nie mogąc obudzić się jeszcze______163 liśmy o tym, w każdym razie ja nie chciałem, panicznie się tego bałem. Magdalena w moim życiu wiele miała imion, zawsze jednak była to ta sama Magdalena, co mnie odepchnęła, choć nigdy nie zdradziła; czym sobie na to zasłużyłem, nie wiem. Teraz wstała, rzuciła na mnie spojrzenie prędkie i nie znaczącym wiele, obojętnym głosem powiedziała: „Idziemy, czas". Więc zaraz sobie uświadomiłem, że ciągle jeszcze nie obudziłem się naprawdę, że śpię, ale szedłem za nią, wiedząc najdokładniej, że śpię i myśląc z rozpaczą, dlaczego ciągle śnią mi się umarli, to przecież coś nienormalnego i jeszcze, że to się tak fatalnie powtarza. Ale wciąż nie otwierałem oczu. A przez uchylone wieczorem okno słychać było daleko. Nawet przeciwny brzeg jeziora i głosy tej dzielnicy śródleśnej przy przystani, gdzie statki zatrzymywały się latem, kiedy wolni Ber-lińczycy rekompensowali sobie swoje zamknięcie murami całodziennymi wycieczkami wzdłuż jezior, także Sprewy i Haveli. A Magdalena znowu była ze mną i powiedziała: „Chodź", i po chwili z naciskiem, stanowczo: „Chodź. Nie musisz się bać. Nic więcej się nie stanie, niż się stać musi..." Chociaż wiedziałem, że wszystko tam się zmieniło, nazwy miejscowości, język konwersacji, nawet pejzaż, już niczego tam bliskiego sercu nie ma, kamieni kilka w miejscu, gdzie stal kiedyś nasz dom, polana pusta porośnięta suchą trawą, tylko las okoliczny podrósł nieco i obok rzeka ta sama, więc, po co? Pytałem z naciskiem: „Po co?" Ale Magdalena z uporem: „Chodź" mówiła, zaciskając długie palce na mym ramieniu, ja zaś: „Teraz już za późno, nie mam czasu żyć. O nic nie proszę". I po tych słowach raptem 164_________Włodzimierz Odojewski___________ za oknem wyłoniło się zupełnie inne miasto, od gór z łoskotem przetaczał się ku dolinie wilgotny huragan, rwąc gałęzie drzew pobliskiego parku, strzępiąc chmury na niebie, które ledwo przebrzaskiwało spóźnionym sierpem księżyca, a wtedy zrozumiałem, że to wciąż ten sam stokrotnie pogmatwany, wciąż powracający, w różnych tylko kawałkach i układach, sen, i że się z niego nigdy nie zdołam wyplątać. Że zabłądziłem weń bezpowrotnie. Ale: „O nic nie proszę..." krzyczałem w myśli, „O nic nie proszę!", a Magdalena, która skądś się obok mnie znowu pojawiła, choć przecież nie żyła od lat, mówiła stanowczo: „Chodź", i wtedy, nie mogąc obudzić się jeszcze, pojąłem wreszcie, że zawiniłem, że jestem za coś naznaczony, że skazany ostatecznie i przeklęty. I że nie ma dla mnie żadnego ratunku. Berlin-Monachium, 2002-2004 Sprawa Agnieszki Może byłaby to tylko mgliście znajoma twarz z daleka z bardzo dawna, której przypomnienie ledwo muska powierzchnię jego świadomości i przepada szybko, tak jak ona sama pojawia się na chwilę śród ludzi wkraczających z foyer na teatralną salę, dość głośno rozmawiając po polsku z towarzyszącą jej starszą damą, rozstaje się z nią i oddala między rzędy krzeseł, by zaraz gdzieś tam w głębi wśród nich zginąć, gdyby nie nagły, stanowczy i mocny dotyk dłoni żony, zaciskającej się chłodnymi palcami na jego palcach, przytrzymującej go w miejscu, a nawet nadającej już inny kierunek jego krokom, niemal przeciwny temu, w jakim dopiero co zmierzał i jej słowa wprawdzie obojętne, jakby nie miały istotniejszego znaczenia nad to, że ich miejsca znajdują się po lewej stronie widowni, że lepiej byłoby obejść przez foyer od zewnątrz, niż przepychać się między rzędami zapełnionymi już przez widzów, jednakże wymówione przez nią za szybko o jeden ton za głośno. Więc jego myśli formułują się błyskawicznie, jakby w próbie odwrócenia własnej uwagi: „To nic nie znaczy", jednocześnie ze zdumioną negacją: „Nie, nie może nie znaczyć nic. To przecież ona. Nawet Helena ją rozpoznała. Chociaż znają tylko z fotografii", i zaraz potem, kupując w drzwiach między 166_________Włodzimierz Odojewski___________ widownią a foyer od bileterki program przedstawienia po raz drugi (bo pierwszy oddał żonie, o czym zapomniał), odwraca się i rozgląda uważnie po dopełniających się rzędach siedzeń, ale tamtej twarzy już powtórnie spośród twarzy reszty publiczności wyodrębnić nie potrafi. Kiedy zatem po kilku minutach obydwoje z żoną trafiają wreszcie do swoich miejsc, to przychodzi mu do głowy, że wcale nie musi jej dostrzec, bo chociaż przez minione lata o Agnieszce nieraz myślał, to nigdy nie umiejscawiał z nią spotkania tutaj, nie przypuszczając, że tak zaskakująco wyłoni się ona w świetle wzmocnionym kryształami teatralnych żyrandoli i kandelabrów właśnie w tym niemieckim mieście i że miałby jej jeszcze cokolwiek kiedykolwiek do powiedzenia. Tego ostatniego jest najbardziej pewny. Potem podczas przerwy nie opuszczają z żoną swoich miejsc i tylko wymieniają po polsku półgłosem opinie o inscenizacji i grze niektórych aktorów, a po przedstawieniu nie spieszą się do garderoby, ażeby odebrać płaszcze i parasole, bo po co cisnąć się w tłoku, i wychodzą z teatru wśród ostatnich pojedynczych gości. W domu kolację jedzą niemal w milczeniu. Poza kilkoma zdawkowymi zdaniami tylko. Że jeżeli deszcz trwale się nie rozpada, jak to bywa w tutejszym klimacie, to na końcówkę tygodnia można by ewentualnie wybrać się w góry. Ale zapewne się rozpada, może nawet będzie burza, jak zawsze długotrwała w tej pod-alpejskiej okolicy na początku lata, z nawrotami być może jeszcze, jest przecież tak parno! Już jednak po kilku minutach nie wie, czy mówił to on czy mówiła Helena. Sprawa Agnieszki___________167 Po kolacji porządkuje stół, wkłada pozostałości do lodówki, bo Helena ma właśnie coś, co ją interesuje w telewizji, podkreśliła to sobie wcześniej czerwonym flamastrem w programie publikowanym w miejscowej gazecie. Po jakimś czasie przechodząc przez hol widzi w tamtym pokoju wyłaniający się z boku odchylonego nieco do tyłu oparcia fotela, w którym ona siedzi naprzeciwko ekranu, profil jej twarzy, odrobinę wyostrzone rysy szczupłej kobiety dobrze po pięćdziesiątce, wciąż jednak przyciągającej spojrzenia atrakcyjnością najwyżej trzydziestoparoletniej. Zdaje się być całkowicie pochłonięta nastawioną przez siebie audycją, ale on wie, że ona jej w ogóle nie ogląda, bo ona ją naprawdę nic a nic teraz nie obchodzi. Po przejściu do swego pokoju, sięga do sterty odłożonych z tygodnia gazet, które miał jeszcze raz przejrzeć, zaraz je jednak odsuwa, siada przy biurku, zmusza się do przeredagowywania wcześniej naszkicowanego konspektu swego wtorkowego wykładu i sprawdzenia notatek do późniejszego seminarium z przyszłymi doktorantami, choć mógłby to wszystko zrobić z powodzeniem w poniedziałek, a nawet we wtorek z rana, też zdążyłby. W tym samym czasie nieustannie słyszy ów przytłumiony szmer głosów z telewizora, dochodzący z przeciwnej strony mieszkania i słucha go z rosnącą irytacją, a gdy wreszcie szmer ów milknie, słyszy kroki i krzątaninę żony w holu, potem w kuchni, potem w jej pokoju, a potem w łazience. Widzi ją później kątem oka jak po wyjściu z łazienki staje na chwilę w otwartych drzwiach do jego pokoju; jest w nocnej koszuli, ma rozpuszczone włosy, pyta go o coś ściszonym głosem, ale on udaje, że 168_________Włodzimierz Odojewski___________ nie słyszy, że jest bez reszty zatopiony w swej pisaninie i ona w milczeniu odchodzi. Krótko jeszcze słyszy dalekie szmery dolatujące z jej pokoju, gdy jednak po kilku minutach odwraca głowę ku otwartym drzwiom do holu, to widzi przez jego szerokość w głębi reszty mieszkania ciemność. Więc już więcej do niczego się nie zmusza, siedzi bez ruchu, tępo spogląda na ścianę, na której wiszą oprawione stare mapy i historyczne sztychy przedstawiające niemieckie miasta, lecz nie dostrzega ich wcale, wydaje mu się nawet, że jest tam tylko idealnie goła, biała ściana jak w szpitalnej sali, więcej nic. Wciąż nie może zebrać myśli, może jest nimi daleko, może w ogóle w jego głowie nie ma ani jednej myśli, gdy wreszcie jednak udaje mu się wydobyć z odrętwienia, jest prawie pewien, że cały czas myślał o Agnieszce. W każdym razie ma ją teraz przed oczami taką, jaką ujrzał na moment tam w teatrze, pierwszy raz od tych wielu, bardzo wielu lat znowu tak samo blisko, jak wtedy, gdy go wypchnęli z mieszkania w kajdankach na schody, w plecy kłując pepeszą, a ona stała w drzwiach, przyciskała usta dłonią i zanosiła się płaczem. Zanim i ją wkrótce też wygarnęli. A widzi ją teraz z wyrazistością aż do bólu oczu, aż do ucisku w skroniach, aż do łomotu gdzieś tam pod skro-niami, choć dopiero co, tegoż wieczoru, więc przed paroma zaledwie godzinami, patrzył na nią jeszcze niemal obojętnie i bez drgnienia, o tak, jak na kobietę dawno temu sobie znaną, więcej nic, zupełnie przypadkowo tylko nagle spotkaną, która przeciskała się bokiem do nieza-jętych miejsc w środku przeciwnej strony widowni, z podniesioną głową ukoronowaną bardzo już staroświecką, zwracającą uwagę fryzurą, blond warkoczami ______________Sprawa Agnieszki___________169 upiętymi po obu bokach głowy w dekoracyjne obwarzanki, pozwalającymi ją rozpoznać nawet Helenie, znającej ją jedynie z fotografii, czyniącymi jej twarz jeszcze bardziej słowiańską, nieco poszerzoną, spoglądającą spod przymrużonych powiek wzrokiem krótkowidza w głąb widowni. Po godzinie idzie do łazienki, załatwia szybko swe przednocne oblucje, gasi u siebie w pokoju światło, lecz nie zaciąga na okno zasłon i kładzie się do łóżka. Wsłuchuje się w dochodzący zza okna drobny stuk deszczu o blaszany parapet. Wie, że nie zaśnie. A jeżeli zaśnie, to dopiero gdy na zewnątrz zacznie przecierać się świt. Ale zasypia prawie natychmiast, kiedy tylko zmienia pozycję z „na wznak" na lewy bok i śpi, jak odurzony alkoholem albo uderzeniowo, twardo, lecz krótko działającym nasennym środkiem, gdyż budzi się, kiedy deszcz już w parapet nie stuka, wprost w niezasłonięte okno świeci mocno księżyc, a niebo gdzieś tam wyżej zaczynają przenikać sine rozjaśnienia i od razu jest trzeźwy, jakby w ogóle nie zasypiał i wie, że śnił albo że we śnie myślał o Agnieszce, wprawdzie przed wieloma laty, kiedy jeszcze przebywał w kraju, dwa albo trzy razy -jak mu się zdawało - dostrzeżonej z dużego oddalenia (zmierzającej przez dziedziniec uniwersytecki w stronę bramy wyjściowej na ulicę, tym dla niej charakterystycznym, prawie męskim krokiem, kłócącym się z jej szczupłą, filigranową, tak kobiecą postacią), to potem już nigdy więcej; wtedy już podobno była starszą asystentką jednego z najwybitniejszych polskich specjalistów od jakiejś wąskiej dziedziny chemii molekularnej. Następnie myśli o swoich ówczesnych 770_________Włodzimierz Odojewski___________ uniwersyteckich kolegach, wśród których on był wiekiem najstarszy, bo kiedy oni, urodzeni pod koniec dwudziestolecia albo w czasie wojny, kończyli matury w połowie lat pięćdziesiątych i szli do wojska albo na studia, to on właśnie wówczas zrehabilitowany i dopiero na studia ponownie dopuszczony, miał za sobą ponad sześć lat więzienia -jak powtórkę gimnazjum i liceum wraz z ponowną maturą - w kilku kolejnych zakładach karnych ludowej Polski. Do tego tych najcięższych. I we wszystkim był zapóźniony, w wiedzy o codzienności swojego kraju, o jego obyczajach, zwyczajach, szczególnie zaś w tym, co jest normalne, a co normalne nie jest, najważniejsze zaś, że uczyć się musiał, co za normalne uważać pozwalają. Myśli, że przed laty zastanawiał się wielokrotnie, dlaczego właśnie z Agnieszką mu się nie udało, lecz nigdy, w każdym razie dawno, nawet bardzo dawno temu, różne jego czasem gorączkowe i chaotyczne myśli 0 niej nie były podbudowane tak bliskim, choć krótkim, pojawiającym się jak fotograficzny błysk, obrazem jej twarzy, jej postaci przesuwającej się wśród publiczności i potem w jakimś rzędzie z prawego boku widowni, gdzie dwie albo trzy osoby z uśmiechami uniosły się z siedzeń, ażeby ją przepuścić, niknącej; może byli to jej znajomi, z którymi przyjechała z Polski na jakiś naukowy zjazd, może osoby z tego samego hotelu, z tej samej wycieczki turystycznej, z którymi w teatrze się umówiła, więc pewnie nie tylko, żeby ją przepuścić, ale także ażeby się z nią przywitać i wskazać miejsce, kiedy zapewne wówczas stracił ją z oczu. 1 przypomina sobie i uświadamia teraz z niezwykłą Sprawa Agnieszki___________171 wyrazistością ponownie, jakby to był przesuwający się przed oczami zwolniony obraz filmowy, tę krótką scenę, jak ona oddalała się tam w kierunku swego miejsca, on zaś stał w przejściu, czując zaciskającą się na swojej dłoni dłoń żony i jednocześnie coś takiego, jakby mu serce podskoczyło nagle do gardła i próbowało się tam, szamocąc, wydostać na zewnątrz, czego wtedy tam, stojąc w przejściu teatralnej sali, nie pamiętał, dopiero teraz. Usiłuje teraz wycisnąć z pamięci ich pierwsze kiedyś spotkanie (kończył wtedy trzeci rok prawa), kryje się ono jednak w zupełnym mroku tamtych lat po wojnie. Tyle razy kiedyś próbował umiejscowić w czasie ten dzień, który później wielokrotnie przeklął. Może poznał ją przez jakichś znajomych swojej rodziny, może przez któregoś z jej dwóch kuzynów, którzy także prawo studiowali, może spotkał na jakiejś prywatce, na jakiejś potańcówce, żadnego dobrze widocznego śladu we wspomnieniach nie znajduje, ale tylko jeden albo kilka nakładających się na siebie na wpół wyraźnych obrazów późniejszych: siedzą obok siebie przy stole w mieszkaniu jej rodziców, między nimi rozłożone zeszyty i książki, on tłumaczy jej jakieś reguły gramatyki łacińskiej, ona ziewa dyskretnie, kryjąc usta dłonią, on mówi, że to jednak do matury potrzebne, ona ze zrozumieniem kiwa głową, że potrzebne, owszem, ona o tym wie, lecz ziewa powtórnie, już ust nie osłaniając; była w przedmaturalnej klasie prymuską z przedmiotów ścisłych, przygotowywała się na studia chemii albo matematyki, jeszcze ostatecznie nie zadecydowała, co wybierze, ale coś z tego, to na pewno, a on ofiarował się 772_________Włodzimierz Odojewski___________ pomóc jej korepetycjami w tym, w czym była słabsza, w przedmiotach humanistycznych, traktując to jako pomoc koleżeńską, bo lekcjami nie zarabiał, nie musiał. Wydaje mu się jednak, że może już wówczas w jej wiotkim, gibkim, niemal pozbawionym piersi dziewczęcym ciele wyczuwał dojrzałą kobietę i również wydaje mu się, że o tym, co on wyczuwa, ona wiedziała dobrze. I było z jej strony jakieś wyraźne przyzwolenie, gdy poprawiając jej teksty, przechylał się nieraz nad jej ramieniem i chwytał oddechem zapach jej skóry albo włosów. Lecz czy znaczyło to z jej strony zakochanie, czy tylko chęć wypróbowania na nim swej budzącej się kobiecości, swej siły, swej mocy przyciągania i oddziaływania, nie wiedział ani wtedy, ani dzisiaj, on jednak zakochany był wtedy na pewno. Myśli, że już wielokrotnie myślał o tym początku między nimi, o tym pierwszym ich zbliżeniu, o niej, pannicy wcześnie dojrzałej, bo takie dziewczęta najczęściej wypływały wtedy na brzeg powojennych czasów ze zdeptanego wojną własnego dzieciństwa, a on był przystojnym młodym mężczyzną owianym legendą partyzancką; wówczas jeszcze legenda taka coś ważyła, jeszcze mogła działać pociągająco. I zaczęli ze sobą „chodzić". A co nawet wtedy już znaczyło, że ze sobą żyli. To trwało ze dwa lata, uważano ich wśród krewnych i znajomych za „nierozłączną parę", potem - być może - nieco ochłodła, ale trudno było się jej wycofać, w każdym razie takie wycofanie się nie byłoby przychylnym okiem darzone przez jej rodzinę i w jej środowisku, więc wszystko to razem doprowadziło ją wkrótce do małżeństwa z nim. Teraz natomiast myśli, że Sprawa Agnieszki___________7_Z3 mógł być w błędzie. Przekonanie, że ochłodła, że oddaliła się, że zobojętniała, mogło mu później dyktować to piekielne, wprost rozdzierające rozżalenie, to przygniatające poczucie zawodu i krzywdy, kiedy znalazł się w więzieniu, mógł się mylić, mogła go jednak kochać i, mimo tego, co później i teraz przypuszczał, wówczas było między nimi jednak dobrze, mówili przecież nawet o dziecku, że dopóki jeszcze mieszkają u jej rodziców, to z zajmowaniem się dzieckiem byłoby im lżej i łatwiej, mama by pomogła, a - oczywiście - raczej nie planuje się czegoś takiego, jeżeli nie jest się pewnym trwałości związku, że zaś tak szybko się z nim potem rozwiodła, było być może konsekwencją tego, co wkrótce się stało: jego aresztowania i śledztwa, następnie jej aresztowania i śledztwa, następnie presji tegoż śledztwa na nią i na całą jej rodzinę, próby wymuszenia na niej czegoś, co by go obciążało, w co w tamtych czasach wpisywało się -jak coś powszechnego, pospolitego - bicie, wrzaski przesłuchującego, czy paru kolejno zmieniających się przesłuchujących, w więziennej gwarze konwejer, sadzanie na nodze odwróconego zydla, znienacka uderzenie pięścią w twarz, ażeby ciało drgnęło, obsunęło się i noga zydla wbiła się w odbytnicę albo pochwę, kołowrotek ciągnących się przesłuchań bez snu, różnorakie upokarzanie przez prowadzącego przesłuchania, wielokrotne zastraszanie, szantaże, może nawet głodówka i ciemny karcer po kolana w lodowatej wodzie albo w cuchnących odchodach, czy wreszcie taniec boso zwany „niedźwiedzim" na rozgrzanej żelaznej płycie, sam przez niejedno z tego przeszedł, wiele się o tym nasłuchał, mogło to i ją spo- 174_________Włodzimierz Odojewski tkać, więc mogła się była załamać, myślał, do dziś bowiem pamięta, jakby to wczoraj było, ten rozpaczliwy krzyk kobiecy rozlegający się co jakiś czas za drzwiami do sąsiedniego pokoju i następnie spokojne pytanie przesłuchującego go porucznika, czy nie zechciałby się wreszcie przyznać do współpracy z owym londyńskim ośrodkiem dywersyjnym, którego śledztwo on, porucznik, prowadzi, i swym przyznaniem się w pewnej mierze ulżyć cierpieniom żony, w pewnej mierze, tak to było powiedziane, czy zaś rzeczywiście był to głos Agnieszki, a nie jakikolwiek inny, podobny głos kobiecy z puszczanego w ruch jakiegoś mechanizmu, nie dowiedział się nigdy, ale wtedy był przekonany, że to głos Agnieszki i do tego, co mu tak uporczywie wmawiali, po jakimś czasie się przyznał, swym zaś podpisem na protokóle przyznanie to następnie uwierzytelnił. I potem po niespełna półtora roku wcale nie był zdziwiony, gdy adwokat, który „z urzędu" zajmował się jego „sprawą", czekał nań w pokoju, do którego doprowadzono go pod strażą i zostawiono z nim sam na sam, a tamten podsunął mu do podpisania papier, zgodę na rozwód, nie wyjaśniając nic, ani nie tłumacząc wiele, tyle że to lepiej i dla niego, i dla niej, dla niego zaś przede wszystkim (długo potem zastanawiał się dlaczego właśnie dla niego „przede wszystkim" miało to być lepiej) i on tę zgodę na rozwód podpisał, bo przecież już rozważał to wielokrotnie przedtem, zwłaszcza gdy przestały nadchodzić od niej listy (pod koniec i tak zaledwie zdawkowe), że nie powinien jej życia sobą wiązać, jest młoda, dużo młodsza od niego, mąż w więzieniu z politycznym wyrokiem to może jej całe życie Sprawa Agnieszki___________775 zwichnąć. A więc podpisał bez jednego słowa sprzeciwu, choć ze ściśniętym sercem. Myśli jeszcze, że później, gdy już wiedział więcej, niż wówczas, kiedy siedział przy stole naprzeciw adwokata i czytał podsunięty mu przez tamtego papier, tamten zaś mówił, że to lepiej zwłaszcza dla niego - to wielokrotnie myślał o niej źle, nawet zdecydowanie źle, z bólem, to prawda, ale z mocnym odcieniem pogardy w tych myślach także, czasem i z kłębiącą się w nim jak burza wściekłością, potem zaś, kiedy od tamtych wydarzeń minęło wiele lat i obraz ówczesnych okrutnych przejść oddalając się, tak przybladł, że stał się nieomalże mało prawdopodobny, to tylko ze smutnym zaciekawieniem. Bo wiedział, że nigdy nie rozwiąże zagadki, jak to się stało, że po niespełna dwóch następnych latach, kiedy został doprowadzony jako świadek w innej sprawie przed oblicze tegoż, co przedtem, porucznika (wtedy już kapitana), znowu z Agnieszką się zetknął. Chociaż nie dosłownie, nie fizycznie, ale przecież zetknął się, i to znowu nadzwyczaj boleśnie. To przesłuchanie, jak kilkanaście tamtych półtora roku wcześniej, ciągnęło się żmudnie znowu wśród wrzasków, gróźb, walenia pięścią w biurko i, gdy porucznik, już wtedy kapitan, rozwścieczony jego oporem, poderwał się z krzesła, sięgnął przez biurko, złapał go za włosy i począł szarpać jego głową, to on pociągnięty w ten sposób do przodu i przechylony, ujrzał po drugiej stronie blatu tegoż biurka stojące tam w ozdobnej ramce zdjęcie swojej byłej żony, Agnieszki, w tamtym zaś czasie już żony tamtego, o czym jeszcze nie wiedział, wkrótce jednak miał się dowiedzieć. 