16489

Szczegóły
Tytuł 16489
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby pdf był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

 

16489 PDF Ebook podgląd online:

Pobierz PDF

 

 

 


 

Zobacz podgląd 16489 pdf poniżej lub pobierz na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. 16489 Ebook podgląd za darmo w formacie PDF tylko na PDF-X.PL. Niektóre ebooki są ściśle chronione prawem autorskim i rozpowszechnianie ich jest zabronione, więc w takich wypadkach zamiast podglądu możesz jedynie przeczytać informacje, detale, opinie oraz sprawdzić okładkę.

16489 Ebook transkrypt - 20 pierwszych stron:

 

James Oliver Curwood NA STARYM SZLAKU NA STARYM SZLAKU *-------------------------------------------------------------- -----^ Tłumaczenie: Cezary Głuszenia Agencja Wydawnicza MOR EX Warszawa 1995 Okładka, strona tytułowa, ilustracje Marta Piwocka Korekta Cezary Głusznia, Maciej Tutak l/l ISBN 83-86510-46-3 D Copyright by Agencja Wydawnicza MOREX ul. Słupecka 4/37, Warszawa, tel./fax 22-69-50 Skład i łamanie: Fotoskład p Druk i oprawa: r Druk: Drukarnia Uniwersytetu Jagiellońskiego Kraków, Czapskich 4 tel./fax 22-59-41 ROZDZIAŁ I Powrót Cliftona Branta Clifton Brant czuł, że jest tylko jednym z niezliczonych ziarenek ludzkiego pyłu w świecie, który kompletnie oszalał. Siebie uważał za ziarenko niedopasowane do pozostałych. Z tej to przyczyny szedł szerokim gościńcem z Brantford Town w Ontario do starodawnego Quebecu, leżącego nad Rzeką Św. Wawrzyńca. Clifton w błahej sprawie przewędrował siedemset lub więcej mil, nie licząc drogi, którą pokonał wcześniej. Często też zbaczał ze szlaku, by po pewnym czasie nań wrócić. Auta, przejeżdżające z szybkością trzydziestu do pięćdziesięciu mil na godzinę, obsypywały go tumanami kurzu. Pewnie zastanawiali się, kim jest ten samotny wędrowiec. Było coś malowniczego w postaci Cliftona, którego powierzchowność wskazywała, że mógł być awanturnikiem i poszukiwaczem przygód. Automobiliści próbowali rozszyfrować jego osobowość, nim pozostawiali go samotnego w tumanach kurzu. Szczególnie przyciągał uwagę automobilistów w chwili, gdy się doń zbliżali. Jego smukła, odziana w strój khaki sylwetka, zgrabne i swobodne ruchy ramion, dźwigających znoszony plecak, i pewny krok, stwarzały złudzenie, że człowiek ten wędruje tak od początku świata. Potem, gdy go mijali spostrzegali, błysk w jego oczach, przyjazne gesty i u-śmiech na ogorzałej, tryskającej zdrowiem twarzy. Ktoś ciekawski mógłby zapytać: „Kim na Boga jest ten wędrowiec? Czy może bezrobotny, który udaje się do sąsiedniego miasta? Albo były żołnierz wracający do domu?". „A może to jeden z tych wędrujących idiotów, spędzający w ten sposób weekend?" - powiedział mężczyzna skulony 5 na tylnym siedzeniu samochodu i prychnął gniewnie, gdy jego zadała mu pytanie na temat tajemniczego wędrowca. Clifton pluł kurzem, który pozostawiały za sobą mijające go pojazdy i zastanawiał się jednocześnie, jaką wartość może mieć życie dla ludzi, którzy przemierzają je na czterech kółkach z szybkością jednej mili na minutę i w ten sposób szukają jego piękna. Złote słońce chowało się już powoli za wierzchołkami drzew, za klonowymi wzgórzami Bran-tford Town, kiedy wędrowiec skręcił z głównego szlaku na drogę wiodącą na południe. Była to wąska i niepozorna dróżka opadająca w dół, wyścielona miękkim kurzem, wijąca się między chłodnymi i cienistymi zaroślami, w których ptaki rozpoczynały już swą wieczorną pieśń. Skurcz chwycił Cliftona za gardło i serce zaczęło bić szybciej w jego piersi, gdy spojrzał przed siebie. Ostatni raz wędrował tą drogą ponad dwadzieścia lat temu. Miał wtedy szesnaście lat i łaził boso. „Czas okazał się łaskawy dla tej dróżki" - pomyślał. Aksamitny kurz na drodze był taki sam jak przed dwudziestu laty. Clifton przyłapał się na tym, że szukał na drodze śladów swoich bosych stóp. Drzewa były te same i wydawało mu się, że ani trochę nie urosły. Ten sam był również gąszcz otaczający głazy i tylko skały zdawały się mniejsze i mniej strome niż wówczas, gdy Brant był chłopcem. Wokół rozciągała się puszcza, nadal nietknięta, która wydawała mu się teraz mniej groźna i tajemnicza w cienistej otchłani zachodzącego słońca. Na twarzy wędrowca pojawił się łagodny uśmiech, łączący w sobie pogodne wzruszenie i smutek związany ze wspomnieniami, które ożyły na widok tej piaszczystej ścieżki z dawnych czasów. Choć Clifton zbliżał się do czterdziestki, odnosił jednak wrażenie, że dzieciństwo zostawił za sobą zaledwie wczoraj. „Głupiec ze mnie" - mówił sam do siebie - „że pozwalam by wspomnienia, i to tak wyraziste, zawładnęły moimi myślami." Istotnie, niezbyt mądrze postąpił, wracając do tej małej ścieżki i związanych z nią wspomnień. Nie myślał, że spotkanie z przeszłością będzie tak bolesne i że tak bardzo obezwładni go wszechogarniająca samotność. Jakby jakieś niebezpieczeństwo czaiło się na tej ścieżce, Clifton zatrzymał się na szczycie małego wzgórza, które w dzieciństwie było dlań wielką górą, a po chwili ruszył skrajem gęstych zarośli, i przeszedł przez płot ze sztachet. Raki ćwier- 6 kały nad jego głową. Drozd o żółto upierzonej piersi zbeształ go, a sroka wydała na jego widok ostrzegawczy wrzask. Potem Clifton u-słyszał świergot jaskółek i widział przez mgnienie oka błysk ich skrzydełek ponad polaną, rozciągającą się za płotem. Serce przygniatał mu coraz większy ciężar. Były to te same jaskółki, które znał i kochał, kiedy był chłopcem. Nurkujące, spadające i przeczesujące powietrze w poszukiwaniu owadów, unoszące się nad ziemią w niknącym blasku zachodzącego słońca. A tam, trochę dalej, znajdowało się miejsce które Clifton nazywał niegdyś swoim domem. Nie wstydził się łez, mimo że przeszedł w życiu prawdziwe piekło i widział wiele rzeczy, które byłyby zbyt szokujące dla innych ludzi. Nie był w stanie powstrzymać łez i nawet nie próbował ich otrzeć. Stary dom był w ruinie. Ogień wypalił wnętrze. Ściany, wzniesione z