16489
Szczegóły |
Tytuł |
16489 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
16489 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 16489 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
16489 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
James Oliver Curwood
NA STARYM SZLAKU
NA STARYM SZLAKU *--------------------------------------------------------------
-----^
Tłumaczenie: Cezary Głuszenia
Agencja Wydawnicza MOR EX Warszawa 1995
Okładka, strona tytułowa, ilustracje Marta Piwocka
Korekta Cezary Głusznia, Maciej Tutak
l/l
ISBN 83-86510-46-3
D Copyright by Agencja Wydawnicza MOREX ul. Słupecka 4/37, Warszawa, tel./fax
22-69-50
Skład i łamanie: Fotoskład p Druk i oprawa: r
Druk: Drukarnia Uniwersytetu Jagiellońskiego Kraków, Czapskich 4
tel./fax 22-59-41
ROZDZIAŁ I
Powrót Cliftona Branta
Clifton Brant czuł, że jest tylko jednym z niezliczonych ziarenek ludzkiego pyłu
w świecie, który kompletnie oszalał. Siebie uważał za ziarenko niedopasowane do
pozostałych. Z tej to przyczyny szedł szerokim gościńcem z Brantford Town w
Ontario do starodawnego Quebecu, leżącego nad Rzeką Św. Wawrzyńca. Clifton w
błahej sprawie przewędrował siedemset lub więcej mil, nie licząc drogi, którą
pokonał wcześniej. Często też zbaczał ze szlaku, by po pewnym czasie nań wrócić.
Auta, przejeżdżające z szybkością trzydziestu do pięćdziesięciu mil na godzinę,
obsypywały go tumanami kurzu. Pewnie zastanawiali się, kim jest ten samotny
wędrowiec. Było coś malowniczego w postaci Cliftona, którego powierzchowność
wskazywała, że mógł być awanturnikiem i poszukiwaczem przygód. Automobiliści
próbowali rozszyfrować jego osobowość, nim pozostawiali go samotnego w tumanach
kurzu.
Szczególnie przyciągał uwagę automobilistów w chwili, gdy się doń zbliżali. Jego
smukła, odziana w strój khaki sylwetka, zgrabne i swobodne ruchy ramion,
dźwigających znoszony plecak, i pewny krok, stwarzały złudzenie, że człowiek ten
wędruje tak od początku świata. Potem, gdy go mijali spostrzegali, błysk w jego
oczach, przyjazne gesty i u-śmiech na ogorzałej, tryskającej zdrowiem twarzy.
Ktoś ciekawski mógłby zapytać: „Kim na Boga jest ten wędrowiec? Czy może
bezrobotny, który udaje się do sąsiedniego miasta? Albo były żołnierz wracający
do domu?". „A może to jeden z tych wędrujących idiotów, spędzający w ten sposób
weekend?" - powiedział mężczyzna skulony
5
na tylnym siedzeniu samochodu i prychnął gniewnie, gdy jego zadała mu pytanie na
temat tajemniczego wędrowca.
Clifton pluł kurzem, który pozostawiały za sobą mijające go pojazdy i
zastanawiał się jednocześnie, jaką wartość może mieć życie dla ludzi, którzy
przemierzają je na czterech kółkach z szybkością jednej mili na minutę i w ten
sposób szukają jego piękna. Złote słońce chowało się już powoli za wierzchołkami
drzew, za klonowymi wzgórzami Bran-tford Town, kiedy wędrowiec skręcił z
głównego szlaku na drogę wiodącą na południe. Była to wąska i niepozorna dróżka
opadająca w dół, wyścielona miękkim kurzem, wijąca się między chłodnymi i
cienistymi zaroślami, w których ptaki rozpoczynały już swą wieczorną pieśń.
Skurcz chwycił Cliftona za gardło i serce zaczęło bić szybciej w jego piersi,
gdy spojrzał przed siebie. Ostatni raz wędrował tą drogą ponad dwadzieścia lat
temu. Miał wtedy szesnaście lat i łaził boso.
„Czas okazał się łaskawy dla tej dróżki" - pomyślał. Aksamitny kurz na drodze
był taki sam jak przed dwudziestu laty. Clifton przyłapał się na tym, że szukał
na drodze śladów swoich bosych stóp. Drzewa były te same i wydawało mu się, że
ani trochę nie urosły. Ten sam był również gąszcz otaczający głazy i tylko skały
zdawały się mniejsze i mniej strome niż wówczas, gdy Brant był chłopcem. Wokół
rozciągała się puszcza, nadal nietknięta, która wydawała mu się teraz mniej
groźna i tajemnicza w cienistej otchłani zachodzącego słońca. Na twarzy wędrowca
pojawił się łagodny uśmiech, łączący w sobie pogodne wzruszenie i smutek
związany ze wspomnieniami, które ożyły na widok tej piaszczystej ścieżki z
dawnych czasów.
Choć Clifton zbliżał się do czterdziestki, odnosił jednak wrażenie, że
dzieciństwo zostawił za sobą zaledwie wczoraj. „Głupiec ze mnie" - mówił sam do
siebie - „że pozwalam by wspomnienia, i to tak wyraziste, zawładnęły moimi
myślami." Istotnie, niezbyt mądrze postąpił, wracając do tej małej ścieżki i
związanych z nią wspomnień. Nie myślał, że spotkanie z przeszłością będzie tak
bolesne i że tak bardzo obezwładni go wszechogarniająca samotność. Jakby jakieś
niebezpieczeństwo czaiło się na tej ścieżce, Clifton zatrzymał się na szczycie
małego wzgórza, które w dzieciństwie było dlań wielką górą, a po chwili ruszył
skrajem gęstych zarośli, i przeszedł przez płot ze sztachet. Raki ćwier-
6
kały nad jego głową. Drozd o żółto upierzonej piersi zbeształ go, a sroka wydała
na jego widok ostrzegawczy wrzask. Potem Clifton u-słyszał świergot jaskółek i
widział przez mgnienie oka błysk ich skrzydełek ponad polaną, rozciągającą się
za płotem. Serce przygniatał mu coraz większy ciężar. Były to te same jaskółki,
które znał i kochał, kiedy był chłopcem. Nurkujące, spadające i przeczesujące
powietrze w poszukiwaniu owadów, unoszące się nad ziemią w niknącym blasku
zachodzącego słońca.
A tam, trochę dalej, znajdowało się miejsce które Clifton nazywał niegdyś swoim
domem. Nie wstydził się łez, mimo że przeszedł w życiu prawdziwe piekło i
widział wiele rzeczy, które byłyby zbyt szokujące dla innych ludzi. Nie był w
stanie powstrzymać łez i nawet nie próbował ich otrzeć. Stary dom był w ruinie.
Ogień wypalił wnętrze. Ściany, wzniesione z płaskiego kamienia i pokryte łupkiem,
zapadły się. Fragment jednej z nich wznosił się tryumfalnie ponad ruinami; była
to ściana, przy której niegdyś znajdowało się palenisko, a nad nim wznosił się
duży komin. Clifton urodził się tutaj w pewną chłodną zimową noc, kiedy w
kominku huczał ogień. Tutaj śnił o przygodach i podbojach w cudownym świecie,
który przyzywał go do siebie z niezmierzonej dali. Podszedł bliżej i wolno
ruszył ku opuszczonemu miejscu, które niegdyś było domem. Był zdziwiony jego
małymi rozmiarami, gdyż zapamiętał swój pierwszy i jedyny dom jako budowlę tylko
nieco mniejszą niż zamek, a w każdym razie co najmniej trzy razy szerszą niż to,
co ukazało się teraz
jego oczom.
