James Oliver Curwood NA STARYM SZLAKU NA STARYM SZLAKU *-------------------------------------------------------------- -----^ Tłumaczenie: Cezary Głuszenia Agencja Wydawnicza MOR EX Warszawa 1995 Okładka, strona tytułowa, ilustracje Marta Piwocka Korekta Cezary Głusznia, Maciej Tutak l/l ISBN 83-86510-46-3 D Copyright by Agencja Wydawnicza MOREX ul. Słupecka 4/37, Warszawa, tel./fax 22-69-50 Skład i łamanie: Fotoskład p Druk i oprawa: r Druk: Drukarnia Uniwersytetu Jagiellońskiego Kraków, Czapskich 4 tel./fax 22-59-41 ROZDZIAŁ I Powrót Cliftona Branta Clifton Brant czuł, że jest tylko jednym z niezliczonych ziarenek ludzkiego pyłu w świecie, który kompletnie oszalał. Siebie uważał za ziarenko niedopasowane do pozostałych. Z tej to przyczyny szedł szerokim gościńcem z Brantford Town w Ontario do starodawnego Quebecu, leżącego nad Rzeką Św. Wawrzyńca. Clifton w błahej sprawie przewędrował siedemset lub więcej mil, nie licząc drogi, którą pokonał wcześniej. Często też zbaczał ze szlaku, by po pewnym czasie nań wrócić. Auta, przejeżdżające z szybkością trzydziestu do pięćdziesięciu mil na godzinę, obsypywały go tumanami kurzu. Pewnie zastanawiali się, kim jest ten samotny wędrowiec. Było coś malowniczego w postaci Cliftona, którego powierzchowność wskazywała, że mógł być awanturnikiem i poszukiwaczem przygód. Automobiliści próbowali rozszyfrować jego osobowość, nim pozostawiali go samotnego w tumanach kurzu. Szczególnie przyciągał uwagę automobilistów w chwili, gdy się doń zbliżali. Jego smukła, odziana w strój khaki sylwetka, zgrabne i swobodne ruchy ramion, dźwigających znoszony plecak, i pewny krok, stwarzały złudzenie, że człowiek ten wędruje tak od początku świata. Potem, gdy go mijali spostrzegali, błysk w jego oczach, przyjazne gesty i u-śmiech na ogorzałej, tryskającej zdrowiem twarzy. Ktoś ciekawski mógłby zapytać: „Kim na Boga jest ten wędrowiec? Czy może bezrobotny, który udaje się do sąsiedniego miasta? Albo były żołnierz wracający do domu?". „A może to jeden z tych wędrujących idiotów, spędzający w ten sposób weekend?" - powiedział mężczyzna skulony 5 na tylnym siedzeniu samochodu i prychnął gniewnie, gdy jego zadała mu pytanie na temat tajemniczego wędrowca. Clifton pluł kurzem, który pozostawiały za sobą mijające go pojazdy i zastanawiał się jednocześnie, jaką wartość może mieć życie dla ludzi, którzy przemierzają je na czterech kółkach z szybkością jednej mili na minutę i w ten sposób szukają jego piękna. Złote słońce chowało się już powoli za wierzchołkami drzew, za klonowymi wzgórzami Bran-tford Town, kiedy wędrowiec skręcił z głównego szlaku na drogę wiodącą na południe. Była to wąska i niepozorna dróżka opadająca w dół, wyścielona miękkim kurzem, wijąca się między chłodnymi i cienistymi zaroślami, w których ptaki rozpoczynały już swą wieczorną pieśń. Skurcz chwycił Cliftona za gardło i serce zaczęło bić szybciej w jego piersi, gdy spojrzał przed siebie. Ostatni raz wędrował tą drogą ponad dwadzieścia lat temu. Miał wtedy szesnaście lat i łaził boso. „Czas okazał się łaskawy dla tej dróżki" - pomyślał. Aksamitny kurz na drodze był taki sam jak przed dwudziestu laty. Clifton przyłapał się na tym, że szukał na drodze śladów swoich bosych stóp. Drzewa były te same i wydawało mu się, że ani trochę nie urosły. Ten sam był również gąszcz otaczający głazy i tylko skały zdawały się mniejsze i mniej strome niż wówczas, gdy Brant był chłopcem. Wokół rozciągała się puszcza, nadal nietknięta, która wydawała mu się teraz mniej groźna i tajemnicza w cienistej otchłani zachodzącego słońca. Na twarzy wędrowca pojawił się łagodny uśmiech, łączący w sobie pogodne wzruszenie i smutek związany ze wspomnieniami, które ożyły na widok tej piaszczystej ścieżki z dawnych czasów. Choć Clifton zbliżał się do czterdziestki, odnosił jednak wrażenie, że dzieciństwo zostawił za sobą zaledwie wczoraj. „Głupiec ze mnie" - mówił sam do siebie - „że pozwalam by wspomnienia, i to tak wyraziste, zawładnęły moimi myślami." Istotnie, niezbyt mądrze postąpił, wracając do tej małej ścieżki i związanych z nią wspomnień. Nie myślał, że spotkanie z przeszłością będzie tak bolesne i że tak bardzo obezwładni go wszechogarniająca samotność. Jakby jakieś niebezpieczeństwo czaiło się na tej ścieżce, Clifton zatrzymał się na szczycie małego wzgórza, które w dzieciństwie było dlań wielką górą, a po chwili ruszył skrajem gęstych zarośli, i przeszedł przez płot ze sztachet. Raki ćwier- 6 kały nad jego głową. Drozd o żółto upierzonej piersi zbeształ go, a sroka wydała na jego widok ostrzegawczy wrzask. Potem Clifton u-słyszał świergot jaskółek i widział przez mgnienie oka błysk ich skrzydełek ponad polaną, rozciągającą się za płotem. Serce przygniatał mu coraz większy ciężar. Były to te same jaskółki, które znał i kochał, kiedy był chłopcem. Nurkujące, spadające i przeczesujące powietrze w poszukiwaniu owadów, unoszące się nad ziemią w niknącym blasku zachodzącego słońca. A tam, trochę dalej, znajdowało się miejsce które Clifton nazywał niegdyś swoim domem. Nie wstydził się łez, mimo że przeszedł w życiu prawdziwe piekło i widział wiele rzeczy, które byłyby zbyt szokujące dla innych ludzi. Nie był w stanie powstrzymać łez i nawet nie próbował ich otrzeć. Stary dom był w ruinie. Ogień wypalił wnętrze. Ściany, wzniesione z płaskiego kamienia i pokryte łupkiem, zapadły się. Fragment jednej z nich wznosił się tryumfalnie ponad ruinami; była to ściana, przy której niegdyś znajdowało się palenisko, a nad nim wznosił się duży komin. Clifton urodził się tutaj w pewną chłodną zimową noc, kiedy w kominku huczał ogień. Tutaj śnił o przygodach i podbojach w cudownym świecie, który przyzywał go do siebie z niezmierzonej dali. Podszedł bliżej i wolno ruszył ku opuszczonemu miejscu, które niegdyś było domem. Był zdziwiony jego małymi rozmiarami, gdyż zapamiętał swój pierwszy i jedyny dom jako budowlę tylko nieco mniejszą niż zamek, a w każdym razie co najmniej trzy razy szerszą niż to, co ukazało się teraz jego oczom. Zachichotał, choć wcale nie było mu wesoło. Pamiątki przeszłości bywają zabawne i śmieszne, lecz lepiej pozostawić je w spokoju, o ile nie chce się doświadczyć uczucia smutku. To, co niegdyś stanowiło wnętrze domu, było wzruszająco małe w oczach dorosłego mężczyzny. Wszystko porastały pnącza dzikiej winorośli, krzewy jeżyn oraz popielicy o zielonych owocach; słodkogorz rósł splątany między resztkami ścian, a dziki ogórek ozdabiał jeden z boków komina. Wysoka trawa zakrywała blizny ruin. Można było dostrzec i inne ślady życia. Para drozdów podskakiwała dokoła. Złoty koliber rozbłysnął i zanurzył się w sercu kwiecia czerwonej koniczyny. Żółta gajówka ośmieliła się zaśpiewać, a jaskółki traktowały stary komin jak własny dom. Przy płocie Brant 7 usłyszał głos czerwonej wiewiórki i dźwięk ten zwrócił jego uwagę. Zazwyczaj mieszkała tam cała rodzina wiewiórek, która zrobiła sobie kryjówkę w starym spróchniałym dębie w pobliżu płotu. „Jednak sam dąb - pomyślał Clifton - zmienił się w sposób zdumiewający." Był on wszak największym drzewem, jakie kiedykolwiek wryło mu się w pamięć. Teraz był to najzwyklejszy dąb, nawet nie tak szeroki jak te, które widział na początku drogi. Na starym dębie ojciec zrobił mu huśtawkę, a matka setki razy bawiła się z nim w cieniu dębowych konarów. Clifton oderwał oczy od drzewa i nagle serce zadrżało mu gwałtownie. Przez chwilę stał jak skamieniały. W odległości pół rzutu kamieniem leżał olbrzymi głaz, spod którego zawsze wydobywała się bulgocąca, lodowato zimna woda źródlana. W pobliżu źródła, patrząc na Cliftona, stał chłopiec, a obok niego pies. Ten chłopak był jakby tym samym dzieckiem, które bawiło się tu i piło z tego źródła ćwierć wieku temu. Był blady, szczupły i patrzył na wędrowca ze wzruszeniem. Na głowie miał taki sam stary słomiany kapelusz z poszarpanym rondem. Spodnie chłopca, uszyte z niebieskiego drelichu, były za krótkie, podobne do tych, jakie zwykle nosił Clifton, i które tak dokładnie zapamiętał. Tak dokładnie, jak pamiętał Bima, swojego psa, który teraz spoczywał zakopany na skraju lasu. Cliftonowi wydawało się, że i pies, i chłopiec zjawili się niczym duchy z przeszłości. Liniejący kundel miał opuszczone uszy i odznaczał się niezwykle kościstą budową, wystającymi łopatkami i pałkowatym ogonem. Clifton zobaczył to wszystko, zmierzając ku nim z uśmiechem na ustach. Chłopiec nie poruszył się. Trwał w bezruchu cały czas wpatrzony w Branta, ściskając w ręku kij, podczas gdy pies przytulił swoje wielkie, wychudłe ciało do nóg chłopca, jakby szukał przy nim schronienia. Potem Clifton zauważył inne szczegóły. Psu widać było wszystkie żebra, a z jego oczu jak i z całej postawy, wyzierał głód. Chłopiec również był chudszy niż powinien być w tym wieku. Spodnie miał poszarpane, zaś końce nogawek w samych strzępach. Jego niebieskie, szeroko otwarte oczy spoglądały bardzo poważnie. Były to piękne oczy. Na twarzy chłopca widniało takie samo piętno głodu, jakie można było zauważyć w sylwetce psa. 8 - Cześć! Witam ciebie i twojego psa! - pozdrowił ich Clifton z przyjaznym uśmiechem. - Czy woda tutaj stale płynie? - Pewnie! - odpowiedział chłopiec. - Pilnujemy źródła, ja i Bim. - Ty i kto? - Bim. To mój pies. Clifton powoli zdjął plecak. - Ty i Bim! - powtórzył - Czy przypadkiem nie masz na imię Clif? Chłopiec spojrzał na niego ze zdumieniem. - Nie. Na imię mi Joe. Co niesiesz w tej torbie? - Skąd wziąłeś imię Bim dla swojego ulubieńca? - spytał Clifton. - Tam w dole, jest głęboko wycięte nożem na buczynie, ale litery już się zatarły. Jaką śmieszną torbę dźwigasz! Clifton odwrócił się na chwilę. Widział wielki buk, pod którym trzęsącymi się rękoma wykopał niegdyś grób dla Bima i gdzie pracował cafe niedzielne popołudnie, wycinając epitafium dla swojego przyjaciela. Matka pomagała mu wtedy i uspokajała go, gdy płakał. Miał dziesięć lat, a więc musiało to być mniej więcej dwadzieścia osiem lat temu. „Wielki Boże, życie jest krótsze niż sen" - wyszeptał do siebie. - Co masz w tej torbie? - domagał się odpowiedzi Joe. -Wygląda jak żołnierski tornister. - Bo to jest właśnie tornister - odpowiedział Clifton. Niebieskie oczy chłopca rozszerzyły się. - Jesteś żołnierzem? - Byłem. - I zabijałeś ludzi? - Obawiam się, że tak, Joe. Na kilka sekund chłopiec wstrzymał oddech. Bim ostrożnie ob-wąchał obcego. Clifton położył pieszczotliwie rękę na jego głowie. - Cześć, Bim, stary przyjacielu! Cieszysz się, że wróciłem? Kundel polizał jego rękę i zamerdał ogonem. - Co to znaczy „wróciłem"? - zapytał chłopiec. - Byłeś tu kiedyś? - Pewnie - odpowiedział Clifton. - Mieszkałem w tym stosie kamieni, kiedy byłem chłopcem. Wtedy był to dom. Urodziłem się tutaj i miałem psa o imieniu Bim. Kiedy zdechł, zakopałem go pod starym bukiem, tam w dole, a jego imię wyryłem na pniu drzewa. To nie jest 9 twoje źródło, ono jest moje! - Clifton przyklęknął by się napić. Kiedy wstał, Joe cisnął swój stary kapelusz na ziemię obok plecaka. Miał niezwykle jasne włosy, a jego blada skóra pokryta była piegami. - Co masz w tej torbie? - spytał ponownie. - Kolację - odpowiedział Clifton. - Czy sądzisz, że twoi rodzice mieliby coś przeciwko temu, gdybyś został tutaj i zjadł ze mną posiłek?. Ty i Bim. Na twarzy chłopca pojawiło się najpierw zdziwienie, a później zadowolenie. - Zostaniemy - odpowiedział. - A twoja rodzina? Nie chcę wpędzać cię w kłopoty. Kiedy byłem dzieckiem i nie było mnie w domu w porze kolacji, ojciec miał zwyczaj iść do tamtego dużego krzewu bzu, rosnącego na zewnątrz ogrodzenia, odrywał witkę... - Nie mam żadnej rodziny - przerwał Joe pospiesznie, jakby chciał rozproszyć wątpliwości, które obcy mógłby jeszcze mieć. - Nie lubimy wracać, kiedy stary Tooker jest w domu, prawda Bim? - powiedział odwracając się do psa. Bim twierdząco pomachał ogonem, lecz jego głodne ślepia nie mogły nawet na chwilę oderwać się od plecaka, który Clifton zaczął z wolna otwierać. - Nie masz rodziców? - spytał Clifton łagodnie. - Dlaczego? - Zmarli, jak przypuszczam. Stary Tooker powiada, że życzę mu tego samego. Pani Tooker nie jest aż tak podła jak on, ale też niezła z niej jędza. Oboje nienawidzą Bima. On nigdy nie wchodzi do domu, tylko kręci się na skraju lasu czekając na mnie. Dzielę się z nim jedzeniem które dostaję, a resztę musimy sobie sami upolować. Jaki śliczny tornister! Clifton rozpakował aluminiowy sprzęt kuchenny: podłużnyrondel na trzech nóżkach, garnek na kawę, talerze, kubki, noże i widelce. Przez moment trzymał w ręku brązową paczkę. Bim nagle zesztywniał i wysunął długą szyję, by obwąchać zawiniątko. - Mięso! - wykrzyknął chłopiec. - Bim poznał - on wyczuwa mięso z odległości mili. Mięso i kurczęta. Uważaj, bo je pożre. - Sądzisz... - Trzymaj mocno, bo Bim jest łasy na mięso i kurczęta! 10 Clifton wyciągnął dwie duże cebule, pęto wieprzowej kiełbasy, pół bochenka pokrojonego chleba posmarowanego masłem, cztery pomarańcze i słoik marmolady. Ten zapas oraz półtora funta świeżej wołowiny składały się na kolację i śniadanie dla nich obu. Brant uśmiechnął się patrząc na Joego, którego oczy rozszerzyły się i zaokrągliły na widok rosnącej góry żywności. Chłopiec trzymał rękę mocno zaciśniętą na luźnych fałdach skóry na szyi Bima. - Uważaj na kiełbasę - wysapał. - Bim jest strasznie szybki. Clifton wyciągnął rzemień. - Lepiej uwiąż Bima - doradził. - Ta kiełbasa jest przeznaczona dla niego, lecz każemy mu czekać i zje dopiero z nami, jak przystało dżentelmenowi. Przy wiąż go do tego drzewa, Joe. Będziemy mieli wspaniałą ucztę. Clifton wstał i przez moment obserwował Joego, który wlókł do najbliższego drzewa opierającego się Bima. W tym momencie Brant uświadomił sobie zdumiewającą przemianę, jaka w nim zaszła. Samotność, przygniatająca go przez cały dzień, minęła. Ustąpił przeszywający ból, który przepełniał go jeszcze kilka minut temu, kiedy patrzył na zgliszcza i porośnięte chwastami ruiny domu rodzinnego. Wcześniej widział tylko widmo upadku, śmierć oraz roztrzaskane marzenia, smutek i pustkę życia. Teraz, w wyniku owej dziwnej przemiany, zobaczył wokół siebie słodycz i cudowne piękno. Nie czuł już ciężaru przygniatającego serce. Drozdy śpiewały pochwalną pieśń na tle zachodzącego słońca. Na dębie czerwone wiewiórki ganiały się wesoło. Z głębi lasu dochodziły znajome odgłosy. Clifton odczuł radość płynącą z pozdrowienia przekazanego mu przez ćwierkające jaskółki, miękko szybujące ponad jego głową. Serce zabiło mu żywiej. Podniósł głowę i głęboko odetchnął chłodnym, wieczornym powietrzem. Clifton zrozumiał naraz, że wielka i wspaniała natura udzieliła swego błogosławieństwa wszystkiemu, co tu kiedyś istniało. Zbierając suche kawałki drewna pogwizdywał wesoło. Chłopiec przybiegł i zaczął mu pomagać. Bim siedział pod drzewem, żałośnie poszczekując. Cienka smużka białego dymu wznosiła się ku niebu w ostatnich promieniach zachodzącego słońca. - Jak masz na imię? - zapytał chłopiec. 11 Cliiton Brant. Możesz mnie nazywać wujkiem Clifem. - Miałeś psa? - i ak. Dałeś swemu ulubieńcowi imię mojego starego Bima, więc jestem w połowie właścicielem twojego psa. ubrali i posiekali cebulę. W garnku kipiała woda na kawę. Rondel rozgrzał się nad ogniem. Tłuste kawałki mięsa zaskwierczały, gdy Clif-ton wrzucił je do naczynia. - Czy masz tu jakąś rodzinę? - spytał chłopiec. - Podobnie jak ty, Joe, nie mam nigdzie żadnej rodziny. - Co robiłeś? Włoczylem się. Jestem, jak to ludzie nazywają, awanturnikiem. - Co to znaczy? - Umiesz czytać, Joe? - Jestem w szóstej klasie. Staremu Tookerowi kazali posłać mnie do szkoły. - Czytałeś może kiedyś opowieści o piratach? - A chcesz się założyć, że czytałem? - Dobrze, a więc pirat jest awanturnikiem, czyli poszukiwaczem przygód. Chłopca na chwilę zatkało. - Ojej, ty jesteś piratem? - Kimś w tym rodzaju - roześmiał się Clifton. - I zabijasz ludzi? - Prawdziwi poszukiwacze przygód nie zabijają ludzi. Niektórzy z nich są bliscy zabicia przeciwnika, jednak najczęściej pozwalają odejść swojemu wrogowi. Chłopiec nie mógł zrozumieć znaczenia ostrego błysku, który pojawił się w oczach Cliftona. - Zostanies? tutaj? - wyszeptał. - Nie. Jutro ruszam dalej. Niebieska sójka wrzeszczała na dębie. Bim zawył. Chłopiec przestał na chwilę wdychać wspaniały zapach smażonego mięsa i cebuli. - Dlaczego nie chcesz zostać? Po co wędrujesz? Cliiton pochylił się z uśmiechem i ujął twarz chłopca w obie dłonie. Nawet w tym uśmiechu stalowy błysk nie zniknął z jego oczu. 12 - Jestem w drodze, aby odebrać dług, milion dolarów. Podróżuję już od dłuższego czasu i jestem prawie u celu. Dlatego nie mogę zostać, rozumiesz? Chłopiec skinął głową. - Rozumiem - powiedział. - Czy mogę teraz przyprowadzić Bima? ro*Wii ^taty cmentarz indiański „].f 'Ońce zaszło za klonowymi wzgórzami, gdy zasiedli do kolacji. 11 był głodny, lecz trzymał apetyt na wodzy i spod oka obser-. a* chłopca i psa. Joe jadł tak pospiesznie, że Clifton domyślił się } ' lż chłopiec był głodzony. Bim zaś połykał porcje kiełbasy z . p ^ością, która wyzierała z całej jego psiej postaci. Joe zwierzał się, , . siennie usiłuje przeszmuglować dla Bima część jedzenia, które ^e od starego Tookera. . , Kiedy mamy mleko czy gotowane mięso, Bim chodzi naprawdę ^> ponieważ nie mogę dla niego nic zwędzić. Kim jest ten Tooker i czym się zajmuje? - spytał Clifton. , yn jest właśnie tylko Tookerem i nigdy nie widziałem, żeby ^tak robił. Chłopak Rileyów powiedział mi kiedyś, że Tooker T , * 4je wódkę do rezerwatu Indian. Kiedy spytałem o to starego ^??, strasznie mnie zbił i powiedział, że jeśli następnym razem ukę chłopaka Rileyów, gdy się z nim spotkam, to on zleje 1 ,P°nownie. Próbowałem, lecz nie dałem rady zwinnemu Ri-. ' Potem Stary Tooker bił mnie tak długo, że aż Bim przybiegł 1 ugryzł go w nogę. Spójrz tutaj! - zgiął się i podniósł po-, , *4 koszulę. Na jego białym grzbiecie widniały liczne pręgi UC e^eń bata. ,,} ^robił mi to wczoraj, ponieważ Bim i ja poszliśmy za nim drogą , .' ^ najbardziej bagnistą część Bumbles Holler, gdzie gotował coś Q-ie wyglądającym kociołku. , ... t(in pospiesznie skierował rozmowę na inne tory, a chłopiec po °^chylil się do tyłu z głębokim westchnieniem. 14 - Jestem syty - powiedział - i przypuszczam, że Bim też. Chcesz, żebym umył naczynia? Pochylili się razem nad sadzawką i wyszorowali garnki białym piaskiem. Potem przeskoczyli przez płot i ruszyli piaszczystą drogą. Twarz chłopca wyrażała poważny niepokój, kiedy kroczył obok Cliftona. - Gdzie pójdziesz na noc? - spytał Joe. - Tam, gdzie znajduje się mały kościół i cmentarz. - Stary kościół indiański? -Tak. - Ja pójdę dalej. Toker mieszka w drugim domu za kościołem. Odczekał chwilę, po czym nieśmiało dotknął ramienia Cliftona. - Jest tam pochowany ktoś z twoich bliskich? - Moja matka, Joe. - A może ty jesteś Indianinem? - Częściowo. Moja prababka była księżniczką z plemienia Mo-hawk. Ona także jest tam pochowana. Szli dalej, w milczeniu stąpając w gęstym kurzu. Za nimi podążał Bim. Spoglądając do tyłu Clifton widział ślady bosych stóp, bardzo podobne do jego własnych sprzed wielu lat. Zapadał zmierzch i cienie stawały się coraz głębsze, a gęstniejący mrok opadał na ziemię jak welon. W trawie na poboczach cykały świerszcze, a z przodu i z tyłu zielone żaby zapowiadały deszcz. Była to część wieczoru, którą Clifton lubił najbardziej. W tym spokoju i ciszy była jakaś niewypowiedziana samotność, której uległ, i nastrój ten ogarnął także chłopca. Przez dłuższą chwilę milczeli. Rozległo się nawoływanie jastrzębi, a z oddali dobiegł odgłos dzwonu. Nagle w dół drogi przemknął królik, wzbijając tumany kurzu. Bim ze skowytem popędził za nim. Palce chłopca zacisnęły się na ręku Cliftona. - Przykro mi, że jutro odchodzisz - powiedział Joe głosem bardzo słabym i zmęczonym. Chcielibyśmy iść z tobą, Bim i ja. - Szkoda, że nie możecie - powiedział Clifton. Zbliżyli się do wysokiej skarpy, na której stał kościół i rosły wiecznie zielone krzewy. Tu, przy wydeptanej ścieżce, która prowadziła do ogrodzenia z żelaznych sztachet i do starodawnej bramy, Clifton zatrzymał się. 15 - Nie możesz tu teraz zostać - wyszeptał Joe. - Jest ciemno! - Poszukiwacze przygód nie obawiają się ciemności - Clifton roześmiał się łagodnie - ani grobów. Dzisiejszej nocy będę spał na cmentarzu. One są wspaniałe, Joe - mam na myśli cmentarze. Każdy jest tam twoim przyjacielem. - Och! - wzdrygnął się chłopiec. - Bim! Bim! Gdzie jesteś? Pies przybiegł i przytulił się do nóg swego pana. - Lepiej będzie, jak pójdziesz - zachęcał Clifton. - Będę tu, stał, aż zejdziesz w dół drogi. Może jutro zobaczę cię ponownie. Dobranoc. - Dobrej nocy. Joe oddalił się. Gdy odchodził, Clifton poczuł się jeszcze bardziej samotny; patrzył w ślad za odchodzącym, dopóki ten nie zniknął w mroku. W końcu, kiedy ciemność pochłonęła chłopca i psa, Clifton wolno ruszył w górę wąską ścieżką i przeszedł przez otwartą bramę. Na moment przystanął, zastanawiając się, co ludzie mogliby pomyśleć o nim, gdyby wiedzieli, jak zamierza spędzić noc. Nazwaliby go szaleńcem albo sentymentalnym głupcem. Z pewnością nie zrozumieliby człowieka, który w pełni zdrowych zmysłów przyszedł na cmentarz, by spać wśród umarłych. Brakowało kilku minut do zapadnięcia zupełnej ciemności i Clifton jeszcze całkiem wyraźnie widział mały cmentarz, z potrzaskanymi szarymi nagrobkami i starym drewnianym kościołem. Stwierdził, że nic się tu nie zmieniło. Nie zmieniło się przez prawie dwadzieścia lat. Podszedł do frontowej części kościoła, popatrzył w górę, gdzie majaczyła w mroku tablica pamiątkowa, nadgryziona zębem czasu. Wyrytych na niej słów Clifton nauczył się w dzieciństwie na pamięć. Mówiły one przypadkowemu podróżnemu, że był to pierwszy kościół zbudowany w Ontario i że został wzniesiony przez króla Jerzego III dla jego dzieci, czyli ludu Irokezów. Na skrawku ziemi dokoła kościółka spoczywały setki Indian. Clifton zdjął plecak i zawiesił go na gzymsie wystającym z narożnika kościoła. Stał tu popękany dzwon z brązu, a na cokole zostały wyryte te same słowa, które umieszczono na tablicy. Gdy Brant był chłopcem, często bawił się uderzając w dzwon kijem. Teraz zabębnił weń pięściami. Odnalazł znajomą melodię. 