776_________Włodzimierz Odojewski___________ Była już noc, kiedy zdjąwszy mu z rąk kajdanki, wepchnęli go do celi z powrotem. Ale od razu poczuł na sobie badawcze spojrzenia tych z brzegu, którzy jeszcze nie spali, przez których ciała zalegające posadzkę musiał się był przecisnąć na swoje miejsce pod ścianą za stołem. W świetle żarówki wciąż palącej się nad drzwiami widział oczy prowadzące go przez celę; nikt go nie zapytał o cokolwiek, on nic nie powiedział, wydawało mu się jednak, że wiedzieli dobrze nie tylko, po co był na przesłuchanie wyprowadzony, lecz i o tym, co przypadkowo na biurku tamtego zobaczył, ale nie, w istocie nie wiedzieli więcej nad to, że ta jego niedawna żona jest obecnie żoną jednego z oprawców śled-czych; wiedzieli to, jak się później zorientował od dawna wszyscy i tejże okoliczności właśnie przypisywali różne przecieki czy nawet donosy z celi (co zapewne trzymało ich od niego tak nieufnie z daleka), a również to, że otrzymywał od rodziny nierozgrzebane złośliwie przez kontrolerów więziennych paczki, czego mu szczerze zazdrościli. Dotychczasową zagadkę spróbował wyjaśnić mu nazajutrz siedzący z nimi w celi ksiądz, kiedy mu o swym odkryciu na biurku tamtego oficera wspomniał. „To nie był przypadek, ta fotografia została tam umieszczona specjalnie" powiedział mu ten ksiądz. „To zostało zainscenizowane" dodał ze stanowczością w głosie ten ksiądz, ale nie potrafił wyjaśnić mu, dlaczego tak sądzi, jakiemu celowi inscenizacja taka miałaby służyć - może stało się to przez ciekawość tegoż obecnie kapitana, jego, okradzionego z żony więźnia reakcji, może przez pospolite, tamtego cechujące okrucieństwo, tak zastanawiał się ksiądz, Sprawa Agnieszki___________777 współwięzień podczas ich rozmowy, a jemu wydawało się, że nie chce mu on powiedzieć wszystkiego, co wie; zapamiętał tę rozmowę i pamiętał później długo. Spotkali się po latach. Ale rozmawiali wtedy o innych sprawach, pewnych przejść nie chce się bowiem pamiętać, w każdym razie nie chce się o nich więcej mówić. Gdy pod koniec pięćdziesiątego piątego roku wypuszczono go „przed czasem" na wolność i po kilku miesiącach „pokazowo" zrehabilitowano, Agnieszka, jak się wkrótce dowiedział, już żoną tamtego też nie była, gdyż po raz drugi się rozwiodła. Co pewnie nie sprawiło jej wiele kłopotu. Było to bowiem w okresie, kiedy partia musiała przyznać się (choć przyznawała się półgębkiem) do różnych „nieprawidłowości" (tak to w gazetach eufemistycznie nazywano, „nieprawidłowości"!), do wymuszanych torturami na więźniach zeznań, do przeróżnych preparowanych procesów, do opartych na fikcji wyroków, masowego zapełniania więzień ludźmi z innych politycznych obozów, czy nawet tylko inaczej niż nakazano myślących, a mówiących o tym głośno, i paru z tamtych oficerów, szczególnie zasłużonych w tych haniebnych sztuczkach, ale niezbyt wysokich stopni, na pokaz posadzono, kapitan zaś (dawny porucznik) wyjechał wtedy pośpiesznie na urlop do matki do Izraela i więcej nie wrócił. Teraz myśli: „Może zresztą wszystko to było trochę inaczej", bo wtedy zazwyczaj gubił się w szczegółach tamtej historii, zbyt dwuznacznej, rozwijającej się według reguł mu obcych. Nigdy się nie dowiedział, nigdy też się nie domyślił, jak to się stało, że żoną tamtego została, zmagał się przez lata z tysiącami przypuszczeń 178_________Włodzimierz Odojewski_________^_f_ i na tysiąc sposobów swym przypuszczeniom zaprzeczał, każda sytuacja była możliwa i każda mało prawdopodobna, wreszcie dał spokój. Jednakże ten epizod, ta historia usadowiła się później na dnie jego świadomości jak coś kłującego, do czego myślą cofał się był z niechęcią, nawet z odrazą, bo jeżeli się cofnął, to wtedy gniew zaczynał zapierać oddech i potem odbierał spokój na wiele dni i także odbierał sen. Chociaż tego gniewu sam nieraz nie potrafił zrozumieć. Przecież ułożyło mu się jakoś dalsze jego życie. I nawet niekiedy wydawało mu się, że ten rozdzierający żal, że ona odeszła, jeżeli w nim się nie wypalił do końca, to w każdym razie przygasł. Bo chociaż on kochał ją tak bardzo, tak zaciekle, to jednak z czasem przestał wierzyć, że ona naprawdę kochała jego, zresztą - zważywszy wszystkie okoliczności, w jakich ich rozstanie nastąpiło - wiedział, że lepiej nad jej miłością nie zastanawiać się głębiej. A jednak tego gniewu nie potrafił długo się pozbyć, mimo że spotkał na swej drodze życiowej Helenę i - wtedy już wiedział - był przez Helenę na pewno kochany. Być może dopiero po jakimś czasie (znowu upłynęły lata), kiedy dowiedział się o błyskawicznej karierze naukowej Agnieszki, i to karierze - nie miał co do tego wątpliwości - którą zawdzięczała swym wybitnym zdolnościom, coś spowodowało (jakiś namysł, odruch litości, może jeszcze coś innego, czego nie potrafił nazwać, do litości zbliżonego) pewną zmianę zdania o niej, a może nawet nie zmianę zdania, to byłoby prawdopodobnie za wiele, lecz po prostu pewną zmianę do niej nastawienia (było, minęło, nie warto zaprzątać sobie tym wszystkim głowy), że w miarę chłodno ______________Sprawa Agnieszki___________779 już zaczął pozbywać się jej z wolna z pamięci. Bo wiedział też: jeżeli się nie pozbędzie, zatruje mu to życie. Czy więc Agnieszka była teraz, po tylu latach, warta powrotu tamtych, tak odpychających wspomnień? Czy jeszcze coś z człowieka, jakim kiedyś był, w jego duszy tkwiło i się kołatało? Myśli teraz nie o Agnieszce, ale o sobie. Bo przecież to, co zrobił kiedyś w Wiedniu na podmiejskim parkingu, wepchnął w tak głęboki kąt świadomości, że niemal przestało być prawdziwe. Myśli teraz z wyostrzoną ciekawością, jednocześnie ze zniecierpliwieniem i zaskoczony nie tyle tym, że w ogóle o niej myśli, ile tym swoim zniecierpliwieniem. I z jakimś nawet gniewem na samego siebie. Bo znowu przypomina sobie reakcję żony w pierwszej chwili wieczornego spotkania w teatrze, jej dłoń dotykającą jego dłoni i wtedy jej palców nagłe na jego palcach zaciśnięcie, kierujące go w inną niż zamierzał iść stronę, dokładnie w tym samym czasie, a może nawet o ułamek sekundy wcześniej, kiedy poczuł przemykające po nim spojrzenie Agnieszki i wydało mu się, że ona go, być może, rozpoznała. I rodzi się w nim przypuszczenie, że Helena może myśleć, iż Agnieszki nigdy do końca ze swoich uczuć się nie pozbył, że ma ona tam w nich wciąż jeszcze jakieś skryte, nie ostygłe miejsce. Przenika go fala chłodu. Ale wie, że to nie prawdziwy chłód, że to tylko niechęć do wspomnienia wieczornego spotkania w teatrze i że - ku jego własnemu zdumieniu - odnowiło ono tę, zdawało się, zabliźnioną dawno ranę. Wysuwa się spod kołdry, dość gwałtownie siada na krawędzi łóżka, lecz wcisnąwszy stopy w domowe pantofle, nie podnosi się, a siedzi tak jak przed- 180_________Włodzimierz Odojewski___________ tem, ująwszy tylko w obie dłonie twarz, zaciskając je po bokach twarzy i kiwając się wolno raz do przodu, raz do tyłu, jakby miało mu to pomóc w myśleniu albo jakby - całkiem mechanicznie w rytm ruchów swego torsu począł odmawiać jakąś modlitwę, co myślenie miałoby mu zastąpić. Ale nie, nie modli się, jego zaś myśli nie potrzebują żadnej pomocy, przelatują przez głowę z szybkością błyskawicy. Więc wpierw jest znowu to przypomnienie jej twarzy. Wyraźne, z sekundy na sekundę nabierające mocy. I jakby w dwóch warstwach pamięci, w dwóch czasach - dzisiaj i przed laty. Ale jest to ta sama twarz, bez wątpienia. Chociaż tam w teatrze oddalona przecież o kjl-ka czy kilkanaście kroków od miejsca, w którym stał on z żoną, to jednak równocześnie wyłaniająca się na te sekundy, jakby z jakiejś tylko uśpionej, choć wydawało mu się dotychczas, że umarłej strefy mózgu, tego wieczora zresztą też, tak jak niegdyś ukoronowana jedną z tych fryzur należących już w czasach ich młodości, do jej ulubionych; twarz kobiety, która przystanęła między rzędami teatralnych siedzeń, rozglądając się, na chwilę odwróciwszy się w jego stronę, nie zmieniona przez lata albo tylko nieznacznie (co w istocie musiało być przywidzeniem spowodowanym kilkumetrowym oddaleniem, bo przecież i jej nie oszczędziły dziesięciolecia), kiedy przystanęła i jakby poszukiwała go wzrokiem. „Kim jest dzisiaj?" - zaskakuje go formułujące się w jego świadomości, poza wolą zresztą, pytanie. I zaraz pojawia się tam niechętna, karcąca samego siebie myśl, że jednak go to wciąż interesuje, a interesować Sprawa Agnieszki___________[81_ nie powinno, i myśl następna, jak lekceważące na tamto pytanie wzruszenie ramion, że całe lata w gruncie rzeczy nie interesowało go to niemal wcale, dlaczego właśnie dzisiaj? Nie znajduje odpowiedzi. Dotychczas wiedział tylko, bo może ktoś mu kiedyś powiedział, może gdzieś przeczytał, nie pamięta jak i gdzie, ani kto, nie przywiązywał do tej wiadomości znaczenia (a może po prostu wypchnął ją z pamięci), że wtedy, kiedy on po więzieniu próbował dopiero kontynuować studia, ona była już jednym z najmłodszych w kraju docentów na innym uniwersytecie, w swej dziedzinie naukowej wybitnym specjalistą, a kilka lat później jednym z najmłodszych profesorów, które to wiadomości, gdy do niego docierały, przepędzał wtedy szybko z głowy, i teraz też po nich od razu jak gdyby się ześlizguje, więc pytanie: kim ona jest dzisiaj, przepada samo, nie obrasta pytaniami dalszymi, jak chociażby - czy ma już następnego męża, a może jeszcze następnego, czy ma dzieci, gdzie żyje, gdzie pracuje, w kraju czy zagranicą, choć przyłapuje się na jednej takiej właśnie myśli, zaledwie ułamek sekundy trwającej, czy ta praca daje jej zadowolenie, tylko ułamek, bo zaraz jej, tej myśli, nie ma również, za to jest coś innego, co kształtuje się w jego głowie niejako myśl, niejako skojarzenie, nie jako jakaś refleksja, ale obraz, zrazu bez towarzyszących temu obrazowi myśli, właśnie, bez refleksji, goły, wyraźny obraz tylko, jakiś taki pchający się z siłą w oczy, nachalny, wyzywający, drwiący z niego: obraz jej ciała na pryczy, czy na łóżku, może nawet na podłodze, nagiej, z rozstawionymi szeroko nogami i jego, tego porucznika, jeszcze wtedy nie kapitana, 182_________Włodzimierz Odojewski___________ tam między jej udami w środku, jego szeroki zadek to podskakujący w górę, to opadający w dół, tak rytmicznie raz w górę, raz w dół, jej łydki skrzyżowane na jego grzbiecie, zaciskające się, jej szybki, coraz szybszy oddech i potem głośne, głębokie westchnienie na granicy krzyku, może nie westchnienie nawet, może raczej jęk. I obraz ten nie chce zniknąć, nie chce przepaść długą chwilę, wydłużającą się, jak mu się zdaje, w nieskończoność, coś tam wewnątrz niego rozszarpujący. I choć czuje gwałtowny przypływ mdłości, to on, ten obraz, powtarza się natrętnie: jej nogi, jej łydki na grzbiecie tego oficera, uda szeroko rozwarte, on tam w środku zmagający się z jej ciałem, jej dłonie trzepoczące się na tłustych jego plecach. Wtedy krztusi się, zaczyna kaszleć, jakiś kłujący, jakby drewniany, czop staje mu w środku gardła i kaszle jeszcze dobrą chwilę, zmagając się z zalewającą go falą udręki. Gdy wreszcie kaszel ustaje, czuje pewną ulgę, a z tym poczuciem ulgi obraz jej i jego, ich kotłujących się na czymś tam przed jego oczami ciał, cofa się w ciemność. Ale dalej siedzi na skraju łóżka, jak mu się zdaje długo, siłą poskramiając w sobie drżenie, nie mogąc się wyswobodzić z wrażenia czegoś odpychającego, upokarzającego zarazem, nigdy bowiem wyobraźnia nie podsuwała mu takich obrazów, coś takiego nigdy mu się nie przydarzyło, i tłumaczy to sobie znowu tym, że nigdy od czasu, jak wtedy, dawno temu, wygarnęli go nocą z ich mieszkania, nie spotkał jej tak blisko jak ubiegłego wieczora w teatrze, zaledwie kilka metrów od siebie oddalonej, że usłyszał jej głos, że niemal dosięgną! go znany mu zapach jej perfum, może nawet jej Sprawa Agnieszki___________183 włosów. Jednocześnie jest zdumiony, że coś takiego mu się teraz przydarzyło, jakby spowodowane było spóźnionym o lata wybuchem nienawiści do Agnieszki, do której to nienawiści nie miał przecież prawa ani przed laty, ani dzisiaj, wielokrotnie już kiedyś to przemyślał, wyciągając całą tę historię ze wspomnień w tę i z powrotem, wszerz i wzdłuż, w górę i w dół, przyglądając się jej, bez względu na to, jak bardzo go to bolało, opukując ze wszystkich stron, tym bardziej więc nie ma powodu do nienawiści teraz, kiedy tyle czasu upłynęło; przetrząsa swe myśli z niechęcią, ze zniecierpliwieniem, ze złością, że go jeszcze trapią. Kiedyś przecież, dawno temu zgodził się ze zdaniem Heleny (z trudem, to prawda, lecz się jednak zgodził, Helena była człowiekiem wyrosłym w innym świecie, swe sądy opierała na innych doświadczeniach), że być może na postępowanie Agnieszki należało patrzeć nie z poczuciem zawodu czy krzywdy, ale inaczej, bo gdyby wtenczas, na samym początku nie trafiła na człowieka, za którym wlokła się przeszłość „akowska", lecz na kogoś dla komunistów z lubelskiego reżimu obojętnego, swą karierę naukową nie musiałaby być może robić tak jak robiła, a to, jak tę karierę naukową Agnieszka robiła i że w ogóle robiła, że wciąż dalej robiła, świadczyło jedynie o jej sile, determinacji, o zdecydowaniu. Takie było przekonanie Heleny. Wtedy. Bo potem do sprawy tej już nie wracali. Czyżby teraz zmienił zdanie? Czyżby tamta zgoda na zdanie Heleny była tylko zgodą dla świętego spokoju? W pokoju pojaśniało nieco, księżyca za oknem nie kryły już chmury. Idzie do toalety, potem do łazienki, potem zagląda do pokoju żony; okna są tam przęsło- 184_________Włodzimierz Odojewski nięte, pogrążony jest w mroku. Na stoliku przy łóżku, obok oprawionego zdjęcia ich córki, stoi niedopita szklanka z wodą i leży fiolka z tabletkami, chyba nasennymi, tak się domyśla. Na chwilę zatrzymuje się nieruchomo u wezgłowia jej łóżka i stara się czujnie pochwycić szmer jej oddechu, a gdy mu się wreszcie to udaje, uspokojony wraca do siebie, kładzie się, nie przykrywając kołdrą, i zamyka oczy. Myśli wciąż plączą się wokół Agnieszki tam w teatrze, gdy zatrzymała się między rzędami, na jeden krótki moment odwróconej w stronę, gdzie stał on z żoną, i zastanawia się teraz, co zrobiłby, gdyby się natknął na nią jeszcze bliżej, tak wprost twarzą w twarz. No, na pewno by się ukłonił, ale czy odezwałby się do niej, czy przeszedłby mimo i zaraz te myśli przeskakują stamtąd do wiedeńskiego spotkania przed laty z kapitanem, dawnym porucznikiem, od którego to spotkania wspomnienia starał się zwykle trzymać jak najdalej, bo go nie rozumiał, stanowiło zagadkę, bo się go, tego wspomnienia, być może bal, najbardziej zaś tego, że mogło ono odsłonić jakąś prawdę o nim samym, której to prawdy wcale nie chciał znać. A był to dopiero początek jego emigracji. Wypuścili go z kraju bez większych utrudnień, może zrekompensować mu chcieli gdzieś tam w jakimś resorcie lata więzienia, może po prostu bezboleśnie się go pozbyć. Bo jeszcze wtedy w powietrzu w kraju unosiły się resztki zapachów „październikowej odwilży", Gomułka nie wszystko do końca dokręcił i podeptał, wycofując się z większości przyrzeczonych swobód. W Austrii udało mu się zahaczyć na małej posadce lektora na wiedeń- Sprawa Agnieszki____________185_ skiej slawistyce, nie zarabiał wiele, ale bez trudu nostryfikował swój polski doktorat z prawa międzynarodowego, miał dobre widoki na osadzenie się na uczelni na stałe, więc już z tego tylko względu mógłby uważać się za wyjątkowego szczęśliwca, los zaś jeszcze dodatkowo - jak gdyby chciał mu od razu wielokrotnie wynagrodzić zawody poprzednich lat - pozwolił mu w gromadce swych na lektoracie uczniów poznać młodą kobietę (zainteresował się nią już po pierwszej rozmowie), która, gdy zapytał, co robi na „języku polskim" władając nim dobrze, odpowiedziała, że tak naprawdę to wcale nie dobrze, że jej polski jest ograniczony, skromny, a z poprawnym pisaniem to w ogóle kiepsko, w domu mówi się po niemiecku, macocha jest Austriaczką, że ojca widzi jedynie wieczorami i też mówi się wtedy najczęściej po niemiecku, więc lektorat pozwoli jej wciągnąć się aktywnie w język, który uważa za własny; to była Helena, która rok później została jego żoną. I tak się zdarzyło, tak przypadek chciał, że też niewiele później spotkał tego z Polski dawnego porucznika, potem kapitana. Bo że tamten powrócił do Europy i osiedlił się w Austrii, to wówczas już wiedział (widać zaniepokoiły tamtego te różne obowiązki i zagrożenia związane z pobytem w kraju, do którego się z początku z Polski przeniósł), że zaś usadowił się on w samym Wiedniu, to tego po pewnym czasie się domyślił, w gazetach miejscowych bowiem (jak i w ogóle niemieckojęzycznych i w Radiu Wolna Europa) zaczęły pojawiać się jego pełne jadu wywiady i relacje -jako owego, coś znaczącego człowieka z „obozu socjalizmu", jak swoją przeszłą przynależność deklarował - który ten obóz 186_________Włodzimierz Odojewski___________ opuścił, zdawszy sobie sprawę ze zbrodni wschodnich reżimów, tak, że już dalej sumienie nie pozwalało mu w tych zbrodniach uczestniczyć; wszystko bardzo sa- mokrytycznie, wszystko z bardzo donośnym biciem się w piersi. I że przedtem, tam w Polsce, to on musiał, że nie miał wyboru. Musiał. Czytając to zaśmiewał się niemal do łez. Niekiedy nie mógł się powstrzymać i fragmenty bardziej malowniczo oskarżające stosowaną przez „siły ucisku" w Polsce przemoc, odczytywał Helenie wieczorem głośno; jednego razu prawie pokłócili się, bo nie potrafiła zrozumieć jego śmiechu, przekonał się, że jej wytłumaczyć nie zdoła komicznej dwuznaczności sytuacji, w której jeden zbrodniarz, wydając z siebie głośne westchnienia i jęki, skarży się, iż oszukany został przez zbrodniarzy innych, więc później unikał rozmów na ten temat z żoną, Helena bowiem, nie zaznawszy tego ustroju błogosławieństw, była na taki rodzaj komizmu nieczuła. W końcu jednak wydało mu się, że wszystko to przestało go interesować. Lecz, jakby na przekór temu jego zobojętnieniu (czyżby było ono pozorne?), zdarzyło się wtedy coś, czego przedtem nie przewidział, a po czym wspomnienie później z wielkim wysiłkiem dusił w sobie, aż przybrało rozmiar epizodu bez znaczenia, starając się ówczesny swój stan i to, co się mu przydarzyło, pogrążyć w niepamięci. A co tylko Helena być może przeczuwała, czego domyślała się, godząc się wkrótce bez jednego słowa sprzeciwu na jego rezygnację z niezłej, rokującej dobrą przyszłość posady, na wyniesienie się z Wiednia i zaczynanie wszystkiego od początku w zachodnich Sprawa Agnieszki___________187 Niemczech. Że niby (tak ją okłamywał) coraz trudniej przychodziło mu znosić perfidny klajster polityczny Austriaków, ich tłumaczenie się z zaangażowania w drugiej wojnie światowej po stronie Niemiec, że to było niby nic, że oni też byli przez Niemców okupowani; znosić owo, jak z galicyjskiego