płaskiego kamienia i pokryte łupkiem, zapadły się. Fragment jednej z nich wznosił się tryumfalnie ponad ruinami; była to ściana, przy której niegdyś znajdowało się palenisko, a nad nim wznosił się duży komin. Clifton urodził się tutaj w pewną chłodną zimową noc, kiedy w kominku huczał ogień. Tutaj śnił o przygodach i podbojach w cudownym świecie, który przyzywał go do siebie z niezmierzonej dali. Podszedł bliżej i wolno ruszył ku opuszczonemu miejscu, które niegdyś było domem. Był zdziwiony jego małymi rozmiarami, gdyż zapamiętał swój pierwszy i jedyny dom jako budowlę tylko nieco mniejszą niż zamek, a w każdym razie co najmniej trzy razy szerszą niż to, co ukazało się teraz jego oczom. Zachichotał, choć wcale nie było mu wesoło. Pamiątki przeszłości bywają zabawne i śmieszne, lecz lepiej pozostawić je w spokoju, o ile nie chce się doświadczyć uczucia smutku. To, co niegdyś stanowiło wnętrze domu, było wzruszająco małe w oczach dorosłego mężczyzny. Wszystko porastały pnącza dzikiej winorośli, krzewy jeżyn oraz popielicy o zielonych owocach; słodkogorz rósł splątany między resztkami ścian, a dziki ogórek ozdabiał jeden z boków komina. Wysoka trawa zakrywała blizny ruin. Można było dostrzec i inne ślady życia. Para drozdów podskakiwała dokoła. Złoty koliber rozbłysnął i zanurzył się w sercu kwiecia czerwonej koniczyny. Żółta gajówka ośmieliła się zaśpiewać, a jaskółki traktowały stary komin jak własny dom. Przy płocie Brant 7 usłyszał głos czerwonej wiewiórki i dźwięk ten zwrócił jego uwagę. Zazwyczaj mieszkała tam cała rodzina wiewiórek, która zrobiła sobie kryjówkę w starym spróchniałym dębie w pobliżu płotu. „Jednak sam dąb - pomyślał Clifton - zmienił się w sposób zdumiewający." Był on wszak największym drzewem, jakie kiedykolwiek wryło mu się w pamięć. Teraz był to najzwyklejszy dąb, nawet nie tak szeroki jak te, które widział na początku drogi. Na starym dębie ojciec zrobił mu huśtawkę, a matka setki razy bawiła się z nim w cieniu dębowych konarów. Clifton oderwał oczy od drzewa i nagle serce zadrżało mu gwałtownie. Przez chwilę stał jak skamieniały. W odległości pół rzutu kamieniem leżał olbrzymi głaz, spod którego zawsze wydobywała się bulgocąca, lodowato zimna woda źródlana. W pobliżu źródła, patrząc na Cliftona, stał chłopiec, a obok niego pies. Ten chłopak był jakby tym samym dzieckiem, które bawiło się tu i piło z tego źródła ćwierć wieku temu. Był blady, szczupły i patrzył na wędrowca ze wzruszeniem. Na głowie miał taki sam stary słomiany kapelusz z poszarpanym rondem. Spodnie chłopca, uszyte z niebieskiego drelichu, były za krótkie, podobne do tych, jakie zwykle nosił Clifton, i które tak dokładnie zapamiętał. Tak dokładnie, jak pamiętał Bima, swojego psa, który teraz spoczywał zakopany na skraju lasu. Cliftonowi wydawało się, że i pies, i chłopiec zjawili się niczym duchy z przeszłości. Liniejący kundel miał opuszczone uszy i odznaczał się niezwykle kościstą budową, wystającymi łopatkami i pałkowatym ogonem. Clifton zobaczył to wszystko, zmierzając ku nim z uśmiechem na ustach. Chłopiec nie poruszył się. Trwał w bezruchu cały czas wpatrzony w Branta, ściskając w ręku kij, podczas gdy pies przytulił swoje wielkie, wychudłe ciało do nóg chłopca, jakby szukał przy nim schronienia. Potem Clifton zauważył inne szczegóły. Psu widać było wszystkie żebra, a z jego oczu jak i z całej postawy, wyzierał głód. Chłopiec również był chudszy niż powinien być w tym wieku. Spodnie miał poszarpane, zaś końce nogawek w samych strzępach. Jego niebieskie, szeroko otwarte oczy spoglądały bardzo poważnie. Były to piękne oczy. Na twarzy chłopca widniało takie samo piętno głodu, jakie można było zauważyć w sylwetce psa. 8 - Cześć! Witam ciebie i twojego psa! - pozdrowił ich Clifton z przyjaznym uśmiechem. - Czy woda tutaj stale płynie? - Pewnie! - odpowiedział chłopiec. - Pilnujemy źródła, ja i Bim. - Ty i kto? - Bim. To mój pies. Clifton powoli zdjął plecak. - Ty i Bim! - powtórzył - Czy przypadkiem nie masz na imię Clif? Chłopiec spojrzał na niego ze zdumieniem. - Nie. Na imię mi Joe. Co niesiesz w tej torbie? - Skąd wziąłeś imię Bim dla swojego ulubieńca? - spytał Clifton. - Tam w dole, jest głęboko wycięte nożem na buczynie, ale litery już się zatarły. Jaką śmieszną torbę dźwigasz! Clifton odwrócił się na chwilę. Widział wielki buk, pod którym trzęsącymi się rękoma wykopał niegdyś grób dla Bima i gdzie pracował cafe niedzielne popołudnie, wycinając epitafium dla swojego przyjaciela. Matka pomagała mu wtedy i uspokajała go, gdy płakał. Miał dziesięć lat, a więc musiało to być mniej więcej dwadzieścia osiem lat temu. „Wielki Boże, życie jest krótsze niż sen" - wyszeptał do siebie. - Co masz w tej torbie? - domagał się odpowiedzi Joe. -Wygląda jak żołnierski tornister. - Bo to jest właśnie tornister - odpowiedział Clifton. Niebieskie oczy chłopca rozszerzyły się. - Jesteś żołnierzem? - Byłem. - I zabijałeś ludzi? - Obawiam się, że tak, Joe. Na kilka sekund chłopiec wstrzymał oddech. Bim ostrożnie ob-wąchał obcego. Clifton położył pieszczotliwie rękę na jego głowie. - Cześć, Bim, stary przyjacielu! Cieszysz się, że wróciłem? Kundel polizał jego rękę i zamerdał ogonem. - Co to znaczy „wróciłem"? - zapytał chłopiec. - Byłeś tu kiedyś? - Pewnie - odpowiedział Clifton. - Mieszkałem w tym stosie kamieni, kiedy byłem chłopcem. Wtedy był to dom. Urodziłem się tutaj i miałem psa o imieniu Bim. Kiedy zdechł, zakopałem go pod starym bukiem, tam w dole, a jego imię wyryłem na pniu drzewa. To nie jest 9 twoje źródło, ono jest moje! - Clifton przyklęknął by się napić. Kiedy wstał, Joe cisnął swój stary kapelusz na ziemię obok plecaka. Miał niezwykle jasne włosy, a jego blada skóra pokryta była piegami. - Co masz w tej torbie? - spytał ponownie. - Kolację - odpowiedział Clifton. - Czy sądzisz, że twoi rodzice mieliby coś przeciwko temu, gdybyś został tutaj i zjadł ze mną posiłek?. Ty i Bim. Na twarzy chłopca pojawiło się najpierw