16 Usiadł i czekał na wschód księżyca.Zdawało mu się, że w ciszy wieczoru przyszła do niego matka i usiadła obok. Księżycw peni ukazał się na niebie w całej okazałości. Niegdyś matka i Clifton mieli dużo uciechy z jego powodu. Był dla nich jak żywa istota i kiedy przybierał swe liczne pozy, nadawali mu różne nazwy. Czasami był to dżentelmenem ze sztywnym kołnierzykiem i przekrzywionym podbródkiem, innym razem człowiekiem w złym humorze, o spojrzeniu budzącym lęk. Lecz najbardziej ze wszystkich postaci kochali księżycowego człowieka, gdy chory na świnkę zjawiał się z opuchniętą twarzą. Tej nocy przybył z przekrzywioną głową i nabrzmiałym policzkiem, jak gdyby został poturbowany przez wóz. Lecz zawsze, kiedy księżyc cierpiał na świnkę, miał również wesoły uśmiech na szerokiej, pulchnej twarzy i wesoły błysk w oczach. „Kiedy jesteś chory albo twoje sprawy idą źle, myśl zawsze o księżycowym człowieku cierpiącym na świnkę. - powtarzała często matka Cliftonowi. - Choć czuje się bardzo źle, śmieje się do nas i mruga wesoło. Oto co robi stary dzielny księżyc, i wszyscy dzielni ludzie powinni go naśladować." Clifton pamiętał te słowa. Na ich wspomnienie dziwne drżenie przeszło przez jego ciało, gdy tak stał obserwując przeobrażenie, które księżyc przechodził na ciemnym niebie. W nocy przedmioty zaczęły przyoblekać się w dziwne kształty, a drzewa się wydłużyły. Światło księżycowe wydobyło z mroku stary dzwon i delikatnie przeczołgało się ponad kościołem. Padło na żelazną kratę i kamienny grób Thayendanegea Josepha Branta, wodza plemienia Mohawk, najliczniejszego wśród Irokezów. Clifton zobaczył, że również ziemia z wolna przybiera nowe kształty. Ze wszystkich stron wznosiły się małe kopce, naznaczone starymi, pokiereszowanymi nagrobkami. Był tu i dramat i romans, przygoda i niewypowiedziana tragedia. W tym miejscu ostatni wielcy wojownicy nąjwaleczniejszego spośród sześciu plemion spoczęli na wieki w schronieniu danym im przez angielskiego króla, kiedy utracili swe nasiąkłe krwią imperium i musieli szukać schronienia u przyjaznych Kanadyjczyków. Był to lud jego matki - i jego własny. Clifton zawsze był z tego dumny i teraz przypomniał sobie żywo inną noc, kiedy oboje z matką obserwowali księżyc, który oświetlał ten akr ciszy, tak jak dziś... Śmierć Mohawków bsftuTtakssami ją nazywali, jedynie snem. Matka znała ich tragiczną I V^° ? 17 1Ś? - NaT^-rn s^kŁ historię, opowieści i legendy, których treść sięgała setek lat wstecz. Powiedziała Cliftonowi, że leży ich tutaj tak wielu, iż śpią jeden na drugim, czasem dwójkami, czasem trójkami, ze splecionymi ramionami, zapomniani i bezimienni, pogrzebani zanim król Jerzy wybudował ten kościół, a nawet zanim dotarli tutaj biali ludzie. Kiedy Clifton przechadzał się wśród nagrobków, ogarnęło go uczucie spokoju i ukojenia, jakby dotarł do domu po długiej, żmudnej wędrówce. Nie czuł już ucisku w gardle i ciężaru na piersiach. Kiedy w końcu stanął obok miejsca, gdzie spoczywała jego matka, odczuł rodzaj słodyczy i łagodnego uniesienia Wiele lat musiało upłynąć, nim Clifton mógł osiągnąć ten stan wewnętrznej równowagi. Był zdumiony panującą ciszą, której stał się częścią. Po krótkiej chwili rozłożył na ziemi koc, usiadł, zapalił fajkę i zaciągnął się dymem. Nie drażniła go bezsensowność sytuacji. Siedział w towarzystwie zmarłych, którzy byli w przestworzach, był z nimi, tak jak oni byli częścią jego stanu duchowego. Wydawało mu się, że podróżował przez dwadzieścia dwa lata i na koniec wrócił do punktu wyjścia. Poczuł zmęczenie, a dywan z cedrowych igieł pod jego kocem był bardzo miękki. Wpatrując się w niebo, przymknął oczy. Gwiazdy kazały mu myśleć o zielonych żabach i o fałszywej przepowiedni Zastanawiał się też, czy Joe oberwie kolejne lanie na jego rachunek, i czy stary Tooker nadal będzie coś gotował na bagnach w dziwnie wyglądającym kociołku. Jutro będzie mógł to sprawdzić, jako że zna każde miejsce w Bumbles Holler, tam, gdzie Tooker się ukrywa. Następnie, planował już bardzo śpiący, pójdzie dalej i odbierze swój milion dolarów. Uśmiechnął się, a jego powieki stały się ciężkie. W dalszej wędrówce duch Molly Brant, jego matki, pójdzie razem z nim, dlatego że ona na niego czekała, tak jak i on czekał na nią. Oboje odbiorą dług. I kiedy będzie już po wszystkim... Mądra, stara sowa w gąszczu wiecznie zielonych wierzchołków drzew dobrze wiedziała, kiedy człowiek zasnął. Ptak zahukał i miękko odfrunął poza zasięg światła księżycowego, kierując się na swoje łowiska. Noc była coraz chłodniejsza, a ziemia z każdą chwilą pachniała silniej. Księżyc osiągnął najwyższy punkt i zaczął opadać ku zachodowi. Sowa wróciła i zahukała z wieży dzwonnicy. Ciemność odchodziła razem z księżycem, świerszcze i koniki polne ucichły a od wschodu nadciągnął świt. 18 Nad ranem Clifton śnił. Stał z matką na cmentarzu i znowu był małym chłopcem. Molly Brant była taka, jaką często widział przy boku ojca, z ciemnymi oczami, przepełnionymi ogniem miłości, z długimi włosami splecionymi w dziewczęcy warkocz opadający na plecy... Byli sami i matka trzymała go za rękę. Nagle spod ziemi zaczęli wychodzić zmarli. Wodzowie podnieśli się pozdrawiając Molly Brant i jej syna, a wojownicy powstali tak szybko, że nie sposób było ich policzyć. Pomalowani w barwy wojenne, we włosach mieli pióra. Za nimi zgromadziły się kobiety z dziećmi. W swoim śnie Clifton spostrzegł, że on i matka byli w centrum tego tłumu. Molly Brant stała z ręką wzniesioną nad głową, jakby była królową ich wszystkich. Wodzowie podchodzili do nich kolejno, znał ich imiona. Pierwszy podszedł Red Jacked, Czerwona Kurtka, wiecznie błagający o pokój z białymi. Następny był Cornplan-ter, srogi i nieugięty, postrach osad Mohawków, potem zbliżył się Peter Martin - Onejda. A po nich wysoki, rozważny i wspaniały w majestacie swej władzy Joseph Brant Mohawk, wódz plemienia Irokezów. Wszyscy pochylili głowy przed jego matką. Potem zaczął przemawiać Thay-endanegea: „Jutro poszukasz zemsty. Irokezi pójdą z tobą." Tutaj wtrącił się pokojowo nastawiony Seneka - Red Jacked: „Znajdziesz walkę, śmierć i nieszczęście. Topór jest pokryty rdzą i niech tak pozostanie." „Tylko tchórze, jak zdradzieccy Onejdzi, boją się tych trzech rzeczy - zagrzmiał głos Mohawka. „Senecy nie są tchórzami, ja jednak boję się" - odparł Red Jacked. „Ja jestem Onejda i nie czuję strachu" -powiedział Peter Martin. Clifton ujrzał lukę w kręgu wojowników, spowodowaną przez indiańską dziewczynę, która przebiła się przez nich i uklękła u stóp jego matki. Wydawało się, że biegła z daleka, gdyż ledwo mogła przemówić. Matka Cliftona pochyliła się ku niej, gdyż tylko w ten sposób mogła zrozumieć jej szept. Clifton usłyszał, że dziewczyna wymówiła jego imię. Potem matka stanęła wyprostowana i odwróciła się do wodzów: „Jutro ruszamy" - powiedziała. Szmer aprobaty dał się słyszeć ze wszystkich stron. Jedynie Seneka ze smutkiem na twarzy pochylił się, aby pochwycić garść ziemi, którą potem cisnął w kierunku zachodnim. Kilka grudek ziemi uderzyło Cliftona w twarz, ziemia była miękka i ciepła. W tym momencie ujrzał dziwną i zdumiewającą przemianę w postaci dziewczyny, klęczącej u stóp matki. Nie 19 była już Indianką, lecz białą kobj ustach. Poczuł się niezręcznie i pr^ą' Patrzj*c% nań z uśmiechem na lecz gdy tylko usunął błoto z jed* Wał zetrzeć ????? brud z twarz^ się w innym. Z im większym wy&$° mieJsca> natychmiast pojawiało czyna była rozbawiona. W nagły3iem t0 ?????> 1?? bardziej dziew-wonej Kurtki, lecz Seneka znikną} vgniewie zwrócił sie w strone Czer" się ponownie i zobaczył, że matka jum zacz^sie rozpływać, odwrócił dziewczyna. Zdawało mu się, że ?^^??? znikła. Pozostał tylko on i podobnie jak pozostali, odeszła w ewczyna kPiła sobie z niego; potem, W tym momencie coś ciepłeg^cość-policzka Cliftona i obudziło go. pr' wileotnego i miękkiego dotknęło > gO. ??? ** — "?--------T-------O" -""^C" szeroko otwartymi oczyma i patr;?v Clwil? lezał Płasko na Pacach, z przenikały złote promienie wschód na wierzchołki drzew, przez które dy pojawił się groteskowy łeb, ciep}*ą.( nnnnwnif» Rrant przenikały złote promienie wschock , , ,.,.",„, dy pojawił się groteskowy łeb, ciepł ąceS°słonca/ ^śpiewały. Wte-ponownie. Brant wstał. V ' P^yjazny język ???? dotknął go - Niech mnie diabeł porwie, ; ,. - powiedział. Potem dodał: - Dzii!śli to nie ??1 pierwszorzędny sen U dobry, ???. ROZDZIAŁ III Ivan Hurd Clifton podniósł się i rozprostował kości. Obudził się godzinę później niż zwykle. Słońce już wzeszło, ptaki rozśpiewały się, z dali dochodził turkot kół wozu na drodze i odległy głos nawołujący bydło. Clifton nie pamiętał bardziej kojącej nocy. Cieszył się z wczesnej wizyty psa. Z przyjemnością położył dłoń na głowie ????, który machał ogonem i kręcił się w kółko, witając w ten sposób człowieka. Był to sposób postępowania psich osobników, które nigdy nie zapominały o kurtuazji. Dlatego Clifton kochał psy bardziej niż ludzi. „Sny są godne uwagi" - powiedział sam do siebie, podczas gdy słońce zaczęło odnajdywać swoją drogę między drzewami. Tam było miejsce, w którym indiańska dziewczyna przemieniła się w białą piękność, klęcząc u stóp jego matki, a potem odeszła szydząc z niego. Odeszła w dół tej ścieżki, prowadzącej do bramy cmentarnej. Przez chwilę wyobrażał sobie, że widzi odciski stóp Czerwonej Kurtki na skraju ścieżki, skąd Seneka cisnął weń brudną ziemią. Jego wizje i wyobrażenia nie zawędrowały dalej niż do pnia wysokiego świerka, przy którym dostrzegł skuloną postać. Był to Joe. Chłopiec usnął z plecami opartymi o drzewo i pochylił się do przodu tak, że w końcu głowa opadła mu między kolana. Poszarpany kapelusz leżał na ziemi, a jego dłonie były pełne brązowych igieł, które ścisnął mocno w ostatnim momencie czuwania. Było coś wzruszającego i zarazem tragicznie beznadziejnego w jego postaci, w okrywającym go poszarpanym ubraniu, w chudości nóg, w sposobie, w jaki gęste, jasne włosy opadały na kolana. Uśmiech, który pojawił się na twarzy Cliftona raptem znikł, a radość w jego oczach przemieniła się w nabrzmiewającą 21 była już Indianką, lecz białą kobietą, patrzącą nań z uśmiechem na ustach. Poczuł się niezręcznie i próbował zetrzeć mokry brud z twarzy, lecz gdy tylko usunął błoto z jednego miejsca, natychmiast pojawiało się w innym. Z im większym wysiłkiem to czynił, tym bardziej dziewczyna była rozbawiona. W nagłym gniewie zwrócił się w stronę Czerwonej Kurtki, lecz Seneka zniknął. Tłum zaczął się rozpływać, odwrócił się ponownie i zobaczył, że matka również znikła. Pozostał tylko on i dziewczyna. Zdawało mu się, że dziewczyna kpiła sobie z niego; potem, podobnie jak pozostali, odeszła w nicość. W tym momencie coś ciepłego, wilgotnego i miękkiego dotknęło policzka Cliftona i obudziło go. Przez chwilę leżał płasko na plecach, z szeroko otwartymi oczyma i patrzył na wierzchołki drzew, przez które przenikały złote promienie wschodzącego słońca. Ptaki śpiewały. Wtedy pojawił się groteskowy łeb, ciepły i przyjazny język Bima dotknął go ponownie. Brant wstał. - Niech mnie diabeł porwie, jeśli to nie był pierwszorzędny sen - powiedział. Potem dodał: - Dzień