Zachichotał, choć wcale nie było mu wesoło. Pamiątki przeszłości bywają zabawne
i śmieszne, lecz lepiej pozostawić je w spokoju, o ile nie chce się doświadczyć
uczucia smutku. To, co niegdyś stanowiło wnętrze domu, było wzruszająco małe w
oczach dorosłego mężczyzny. Wszystko porastały pnącza dzikiej winorośli, krzewy
jeżyn oraz popielicy o zielonych owocach; słodkogorz rósł splątany między
resztkami ścian, a dziki ogórek ozdabiał jeden z boków komina. Wysoka trawa
zakrywała blizny ruin. Można było dostrzec i inne ślady życia. Para drozdów
podskakiwała dokoła. Złoty koliber rozbłysnął i zanurzył się w sercu kwiecia
czerwonej koniczyny. Żółta gajówka ośmieliła się zaśpiewać, a jaskółki
traktowały stary komin jak własny dom. Przy płocie Brant
7
usłyszał głos czerwonej wiewiórki i dźwięk ten zwrócił jego uwagę. Zazwyczaj
mieszkała tam cała rodzina wiewiórek, która zrobiła sobie kryjówkę w starym
spróchniałym dębie w pobliżu płotu. „Jednak sam dąb - pomyślał Clifton - zmienił
się w sposób zdumiewający." Był on wszak największym drzewem, jakie kiedykolwiek
wryło mu się w pamięć. Teraz był to najzwyklejszy dąb, nawet nie tak szeroki jak
te, które widział na początku drogi. Na starym dębie ojciec zrobił mu huśtawkę,
a matka setki razy bawiła się z nim w cieniu dębowych konarów. Clifton oderwał
oczy od drzewa i nagle serce zadrżało mu gwałtownie. Przez chwilę stał jak
skamieniały.
W odległości pół rzutu kamieniem leżał olbrzymi głaz, spod którego zawsze
wydobywała się bulgocąca, lodowato zimna woda źródlana. W pobliżu źródła,
patrząc na Cliftona, stał chłopiec, a obok niego pies. Ten chłopak był jakby tym
samym dzieckiem, które bawiło się tu i piło z tego źródła ćwierć wieku temu. Był
blady, szczupły i patrzył na wędrowca ze wzruszeniem.
Na głowie miał taki sam stary słomiany kapelusz z poszarpanym rondem. Spodnie
chłopca, uszyte z niebieskiego drelichu, były za krótkie, podobne do tych, jakie
zwykle nosił Clifton, i które tak dokładnie zapamiętał. Tak dokładnie, jak
pamiętał Bima, swojego psa, który teraz spoczywał zakopany na skraju lasu.
Cliftonowi wydawało się, że i pies, i chłopiec zjawili się niczym duchy z
przeszłości. Liniejący kundel miał opuszczone uszy i odznaczał się niezwykle
kościstą budową, wystającymi łopatkami i pałkowatym ogonem.
Clifton zobaczył to wszystko, zmierzając ku nim z uśmiechem na ustach. Chłopiec
nie poruszył się. Trwał w bezruchu cały czas wpatrzony w Branta, ściskając w
ręku kij, podczas gdy pies przytulił swoje wielkie, wychudłe ciało do nóg
chłopca, jakby szukał przy nim schronienia. Potem Clifton zauważył inne
szczegóły. Psu widać było wszystkie żebra, a z jego oczu jak i z całej postawy,
wyzierał głód. Chłopiec również był chudszy niż powinien być w tym wieku.
Spodnie miał poszarpane, zaś końce nogawek w samych strzępach. Jego niebieskie,
szeroko otwarte oczy spoglądały bardzo poważnie. Były to piękne oczy. Na twarzy
chłopca widniało takie samo piętno głodu, jakie można było zauważyć w sylwetce
psa.
8
- Cześć! Witam ciebie i twojego psa! - pozdrowił ich Clifton z przyjaznym
uśmiechem. - Czy woda tutaj stale płynie?
- Pewnie! - odpowiedział chłopiec. - Pilnujemy źródła, ja i Bim.
- Ty i kto?
- Bim. To mój pies. Clifton powoli zdjął plecak.
- Ty i Bim! - powtórzył - Czy przypadkiem nie masz na imię Clif? Chłopiec
spojrzał na niego ze zdumieniem.
- Nie. Na imię mi Joe. Co niesiesz w tej torbie?
- Skąd wziąłeś imię Bim dla swojego ulubieńca? - spytał Clifton.
- Tam w dole, jest głęboko wycięte nożem na buczynie, ale litery już się
zatarły. Jaką śmieszną torbę dźwigasz!
Clifton odwrócił się na chwilę. Widział wielki buk, pod którym trzęsącymi się
rękoma wykopał niegdyś grób dla Bima i gdzie pracował cafe niedzielne popołudnie,
wycinając epitafium dla swojego przyjaciela. Matka pomagała mu wtedy i
uspokajała go, gdy płakał. Miał dziesięć lat, a więc musiało to być mniej więcej
dwadzieścia osiem lat temu. „Wielki Boże, życie jest krótsze niż sen" -
wyszeptał do siebie.
- Co masz w tej torbie? - domagał się odpowiedzi Joe. -Wygląda jak żołnierski
tornister.
- Bo to jest właśnie tornister - odpowiedział Clifton. Niebieskie oczy chłopca
rozszerzyły się.
- Jesteś żołnierzem?
- Byłem.
- I zabijałeś ludzi?
- Obawiam się, że tak, Joe.
Na kilka sekund chłopiec wstrzymał oddech. Bim ostrożnie ob-wąchał obcego.
Clifton położył pieszczotliwie rękę na jego głowie.
- Cześć, Bim, stary przyjacielu! Cieszysz się, że wróciłem? Kundel polizał jego
rękę i zamerdał ogonem.
- Co to znaczy „wróciłem"? - zapytał chłopiec. - Byłeś tu kiedyś?
- Pewnie - odpowiedział Clifton. - Mieszkałem w tym stosie kamieni, kiedy byłem
chłopcem. Wtedy był to dom. Urodziłem się tutaj i miałem psa o imieniu Bim.
Kiedy zdechł, zakopałem go pod starym bukiem, tam w dole, a jego imię wyryłem na
pniu drzewa. To nie jest
9
twoje źródło, ono jest moje! - Clifton przyklęknął by się napić. Kiedy wstał,
Joe cisnął swój stary kapelusz na ziemię obok plecaka. Miał niezwykle jasne
włosy, a jego blada skóra pokryta była piegami.
- Co masz w tej torbie? - spytał ponownie.
- Kolację - odpowiedział Clifton. - Czy sądzisz, że twoi rodzice mieliby coś
przeciwko temu, gdybyś został tutaj i zjadł ze mną posiłek?. Ty i Bim.
Na twarzy chłopca pojawiło się najpierw zdziwienie, a później zadowolenie.
- Zostaniemy - odpowiedział.