porzekadła, „austriackie gadanie". Teraz zastanawiał się - może dopiero po raz pierwszy od tamtych lat - dlaczego to wówczas właśnie w tak zdecydowany sposób zaczęło go wszystko związane z tym kapitanem, dawnym porucznikiem drażnić, dlaczego wtedy właśnie stało się tak trudne do zniesienia? Czy dlatego, że jednak tamte dawne sprawy nie wygasły w jego świadomości? Więzienie i wszystko, co się z więzieniem wiązało? I co wiązało się zarówno z nim, jak i z Agnieszką? Czy też dlatego, że obaj znaleźli się w wolnym świecie? I tamten, i on? A na Zachodzie obowiązywać winny inne reguły, inna prawda. Choć później, gdy do tego, co się na podmiejskim parkingu mu przydarzyło myślami powracał, to przypominał sobie, że tak na pewno to chyba chciał jedynie zobaczyć twarz tamtego w momencie, kiedy zostanie przez niego rozpoznany, jaki ta twarz przybierze wyraz, więcej nic, no, może jakieś słowo, jakieś jedno zdanie z ust tamtego chciał usłyszeć jeszcze, coś tłumaczące, coś wyjaśniające, ale to wszystko, na pewno już więcej nic, a stało się inaczej. Znowu zastanawia się, czy może to dopiero teraz po raz pierwszy widzi tamte dni tak blisko? Pierwszy raz tak wyraźnie? Bo kiedyś przedtem zakopał to w sobie głęboko. Może to wieczorne spotkanie z Agnieszką w teatrze jest właśnie powodem, że do tamtego 188_________Włodzimierz Odojewski___________ ? wydarzenia w Wiedniu powraca? Jakby czas się cofnął. To pytanie ciśnie mu się gwałtem do głowy. Dlaczego teraz? Kiedy, zdawało się, wszystko w nim dawno ucichło. Same pytania. Za dużo ich naraz, myśli. Pytania, pytania, pytania. Przypomina sobie wszystko po kolei. Jak któregoś wtedy dnia, wracając z uniwersytetu metrem do domu, rozpoznał go, owego awansowanego do rangi kapitana, wcześniej porucznika, w mężczyźnie, który wsiadł na jednej ze stacji i usiadł w głębi wagonu, rozpościerając przed sobą gazetę; nie, nie mógł się mylić, rozpoznałby go po stu latach, a co dopiero po upływie nawet nie dwudziestu. Ale nie czuł się zaskoczony. Od kilku tygodni był zresztą pewien, że go kiedyś spotka. Za dużo było o nim w gazetach. Więc mu się uważniej przyjrzał. Nie, niewiele się zmienił od czasu, kiedy po tym rozdzierającym krzyku kobiecym za drzwiami prowadzącymi do sąsiedniego pokoju, zapytał go, czy nie zechciałby ulżyć cierpieniom żony i odsłonić w końcu rąbek kulis swej współpracy z tamtym londyńskim dywersyjnym ośrodkiem zdyskredytowanych raz na zawsze politycznie emigrantów; w tak wyszukany sposób - rąbek kulis! Odsłonić! Od czasu zaś, kiedy tamten po roku sięgnął obiema rękoma przez szerokość biurka, złapał go za włosy i szamocząc, przyciągnął do siebie przez połowę blatu tak, że zdołał ujrzeć w ozdobnej ramce ustawione tam zdjęcie swojej byłej żony, Agnieszki, nie zmienił się nic a nic. A wtedy, w głębi wagonu wiedeńskiej kolejki podziemnej wyglądał tak przeciętnie, tak pospolicie, poczciwie niemal, że gdyby nie uchodzące przecież powoli w niepamięć tamte Sprawa Agnieszki___________189 wydarzenia (ale jednak wciąż żywe, co go tak zaskoczyło), to owo spotkanie w kolejce podziemnej być może uszłoby w ogóle jego uwadze. Może tylko był mniejszy, niż tam za tym biurkiem, może mizerniejszej postury. Gdy powrócił do domu słowem nie zdradził Helenie, kogo spotkał. I wydało mu się, że tamtego z głowy wyrzuca, że nazajutrz w ogóle nie będzie spotkania tego pamiętał. Co więc sprawiło, że tak się nie stało? Że jednak pamiętał. Nigdy później nie potrafił sobie na pytanie to odpowiedzieć, zresztą być może wcale go sobie nie zadawał. Ale przecież wówczas, już po kilkunastu dniach wiedział, gdzie tamten mieszka (był to nowoczesny, czteropiętrowy dom w szeregu z innymi, identycznymi, otoczony zieleńcami i ukrytymi wśród nich nienumerowanymi miejscami dla samochodów), wkrótce potem znał już z grubsza rozkład zajęć tamtego, znał jego codzienne ścieżki, wiedział, z kim mieszka, że z dwiema kobietami, młodszą i starszą, że ta młodsza mogła być jego żoną, starsza zaś, jej albo jego matką, wiedział też, do jakiej knajpy zagląda on w pobliżu od czasu do czasu na piwo i w jakie mniej więcej miejsce odstawia na parkingu swój samochód, to trwało może dwa, może trzy tygodnie, no, może nieco dłużej, miał bowiem wrażenie, że niektórzy, coraz to spotykający go w pobliżu tych domów okoliczni mieszkańcy przyzwyczaili się do jego widoku. Ale na pewno niczego nie planował. A jednak, kiedy o zmroku, w lutym zapadającym dość wcześnie, bo między godziną czwartą a piątą ujrzał samochód tego kapitana, wcześniej porucznika, wtaczający się na parking, gdzie on już od godziny albo dłużej siedział w samochodzie 790_________Włodzimierz Odojewski___________ swoim, obserwując wjazd, to nagle posłyszał swój własny oddech, jak przyspiesza się i rwie, i nasila, i znowu rwie, i nie mogąc tego znieść, wysiadł. I zaraz potem wymacał pod kurtką brzytwę. Nie pamiętał, kiedy ją tam włożył. Rano wstał dość późno, była niedziela, zapomniał, że ma oprowadzić studencką wycieczkę po muzeum, a gdy sobie przypomniał, w wariackim pośpiechu zjadł pół śniadania, spłukał ciepłą wodą twarz, ażeby się otrzeźwić i pewnie wtedy właśnie wrzucił brzytwę wraz z mydełkiem do kieszeni kurtki. „Nie rób obiadu!" krzyknął w drzwiach, „Zjemy wieczorem!" krzyknął zbiegając już na schody. I po paru minutach był pod muzeum, a później oprowadzał i wyjaśniał do wczesnego popołudnia. Potem, tak jakoś bez zastanawiania wcześniej, kiedy z tą wycieczką studencką się pożegnał, pojechał tam, na to przedmieście, gdzie tamten mieszkał. I zaparkował na tym samym parkingu, gdzie tamten i gdzie on sam już też parkował parokrotnie. A wkrótce tamten nadjechał. I wtedy wysiadł, i poszedł ku tamtemu samochodowi. I czuł zaschnięte gardło, a zęby tak ścisnął, że zazgrzytały od suchości. Bo tamten go rozpoznał od razu. Odskoczył z powrotem do drzwiczek samochodu, zaczął je szarpać, trzęsącą się ręką szukać otworu do kluczyka, drzwiczki otworzył (nie trwało to długo, jednak kilkanaście sekund na pewno) i zanurzony w samochodzie już do polowy, zaczął krzyczeć po polsku „ratunku", kilkakrotnie, i coraz głośniej. Więc on tymi drzwiczkami go gwałtownie pchnął i do środka wepchnął. Tylko że one się nie zatrzasnęły, tamten nóg bowiem nie zdołał jeszcze do środka wciągnąć, i tym razem wrzasnął z bólu. Sprawa Agnieszki___________797 A on, widząc oczy tamtego osłupiałe i usta śliniące się, ciamkające, coś usiłujące powiedzieć, może znowu krzyknąć, te przytrzymywane drzwiczki odemknął i tą brzytwą, którą miał w kieszeni, a tylko zapomnianą, choć cały czas przedtem ściskał aż do bólu w dłoni, chlasnął go po szyi raz od prawej do lewej, raz od lewej do prawej i tę krzyczącą głowę (a potem charczącą), zamiast nowego krzyku z ustami pełnymi krwi, bluzgającej do wnętrza samochodu, z całej siły pchnął. Niemal jednocześnie do jego świadomości dotarł trzask kopniętych własnym kolanem i zatrzaskujących się drzwiczek. A potem odwrócił się, i poszedł do swojego, stojącego nieopodal samochodu. To wszystko trwało sekundy tylko być może, jemu jednak wydawało się, że wieki. Czuł słabość w nogach, zresztą w reszcie ciała też i oddychał ciężko. Choć tamten, zostawiony w głębi tamtego wozu, nic go już nie obchodził. Stojąc przy swoim samochodzie chwilę wsłuchiwał się w ciszę na parkingu, bez myśli jednak, że ktoś może nadbiec, czy może już nadbiega, po prostu wsłuchiwał się w wieczorną ciszę, przeogromną, jak na to miejsce i jak na tę porę, bo aż dzwoniła w uszach. Oddech mu się powoli uspokajał. Tymczasem rozmazane, ciemne niebo wyczyściło się, zostały tylko białe ogony zostawiane przez samoloty. Wreszcie poczuł uciskający go w zaciśniętej dłoni trzonek brzytwy, potrząsnął nią, jakby chciał strzepnąć z niej resztki krwi, potem otworzył bagażnik i zawinąwszy w skórzaną szmatkę od przecierania szyb, wrzucił do środka. Później zjechał z parkingu na ulicę, nie napotkawszy żadnego po dro- 792_________Włodzimierz Odojewski___________ dze pojazdu ani żadnego przechodnia, jechał może piętnaście, może dwadzieścia minut, ulice były dość pustawe, nie pamiętał jak dojechał do zaułka, przy którym mieszkał, nie pamiętał jak i gdzie zaparkował tam w pobliżu swój samochód (na drugi dzień musiał go szukać), nie pamiętał też, o czym rozmawiał z Heleną, gdy znalazł się w mieszkaniu, zdaje się, że o jakichś kłopotach ze studentami. Jadł spokojnie przygotowaną przez nią kolację, coś tam czytał po kolacji krótko i poszedł wcześnie spać, mówiąc, że go boli głowa, a w nocy spał dobrze, spokojnie. Nazajutrz to, co się wydarzyło poprzedniego dnia na tamtym parkingu ledwo pamiętał. Wydawało mu się, że mu ktoś to wszystko opowiedział, ale przypomniawszy sobie wrzuconą do bagażnika, zawiniętą w szmatkę od wycierania samochodowych szyb brzytwę, w przerwie obiadowej nie poszedł do stołówki uniwersyteckiej, ale wybrał się za to na spacer nad Dunaj i cisnął ją razem z tą szmatką do wody. Więcej o tym wszystkim nie myślał, może nawet naprawdę nie pamiętał, że się coś takiego wydarzyło, nie dziwił się swojej obojętności, nie czuł też żadnego niepokoju, nic, po prostu nic nie czuł, może tylko jakąś niesprecyzowaną ulgę, a jeżeli nawet pamięć coś stamtąd, z tamtego parkingu, wyławiała i przywodziła, to jak niezbyt wyraźny obraz zdarzenia wyczytanego w gazecie. I to dosyć dawno. Więc to było wszystko. Jeszcze tylko po dwóch albo trzech dniach Helena znalazła w jednym z miejscowych dzienników niewielką notatkę o odkryciu w naddunajskich zaroślach pod miastem martwego ciała jego prześladowcy z kraju, a także w pobliżu, na leśnej ścieżce, jego porzucony Sprawa Agnieszki___________193 tam samochód. Powiedziała mu o tym. I że policja przypuszcza, że to „długie ręce" tajnych służb stamtąd, ze wschodu, tak w każdym razie w tej gazetowej notatce sugerowali, na co tylko pokiwał głową. Bez komentarza. Nawet przez chwilę się nie trudząc nad rozwiązaniem tej bądź co bądź zdumiewającej dlań zagadki. Choć Helenie zależało na usłyszeniu, co o tym sądzi. Wkrótce jednak złożył w rektoracie wniosek o zwolnienie z pracy na uniwersytecie, motywując to chucią przeniesienia się do Niemiec, przeciwko czemu Helena nie protestowała, decyzję jego przyjmując w milczeniu. Nigdy nie zapytał, czego się domyślała. A potem urodziła im się córka. A jeszcze potem urodził im się syn. Teraz, pierwszy raz od tamtego czasu, z jakiegoś ciemnego zaułka pamięci, wyłaniają się pytania: dlaczego się z Wiednia wynieśli? Tak naprawdę. Bo przecież nie musieli. Po co, na co to wszystko było? Dlaczego? Co zrobił? Czego się bał, że mógłby jeszcze zrobić? To ostatnie pytanie z siłą pojawia się w jego myślach. Ale tylko na chwilę. Leży bez ruchu z otwartymi oczami, patrzy w sufit, jak rozjaśnia się w samym środku, po brzegach wciąż kryjąc się w mroku i czuje, jak te wszystkie pytania z wolna oddalają się od niego, tracąc na wadze, i jak przepadają. Wkrótce już nie znajduje w sobie potrzeby odpowiedzenia na żadne z nich. A jednak w głowie, jakby poza wolą, miast odpowiedzi, układają się błyskawicznie jeden za drugim obrazy z tamtego, jakby zaprzeszłego czasu, kilka lat po wojnie. Tylko obrazy, nic więcej. Aresztowanie, śledztwo, farsa sądowa, więzienie, ponowne śledztwo, tamto zdjęcie Agnieszki na biurku tego człowieka. On w celi 194_________Włodzimierz Odojewski___________ po tamtym nocnym, ostatnim przesłuchaniu, uważnie prowadzące go przez celę spojrzenia współwięźniów, gdy wślizgiwał się na swoje legowisko w kącie pod stołem. Może podejrzewali go, że współpracuje z władzami więziennymi? Może. Tylko obrazy. Milczące. Wiele obrazów. Potem gdzieś tam z tych głębokich warstw pamięci wynurza się i to, co spotkało Agnieszkę, jeżeli to jej krzyk rozlegał się tam za ścianą, wreszcie to, że tamten Agnieszkę mu zabrał i jak zabrał, i tamten jako kat, i tamten jako kochanek, i tamten jako jej mąż, i zaraz te strzępy z wywiadów tamtego w zachodnich gazetach, które miałyby jakoby wszystko wyjaśnić, załatwić, skwitować, usprawiedliwić, że tamten musiał, że taki to był czas i tak dalej, i tak dalej, bla, bla, bla, tir-luś, bajdluś, jak zwykł o takich sprawach nieraz mawiać, wzruszając ramionami i z uczuciem wzbierającej w ustach śliny, ażeby splunąć. Potem ogarniają go o takim gatunku osobników myśli dużo ogólniejsze. Że taki, gdy jest porucznikiem chce być wkrótce kapitanem, gdy jest kapitanem, chce zostać szybko majorem czy pułkownikiem, jest pułkownikiem, chce generałem, wszystko jedno jak i gdzie, byle władzę nad innymi mieć, ledwo takie coś z tłumu trochę wyrośnie, już ma się za Aleksandra Wielkiego, a przynajmniej za Napoleona, już mu się wydaje, że może innym do gardła skoczyć, za gardło pazurami złapać albo wziąć pod but, przydepnąć, z flaków wybebeszyć, już jest przekonany, że swą władzą może bezkarnie przypieczętować każde hultajstwo, każde okrucieństwo, że wszystko mu wolno, takie gówno ludzkie, które ledwo nieco podrośnie, już wydaje mu Sprawa Agnieszki___________195 się być równym panu Bogu, tak teraz myśli i zaraz tego całego bla, bla z głowy siłą się pozbywa. I: „To tylko nocne koszmary" myśli, „Nic więcej. Nocne koszmary nawiedzające każdego w moim wieku. Nocne koszmary" powtarza jeszcze parokrotnie. „Może tego wszystkiego w ogóle nie było. Żadnej Agnieszki nie było, żadnego porucznika nie było, ani kapitana. Więzienia też nie było. Jakiegoś dziwnego wydarzenia w Wiedniu tym bardziej. Śniło mi się to wszystko. Może wydarzyło się komuś ze znajomych, któremuś z przyjaciół. Może gdzieś wszystko przeczytałem. Więcej nic". Wciąż jeszcze leży bez ruchu na wznak, patrząc w sufit już zupełnie pojaśniały i zastanawia się, czy udałoby mu się od nowa na krótko chociażby zasnąć, a potem, przypuszczając, że nic z tego nie będzie, zsuwa się z łóżka. Czuje w sobie nagle gwałtowną potrzebę ruchu. Robi całym ciałem kilka skłonów, kilka razy wznosi ramiona i je opuszcza. Następnie kilka przysiadów. Znowu kilka skłonów. Najchętniej biegłby gdzieś przed siebie aż do zatraty tchu. Potem podchodzi do okna, spogląda na zewnątrz, wciąga w płuca głęboki haust powietrza, jakby było otwarte, choć jest zamknięte, a potem rusza przez mieszkanie nie zapalając światła, bo resztki księżyca i przedświtu przebijającego się przez znowu drobny deszcz za oknem, napełniają je już rozrzedzoną szarością. Stara się iść bezszelestnie. „Nocne koszmary" powtarza znowu parokrotnie i jakiś taki dziwny dreszcz wstrząsa jego ciałem, jakby odruchowo próbowało ono te wszystkie koszmary z siebie strząsnąc, jak pies otrząsający sierść z wody po wyjściu z rzeki. 196_________Włodzimierz Odojewski Po raz drugi tej nocy zagląda do pokoju Heleny i przypatruje się śpiącej żonie. Zbliża się i delikatnie siada na brzegu Heleny łóżka. Znowu słucha jej oddechu. Żal mu, że nie może jej zbudzić, miałby jej wiele do opowiedzenia, chciałby jej też w kilku słowach chociażby powiedzieć coś czułego, nie że ją kocha, to by może było zbyt łatwe, albo że nie wyobraża sobie bez niej życia, to by było pewnie łatwe tak samo, więc może jeszcze coś innego, specjalnego, coś jedynego, nie dającego zastąpić się innym słowem, ale co? W tej chwili nie udaje mu się takiego słowa znaleźć, więc może - myśli - należałoby ją obdarować jakimś gestem, gestem, który jej nie zbudzi, lecz który będzie śniła? I będzie jej bliski. Tak myśli, nie mogąc nic wymyślić. Bierze więc w dłoń jej dłoń leżącą na kołdrze, głaszcze ją delikatnie i wydaje mu się, że wyczuwa w niej puls, jak bicie serca. Potem unosi jej dłoń, przytula do policzka i trzyma tak bez ruchu, chłonąc emanujące z niej ciepło. Helena wzdycha przez sen i zwraca w jego stronę twarz, ale nie budzi się, nie otwiera oczu. Myśli: może należałoby ją zapewnić, że tamto wszystko umarło w nim dawno, w każdym razie jeżeli nie dawno, to na pewno po wczorajszym wieczornym spotkaniu tam w teatrze ostatecznie, że tamta przeszłość w niczym już im nie zagraża, są bezpieczni. Tak myśli. Wodzi po wierzchu dłoni Heleny ustami i ogarnia go całego, wprost zalewa po brzegi jakaś wzbierająca fala wielkiego ciepła i czułości. Kwiecień 1994-20 grudnia 2005 r. Zaklinanie Meduzy Zanim w ciszy szpitalnego pokoju stuk kroplówki ustal, jak dzwon głośno brzmiącej... W ciszy jasnej, białej... I ruch kropel uchodzących z naczynia na stojaku przy łóżku przeźroczystą rurką w głąb igły, i przez igłę wbitą w żyłę jej prawego nadgarstka i dalej... W ciszy jasnej, białej i przestronnej... Gorączkowo szeptałem po wielekroć: „Nie zostawiaj mnie! A jeżeli już odejść musisz, zabierz z sobą". Lecz jej wyblakłe usta były nieme. Tylko drobna żyłka pod skórą na skroni pulsowała płytko. W ciszy jasnej, białej i przestronnej, i powietrza pełnej. A jeszcze potem ci w białych fartuchach przyszli. Bo już nastało milczenie zupełne. I jej ciało okryte prześcieradłem na wózku wywieźli, i drzwi zatrzasnęły się tam za nią na głucho i zawsze. A teraz przychodzi do mnie nocą nie tylko we śnie. Wyłania się z półciemności poznaczonej plamami świateł odbitych od ścian i sufitu, ulicznych latarni. Nie słyszę jej bezszelestnych kroków, pewnie głuszy je tykanie tego starego zegara, który stoi na sekreterze pod ścianą, nieopodal okna wychodzącego na tył domu. Miarowy szmer zegarowego wahadła zakończonego mosiężną głową Meduzy. Zbliża się od drzwi pokoju, który był niegdyś jej sypialnią. Gdy była młoda. Dotyka mnie. Nie pozwala na siebie dłużej patrzeć. Czyżby 198_________Włodzimierz Odojewski___________ ? tak bardzo nie chciała, ażebym w jej twarzy odkrył nowe zmarszczki i cienie? Albo przypomniał sobie i wyobraził tę gorączkę ognia, w który ją wydałem? Ażebym znów poczuł zapach stygnącego później popiołu? W który ten ogień obrócił jej ciało? Dotyka mnie i słyszę jej ogłuszający szept: „Uciekaj! Żyj!" i jeszcze, że to i że tamto trzeba zrobić, bardzo ważne, potrzebne, konieczne i koniecznie, „Nie zrobi tego za ciebie nikt inny". „Żyj!" szepcze, „Uciekaj stąd! Zapomnij!" I przypomina, że tyle rzeczy sobie upodobałem, a nawet ukochałem. Nieprzemijających, powtarzających się, wiecznych, trzeba z nich czerpać radość i siłę. „Uciekaj!" szepcze, „Uciekaj!". A ja, że^ wciąż większa i większa pustka. Wszystko boli. Krew w żyłach gęstnieje i stygnie. Odchodzą bliscy ludzie, uciekają pejzaże, przepadają słowa, giną przedmioty. Nie tylko rękawiczki, klucze, monety, guziki. Jeżeli czasem znajdują się potem w najmniej oczekiwanych miejscach, są już obce. Ciemność. Spoglądam na siebie jak na człowieka błądzącego we własnych snach, zagubionego w nich bez reszty, nie potrafiącego wydobyć się na światło. Bezpowrotnie. „Nie chcę!" odpowiadam jej, „Spróbuj zrozumieć. Nie chcę! Nie mogę!" mówię do niej błagalnie. Bo przecież tylko tam to wszystko, co najlepsze, powtórzy się raz jeszcze. Za tamtym, niewidocznym tutaj horyzontem. Dom, ten jedyny, kryty starym gontem; już później żaden inny dom nie potrafił go zastąpić. Dzieciństwo w słońcu - bo jakiekolwiek by ono było, ale zawsze w słońcu. Jeszcze nie zmącone wiadomością złego. Żadnych podstępów i zdrad. A tak wiele za- _____________Zaklinanie Meduzy__________799 gadek! Nie rozplatanych nigdy. Zapamiętanych, jak zapach i ciepło piersi matki. Bezpieczeństwo, nie zasłużona niczym czułość. Sny pełne ptaków nie dotykających wcale ziemi. A także wysp tajemnych i bezludnych. Pośród wzburzonych mórz. Potem kataryniarz rozweselający podwórza w czasach naszej młodości, i stary człowiek z przenośnym warsztatem napędzanym stopą, co ostrzy nożyczki i noże. Iść, iść, nie zatrzymywać się, nigdy się nie cofnąć, z podniesioną wysoko głową! Tylko tam to było, tam się spełniło. Jeszcze potem były długie spacery nad rzeką w