zdziwienie, a później zadowolenie. - Zostaniemy - odpowiedział. - A twoja rodzina? Nie chcę wpędzać cię w kłopoty. Kiedy byłem dzieckiem i nie było mnie w domu w porze kolacji, ojciec miał zwyczaj iść do tamtego dużego krzewu bzu, rosnącego na zewnątrz ogrodzenia, odrywał witkę... - Nie mam żadnej rodziny - przerwał Joe pospiesznie, jakby chciał rozproszyć wątpliwości, które obcy mógłby jeszcze mieć. - Nie lubimy wracać, kiedy stary Tooker jest w domu, prawda Bim? - powiedział odwracając się do psa. Bim twierdząco pomachał ogonem, lecz jego głodne ślepia nie mogły nawet na chwilę oderwać się od plecaka, który Clifton zaczął z wolna otwierać. - Nie masz rodziców? - spytał Clifton łagodnie. - Dlaczego? - Zmarli, jak przypuszczam. Stary Tooker powiada, że życzę mu tego samego. Pani Tooker nie jest aż tak podła jak on, ale też niezła z niej jędza. Oboje nienawidzą Bima. On nigdy nie wchodzi do domu, tylko kręci się na skraju lasu czekając na mnie. Dzielę się z nim jedzeniem które dostaję, a resztę musimy sobie sami upolować. Jaki śliczny tornister! Clifton rozpakował aluminiowy sprzęt kuchenny: podłużnyrondel na trzech nóżkach, garnek na kawę, talerze, kubki, noże i widelce. Przez moment trzymał w ręku brązową paczkę. Bim nagle zesztywniał i wysunął długą szyję, by obwąchać zawiniątko. - Mięso! - wykrzyknął chłopiec. - Bim poznał - on wyczuwa mięso z odległości mili. Mięso i kurczęta. Uważaj, bo je pożre. - Sądzisz... - Trzymaj mocno, bo Bim jest łasy na mięso i kurczęta! 10 Clifton wyciągnął dwie duże cebule, pęto wieprzowej kiełbasy, pół bochenka pokrojonego chleba posmarowanego masłem, cztery pomarańcze i słoik marmolady. Ten zapas oraz półtora funta świeżej wołowiny składały się na kolację i śniadanie dla nich obu. Brant uśmiechnął się patrząc na Joego, którego oczy rozszerzyły się i zaokrągliły na widok rosnącej góry żywności. Chłopiec trzymał rękę mocno zaciśniętą na luźnych fałdach skóry na szyi Bima. - Uważaj na kiełbasę - wysapał. - Bim jest strasznie szybki. Clifton wyciągnął rzemień. - Lepiej uwiąż Bima - doradził. - Ta kiełbasa jest przeznaczona dla niego, lecz każemy mu czekać i zje dopiero z nami, jak przystało dżentelmenowi. Przy wiąż go do tego drzewa, Joe. Będziemy mieli wspaniałą ucztę. Clifton wstał i przez moment obserwował Joego, który wlókł do najbliższego drzewa opierającego się Bima. W tym momencie Brant uświadomił sobie zdumiewającą przemianę, jaka w nim zaszła. Samotność, przygniatająca go przez cały dzień, minęła. Ustąpił przeszywający ból, który przepełniał go jeszcze kilka minut temu, kiedy patrzył na zgliszcza i porośnięte chwastami ruiny domu rodzinnego. Wcześniej widział tylko widmo upadku, śmierć oraz roztrzaskane marzenia, smutek i pustkę życia. Teraz, w wyniku owej dziwnej przemiany, zobaczył wokół siebie słodycz i cudowne piękno. Nie czuł już ciężaru przygniatającego serce. Drozdy śpiewały pochwalną pieśń na tle zachodzącego słońca. Na dębie czerwone wiewiórki ganiały się wesoło. Z głębi lasu dochodziły znajome odgłosy. Clifton odczuł radość płynącą z pozdrowienia przekazanego mu przez ćwierkające jaskółki, miękko szybujące ponad jego głową. Serce zabiło mu żywiej. Podniósł głowę i głęboko odetchnął chłodnym, wieczornym powietrzem. Clifton zrozumiał naraz, że wielka i wspaniała natura udzieliła swego błogosławieństwa wszystkiemu, co tu kiedyś istniało. Zbierając suche kawałki drewna pogwizdywał wesoło. Chłopiec przybiegł i zaczął mu pomagać. Bim siedział pod drzewem, żałośnie poszczekując. Cienka smużka białego dymu wznosiła się ku niebu w ostatnich promieniach zachodzącego słońca. - Jak masz na imię? - zapytał chłopiec. 11 Cliiton Brant. Możesz mnie nazywać wujkiem Clifem. - Miałeś psa? - i ak. Dałeś swemu ulubieńcowi imię mojego starego Bima, więc jestem w połowie właścicielem twojego psa. ubrali i posiekali cebulę. W garnku kipiała woda na kawę. Rondel rozgrzał się nad ogniem. Tłuste kawałki mięsa zaskwierczały, gdy Clif-ton wrzucił je do naczynia. - Czy masz tu jakąś rodzinę? - spytał chłopiec. - Podobnie jak ty, Joe, nie mam nigdzie żadnej rodziny. - Co robiłeś? Włoczylem się. Jestem, jak to ludzie nazywają, awanturnikiem. - Co to znaczy? - Umiesz czytać, Joe? - Jestem w szóstej klasie. Staremu Tookerowi kazali posłać mnie do szkoły. - Czytałeś może kiedyś opowieści o piratach? - A chcesz się założyć, że czytałem? - Dobrze, a więc pirat jest awanturnikiem, czyli poszukiwaczem przygód. Chłopca na chwilę zatkało. - Ojej, ty jesteś piratem? - Kimś w tym rodzaju - roześmiał się Clifton. - I zabijasz ludzi? - Prawdziwi poszukiwacze przygód nie zabijają ludzi. Niektórzy z nich są bliscy zabicia przeciwnika, jednak najczęściej pozwalają odejść swojemu wrogowi. Chłopiec nie mógł zrozumieć znaczenia ostrego błysku, który pojawił się w oczach Cliftona. - Zostanies? tutaj? - wyszeptał. - Nie. Jutro ruszam dalej. Niebieska sójka wrzeszczała na dębie. Bim zawył. Chłopiec przestał na chwilę wdychać wspaniały zapach smażonego mięsa i cebuli. - Dlaczego nie chcesz zostać? Po co wędrujesz? Cliiton pochylił się z uśmiechem i ujął twarz chłopca w obie dłonie. Nawet w tym uśmiechu stalowy błysk nie zniknął z jego oczu. 12 - Jestem w drodze, aby odebrać dług, milion dolarów. Podróżuję już od dłuższego czasu i jestem prawie u celu. Dlatego nie mogę zostać, rozumiesz? Chłopiec skinął głową. - Rozumiem - powiedział. - Czy mogę teraz przyprowadzić Bima? ro*Wii ^taty cmentarz indiański „].f 'Ońce zaszło za klonowymi wzgórzami, gdy zasiedli do kolacji. 