- A twoja rodzina? Nie chcę wpędzać cię w kłopoty. Kiedy byłem dzieckiem i nie
było mnie w domu w porze kolacji, ojciec miał zwyczaj iść do tamtego dużego
krzewu bzu, rosnącego na zewnątrz ogrodzenia, odrywał witkę...
- Nie mam żadnej rodziny - przerwał Joe pospiesznie, jakby chciał rozproszyć
wątpliwości, które obcy mógłby jeszcze mieć. - Nie lubimy wracać, kiedy stary
Tooker jest w domu, prawda Bim? - powiedział odwracając się do psa. Bim
twierdząco pomachał ogonem, lecz jego głodne ślepia nie mogły nawet na chwilę
oderwać się od plecaka, który Clifton zaczął z wolna otwierać.
- Nie masz rodziców? - spytał Clifton łagodnie. - Dlaczego?
- Zmarli, jak przypuszczam. Stary Tooker powiada, że życzę mu tego samego. Pani
Tooker nie jest aż tak podła jak on, ale też niezła z niej jędza. Oboje
nienawidzą Bima. On nigdy nie wchodzi do domu, tylko kręci się na skraju lasu
czekając na mnie. Dzielę się z nim jedzeniem które dostaję, a resztę musimy
sobie sami upolować. Jaki śliczny tornister!
Clifton rozpakował aluminiowy sprzęt kuchenny: podłużnyrondel na trzech nóżkach,
garnek na kawę, talerze, kubki, noże i widelce. Przez moment trzymał w ręku
brązową paczkę. Bim nagle zesztywniał i wysunął długą szyję, by obwąchać
zawiniątko.
- Mięso! - wykrzyknął chłopiec. - Bim poznał - on wyczuwa mięso z odległości
mili. Mięso i kurczęta. Uważaj, bo je pożre.
- Sądzisz...
- Trzymaj mocno, bo Bim jest łasy na mięso i kurczęta!
10
Clifton wyciągnął dwie duże cebule, pęto wieprzowej kiełbasy, pół bochenka
pokrojonego chleba posmarowanego masłem, cztery pomarańcze i słoik marmolady.
Ten zapas oraz półtora funta świeżej wołowiny składały się na kolację i
śniadanie dla nich obu. Brant uśmiechnął się patrząc na Joego, którego oczy
rozszerzyły się i zaokrągliły na widok rosnącej góry żywności. Chłopiec trzymał
rękę mocno zaciśniętą na luźnych fałdach skóry na szyi Bima.
- Uważaj na kiełbasę - wysapał. - Bim jest strasznie szybki. Clifton wyciągnął
rzemień.
- Lepiej uwiąż Bima - doradził. - Ta kiełbasa jest przeznaczona dla niego, lecz
każemy mu czekać i zje dopiero z nami, jak przystało dżentelmenowi. Przy wiąż go
do tego drzewa, Joe. Będziemy mieli wspaniałą ucztę.
Clifton wstał i przez moment obserwował Joego, który wlókł do najbliższego
drzewa opierającego się Bima. W tym momencie Brant uświadomił sobie zdumiewającą
przemianę, jaka w nim zaszła. Samotność, przygniatająca go przez cały dzień,
minęła. Ustąpił przeszywający ból, który przepełniał go jeszcze kilka minut temu,
kiedy patrzył na zgliszcza i porośnięte chwastami ruiny domu rodzinnego.
Wcześniej widział tylko widmo upadku, śmierć oraz roztrzaskane marzenia, smutek
i pustkę życia. Teraz, w wyniku owej dziwnej przemiany, zobaczył wokół siebie
słodycz i cudowne piękno. Nie czuł już ciężaru przygniatającego serce. Drozdy
śpiewały pochwalną pieśń na tle zachodzącego słońca. Na dębie czerwone wiewiórki
ganiały się wesoło. Z głębi lasu dochodziły znajome odgłosy. Clifton odczuł
radość płynącą z pozdrowienia przekazanego mu przez ćwierkające jaskółki, miękko
szybujące ponad jego głową. Serce zabiło mu żywiej. Podniósł głowę i głęboko
odetchnął chłodnym, wieczornym powietrzem. Clifton zrozumiał naraz, że wielka i
wspaniała natura udzieliła swego błogosławieństwa wszystkiemu, co tu kiedyś
istniało. Zbierając suche kawałki drewna pogwizdywał wesoło. Chłopiec przybiegł
i zaczął mu pomagać. Bim siedział pod drzewem, żałośnie poszczekując. Cienka
smużka białego dymu wznosiła się ku niebu w ostatnich promieniach zachodzącego
słońca.
- Jak masz na imię? - zapytał chłopiec.
11
Cliiton Brant. Możesz mnie nazywać wujkiem Clifem.
- Miałeś psa?
- i ak. Dałeś swemu ulubieńcowi imię mojego starego Bima, więc jestem w połowie
właścicielem twojego psa.
ubrali i posiekali cebulę. W garnku kipiała woda na kawę. Rondel rozgrzał się
nad ogniem. Tłuste kawałki mięsa zaskwierczały, gdy Clif-ton wrzucił je do
naczynia.
- Czy masz tu jakąś rodzinę? - spytał chłopiec.
- Podobnie jak ty, Joe, nie mam nigdzie żadnej rodziny.
- Co robiłeś?
Włoczylem się. Jestem, jak to ludzie nazywają, awanturnikiem.
- Co to znaczy?
- Umiesz czytać, Joe?
- Jestem w szóstej klasie. Staremu Tookerowi kazali posłać mnie do szkoły.
- Czytałeś może kiedyś opowieści o piratach?
- A chcesz się założyć, że czytałem?
- Dobrze, a więc pirat jest awanturnikiem, czyli poszukiwaczem przygód.
Chłopca na chwilę zatkało.
- Ojej, ty jesteś piratem?
- Kimś w tym rodzaju - roześmiał się Clifton.
- I zabijasz ludzi?
- Prawdziwi poszukiwacze przygód nie zabijają ludzi. Niektórzy z nich są bliscy
zabicia przeciwnika, jednak najczęściej pozwalają odejść swojemu wrogowi.
Chłopiec nie mógł zrozumieć znaczenia ostrego błysku, który pojawił się w oczach
Cliftona.
- Zostanies? tutaj? - wyszeptał.
- Nie. Jutro ruszam dalej.
Niebieska sójka wrzeszczała na dębie. Bim zawył. Chłopiec przestał na chwilę
wdychać wspaniały zapach smażonego mięsa i cebuli.
- Dlaczego nie chcesz zostać? Po co wędrujesz?
Cliiton pochylił się z uśmiechem i ujął twarz chłopca w obie dłonie. Nawet w tym
uśmiechu stalowy błysk nie zniknął z jego oczu.
12
- Jestem w drodze, aby odebrać dług, milion dolarów. Podróżuję już od dłuższego
czasu i jestem prawie u celu. Dlatego nie mogę zostać,
rozumiesz?
Chłopiec skinął głową.
- Rozumiem - powiedział. - Czy mogę teraz przyprowadzić Bima?
ro*Wii
^taty cmentarz indiański
„].f 'Ońce zaszło za klonowymi wzgórzami, gdy zasiedli do kolacji. 11 był głodny,
lecz trzymał apetyt na wodzy i spod oka obser-. a* chłopca i psa. Joe jadł tak
pospiesznie, że Clifton domyślił się } ' lż chłopiec był głodzony. Bim zaś
połykał porcje kiełbasy z . p ^ością, która wyzierała z całej jego psiej postaci.