jednostajnej, pogłębiającej się szarości późnego popołudnia, już innej niż szarość popołudnia wczesnego, już nieiskrzącego się szronem i śniegiem, zamglonej, mającej wkrótce zanurzyć się w mrok. I dopiero wtedy słowa pełne znaczenia i powagi. O życiu okrutnym, o niemożności wyrwania się z zaklętego kręgu przeznaczenia, o zawiłościach ścieżek losu, z których zejść nie sposób. I dotyk jej dłoni, i spojrzenia przynoszące otuchę. Och, jakaż ulga! A w końcu był zawsze jeszcze twój szept wzywający mnie do ciebie. Później za szybą okna, przy którym staliśmy, ten sam ogród w głębokiej ciemności, kiedy jednak widać było śnieg na liściach i krzewach, i krążące w wąskich alejkach duchy. Miła moja, przecież tylko tam powtórzy się to wszystko raz jeszcze! Tylko tam... Tylko tam, miła, jeszcze raz te łany rosłych traw chociażby, kłoniących się w jednostajnym wietrze. Usiłujących dogonić i przegonić kłębowiska w górze oddalających się leniwie obłoków. Najczęściej ze wschodu na zachód. Bezpowrotnie. Tamto nasze lato za miastem. Pamiętasz? Razem, dłoń w dłoni; nie puścić, ra- zem! Jakiś chłop ubogi na ławie przed chatą opowiadający, jak przeżył okropności wojny; czułem pokorę i jednocześnie dumę. A potem poszłaś przed siebie rozgarniając zieloność łąki kolanami; słuchałaś jej szumów i szelestów. Jakież bogactwo kolorów w zwierciadle twoich oczu! I zaraz sady pełne zapachu rozdziobanych przez szpaki wiśni. Potem droga skrajem doliny, gdzie wyżej cmentarz. W okalającym go żywopłocie żółta wilga krzycząca nam drwiąco: „Zofija! Wiwija!". I jeszcze kobiety wiejskie u brzegu strumienia płuczące bieliznę. A dalej, gdzie brzeg podcięty jego nurtem, i gdzie w przepastnych jamach żyją płochliwe raki, wchodzisz do wody nago. Nieruchoma w upale ?????, nikogo. Tylko na pojedynczej trzcinie kołysząca się czteroskrzydła ważka. To wtedy właśnie biegłem do ciebie, jakbym u ramion miał skrzydła. I scałowywa-łem krople wody spływające z twojego brzucha. Choć już życie uciekało, a żadne z nas nie wiedziało, że tak prędko. Że to ledwo na odwrócenie głowy. O nieświadomości niewinna! O rozkoszy chwili, kiedy się nic nie wie, albo nawet wie, lecz wiedzieć nie chce. A przecież tylko tam, tylko tam powtórzy się wszystko to raz jeszcze nie zniszczone przez czas, utrwalone w słupie czystego powietrza, w zwierciadle przejrzystej wody, w wiernej pamięci, w wyobraźni raz rozgorączkowanej, raz chłodnej, zawsze jednak czystej. Tylko tam... Więc więcej nie przychodź... Na najwyższej półce sekretery stojącej pod ścianą nieopodal okna w mym pokoju, chrobocze i szeleści osiemnastowieczny pseudo-boul, cierpliwie odmierzający i moje godziny. Odrąbana okrutnie głowa Medu- Zaklinanie Meduzy__________207 zy, którą legendy zwieńczyły wiązkami węży, umocowana na dole poruszającego się rytmicznie zegarowego wahadła ma zaciśnięte powieki. Jej twarz naznaczona spokojem śmierci, zastygłym i utrwalonym raz na zawsze, pełnym zamyślenia i milczących refleksji jest nieskazitelnie piękna. Gdy zamykam oczy, wtedy widzę tamten dom na skraju miasta, z dużym ogrodem, a dalej już, aż do strumienia, same łąki. Gdzie powtórzy się to wszystko raz jeszcze. Tylko tam. Gdy oczy otwieram, to jedynie kołysząca się głowa Meduzy u spodu szafki zegara na sekreterze, tykając miarowo jak tamta kroplówka, magnetycznie przyciąga mój wzrok. I wtedy wzywam ją, błagam, zaklinam, prowokuję spojrzeniem, nieraz się i modlę. Przeklinam też. Aby Ona, Meduza Nietykalna, w odruchu litości albo w porywie raptownego gniewu zmieniła moje ciało, jak przykazuje legenda, w kamień. 2002 r. Krótkie spotkanie w Koryncie Przed laty, kiedy do Koryntu przyjechałem po raz pierwszy - a przyjechałem na wykupiony w za-chodnioberlińskim biurze dość tanich podróży „Euro-reisen" czternastodniowy urlop pod koniec letniego sezonu - do głowy mi nie przyszło, że mógłbym jeszcze kiedykolwiek później znaleźć się w tym dziś już jak najbardziej współczesnym mieście, niewiele albo prawie nic niemąjącym wspólnego z mymi lekturowymi fascynacjami z chłopięcych czasów; w mieście, które -jak się zdaje poza niezmiennie pięknym położeniem nad morzem - ledwo przypominało swoje odległe, mocno już wyblakłe dzieje, jakich skąpe pozostałości kilka kilometrów za dzisiejszą aglomeracją bez przewodnika niełatwo jest teraz znaleźć. I nie przypuszczałem, że mi ono kiedyś odsłoni sprawy dużo bliższe, nieomalże współczesne, bardziej mnie poruszające, tu tylko przypadkowo biorące swój początek. Trochę stając się dla tych spraw wstępnym tłem. A przez to samo, że ukaże mi się ono inaczej, niż oczom zwykłego turysty (którym wtedy, za pierwszym razem, byłem), od rana do wieczora śpieszącego się, ażeby w jak najkrótszym czasie, możliwie wiele atrakcji na obszarze Archeis Korinthos ogarnąć wzrokiem, zwiedzić liczne miejsca związane z postaciami, które utrwaliły swą obecność w wydarzę- 204_________Włodzimierz Odojewski___________ -niach kiedyś tutaj ważnych, i odfotografować jak najwięcej widoków o zarówno lirycznych, jak melancholijnych akcentach; że odsłoni mi się ono kilka lat później dzięki spotkaniu z rosyjską pisarką Ustajewą od strony jak najbardziej pospolitej, codziennej, jednocześnie bolesnej, profanów takich, jak turysta, mało obchodzącej, przede wszystkim zaś trudno zrozumiałej i stanie się kulisami dla historii, której ani poznać naprawdę, ani przeniknąć do końca nie zdołam. Pod oleodrukowo niebieskim, pozbawionym jednego wtedy obłoku niebem, pośród rozległych, malowniczych ruin, na skraju których od 9-tej do 12-tej około 60 autokarów wyrzucało ze swego klimatyzowanego wnętrza przybyszy z przeróżnych stron świata, czułem się sam zagubiony bardziej, niż w swym mieszkaniu w Berlinie, w owym tak mi obcym, że aż budziło to niepokój, mieście, w którym osiadłem po opuszczeniu kraju. Codziennie tłumy zawsze bardzo głośnych, pewnych siebie, łatwo spoufalających się z innymi Amerykanów, już po trzech zaledwie wymienionych zdaniach usiłujących przejść z rozmówcą na „ty", wiecznie podchmielonych Skandynawów, Japończyków, którzy posiadali najlepsze aparaty fotograficzne zaopatrzone we wspaniałe obiektywy i lampy błyskowe, jak z przyszłego wieku, ubranych w garnitury na miarę, zawsze w krawatach, gdy tymczasem ich kobiety na nogach miały buty na nieprawdopodobnie wysokich obcasach, pewnie ażeby wydać się wyższymi, którzy jednak, jak się wkrótce okazało, wcale nie byli Japończykami z Japonii, ale z Kalifornii na przykład albo z Hawajów, a nawet Koreańczykami, trochę cichych i niezwykle _________Krótkie spotkanie w Koryncie______205 uprzejmych Chińczyków z Tajwanu, trochę smutnych i najczęściej masywnie zbudowanych Holenderek bez męskiego towarzystwa, trochę młodych angielskich par trzymających się za ręce, które może dlatego tak skromnie i miło wyglądały (owe pary, nie ich ręce), ponieważ nie reprezentowały już światowego imperium i wprost nieprawdopodobna liczba w różnym wieku „zachodnich" Niemców, wyróżniających się z tłumu zarówno krzykliwością, jak zastanawiającą, nawet niepokojącą skłonnością do zabaw i fascynacji zbiorowych. Codziennie niejako z obowiązku wędrowałem na plac, gdzie swe kazania wygłaszać miał niegdyś apostoł Paweł, ulubione miejsce przez turystów do robienia zdjęć; i ja je robiłem, czy też udawałem, że robię, ażeby nie zwracać czyjejkolwiek uwagi, nie podpadać, nie budzić podejrzenia ludzi zwłaszcza z tego samego hotelu, że mam zamiar jakoś się wyróżnić, tak więc z tamtego pobytu pozostały mi zdjęcia i w pamięci luźne, powierzchowne obrazy i refleksje. Na przykład takie oto: że ponieważ Amerykanie są na ogół ludźmi wierzącymi w Biblię, dlatego nie zadają dużo pytań, przyjmują nawet dość płaskie prawdy przekazywane przez przewodników, jak prawdy nieomalże objawione, pokropione święconą wodą, Niemcy przeciwnie: jest w nich rzemieślnicza rzetelność i dokładność, chcą wiedzieć wszystko, „ganz genau", wdrapują się na kamień, gdzie apostoł miał wygłaszając kazania stać, wsłuchują się w okoliczny gwar jakby wierząc, że zdołają wyłowić zeń jeszcze jego głos, dotykają, wodzą dłonią po powierzchni kamienia, jakby poszukiwali odcisku jego stóp, odczytują napisy; przewodnik jednakże bywał 206_________Włodzimierz Odojewski___________ ? zwykle niezmiernie cierpliwy, jak nagrana magnetofonowa taśma ciągnął swój wywód, opowiadał, porównywał, odpowiadał na liczne pytania, wyjaśniał, objaśniał, przybliżał tamte dzieje i przypominał imiona kobiet i mężczyzn, w których domach Paweł, żarliwy niegdyś faryzeusz z plemienia Benjaminowego, kształcony w Jerozolimie przez słynnego mistrza Gamaliela, najgorliwszy później krzewiciel chrześcijaństwa, gościł, stołował i sypiał: Stefana, Achaika i Chloe, tudzież Fortunata, który - sądząc po brzmieniu imienia - musiał być Rzymianinem, co chyba zgadzało się i było zrozumiałe, jako że kiedyś tam, nieco wcześniej, Rzymianie zdobyli Korynt, bezlitośnie zburzyli, znowu odbudowali, choć już dużo mniej okazały, a także zasiedlili licznie swoimi albo sobie oddanymi ludźmi. Obiady jadałem w którejś z tych małych restauracji przy porcie nad Zatoką Koryncką, która otwiera kanał mający osiem metrów głębokości, dwadzieścia trzy, cztery metry szerokości i prawie sześć kilometrów długości, łączący ją z zatoką Sarońską; w restauracjach tych nie karmili źle, na pewno zaś dość tanio, zwłaszcza że pierwsze wino wliczone było w posiłek. Po południu robiło się w starym mieście dużo luźniej, autokary zbierały różnojęzyczną turystyczną hałastrę, odjeżdżały do hoteli w nowoczesnych dzielnicach albo jeszcze dalej, a wtedy mogłem nieco spokojniej wędrować po całym tamtym historycznym terenie, błądzić wśród ruin i przypominać sobie wszystkie okresy ludzkiej tutaj egzystencji nawarstwione jeden na drugim (czas prehistoryczny - ludy wczesnej Hellady, potem Grecy, Rzymianie, Herulowie, Wizygoci, Słowianie, _________Krótkie spotkanie w Koryncie______207 Bizantyjczycy, zachodni rycerze krzyżowi joannici, czyli chyba głównie Frankowie, później Turcy, Wene-cjanie, znowu Turcy), te okresy trwające wciąż jeszcze gdzieniegdzie w pozostałościach budowli, najczęściej tylko w masywnych fundamentach i niekiedy, ale rzadko w parterach, czasem w poszczególnych ścianach, łukach drzwi, w widocznych przebudowach i odbudowach, w śladach zniszczeń dokonanych przez wojny i trzęsienia ziemi, przez obsuwanie się brzegów zatoki albo podnoszenie się poziomu morza, lub zapadanie się tu i ówdzie gruntu. Tak to więc przeżyłem Korynt jak masowy, przeciętny turysta. Pozostało trochę fotografii, trochę także wspomnień może nawet wcale niebanalnych, ale po roku, po dwóch niczym poza te fotografie z pamięci się niewychylających. A teraz był rok tysiąc dziewięćset osiemdziesiąty dziewiąty. Miesiąc luty. Redakcja mojej gazety „Berli-ner Merkur" uważała, że mnie, jako Polakowi, uda się zapewne bez większego trudu nawiązać bliższy kontakt z Jeleną Aleksiejewną Ustajewą i przekonać ją do końca o potrzebie dania wywiadu, jeżeli zaś nie wywiadu, to chociażby do podzielenia się przez pisarkę (nawet anonimowo) z niemieckim pismem interesującymi informacjami i uwagami (bo przecież pochodzącymi z wewnątrz imperium) o rozwoju pierestrojki i głasno-sti, oraz o skutkach rozluźnienia polityczno-policyjnej obroży na szyi sowieckiego społeczeństwa; w myśl rozpowszechnionego wśród personelu redakcji poglądu, wynikającego z dość ślepego, żeby nie powiedzieć nawet małpiego zapatrzenia w Rosję, że język polski niewiele różni się od rosyjskiego, a zresztą nawet jeżeli się 208_________Włodzimierz Odojewski_________? •i-s' coś niecoś różni, to przecież każdy, jakikolwiek tam Słowianin, rosyjski język znać musi dobrze, przynajmniej to coś wyjątkowego i szczególnego, co nazywa się rosyjską duszą. Tak więc wybór padł od razu na mnie, choć przyjąłem go z mieszanymi uczuciami i dużymi oporami, luty bowiem nie bardzo wydawał mi się odpowiedni na przedsiębranie podróży nad morze, nawet południowe, a poza tym w Berlinie trzymał mnie dopiero co rozpoczęty cykl reportaży o losach uciekinierów zza „dederowskiego" kordonu, ostatnio masowo odmawiających powrotu do swej ludowej ojczyzny z urlopów, czy przedsiębranych sobotnio-niedzielnych wycieczek do Czechosłowacji, na Węgry, nawet do Pol-ski. Mimo to jednak 26 lutego przed południem znalazłem się w Koryncie. Pokój redakcja zamówiła mi w hotelu o nazwie „Periander", gdzie według dużo wcześniejszych informacji gazety, które nadesłał jeden z jej korespondentów z Moskwy, miała się też nazajutrz zatrzymać Jele-na Aleksiejewna; przybywała sowieckim towarowo-pa-sażerskim statkiem „Żeleznyj", należącym do sowieckiej flotylli czarnomorskiej, a to pozornie przypadkowe spotkanie w Koryncie następnego dnia z przedstawicielem berlińskiej gazety było już dużo wcześniej z nią omówione i umówione przez moskiewskiego korespondenta redakcji. Tak mi powiedziano. Wyładowując się przed hotelem z taksówki zastanawiałem się, czyjego nazwa upamiętniać ma syna tutejszego władcy z VII wieku starej ery, chyba tak, bo prawie dokładnie naprzeciw znajdował się hotel trochę większy i dużo okazalszy, którego nazwa brzmiała właśnie jak owe- _________Krótkie spotkanie w Koryncie______209 go tutejszego tyrana - „Kypselos"; świadomość historyczna właścicieli obu hoteli wydała mi się pochwały godna, dopiero później okazało się, że oba należały do jednej osoby. Pokój mi wskazany był nieduży, ale wygodny, z klimatyzacją, teraz niepotrzebną, obsługa miła, wydawanie śniadań w eleganckiej sali w pobliżu kuchni do godziny 10-tej, a nawet dłużej, od razu też zorientowałem się, że połowa hotelu jest pusta i już podczas wpisywania się na listę gości dowiedziałem się, że restaurację mają teraz zamkniętą, ale gdybym chciał obiady i kolacje jadać w pobliżu, to otwarta jest w hotelu „Kypselos" naprzeciwko i mieszkańcy mojego hotelu korzystają tam nawet z jakiegoś niezłego rabatu. Później, podczas rozkładania swoich rzeczy w pokoju, zastanawiałem się z kim, jako dziennikarz, będę miał do czynienia. Poza bowiem tym, że Jelena Aleksiejewna Ustajewa jest pisarką, autorką kilku książek prozatorskich i że zna język grecki, nie dowiedziałem się o niej wcześniej nic, no jeszcze, że jest w średnim wieku, co niewiele o niej mówiło. Żadnego jej utworu nie czytałem, o żadnym nic nie słyszałem, nie wiedziałem, czy to powieści czy nowele, czy może rzeczy dla filmu albo telewizji, ale tej swojej niewiedzy postanowiłem nie ukrywać przed nią, w końcu nasze światy były przecież tak bardzo oddzielone, a przynajmniej odległe! Nic poza tym drobiazgiem, to znaczy swoją niewiedzą na jej temat, na wstęp do naszego spotkania wymyślić nie zdołałem. Nazajutrz przed południem dopiero, kiedy z galerii dla witających w budynku portowym u nabrzeża obserwowałem przybicie do mola sowieckiego statku, po jakimś czasie trapem połączonego z lądem, 210_________Włodzimierz Odojewski___________ a potem zejście na ląd dwóch czy trzech członków załogi i tylko trójki pasażerów, jednej kobiety i dwóch mężczyzn, to doszedłem do przekonania, że nie tylko nie będę miał żadnych trudności ze znalezieniem i rozpoznaniem Jeleny Aleksiejewny (bo kobietą schodzącą po trapie na molo i nadzorującą wraz z mężczyznami upychania w bagażniku taksówki walizek, a następnie tą taksówką wraz z nimi odjeżdżającą, mogła być tylko ona), ale natychmiast zaczęła mi także jej dotychczas nieomal anonimowa postać obrastać w jakieś dodatkowe detale, rysować się w jakimś konkretniejszym kontekście. Bo chociaż przy przejściu na galerię zaopatrzyć się zdołałem tylko w teatralnego typu lornetka, to bez trudu (a wzrok mam dobry) mogłem przyjrzeć się jej twarzy, była to twarz w typie śródziemnomorskim, więcej - powiedziałbym: była to twarz klasycznie grecka, bardzo proporcjonalna, delikatna, jednocześnie jakaś mocna, o cerze białej, nieduży nos kroił ją dokładnie na dwie połowy, uszy były przyciśnięte do skroni, nad czołem gładko zaczesane, ciasno z tyłu upięte, kruczoczarne włosy. I wtedy wcześniejsza informacja, że zna ona język grecki zaczęła coś więcej dla mnie znaczyć niż tylko, że zna język grecki, przyszło mi bowiem do głowy, że pisarka może pochodzić z jakichś tam nie wybitych do końca przez bolszewików osad greckoję-zycznych nad morzem Azowskim, błyskawicznie przypomniała mi się też cała ta sprzed nie tak wielu lat afera z tak zwanym „greckim powstaniem" generała Mar-kosa i później z falą, związaną z tym powstaniem, emigracji greckiej, która wlała się do niektórych krajów komunistycznej strefy, zresztą również do Polski, Krótkie spotkanie w Koryncie______277 a jeszcze pomyślałem, że Grecy, nacja bardzo ruchliwa, swych licznych przedstawicieli miała za caratu nie tylko w Odessie i jej okolicach, lecz także w głębi Rosji, więc rosyjskie nazwisko Jeleny Aleksiejewny Usta-jewej zapewne nic nie znaczy, może być po ojcu Rosjaninie albo po mężu, w każdym razie już tam, stojąc samotnie na galerii budynku portowego naprzeciw mola, i obserwując niedawną pasażerkę statku krzątającą się przy taksówce, a potem do taksówki wsiadającą, ulokowałem ją w greckiej czy częściowo greckiej rodzinie. Mogłem ten spiesznie wymyślony przez siebie życiorys przybywającej z Sowietów pisarki uwiarygodnić albo odrzucić zaraz przy śniadaniu następnego dnia. Coś mi jednak podszepnęło, że nie należy na razie stawiać zbyt osobistych pytań, zresztą nie na odpowiedziach na osobiste pytania zależało berlińskiej gazecie, której byłem wysłannikiem; zapewne w redakcji wiedzieli o niej wszystko dobrze, w każdym razie co trzeba, nie poinformowali mnie tylko, uważając to za mało ważne. A wreszcie ja sam też może nie byłem zbyt ciekaw jej prywatnej sfery - większość ludzi pióra, jakich zdarzyło mi się w czasie swej pracy dziennikarskiej poznać, robiła na mnie wrażenie zapatrzonych w samych siebie dziwaków albo nadętych błaznów, którym materia zmyśleń nieraz tak bardzo mieszała się z rzeczywistością, że w końcu często sami nie potrafili jednego od drugiego odróżnić. W sali, w której wydawano śniadania, zastałem jedynie czternaście w sumie osób, siedzących przy sześciu dość oddalonych od siebie stolikach, wszystkich 272_________Włodzimierz Odojewski___________ sportowo odzianych Niemców, przy jednym tylko -jak zorientowałem się po paru minutach - para mieszana, Niemiec w nieco zaawansowanym wieku i zapewne Wietnamka albo Tajlandka w wieku przedmaturalnym, tak samo jednak głośni jak tamci; a ja siedziałem przy oknie i piłem już drugą herbatę, gdy wreszcie, rozglądając się uważnie i cichym głosem pozdrawiając po niemiecku siedzących najbliżej przejścia, pojawiła się przyczyna mojego do Koryntu nagłego przyjazdu. Wstałem wtedy od swego stolika, zbliżyłem do stołu barowego, na którego części wyłożona była zastawa, ująłem talerz i podszedłem do niej, w głębokim zamyśleniu spoglądającej na rozłożone w rzędach na śnieżnobiałym obrusie i dobrej porcelanie sery, jajka gotowane na twardo i na miękko, sałatki jarzynowe i mięsne, ciepłe parówki, obok półmisków z pokrojonymi różnymi gatunkami szynek i kiełbas, i z wielu innymi rzeczami, zdającej się zastanawiać (choć nie zajęła jeszcze stolika), nad trudnym wyborem jakiegoś zestawu do swojego śniadania. Pozdrowiłem ją cicho po rosyjsku, na co drgnęła, szybko opanowała się jednak, powiedziałem skąd jestem i z jakiego pisma, a ona zaraz -choć nie wybrała jeszcze dla siebie czegokolwiek - rozejrzała się, skierowała się nieomylnie do mojego stolika, rzuciła na jedno z krzeseł swoją torebkę, usiadła i zastygła w pozycji wyczekującej. Musiałem parę razy podchodzić do niej, pytać, czy zje to czy tamto, aż skompletowałem jej całe śniadanie (sam dla siebie