dobry, Bim. ROZDZIAŁ III Ivan Hurd Clifton podniósł się i rozprostował kości. Obudził się godzinę później niż zwykle. Słońce już wzeszło, ptaki rozśpiewały się, z dali dochodził turkot kół wozu na drodze i odległy głos nawołujący bydło. Clifton nie pamiętał bardziej kojącej nocy. Cieszył się z wczesnej wizyty psa. Z przyjemnością położył dłoń na głowie Bima, który machał ogonem i kręcił się w kółko, witając w ten sposób człowieka. Był to sposób postępowania psich osobników, które nigdy nie zapominały o kurtuazji. Dlatego Clifton kochał psy bardziej niż ludzi. „Sny są godne uwagi" - powiedział sam do siebie, podczas gdy słońce zaczęło odnajdywać swoją drogę między drzewami. Tam było miejsce, w którym indiańska dziewczyna przemieniła się w białą piękność, klęcząc u stóp jego matki, a potem odeszła szydząc z niego. Odeszła w dół tej ścieżki, prowadzącej do bramy cmentarnej. Przez chwilę wyobrażał sobie, że widzi odciski stóp Czerwonej Kurtki na skraju ścieżki, skąd Seneka cisnął weń brudną ziemią. Jego wizje i wyobrażenia nie zawędrowały dalej niż do pnia wysokiego świerka, przy którym dostrzegł skuloną postać. Był to Joe. Chłopiec usnął z plecami opartymi o drzewo i pochylił się do przodu tak, że w końcu głowa opadła mu między kolana. Poszarpany kapelusz leżał na ziemi, a jego dłonie były pełne brązowych igieł, które ścisnął mocno w ostatnim momencie czuwania. Było coś wzruszającego i zarazem tragicznie beznadziejnego w jego postaci, w okrywającym go poszarpanym ubraniu, w chudości nóg, w sposobie, w jaki gęste, jasne włosy opadały na kolana. Uśmiech, który pojawił się na twarzy Cliftona raptem znikł, a radość w jego oczach przemieniła się w nabrzmiewającą 21 chmurę gniewu. Podszedł bliżej i spojrzał w dół. Na nagiej szyi chłopca widniał czarnoniebieski siniak. Jeden z rękawów jego kurtki był oderwany. Po chwili Brant zobaczył ukryty za drzewem węzełek z płótna używanego do szycia worków, obwiązany sznurkiem. Przez sznurek przetknięty był kij. Obok węzełka leżał najstarszy i nadziwniejszy wrak strzelby, jaki Clifton kiedykolwiek widział, chociaż był na wojnie. Była to starej daty śrutówka, ładowana od przodu. Potrzaskane łożysko związano drutem, kurek został zastąpiony przez zatrzask, muszka była zgnieciona, a za wycior służyła witka wierzbowa. Clifton podniósł strzelbę, a śmiercionośne narzędzie zaklekotało w jego rękach. Pod drzewem stała czterouncjowa butelka, częściowo wypełniona śrutem, a obok niej druga, zawierająca proch. Uśmiech powrócił na twarz Cliftona. Bim zawarczał. - Nie zamierzam tego ukraść, ty stary głupku, więc uspokój się -powiedział Brant i położył broń na ziemi. Chłopiec poruszył się, zaczynając się budzić. Po chwili usiadł, podniósł powieki, zamrugał i przetarł oczy wierzchnią stroną pobrudzonych ziemią dłoni. W pierwszym momencie twarz Joego była dziwnie blada, ale gdy chłopiec spostrzegł Cliftona, momentalnie rozbłysła przyjaznym uśmiechem, takim jaki widniał na niej ostatniej nocy. - Dzień dobry. - Dzień dobry, Joe. Kiedy przyszedłeś? - Nie wiem. Było jeszcze ciemno. Bim cię odszukał. Idziemy z tobą. - Co zamierzacie? - Iść z tobą - powtórzył Joe z pewnością siebie. - Powiedzieliśmy to staremu Tookerowi tej nocy i sprawił nam piekielne lanie. Prawda, Bim? - Ścisnął cię też za szyję? Joe skinął głową i powiedział: - Lepiej się pospieszyć, bo gdyby stary Tooker nas tu odnalazł... - Może to on idzie drogą pod górę - zasugerował Clifton. - Czy to nie on? Chłopcu serce podskoczyło do gardła. Spojrzał najpierw na idącego mężczyznę, a potem na Cliftona. W jego niebieskich oczach czaił się strach, a Clifton zacisnął dłonie w pięści, choć uśmiech nie schodził z jego warg. 22 - To on! Tooker! Chce dopaść mnie i Bima. Chłopak uczynił szybki ruch, aby pochwycić broń, lecz ręka Cliftona odciągnęła go w tył. - Czekaj tutaj! - rozkazał. - Nie stój na otwartej przestrzeni. Ukryj się tak, aby Tooker nie mógł cię zobaczyć. - Ależ on nas już zobaczył i idzie w stronę bramy - wysapał Joe. - Czyli tam, gdzie zamierzam się z nim spotkać. Właśnie przy bramie - zapewnił Clifton. - Ty zostaniesz tutaj. Odmierzył czas i odległość, a gdy pokonywał ostatnie jardy dzielące go od bramy, zdołał przyjrzeć się Tookerowi. Widział już brzydkich ludzi, lecz Tooker był jednym z najbrzydszych, jakich kiedykolwiek oglądały jego oczy. Przede wszystkim był obrzydliwie brudny, co widać było nawet z daleka. Clifton nienawidził brudasów. Odrażająca twarz Tookera była najeżona czerwonym zarostem, jeden z policzków wypychała duża prymka tytoniu, a jego wielkie cielsko było niekształtne i przygarbione. Świńskie oczka patrzyły podejrzliwie. W ręce Tookera, czego zresztą można było oczekiwać po tego rodzaju kreaturze, tkwiła gruba pałka, błyszcząca od ciągłego używania, doskonale nadająca się do bandyckiego napadu w ciemnościach. Clifton był zdumiony i zadawał sobie pytanie, jakimi przesłankami kierowali się urzędnicy z o-kręgu, pozwalając bestiom tego rodzaju nadużywać władzy nad chłopcem takim, jak Joe. Clifton cały czas uśmiechał się, będąc jednocześnie gotowym do zabicia tego drania. Wyciągnął cygaro z kieszeni i ofiarował je właścicielowi drewnianej pałki. - Tooker, jak przypuszczam? - Tak. Jestem Tooker. Człowiek przyjął cygaro, spojrzał na nie i cisnął na ziemię. - Kim u diabła jesteś i co robisz z tym dzieciakiem? - No, no, panie Tooker! - uspokajał Clifton. - Jestem tylko wędrującym służbowo urzędnikiem, polującym na przemytników alkoholu. Tak się składa, że nazywam się Brant. Wczoraj w Brantford Town odkupiłem stare domostwo Brantów, a w skład owej posiadłości wchodzi również kawałek moczarów znany jako Bumbles Holler. Niebawem powrócę do tego miejsca, aby tu zamieszkać, i chciałbym by moja posiadłość miała dobrą reputację. Gdyby nie Joe, mój siostrzeniec... 23 - Co takiego? - Mój siostrzeniec, Tooker. Gdyby nie chodziło o niego i gdyby nie hańba, która spadłaby na całą rodzinę, w tej chwili zabrałbym cię do więzienia. Tytoniowy sok zaczął kapać ze sztywnej szczęki Tookera. - On kłamał. - Nic z tych rzeczy. Spotkaliśmy się przypadkowo i szedłem teraz do ciebie, aby porozmawiać o chłopcu. Jak widzisz stałem się jego wujem ostatniej nocy. Dzisiaj zabieram go do Montrealu i dalej. Clifton nie uśmiechał się już i gdy posunął się o krok w kierunku Tookera, ten cofnął się. Clifton włożył rękę do kieszeni i zamiast czegoś bardziej niebezpiecznego, wydobył portfel. - Zamierzam dać ci dwie rzeczy - powiedział. - Po pierwsze dwieście dolarów, najczystszych jakie kiedykolwiek miałeś w swoich brudnych rękach, Tooker! Oto one! Dziesięć dwudziestodolarówek tak nowych, że mógłbyś usłyszeć ich brzęk, gdyby twoje uszy były czyste. To za opiekę nad Joem, którą tak dobrze sprawowałeś. Pieniądze znalazły się w rękach Tookera. Błysk zrozumienia wystrzelił z jego oczu, gdy chował je do kieszeni- W tym samym momencie pochylił się i podniósł upuszczone cygaro. - W porządku - pochwalił Clifton. Ocenił tego człowieka prawidłowo. Tooker był dusigroszem, tchórzem i całkiem łatwo podporządkowywał się innym. - Następną rzeczą, którą chcę ci ofiarować Tooker - kontynuował Brant -jest pewna rada. Nie będzie ona tak zła, jak twoje przemycane alkohole. Zamierzam złożyć raport władzom w Brantford. Poproszę, aby miały trochę litości, przez wzgląd na Joego i Bima. Radzę ci kupić trzy lub cztery krowy za pieniądze, które ode mnie dostałeś. Teraz musimy się pożegnać, ale myślę, że wrócimy tu za rok. Jeśli do tego czasu nie nabierzesz nawyku mycia się i życia jak uczciwy człowiek, niech Bóg ma cię w swojej opiece, Tooker. Clifton powrócił do chłopca i pakując koc pogwizdywał wesoło. Szlak kusił ponownie. Tym razem piękno wschodzącego słońca odbijało się w ich twarzach. Przez pewien czas Joe szedł w milczeniu. Na ramionach niósł swój lichy węzełek, a w ręku wrak strzelby. W jego 24 oczach pojawił się nieznany dotąd błysk i kiedy cmentarz został za zakrętem, zapytał głosem pełnym czci i bojaźni: - Skąd o tym wszystkim wiedziałeś? - O czym, Joe? - No, o starym Tookerze. Clifton zaśmiał się i odpowiedział: - Domyśliłem się na podstawie tego, co mi sam powiedziałeś o Bumbles Holler. Wielki Boże, sam jestem o wiele bliższy dostania się do więzienia niż stary Tooker. - Za to, że bierzesz mnie ze sobą? - Nie, nie dlatego. Pamiętaj, że jestem twoim wujem, Joe. Tooker przełknie tę opowieść i nigdy nie odważy się przyznać, że cię sprzedał. Za bardzo zależy mu na pieniądzach, które dostał ode mnie za tę niby-prawdę. Sam widzisz, że bajeczka z wujem uchroniła cię przed koniecznością ucieczki, a mnie przed oskarżeniem o kidnaping. Kid-naper to taki człowiek, który porywa dzieci. Ja w każdym razie potrzebowałem rodziny i teraz, na Jowisza, mam ją w tobie i Bimie. Czuję się bardzo ważną osobą. No, ale zobaczmy, co masz w tym tobołku. Zatrzymali się i Joe rozwiązał swój węzełek, w ten sposób, że jego zawartość wysypała się na pobocze drogi. Było tam trochę poszarpanej i brudnej bielizny, para starych butów, połowa rury wydechowej, klucz francuski, młotek, gwoździe, wypchana sowa. Clifton poważnym wzrokiem przejrzał dobytek chłopca. - Do czego potrzebna ci ta rura? - zapytał. - Używam jej jako katapulty. - A klucz francuski? - Przcież to narzędzie, podobnie jak młotek. - A sowa? - Na szczęście. Niesiesz sowę i widzisz w ciemności. - Och! - Clifton rozejrzał się. - Idziemy ku wielkiej awanturze i te przedmioty nam nie pomogą. Musimy je gdzieś ukryć, na przykład za tą starą kłodą w rogu płotu. Joe podniósł strzelbę i trzymał ją tak kurczowo, że aż zbielały jego małe dłonie. - Nie oddam jej. 25 - Broń możesz zatrzymać. Wkrótce ponownie wędrowali w kierunku wschodnim. - Widzisz, Joe, nie jesteś już chłopcem - wyjaśnił Clifton. - Jesteś mężczyzną i wędrowcem i musisz być odpowiednio wyekwipowany. Czy ta strzelba działa? - Pytasz czy strzela? - Tak. - Czasami. Wprawdzie proch pryska przy tym w twarz, ale przyzwyczaiłem się do tego. Jest mocna, choć związana drutem. Chcesz strzelić? - Nie teraz. Szli drogą prowadzącą prosto do miasta. W restauracji przesyconej aromatem kawy, siekanej wieprzowiny i smażonych ziemniaków, zjedli śniadanie. Bim wyjadł resztki z kuchni. Joe został wyposażony w u-branie khaki, buty do marszu, skautowski kapelusz, plecak, chustki do nosa, koszulę i krawat. Potem Clifton napisał długi list do Tookera. Gdy wszystko pozałatwiał, odnalazł w mieście starego pastora i rozmawiał z nim przez godzinę. Kiedy odchodził, wiedział więcej o dwunastoletnim Josephie Hoodzie, niż mógł mu powiedzieć o sobie sam Joe. Jeszcze raz przeszli przez wąską drogę, prowadzącą do indiańskiego kościoła i osiedla. Joe patrzył na nią nieco tęsknym wzrokiem. - Czy skłamałeś mówiąc, że kupiłeś Bumbles Holler? - Nie, powiedziałem prawdę. To jest nasze, Joe. Nasza jest każda piędź ziemi z tych osiemdziesięciu akrów, źródło, stawy, las, wszystko. Pewnego dnia powrócimy tu i na gruzach starego domostwa wzniesiemy nowe. ~ A zostawimy stary komin dla jaskółek? - Każdy jego kamień. W ciągu pierwszego dnia wędrówki Joe udowodnił, że jest niezłym piechurem. Chłopcu wydawało się, że w ciągu godziny mijały ich