Joe zwierzał się, , . siennie usiłuje przeszmuglować dla Bima część
jedzenia, które
^e od starego Tookera. . , Kiedy mamy mleko czy gotowane mięso, Bim chodzi
naprawdę ^> ponieważ nie mogę dla niego nic zwędzić. Kim jest ten Tooker i czym
się zajmuje? - spytał Clifton. , yn jest właśnie tylko Tookerem i nigdy nie
widziałem, żeby ^tak robił. Chłopak Rileyów powiedział mi kiedyś, że Tooker T ,
* 4je wódkę do rezerwatu Indian. Kiedy spytałem o to starego ^??, strasznie mnie
zbił i powiedział, że jeśli następnym razem ukę chłopaka Rileyów, gdy się z nim
spotkam, to on zleje 1 ,P°nownie. Próbowałem, lecz nie dałem rady zwinnemu
Ri-. ' Potem Stary Tooker bił mnie tak długo, że aż Bim przybiegł 1 ugryzł
go w nogę. Spójrz tutaj! - zgiął się i podniósł po-, , *4 koszulę. Na jego
białym grzbiecie widniały liczne pręgi UC e^eń bata.
,,} ^robił mi to wczoraj, ponieważ Bim i ja poszliśmy za nim drogą , .' ^
najbardziej bagnistą część Bumbles Holler, gdzie gotował coś Q-ie wyglądającym
kociołku. , ... t(in pospiesznie skierował rozmowę na inne tory, a chłopiec
po °^chylil się do tyłu z głębokim westchnieniem.
14
- Jestem syty - powiedział - i przypuszczam, że Bim też. Chcesz, żebym umył
naczynia?
Pochylili się razem nad sadzawką i wyszorowali garnki białym piaskiem. Potem
przeskoczyli przez płot i ruszyli piaszczystą drogą. Twarz chłopca wyrażała
poważny niepokój, kiedy kroczył obok Cliftona.
- Gdzie pójdziesz na noc? - spytał Joe.
- Tam, gdzie znajduje się mały kościół i cmentarz.
- Stary kościół indiański? -Tak.
- Ja pójdę dalej. Toker mieszka w drugim domu za kościołem. Odczekał chwilę, po
czym nieśmiało dotknął ramienia Cliftona.
- Jest tam pochowany ktoś z twoich bliskich?
- Moja matka, Joe.
- A może ty jesteś Indianinem?
- Częściowo. Moja prababka była księżniczką z plemienia Mo-hawk. Ona także jest
tam pochowana.
Szli dalej, w milczeniu stąpając w gęstym kurzu. Za nimi podążał Bim.
Spoglądając do tyłu Clifton widział ślady bosych stóp, bardzo podobne do jego
własnych sprzed wielu lat. Zapadał zmierzch i cienie stawały się coraz głębsze,
a gęstniejący mrok opadał na ziemię jak welon. W trawie na poboczach cykały
świerszcze, a z przodu i z tyłu zielone żaby zapowiadały deszcz. Była to część
wieczoru, którą Clifton lubił najbardziej. W tym spokoju i ciszy była jakaś
niewypowiedziana samotność, której uległ, i nastrój ten ogarnął także chłopca.
Przez dłuższą chwilę milczeli. Rozległo się nawoływanie jastrzębi, a z oddali
dobiegł odgłos dzwonu. Nagle w dół drogi przemknął królik, wzbijając tumany
kurzu. Bim ze skowytem popędził za nim. Palce chłopca zacisnęły się na ręku
Cliftona.
- Przykro mi, że jutro odchodzisz - powiedział Joe głosem bardzo słabym i
zmęczonym. Chcielibyśmy iść z tobą, Bim i ja.
- Szkoda, że nie możecie - powiedział Clifton.
Zbliżyli się do wysokiej skarpy, na której stał kościół i rosły wiecznie zielone
krzewy. Tu, przy wydeptanej ścieżce, która prowadziła do ogrodzenia z żelaznych
sztachet i do starodawnej bramy, Clifton zatrzymał się.
15
- Nie możesz tu teraz zostać - wyszeptał Joe. - Jest ciemno!
- Poszukiwacze przygód nie obawiają się ciemności - Clifton roześmiał się
łagodnie - ani grobów. Dzisiejszej nocy będę spał na cmentarzu. One są wspaniałe,
Joe - mam na myśli cmentarze. Każdy jest tam twoim przyjacielem.
- Och! - wzdrygnął się chłopiec. - Bim! Bim! Gdzie jesteś? Pies przybiegł i
przytulił się do nóg swego pana.
- Lepiej będzie, jak pójdziesz - zachęcał Clifton. - Będę tu, stał, aż
zejdziesz w dół drogi. Może jutro zobaczę cię ponownie. Dobranoc.
- Dobrej nocy.
Joe oddalił się. Gdy odchodził, Clifton poczuł się jeszcze bardziej samotny;
patrzył w ślad za odchodzącym, dopóki ten nie zniknął w mroku. W końcu, kiedy
ciemność pochłonęła chłopca i psa, Clifton wolno ruszył w górę wąską ścieżką i
przeszedł przez otwartą bramę. Na moment przystanął, zastanawiając się, co
ludzie mogliby pomyśleć o nim, gdyby wiedzieli, jak zamierza spędzić noc.
Nazwaliby go szaleńcem albo sentymentalnym głupcem. Z pewnością nie zrozumieliby
człowieka, który w pełni zdrowych zmysłów przyszedł na cmentarz, by spać wśród
umarłych. Brakowało kilku minut do zapadnięcia zupełnej ciemności i Clifton
jeszcze całkiem wyraźnie widział mały cmentarz, z potrzaskanymi szarymi
nagrobkami i starym drewnianym kościołem.
Stwierdził, że nic się tu nie zmieniło. Nie zmieniło się przez prawie
dwadzieścia lat. Podszedł do frontowej części kościoła, popatrzył w górę, gdzie
majaczyła w mroku tablica pamiątkowa, nadgryziona zębem czasu. Wyrytych na niej
słów Clifton nauczył się w dzieciństwie na pamięć. Mówiły one przypadkowemu
podróżnemu, że był to pierwszy kościół zbudowany w Ontario i że został
wzniesiony przez króla Jerzego III dla jego dzieci, czyli ludu Irokezów. Na
skrawku ziemi dokoła kościółka spoczywały setki Indian.
Clifton zdjął plecak i zawiesił go na gzymsie wystającym z narożnika kościoła.
Stał tu popękany dzwon z brązu, a na cokole zostały wyryte te same słowa, które
umieszczono na tablicy. Gdy Brant był chłopcem, często bawił się uderzając w
dzwon kijem. Teraz zabębnił weń pięściami. Odnalazł znajomą melodię.
16
Usiadł i czekał na wschód księżyca.Zdawało mu się, że w ciszy wieczoru przyszła
do niego matka i usiadła obok. Księżycw peni ukazał się na niebie w całej
okazałości. Niegdyś matka i Clifton mieli dużo uciechy z jego powodu. Był dla
nich jak żywa istota i kiedy przybierał swe liczne pozy, nadawali mu różne nazwy.
Czasami był to dżentelmenem ze sztywnym kołnierzykiem i przekrzywionym
podbródkiem, innym razem człowiekiem w złym humorze, o spojrzeniu budzącym lęk.