biorąc jedynie talerz czegoś w rodzaju zimnych zacierek z płatków owsianych na mleku i kilka sucharków); zdaje się, że robiłem to wszystko, to znaczy przygotowywa- _________Krótkie spotkanie w Koryncie______213 łem stół, jak byśmy byli parą, która tylko nie o tej samej porze zeszła z zajmowanego pokoju do sali śniadań albo przynajmniej bliskimi znajomymi z tego samego turystycznego turnusu; przypuszczałem, że tak możemy być właśnie widziani, czy też nawet, że tak widziani jesteśmy przez resztę hotelowego towarzystwa siedzącego przy sąsiednich stolikach. Dopiero gdy z tymi swoimi zacierkami zająłem miejsce naprzeciw niej, przedstawiłem się nazwiskiem. Potem krótko, kilkoma zdaniami przypomniałem ojej zawartej z naszym moskiewskim korespondentem znajomości i na wstępie powiedziałem, że cieszę się, że tamtą jego znajomość mogę w jakiś sposób ja właśnie tutaj kontynuować; było to dość konwencjonalne, ale ona uśmiechnęła się jak gdyby przyzwalająco i zaczęła, jak byśmy znali się od dawna, mówić o stole barowym i jego obfitości. „To robi kolosalne wrażenie! Jestem pierwszy raz zagranicą i w zagranicznym hotelu. To znaczy na Zachodzie. Bo wcześniej wypuszczono mnie raz do Czechosłowacji. Ale coś takiego, jak tutaj, widywałam tylko na filmach. Zresztą też nieczęsto", mówiła, a ja, pomijając tę jej uwagę milczeniem, zapytałem, czy tym, że do niej podszedłem i że teraz razem siedzimy przy stoliku nie zaszkodzę jej, gdyby ktoś niepożądany widział, na co ona znowu się uśmiechnęła, w jej uśmiechu była jakaś wiedza, której ja - według niej - nie posiadałem albo jeszcze nie posiadłem i powiedziała: „Gdyby nie było tak dużo teraz wolno, nie przebywałabym w Koryncie", i że po powrocie, być może, nie będzie nawet przepytywana z kim się spotykała i rozmawiała, a ja wtedy zapytałem 214_________Włodzimierz Odojewski___________ o tych mężczyzn, z którymi wysiadła ze statku, ona zaś uśmiechnęła się teraz po raz trzeci czy czwarty i odpowiedziała pytaniem, skąd ja o nich wiem i czy była obserwowana, a ja, że tym obserwatorem byłem osobiście ja, po prostu wybrałem się na spacer do portu i przyglądałem się przybiciu do mola statku, przerwała pytaniem, czy to wolno, kiwnąłem głową, że oczywiście tak, wolno, a wtedy wyjaśniła, że to byli przedstawiciele zupełnie innej niż ona branży, handlowcy, poznała ich na statku, że ją tylko podrzucili do tego właśnie hotelu taksówką, sami mając lokum w jakimś innym, pewnie dla ich branży stosowniejszym, potem jeszcze, że traktuję nasze spotkanie trochę według scenariusza konspiracyjno- sensacyjnego, a to już naprawdę nie te lata, i po chwili, ponieważ jej uwag słowem nie zinterpretowałem, zupełnie naturalnie powtórzyła tylko: „Teraz tak dużo u nas wolno". Przyglądałem się jej ze wzrastającym zainteresowaniem: była ubrana dobrze, chyba modnie (jeżeli w ogóle na tym się znałem), choć w sposób niezwracający uwagi, w dobrze skrojone ciemne spodnie i czarny, pół-luźny sweterek, obcisły tylko na ramionach i rękach; do tej arcyskąpej charakterystyki, w jaką zaopatrzono mnie w Berlinie, że jest kobietą w średnim wieku, musiałbym teraz dodać: była kobietą atrakcyjną, o twarzy bardzo regularnej, co już zdołałem dostrzec poprzedniego dnia obserwując molo przez lornetkę, i oryginalnej, że miała coś w rysach nieuchwytnego, niedającego się od razu określić, zaszeregować do takiego czy innego typu, twarzy w każdym razie przyciągającej wzrok, budzącej zapewne sympatię, choć ja twarzy takich nie _________Krótkie spotkanie w Koryncie______215 lubiłem, wydawały się zagadkowe, a nigdy nie wiedziałem, czy osłaniają prawdziwą zagadkę, czy też są wyrazem jedynie jakiejś zagadkowej gry; jej czarne oczy, jakby pozbawione białek, były ruchliwe, choć w tym samym czasie twarz, przeciwnie, zdawała się być prawie nieruchoma, ale mimo to niezwykle żywa. Widząc, że ją obserwuję, uśmiechnęła się znowu, tym razem wyrozumiale, ten - jak i uśmiechy poprzednie - był ulotny, uzewnętrzniający się w samych oczach tylko, no może jeszcze trochę w kącikach ust, zaraz stamtąd jednak został jak gdyby zdmuchnięty westchnieniem, i twarz kobiety była nadal nieruchoma z ani na sekundę nie ustępującą z niej powagą. Łapiąc mój wzrok, powiedziała domyślnie: „No cóż, już mnie pan sklasyfikował", a ja się zmieszałem. Zapytała, czy jestem Rosjaninem, odpowiedziałem, że nie, że Polakiem, ostatnio zaś Polakiem berlińskim, dodałem, sprzed lat emigrantem ze swego kraju i że wydelegowano mnie w tę podróż na spotkanie z nią zapewne ze względu na moją znajomość języka rosyjskiego, bo jakiś czas w Rosji przebywałem, nie dobrowolnie wprawdzie, lecz wystarczyło, żeby poznać język, a ona nie podchwyciła tego mojego „niedobrowolnego tam pobytu", pokręciła tylko głową i powiedziała, że przecież mówi nieźle po niemiecku, więc ja na to, że tej wiadomości z moskiewskiej filii redakcji do centrali berlińskiej chyba nie przekazano, zresztą może właśnie ktoś chciał zrobić mi przyjemność to spotkanie z nią w Grecji aranżując; tym razem nie uśmiechnęła się wcale, wydawało mi się, jakby myślała o czymś innym i w jej twarzy była odrobina niechęci. 216_________Włodzimierz Odojewski___________ Powiedziała po chwili to, o co powstrzymywałem się wcześniej ją pytać: „Jestem Greczynką. Piszę wprawdzie po rosyjsku, co pewnie panu w redakcji powiedzieli, ale jestem Greczynką. I z ojca, i z matki", a potem że nie wie, jak z wywiadem, jakiego po niej moja berlińska gazeta się spodziewa, ma sobie poradzić, na gazecie tej bardzo jej zależy, pomaga jej bowiem w uzyskaniu rocznego stypendium berlińskiej „Wymiany Uniwersyteckiej", ale ona sama ma wiele związanych z tym ewentualnym wywiadem wątpliwości. I zaraz, ponieważ zauważyła, że uniosłem brwi, spróbowała te wątpliwości sprecyzować nieco: że nie, żeby takiego wywiadu się bała, to nie, bo chociaż nie należy do tych, jak poeta Jewtuszenko, specjalnie desygnowanych do ich hojnego na prawo i lewo na Zachodzie rozdawania (ironiczny uśmiech), to jednak nie sądzi, żeby za taki wywiad coś jej groziło (znowu padło jak westchnienie: że teraz już tak dużo wolno), tym bardziej, gdy się dobrze wie (to z większą ironią), co mówić należy, żeby nie groziło nic, a tę wiedzę, jeżeli mieszka się w tamtym kraju tyle, co ona lat, ma się już od dziecka w kościach, ale czy w takim razie w ogóle mówić warto? I czy należy? I jeszcze postawiła jak gdyby samej sobie pytanie trzecie: czy ma prawo mówić o kraju, któremu wprawdzie pamięta wszystkie zadane jej krzywdy, ale i to, co mu zawdzięcza, a zawdzięcza dość sporo. Że nie wie, że się zastanawia. A ja, chociaż zaraz powiedziałem, że nie podzielam jej punktu widzenia, bo mówić prawdę ma się prawo zawsze, czy ona gorzka czy słodka, jeżeli zaś jest się człowiekiem pióra, ma się nawet obowiązek, to przecież przy wywiadzie _________Krótkie spotkanie w Koryncie______217 nie upieram się wcale, redakcji zależało na ot takim sobie zwykłym spotkaniu, żeby można było swobodnie porozmawiać, poprzez rozmowę przyjrzeć się temu i owemu, taka rozmowa, zdobyte przy tej okazji informacje kształtują potem różne opinie pisma (trochę się plątałem), jednakże usiłowałem ją zapewnić, że nie musi wątpić, nie zrobię nic, co by nie było zgodne z jej wolą, czy co mogłoby jej gdziekolwiek zaszkodzić. Ponieważ milczała, po chwili dodałem, że poza tym nie widzę potrzeby, abyśmy tak od razu na samym początku naszej znajomości takie sprawy musieli uzgadniać, broń Boże, żebym miał się narzucać, ma ona jak sądzę swoje plany, z kimś chce się zapewne spotkać, kogoś odwiedzić, coś zwiedzić, zobaczyć, ale jeżeli ze swego pobytu tutaj (informowano mnie w Berlinie, że kilkudniowego), wygospodaruje trochę czasu dla mnie, abyśmy mogli siąść gdzieś przy stoliku i przy kawie porozmawiać, to już będę zadowolony, „Porozmawiać, o czym?" przerwała, „O Rosji" odpowiedziałem, „I o tym, że teraz już tam tak dużo wolno" uśmiechnąłem się tym razem ja i wtedy ona odwzajemniła się uśmiechem pełnym. Po krótkiej chwili dodałem jeszcze: „I czy to, że teraz tak dużo wolno, to naprawdę coś trwałego tam u was znaczy, czy to tylko na chwilę, czy na dłużej?". Ponieważ jednak milczała zamyślona, zmieniłem temat: „A pochwalić się muszę, że znam nieco to miasto tutaj. Pani zaś jest pierwszy raz na Zachodzie", więc że być może przydać się jej mógłbym jako „cicerone", tak powiedziałem, mógłbym jej to i owo w Koryncie pokazać, to i owo jej objaśnić, może mną dysponować, po to mnie przysłano, że byłem tu już kie- 218_________Włodzimierz Odojewski___________ dyś jako turysta, powiedziałem, i to nie tylko zaopatrzony w mapę i turystyczny przewodnik, także w „Listy do Koryntian" tak powiedziałem, na co w odpowiedzi ona spoważniała i potem w zamyśleniu powiedziała: „A ja się tu właśnie, w tym mieście, urodziłam". Później już nikogo z gości hotelowych w sali śniadań nie było, dwaj kelnerzy dawno sprzątnęli ze stolików używane nakrycia i opróżnili z pozostałości śniadaniowych barowy stół, zarządzający kuchnią zaś trzy albo nawet cztery razy zaglądał przez wpół otwarte drzwi prowadzące z kuchennej części, by sprawdzić, czy mogą salę wreszcie zamknąć, a my wciąż rozmawialiśmy jeszcze. I choć już w pierwszej chwili naszego poznania się postanowiłem nie zadawać jej pytań osobistych i ich konsekwentnie nie zadawałem, wkrótce coś niecoś dowiedziałem się o niej. Była to historia, jakich słyszałem i czytałem niegdyś sporo, kiedy zajmowałem się dziejami infiltracji sowieckiej w różnych krajach i jej skutkami; historia opowiedziana przez nią spokojnie, rzeczowo, nieomal obojętnie, w każdym razie beznamiętnie. Teraz oto z tego, co opowiedziała mi wtedy, już na wstępie pierwszego dnia, to najważniejsze: Ojciec jej był we wczesnej młodości wojskowym, później nauczycielem miejscowego gimnazjum, już przed wojną działał w komunistycznym podziemiu, w czasie wojny włączył się do komunistycznej partyzantki walczącej z Niemcami, dosłużył się tam stopnia majora, po wojnie i restytuowaniu monarchii na krótko z podziemia wyszedł, ale niemal natychmiast tam powrócił, jego żonę bowiem aresztowano i zamęczono w więzieniu, potem blisko związał się z Markosem i je- _________Krótkie spotkanie w Koryncie______219 go ruchem, awansował podczas markosowego powstania do stopnia pułkownika, a jej matką była siostra ojca żony, od początku działająca wespół z jej ojcem w konspiracji; urodziła ją tutaj, w tym mieście, ukrywając się u krewnych, wkrótce się z ojcem pobrali, powędrowali na emigrację i w ten sposób trafili z nią, drobnym wtedy dzieckiem, do Związku Sowieckiego. To tak w dużym skrócie. Wiedziałem niby wszystko, lecz czy to było wiele? Nie wymieniła nazwiska ojca, więc i nie dowiedziałem się jej nazwiska, mogłem jedynie domniemywać, że żyje i pisze pod nazwiskiem męża, jest rosyjskie, czyli wygodniejsze albo może pod pseudonimem. Zapytałem na koniec o to berlińskie stypendium, na które tak liczyła, odpowiedziała, że dodatek literacki do mojej gazety opublikował kiedyś kilka nowel sowieckich autorów, między innymi jej utwór, ona sama dokonała przekładu na niemiecki, stąd może zwiększone nieco zainteresowanie mojej gazety jej osobą właśnie, dla niej zaś taki rok zagranicą, czy nawet pól roku, to znakomite źródło poznania innego świata, świata, jakiego nie zna, a poznać chciałaby, tak powiedziała. I po chwili jeszcze, że może w takim czasie stypendialnym udałoby jej się znowu odwiedzić Grecję, dodała w zamyśleniu, odwiedzić już nie tak pośpiesznie, jak tym razem. Chociaż nic więcej nie dorzuciłem do propozycji z początku śniadania, że może mną dysponować, a ona nie zapytała mnie, czy zechcę jej towarzyszyć w wyprawie gdzieś do miasta, to wydawało się to samo przez się zrozumiałe, i gdy powiedziała, że za pół godziny będzie gotowa do wyjścia, tylko przytaknąłem 220_________Włodzimierz Odojewski kiwnięciem głowy, po pół godzinie czekałem na nią w holu, a właściwie nawet nie czekałem, niemal równocześnie zeszła na dół innymi schodami, ubrana tylko dodatkowo w dość lekki płaszcz pokryty materiałem przeciwdeszczowym. Potem na ulicy rozglądała się za przystankiem autobusowym, ja kiwnąłem na taksówkę, zmieszała się, a ponieważ domyśliłem się o co chodzi, powiedziałem, że i tak redakcja zapłaci, wówczas wymieniła nazwę ulicy, taksówkarz odwrócił się, przyjrzał jej się, zagadał coś, skinął głową, przetłumaczyła mi swą wymianę zdań z taksówkarzem od razu kiedy ruszył, że nie jest to daleko, ulica jednak inaczej się teraz nazywa, a nawet że właściwie w tym miejscu powstała zupełnie nowa dzielnica, toteż i ulice inaczej przebiegają, ale on jest stary, wie, gdzie trzeba jechać i w końcu zatrzymał się przed rzędem nowoczesnych z betonowej płyty zbudowanych domów, tak że w pierwszej chwili się zawahała, czy w ogóle wysiąść, jednakże wysiedliśmy. Jeszcze potem trzykrotnie sprawdzała informacje taksówkarza, zatrzymując i pytając różnych starszych przechodniów; tylko jedna niemłoda już kobieta pilnująca bawiących się z psem na skraju trawnika dzieci, te informacje taksówkarza po namyśle zdawała się z wahaniem potwierdzać. Jelena Aleksiejewna te jej wyjaśnienia tłumaczyła mi na niemiecki: że tak, kiedyś przed laty tamta mieszkała w pobliżu, rzeczywiście, tak się dawniej ta ulica nazywała, niewielkie wille to były, w ogródku każda, bardzo ucierpiały w czasie trzęsienia ziemi w sześćdziesiątym drugim roku, potem je wszystkie rozebrano, teren wyrównano i wybudowano _________Krótkie spotkanie w Koryncie______221 szeregowce, tak mówiła tamta. Jelena Aleksiejewna popatrzyła przed siebie zamyślona i: „Urodziłam się pod numerem ósmym" powiedziała do mnie cicho po rosyjsku, a tamta kobieta musiała dosłyszeć, bo odprowadziła nas długim, bacznym spojrzeniem. Jelena Aleksiejewna kontynuowała: „O tym domu opowiadali mi rodzice. Miało w nim być kilka pokoi, był dość przestronny, okna wychodziły na ogród w kwiatach, tak obszerny, że nie słyszało się sąsiadów, co było ważne, bo tam w Moskwie, w budynku nad rzeką, na tak zwanym Krecziatiku, gdzie mieszkaliśmy, słyszało się przez ścianę, gdy sąsiad zakaszlał. Oczywiście, opowiadali mi o tym domu nie wtedy, gdy byłam jeszcze zupełnie mała. Mogłam przecież innym dzieciom za dużo wypaplać. Przestronny dom! Ogród! Ale później, gdy byłam starsza...", mówiła, „...to opowiadali już bez tamtego lęku. Zwłaszcza gdy wyjeżdżaliśmy na wakacje na Krym. Zwłaszcza podczas spacerów. Może nawet z pewnym sentymentem. Mama nieraz wtedy łzy miała w oczach". Tak opowiadała w zamyśleniu. W każdym razie utrwaliło się w jej pamięci z tamtego czasu mocne przekonanie, że tęsknili, że ów wcześniejszy etap ich życia, w ich własnym kraju, mimo przedtem wojny, niemieckiej okupacji i straszliwych doświadczeń, jakie przyniosła, a potem okrucieństw królewskiego reżimu, który ze swoimi przeciwnikami nie bawił się w jedwabnych rękawiczkach, był etapem godnym przechowywania głęboko w sercu. „Tief im Herzen" powtórzyła po niemiecku, bo teraz znowu przeszła na niemiecki, choć nikogo obcego w pobliżu nas nie było. 222_________Włodzimierz Odojewski________?' 'f' Rozglądała się po okolicy jakimś długim, przenikliwym spojrzeniem, jakby to nie pierwszy raz ją oglądała, ale mieszkała kiedyś tutaj wiele długich lat, tutaj minęła jej pierwsza młodość i teraz próbowała sobie jedynie przypomnieć, wygrzebać z głębi świadomości tamte obrazy i związane z nimi jakieś ważne zdarzenia, jakby je sprawdzała, by potem jeszcze raz się w nie zanurzyć. Powiedziała prawie szeptem: „Jak talizman przechowywałam plan tego miasta, który podarował mi ojciec, gdy byłam już starszą dziewczynką. Jak wielką tajemnicę. A jednak nie wiem jak, ale się rozniosło co mam, koleżanki i koledzy z mojej klasy prosili, żeby im pokazać, więc brałam czasem do szkoły, pokazywałam, i w końcu ktoś plan mi ukradł". Szliśmy obszerną aleją z wysoko wyrośniętymi drzewami po obu jej stronach (a głębiej wciąż były wielopiętrowe, nowoczesne domy, nic więcej tylko te nowoczesne domy, poprzedzielane trawnikami i asfaltowymi wąskimi jezdniami dla przejazdu miejscowych samochodów) i mówiliśmy o spustoszeniach czynionych przez trzęsienia ziemi. Z południowego wschodu wiał chłodny wiatr, nie padało, nawet nie mżyło, od czasu do czasu jednak chłodna kropla uderzała w czoło albo w policzek, więc może dlatego poprawiła podniesiony kołnierz, mocniej ściągnęła poły płaszcza i jakby skurczyła się; zapytałem, czy nie jest jej zimno, spojrzała na mnie prawie zdziwiona i zaprzeczyła. Zaproponowałem wtedy zwiedzanie starożytnego miasta, mówiąc, że się tam coś niecoś z jego zabudowy zachowało, jest ciekawe, zwłaszcza gdy się oglądane mury połączy tu i tam z historycznymi wątkami, jednakże pokręciła głową _________Krótkie spotkanie w Koryncie______223 i po krótkim milczeniu powiedziała, że chciałaby choć z zewnątrz, choć z daleka zobaczyć mury inne, otóż chciałaby zobaczyć budynek więzienia, tak powiedziała, gdzie zmarła kobieta, która miała być jej matką, a jej matką nie została, jej matki rodzona siostra; wyjęła z torebki kieszonkowy kalendarzyk, bez wertowania, bezbłędnie otworzyła go na odpowiedniej stroniczce i odczytała adres. „Może pan to potraktować jako objaw czarnego sentymentalizmu, może istotnie tak jest, może nie. Bo może tylko ciekawość, sama nie wiem" wyjaśniła i wzruszyła ramionami. A ja natychmiast sięgnąłem do kieszeni i zaraz zacząłem studiować zabrany z hotelu przewodnik po mieście, ale widząc nadjeżdżającą pustą taksówkę, skinięciem zatrzymałem ją, ona podała kierowcy adres gdy tylko wsiedliśmy i po mniej więcej dziesięciu minutach milczącej jazdy, wysadził nas na obszernym, nowocześnie zaplanowanym placu, otoczonym domami towarowymi i biurowcami nowoczesnymi jak zabudowa w części miasta, w której dopiero co byliśmy, tyle że bardziej okazałymi. Zdumiała się. Stojąc potem naprzeciw jakiegoś banku Jelena Aleksiejewna rozglądała się zdezorientowana, raz jeszcze sprawdzała zanotowany w kalendarzyku adres, zapewniając mnie, że się nie pomyliła, nie mogła, to adres, który pamiętać będzie do samej śmierci, ja zaś podszedłem powoli ku górującemu nad środkiem trawnika pomnikowi i spróbowałem odsylabizować grecki na nim napis u jego stóp; zbliżyła się, przeczytała, przetłumaczyła. Z napisu wynikało, że po zdobyciu przez bojówkę komunistyczną obiektów wojskowych znajdujących się kiedyś przy tym placu, napastnicy wymordo- 224_________Włodzimierz Odojewski___________ wali czterdziestu dwóch strażników i dziesięciu zagarniętych wtedy żołnierzy, krzyknęła, że to nieprawda, potem czytała napis na marmurowej tablicy powtórnie i zaraz jeszcze te niżej widniejące nazwiska oraz wiek pomordowanych, a potem, powtarzając kilkakrotnie, że to nieprawda, ale coraz ciszej, rozpłakała się. Nie wiedziałem jak się zachować, nie spodziewałem się takiej u niej spontanicznej reakcji, i to przy towarzyszącym jej dopiero co poznanym mężczyźnie, obcokrajowcu, do tego dziennikarzu; stałem z boku, odwracając się, potem obszedłem pomnik dookoła, jakbym spodziewał się drugiego, jeszcze inaczej brzmiącego napisu po przeciwnej jego stronie, demaskującego ten pierwszy, gdy zaś znalazłem się znowu przy niej, już nie płakała, wycierała tylko chusteczką twarz. „Mówiłam, że to nieprawda. Ale to pewnie jednak prawda" przyznała po chwili milczenia i jej głos był już spokojny, zrównoważony, trzeźwy. „Żeby nie wiem jak patrzeć i oceniać najbliższą historię Grecji, to jest to teraz kraj demokratyczny. Nie można tu budować pomników z nieprawdy" mówiła i patrzyła mi prosto w oczy, jakby czekając na potwierdzenie, a może zaprzeczenie. Powiedziałem, że z tą prawdą i nieprawdą i tutaj, w