11 był głodny, lecz trzymał apetyt na wodzy i spod oka obser-. a* chłopca i psa. Joe jadł tak pospiesznie, że Clifton domyślił się } ' lż chłopiec był głodzony. Bim zaś połykał porcje kiełbasy z . p ^ością, która wyzierała z całej jego psiej postaci. Joe zwierzał się, , . siennie usiłuje przeszmuglować dla Bima część jedzenia, które ^e od starego Tookera. . , Kiedy mamy mleko czy gotowane mięso, Bim chodzi naprawdę ^> ponieważ nie mogę dla niego nic zwędzić. Kim jest ten Tooker i czym się zajmuje? - spytał Clifton. , yn jest właśnie tylko Tookerem i nigdy nie widziałem, żeby ^tak robił. Chłopak Rileyów powiedział mi kiedyś, że Tooker T , * 4je wódkę do rezerwatu Indian. Kiedy spytałem o to starego ^??, strasznie mnie zbił i powiedział, że jeśli następnym razem ukę chłopaka Rileyów, gdy się z nim spotkam, to on zleje 1 ,P°nownie. Próbowałem, lecz nie dałem rady zwinnemu Ri-. ' Potem Stary Tooker bił mnie tak długo, że aż Bim przybiegł 1 ugryzł go w nogę. Spójrz tutaj! - zgiął się i podniósł po-, , *4 koszulę. Na jego białym grzbiecie widniały liczne pręgi UC e^eń bata. ,,} ^robił mi to wczoraj, ponieważ Bim i ja poszliśmy za nim drogą , .' ^ najbardziej bagnistą część Bumbles Holler, gdzie gotował coś Q-ie wyglądającym kociołku. , ... t(in pospiesznie skierował rozmowę na inne tory, a chłopiec po °^chylil się do tyłu z głębokim westchnieniem. 14 - Jestem syty - powiedział - i przypuszczam, że Bim też. Chcesz, żebym umył naczynia? Pochylili się razem nad sadzawką i wyszorowali garnki białym piaskiem. Potem przeskoczyli przez płot i ruszyli piaszczystą drogą. Twarz chłopca wyrażała poważny niepokój, kiedy kroczył obok Cliftona. - Gdzie pójdziesz na noc? - spytał Joe. - Tam, gdzie znajduje się mały kościół i cmentarz. - Stary kościół indiański? -Tak. - Ja pójdę dalej. Toker mieszka w drugim domu za kościołem. Odczekał chwilę, po czym nieśmiało dotknął ramienia Cliftona. - Jest tam pochowany ktoś z twoich bliskich? - Moja matka, Joe. - A może ty jesteś Indianinem? - Częściowo. Moja prababka była księżniczką z plemienia Mo-hawk. Ona także jest tam pochowana. Szli dalej, w milczeniu stąpając w gęstym kurzu. Za nimi podążał Bim. Spoglądając do tyłu Clifton widział ślady bosych stóp, bardzo podobne do jego własnych sprzed wielu lat. Zapadał zmierzch i cienie stawały się coraz głębsze, a gęstniejący mrok opadał na ziemię jak welon. W trawie na poboczach cykały świerszcze, a z przodu i z tyłu zielone żaby zapowiadały deszcz. Była to część wieczoru, którą Clifton lubił najbardziej. W tym spokoju i ciszy była jakaś niewypowiedziana samotność, której uległ, i nastrój ten ogarnął także chłopca. Przez dłuższą chwilę milczeli. Rozległo się nawoływanie jastrzębi, a z oddali dobiegł odgłos dzwonu. Nagle w dół drogi przemknął królik, wzbijając tumany kurzu. Bim ze skowytem popędził za nim. Palce chłopca zacisnęły się na ręku Cliftona. - Przykro mi, że jutro odchodzisz - powiedział Joe głosem bardzo słabym i zmęczonym. Chcielibyśmy iść z tobą, Bim i ja. - Szkoda, że nie możecie - powiedział Clifton. Zbliżyli się do wysokiej skarpy, na której stał kościół i rosły wiecznie zielone krzewy. Tu, przy wydeptanej ścieżce, która prowadziła do ogrodzenia z żelaznych sztachet i do starodawnej bramy, Clifton zatrzymał się. 15 - Nie możesz tu teraz zostać - wyszeptał Joe. - Jest ciemno! - Poszukiwacze przygód nie obawiają się ciemności - Clifton roześmiał się łagodnie - ani grobów. Dzisiejszej nocy będę spał na cmentarzu. One są wspaniałe, Joe - mam na myśli cmentarze. Każdy jest tam twoim przyjacielem. - Och! - wzdrygnął się chłopiec. - Bim! Bim! Gdzie jesteś? Pies przybiegł i przytulił się do nóg swego pana. - Lepiej będzie, jak pójdziesz - zachęcał Clifton. - Będę tu, stał, aż zejdziesz w dół drogi. Może jutro zobaczę cię ponownie. Dobranoc. - Dobrej nocy. Joe oddalił się. Gdy odchodził, Clifton poczuł się jeszcze bardziej samotny; patrzył w ślad za odchodzącym, dopóki ten nie zniknął w mroku. W końcu, kiedy ciemność pochłonęła chłopca i psa, Clifton wolno ruszył w górę wąską ścieżką i przeszedł przez otwartą bramę. Na moment przystanął, zastanawiając się, co ludzie mogliby pomyśleć o nim, gdyby wiedzieli, jak zamierza spędzić noc. Nazwaliby go szaleńcem albo sentymentalnym głupcem. Z pewnością nie zrozumieliby człowieka, który w pełni zdrowych zmysłów przyszedł na cmentarz, by spać wśród umarłych. Brakowało kilku minut do zapadnięcia zupełnej ciemności i Clifton jeszcze całkiem wyraźnie widział mały cmentarz, z potrzaskanymi szarymi nagrobkami i starym drewnianym kościołem. Stwierdził, że nic się tu nie zmieniło. Nie zmieniło się przez prawie dwadzieścia lat. Podszedł do frontowej części kościoła, popatrzył w górę, gdzie majaczyła w mroku tablica pamiątkowa, nadgryziona zębem czasu. Wyrytych na niej słów Clifton nauczył się w dzieciństwie na pamięć. Mówiły one przypadkowemu podróżnemu, że był to pierwszy kościół zbudowany w Ontario i że został wzniesiony przez króla Jerzego III dla jego dzieci, czyli ludu Irokezów. Na skrawku ziemi dokoła kościółka spoczywały setki Indian. Clifton zdjął plecak i zawiesił go na gzymsie wystającym z narożnika kościoła. Stał tu popękany dzwon z brązu, a na cokole zostały wyryte te same słowa, które umieszczono na tablicy. Gdy Brant był chłopcem, często bawił się uderzając w dzwon kijem. Teraz zabębnił weń pięściami. Odnalazł znajomą melodię. 16 Usiadł i czekał na wschód księżyca.Zdawało mu się, że w ciszy wieczoru przyszła do niego matka i usiadła obok. Księżycw peni ukazał się na niebie w całej okazałości. Niegdyś matka i Clifton mieli dużo uciechy z jego powodu. Był dla nich jak żywa istota i kiedy przybierał swe liczne pozy, nadawali mu różne nazwy. Czasami był to dżentelmenem ze sztywnym kołnierzykiem i przekrzywionym podbródkiem, innym razem człowiekiem w złym humorze, o spojrzeniu budzącym lęk. Lecz najbardziej ze wszystkich postaci kochali księżycowego człowieka, gdy chory na świnkę zjawiał się z opuchniętą twarzą. Tej nocy przybył z przekrzywioną głową i nabrzmiałym policzkiem, jak gdyby został poturbowany przez wóz. Lecz zawsze, kiedy księżyc cierpiał na świnkę, miał również wesoły uśmiech na szerokiej, pulchnej twarzy i wesoły błysk w oczach. „Kiedy jesteś chory albo twoje sprawy idą źle, myśl zawsze o księżycowym człowieku cierpiącym na świnkę. - powtarzała często matka Cliftonowi. - Choć czuje się bardzo źle, śmieje się do nas i mruga wesoło. Oto