Lecz najbardziej ze wszystkich postaci kochali księżycowego człowieka, gdy chory
na świnkę zjawiał się z opuchniętą twarzą. Tej nocy przybył z przekrzywioną
głową i nabrzmiałym policzkiem, jak gdyby został poturbowany przez wóz. Lecz
zawsze, kiedy księżyc cierpiał na świnkę, miał również wesoły uśmiech na
szerokiej, pulchnej twarzy i wesoły błysk w oczach. „Kiedy jesteś chory albo
twoje sprawy idą źle, myśl zawsze o księżycowym człowieku cierpiącym na świnkę.
- powtarzała często matka Cliftonowi. - Choć czuje się bardzo źle, śmieje się do
nas i mruga wesoło. Oto co robi stary dzielny księżyc, i wszyscy dzielni ludzie
powinni go naśladować." Clifton pamiętał te słowa. Na ich wspomnienie dziwne
drżenie przeszło przez jego ciało, gdy tak stał obserwując przeobrażenie, które
księżyc przechodził na ciemnym niebie.
W nocy przedmioty zaczęły przyoblekać się w dziwne kształty, a drzewa się
wydłużyły. Światło księżycowe wydobyło z mroku stary dzwon i delikatnie
przeczołgało się ponad kościołem. Padło na żelazną kratę i kamienny grób
Thayendanegea Josepha Branta, wodza plemienia Mohawk, najliczniejszego wśród
Irokezów. Clifton zobaczył, że również ziemia z wolna przybiera nowe kształty.
Ze wszystkich stron wznosiły się małe kopce, naznaczone starymi,
pokiereszowanymi nagrobkami. Był tu i dramat i romans, przygoda i
niewypowiedziana tragedia. W tym miejscu ostatni wielcy wojownicy
nąjwaleczniejszego spośród sześciu plemion spoczęli na wieki w schronieniu danym
im przez angielskiego króla, kiedy utracili swe nasiąkłe krwią imperium i
musieli szukać schronienia u przyjaznych Kanadyjczyków. Był to lud jego matki -
i jego własny. Clifton zawsze był z tego dumny i teraz przypomniał sobie żywo
inną noc, kiedy oboje z matką obserwowali księżyc, który oświetlał ten akr ciszy,
tak jak dziś... Śmierć Mohawków bsftuTtakssami ją nazywali, jedynie snem. Matka
znała ich tragiczną
I V^° ?
17
1Ś? - NaT^-rn s^kŁ
historię, opowieści i legendy, których treść sięgała setek lat wstecz.
Powiedziała Cliftonowi, że leży ich tutaj tak wielu, iż śpią jeden na drugim,
czasem dwójkami, czasem trójkami, ze splecionymi ramionami, zapomniani i
bezimienni, pogrzebani zanim król Jerzy wybudował ten kościół, a nawet zanim
dotarli tutaj biali ludzie. Kiedy Clifton przechadzał się wśród nagrobków,
ogarnęło go uczucie spokoju i ukojenia, jakby dotarł do domu po długiej, żmudnej
wędrówce. Nie czuł już ucisku w gardle i ciężaru na piersiach.
Kiedy w końcu stanął obok miejsca, gdzie spoczywała jego matka, odczuł rodzaj
słodyczy i łagodnego uniesienia Wiele lat musiało upłynąć, nim Clifton mógł
osiągnąć ten stan wewnętrznej równowagi. Był zdumiony panującą ciszą, której
stał się częścią. Po krótkiej chwili rozłożył na ziemi koc, usiadł, zapalił
fajkę i zaciągnął się dymem. Nie drażniła go bezsensowność sytuacji. Siedział w
towarzystwie zmarłych, którzy byli w przestworzach, był z nimi, tak jak oni byli
częścią jego stanu duchowego. Wydawało mu się, że podróżował przez dwadzieścia
dwa lata i na koniec wrócił do punktu wyjścia. Poczuł zmęczenie, a dywan z
cedrowych igieł pod jego kocem był bardzo miękki. Wpatrując się w niebo,
przymknął oczy. Gwiazdy kazały mu myśleć o zielonych żabach i o fałszywej
przepowiedni Zastanawiał się też, czy Joe oberwie kolejne lanie na jego rachunek,
i czy stary Tooker nadal będzie coś gotował na bagnach w dziwnie wyglądającym
kociołku. Jutro będzie mógł to sprawdzić, jako że zna każde miejsce w Bumbles
Holler, tam, gdzie Tooker się ukrywa. Następnie, planował już bardzo śpiący,
pójdzie dalej i odbierze swój milion dolarów. Uśmiechnął się, a jego powieki
stały się ciężkie. W dalszej wędrówce duch Molly Brant, jego matki, pójdzie
razem z nim, dlatego że ona na niego czekała, tak jak i on czekał na nią. Oboje
odbiorą dług. I kiedy będzie już po wszystkim... Mądra, stara sowa w gąszczu
wiecznie zielonych wierzchołków drzew dobrze wiedziała, kiedy człowiek zasnął.
Ptak zahukał i miękko odfrunął poza zasięg światła księżycowego, kierując się na
swoje łowiska. Noc była coraz chłodniejsza, a ziemia z każdą chwilą pachniała
silniej. Księżyc osiągnął najwyższy punkt i zaczął opadać ku zachodowi. Sowa
wróciła i zahukała z wieży dzwonnicy. Ciemność odchodziła razem z księżycem,
świerszcze i koniki polne ucichły a od wschodu nadciągnął świt.
18
Nad ranem Clifton śnił. Stał z matką na cmentarzu i znowu był małym chłopcem.
Molly Brant była taka, jaką często widział przy boku ojca, z ciemnymi oczami,
przepełnionymi ogniem miłości, z długimi włosami splecionymi w dziewczęcy
warkocz opadający na plecy... Byli sami i matka trzymała go za rękę. Nagle spod
ziemi zaczęli wychodzić zmarli. Wodzowie podnieśli się pozdrawiając Molly Brant
i jej syna, a wojownicy powstali tak szybko, że nie sposób było ich policzyć.
Pomalowani w barwy wojenne, we włosach mieli pióra. Za nimi zgromadziły się
kobiety z dziećmi. W swoim śnie Clifton spostrzegł, że on i matka byli w centrum
tego tłumu. Molly Brant stała z ręką wzniesioną nad głową, jakby była królową
ich wszystkich. Wodzowie podchodzili do nich kolejno, znał ich imiona. Pierwszy
podszedł Red Jacked, Czerwona Kurtka, wiecznie błagający o pokój z białymi.