świecie zachodnim, różnie czasem bywa, ale to, co zostało na pomniku uwiecznione, to na pewno prawda. Bo rzeczywiście, tutaj kłamstwu pomnik stawiać jest dość trudno; pokiwałem głową. Ona także skinęła głową, odwróciła się i poszła w kierunku skraju placu, a ja podążyłem za nią. Gdy się z nią zrównałem, nagle zaczęła mówić o Sowietach. Że dziesiątki tysięcy ludzi wraca do swoich siedzib. Że właściwie to zaczęło się to już dość dawno, za _________Krótkie spotkanie w Koryncie______225 Chruszczowa jeszcze, teraz to jednak jak wezbrana rzeka przelewa się z miejsca na miejsce, wracają na swoje odwieczne tereny zamieszkania całe gwałtem wysiedlone niegdyś narody. Wymieniała te wymiecione kiedyś przez Stalina spod stóp Kaukazu. Te z jednej strony tamtych gór i te z drugiej. Potem te zza Uralu, potem te bliskoazjatyckie. A chociaż wszystko to przecież znałem, słuchałem uważnie, bo właśnie to moja gazeta berlińska wyobrażała sobie, że przywiozę z Koryntu, jako spisany z pisarką wywiad. Zapytałem, czy nie zatrzymalibyśmy się w którejś z pobliskich kawiarenek, nie napili kawy, pokręciła głową, lecz kiedy przecinaliśmy jakiś skwerek w środku którego były ławki, zaproponowała, żeby usiąść, choć nie była to pora na siedzenie pod gołym niebem. Ale jasnosine chmury rozstąpiły się właśnie na strony, tworząc poszerzający się wąwóz nie- bieskości i na jego skraju ukazało się słońce; wydawało się jakby zapachniało wczesną wiosną. Jelena Aleksiejewna przysiadła na jednej z ławek i ruchem ręki wskazując mi miejsce obok siebie, powiedziała: „Może pan nagrywać, jeżeli zabrał pan ze sobą do tego aparat, albo może pan notować", a ja powiedziałem, że mam doskonałą pamięć, wieczorem spiszę sobie to, co by mogło zainteresować moją gazetę. Ale miast kontynuować rozpoczęty wątek, po chwili milczenia powiedziała: „Kiedy tylko pamięcią sięgnę w dzieciństwo, nawet wczesne, to zawsze byłam jakby podzielona między łona dwóch matek. Tej prawdziwej i tej z czasu wcześniejszego, która mi matką miała być, a nie została. Która umarła zakatowana w kazamatach na skraju tamtego placu. I nikt nie wie nawet, kiedy 226_________Włodzimierz Odojewski___________ i gdzie jej ciało wrzucone zostało do morza. Bo tak, wrzucali do morza". Potem mówiła, że śmierć pierwszej żony ojca wspominało się w domu często, no i otwarcie. I ona ten swój ból otwarcie mogła wyrażać, mogła się nawet z nim obnosić. Że jako dziewczynka miała często sny, w których ukazywała się jej ta jej niedoszła matka. Bała się ich okropnie. Ale też była z nich dumna. Bo mogła o nich głośno mówić. Przecież ciotka zakatowana zastała przez zbirów królewskich. I z głębokiego zamyślenia, jakby zaczynając inny zupełnie wątek, powiedziała: „A tymczasem w pobliżu, w najbliższym sąsiedztwie, nawet z domu, w którym tam na Krecziatiku mieszkaliśmy, znikali bez śladu ludzie". Że często należeli do kręgu najbliższych znajomych, mówiła z jakimś wyraźnym przymusem. Ziomkowie, z którymi jej rodzice się przyjaźnili, z których dziećmi ona się przyjaźniła, bawiła na klatce schodowej, w parku albo nad pobliską rzeką, a potem i uczyła w szkole. Ale o tym się nie mówiło. Że zniknęli. Ani słowa. A zapamiętała, jak kiedyś wróciła z mamą ze wsi, i nic jej nie mówiąc, poszła później na klatkę schodową i zastukała w drzwi mieszkania naprzeciwko, bo tam mieszkała z greckimi rodzicami jej najbliższa przyjaciółka. Chciała się pewnie z nią przywitać, coś jej o swoich wakacjach opowiedzieć. A nikt nie otworzył, choć stukała dość długo. I jak w czasie tego stukania w drzwi sąsiadów, opowiadała, tam na klatce schodowej zastał ją ojciec powracający z miasta, wchodzący właśnie po schodach i jak strasznie się rozgniewał. Chyba nigdy wcześniej nie widziała go w takim gniewie. I nie mogła zrozumieć o co mu chodzi. Bo przecież _________Krótkie spotkanie w Koryncie______227 z dziewczynką od tych sąsiadów bawiła się często, choć tamta była trochę starsza i o klasę w szkole wyżej. No, ale obie były Greczynkami, porozumiewały się po swojemu. A ojciec później tłumaczył, że tamci wyprowadzili się, że daleko, że do innego miasta. Więc nie mogła zrozumieć, dlaczego on się tam na klatce schodowej tak rozgniewał. I że tamta dziewczynka nawet się z nią nie pożegnała, też tego nie mogła zrozumieć. Może najbardziej. Aż do szkoły nie przyszła jakiegoś tam dnia inna koleżanka, Finlandka, i po pewnym czasie znowu ktoś inny. A zawsze mówiło się w domu, że te dzieci wyprowadziły się z rodzicami do innego miasta, że daleko, opowiadała. I że nie wie, kiedy odkryła wreszcie całą straszliwą prawdę, bo dzieci między sobą mówiły więcej, niż dorośli i bardziej otwarcie, może się tak nie bały. Tę straszliwą prawdę, tę tajemnicę. Że rodziców tych przepadających koleżanek lub kolegów wywożono gdzieś daleko albo więziono, co właściwie było tym samym, a ci koledzy albo koleżanki zostali odesłani do jakichś domów dziecka. I wreszcie zrozumiała wszystko. Pewnie to było wtedy, gdy któregoś dnia do szkoły nie przyszedł Hans. To był syn niemieckich komunistów, co do Rosji uciekli jeszcze przed wojną z Berlina, ulubieniec klasy, pełen fantastycznych pomysłów w głowie, wesoły, koleżeński, spieszący innym z pomocą, bo świetnie sam się uczył. I nagle go nie było. Nic nie powiedział, że się gdzieś wyprowadzają. Ale po paru dniach rozniosło się, co się takiego stało i ktoś odważył się zapytać, a nauczycielka powiedziała wtedy, że jego ojciec okazał się szpiegiem. Że szpiegował na rzecz Niemiec Zachodnich. „Spotkałam go po szes- 228_________Włodzimierz Odojewski___________ ? nastu latach, kiedy pojechałam na wschód" powiedziała. „Podszedł do mnie w hotelu, słysząc moje nazwisko, bo przywoływano mnie do telefonu, zapytał, czy to ja z tej moskiewskiej szkoły i z tej klasy. Odpowiedziałam, że tak. Przedstawił się, przypomniał, powiedział, że rodzice po dwóch latach zmarli gdzieś na syberyjskich robotach z zimna i głodu, a on ocalał w „dziecdomie", był wtedy za duży, aby zapomnieć kim jest, więc nazywa się jak przedtem, teraz pracuje w tym hotelu jako kelner", i po chwili dodała, że więcej się nie pokazał. Choć o wiele różnych rzeczy chciała go zapytać. Potem Jelena Aleksiejewna opowiadała, że takich Hansów już w jej latach dziewczęcych spotkała więcej. Zwłaszcza że mieszkała z rodzicami w domu przy Kre-cziatiku, gdzie mieszkało także wielu innych cudzoziemców, różnej narodowości komunistów z rodzinami, co uciekli przed prześladowaniami we własnych krajach. Przed tym, co im tam groziło za ich działalność. Zwłaszcza z Grecji. Zwłaszcza z Bałkanów. Zwłaszcza z Francji. Z Niemiec także. Z Hiszpanii nawet. I ci najważniejsi z nich, spośród tych emigrantów, jeżeli zezwolono im na zainstalowanie się w Moskwie, to mieszkali tam właśnie, w tych domach. Więc ona prędko pojęła, że ich selekcjonowano, że przesiewano. A w jej rodzinie nie mówiło się o tym ani słowa, ani ojciec ani mama, nic, absolutnie nic. I też pojęła wkrótce dlaczego. Że nie chodziło może nawet wcale o te cienkie, tak akustyczne ściany, ani inne możliwości podsłuchu. Po prostu nie mówiło się, nawet zakazywało się samemu sobie o tym myśleć być może, takie sprawy nie istniały, nie mogły istnieć, jeżeli zaś istniały, to tylko _________Krótkie spotkanie w Koryncie______229 w tej jednej oficjalnej wersji: że ci, co zniknęli tak nagle, ci których gdzieś nad ranem zazwyczaj zabierano i z mieszkania wyprowadzano byli szpiegami albo dy-wersantami, okazali się wrogami kraju socjalizmu, zdradziecko wślizgnęli się w jego granice, przeszwarco-wano ich tutaj i teraz, zdemaskowanych, trzeba ich było z pogardą wykreślić ze świadomości, z pamięci. Tak mówiła Jelena Aleksiejewna głosem zmęczonym, nie tym, co przedtem, jakby nie swoim, z trudem dobywanym z krtani. Że z męką - miałem wrażenie - wyciska z siebie te wszystkie obrazy, których wprawdzie nie zapomniała nigdy, to jednak zepchnęła gdzieś w przepaść podświadomości, a teraz obrazy te zmieniały się w słowa, w zdania, pewnie dlatego, że - chociaż tam, skąd przybyła, już „tak dużo było wolno" - to ona pierwszy raz znalazłszy się w innym niż tamten świecie, być może naprawdę pierwszy raz była też szczerze przekonana, że cokolwiek temu obcemu człowiekowi, którym ja byłem, powie, to nic jej za to już nie grozi. Więc nawet raz czy dwa razy powiedziałem, że nie powinna wkładać w swe wspomnienia tyle emocji, że takie przeżycia w tym kraju były udziałem milionów, że wiem, jak wielu milionów, moja redakcja też wie, i potem, że przecież jestem z Polski, wprawdzie Polska nie posiada ani Syberii, ani Kołymy, ani przepastnych stepów azjatyckich, dokąd by jak w tamtym kraju zsyłano niepokornych, to jednak w inny sposób zamęczono i zabito u nas też tysiące, że dobrze wiem, miałem takie przypadki nawet w rodzinie, że chciałbym coś innego się od niej dowiedzieć, i trochę inaczej zadałem pytanie, na które wcześniej mi nie odpowiedziała - bo 230_________Włodzimierz Odojewski skoro ona twierdzi, że teraz tak dużo wolno - to czy ona wierzy, że już będzie wolno zawsze i czy to wszystko, ten koszmar już się nie powtórzy więcej, a ona wtedy powiedziała coś, czego po niej nigdy bym się nie spodziewał: „Powtórzy się. Powtórzy jeszcze wielokrotnie", tak powiedziała nagle z siłą, teraz głosem, w którym było głębokie przekonanie, rozpacz, siła: „Bo wszystko się powtarza. Jak tylko pamięcią w przeszłość sięgniemy. W innej skali tylko, w innej stronie świata, z innymi uzasadnieniami". I zamilkła, a ponieważ ja też milczałem, rozejrzała się dookoła, jakby powracała skądś z daleka, albo budziła ze złego snu, jej twarz przybrała powoli inny, łagodniejszy wyraz i uświadomiłem sobie, że ona jest znowu tu, na ławce, na łuku ścieżki okalającej skwerek, bo udało jej się oderwać i oddalić od wydarzeń, spraw, obrazów, o których mówiła przed chwilą i chłonie teraz całą sobą roztaczający się przed nami widok: krzewów bukszpanu, poprzedzielanych soczystymi trawnikami, sosnowa-tych daglezji, tuji i karłowatego, rozłożystego cisu, wokoło nich, w którego zielonym gąszczu czubiły się głośno jakieś niewidoczne dla nas ptaki, a nad tym wszystkim stało niebo szare wprawdzie, ale jasnoszare, z sunącymi niżej jeszcze jaśniejszymi obłokami. Znowu zapytałem czy nie zziębła, odpowiedziała, że jest przecież ciepło, „To już tutaj jakby pierwsze przebłyski wiosny", a wtedy, widząc że przyszła do siebie po tamtego wybuchu, zaproponowałem, żeby zjeść razem obiad, ze śmiechem dodając, że wiem z jakimi pieniędzmi wypuszcza się stamtąd ze Wschodu ludzi na Zachód, lecz moja redakcja płaci, więc nie musi _________Krótkie spotkanie w Koryncie______231 mieć skrupułów żadnych, ona też się roześmiała i powiedziała, że nie jest wcale tak źle, skromnie bo skromnie, ale zaopatrzono ją - nie licząc zwrotu kosztów podróży - na dziesięć dni pobytu na Zachodzie, na ten zaproponowany obiad jednak przystała chętnie. Restaurację znaleźliśmy w pobliżu, tam zaś, już przy stoliku, gdy tylko wybraliśmy dla siebie coś z karty, powiedziała nie pytana, jakby odgadując moje zainteresowanie, nawet w tej chwili moje myśli, że pisanie zaczęła od wierszy po grecku, że wpierw było to coś w rodzaju zabawy, no, smutnej trochę, bo były to wiersze smutne, ale rozmawiała w nich jak gdyby z samą sobą, a potem, kiedy miała lat siedemnaście, osiemnaście, kiedy już pisać zaczęła prozę i tak na serio prawie, to to pisanie też było bardzo osobiste, dla siebie (no dla rodziców także, bo przypatrywali się życzliwie), gdyż do wychodzącego w Moskwie czasopisma greckojęzycz-nego nie odważyłaby się swoich utworów zanieść i dopiero znacznie później (różne rzeczy wydarzyły się tymczasem w jej życiu, i dobre i niedobre), to napisała opowiadanie po rosyjsku, było to opowiadanie historyczne, nawet o bardzo odległych czasach, bo o wyprawie Argonautów na krańce europejskiego kontynentu „po złote runo", dużo mu brakowało do ideologicznej poprawności, ale zrodziło się z ducha utworu Paustow-skiego o Kolchidzie, Paustowski był wprawdzie niezupełnie na ówczesnej „linii", uchodziło mu jednak niejedno, i tak oto trochę jak gdyby pod skrzydłami tego wybitnego pisarza, a jednocześnie trochę dzięki pomocy ojca, przecież pułkownika z powstania greckiego, wypłynęła ze swym debiutem na literacką scenę. 232_________Włodzimierz Odojewski___________ Jelena Aleksiejewna roześmiała się i po chwili powtórzyła: „Na literacką scenę!". Ale jej śmiech nie był ani trochę wesoły, dawał do myślenia. Tak, że zapytałem, czy żałuje, czy ta działalność nie przyniosła jej poczucia spełnienia, a ona zaprzeczyła, nie, nie przyniosła, teraz, gdy o przeszłości myśli, to żałuje, że nie poszła na studia medyczne albo jakieś inne niepodlegąją-ce większym ideologicznym manipulacjom, na przykład na architekturę, nawet na chemię albo fizykę mogła iść, chemia i fizyka też ją interesowały, wzruszyła ramionami, pewnie dostałaby się, bo ojciec by pomógł przez swoje znajomości, naprawdę interesowała się wieloma dziedzinami, mówiła i się uśmiechnęła znowu gorzko, jakoś tak z przymusem, z zawodem pod powierzchnią tego uśmiechu, że poczułem się nieprzyjemnie, jak intruz wdzierający się w jej intymną sferę, w każdym razie nie tam, gdzie trzeba. Ta nieskrywana niechęć do własnej literackiej działalności (choć już przed moją podróżą, w redakcji w Berlinie, powiedziano mi, że cieszącej się powodzeniem i uznaniem) sprowadziła naszą rozmowę na poczynania sowieckiej cenzury, stwierdziła, że jej nacisk powoli słabnie, potem na przedstawicieli tamtejszego samizdatu, powiedziała, że niektórzy jakby wynurzyli się na powierzchnię, padały nazwiska, tytuły utworów, i że już nie sadza się tych ludzi jak dawniej do więzień, ani nie zamyka w „psychuszkach", a w końcu, gdy zapytałem, czy wyobraża sobie zamieszkanie kiedyś w Grecji, to pokręciła głową w zamyśleniu i powiedziała, że raczej nie, została przecież pisarką rosyjską. I po chwili jeszcze, że może tam, w Rosji, jej pióro jest bardziej do czegoś przydatne. _________Krótkie spotkanie w Koryncie______233 Wydawała się zmęczona moim przepytywaniem i swoimi wyjaśnieniami, zapłaciłem, przed wyjściem przeprosiła mnie i zajrzała do toalety, czekałem na nią chwilę w holu, a gdy wróciła, zauważyłem, że starannie poprawiła włosy, jej ust jednak nie dotknęła szminka. Gdy szła na wprost ku mnie wynurzając się z półmroku wąskiego korytarzyka, pomyślałem, że jest ładna, nawet bardzo ładna, czego nie byłem tak pewien przedtem, a z jej twarzy - miałem teraz inne niż przedtem wrażenie - nie tchnęła siła, przeciwnie, słabość, jakaś jak gdyby niepewność, choć z całej postaci emanowało coś, na co nie mogłem znaleźć w tym momencie właściwego określenia, znalazłem dopiero wieczorem, kiedy powróciłem z samotnego spaceru po mieście: była w niej jakaś surowość, skromność, a zarazem doświadczenie życiowe. Nie chciała, abym łapał taksówkę, szła obok spacerowym krokiem, jak mi się zdawało w kierunku gdzie powinniśmy byli znaleźć nasz hotel, jakby dobrze znała miasto, choć przecież nigdy tu poza niemowlęctwem nie była, po drodze kupiła kilka greckich gazet, jedną ulicę dalej w McDonaldzie z czymś tam dwie kanapki, tłumacząc, że przywykła do obywania się w podróży bez restauracyjnych lokali, że jest zmęczona, już nigdzie dziś nie pójdzie, w tymże McDonaldzie dopytała się o nasz hotel, rzeczywiście było doń niedaleko. W holu podziękowała mi za przewodnictwo po mieście, powiedziała po rosyjsku do widzenia i jednocześnie dobranoc, podając rękę. Skłoniłem się z uśmiechem: „Pozwoli pani, że pożegnam ją po polsku", to mówiąc pocałowałem ją w wierzch dłoni. Jak mi się wydawało drgnęła, ale nie cofnęła jej, a nawet pozwoli- 234_________Włodzimierz Odojewski___________; la przetrzymać sekundę czy dwie dłużej niż trzeba było w mojej dłoni, z uwagą i poważnie mi się przypatrując, zanim się odwróciła i poszła spiesznie ku schodom. Tego wieczora włóczyłem się jeszcze trochę po mieście, po kolacji zaś, którą zjadłem w jakimś samoobsługowym barze w pobliżu hotelu, spisywałem relację rosyjskiej pisarki, zastanawiając się, co z tego w Berlinie dla niemieckiej gazety zrobię. Po głowie snuły się różne pytania, które chciałbym jej zadać, zastanawiałem się, czyje zadam, czy nie będzie to natręctwem, jeżeli je zadam, potem próbowałem wyobrazić sobie, jak ona, Greczynka, czuć się może w tym bądź co bądź obcym mieście, jakim jest dla niej Moskwa, w którym znikali niegdyś z dnia na dzień nagle, jak wyznała, nawet jej bliscy przyjaciele szkolni, w mieście, w którym najbliżsi, bo i matka, i ojciec zabraniali mówić o wielu sprawach, dla których czystki stalinowskie stanowiły tabu, a o których ona prędzej czy później musiała dowiadywać się od innych, od obcych, i wreszcie, jak ona chodziła po tamtych ulicach kiedyś, jak chodzi dziś, rozmyślałem, i zaraz te moje myśli przeskoczyły na wyobrażenie jej tam idącej ulicą nad rzeką, i zobaczyłem jej szczupłą, zgrabną sylwetkę na tle murku oddzielającego trotuar od brzegu toczącej się w dole Moskwy, lecz jednocześnie w tym samym momencie zobaczyłem także siebie przed laty w Berlinie Zachodnim, zupełnie bezwiednie przechodzącego pośpiesznie na drugą stronę ulicy (nie tylko na początku mego tam zamieszkania), kiedy w bliższej perspektywie ukazywał się patrol niemieckiej policji w wysokich, przypominających garnki zielonych hełmach na głowach, znanych mi tak _________Krótkie spotkanie w Koryncie______235 dobrze z czasów okupacji; siebie przechodzącego na drugą stronę ulicy albo zawracającego dyskretnie przy jakimś wystawowym oknie, jakby gdzieś z najgłębszej podświadomości mój mózg raptem odebrał ostrzegawczy sygnał zagrożenia. I powracały myśli, które się niekiedy budziły wówczas w głowie: „Co ja tu robię? Skąd ja tu się wziąłem?", które dawniej budziły się częściej, teraz wprawdzie rzadziej, nigdy jednak nie przepadały zupełnie. A także teraz - jednocześnie z przypomnieniem, że ona znalazła się tam, w Moskwie, jako dziecko - pojawiła się myśl, że musi czuć się z tym miastem jakoś jednak związana, że takich jak ja uczuć zapewne nie doświadcza, choć było to miasto śmierci i bólu podobnie jak Berlin. Powiedziała przecież, że tam jej pióro jest przydatniejsze, przypomniałem sobie jej słowa. Nazajutrz spotkaliśmy się przy śniadaniu. Jelena Aleksiejewna była milcząca, na pytania odpowiadała tak, nie, może, nie wiem, na niektóre w ogóle nie odpowiadała, jakby po niej gdzieś spłynęły, dopiero po wyjściu z hotelu, gdzie - nie pytając - wsadziłem ją do taksówki i kierowcy powiedziałem tylko krótko: „Archeis Korinthos", to nagle się rozpogodziła. Powiedziała, że odgadłem jej pragnienia, bo rano, właśnie kiedy się przebudziła, myślała, że powinna zobaczyć to miasto przeszłości, które tyle razy wyobrażała sobie, a nawet śniła. Gdy dojechaliśmy, jej jak gdyby poszarzała, zmęczona twarz pokryła się rumieńcem, z chwili na chwilę stała się inna. Czekała aż taksówka odjedzie, potem rozejrzała się i, jakby tu wielokrotnie była, poszła pewnym krokiem ku agorze. Wskazywała na poszczególne ruiny, nazywała je idąc i tłumaczyła, że ruiny są z czasów rzym- 236_________Włodzimierz Odojewski___________ skich, składają się z budowli wzniesionych już po 146 roku przed Chrystusem, kiedy to Juliusz Cezar zniszczył kwitnące miasto, mówiła, że pozostałości greckie zachowały się co najwyżej w fundamentach, prowadziła mnie wzdłuż resztek kolumnady hal targowych, pokazywała gdzie znajdował się odeon, gdzie teatr i gdzie budynek sądu, zniszczone w IV wieku przez trzęsienie ziemi i przez najazd Gotów, wreszcie ulicę Lechajonu, źródło Pejrene, potem zatrzymała się w pobliżu siedmiu zachowanych kolumn