tysiące automobili. O wiele częściej niż przedtem proponowano Cliftonowi podwiezienie, ponieważ wysoki mężczyzna, szczupły chłopiec i wychudły pies, idący jeden obok drugiego, stanowią rzadko spotykany widok na drodze. Było już późne popołudnie, gdy przejechał obok nich szybki, luksusowy sedan. Kiedy ich mijał, mężczyzna siedzący na tylnym sie- 26 dzeniu wydał nagły okrzyk i obrócił się, by popatrzeć za siebie. Po chwili zwrócił się do pozostałych pasażerów pojazdu: - Gdyby nie było to absurdem, mógłbym powiedzieć, że znam tego człowieka. Jego podobieństwo do pewnej wybitnej osoby, którą niegdyś znałem, jest wprost uderzające. - Miał sympatyczną twarz i uśmiechał się do nas, kiedyśmy go mijali. - Dlaczego to podobieństwo miało by być tak szokujące? - spytała dziewczyna, która siedziała obok. - Ponieważ gotów byłbym przysiąc, że ostatni raz widziałem go dwa lata temu nad rzeką Jangcy, gdzie kierował realizacją chińskiego rządowego projektu zalesiania tych obszarów. Trzeba było zasadzić dwadzieścia pięć milionów drzew. Sześć miesięcy później człowiek ten został zamordowany przez tubylców w Indochinach. Czuję się tak, jakbym zobaczył umarłego, kogoś, kto był mi szczególnie bliski. - Proszę zatrzymać samochód - rozkazała dziewczyna. Poszarzała twarz dżentelmena z lekka rozbłysła. - Nie! - zaprotestował. - To największy absurd. Mężczyzna, o którym myślę, był moim towarzyszem podczas walk w Belgii. Obaj byliśmy trochę zwariowani. Po wojnie on zaczął wędrować. Twierdził, że coś uleciało z niego, ale nie był w stanie zrozumieć, co. Nie potrafił osiąść na stałe i wrócić do swojego dawnego zawodu leśnika. Mówił że należy do ludzi, którzy muszą być w bezustannym marszu. Później ja sam nazwałem go wędrującym człowiekiem. Lecz teraz on jest martwy, zastrzelony na wiecznie zielonych obszarach, na północ od Haj-fongu. Zostało to stwierdzone urzędowo. Miał dziwny powód, aby nie wracać do domu. Samochód zatrzymał się, wzbijając chmurę kurzu. - Co to był za powód? - zapytał ktoś. - Obawiał się, że gdyby wrócił, mógłby zabić pewnego człowieka. - Popatrzcie, skręcili z drogi i idą na przełaj przez pole - powiedziała dziewczyna. - Rzeczywiście - pokiwał głową przedwcześnie postarzały mężczyzna, siedzący obok niej. - Bez wątpienia to jakiś farmer z synem. Niech sobie idą i proszę mi wybaczyć całe to zamieszanie. 27 Samochód pojechał dalej swoją drogą. - Czy farmerzy mają takie przyjemne oczy? - spytała dziewczyna. - Jak brzmiało nazwisko tego człowieka, pułkowniku Denis? - Brant. Clifton Brant - odpowiedział pułkownik. - Kiedy wybuchła wojna, przebywał gdzieś w lasach górnego Quebecu. Jako leśnik cieszył się doskonałą opinią i był wpisany na listę kandydatów na ważne stanowiska rządowe. Dziewczyna przez moment milczała. Potem, ściszonym głosem, skierowanym wyłącznie do pułkownika, powiedziała: - Zdawać by się mogło, że ta straszna wojna skończyła się zaledwie wczoraj, a nie dziesięć lat temu. Byłam wtedy małą dziewczynką i całowałam mężczyzn wyruszających na front. Tymczasem Clifton i Joe podążali strumienia, który doprowadził ich w zaciszne osłonięte miejsce, położone w głębi lasu. Z dala od drogi natknęli się na niewielką sadzawkę o czystej, chłodnej wodzie. - Kolacja i kąpiel - oznajmił Clifton. - Najpierw kąpiel, Joe. Rozbierz się, a ja przez ten czas wyjmę mydło i ręcznik. Wyszoruj również Bima, bo jest prawie tak samo brudny, jak stary Tooker. Odświeżeni, oczyszczeni z kurzu i brudu, zaczęli przygotowania do kolacji, na którą złożył się befsztyk z „dwuletniej sztuki karmionej mlekiem", jak powiedział rzeźnik. Po posiłku Clifton odchylił się do tyłu, opierając sił plecami o drzewo. Zauważył, że twarz chłopca nie była już tak chuda i blada, a z niebieskich oczu znikło uczucie niepokoju i głodu. - Świetne miejsce do spania - zauważył Clifton. - Nie ma nic lepszego nad nocleg pod gołym niebem. Jeszcze może tylko dążenie do tego, by być zdrowym, mądrym i bogatym - zawsze o tym pamiętaj, Joe. Jeśli będziesz tak czynił i jednocześnie podtrzymywał dobry nastrój, możesz być pewien, że umrzesz jako człowiek szczęśliwy. Inaczej będziesz skończony. Bóg też musiał żartować, kiedy tworzył świat. Pragnął, aby na tym świecie było dużo humoru, więc i ty musisz się śmiać. Jeśli będziesz wesoły, wszyscy wokół ciebie będą weseli: i ja, i Bim, a także inni otaczający nas ludzie. Joe siedział ze skrzyżowanymi nogami, z Bimem u boku, i patrzył na Cliftona wzrokiem pełnym entuzjazmu. Zarówno chłopiec, jak i 28 pies byli wspaniałymi słuchaczami. Dostrzegłszy ich pełne powagi skupienie, Clifton uśmiechnął się, po czym zapalił fajkę i wziął do ręki kupioną w mieście gazetę. - Właśnie o to chodzi. Humor na pierwszej stronie - mówił dalej, ciesząc się ze swojego monologu. - Zdjęcie dziewczyny o nogach wartych milion dolarów. Najśmieszniejsze są właśnie kobiety. Myślę, że są szokująco śmieszne, wszystkie z wyjątkiem naszych matek. Musisz pamiętać, że nasze własne matki nigdy nie są śmieszne. Przypuszczam, że matki innych ludzi mogą być diabelnie zabawne. Jeśli nasze ścinają włosy, wszystko jest w porządku, nadal są piękne. Jeśli chcą nosić kawałki metalu w płatkach uszu, powinny to robić. I tobie nie wolno krytykować tego, ponieważ jest to piękne i cudowne. Popatrz, na następnej stronie mamy znów to samo. Znowu coś do śmiechu, gdyby przedtem nie ogarniały człowieka mdłości: krótko ostrzyżona Wenus, która jest najpiękniejszą dziewczyną Ameryki. - Kto to jest Wenus? - przerwał Joe. - Wenus jest kobietą. - Czy z krótkimi włosami? - Nie. Niekoniecznie. Może mieć włosy albo krótkie, albo długie. Lecz jeśli to będzie Wenus z krótkimi włosami, uciekaj od niej, zwłaszcza gdy będziesz już trochę starszy. Dlatego, Joe, gdyby na Ziemi była tylko jedna kobieta, i gdyby miała obcięte włosy, nie ożeniłbym się z nią. Krótkie włosy i nogi warte milion dolarów idą ze sobą w parze. Teraz powróćmy do pierwszej strony. Gdyby Joe patrzył uważnie, dostrzegłby nagłą zmianę w fizjonomii Cliftona. Rysy jego twarzy nagle stężały, a ponura zaciętość zajęła miejsce błysków humoru. Cały zesztywniał. Zapomniał o istnieniu Joe-go i Bima. Wolno zgniótł gazetę, aż stała się tylko bezkształtną masą w jego rękach. Podniósł się, a Joe wstał również, nieco przestraszony. Dopiero wówczas Clifton przypomniał sobie o obecności chłopca, lecz tym razem uśmiech, który pojawił się na jego ustach, miał w sobie coś złowrogiego. - Czasem zdarzają się rzeczy, które nie są zabawne - powiedział Clifton bardziej do siebie niż do Joego. - Właśnie przeczytałem, że mężczyzna, od którego mam odebrać milion dolarów, wypływa w naj- 29 bliższyczwartek z Montrealu do Europy. Dziś jest wtorek. Nie możemy teraz spać, Joe. Nie mamy chwili do stracenia. Joe był zakłopotany szybkością z jaką następowały teraz wydarzenia. Po raz pierwszy Clifton zatrzymał nadjeżdżający samochód i natychmiast wyruszyli do Toronto. Nieco później wchłonął ich zgiełk, hałas i rzęsiste światła wielkiego miasta. Joe mocno ściskał swą strzelbę' a drugą ręką kurczowo trzymał obrożę Bima. Był zafascynowany i' jednocześnie zatrwożony. Nic nie mówił. Clifton, dla dodania chłopcu odwagi, położył dłoń na jego szczupłym ramieniu. Dla Joego niewielkie Brantford stanowiło do tej pory centrum życia, zawsze wzbudzające dreszcz podniecenia. Natomiast Toronto, z setkami tysięcy mieszkańców, wydawało mu się po prostu straszliwym monstrum. W miejskim zgiełku zdawało mu się chwilami, że jego serce przestaje bić. Podjechali do ogromnego budynku, dokoła którego setki samochodów poruszały się mczym niespokojne pszczoły. Tutaj ich automobil zatrzymał się. Clifton wyciągnął chłopca z wnętrza pojazdu i wlókł za sobą tak szybko, że Joe musiał niemal biec, aby dotrzymać kroku swojemu opiekunowi. Zatrzymali się przy okienku kasowym, następnie przebiegli przez bramę i wsiedli do pociągu, który już zaczynał ruszać. Bim dostał czkawki, wytrzeszczył oczy i szeroko rozwarł pysk. Kupując pięcio-dolarowy bilet oddali psa pod opiekę bagażowego. Ta noc, przepełniona monotonnym stukotem szybko obracających się kół pociągu, była dla Joego koszmarem. Następnego dnia przybyli do Montrealu. Na stacji Clifton zajął się pisaniem listów, podczas gdy Joe siedział spokojnie, tuląc się do Bima. Potem Clifton, korzystając z telefonu, próbował dowiedzieć się, czy niejaki Benedict Aldous jest w mieście. Gospodyni Aldousa zapewniła go, ze jest. Na koniec Clifton przypiął napisany list do kieszonki u-brania Joego. - Wysyłam cię do mojego przyjaciela - wyjaśnił. - Musisz mu od razu oddać ten list. Ty i Bim znajdziecie u niego dobrą opiekę. Przyjadę do ciebie za kilka godzin albo jutro. Prawdopodobnie jutro. Zamierzam wysłać swoje bagaże razem z tobą. Nie boisz się, Joe, prawda? - Nie bardzo. Dlaczego nie pojedziesz teraz z nami? - Mam tu coś do załatwienia. 30 - Czy chodzi o milion dolarów? - Trafiłeś w sedno, Joe. To dotyczy miliona dolarów. Zapakował Joego i Bima do taksówki i wręczył kierowcy pisemne instrukcje. - Do zobaczenia! Długo jeszcze patrzył za odjeżdżającym samochodem i widział bladą twarz Joego, który ciągle wyglądał przez tylne okno. Po raz pierwszy od dłuższego czasu Brant odetchnął z prawdziwą ulgą. Nie ważne, co się teraz stanie: Joe będzie otoczony troskliwą opieką. Benedict Aldous dopilnuje tego. Clifton czuł się przynajmniej tymczasowo wolny od ciążącej na nim odpowiedzialności i stwierdził, że powraca mu dobry humor, zwłaszcza gdy wyobraził sobie zdumienie Aldousa, kiedy Joe przyjedzie do niego z listem. Zastanawiał się, czy przyjaciel jest nadal tak sympatyczny, jak wtedy, gdy razem wędrowali przez Turkiestan i Indie. Pewnie przeżyje wstrząs, gdy się dowie, że jego stary kompan, Clifton Brant, żyje i przebywa w mieście. Idąc w górę ulicy Clifton myślał o uwodzicielskiej, drobnej wdowie o blond włosach, która już prawie dostała Benedicta w swoje rączki, w czasie jego rekonwalescencji po przebytej malarii. Być może owa dama w dalszym ciągu nienawidzi Cliftona za to, że siłą uprowadził Benedicta, odrywając go od niej. Może ponownie wyszła za mąż, a może umarła... Tak czy owak Aldous powinien zawsze kochać go za rolę, którą odegrał w jego zbawieniu. Świat jest śmiesznym miejscem, wypełnionym śmiesznymi ludźmi i przedmiotami. Ludzie, to w większości egoiści stojący mocno na dwóch nogach, nigdy nie zmęczeni odgrywaniem do końca swoich lekkich, trywialnych komedii, zaślepieni absurdalnym przekonaniem o swojej ważności. Clifton także występował w tym teatrze i zamierzał swoją rolę odegrać jeszcze dzisiaj. Wolałby aby w miarę możliwości był to komediodramat, a nie monotonna, nużąca tragedia. Powinno być coś zabawnego nawet w śmierci człowieka takiego, jak Ivan Hurd, prezesa i głównego akcjonariusza prowadzącej rozległe interesy firmy Hurd-Foy Paper and Pulp Company. Kiedy Clifton zjawił się przed budynkiem, gdzie przed wojną miały swoją siedzibę biura Hurd-Foy, jego zegarek wskazywał czwartą po południu. Oczom przybysza ukazała się nowa, okazała budowla, której 31 rozmiary i przepych świadczyły o władzy i bogactwie. Ponad łukowatym wejściem widniały wyrzeźbione w kamieniu słowa: Hurd-Foy Bul-ding. Clifton uśmiechnął się tajemniczo. Nawet w tym napisie zawarta była pewna doza humoru, jeśli ktoś chciałby spojrzeć na to w ten sposób. Wszedł do wnętrza, a następnie windą pojechał na piętro zajmowane przez biura Hurd-Foy. Była dokładnie czwarta piętnaście po południu. Clifton słyszał metaliczny trzask maszyn do pisania i zauważył też, że mała armia pracowników biurowych zgromadziła się na piętrze. Nie spieszył się. Przepych tego miejsca oczarował go. Przeszedł obok lustra i wpatrując się w nie, zastanawiał się, czy Ivan Hurd będzie w stanie go rozpoznać. Przecież wojna bardzo Cliftona zmieniła, a lata późniejsze jeszcze te zmiany pogłębiły. Było wpół do piątej, gdy zapytał, czy Ivan Hurd jest obecny. - Jest zajęty. Czy chce pan poczekać? - Nie - powiedział Clifton i nagryzmolił kilka linijek na papierze listowym. - Proszę mu to zanieść! Sprawa jest pilna. Było dokładnie za dwadzieścia pięć piąta, gdy Clifton, zaproszony przez sekretarkę, wszedł do gabinetu Hurda. Dziewczyna zostawiła go tam z przyjaznym uśmiechem. Wszedł i gdy tylko drzwi zatrzasnęły się za nim, zamknął je na klucz. Robiąc to nie spieszył się ani też nie próbował ukryć swoich zamiarów. Rozejrzał się po pokoju. Gabinet był bardzo duży, wykończony drewnem, na podłodze leżał ciemnoszary dywan. W drugim końcu pomieszczenia znajdowały małe drzwi, które zdaniem Cliftona prowadziły, do pokoju wypoczynkowego Hurda. Człowiek siedzący za wielkim, orzechowym biurkiem, stojącym na końcu gabinetu, obrócił się w fotelu i zmierzył przybysza surowym wzrokiem. Hurd był potężnie zbudowanym mężczyzną. Jego szerokie ramiona kryły w sobie ogromną siłę, a ręce ściskające poręcze fotela były ciężkie i duże. Miał prawie tyle lat co Clifton, może rok lub dwa więcej. Stalowoniebieskie oczy właściciela gabinetu błysnęły gniewem, gdy Clifton niedbale rzucił kapelusz na stół, na środku którego stał wazon z kwiatami. Hurd trzymał w ustach cygaro, które opierało się na podbródku tak silnym, jakby był wyrzeźbiony w granicie. - Co zrobiłeś z drzwiami? - domagał się wyjaśnienia. - Zamknąłem je na klucz - powiedział spokojnie Clifton. 32 Usiadł oddzielony od Hurda długim dyrektorskim biurkiem. W tym momencie wyjął automatyczny pistolet i wycelował go w pierś prezesa Hurd-Foy. - Nie podnoś się i nie rób hałasu - ostrzegł. - To twoja jedyna szansa, abyś pozostał przy życiu jeszcze przez najbliższe trzydzieści minut. Przewędrowałem dwadzieścia tysięcy mil, cały czas myśląc o zabiciu ciebie, ale teraz nie zamierzam czynić zamieszania i nie wykonam swojego zadania w godzinach pracy urzędników. Clifton mówił głosem niskim, wywołującym dreszcz grozy. - Kim jesteś i czego, na miłość boską, chcesz? Ivan Hurd nie był tchórzem. Pochylił się do przodu, domagając się odpowiedzi. Rumieniec opuścił jego twarz, która w tej chwili powlekła się śmiertelną bladością. - Nie znasz mnie? -Nie. - Nie widziałeś mnie nigdy przedtem? - Nie. Przez najdłuższych piętnaście sekund w życiu Ivana Hurda oczy Cliftona wpatrywały się uporczywie w jego twarz. - Sądzę, że wierzysz w to, co mówisz - powiedział Clifton po chwili. - Jestem tego pewien, gdyż w przeciwnym razie oblałbyś się potem, a tymczasem tylko lekko pobladłeś. Odczekał chwilę, po czym dodał: - Jestem umarłym z Hajfongu. 3 - Na starym szlaku ROZDZIAŁ IV Wyrównany dług Clifton wyraźnie słyszał tykanie maleńkiego zegarka, wykonanego z kości słoniowej, leżącego na biurku. Nie zauważył go przedtem. Teraz jego dźwięk wdzierał się w śmiertelną ciszę, która wypełniła pokój. Zza drzwi dobiegał przytłumiony szum. Słychać było kroki ludzi przechodzących obok, śmiech dziewczyny i niewyraźny trzask drzwi windy. Przez chwilę Clifton miał wrażenie, że jakiś dźwięk dobiegł z pokoju wypoczynkowego. Zapewne było to złudzenie. W tym momencie nawet masywna pierś Hurda sprawiała wrażenie nieruchomej. Król drewna wpatrywał się w Cliftona, a napięcie jego mięśni zaczęło z wolna ustępować. Ręce, które poprzednio ściskały poręcze fotela, teraz opadły. Twarz prezesa Hurd-Foy wykrzywił grymas gniewu, a jego oczy rozbłysły nienawiścią. W końcu rozpoznał umarłego człowieka z Hajfongu. Zmusił się, aby przemówić, lecz jego głos przypominał ochrypły szept. Wpatrywał się w czarną lufę automatycznego pistoletu i w dziwnie uśmiechniętą twarz człowieka, który trzymał broń. Pomyślał o szaleństwie. Bo tylko wariat mógł się uśmiechać tak, jak to czynił Clifton, w którego oczach nie było śladu wściekłości, lecz coś bardziej zatrważającego. - Czego chcesz? - Ciebie - powiedział Clifton. Wolną ręką wyciągnął swój zegarek i położył na stole. Późnił się o dwie minuty w stosunku do małego zegarka z kości słoniowej. - Za 19 minut twoje biura będą zamknięte. Czy ktoś tu zostanie? - Moja sekretarka. - A dozorca? 34 - Przychodzi o siódmej. Clifton skinął głową w stronę telefonu. - Połącz się z sekretarką i powiedz jej, by sobie poszła o piątej oraz dopilnowała, aby nikt z pracowników nie został w biurze po tej godzinie. Jeśli popełnisz jakąś pomyłkę, Hurd, jeśli twój głos nie będzie naturalny, jeśli spróbujesz wzbudzić najmniejsze podejrzenie, zabiję cię natychmiast. Ivan zawahał się z ręką na telefonie. Widać było, z jaką trudnością przełykał ślinę. Potem podniósł słuchawkę i udzielił zwięzłych instrukcji swojej sekretarce, spokojnym i równym głosem. Clifton pokiwał głową z aprobatą. - Miło mnie rozczarowałeś - powiedział. - Obawiałem się, że człowiek twojego pokroju w takiej sytuacji - jak taka - zrobi się całkiem zielony. Nie lubię zabijać tchórzy. Przypomina to rozdeptywanie robaka. Hurd uczynił szaleńczy wysiłek, by odzyskać równowagę psychiczną i zapalił cygaro. Następnie zwilżył wargi. - Możemy teraz pogadać o interesach! Nikt nam nie przeszkodzi. Co to za sprawa? - Przez kilka chwil Hurd powstrzymywał się od mówienia, a jego oczy przesunęły się w kierunku uchylonych drzwi pomieszczenia wypoczynkowego. Potem wzruszył ramionami, jak gdyby zobaczył tam coś, co go powstrzymało. - Chodzi oczywiście o pieniądze. To jest to, czego ty, Brant, potrzebujesz. Pieniądze! Ile? W oczach Cliftona pojawiła się wyraźna drwina, a jego twarz przybrała niemal przyjazny wyraz, gdy spokojnie przyglądał się Hurdowi. - Wiedziałem, że i tu spotkam zabawną sytuację - wyjaśnił. - To zawsze się zdarza. Mam kolejny dowód na to, że komedia towarzyszy tragedii, często się z nią przeplatając. Posłuchaj, Hurd, kiedyś widziałem, jak zaprzęg składający się z wozu, dwóch osłów i woźnicy został zmieciony z powierzchni ziemi przez wybuch pocisku. Było to we Flandrii. Prawie zasłabłem ze strachu, lecz kiedy dym i kurz rozwiały się, zacząłem się śmiać. Dlatego, że wóz i osły zniknęły bez śladu, zaś woźnica siedział na swoim miejscu, czarny jak wysmołowane dziecko, bez najmniejszego nawet zadrapania. Był tylko lekko ogłuszony. To było śmieszne, lecz obecna sytuacja jest jeszcze śmieszniej sza. Nie chcę 35 twoich pieniędzy. Cały twój majątek nie zdołałby pokryć twojego długu wobec mnie. Chcę ciebie. I za dziewięć minut dostanę cię. Wyobraź sobie, Hurd, jak śmiesznie będziesz wyglądał, kiedy twoi przyjaciele znajdą cię przekrzywionego, zgarbionego i zakrwawionego, bo takim zamierzam cię zostawić. Jesteś gruby i będziesz niezwykle komicznie wyglądał w całunie. Ile ważysz? - Wielki Boże, jesteś szalony. - Możliwe. Trudno oczekiwać, by posiekany przez ciebie człowiek, który potem cudem powrócił do życia, był zupełnie normalny. Właśnie, jak myślisz, ile jesteś mi winien? Czekał na odpowiedź. Na czole Hurda pojawiły się krople potu. Clifton wiedział, że dusza króla drewna została poddana torturom. - Na przykład - zachęcał Clifton - ile jest warte twoje życie dla ciebie samego, nie dla świata, ponieważ świat byłby lepszy bez takich jak ty. Bądź miły i odpowiedz mi. Życie jest dla ciebie warte więcej niż wszystkie pieniądze, które posiadasz, nieprawdaż? Hurd chrząknął twierdząco. Widział śmierć w lufie pistoletu, zdecydowanie trzymanej na poziomie jego oczu. - Oczywiście, że każde życie - zgodził się Clifton - jest zawsze najcenniejszą wartością. Mój ojciec wysoko cenił swoje życie i było ono bardzo cenne również dla mnie. Zabiłeś mojego ojca, a ja jestem jego spadkobiercą. Zabiłeś go, gdy ja byłem daleko, na wojnie, która dała ci możliwość zgromadzenia spekulanckiej fortuny, ponad dwudziestu milionów dolarów. Obrastałeś w tłuszcz, podczas gdy ja utraciłem wszystko, co miałem najcenniejszego na świecie. Teraz przyszedłem odebrać dług. Obawiałeś się, że wrócę pewnego dnia. Powiedziałem ci, że to zrobię, gdy dotarła do mnie wiadomość o ruinie i śmierci mojego ojca. Otrzymywałeś kartki, które wysyłałem. Raz na sześć miesięcy, przez dwa lata. Oczywiście, dostawałeś je. Zawierały niezapomniane słowo -„Der Tag". Ty wiesz, że jesteś mordercą i złodziejem, nawet gdyby prawo nie mogło cię dosięgnąć. I obawy twoje rosły. Z tego właśnie powodu, kiedy twoi agenci odkryli, że pracowałem w okolicach Jangcy, a następnie w Hajfongu, przedsięwziąłeś pewne kroki, by usunąć mnie z drogi. Myślałeś, że ci się udało. Było to niezwykle dogodne miejsce dla likwidacji ostatniego przedstawiciela rodziny Brantów. I oczywiście nie 36 słyszałeś o mnie od tamtej pory. Dowiedziałem się, że mordercy z Hajfongu otrzymali osiemset dolarów w walucie amerykańskiej. Twój agent Gottleib zgromadził sobie ładną sumkę. Brakuje tylko minuty do piątej. Jak myślisz, ile jesteś mi winien? Clifton jeszcze bardziej pochylił się nad stołem. Jego palec, jak wydawało się Hurdowi, naciskał na spust pistoletu. Hurd próbował mówić. Jego popielata twarz była wilgotna od potu, a wargi zbielały. Rysy twarzy wykrzywiły się, przez ręce i całe ciało przebiegały skurcze. Srebrny kurant w zegarku z kości słoniowej oznajmił godzinę piątą. Zamknęły się jakieś drzwi. W martwej ciszy nie dobiegał żaden odgłos życia. - Jeden, dwa... - zaczął liczyć Clifton. - Wielki Boże, nie strzelaj! - Cena! Ile jesteś mi winien? - Wszystko, wszystko, cokolwiek wymienisz! - Na kolana, Hurd! Na kolana! Wielkie cielsko mężczyzny ześlizgnęło się z fotela. - Daję ci pięć minut życia. Odpowiedz na moje pytania. Chcę usłyszeć prawdę z twoich ust. Jeżeli skłamiesz, zabiję cię natychmiast. Nieuczciwymi i kryminalnymi, choć zgodnymi z prawem, metodami okradłeś mojego ojca z koncesji drewna, podczas gdy ja byłem daleko na wojnie. Czy to prawda? Ciężkie wargi Hurda poruszyły się. -Tak. - Spowodowałeś śmierć mojego ojca? - Pośrednio. - Celowo wynająłeś morderców, aby zabili mnie w Hajfongu? Głowa ciężko opadła na pierś klęczącego mężczyzny, jakby nie miał już sił, by ją dłużej podtrzymywać. Chrapliwy krzyk wydobył się spomiędzy jego warg, a ręce zakryły twarz. Było to przyznanie się do winy. Gdyby w tym momencie Clifton spojrzał wyżej, ponad mężczyznę skulonego na podłodze, mógłby zobaczyć, że drzwi pokoju wypoczynkowego uchylają się nieco szerzej. Lecz nie spuszczał oczu z Ivana Hurda. Oto może nasycić się zemstą; oto sprawiedliwość zostanie wymierzona według jego własnej miary. Ze stoicyzmem, godnym swej 38 rasy, król drewna oczekiwał końca. Został schwytany i, podobnie jak wszyscy ludzie jego pokroju, którzy