Następny był Cornplan-ter, srogi i nieugięty, postrach osad Mohawków, potem
zbliżył się Peter Martin - Onejda. A po nich wysoki, rozważny i wspaniały w
majestacie swej władzy Joseph Brant Mohawk, wódz plemienia Irokezów. Wszyscy
pochylili głowy przed jego matką. Potem zaczął przemawiać Thay-endanegea: „Jutro
poszukasz zemsty. Irokezi pójdą z tobą." Tutaj wtrącił się pokojowo nastawiony
Seneka - Red Jacked: „Znajdziesz walkę, śmierć i nieszczęście. Topór jest
pokryty rdzą i niech tak pozostanie." „Tylko tchórze, jak zdradzieccy Onejdzi,
boją się tych trzech rzeczy - zagrzmiał głos Mohawka. „Senecy nie są tchórzami,
ja jednak boję się" - odparł Red Jacked. „Ja jestem Onejda i nie czuję strachu"
-powiedział Peter Martin. Clifton ujrzał lukę w kręgu wojowników, spowodowaną
przez indiańską dziewczynę, która przebiła się przez nich i uklękła u stóp jego
matki. Wydawało się, że biegła z daleka, gdyż ledwo mogła przemówić. Matka
Cliftona pochyliła się ku niej, gdyż tylko w ten sposób mogła zrozumieć jej
szept. Clifton usłyszał, że dziewczyna wymówiła jego imię. Potem matka stanęła
wyprostowana i odwróciła się do wodzów: „Jutro ruszamy" - powiedziała. Szmer
aprobaty dał się słyszeć ze wszystkich stron. Jedynie Seneka ze smutkiem na
twarzy pochylił się, aby pochwycić garść ziemi, którą potem cisnął w kierunku
zachodnim. Kilka grudek ziemi uderzyło Cliftona w twarz, ziemia była miękka i
ciepła. W tym momencie ujrzał dziwną i zdumiewającą przemianę w postaci
dziewczyny, klęczącej u stóp matki. Nie
19
była już Indianką, lecz białą kobj
ustach. Poczuł się niezręcznie i pr^ą' Patrzj*c% nań z uśmiechem na lecz gdy
tylko usunął błoto z jed* Wał zetrzeć ????? brud z twarz^ się w innym. Z im
większym wy&$° mieJsca> natychmiast pojawiało czyna była rozbawiona. W nagły3iem
t0 ?????> 1?? bardziej dziew-wonej Kurtki, lecz Seneka znikną} vgniewie zwrócił
sie w strone Czer" się ponownie i zobaczył, że matka jum zacz^sie rozpływać,
odwrócił dziewczyna. Zdawało mu się, że ?^^??? znikła. Pozostał tylko on i
podobnie jak pozostali, odeszła w ewczyna kPiła sobie z niego; potem,
W tym momencie coś ciepłeg^cość-policzka Cliftona i obudziło go. pr' wileotnego
i miękkiego dotknęło
> gO. ??? ** — "?--------T-------O" -""^C"
szeroko otwartymi oczyma i patr;?v Clwil? lezał Płasko na Pacach, z przenikały
złote promienie wschód na wierzchołki drzew, przez które dy pojawił się
groteskowy łeb, ciep}*ą.(
nnnnwnif» Rrant
przenikały złote promienie wschock , , ,.,.",„,
dy pojawił się groteskowy łeb, ciepł ąceS°słonca/ ^śpiewały. Wte-ponownie. Brant
wstał. V ' P^yjazny język ???? dotknął go
- Niech mnie diabeł porwie, ; ,. - powiedział. Potem dodał: - Dzii!śli to nie
??1 pierwszorzędny sen
U dobry, ???.
ROZDZIAŁ III
Ivan Hurd
Clifton podniósł się i rozprostował kości. Obudził się godzinę później niż
zwykle. Słońce już wzeszło, ptaki rozśpiewały się, z dali dochodził turkot kół
wozu na drodze i odległy głos nawołujący bydło. Clifton nie pamiętał bardziej
kojącej nocy. Cieszył się z wczesnej wizyty psa. Z przyjemnością położył dłoń na
głowie ????, który machał ogonem i kręcił się w kółko, witając w ten sposób
człowieka. Był to sposób postępowania psich osobników, które nigdy nie
zapominały o kurtuazji. Dlatego Clifton kochał psy bardziej niż ludzi. „Sny są
godne uwagi" - powiedział sam do siebie, podczas gdy słońce zaczęło odnajdywać
swoją drogę między drzewami. Tam było miejsce, w którym indiańska dziewczyna
przemieniła się w białą piękność, klęcząc u stóp jego matki, a potem odeszła
szydząc z niego. Odeszła w dół tej ścieżki, prowadzącej do bramy cmentarnej.
Przez chwilę wyobrażał sobie, że widzi odciski stóp Czerwonej Kurtki na skraju
ścieżki, skąd Seneka cisnął weń brudną ziemią.
Jego wizje i wyobrażenia nie zawędrowały dalej niż do pnia wysokiego świerka,
przy którym dostrzegł skuloną postać. Był to Joe. Chłopiec usnął z plecami
opartymi o drzewo i pochylił się do przodu tak, że w końcu głowa opadła mu
między kolana. Poszarpany kapelusz leżał na ziemi, a jego dłonie były pełne
brązowych igieł, które ścisnął mocno w ostatnim momencie czuwania. Było coś
wzruszającego i zarazem tragicznie beznadziejnego w jego postaci, w okrywającym
go poszarpanym ubraniu, w chudości nóg, w sposobie, w jaki gęste, jasne włosy
opadały na kolana. Uśmiech, który pojawił się na twarzy Cliftona raptem znikł, a
radość w jego oczach przemieniła się w nabrzmiewającą
21
była już Indianką, lecz białą kobietą, patrzącą nań z uśmiechem na ustach.
Poczuł się niezręcznie i próbował zetrzeć mokry brud z twarzy, lecz gdy tylko
usunął błoto z jednego miejsca, natychmiast pojawiało się w innym. Z im większym
wysiłkiem to czynił, tym bardziej dziewczyna była rozbawiona. W nagłym gniewie
zwrócił się w stronę Czerwonej Kurtki, lecz Seneka zniknął. Tłum zaczął się
rozpływać, odwrócił się ponownie i zobaczył, że matka również znikła. Pozostał
tylko on i dziewczyna. Zdawało mu się, że dziewczyna kpiła sobie z niego; potem,
podobnie jak pozostali, odeszła w nicość.
W tym momencie coś ciepłego, wilgotnego i miękkiego dotknęło policzka Cliftona i
obudziło go. Przez chwilę leżał płasko na plecach, z szeroko otwartymi oczyma i
patrzył na wierzchołki drzew, przez które przenikały złote promienie
wschodzącego słońca. Ptaki śpiewały. Wtedy pojawił się groteskowy łeb, ciepły i
przyjazny język Bima dotknął go ponownie. Brant wstał.
- Niech mnie diabeł porwie, jeśli to nie był pierwszorzędny sen - powiedział.
Potem dodał: - Dzień dobry, Bim.
ROZDZIAŁ III
Ivan Hurd
Clifton podniósł się i rozprostował kości. Obudził się godzinę później niż
zwykle. Słońce już wzeszło, ptaki rozśpiewały się, z dali dochodził turkot kół
wozu na drodze i odległy głos nawołujący bydło. Clifton nie pamiętał bardziej
kojącej nocy. Cieszył się z wczesnej wizyty psa. Z przyjemnością położył dłoń na
głowie Bima, który machał ogonem i kręcił się w kółko, witając w ten sposób
człowieka. Był to sposób postępowania psich osobników, które nigdy nie
zapominały o kurtuazji. Dlatego Clifton kochał psy bardziej niż ludzi. „Sny są
godne uwagi" - powiedział sam do siebie, podczas gdy słońce zaczęło odnajdywać
swoją drogę między drzewami. Tam było miejsce, w którym indiańska dziewczyna
przemieniła się w białą piękność, klęcząc u stóp jego matki, a potem odeszła
szydząc z niego. Odeszła w dół tej ścieżki, prowadzącej do bramy cmentarnej.