co robi stary dzielny księżyc, i wszyscy dzielni ludzie powinni go naśladować." Clifton pamiętał te słowa. Na ich wspomnienie dziwne drżenie przeszło przez jego ciało, gdy tak stał obserwując przeobrażenie, które księżyc przechodził na ciemnym niebie. W nocy przedmioty zaczęły przyoblekać się w dziwne kształty, a drzewa się wydłużyły. Światło księżycowe wydobyło z mroku stary dzwon i delikatnie przeczołgało się ponad kościołem. Padło na żelazną kratę i kamienny grób Thayendanegea Josepha Branta, wodza plemienia Mohawk, najliczniejszego wśród Irokezów. Clifton zobaczył, że również ziemia z wolna przybiera nowe kształty. Ze wszystkich stron wznosiły się małe kopce, naznaczone starymi, pokiereszowanymi nagrobkami. Był tu i dramat i romans, przygoda i niewypowiedziana tragedia. W tym miejscu ostatni wielcy wojownicy nąjwaleczniejszego spośród sześciu plemion spoczęli na wieki w schronieniu danym im przez angielskiego króla, kiedy utracili swe nasiąkłe krwią imperium i musieli szukać schronienia u przyjaznych Kanadyjczyków. Był to lud jego matki - i jego własny. Clifton zawsze był z tego dumny i teraz przypomniał sobie żywo inną noc, kiedy oboje z matką obserwowali księżyc, który oświetlał ten akr ciszy, tak jak dziś... Śmierć Mohawków bsftuTtakssami ją nazywali, jedynie snem. Matka znała ich tragiczną I V^° ? 17 1Ś? - NaT^-rn s^kŁ historię, opowieści i legendy, których treść sięgała setek lat wstecz. Powiedziała Cliftonowi, że leży ich tutaj tak wielu, iż śpią jeden na drugim, czasem dwójkami, czasem trójkami, ze splecionymi ramionami, zapomniani i bezimienni, pogrzebani zanim król Jerzy wybudował ten kościół, a nawet zanim dotarli tutaj biali ludzie. Kiedy Clifton przechadzał się wśród nagrobków, ogarnęło go uczucie spokoju i ukojenia, jakby dotarł do domu po długiej, żmudnej wędrówce. Nie czuł już ucisku w gardle i ciężaru na piersiach. Kiedy w końcu stanął obok miejsca, gdzie spoczywała jego matka, odczuł rodzaj słodyczy i łagodnego uniesienia Wiele lat musiało upłynąć, nim Clifton mógł osiągnąć ten stan wewnętrznej równowagi. Był zdumiony panującą ciszą, której stał się częścią. Po krótkiej chwili rozłożył na ziemi koc, usiadł, zapalił fajkę i zaciągnął się dymem. Nie drażniła go bezsensowność sytuacji. Siedział w towarzystwie zmarłych, którzy byli w przestworzach, był z nimi, tak jak oni byli częścią jego stanu duchowego. Wydawało mu się, że podróżował przez dwadzieścia dwa lata i na koniec wrócił do punktu wyjścia. Poczuł zmęczenie, a dywan z cedrowych igieł pod jego kocem był bardzo miękki. Wpatrując się w niebo, przymknął oczy. Gwiazdy kazały mu myśleć o zielonych żabach i o fałszywej przepowiedni Zastanawiał się też, czy Joe oberwie kolejne lanie na jego rachunek, i czy stary Tooker nadal będzie coś gotował na bagnach w dziwnie wyglądającym kociołku. Jutro będzie mógł to sprawdzić, jako że zna każde miejsce w Bumbles Holler, tam, gdzie Tooker się ukrywa. Następnie, planował już bardzo śpiący, pójdzie dalej i odbierze swój milion dolarów. Uśmiechnął się, a jego powieki stały się ciężkie. W dalszej wędrówce duch Molly Brant, jego matki, pójdzie razem z nim, dlatego że ona na niego czekała, tak jak i on czekał na nią. Oboje odbiorą dług. I kiedy będzie już po wszystkim... Mądra, stara sowa w gąszczu wiecznie zielonych wierzchołków drzew dobrze wiedziała, kiedy człowiek zasnął. Ptak zahukał i miękko odfrunął poza zasięg światła księżycowego, kierując się na swoje łowiska. Noc była coraz chłodniejsza, a ziemia z każdą chwilą pachniała silniej. Księżyc osiągnął najwyższy punkt i zaczął opadać ku zachodowi. Sowa wróciła i zahukała z wieży dzwonnicy. Ciemność odchodziła razem z księżycem, świerszcze i koniki polne ucichły a od wschodu nadciągnął świt. 18 Nad ranem Clifton śnił. Stał z matką na cmentarzu i znowu był małym chłopcem. Molly Brant była taka, jaką często widział przy boku ojca, z ciemnymi oczami, przepełnionymi ogniem miłości, z długimi włosami splecionymi w dziewczęcy warkocz opadający na plecy... Byli sami i matka trzymała go za rękę. Nagle spod ziemi zaczęli wychodzić zmarli. Wodzowie podnieśli się pozdrawiając Molly Brant i jej syna, a wojownicy powstali tak szybko, że nie sposób było ich policzyć. Pomalowani w barwy wojenne, we włosach mieli pióra. Za nimi zgromadziły się kobiety z dziećmi. W swoim śnie Clifton spostrzegł, że on i matka byli w centrum tego tłumu. Molly Brant stała z ręką wzniesioną nad głową, jakby była królową ich wszystkich. Wodzowie podchodzili do nich kolejno, znał ich imiona. Pierwszy podszedł Red Jacked, Czerwona Kurtka, wiecznie błagający o pokój z białymi. Następny był Cornplan-ter, srogi i nieugięty, postrach osad Mohawków, potem zbliżył się Peter Martin - Onejda. A po nich wysoki, rozważny i wspaniały w majestacie swej władzy Joseph Brant Mohawk, wódz plemienia Irokezów. Wszyscy pochylili głowy przed jego matką. Potem zaczął przemawiać Thay-endanegea: „Jutro poszukasz zemsty. Irokezi pójdą z tobą." Tutaj wtrącił się pokojowo nastawiony Seneka - Red Jacked: „Znajdziesz walkę, śmierć i nieszczęście. Topór jest pokryty rdzą i niech tak pozostanie." „Tylko tchórze, jak zdradzieccy Onejdzi, boją się tych trzech rzeczy - zagrzmiał głos Mohawka. „Senecy nie są tchórzami, ja jednak boję się" - odparł Red Jacked. „Ja jestem Onejda i nie czuję strachu" -powiedział Peter Martin. Clifton ujrzał lukę w kręgu wojowników, spowodowaną przez indiańską dziewczynę, która przebiła się przez nich i uklękła u stóp jego matki. Wydawało się, że biegła z daleka, gdyż ledwo mogła przemówić. Matka Cliftona pochyliła się ku niej, gdyż tylko w ten sposób mogła zrozumieć jej szept. Clifton usłyszał, że dziewczyna wymówiła jego imię. Potem matka stanęła wyprostowana i odwróciła się do wodzów: „Jutro ruszamy" - powiedziała. Szmer aprobaty dał się słyszeć ze wszystkich stron. Jedynie Seneka ze smutkiem na twarzy pochylił się, aby pochwycić garść ziemi, którą potem cisnął w kierunku zachodnim. Kilka grudek ziemi uderzyło Cliftona w twarz, ziemia była miękka i ciepła. W tym momencie ujrzał dziwną i zdumiewającą przemianę w postaci dziewczyny, klęczącej u stóp matki. Nie 19 była już Indianką, lecz białą kobj ustach. Poczuł się niezręcznie i pr^ą' Patrzj*c% nań z uśmiechem na lecz gdy tylko usunął błoto z jed* Wał zetrzeć ????? brud z twarz^ się w innym. Z im większym wy&$° mieJsca> natychmiast pojawiało czyna była rozbawiona. W nagły3iem t0 ?????