świątyni Apolla, gdzie usiadła na kamieniu i dalej mówiła o mieście z zapałem, więcej, z entuzjazmem i znawstwem zawodowego historyka. Patrzyłem na nią trochę zaskoczony jej przeobrażeniem, trochę rozbawiony, bo wydawało mi się przedtem, że to ja będę ją prowadził i zapoznawał z miejscem, a stało się inaczej. Ale to mnie tylko bardzo cieszyło. Nad ruinami wznosiło się niezmiernie wysokie, niebieskie niebo w poprzek pocięte licznymi pasmami jasnych obłoków, między nimi co jakiś czas ukazywało się otoczone białą mgiełką słońce i od morza ciągnął wilgotny, prawie już ciepły powiew ożywczo świeżego powietrza, pachnącego jakąś nieokreśloną dalą. Tu i tam wśród ruin widać było kilka pojedynczych osób chodzących bez przewodnika chyba, daleko obok resztek murów zamku posuwała się w dół w kierunku agory zbiorowa wycieczka na czele z przewodnikiem. Jelena Aleksiejewna siedziała na kamieniu i dalej mówiła, i mówiła (było coś nagle dziewczęcego w jej twarzy, ten zapał, to zaangażowanie), a ja słuchałem z uśmiechem, aż udało mi się jej przerwać pytaniem, skąd ona to wszystko zna. „Och, z tym nigdy nie miałam kłopotu" _________Krótkie spotkanie w Koryncie______237 powiedziała, „Pożyczałam książki w bibliotekach, siedziałam w czytelniach. Czasy antyczne, nie było więc żadnych trudności. Co innego, gdyby mi chodziło o współczesne. Miałabym wtedy wiadomości bardzo jednostronne. Ale te interesowały mnie najmniej". Podniosła się z kamienia, na którym siedziała i poprowadziła wzdłuż Lechajonu, ciągle swą opowieścią przybliżając stare dzieje miasta, aż dotarliśmy do resztek kamiennego cokołu, z którego apostoł Paweł miał wygłaszać kazania. Tu zamilkła na chwilę, a potem zaczęła coś o odżywającym w Rosji chrześcijaństwie i że Kościół jest tam tak bardzo skompromitowany współpracą z władzami, a nawet z tajną policją, że nie wiadomo, czy uda mu się łatwo zakorzenić na nowo w społeczeństwie, czy prosty lud zdoła z tego gąszczu kłamstwa wydobyć choć okruch prawdy, czy nie będzie szukał gdzie indziej. Że na ślepo szuka, że nie ma przewodnika, że tak trudno znaleźć drogę właściwą, mówiła z westchnieniem, i że nawet ci nieliczni, co zachowali wiarę nie zawsze są wiarygodni, czasem właśnie najmniej, czego w pierwszej chwili nie zrozumiałem, na drugi dzień jednak nabrało to pewnego znaczenia, kiedy opowiadała o ojcu, kiedy mówiła o specyficznej religijności ojca. Powracaliśmy do miasta wczesnym popołudniem, dołączywszy do wycieczki, która okazała się wycieczką Niemców (dość prostych rzemieślników z Bawarii); zabrali nas swym luksusowym autokarem do nowego miasta, przyglądając się nam po drodze trochę jak parze egzotycznych zwierząt, kiedy zorientowali się, że mają do czynienia z grecką Rosjanką i berlińskim Polakiem, ale byli bardzo uprzejmi. Rozstałem się z Jele- 238_________Włodzimierz Odojewski___________ ną Aleksiejewną w holu hotelowym, umawiając się na kolację w „Kypselosie", hotelu naprzeciwko. Przyszła trochę spóźniona (przejrzałem już dwa, może trzy razy kartę potraw i win, mówiąc podchodzącemu kelnerowi, że czekam na drugą osobę), miała na sobie czarną, obcisłą sukienkę zaznaczającą wąskie, kształtne biodra i pozwalającą domyślać się równie kształtnych nóg, przeprosiła, powiedziała, że przygotowywała się już do wyjścia z pokoju, ale miała z Moskwy telefon od mamy (w ten to sposób dowiedziałem się, że matka jej jeszcze żyje), potem zapytała, co wybrałem, gdy odpowiedziałem co, bez namysłu zażyczyła sobie to samo, wybierając tylko inne wino. Przy jedzeniu zasypała mnie wskazówkami na temat greckich win, jakie należy pić, a jakich raczej nie, które są słodkie, a które wytrawne, że Grecy słodkie lubią, no zwłaszcza ci, co poza ojczyzną żyją, roześmiała się, nie zapytałem co ją rozśmiesza ani skąd ta jej wiedza, czyżby w Sowietach znajdowały się te wina w handlu? I choć na serio się przez moment zastanawiałem, zagadnąłem o coś innego. Ojej mamę. Że wiem teraz, że jej mama żyje i że mieszka w Moskwie, czy więc przyzwyczaiła się do tamtejszego życia, tak zapytałem ogólnikowo, bo raczej interesował mnie jej ojciec nie matka, odpowiedziała, że mama jej mieszka właściwie nie w samej Moskwie, lecz kilkanaście kilometrów za miastem, że przed laty wydzielono im tam daczę w jednym z osiedli dla specjalnie zasłużonych dla ustroju, tak powiedziała, i dla wodza narodów, uściśliła zaraz, nieświadomie podnosząc głos z raptowną ironią, więc już o ojca nie musiałem pytać wcale, już mówiła sama, zmieniając się na twarzy (coś pojawiło się _________Krótkie spotkanie w Koryncie______239 tam nagle zaciekłego, jednocześnie żałosnego, błagającego o litość, zaciekłego jednak bardziej, nienawistnego nawet), że nadszedł taki czas, było to przed kilkunastoma laty, kiedy powróciła z dalekiej podróży po Kazachstanie, gdzie zetknęła się z licznymi przesiedlonymi znad Donu Niemcami i Polakami ze wschodniej Polski, gdzie spotkała także Greków znad morza Azowskiego i z Odessy, również przesiedlonych, i że już wtedy wiedziała to wszystko, o czym przedtem wiedzieć nie miała, przed czym ją zarówno mama, jak i ojciec tak długo osłaniali, od czego ją odpychali, do czego nie dopuszczali, co się w tym kraju niedawno jeszcze powszechnie działo, co z ludźmi czyniono, i również to najistotniejsze, to najgorsze, wpychające się w ciało jak pręt rozpalonego żelaza, dlaczego ich, to znaczy ją i jej rodziców to nie spotkało, chociaż w tym czasie i do generałów strzelano, że jej ojciec w tym wszystkim ręce maczał, że miał ręce unurzane po łokcie we krwi, że w cudzych łzach, że w cudzym pocie, że pilnował i wydawał na poniewierkę, a być może nawet i na śmierć różnych swoich ziomków, że pilnował i meldował o tych, którzy odważyli się myśleć inaczej niż nakazano, co wyznał jej na koniec sam, choć winna była wiedzieć dużo wcześniej, pewnie już wtedy, kiedy ją skrzyczał na schodach pod drzwiami tego wypróżnionego z ludzi i zamkniętego na głucho mieszkania sąsiadów, a nie dopiero po latach, wówczas, kiedy znalazła go, po swoim powrocie do Moskwy, na łożu śmierci (rak płuc to był, ujawnił się nagle, postępował błyskawicznie), i dalej opowiadała, jak on leżał na łóżku szpitalnym biały na twarzy jak ściana i ręce mu drżały, choć pompowano w niego środki przeciwbólowe 240_________Włodzimierz Odojewski i nasenne, i palce mu się zaciskały i rozluźniały, ale oczy, gdy je otwierał, to miał zupełnie przytomne i mu płonęły, jak dwa kasztany wyciągnięte z ognia. I że na zmianę przesiadywały u jego łóżka, raz mama, raz ona, a krótko przed końcem, kiedy została u niego sama, gdy tylko za mamą zamknęły się drzwi, to otworzył oczy i wyjawił, co on robił (jej ojciec, którego tak kochała i który ją kochał ponad wszystko!) i że robił to dla niej i dla jej mamy, tak powiedział umierając. „Tak powiedział" powtórzyła. I że musiał, bo by się go też pozbyli. Tam za Ural posłali. Musiał! Musiał! Lecz czy musiał naprawdę?! A przecież wiedziała, że potajemnie to on był nawet religijny, że w jakiś własny, specyficzny sposób, oczywiście, ale tak, w istocie był religijny, jednakże to go wcale nie powstrzymywało przed tym, co robił i co zrobił. „Więc jak on to wszystko razem ze sobą godził?" mówiła, i że pytała wtedy samą siebie, pochylając się nad nim, leżącym tam, białym jak ściana, na łóżku, podłączonym do rurek i aparatów, i teraz też się o to samo wciąż zadręcza pytając siebie, i powtórzyła parokrotnie to samo zdanie: „Mówił do mnie, że kochał mnie i mamę ponad wszystko", jak gdyby to było dla niego najważniejsze, bo nazywało to najbardziej cenne (nie potrafiła się pozbyć tego wszystkiego z pamięci, a może i nie chciała, jednocześnie był to największy pewnie zawód jej życia). I dalej mówiła, że wtedy, tam na łóżku, cytował z listów do Koryntian: „Mnie najmniej zależy na tym, czy będę sądzony przez was, czy przez jakikolwiek trybunał ludzki. Nawet sam siebie nie sądzę. Pan jest moim sędzią", i zaraz, że taki to był czas, nie on, to by inny ktoś to zrobił, jeden musiał pilnować drugiego, _________Krótkie spotkanie w Koryncie______241 on umiera spokojnie, i tylko żałuje, że się w ogóle narodził, a potem jego głośny oddech raptem ustał, już nie żył i ona z tą całą okropną wiedzą pozostała sama, jak przygnieciona kamieniem, i jeszcze później wiele innych rzeczy się dowiedziała i były takie dnie, a zwłaszcza noce, kiedy myślała, że zwariuje albo że udusi się ze wstrętu, tak, że się udusi, ze wstrętu nie do niego zresztą, nie do pamięci o nim, najczęściej do siebie samej, że mogła być tak naiwna, głupia, ślepa, że wcześniej się nie domyśliła, czy nawet, że może tego i owego się czasem domyślała, jednakże spychała to w głąb świadomości, odpychała od siebie, tak mówiła, i że raz to nawet próbowała ze sobą skończyć, ale tylko pochorowała się okropnie po tych różnych lekarstwach, których się najadła i napiła, i że chociaż wypompowano jej żołądek, to ledwo ją odratowano, i potem, że do dzisiaj nie wie, czy mama o tym, co ojciec robił wiedziała, nigdy o tym ze sobą nie rozmawiały, a teraz jest za późno i jak to kamieniem niedopowiedzeń zwaliło się między nie i tak zostało, i tak pozostanie na przyszłość, na zawsze, aż do grobu jednej z nich. Podniosła dłonie do oczu, szybko przetarła je, były suche, ale uporczywie tarła palcami dalej, nawet z gniewem, jakby usiłowała z nich zetrzeć jakieś niechciane, napastujące ją obrazy i zaraz dłonie opuściła, bo może ich już, tych obrazów nie było, albo przeciwnie: może zetrzeć się nigdy nie dawały i ona to wiedziała i do tego przywykła. Powiedziała jeszcze, że był czas, kiedy nienawidziła swojej matki, żyła osobno, unikała jej, nawet w myślach przestała nazywać ją mamą, myślała jedynie „matka" albo jakoś inaczej, gorzej, ta kobieta, czasem 242_________Włodzimierz Odojewski___________ jeszcze gorzej, ta kobieta z jakimś dosadnym przymiotnikiem, ale to niewiele pomogło, właściwie nie pomagało nic. Tak powiedziała i znowu przetarła oczy. A twarz miała cały czas bladą, jakąś ściągniętą, jakby pozbawioną pod skórą krwi, pełną znużenia, jakby ta opowieść wszystkie siły z niej wyssała, i jeszcze długą chwilę milczała i patrzała tępo w przestrzeń lokalu, ale wątpię, czy cokolwiek tam widziała. Ja też milczałem i wzrokiem goniłem za jej spojrzeniem w przestrzeń lokalu. A potem przerwała milczenie słowami: „Zrobi pan z tym, co pan zechce", na co nie powiedziałem nic, bo podszedł kelner z zapytaniem, czy jeszcze coś sobie życzymy, żeby podać. Na moje pytanie skierowane do niej nie odpowiedziała, sięgnęła po kieliszek z winem, wypiła całą zawartość do końca jednym haustem, jakby tym winem próbowała w sobie coś ugasić, w milczeniu kieliszek odstawiła, uniosła się z krzesła i poszła do wyjścia z sali prowadzącego do holu. Patrząc za nią, kelnerowi podziękowałem i resztą wina z butelki napełniłem swój kieliszek, a potem piłem drobnymi łykami i spoglądałem na wahadłowe drzwi do holu. W głowie wciąż nie miałem żadnych myśli o niej, dopiero po jakimś czasie, kiedy spostrzegłem, że z krzesła obok krzesła, na którym siedziała znikła jej torebka, wtedy dopiero taka myśl się zrodziła, że może wcale nie poszła do toalety, tak jak zrazu przypuszczałem, ale opuściła restauracyjny lokal w „Kypselosie", by powrócić na drugą stronę ulicy do naszego hotelu. Siedziałem jeszcze z dziesięć, może piętnaście minut i, ponieważ nie pojawiała się, przywołałem kelnera i zapłaciłem. Jeszcze czekałem dobrą chwilę, aż w końcu zupełnie Krótkie spotkanie w Koryncie______243_ pewien, że poszła do siebie, zabrałem się od stolika i poszedłem również. U siebie w pokoju zapaliłem małą lampkę na stoliku nocnym i rzuciłem się na łóżko zdjąwszy tylko marynarkę. Leżałem na wznak, patrzyłem w sufit, śledziłem drgające na nim cienie i myślałem o Grecji tak w ogóle, może także o ludziach, też tak w ogóle, bo o nikim i niczym szczególnie, dokładnie tak w ogóle, po wierzchu, bez żadnych konkretów, że ludzie zdolni są do wszystkiego, zarówno dobra, jak zła, zwłaszcza jednak do zła, żeby je wyliczyć nie starczyłoby dziesięciorga przykazań wszystkich religii świata, ale bez konkretów myślałem, o czasie też myślałem bez konkretów, lecz tak w ogóle, że zazwyczaj sprzyja on złu, i że to nie historia się powtarza, do czego Jelena Aleksie-jewna usiłowała mnie niedawno przekonać, ale powtarzają się ludzie, właśnie z tym całym złem, które w nich tkwi, nie do wykarczowania, głęboko, tak myślałem, ludzie, przez wieki, przez tysiąclecia powtarzają się ludzie, myślałem, wciąż czyniąc to samo, pokolenie po pokoleniu wkraczając na te same fatalne ścieżki, ludzie, myślałem na niczym dłużej myśli nie zatrzymując i na pewno nie zasnąłem, jednakże w ten sposób minęły dwie albo trzy godziny, bo gdy wreszcie dźwignąłem się z łóżka, była pełna noc. Rozebrałem się i, myjąc się, prawie zasypiałem. Czułem się zupełnie wykończony, wyczerpany jak po jakiejś ciężkiej, fizycznej pracy. Zasnąłem potem natychmiast i miałem jakieś dzikie sny, z których żadnego nie zapamiętałem dokładnie. Nazajutrz rano w sali śniadań pełnej nowo przybyłych gości, jak przedtem, 244_________Włodzimierz Odojewski___________ zachodnich Niemców, czekałem na Jelenę Aleksiejew-nę dość długo, w końcu samotnie zjadłem swoje poranne, owsiane zacierki na mleku i wypiłem potem kawę. Byłem pewien, że z tego, z czego Jelena Aleksiejewna zwierzyła mi się poprzedniego dnia wieczorem przed naszym rozstaniem, nie wykorzystam absolutnie nic, i nawet nie próbowałem znaleźć uzasadnienia na to, dlaczego nie wykorzystam nic, po prostu nie wykorzystam, tak myślałem. Absolutnie nic! Potem jeszcze usprawiedliwiałem się przed sobą prawie ze złością: „Kogo to zresztą tak naprawdę w Niemczech by obchodziło, kto by to zrozumiał?" Że gdybym napisał, że za jakiś wiersz, za jakieś opowiadanie była aresztowana, katowana, zamknięta w psychuszce, czy odesłana do łagru, albo dużo lepiej, że przez przesłuchujących zastała zbiorowo zgwałcona, to co innego, ma smaczek, wzbudziłoby być może pewne zainteresowanie, ale tak? Z tego, co mówiła mi przedtem, na samym początku, zrobię coś w rodzaju reportażu pomieszanego z wywiadem pod tytułem „Jak dużo już tam wolno", oto wszystko, oni cholernie lubią Rosjan, zsikają się w portki z zachwytu, że niemal wszystko w Rosji jest na najlepszej drodze do Europy, no, że właściwie to już Europa całą gębą, „Jak dużo już tam wolno", oto świetny tytuł, trzeba tylko zaznaczyć, że to jej własne słowa, redakcja przyjmie do druku z pocałowaniem ręki i diety wypłaci nawet podwyższone, jak z jakiejś nadzwyczajnej okazji, jakbym obsługiwał przyjazd do Berlina jakiejś koronowanej głowy, tak myślałem. Z dziwnym uczuciem, a raczej przeczuciem z sali śniadań poszedłem do recepcji. Siedząca tam panienka _________Krótkie spotkanie w Koryncie______245 dała mi w firmowej kopercie niewielką kartkę, zapełnioną kilkoma linijkami drobnego pisma. To Jelena Aleksiejewna dziękowała mi na niej za wierne towarzystwo, poświecenie jej tak wiele czasu i w ogóle za wszystko, i przepraszała, jeżeli pozostawia być może po sobie nie za dobre wspomnienia. Po raz drugi było tam wtrącone takie zdanie, że z tego, co mi mówiła, mogę zrobić co zechcę. I jeszcze na koniec były pozdrowienia dla mnie. Bardzo serdeczne. Trzymałem kartkę w dłoni milcząc i patrzyłem pytająco na panienkę. Ona, jakby domyśliła się w moim wzroku pytania, powiedziała, że Jelena Aleksiejewna przed półtora godziną wyjechała z Koryntu autobusem odwożącym hotelowych gości do Epidauros. Być może panienka spostrzegła na mej twarzy wtedy zaskoczenie, bo powtórzyła: „Zwolniła pokój i wyjechała autobusem do Epidauros", a ja nie zapytałem o nic więcej. Myślałem o Jelenie Aleksiejewnej: „Co ja o niej wiem, poza tym, co mi powiedziała. Nic". Ale po chwili, że to „nic" nie znaczyło absolutnego nic, pomyślałem, bo równocześnie wiem wiele. Może bardzo wiele. A że tak raptem wyjechała, to być może dlatego, że nie chciała tego wszystkiego ciągnąć dalej. Może uznała, że nie ma już nic więcej ze swojego życia do odsłonięcia, do opowiedzenia, bo powiedziała już wszystko. Tak mogło być. Tak zapewne jest. Kartkę włożyłem starannie na powrót do koperty i dalej wpatrywałem się w panienkę nieruchomo, aż zapytała, czy coś się nieprzewidzianego stało. To pytanie wyrwało mnie z zamyślenia. Powiedziałem, że nie, że wszystko w porządku i poszedłem do siebie do pokoju. 246_________Włodzimierz Odojewski________•i'fJ Postanowiłem pospacerować jeszcze trochę po mieście i po drodze dowiedzieć się o samolot do Niemiec. Zaraz potem jednak pomyślałem, że nie mam się co śpieszyć. I jeszcze, że może nawet dzień albo dwa w Koryncie pozostanę. Będę patrzył na ruiny na starym mieście albo tylko na morze. To wystarczy. Morze! Wspaniale, ciemne o tej porze, groźne, wzburzone, pieniące się u samego brzegu, kłębiące się, jakieś wieczne, niezmienne, niezniszczalne, morze świadek i morze obserwator, o niczym innym nie będę myślał tylko o nim, o morzu, tak myślałem. Broń Boże o tej całej historii, broń Boże o ojcu Jeleny Aleksiejewnej. Nawet gdyby mnie to jednak korciło. Ten jego emigracyjny los. Jakieś bliższe szczegóły. Ale nie korci. Dzięki Bogu! Byłoby to tylko wścibskie, dziennikarskie węszenie, pospolite śledztwo, obrzydliwe, nie potrzebuję tego! Wystarczy, że może o tej kobiecie od czasu do czasu pomyślę, zanim jej twarz zatrze mi się w pamięci; no może tak, może też nie. Tak, może też nie. Będę myślał tylko o morzu. Groźnym, wzburzonym, kłębiącym się, gniewnym, czasem uciszonym, gładkim jak szkło, uciekającym w dal, wiecznym, niezmiennym. Tak, o morzu, odrywającym człowieka od małości, nakazującym wszystko widzieć daleko. O morzu. Maj 1999 r. Listopad 2004 r. Był spokojny Chwilę przyglądał się, jak niedzielnie ubrani ludzie wysypywali się z bramy kościoła, niektórzy skręcali od razu w alejkę prowadzącą na niewielki tutejszy cmentarz obok, szli między groby, poprawiali tam na grobach kwiaty, inni dźwigali w konewkach wodę, podlewali je, jeszcze zaś inni stali tu i tam na skrajach ścieżek rozprawiając głośno o pogodzie, dość kapryśnej tego roku, o zbliżających się żniwach, o cenach rolniczych produktów, najczęściej, że są marne i wkrótce mogą być jeszcze marniejsze, jakby i ich umarli dalej uczestniczyć musieli razem z nimi w tych powszednich kłopotach i troskach. Jakaś kobieta w głębi cmentarza siedziała przy świeżym grobie na drewnianej ławeczce z twarzą pochyloną, zatopioną w dłoniach, ścieżką w jej kierunku zbliżała się kilkuletnia dziewczynka. Właśnie z późnośredniowiecznej wieży wspierającej bok kościoła odezwało się bicie dzwonu, wzywające wiernych na mszę następną. I dziewczynka zatrzymała się, uniosła głowę i z uśmiechem na twarzy patrzyła w stronę skąd niósł się głos. Nigdy nie był w tym niewielkim miasteczku, nawet przejazdem, zawsze wybierał inną, wygodniejszą trasę, chociaż dużo dłuższą. A jednak mężczyzna, idący od furty, który go minął, a mijając, się ukłonił, i zaraz zniknął w kościelnej bramie, był tym znajomym, w którego 248_________Włodzimierz Odojewski___________ pogrzebie uczestniczył dopiero co przed tygodniem, nie miał wątpliwości, najmniejszej. Zresztą nie miałby jej nawet wtedy, gdyby tamten się był nie ukłonił. Był kolegą z grona pracowników ich Instytutu, znał go nie tylko z widzenia, czasem także z krótkiej wymiany zdań na korytarzu lub w windzie, a właśnie przed tygodniem szedł w niewielkiej odległości za rodziną i najbliższymi przyjaciółmi w orszaku pogrzebowym za jego wiezioną na przedzie na ręcznym wózku trumną obłożoną skromnymi wieńcami i wiązkami kwiatów. Miał przed chwilą zamiar wejść do kościoła, pragnął trochę się