nie znają litości, sam również jej nie oczekiwał. Milioner, potentat finansowy, człowiek, który dzięki wpływom uchylił się od służby wojskowej, był całkowicie poniżony i obezwładniony przez małą lufę automatycznego pistoletu. Teraz Clifton, jak to sobie często obiecywał myśląc o tej chwili, zaśmiał się. Był to czysty, radosny śmiech. Brzmiała w nim nuta triumfu. Ivan Hurd podniósł głowę i spojrzał na Cliftona. Wtedy zobaczył, że Brant manipuluje palcami przy magazynku, umieszczonym w kolbie pistoletu. Magazynek wyskoczył i przeleciał łukiem w powietrzu w stronę Hurda, by z metalicznym łoskotem upaść obok jego kolan. Król drewna podniósł go grubymi palcami i stwierdził, że magazynek był pusty. Pistolet nie był naładowany. Hurd wstał, zachwiał się na nogach i ciężko usiadł na krześle. Przerywany oddech, który wydobywał się z jego piersi, przypominał szloch. Śmiech Cliftona przeszedł w zduszony chichot. Brant położył bezużyteczny pistolet na stole. - Przestraszyłem cię, Ivan? - Na Boga - Hurd wytarł twarz wierzchnią częścią dłoni. Krew zaczęła napływać do jego omdlałego ciała, które z wolna zaczęło przybierać swój normalny kształt. Clifton zdejmował kurtkę. - Kłopot z ludźmi, którzy mają w sobie krew Hunów, polega na tym, że brak im zmysłu artystycznego - powiedział. - Jest to wynikiem braku poczucia humoru. Robicie ładne berła i ładnie malujecie, lecz kiedy przychodzi do sztuki umierania i zabijania, jesteście niedojrzali. Przyszedłem odebrać swój dług i pokażę ci, jak to można zrobić we właściwy sposób. Nie chcę pieniędzy, ponieważ ich nienawidzę, lecz zamierzam odebrać spłatę wartości jednego miliona dolarów i wezmę ją, łojąc ci skórę. Zabijanie gołymi rękoma ma swoją wartość. Czy jesteś gotowy? Clifton podszedł do Hurda, który wpatrywał się w niego, ściskając, jak poprzednio, poręcze fotela. Otwartą dłonią Clifton uderzył go w twarz. Z przekleństwem na ustach Hurd porwał się na nogi. Hun ponownie zawładnął jego osobą. Przecież już nie stał w obliczu śmierci. Został zastraszony, upokorzony, a teraz spoliczkowany. I to wszystko za sprawą człowieka, który sterroryzował go przy pomocy nie nabitego 39 pistoletu. Człowieka, który był lżejszy od niego, niższy, szczuplejszy i prawie chłopięcy w porównaniu z masą jego własnego cielska. Odczuł chęć mordu, pewny swej przewagi fizycznej. W tej chwili przypominał tonącego diabła, który odkrył, że jego stopy trafiły na solidne dno. Natychmiast powróciła bezczelna buta, a brutalna natura wychynęła z ukrycia, w które poprzednio zapędził ją strach. To przeobrażenie napawało Cliftona mieszaniną wstrętu i rozbawienia, zobaczył bowiem, jak wół zrzuca swą skórę i przybiera postać lwa. Hurd zdjął marynarkę. Był zadziwiająco aktywny, jak na człowieka o takiej tuszy. Było coś demonicznie morderczego w jego wściekłym ataku na Cliftona, kiedy pochwycił wazon z kwiatami i zamachnął się nim. Wazon otarł się o ramię Cliftona i roztrzaskał o ścianę. Następnie król drewna wydał bolesny jęk, gdyż Clifton spotkawszy się z nim twarzą w twarz, trzasnął pięścią w jego wypukły brzuch. Sczepili się, a tego właśnie chciał Clifton. Bokserskie umiejętności miały przynieść realizację jego zamiarów. Chciał, by Hurd czuł w nim tygrysa. Clifton z bliskiej odległości wszedł z przeciwnikiem w bezpośredni kontakt, ciało w ciało. Zaatakował z furią, która nagromadziła się w nim przez wiele lat, czekając na okazję wyładowania. To właśnie w ten sposób wszechwładny prezes Hurd-Foy miał spłacić swój dług. Spleceni ramionami, wyrżnęli w stół i w tym momencie Cliftona zdumiała wytrzymałość Hurda, którego ramiona i barki bardziej przypominały solidne drewno niż żywą tkankę. Posiadał siłę, której Clifton nie domyślał się przedtem. Miesiąc pobytu w puszczy, a Hurd stałby się mocarzem. Brant wiedział, że jego własna siła, trenowana przez marsze i przebywanie na świeżym powietrzu, była zdolna do błyskawicznego dostosowania się do zaistniałej sytuacji. Uświadamiając sobie szybko pomyłkę w ocenie przeciwnika, Clifton wymierzył Hurdowi potężny cios i usłyszał trzask pękającej szczęki. Obaj runęli na podłogę, prosto pod stół. Nawet wtedy wesołość nie opuściła Cliftona. Dwóch dorosłych mężczyzn tarzających się na dywanie pod stołem: czyż to nie śmieszne? Właściwie pragnął, aby ta scena miała w sobie więcej powagi i dostojeństwa. Stół przewrócił się, upadł na nich, a następnie przetoczył się dalej. Leżeli rozpłaszczeni pod nim, niczym dwa szamocące się owady pod wiórami drewna. 40 Walczyli dalej. Palce Branta zacisnęły się na gardle Hurda. Wydostali się wreszcie spod stołu. Teraz Clifton tłukł pięściami w okrągłą wielką głowę przeciwnika. Potem, gdy pierwszy stanął na nogi, zaciskając obie ręce pod podbródkiem Hurda, postanowił zerwać mu kołnierzyk, koszulę i kamizelkę. Zdarcie ubrania z przeciwnika było ostatnim akordem komedii rozgrywającej się pod stołem. Ciało Hurda było gołe od pasa do brody. Kiedy król drewna podniósł się, krawat i kołnierzyk zwisały u szyi, zegarek dyndał na końcu łańcuszka. Kieszonka na zegarek i diamentowa szpilka leżały na podłodze. Clifton, ze zmierzwioną czupryną i siną bruzdą na czole, śmiał się zimno. Dźwięk, który wydobywał się z gardła Hurda przypominał skrzek wielkiej żaby. Clif-tonowi wydawało się, że oczy Hurda stały się zielonkawoczerwone. Ivan szeroko otwartymi ustami zaczerpnął haust powietrza i ruszył do ataku. Jego potężne ramiona wysunęły się do przodu, a palce rozczapierzone na kształt szponów sięgały do szyi Cliftona, który szybkim ruchem wykonał sztuczkę znaną jeszcze z dzieciństwa: gwałtownie pochylił się, dotykając rękoma dywanu. Hurd przewrócił się przez niego, padając z takim łoskotem, że spowodował drżenie całego pokoju. Prostując się Clifton ujrzał zegarek toczący się po dywanie i wielkie nogi Hurda w powietrzu, z zerwaną czerwono-białą podwiązką, wlokącą się za jednym z butów. W jednej chwili znalazł się przy przeciwniku, rozdzierając jego ubranie, waląc pięściami w byczą głowę, za każdym razem gdy się tylko pojawiała. Upokorzenie, które Hurdowi zgotował, mogło zranić bardziej niż fizyczna porażka. Władczy instynkt był w tym zamerykanizowanym Hunie większy, niż Clifton sobie wyobrażał. Należało zostawić Hurda nagiego, uczynić z niego istotę bezradną i upodloną we własnych oczach. Wypicie do dna czary upokorzenia i wstydu może być gorsze od śmierci, gdyż pozostawia w duszy piekącą ranę, która będzie palić i ropieć tak długo, jak długo będzie trwało życie. Clifton z całego serca pragnął do tego doprowadzić, lecz przez moment zapomniał o regułach gry i o najelementarniejszych zasadach przyzwoitości; zapomniał o nich, kiedy wziął się za bary z człowiekiem, którego nienawidził i któremu obiecywał śmierć. Gdyby rozejrzał się uważnie, zobaczyłby, że drzwi pokoju wypoczynkowego są teraz szeroko otwarte. Jednak za- 41 władnęła nim ślepa furia, którą aż do tej chwili trzymał na wodzy, pod maską śmiechu. Ciała obu mężczyzn przewalały się po całym pokoju. Krzesła padały pod ich ciężarem, a jedno rozleciało się na kawałki. Dwukrotnie potoczyli się w pobliże pokoju wypoczynkowego. Oddech Hurda przeszedł w szloch. Jego usta krwawiły. Ubranie króla drewna było w strzępach. Nagie ramiona i nalany, obfity brzuch - odsłonięte. Nagle clifton porwał się na nogi. Hurd próbował uczynić to samo, lecz cios Branta ponownie powalił go na podłogę. Clifton nigdy przedtem nie widział głowy, która mogłaby przyjąć choć połowę ciosów, jakie wymierzył Hurdowi. w końcu było po wszystkim. Hurd był wprawdzie przytomny, ale całkowicie wykończony. Jego na wpół otwarte oczy bezmyślnie wpatrywały się w zwycięzcę. Widok pokonanego przeciwnika przywiódł Cliftonowi na pamięć zdarzenie z wielkim, tłustym wieprzem, którego ocalił gdzieś na polach Belgii, pomagając mu wydostać się z wielkiego leja po pocisku artyleryjskim. Hurd przypominał owego wieprza, sapiąc, dławiąc się i dusząc przy wciąganiu powietrza w taki sposób, jakby jego płuca wypełnione były błotem. Clifton postawił fotel i powlókł Hurda do niego. Musiał wytężyć wszystkie siły, aby umieścić w nim ciężkie cielsko, lecz efekt wart był włożonego weń wysiłku. Kiedy Brant cofnął się, aby ocenić swoją robotę, roześmiał się ponownie. Hurd był dwustufuntową, bezkształtną bryłą mięsa. Nie było w nim nic tragicznego, gdy Clifton oglądał go teraz. Nie był nawet straszny, chociaż zakrwawiony, ledwie przypominał istotę ludzką. Było coś dziwacznego i śmiesznego w sposobie, w jaki wpatrywał się w człowieka, który tak sprawnie odebrał swój dług. Przypominał clowna, który poniósł klęskę w środku swego błazeńskiego występu. Dla Cliftona wspaniałość chwili polegała na tym, że wiedział, iż Hurd jest całkowicie świadom wszystkiego co się zdarzyło, mimo że nie jest zdolny do wykonania jakiegokolwiek ruchu, nawet swoimi wielkimi rękoma. Dreszcz przejmujący Cliftona był oznaką wielkiej radości i satysfakcji. Jakże był głupi, myśląc kiedyś o zabiciu Hurda. To, co zrobił, było o wiele lepsze. Przecież pamięć o tej godzinie będzie towarzyszyła Hurdowi przez całe życie, z ostrością blizny wypalonej na 42 twarzy. „To było podobne do zdruzgotania samego kajsera" - pomyślał Brant. Lepiej pozwolić mu żyć i cierpieć, niż umrzeć i zakończyć to wszystko. Nagle Clifton poczuł narastający zawrót głowy. W czasie walki Hurd uderzył go w głowę nogą ze złamanego krzesła. Nie odczuwał skutków uderzenia aż do tej chwili. Brant podszedł bliżej i pochylił się nad Hurdem. Szklane oczy podążyły za nim bez widocznego drgnienia mięśni na twarzy wówczas ogarnęło Cliftona pragnienie uczynienia małpiej psoty. Wsadził pióro za ucho Hurda, na jego kolanach umieścił otwartą książkę, a ze skrzyneczki stojącej na biurku wziął duże, czarne cygaro i wepchnął je w usta króla drewna. Cygaro nieco opadło, ale utrzymało się w grubych i zaślinionych wargach. Później Clifton podniósł swój automatyczny pistolet i stanął przed lustrem. Spojrzał ponownie na Hurda, lecz nagły zawrót głowy powstrzymał go od śmiechu, także od tego, co chciał powiedzieć, zanim zostawi swoją ofiarę, zakładając, że była go w stanie zrozumieć. Jednak nawet z zawrotem głowy dostrzegł jeszcze jedną szansę ośmieszenia swojego wroga. Zdjął kapelusz Hurda ze stojącego w rogu pokoju wieszaka i umieścił go na bakier z tyłu głowy ofiary. Następnie odwrócił się, aby otworzyć drzwi. „To dziwne" - pomyślał, patrząc jak jego palce niezdarnie ujmują klamkę. Otworzył drzwi i wyszedł, starannie zamykając je za sobą. Na korytarzu stało kilka krzeseł i Clifton usiadł na jednym z nich. „Ten zawrót skończy się za minutę lub dwie" - powiedział do siebie, ale właśnie w tej chwili był on diabelsko niewygodny. Clifton słyszał tykanie wielkiego ściennego zegara i próbował na swoim zegarku sprawdzić godzinę, ale ręce miał zesztywniałe. Dostrzegł słońce wypełniające odległe okno, lecz stojące między nim a słońcem krzesła i biurka były pomieszane i niewyraźne. Zakrył oczy rękoma i czekał. Duży zegar tykał dalej, czas uciekał i wtedy Cliftonem wstrząsnął nieoczekiwany dźwięk. Był to śmiech. Niezbyt głośny, dziewczęcy lub kobiecy. Dźwięczała w nim dziwna słodycz i pełna harmonii barwa Clifton zerwał się na równe nogi. Rzeczą zdumiewającą było to, że śmiech dochodził z gabinetu Hurda. Śmiech już nie powtórzył się, lecz Clifton przez chwilę wstrzymał oddech i wówczas radosny głos dobiegł jego uszu Branta. Tym razem wyraźnie usłyszał słowa: - Och, mister Hurd, wygląda pan tak śmiesznie! 