> 1?? bardziej dziew-wonej Kurtki, lecz Seneka znikną} vgniewie zwrócił sie w strone Czer" się ponownie i zobaczył, że matka jum zacz^sie rozpływać, odwrócił dziewczyna. Zdawało mu się, że ?^^??? znikła. Pozostał tylko on i podobnie jak pozostali, odeszła w ewczyna kPiła sobie z niego; potem, W tym momencie coś ciepłeg^cość-policzka Cliftona i obudziło go. pr' wileotnego i miękkiego dotknęło > gO. ??? ** — "?--------T-------O" -""^C" szeroko otwartymi oczyma i patr;?v Clwil? lezał Płasko na Pacach, z przenikały złote promienie wschód na wierzchołki drzew, przez które dy pojawił się groteskowy łeb, ciep}*ą.( nnnnwnif» Rrant przenikały złote promienie wschock , , ,.,.",„, dy pojawił się groteskowy łeb, ciepł ąceS°słonca/ ^śpiewały. Wte-ponownie. Brant wstał. V ' P^yjazny język ???? dotknął go - Niech mnie diabeł porwie, ; ,. - powiedział. Potem dodał: - Dzii!śli to nie ??1 pierwszorzędny sen U dobry, ???. ROZDZIAŁ III Ivan Hurd Clifton podniósł się i rozprostował kości. Obudził się godzinę później niż zwykle. Słońce już wzeszło, ptaki rozśpiewały się, z dali dochodził turkot kół wozu na drodze i odległy głos nawołujący bydło. Clifton nie pamiętał bardziej kojącej nocy. Cieszył się z wczesnej wizyty psa. Z przyjemnością położył dłoń na głowie ????, który machał ogonem i kręcił się w kółko, witając w ten sposób człowieka. Był to sposób postępowania psich osobników, które nigdy nie zapominały o kurtuazji. Dlatego Clifton kochał psy bardziej niż ludzi. „Sny są godne uwagi" - powiedział sam do siebie, podczas gdy słońce zaczęło odnajdywać swoją drogę między drzewami. Tam było miejsce, w którym indiańska dziewczyna przemieniła się w białą piękność, klęcząc u stóp jego matki, a potem odeszła szydząc z niego. Odeszła w dół tej ścieżki, prowadzącej do bramy cmentarnej. Przez chwilę wyobrażał sobie, że widzi odciski stóp Czerwonej Kurtki na skraju ścieżki, skąd Seneka cisnął weń brudną ziemią. Jego wizje i wyobrażenia nie zawędrowały dalej niż do pnia wysokiego świerka, przy którym dostrzegł skuloną postać. Był to Joe. Chłopiec usnął z plecami opartymi o drzewo i pochylił się do przodu tak, że w końcu głowa opadła mu między kolana. Poszarpany kapelusz leżał na ziemi, a jego dłonie były pełne brązowych igieł, które ścisnął mocno w ostatnim momencie czuwania. Było coś wzruszającego i zarazem tragicznie beznadziejnego w jego postaci, w okrywającym go poszarpanym ubraniu, w chudości nóg, w sposobie, w jaki gęste, jasne włosy opadały na kolana. Uśmiech, który pojawił się na twarzy Cliftona raptem znikł, a radość w jego oczach przemieniła się w nabrzmiewającą 21 była już Indianką, lecz białą kobietą, patrzącą nań z uśmiechem na ustach. Poczuł się niezręcznie i próbował zetrzeć mokry brud z twarzy, lecz gdy tylko usunął błoto z jednego miejsca, natychmiast pojawiało się w innym. Z im większym wysiłkiem to czynił, tym bardziej dziewczyna była rozbawiona. W nagłym gniewie zwrócił się w stronę Czerwonej Kurtki, lecz Seneka zniknął. Tłum zaczął się rozpływać, odwrócił się ponownie i zobaczył, że matka również znikła. Pozostał tylko on i dziewczyna. Zdawało mu się, że dziewczyna kpiła sobie z niego; potem, podobnie jak pozostali, odeszła w nicość. W tym momencie coś ciepłego, wilgotnego i miękkiego dotknęło policzka Cliftona i obudziło go. Przez chwilę leżał płasko na plecach, z szeroko otwartymi oczyma i patrzył na wierzchołki drzew, przez które przenikały złote promienie wschodzącego słońca. Ptaki śpiewały. Wtedy pojawił się groteskowy łeb, ciepły i przyjazny język Bima dotknął go ponownie. Brant wstał. - Niech mnie diabeł porwie, jeśli to nie był pierwszorzędny sen - powiedział. Potem dodał: - Dzień dobry, Bim. ROZDZIAŁ III Ivan Hurd Clifton podniósł się i rozprostował kości. Obudził się godzinę później niż zwykle. Słońce już wzeszło, ptaki rozśpiewały się, z dali dochodził turkot kół wozu na drodze i odległy głos nawołujący bydło. Clifton nie pamiętał bardziej kojącej nocy. Cieszył się z wczesnej wizyty psa. Z przyjemnością położył dłoń na głowie Bima, który machał ogonem i kręcił się w kółko, witając w ten sposób człowieka. Był to sposób postępowania psich osobników, które nigdy nie zapominały o kurtuazji. Dlatego Clifton kochał psy bardziej niż ludzi. „Sny są godne uwagi" - powiedział sam do siebie, podczas gdy słońce zaczęło odnajdywać swoją drogę między drzewami. Tam było miejsce, w którym indiańska dziewczyna przemieniła się w białą piękność, klęcząc u stóp jego matki, a potem odeszła szydząc z niego. Odeszła w dół tej ścieżki, prowadzącej do bramy cmentarnej. Przez chwilę wyobrażał sobie, że widzi odciski stóp Czerwonej Kurtki na skraju ścieżki, skąd Seneka cisnął weń brudną ziemią. Jego wizje i wyobrażenia nie zawędrowały dalej niż do pnia wysokiego świerka, przy którym dostrzegł skuloną postać. Był to Joe. Chłopiec usnął z plecami opartymi o drzewo i pochylił się do przodu tak, że w końcu głowa opadła mu między kolana. Poszarpany kapelusz leżał na ziemi, a jego dłonie były pełne brązowych igieł, które ścisnął mocno w ostatnim momencie czuwania. Było coś wzruszającego i zarazem tragicznie beznadziejnego w jego postaci, w okrywającym go poszarpanym ubraniu, w chudości nóg, w sposobie, w jaki gęste, jasne włosy opadały na kolana. Uśmiech, który pojawił się na twarzy Cliftona raptem znikł, a radość w jego oczach przemieniła się w nabrzmiewającą 21 chmurę gniewu. Podszedł bliżej i spojrzał w dół. Na nagiej szyi chłopca widniał czarnoniebieski siniak. Jeden z rękawów jego kurtki był