skupić, zamyślić w tym, sprzyjającym zamyśleniu i refleksjom nad sobą samym, miejscu, była przecież ? niedziela, ostatnio w jego życiu zmartwienie goniło zmartwienie, troska troskę, zresztą niezależnie od nich zawsze to czynił, nawet w podróży, nawet przejazdem w obcej miejscowości, zwłaszcza widząc stary kościół, ale teraz nie potrafił zrobić w kierunku bramy kościelnej jednego kroku. Tylko w głowie przelatywały błyskawicznie obrazy z tamtego pogrzebu. Mięśnie nóg puściły dopiero kiedy zwrócił się w stronę skąd przyszedł; po chwili szedł już ku schodom prowadzącym z cmentarno-kościelnego wzgórza ku ulicy, potrąciwszy kogoś w pośpiechu po drodze, nie przeprosiwszy nawet, zaraz znalazł się na ulicy, a wtedy już biegł, dopadł odstawionego na poboczu swojego samochodu, trzęsącą się ręką szukał otworu dla kluczyka, zapuścił motor, z gwizdem opon poderwał samochód z zatoczki chodnika i pojechał. Potem półprzytomny poddawał się szalonej jeździe na szosie dobrych kilka minut i dobrych kilkanaście kilometrów, całe szczęście, że o tej porze niezatłoczonej, Był spokojny i wydawało mu się, że z bólu serce mu z trzaskiem pęknie. Jednakże ostry pęd powietrza uderzający w twarz przez otwarte okno w końcu go otrzeźwił i wypchnął na wierzch świadomości myśl, że jedzie za szybko. Skręci} wtenczas w pierwszą otwierającą się w bok drogę i wkrótce z niej znowu w bok, a z niej na drogę prawie polną prowadzącą do lasu, którego zarys widział jeszcze z szosy, lecz się weń nie zagłębił, przyhamował na jego skraju, zawrócił samochód i tyłem do lasu zatrzymał. Po jakimś czasie otworzył drzwiczki samochodu, opuścił nogi na zewnątrz, głowę skłonił do tyłu na oparcie siedzenia, zamknął oczy. Oddech mu się powoli uspokajał. O niczym nie myślał, nie chciał zresztą myśleć. Zwłaszcza o tym, co spotkało go przed kościołem. Czekał aż oddech uspokoi się mu zupełnie. Gdy znowu podniósł powieki, usłyszał w pobliżu głos ptaka. Nie mógł go nigdzie dostrzec, ale jego wzrok przyciągnęły podświetlone słońcem białe cumulusy, wolno wędrujące przez całą szerokość nieba, ginące za widnokręgiem. I tego ptaka wreszcie tam wysoko też dostrzegł, bo rozdzwonił się długim, głośnym trelem, prawie nieruchomo utrzymując się podczas całej zwrotki w jednym miejscu w powietrzu. Jego śpiew był niezwykle piękny, nie potrafił w nim dosłu-chać się niczego innego prócz wielkiej, wszechogarniającej, wprost bezgranicznej radości. Słuchał przejęty do żywego i potem słyszał go jeszcze, kiedy tamten wzbił się wyżej i powoli przepadał gdzieś tam w niedającej ogarnąć się wzrokiem wysokości, wciąż powtarzając swą skomplikowaną, skoczną melodię, jakby chciał, ażeby on ją koniecznie zapamiętał. Lecz gdy głos ten wreszcie zamilkł, uświadomił sobie, że cisza dookoła pełna jest też głosów 250_________Włodzimierz Odojewski___________ innych ptaków, a za jego plecami ani na chwilę nie ustaje (w rytm niemocnych podmuchów wiatru) raz podnoszący się w górę, raz opadający w dół, przeciągły szum leśnych drzew. Podniosły, uroczysty, dobitny. Jakby i las chciał coś ważnego mu powiedzieć. Długo słuchał tego szumu i wprost z pożądliwością chłonął oczyma intensywną zieleń łąk rozciągających się po obu stronach drogi, poprzetykanych gęsto żółcącymi się jaskrami i mleczami. Ich widokiem wprost nie mógł nasycić oczu. Oddech mu się uspokoił do końca. Dopiero gdy usłyszał w pobliżu lekkie, ledwo szmer wywołujące kroki, zamknął oczy, zacisnął silnie powieki, zapadając w ciemność, lecz dalej był spokojny. Ciemność ogarniała go tak zupełna, że na chwilę uwierzył, że to nie własne powieki odcinają go od światła, ale jakaś szczelna, kamienna ściana i, też przez chwilę, wydawało mu się, że jej nigdy nie przeniknie, że się spoza niej nigdy nie wydobędzie na światło. Że to na zawsze. Szmer, przypominający kroki, powtórzył się. A potem jeszcze raz. I jeszcze. W ciemności nieprzeniknionej. Gdy ucichł po chwili, to wtedy znowu oczy otworzył, lecz nikogo nie było w pobliżu. Za plecami las szumiał, okoliczne łąki falowały na wietrze, trawy kłoniły się w jego podmuchach prawie bezszelestnie, w wydłużających się smugach raz stawały się płowe, raz ciemniały, a wraz z trawami falowały jaskry i mlecze. Bezustannie, równomiernie. Gdzieś zaś wysoko, już przed chwilą słyszaną melodyjną zwrotkę, powtarzał ten sam, co przedtem, a może inny ptak. Rozglądał się, zachłannie wpatrywał się we wszystko dookoła, nie mógł oderwać wzroku. Był spokojny. Bardzo spokojny. Najzupełniej spokojny. 2004 r. Jeszcze raz, i jeszcze.,. Wprost zderzyliśmy się wzrokiem. Choć jej spojrzenie było łagodne, to jednak nie umiałbym wrażenia, jakie zrobiła na mnie wyrazić inaczej, pamiętam: zderzyliśmy się, właśnie tak, zderzyliśmy się. I że jej twarz była skądś znajoma, z bardzo dawna, z bardzo daleka. Zaraz potem zapytała, która godzina i jeszcze po małej chwili, kiedy obnażywszy przegub ręki spojrzałem na już odsłonięty zegarek (lecz zanim odpowiedziałem), do tamtego pytania dorzuciła szybko następne, mianowicie o datę (może widząc na tarczy mego zegarka datownik?), ja zaś odpowiedziałem na pierwsze i drugie pytanie razem, wtedy kiwnęła głową, co pewnie było podziękowaniem, a mogło być pożegnaniem jednocześnie, i zaraz wmieszała się między przechodniów, dość licznych o tej porze dnia przed tym neogotyckim budynkiem, w którym mieścił się jakiś wysoki urząd bawarski, bo u drzwi stał strażnik w dziwnym, niewojskowym mundurze, choć o wyglądzie wojskowym i, mimo że starałem się wśród tych przechodniów przez chwilę jej smukłą sylwetkę w jakiejś lekkiej, falującej w letnim powiewie sukni odprowadzać wzrokiem, niemal natychmiast przepadła z zasięgu moich oczu, nie zdołałem jej już wśród oddalających się odnaleźć. 252_________Włodzimierz Odojewski___________ Lecz gdybym miał teraz wyjaśnić, dlaczego wszystko to zapamiętałem tak wyraźnie, tak dokładnie, tak do głębi przenikająco: te jej oba pytania, moją odpowiedź, idealny, skądś jak gdyby znajomy owal jej twarzy (przyciągającej wzrok, zwracającej uwagę, może nawet pięknej), łagodne, ale mocne, przeszywające na wskroś spojrzenie, jakiś lekki, zwiewny materiał jej sukienki, jej smukłą postać ginącą szybko wśród przechodniów - nie potrafiłbym. Po prostu zapamiętałem, utrwaliło się to gdzieś w głębi pamięci jak kilka zbyt ostrych fotografii, choć nigdy do nich nie sięgałem, nie wydobywałem stamtąd, nie przybliżałem, ażeby się przyjrzeć, aż nagle po wielu miesiącach, może nawet po roku albo i więcej (bo wtedy był początek lata, tym zaś razem lato już się na dobre skończyło), spotkałem tę młodą kobietę powtórnie w zupełnie innym mieście, to była ona, nawet gdybym pomylił twarze, rysunek sylwetki, sypkich, złotawych włosów bujną aureolę, nie mógłbym pomylić pytań mi zadanych, były to bowiem znowu te same dwa, bez wątpienia: o godzinę i o datę, i zaraz była moja szybka, zmieszana odpowiedź, jej lekki skłon głowy, wyrażający podziękowanie, jej odwrócenie się, jej zniknięcie w tłumie i to moje zmieszanie zmieniające się w zdumienie. A potem stałem tam na ulicy nieruchomo, jak przemieniony w słup soli, zapatrzony w stronę, w którą odeszła, uświadamiając sobie w najwyższym zaskoczeniu, że nie wiem, w jakim języku zadała mi ona te swoje pytania, ani także, w jakim to języku ja jej odpowiedziałem, byłoby zrozumiałe, że na ulicy tego niemieckiego miasta odpowiedziałem jej, chociażby ____________Jeszcze raz, i jeszcze..._________253 bezwiednie, po niemiecku, bo jakże inaczej, słysząc jednak jeszcze strzęp swej odpowiedzi - wprawdzie cofający się, zapadający bezpowrotnie w głąb czaszki, lecz przecież wciąż dostatecznie głośno i wyraźnie we mnie brzmiący - to wydało mi się, że odpowiedziałem jej po polsku. Bo wydało mi się również, że jej pytania postawione mi zostały w tym właśnie języku, to znaczy po polsku. I zaraz przeniknęło mnie jakieś dziwne uczucie zupełnego zagubienia, wyobcowania z wszystkiego, co mnie otaczało, tak wielkie, że wywołujące lęk. Byłem od wszystkiego osobno, byłem sam, między mną a całą resztą otoczenia dookoła rozciągała się bezmierna przestrzeń pustki. Nie do ogarnięcia ani wzrokiem, ani myślą. Więc skłamałbym, gdybym powiedział, że tym razem obraz młodej kobiety i wypowiedziane przez nią słowa utrwaliłem jedynie gdzieś w sobie bardzo głęboko, tak, że do tego, co mi się przydarzyło, nigdy nie musiałem powracać i nie powracałem, bo przeciwnie, musiałem i powracałem bardzo często, tak często, aż stało się bolesną obsesją prześladującą zarówno na jawie, jak niekiedy i w snach, aż wreszcie powiedziałem sobie: dość, nic takiego mi się nie przydarzyło, śniłem, wymyśliłem to wszystko być może i uwierzyłem we własny wymysł, że są to tylko jakieś dzikie zabawy wyobraźni, nic więcej, myślałem, dość, dość!!!, i tak oto w końcu twardo postanowiłem sobie, że dość, i istotnie, po pewnym czasie nawet się udało, uwierzyłem chyba, że to był tylko wymysł, więcej nic, gdyż wreszcie powracać przestało i miałbym zapewne spokój, mógłbym co najwyżej żartobliwie wspominać, ja- 254_________Włodzimierz Odojewski___________ ko przygodę wyobraźni, jeżeli już wspominać niekiedy musiałbym, gdyby któregoś dnia ten z takim trudem wymuszony na sobie samym spokój nie został zniszczony bezpowrotnie. A znowu minął rok, może i więcej, no tak, chyba więcej, była bowiem pełnia lata - tym razem zdarzyło się to w niewielkim miasteczku w Polsce, z kilkadziesiąt kilometrów po sforsowaniu granicy, gdzie się zatrzymałem przejazdem, bo ktoś na stacji benzynowej mi powiedział: Nazajutrz w rynku będzie wielkie targowisko, jest ciekawe, warte obejrzenia! I rzeczywiście, już o świcie rozstawiono tam kilka rzędów straganów. Na poboczach stały zaprzężone w konie wozy, obok samochody i ciężarówki, jedne z drugimi pomieszane, jakby z różnych epok, a między straganami kręciło się mnóstwo ludzi, nie tylko kupujących, także turystów. Zapłaciwszy w hoteliku za pokój, podjechałem, zostawiłem w pobliżu samochód, podszedłem do straganów, chciałem się przyjrzeć, może coś kupić, raczej jednak przyjrzeć się tylko - od jarzyn, nabiału, wyrobów mięsnych, poprzez przecenioną, choć nową odzież, ludowe wyroby artystyczne, wszelką amatorszczyznę, jakieś starocie, może prawdziwe, może podrabiane, na tyle się nie znam, drób, świnie, wreszcie konie, do używanych samochodów, rowerów, motocykli i rolniczych maszyn, nagromadzenie stworzeń i rzeczy istotnie przeogromne, takich widowisk w Niemczech już się nie spotyka - i chodziłem, i przyglądałem się, wdychałem te wszystkie pomieszane z sobą charakterystyczne dla takiego targowiska zapachy, chłonąłem swojskie ____________Jeszcze raz, i jeszcze..._________255 dźwięki, i to wtedy właśnie spośród straganów ona wyłoniła się znowu. Jej łagodne oczy spojrzały na mnie z wyostrzoną uwagą. Jej dłoń podniosła się nieco w górę, jakby chciała mnie powstrzymać, gdybym zamierzał się cofnąć, czy może nawet uciec, choć możliwe to nie było, wszystko bowiem we mnie znieruchomiało, zamarło, stałem jak skamieniały. I znowu było to samo jak dawniej pytanie, raczej dwa, tylko że zadane jak gdyby jednym tchem, więc brzmiące jak jedno, i zaraz moje wysuszone gardło, zanim odsłoniłem z mankietu przegub, zanim jeszcze spojrzałem na tarczę zegarka, choć przecież wiedziałem, że muszę to zrobić, nim nawet ona otworzyła usta, i zrobiłem to, bo natychmiast usłyszałem swoją odpowiedź wypowiedzianą głuchym, drewnianym głosem, jak głos mechanizmu, zawierającą tylko inną godzinę i inną datę, niż poprzednimi razy, natychmiast było jej takie samo jak dawniej kiwnięcie głową w podziękowaniu i już zaczęła znikać pomiędzy straganami szybko, nieomal w oka mgnieniu, a ja nie usiłowałem dogonić jej nawet wzrokiem, bo wiedziałem, dogonić nie zdołam, wciąż stałem oniemiały, szalone myśli przewalały się przez głowę zimną lawiną, aż wreszcie, kiedy oddech mi się nieco uspokoił, powtórnie odsłoniłem z mankietu przegub, spojrzałem na zegarek, sprawdziłem godzinę, także datę - duża wskazówka minutowa wskazywała dokładnie czas wyrażony w mojej odpowiedzi przed chwilą, a przecież ta młoda i piękna kobieta znikła pośród straganów i wśród kupujących już dobrych kilka minut temu. Więc chociaż zaraz roz- 256_________Włodzimierz Odojewski___________ paczliwie uczepiłem się myśli, że widać nie byłem zbyt dokładny w swojej odpowiedzi, zadrżałem. A w ciemnym kłębowisku myśli rozpędzonych w głowie, jedna krzyczała: ile razy to się jeszcze zdarzy!? Czy się to jeszcze zdarzy? Kiedy? Czy musi? I co oznaczać może?! I żadna inna myśl nie przychodziła tamtej, rozpaczliwie krzyczącej, z pomocą, ażeby rozjaśnić tę ciemność, ażeby w niej chociaż mały zapalić punkt światła. Aż szarpnięty poufale za ramię przez jakiegoś sprzedawcę, wskazującego na rozłożony na podpartych stojakami deskach towar, od tamtych myśli się oderwałem. Odepchnąłem go brutalnie i poszedłem do samochodu. Tracił pamięć... ...tak, zapewne. Bo jeszcze niedawno znał imię kobiety, przy której boku się dzisiaj rano obudził. Jeszcze wczoraj pamiętał wypowiadane zwykle przed zaśnięciem własne czułe słowa. Jej cichy na nie w odpowiedzi szept. Że coś znaczył, wiedział. Ważny. Nawet jeżeli nie było w nim nic ważnego. Ważny. I że jej imię było najważniejsze - to pamiętał też. Że długo przedtem obrastało wspomnieniami i czuł się tak bardzo wyróżniony, aż nagle wszystkie one, te wspomnienia, z jego pamięci uleciały. Choć głowa kobiety wciąż kryła się w zagłębieniu jego ramienia i widział jej twarz idealnie wygładzoną snem, zaróżowioną, rozluźnioną i zupełnie blisko, że mógłby dosięgnąć ustami. Wciąż jeszcze wsłuchiwał się zachłannie w jej oddech, lecz on mu teraz również nie przypominał nic. Więc potem prawie bezszelestnie wysunął się z łóżka. Żeby tylko jej nie zbudzić. Mógłby bowiem posłyszeć jej westchnienie, jej głos, jakieś słowa, śmiech być może, a byłyby mu zupełnie obce. Jak i przedmioty i meble zapełniające pokój. Krzesła, stół, fotele, stare sztychy i mapy na ścianach, firany na oknach, wazon pełen kwiatów na stole pośrodku na serwetce wyszywanej ręcznie w modne przed laty wzory przez jakąś inną kobietę, której również nie pamiętał, może matkę, 258_________Włodzimierz Odojewski bo przecież musiał mieć matkę, skoro się urodził. Wszystko dookoła było nieznane, nie wiadomo skąd pochodzące, do kogo należące, komu służące. Dotykał tego wszystkiego wzrokiem ze zdumieniem. Ale nie próbował zadawać sobie żadnych pytań, bo nie wiedział, czy znajdzie na nie odpowiedź, bał się, że nie, a śpiącej w łóżku kobiety zapytać by się nie odważył. Wyszedł z domu, kiedy wciąż jeszcze spała. Padało drobno. I krążył długo ulicami z rosnącym zdumieniem, bo one również wydały mu się nieznane, obce, pełne obcych ludzi, obcych napisów na sklepowych szyldach i na ścianach, obcych nazw na tabliczkach przymocowanych do murów na narożnikach i na skrzyżowaniach, obcych pomników na placach; miasto w pół cięła rzeka, zdawało mu się, że znał kiedyś jej nazwę, teraz nie pamiętał. Dokądś prowadził u jej brzegu ciągnący się prospekt, poszedł nim, zanurzał się w nieznane ulice, uliczki i skwery, budzące w nim coraz bardziej niezrozumiały lęk, wycofywał się, potem rozglądał się już wokoło w panice. Bo dopiero co było rano, a już zapadał zmierzch. Wciąż padało. I wtedy uprzytomnił sobie, że cały dzień błądził i że nie zdoła trafić na powrót do domu. A chociaż był to zupełnie obcy dom, był to jego dom i mieszkała tam kobieta, której imię wprawdzie już zapomniał, to jednak rano u jej boku obudził się przecież, może kiedyś należeli do siebie, może ona jego imię pamiętała jeszcze, może powiedziałaby je głośno, a wtedy być może on w końcu w swej zmąconej pamięci odnalazłby jedno chociażby czułe dla niej słowo i spróbowałby wypowiedzieć je na głos, a na to w odpowiedzi posłyszałby zapewne jej _______________Tracił pamięć...____________259 szept, swoje szeptem wypowiedziane przez nią imię i zdołałby spokojnie zasnąć. Nieważne, że obok obcej, nawet z imienia nieznanej mu kobiety. Nieważne. To zupełnie nieważne. Czerwiec-lipiec 2005 r. Żadnego lęku... ...więc może był to tylko jakiś wewnętrzny niepokój nie pozwalający mu zasnąć? Nie, nic. Niczego się nie domyślił, nie odkrył nic. Ani w sobie, ani w otoczeniu. Dźwignął się jednak z łóżka, podszedł do okna, zszarpnął obie lniane zasłony ze środka na boki jak najszerzej, wyjrzał. Zdumiał się: był bowiem jasny dzień! A przecież dopiero co krótko po północy się położył i na jedną nawet chwilę nie udało mu się zmrużyć oczu. Okolica zupełnie nieznana, nie mógł oderwać wzroku, nigdy tu nie był, żadnych wspomnień, żadnych skojarzeń. Żadnych także przeczuć, które by wyostrzały uwagę, burzyły spokój, nakazywały czujność, nic. Rozległy widok z odsłoniętego okna rozciągał się w głąb doliny i na wiosennie wezbraną na jej dnie rzekę przelewającą się wśród kamieni i głazów, a potem na wznoszący się stopniowo wzwyż, oddalający się łagodnie przeciwległy brzeg, wpierw w trzcinach i tatarakach, następnie w niegęstych olchach, łączący się gdzieś w końcu z polami. Wszystko w bujnej zieleni w odcieniach zrazu jaśniejszych aż po ciemne bardzo w dalekich świerkach i jodłach, cała zaś jeszcze dalej przestrzeń świeżo zaoranej tu i ówdzie w wysokie bruzdy ziemi w głębokim brązie i w czerni. Żadnego oddechu wiatru. Nic. Cisza. Była to chwila zaledwie. Absolutna cisza. 262_________Włodzimierz Odojewski_______'X .*? Nic. Od kiedy ogarnął całą tę okolicę jednym krótkim spojrzeniem, czas przystanął, znieruchomiał, jednocześnie świat za odsłoniętym przezeń oknem znalazł się nagle w błyskawicznym ruchu, zmieniał się przed jego oczami w tej ciszy aż ogłuszającej, częstokroć. Bo już ostre słońce wypalało zieleń bezlitośnie, już na drzewach liście zwijały się w uschnięte żółte rurki i trąbki, opadały ku ziemi w bezwietrznym powietrzu, i zaraz wszystko dookoła tonęło we mgle i w deszczu pod nawisem ciężkich chmur, już pnie drzew pęczniały od wilgoci, wyciągając w górę gołe gałęzie, a natychmiast potem śnieg pogrążył dolinę w jarzącej się krystalicznie bieli, aż z oczu łzy wyciskającej, wzdłuż brzegów zaś lód ściąLrze-kę okrutnie. I zaraz powtórzyło się to jeszcze raz i jeszcze raz. Wiosna, lato, jesień, zima. Wiosna, lato, jesień, zima. Parokrotnie. Nie wiedział tylko, czy w tymże ruchu błyskawicznie powtarza się przeszłość, czy przed jego oczami wyłaniają się obrazy tego, co dopiero nadejdzie. A wciąż żadnego człowieka, żeby zapytać, żadnego żywego stworzenia, wciąż też żadnego oddechu wiatru. Tylko ta cisza aż wwiercająca się w uszy, osłupiająca. Nigdy tu nie był, czyżby zapomniał? Ta dolina, ta przetaczająca swe ciemne wody pośród karmem i głazów w milczeniu rzeka! Lecz nie znajdował w sobie żadnego lęku. Wtedy te dwie, przed chwilą zszarpnięte przez niego na boki okna zasłony, bezszelestnie same zsunęły się na powrót do środka, zsunęły i zacisnęły razem, odcinając odeń cały widok. Ogarnęła go ciemność. Ciemność zuprfea&''OfgJv I później czuł tylko jeszcze, jak rosną mu paznokcie i włosy. 2005 r. ISIS ? ,. fcS> .1 łSJp/s freid I za nim szły...................................5 ...i poniosły konie............................11 Zapis zbrodni ..............................121 Miejsce pod słońce..........................139 Nie mogąc obudzić się jeszcze.................147 Sprawa Agnieszki...........................Ifr5 Zaklinanie Meduzy .........................197 Krótkie spotkanie w Koryncie ................203 Był spokojny...............................247 Jeszcze raz, i jeszcze...........................251 Tracił pamięć................................257 Żadnego lęku................................261 \ 7%