Przez chwilę wyobrażał sobie, że widzi odciski stóp Czerwonej Kurtki na skraju
ścieżki, skąd Seneka cisnął weń brudną ziemią.
Jego wizje i wyobrażenia nie zawędrowały dalej niż do pnia wysokiego świerka,
przy którym dostrzegł skuloną postać. Był to Joe. Chłopiec usnął z plecami
opartymi o drzewo i pochylił się do przodu tak, że w końcu głowa opadła mu
między kolana. Poszarpany kapelusz leżał na ziemi, a jego dłonie były pełne
brązowych igieł, które ścisnął mocno w ostatnim momencie czuwania. Było coś
wzruszającego i zarazem tragicznie beznadziejnego w jego postaci, w okrywającym
go poszarpanym ubraniu, w chudości nóg, w sposobie, w jaki gęste, jasne włosy
opadały na kolana. Uśmiech, który pojawił się na twarzy Cliftona raptem znikł, a
radość w jego oczach przemieniła się w nabrzmiewającą
21
chmurę gniewu. Podszedł bliżej i spojrzał w dół. Na nagiej szyi chłopca widniał
czarnoniebieski siniak. Jeden z rękawów jego kurtki był oderwany. Po chwili
Brant zobaczył ukryty za drzewem węzełek z płótna używanego do szycia worków,
obwiązany sznurkiem. Przez sznurek przetknięty był kij. Obok węzełka leżał
najstarszy i nadziwniejszy wrak strzelby, jaki Clifton kiedykolwiek widział,
chociaż był na wojnie. Była to starej daty śrutówka, ładowana od przodu.
Potrzaskane łożysko związano drutem, kurek został zastąpiony przez zatrzask,
muszka była zgnieciona, a za wycior służyła witka wierzbowa. Clifton podniósł
strzelbę, a śmiercionośne narzędzie zaklekotało w jego rękach. Pod drzewem stała
czterouncjowa butelka, częściowo wypełniona śrutem, a obok niej druga,
zawierająca proch. Uśmiech powrócił na twarz Cliftona. Bim zawarczał.
- Nie zamierzam tego ukraść, ty stary głupku, więc uspokój się -powiedział Brant
i położył broń na ziemi.
Chłopiec poruszył się, zaczynając się budzić. Po chwili usiadł, podniósł powieki,
zamrugał i przetarł oczy wierzchnią stroną pobrudzonych ziemią dłoni. W
pierwszym momencie twarz Joego była dziwnie blada, ale gdy chłopiec spostrzegł
Cliftona, momentalnie rozbłysła przyjaznym uśmiechem, takim jaki widniał na niej
ostatniej nocy.
- Dzień dobry.
- Dzień dobry, Joe. Kiedy przyszedłeś?
- Nie wiem. Było jeszcze ciemno. Bim cię odszukał. Idziemy z tobą.
- Co zamierzacie?
- Iść z tobą - powtórzył Joe z pewnością siebie. - Powiedzieliśmy to staremu
Tookerowi tej nocy i sprawił nam piekielne lanie. Prawda, Bim?
- Ścisnął cię też za szyję? Joe skinął głową i powiedział:
- Lepiej się pospieszyć, bo gdyby stary Tooker nas tu odnalazł...
- Może to on idzie drogą pod górę - zasugerował Clifton. - Czy to nie on?
Chłopcu serce podskoczyło do gardła. Spojrzał najpierw na idącego mężczyznę, a
potem na Cliftona. W jego niebieskich oczach czaił się strach, a Clifton
zacisnął dłonie w pięści, choć uśmiech nie schodził z jego warg.
22
- To on! Tooker! Chce dopaść mnie i Bima.
Chłopak uczynił szybki ruch, aby pochwycić broń, lecz ręka Cliftona odciągnęła
go w tył.
- Czekaj tutaj! - rozkazał. - Nie stój na otwartej przestrzeni. Ukryj się tak,
aby Tooker nie mógł cię zobaczyć.
- Ależ on nas już zobaczył i idzie w stronę bramy - wysapał Joe.
- Czyli tam, gdzie zamierzam się z nim spotkać. Właśnie przy bramie - zapewnił
Clifton. - Ty zostaniesz tutaj.
Odmierzył czas i odległość, a gdy pokonywał ostatnie jardy dzielące go od bramy,
zdołał przyjrzeć się Tookerowi. Widział już brzydkich ludzi, lecz Tooker był
jednym z najbrzydszych, jakich kiedykolwiek oglądały jego oczy. Przede wszystkim
był obrzydliwie brudny, co widać było nawet z daleka. Clifton nienawidził
brudasów. Odrażająca twarz Tookera była najeżona czerwonym zarostem, jeden z
policzków wypychała duża prymka tytoniu, a jego wielkie cielsko było
niekształtne i przygarbione. Świńskie oczka patrzyły podejrzliwie. W ręce
Tookera, czego zresztą można było oczekiwać po tego rodzaju kreaturze, tkwiła
gruba pałka, błyszcząca od ciągłego używania, doskonale nadająca się do
bandyckiego napadu w ciemnościach. Clifton był zdumiony i zadawał sobie pytanie,
jakimi przesłankami kierowali się urzędnicy z o-kręgu, pozwalając bestiom tego
rodzaju nadużywać władzy nad chłopcem takim, jak Joe. Clifton cały czas
uśmiechał się, będąc jednocześnie gotowym do zabicia tego drania. Wyciągnął
cygaro z kieszeni i ofiarował je właścicielowi drewnianej pałki.
- Tooker, jak przypuszczam?
- Tak. Jestem Tooker.
Człowiek przyjął cygaro, spojrzał na nie i cisnął na ziemię.
- Kim u diabła jesteś i co robisz z tym dzieciakiem?
- No, no, panie Tooker! - uspokajał Clifton. - Jestem tylko wędrującym służbowo
urzędnikiem, polującym na przemytników alkoholu. Tak się składa, że nazywam się
Brant. Wczoraj w Brantford Town odkupiłem stare domostwo Brantów, a w skład owej
posiadłości wchodzi również kawałek moczarów znany jako Bumbles Holler. Niebawem
powrócę do tego miejsca, aby tu zamieszkać, i chciałbym by moja posiadłość miała
dobrą reputację. Gdyby nie Joe, mój siostrzeniec...
23
- Co takiego?
- Mój siostrzeniec, Tooker. Gdyby nie chodziło o niego i gdyby nie hańba, która
spadłaby na całą rodzinę, w tej chwili zabrałbym cię do więzienia.
Tytoniowy sok zaczął kapać ze sztywnej szczęki Tookera.
- On kłamał.
- Nic z tych rzeczy. Spotkaliśmy się przypadkowo i szedłem teraz do ciebie, aby
porozmawiać o chłopcu. Jak widzisz stałem się jego wujem ostatniej nocy. Dzisiaj
zabieram go do Montrealu i dalej.
Clifton nie uśmiechał się już i gdy posunął się o krok w kierunku Tookera, ten
cofnął się. Clifton włożył rękę do kieszeni i zamiast czegoś bardziej
niebezpiecznego, wydobył portfel.