oderwany. Po chwili Brant zobaczył ukryty za drzewem węzełek z płótna używanego do szycia worków, obwiązany sznurkiem. Przez sznurek przetknięty był kij. Obok węzełka leżał najstarszy i nadziwniejszy wrak strzelby, jaki Clifton kiedykolwiek widział, chociaż był na wojnie. Była to starej daty śrutówka, ładowana od przodu. Potrzaskane łożysko związano drutem, kurek został zastąpiony przez zatrzask, muszka była zgnieciona, a za wycior służyła witka wierzbowa. Clifton podniósł strzelbę, a śmiercionośne narzędzie zaklekotało w jego rękach. Pod drzewem stała czterouncjowa butelka, częściowo wypełniona śrutem, a obok niej druga, zawierająca proch. Uśmiech powrócił na twarz Cliftona. Bim zawarczał. - Nie zamierzam tego ukraść, ty stary głupku, więc uspokój się -powiedział Brant i położył broń na ziemi. Chłopiec poruszył się, zaczynając się budzić. Po chwili usiadł, podniósł powieki, zamrugał i przetarł oczy wierzchnią stroną pobrudzonych ziemią dłoni. W pierwszym momencie twarz Joego była dziwnie blada, ale gdy chłopiec spostrzegł Cliftona, momentalnie rozbłysła przyjaznym uśmiechem, takim jaki widniał na niej ostatniej nocy. - Dzień dobry. - Dzień dobry, Joe. Kiedy przyszedłeś? - Nie wiem. Było jeszcze ciemno. Bim cię odszukał. Idziemy z tobą. - Co zamierzacie? - Iść z tobą - powtórzył Joe z pewnością siebie. - Powiedzieliśmy to staremu Tookerowi tej nocy i sprawił nam piekielne lanie. Prawda, Bim? - Ścisnął cię też za szyję? Joe skinął głową i powiedział: - Lepiej się pospieszyć, bo gdyby stary Tooker nas tu odnalazł... - Może to on idzie drogą pod górę - zasugerował Clifton. - Czy to nie on? Chłopcu serce podskoczyło do gardła. Spojrzał najpierw na idącego mężczyznę, a potem na Cliftona. W jego niebieskich oczach czaił się strach, a Clifton zacisnął dłonie w pięści, choć uśmiech nie schodził z jego warg. 22 - To on! Tooker! Chce dopaść mnie i Bima. Chłopak uczynił szybki ruch, aby pochwycić broń, lecz ręka Cliftona odciągnęła go w tył. - Czekaj tutaj! - rozkazał. - Nie stój na otwartej przestrzeni. Ukryj się tak, aby Tooker nie mógł cię zobaczyć. - Ależ on nas już zobaczył i idzie w stronę bramy - wysapał Joe. - Czyli tam, gdzie zamierzam się z nim spotkać. Właśnie przy bramie - zapewnił Clifton. - Ty zostaniesz tutaj. Odmierzył czas i odległość, a gdy pokonywał ostatnie jardy dzielące go od bramy, zdołał przyjrzeć się Tookerowi. Widział już brzydkich ludzi, lecz Tooker był jednym z najbrzydszych, jakich kiedykolwiek oglądały jego oczy. Przede wszystkim był obrzydliwie brudny, co widać było nawet z daleka. Clifton nienawidził brudasów. Odrażająca twarz Tookera była najeżona czerwonym zarostem, jeden z policzków wypychała duża prymka tytoniu, a jego wielkie cielsko było niekształtne i przygarbione. Świńskie oczka patrzyły podejrzliwie. W ręce Tookera, czego zresztą można było oczekiwać po tego rodzaju kreaturze, tkwiła gruba pałka, błyszcząca od ciągłego używania, doskonale nadająca się do bandyckiego napadu w ciemnościach. Clifton był zdumiony i zadawał sobie pytanie, jakimi przesłankami kierowali się urzędnicy z o-kręgu, pozwalając bestiom tego rodzaju nadużywać władzy nad chłopcem takim, jak Joe. Clifton cały czas uśmiechał się, będąc jednocześnie gotowym do zabicia tego drania. Wyciągnął cygaro z kieszeni i ofiarował je właścicielowi drewnianej pałki. - Tooker, jak przypuszczam? - Tak. Jestem Tooker. Człowiek przyjął cygaro, spojrzał na nie i cisnął na ziemię. - Kim u diabła jesteś i co robisz z tym dzieciakiem? - No, no, panie Tooker! - uspokajał Clifton. - Jestem tylko wędrującym służbowo urzędnikiem, polującym na przemytników alkoholu. Tak się składa, że nazywam się Brant. Wczoraj w Brantford Town odkupiłem stare domostwo Brantów, a w skład owej posiadłości wchodzi również kawałek moczarów znany jako Bumbles Holler. Niebawem powrócę do tego miejsca, aby tu zamieszkać, i chciałbym by moja posiadłość miała dobrą reputację. Gdyby nie Joe, mój siostrzeniec... 23 - Co takiego? - Mój siostrzeniec, Tooker. Gdyby nie chodziło o niego i gdyby nie hańba, która spadłaby na całą rodzinę, w tej chwili zabrałbym cię do więzienia. Tytoniowy sok zaczął kapać ze sztywnej szczęki Tookera. - On kłamał. - Nic z tych rzeczy. Spotkaliśmy się przypadkowo i szedłem teraz do ciebie, aby porozmawiać o chłopcu. Jak widzisz stałem się jego wujem ostatniej nocy. Dzisiaj zabieram go do Montrealu i dalej. Clifton nie uśmiechał się już i gdy posunął się o krok w kierunku Tookera, ten cofnął się. Clifton włożył rękę do kieszeni i zamiast czegoś bardziej niebezpiecznego, wydobył portfel. - Zamierzam dać ci dwie rzeczy - powiedział. - Po pierwsze dwieście dolarów, najczystszych jakie kiedykolwiek miałeś w swoich brudnych rękach, Tooker! Oto one! Dziesięć dwudziestodolarówek tak nowych, że mógłbyś usłyszeć ich brzęk, gdyby twoje uszy były czyste. To za opiekę nad Joem, którą tak dobrze sprawowałeś. Pieniądze znalazły się w rękach Tookera. Błysk zrozumienia wystrzelił z jego oczu, gdy chował je do kieszeni- W tym samym momencie pochylił się i podniósł upuszczone cygaro. - W porządku - pochwalił Clifton. Ocenił tego człowieka prawidłowo. Tooker był dusigroszem, tchórzem i całkiem łatwo podporządkowywał się innym. - Następną rzeczą, którą chcę ci ofiarować Tooker - kontynuował Brant -jest pewna rada. Nie będzie ona tak zła, jak twoje przemycane alkohole. Zamierzam złożyć raport władzom w Brantford. Poproszę, aby miały trochę litości, przez wzgląd na Joego i Bima. Radzę ci kupić trzy lub cztery krowy za pieniądze, które ode mnie dostałeś. Teraz musimy się pożegnać, ale myślę, że wrócimy tu za rok. Jeśli do tego czasu nie nabierzesz nawyku mycia się i życia jak uczciwy człowiek, niech Bóg ma cię w swojej opiece, Tooker. Clifton powrócił do chłopca i pakując koc pogwizdywał wesoło. Szlak kusił ponownie. Tym razem piękno wschodzącego słońca odbijało się w ich twarzach. Przez pewien czas Joe szedł w milczeniu. Na ramionach niósł swój lichy węzełek, a w ręku wrak strzelby. W jego 24 oczach pojawił się nieznany dotąd błysk i kiedy cmentarz został za zakrętem, zapytał głosem pełnym czci i bojaźni: - Skąd o tym wszystkim wiedziałeś? - O czym, Joe? - No, o starym Tookerze. Clifton zaśmiał się i odpowiedział: - Domyśliłem się na podstawie tego, co mi sam powiedziałeś o Bumbles Holler. Wielki Boże, sam jestem o wiele bliższy dostania się do więzienia niż stary Tooker. - Za to, że bierzesz mnie ze sobą? - Nie, nie dlatego. Pamiętaj, że jestem twoim wujem, Joe. Tooker przełknie tę opowieść i nigdy nie odważy się przyznać, że cię sprzedał. Za bardzo zależy mu na pieniądzach, które dostał ode mnie za tę niby-prawdę. Sam widzisz, że bajeczka z wujem uchroniła cię przed koniecznością ucieczki, a mnie przed oskarżeniem o kidnaping. Kid-naper to taki człowiek, który porywa dzieci. Ja w każdym razie potrzebowałem rodziny i teraz, na Jowisza, mam ją w tobie i Bimie. Czuję się bardzo ważną osobą. No, ale zobaczmy, co masz w tym tobołku. Zatrzymali się i Joe rozwiązał swój węzełek, w ten sposób, że jego zawartość wysypała się na pobocze drogi. Było tam trochę poszarpanej i brudnej bielizny, para starych butów, połowa rury wydechowej, klucz francuski, młotek, gwoździe, wypchana sowa. Clifton poważnym wzrokiem przejrzał dobytek chłopca. - Do czego potrzebna ci ta rura? - zapytał. - Używam jej jako katapulty. - A klucz francuski? - Przcież to narzędzie, podobnie jak młotek. - A sowa? - Na szczęście. Niesiesz sowę i widzisz w ciemności. - Och! - Clifton rozejrzał się. - Idziemy ku wielkiej awanturze i te przedmioty nam nie pomogą. Musimy je gdzieś ukryć, na przykład za tą starą kłodą w rogu płotu. Joe podniósł strzelbę i trzymał ją tak kurczowo, że aż zbielały jego małe dłonie. - Nie oddam jej. 25 - Broń możesz zatrzymać. Wkrótce ponownie wędrowali w kierunku wschodnim. - Widzisz, Joe, nie jesteś już chłopcem - wyjaśnił Clifton. - Jesteś mężczyzną i wędrowcem i musisz być odpowiednio wyekwipowany. Czy ta strzelba działa? - Pytasz czy strzela? - Tak. - Czasami. Wprawdzie proch pryska przy tym w twarz, ale przyzwyczaiłem się do tego. Jest mocna, choć związana drutem. Chcesz strzelić? - Nie teraz. Szli drogą prowadzącą prosto do miasta. W restauracji przesyconej aromatem kawy, siekanej wieprzowiny i smażonych ziemniaków, zjedli śniadanie. Bim wyjadł resztki z kuchni. Joe został wyposażony w u-branie khaki, buty do marszu, skautowski kapelusz, plecak, chustki do nosa, koszulę i krawat. Potem Clifton napisał długi list do Tookera. Gdy wszystko pozałatwiał, odnalazł w mieście starego pastora i rozmawiał z nim przez godzinę. Kiedy odchodził, wiedział więcej o dwunastoletnim Josephie Hoodzie, niż mógł mu powiedzieć o sobie sam Joe. Jeszcze raz przeszli przez wąską drogę, prowadzącą do indiańskiego kościoła i osiedla. Joe patrzył na nią nieco tęsknym wzrokiem. - Czy skłamałeś mówiąc, że kupiłeś Bumbles Holler? - Nie, powiedziałem prawdę. To jest nasze, Joe. Nasza jest każda piędź ziemi z tych osiemdziesięciu akrów, źródło, stawy, las, wszystko. Pewnego dnia powrócimy tu i na gruzach starego domostwa wzniesiemy nowe. ~ A zostawimy stary komin dla jaskółek? - Każdy jego kamień. W ciągu pierwszego dnia wędrówki Joe udowodnił, że jest niezłym piechurem. Chłopcu wydawało się, że w ciągu godziny mijały ich tysiące automobili. O wiele częściej niż przedtem proponowano Cliftonowi podwiezienie, ponieważ wysoki mężczyzna, szczupły chłopiec i wychudły pies, idący jeden obok drugiego, stanowią rzadko spotykany widok na drodze. Było już późne popołudnie, gdy przejechał obok nich szybki, luksusowy sedan. Kiedy ich mijał, mężczyzna siedzący na tylnym sie- 26 dzeniu wydał nagły okrzyk i obrócił się, by popatrzeć za siebie. Po chwili zwrócił się do pozostałych pasażerów pojazdu: - Gdyby nie było to absurdem, mógłbym powiedzieć, że znam tego człowieka. Jego podobieństwo do pewnej wybitnej osoby, którą niegdyś znałem, jest wprost uderzające. - Miał sympatyczną twarz i uśmiechał się do nas, kiedyśmy go mijali. - Dlaczego to podobieństwo miało by być tak szokujące? - spytała dziewczyna, która siedziała obok. - Ponieważ gotów byłbym przysiąc, że ostatni raz widziałem go dwa lata temu nad rzeką Jangcy, gdzie kierował realizacją chińskiego rządowego projektu zalesiania tych obszarów. Trzeba było zasadzi�

O nas

PDF-X.PL to narzędzie, które pozwala Ci na darmowy upload plików PDF bez limitów i bez rejestracji a także na podgląd online kilku pierwszych stron niektórych książek przed zakupem, wyszukiwanie, czytanie online i pobieranie dokumentów w formacie pdf dodanych przez użytkowników. Jeśli jesteś autorem lub wydawcą książki, możesz pod jej opisem pobranym z empiku dodać podgląd paru pierwszych kartek swojego dzieła, aby zachęcić czytelników do zakupu. Powyższe działania dotyczą stron tzw. promocyjnych, pozostałe strony w tej domenie to dokumenty w formacie PDF dodane przez odwiedzających. Znajdziesz tu różne dokumenty, zapiski, opracowania, powieści, lektury, podręczniki, notesy, treny, baśnie, bajki, rękopisy i wiele więcej. Część z nich jest dostępna do pobrania bez opłat. Poematy, wiersze, rozwiązania zadań, fraszki, treny, eseje i instrukcje. Sprawdź opisy, detale książek, recenzje oraz okładkę. Dowiedz się więcej na oficjalnej stronie sklepu, do której zaprowadzi Cię link pod przyciskiem "empik". Czytaj opracowania, streszczenia, słowniki, encyklopedie i inne książki do nauki za free. Podziel się swoimi plikami w formacie "pdf", odkryj olbrzymią bazę ebooków w formacie pdf, uzupełnij ją swoimi wrzutkami i dołącz do grona czytelników książek elektronicznych. Zachęcamy do skorzystania z wyszukiwarki i przetestowania wszystkich funkcji serwisu. Na www.pdf-x.pl znajdziesz ukryte dokumenty, sprawdzisz opisy ebooków, galerie, recenzje użytkowników oraz podgląd wstępu niektórych książek w celu promocji. Oceniaj ebooki, pisz komentarze, głosuj na ulubione tytuły i wrzucaj pliki doc/pdf na hosting. Zapraszamy!