- Zamierzam dać ci dwie rzeczy - powiedział. - Po pierwsze dwieście dolarów,
najczystszych jakie kiedykolwiek miałeś w swoich brudnych rękach, Tooker! Oto
one! Dziesięć dwudziestodolarówek tak nowych, że mógłbyś usłyszeć ich brzęk,
gdyby twoje uszy były czyste. To za opiekę nad Joem, którą tak dobrze
sprawowałeś.
Pieniądze znalazły się w rękach Tookera. Błysk zrozumienia wystrzelił z jego
oczu, gdy chował je do kieszeni- W tym samym momencie pochylił się i podniósł
upuszczone cygaro.
- W porządku - pochwalił Clifton.
Ocenił tego człowieka prawidłowo. Tooker był dusigroszem, tchórzem i całkiem
łatwo podporządkowywał się innym.
- Następną rzeczą, którą chcę ci ofiarować Tooker - kontynuował Brant -jest
pewna rada. Nie będzie ona tak zła, jak twoje przemycane alkohole. Zamierzam
złożyć raport władzom w Brantford. Poproszę, aby miały trochę litości, przez
wzgląd na Joego i Bima. Radzę ci kupić trzy lub cztery krowy za pieniądze, które
ode mnie dostałeś. Teraz musimy się pożegnać, ale myślę, że wrócimy tu za rok.
Jeśli do tego czasu nie nabierzesz nawyku mycia się i życia jak uczciwy człowiek,
niech Bóg ma cię w swojej opiece, Tooker.
Clifton powrócił do chłopca i pakując koc pogwizdywał wesoło.
Szlak kusił ponownie. Tym razem piękno wschodzącego słońca odbijało się w ich
twarzach. Przez pewien czas Joe szedł w milczeniu. Na ramionach niósł swój lichy
węzełek, a w ręku wrak strzelby. W jego
24
oczach pojawił się nieznany dotąd błysk i kiedy cmentarz został za zakrętem,
zapytał głosem pełnym czci i bojaźni:
- Skąd o tym wszystkim wiedziałeś?
- O czym, Joe?
- No, o starym Tookerze. Clifton zaśmiał się i odpowiedział:
- Domyśliłem się na podstawie tego, co mi sam powiedziałeś o Bumbles Holler.
Wielki Boże, sam jestem o wiele bliższy dostania się do więzienia niż stary
Tooker.
- Za to, że bierzesz mnie ze sobą?
- Nie, nie dlatego. Pamiętaj, że jestem twoim wujem, Joe. Tooker przełknie tę
opowieść i nigdy nie odważy się przyznać, że cię sprzedał. Za bardzo zależy mu
na pieniądzach, które dostał ode mnie za tę niby-prawdę. Sam widzisz, że
bajeczka z wujem uchroniła cię przed koniecznością ucieczki, a mnie przed
oskarżeniem o kidnaping. Kid-naper to taki człowiek, który porywa dzieci. Ja w
każdym razie potrzebowałem rodziny i teraz, na Jowisza, mam ją w tobie i Bimie.
Czuję się bardzo ważną osobą. No, ale zobaczmy, co masz w tym tobołku.
Zatrzymali się i Joe rozwiązał swój węzełek, w ten sposób, że jego zawartość
wysypała się na pobocze drogi. Było tam trochę poszarpanej i brudnej bielizny,
para starych butów, połowa rury wydechowej, klucz francuski, młotek, gwoździe,
wypchana sowa. Clifton poważnym wzrokiem przejrzał dobytek chłopca.
- Do czego potrzebna ci ta rura? - zapytał.
- Używam jej jako katapulty.
- A klucz francuski?
- Przcież to narzędzie, podobnie jak młotek.
- A sowa?
- Na szczęście. Niesiesz sowę i widzisz w ciemności.
- Och! - Clifton rozejrzał się. - Idziemy ku wielkiej awanturze i te przedmioty
nam nie pomogą. Musimy je gdzieś ukryć, na przykład za tą starą kłodą w rogu
płotu.
Joe podniósł strzelbę i trzymał ją tak kurczowo, że aż zbielały jego
małe dłonie.
- Nie oddam jej.
25
- Broń możesz zatrzymać.
Wkrótce ponownie wędrowali w kierunku wschodnim.
- Widzisz, Joe, nie jesteś już chłopcem - wyjaśnił Clifton. - Jesteś mężczyzną
i wędrowcem i musisz być odpowiednio wyekwipowany. Czy ta strzelba działa?
- Pytasz czy strzela?
- Tak.
- Czasami. Wprawdzie proch pryska przy tym w twarz, ale przyzwyczaiłem się do
tego. Jest mocna, choć związana drutem. Chcesz strzelić?
- Nie teraz.
Szli drogą prowadzącą prosto do miasta. W restauracji przesyconej aromatem kawy,
siekanej wieprzowiny i smażonych ziemniaków, zjedli śniadanie. Bim wyjadł
resztki z kuchni. Joe został wyposażony w u-branie khaki, buty do marszu,
skautowski kapelusz, plecak, chustki do nosa, koszulę i krawat. Potem Clifton
napisał długi list do Tookera. Gdy wszystko pozałatwiał, odnalazł w mieście
starego pastora i rozmawiał z nim przez godzinę. Kiedy odchodził, wiedział
więcej o dwunastoletnim Josephie Hoodzie, niż mógł mu powiedzieć o sobie sam Joe.
Jeszcze raz przeszli przez wąską drogę, prowadzącą do indiańskiego kościoła i
osiedla. Joe patrzył na nią nieco tęsknym wzrokiem.
- Czy skłamałeś mówiąc, że kupiłeś Bumbles Holler?
- Nie, powiedziałem prawdę. To jest nasze, Joe. Nasza jest każda piędź ziemi z
tych osiemdziesięciu akrów, źródło, stawy, las, wszystko. Pewnego dnia powrócimy
tu i na gruzach starego domostwa wzniesiemy nowe.
~ A zostawimy stary komin dla jaskółek?
- Każdy jego kamień.
W ciągu pierwszego dnia wędrówki Joe udowodnił, że jest niezłym piechurem.
Chłopcu wydawało się, że w ciągu godziny mijały ich tysiące automobili. O wiele
częściej niż przedtem proponowano Cliftonowi podwiezienie, ponieważ wysoki
mężczyzna, szczupły chłopiec i wychudły pies, idący jeden obok drugiego,
stanowią rzadko spotykany widok na drodze. Było już późne popołudnie, gdy
przejechał obok nich szybki, luksusowy sedan. Kiedy ich mijał, mężczyzna
siedzący na tylnym sie-
26
dzeniu wydał nagły okrzyk i obrócił się, by popatrzeć za siebie. Po chwili
zwrócił się do pozostałych pasażerów pojazdu:
- Gdyby nie było to absurdem, mógłbym powiedzieć, że znam tego człowieka. Jego
podobieństwo do pewnej wybitnej osoby, którą niegdyś znałem, jest wprost
uderzające.
- Miał sympatyczną twarz i uśmiechał się do nas, kiedyśmy
go mijali.
- Dlaczego to podobieństwo miało by być tak szokujące? - spytała
dziewczyna, która siedziała obok.
- Ponieważ gotów byłbym przysiąc, że ostatni raz widziałem go dwa lata temu nad
rzeką Jangcy, gdzie kierował realizacją chińskiego rządowego projektu zalesiania
tych obszarów. Trzeba było zasadzi