43 ROZDZIAŁ V Przyjaciele Z pewnością należało oczekiwać krzyku, gdyby któraś przyszła nagle i zobaczyła człowieka siedzącego, tak, jak teraz Hurd, w fotelu. Skąd jednak ten śmiech? Clifton uczynił krok w kierunku drzwi, myśląc, że może to zawroty głowy tak zniekształcają dźwięki. W pierwszym odruchu chciał wejść do gabinetu wroga i rozejrzeć się, ale coś go powstrzymało. Również fakt obecności kobiety w pokoju Hurda dał mu do myślenia. Kimkolwiek ona była, słyszał jak porusza się z miejsca w miejsce, choć również było możliwe, że to sam Hurd usiłuje stanąć na nogach. Śmiech powtórzył się. Nie był zbyt głośny, czy histeryczny, lecz bardzo miękki i zawierający w sobie nutkę humoru. Przypominało to spontaniczność wody pluskającej wśród małych kamieni. Był to prawie chichot. Wciągnął głębszy oddech. To było coś zdumiewającego i nieoczekiwanego. Obserwował uważnie prywatne biuro Hurda, które zajmowało najdalszy róg budynku, z wyjątkiem głównych drzwi nie było żadnej możliwości dostania się tam, chyba że ktoś wspiął się i wszedł przez okno siedem pięter nad ulicą. Cliftonowi przyszła do głowy tylko jedna myśl i wtedy odsunął się bardziej od drzwi. W czasie gdy walczyli, pokój wypoczynkowy ukrywał kogoś. Była to, sądząc po głosie, osoba młoda. Ona była u Hurda, kiedy urzędniczka przyniosła list Cliftona, mówiąc że prosi on o pięć minut bezpośredniej rozmowy, gdyż chce królowi drewna przekazać ważną wiadomość o pewnym wielkim interesie w Toronto. Hurd poprosił swoją interesantkę, aby ta zechciała na kilka minut przejść do mniejszego pokoju. I stamtąd owa kobieta była świadkiem całej rozprawy, począwszy od jej melodramatycznego początku aż do groteskowego zakończenia. Teraz wyszła by przyjrzeć się 44 ofierze. I zamiast szoku czy płaczu, widok Hurda wywołał u niej wyjątkowe jak u tej płci, poczucie humoru. Clifton rozmyślając o tym, kontynuował jednocześnie swój odwrót w kierunku głównego korytarza. Mógłby spodziewać się podobnego śmiechu ze strony mężczyzny, chyba że ten byłby pozbawiony pewnej części mózgu. Hurd, taki jakim pozostawił go w fotelu, wyglądał śmiesznie: obwisły, prawie bez życia, z na pół otwartymi świńskimi oczkami, pióro za uchem, cygaro w ustach, kapelusz włożony na bakier, było to niezwykle zabawne z męskiego punktu widzenia, lecz z kobiecego czy dziewczęcego... Świat się jednak zmienia i to zmienia szybko. Przez ostatnich dziesięć lat widział dużo takich zmian. Kobiety były różne i nie zawsze postępowały z przyjętym dla swojej klasy schematem: paliły, kłóciły się w publicznych miejscach, zajmowały się polityką i wiecznie strzygły włosy na krótko. Mogły mężczyznom dawać po uszach, jak i tonąć we łzach. Mniej krzyczały a więcej walczyły. Łzy stały się cennym politycznym nabytkiem, który często oznaczał mądrość zamiast słabości. Rozwinęły także swoiste poczucie humoru, kiedy bardziej zaznajomiły się z mężczyznami i ich psychiką. Dlatego dziewczyna śmiała się z Hurda i Clifton poczuł, że ma dla niej dużo uznania. Myślał o tym, kiedy czekał na windę, by wydostać się na ulicę. Ona wniosła zdrowy punkt widzenia na to, co wydarzyło się niedawno. Świat jakoś nie zamierzał wyskoczyć ze swojej orbity tylko dlatego, że Ivan Hurd był przez chwilę impuissant. Clifton podziwiał postawę dziewczyny. Musi być odważnym małym stworzeniem. Oczywiście wyobrażał ją sobie jako drobną istotę, przecież nie mógł dopasować dużych wymiarów ciała do tego delikatnego i subtelnego śmiechu. Czuł zresztą coraz większy zamęt w głowie, rosnący wraz z ruchem windy. Widział kilka twarzy tam, gdzie powinna być jedna. Uświadomił sobie, że trzyma się sztywno na nogach, jak człowiek pijany, który walczy o to, aby wyglądać normalnie. Nie mógł wyzwolić się od widoku dziewczyny o krótkich włosach, która obsługiwała windę. Była ona podobna do wszystkich innych krótko ostrzyżonych kobiet, irytująco pospolitych i będących zaprzeczeniem tego wszystkiego, co było estetyczne dla mężczyzn. Dlaczego te kobiety noszą pierścienie w nosach - dziwił się - powlekając czernidłem swoje zęby i wyrywają te kilka włosów, które im zostało w brwiach. W podświadomości tkwiła w 45 nim nadzieja, że prawie wszedł w kontakt z co najmniej jedną osobą, która nie dokonała tej idiotycznej amputacji swoich włosów. Tylko kobieta „nieostrzyżona" mogła mieć taki głos i śmiech. Zmęczony wzrok pani windziarki zauważył niepewny krok Cliftona, gdy ten schodził na niższy korytarz. Twarz miał śmiertelnie bladą, a czoło pokrywały kropelki potu. Pomimo swoich krótkich włosów dziewczyna patrzyła za nim z posępnym błyskiem złego przeczucia i sympatii w oczach. - Ten człowiek nie jest zepsuty - powiedziała do kogoś. - On nie pił, jest chory. Clifton wciągnął pierwszy łyk chłodnego powietrza. Głęboki wdech poskutkował jak lekarstwo. Żołądek wrócił na swoje miejsce. Przez kilka minut stał pochylony, opierając się o kamienne wejście i łapczywie oddychał. Potem zdjął kapelusz i przejechał dłonią po włosach. W miejscu, gdzie uderzyła go noga od krzesła, był duży guz. Gdyby uderzenie nieco większą siłę, Hurd powaliłby go. Clifton opuścił budynek Hurd-Foy i udał się w górę ulicy. Była godzina szósta, kiedy wszedł do skromnej kawiarni i zamówił filiżankę mocnej herbaty. Potem poszedł wolnym krokiem w górę Sherbrooke w kierunku Mont Royal. Czuł się lepiej i humor powoli zaczął mu powracać. Pojawiła się radość i poczucie wewnętrznej wolności. Obawiał się spotkania z Ivanem Hurdem nie ze względu na siebie; bał się o Hurda. Teraz, gdy było już po wszystkim, czuł się prawie szczęśliwy. Nie sprawiał mu tylko pełnej satysfakcji rodzaj wymierzonej Hurdowi kary. To była blizna na duszy bez pozbawiania życia. Kiedyś Hurd umrze z tą blizną. Podczas spaceru pod gęstym baldachimem drzew, które tworzyły chłodny, zielony korytarz wzdłuż alei, Clifton rozmyślał o zjawieniu się Joego u Benedykta i o tym, co tam się wydarzyło. Oczywiście była to wielka niespodzianka spadająca na Aldousa prosto z grobu, bo tak wypadało ją nazwać. Był w stanie wyobrazić sobie, jak Benedykt wypompowuje od Joego ostatnią kroplę informacji, mając do samego końca wątpliwości, czy martwy człowiek z Hajpongu mógł rzeczywiście powrócić do życia. Dobry, stary Benedykt! Taki miły i niezdarny, niedbały i nierozważny, i całkowicie pozbawiony strachu. Jedyny człowiek na świecie, który równie mało troszczył się o związki z kobietami, jak on sam. Przygoda Benedykta z małą wdową z Simli była do tej pory jego 46 jedynym upadkiem, o jakim Clifton wiedział. Brant dziwił się, dlaczego tak się działo, że w pewnych nieokreślonych odstępach czasu jakiś uparty mały diabeł mógł drażnić jego pamięć tym szczególnym zajściem. Czasem wdowa stawała mu tak wyraźnie przed oczyma, jak gdyby widział ją ostatni raz wczoraj a nie sześć lat temu. Oczywiście była śliczna. Miała dwadzieścia sześć lat i wyglądała na swój wiek. Jej mąż, młodszy oficer zginął zastrzelony przez Afgańczyków, sześć miesięcy po ich ślubie. Miała wtedy zaledwie dwadzieścia jeden lat i było całkiem naturalne, że poszukiwała mężczyzny. I uczyniła wszystko, aby zdobyć Benedykta. Osiągnęłaby swój cel, gdyby nie jego, Cliftona, skuteczna strategia w tej sprawie. Z pewnością był trochę nieuczciwy w walce, ale ponieważ jego przeciwnikiem była wdowa, i to krótko ostrzyżona, więc nie miał wyrzutów sumienia. Cliftonowi wydawało się, że usłyszał dziś w głosie dochodzącym z gabinetu Hurda, coś z tej samej fałszywej słodyczy którą słyszał w głosie wdowy. Nie było sensu zastanawiać się nad tym, kogo mógł zobaczyć w pokoju Hurda. Prawdopodobnie był to ktoś, kogo Hurd zamierzał zaprosić na obiad. Jednakże w rozumowaniu Cliftona tkwił błąd, ponieważ zaproszony gość z trudem znalazłby rozrywkę w tym, co się zdarzyło. Nie uczynił jednak żadnego dalszego wysiłku umysłowego, by rozwiązać tę zagadkę. Nie spieszył się również, by dotrzeć do starego, kamiennego domu w centrum wielkiego ogrodu, gdzie mieszkał jego przyjaciel. Była to siedziba rodowa. Awanturnik Aldous związany z Hudson Bay Company przybył tu z Londynu i zbudował ten dom sto sześćdziesiąt lat temu. Do dzisiejszego dnia właścicielami starej rezydencji pozostali potomkowie tej samej angielskiej rodziny. Clifton pamiętał, jak wdowa z Simli zachwycała się starym domem, jego duchami i niesamowitymi opowieściami dotyczącymi jego dawnych panów. Benedykt umiał podczas rozmowy ubarwiać swoje opowieści, jak małe dziecko. W końcu Clifton doszedł do domu. W głębokim mroku trzystuletnich drzew, w cieniu których Indianie zwoływali swoje wspólne narady z białymi awanturnikami, rezydencja przyjaciela jarzyła się od światła. Clifton widział już ten dom 10 lat temu w pewną noc, kiedy jaśniał podobnie, jakby był oświetlony tysiącem świec, a nie elektrycznością. Serce Branta zabiło nieco szybciej, kiedy zbliżył się do wejścia i odnalazł wielką, ręcznie kutą kołatkę. 47 Zaledwie przebrzmiał wewnątrz głuchy głos kołatki, usłyszał odgłos nadciągających kroków. Rozpoznałby je wśród tysięcy. Ten mocny, pewny i długi krok Benedykta, nigdy, niezależnie od sytuacji, nie przyspieszający. Drzwi otworzyły się i osobliwie szczupła i lekko pochylona postać Benedykta, który mierzył sześć stóp i trzy cale wzrostu, wypełniła tę przestrzeń. Clifton nie oczekiwał żadnej zmiany w wyglądzie zewnętrznym przyjaciela. Lekko blond włosy Benedykta nie były rzadsze, pod jego nosem nadal tkwił sumiasty wąs, krawat miał niedbale zawiązany, a na marynarce o zbyt krótkich rękawach widniały ślady popiołu. Popatrzyli na siebie. - Na Jowisza, jeśli to nie jest stary kompan we własnej osobie, prawdziwy jak życie! - wykrzyknął Benedykt. Clifton wiedział, że tak będzie wyglądało powitanie. Uścisnęli sobie ręce. Przez ciała obu przyjaciół przeszło wzruszenie, które rozpaliło się w ich oczach, zadrżało na ich bezdźwięcznych wargach, ścisnęło serca i spowodowało, że krew stała się gorąca. Byli to dwaj ludzie gotowi za siebie oddać życie. Przez kilka chwil nie padło ani jedno słowo. Blado-niebieskie oczy Benedykta zwilgotniały. Clifton czuł, że to samo działo się z nim. Nagle Brant roześmiał się nerwowo. - Jak Bones? Bones, kości, było to przezwisko, które nadał Benedyktowi, gdy pierwszy raz ujrzał go rozebranego do naga, ze wszystkimi odsłoniętymi stawami. Benedykt zamknął drzwi, objął Cliftona ramieniem, po czym przeszli korytarzem do wielkiego pokoju, którego ściany obwieszone były różnego rodzaju rupieciami. Benedykt wziął pudełko cygar i wyciągnął je do Cliftona. - Chcesz jedno? - spytał. Nie umiał powstrzymać wypływających łez. Podobnie Clifton zapalając cygaro tarł ręką swoje oczy. - Pewnie - odparł. - Nie paliłem cygar od czasu naszego polowania na tygrysy w Darjeeling. Był to tydzień w którym się rozstali. Benedykt wracał w ważnej sprawie do Agnlii, Clifton realizował swoje plany wyjazdu do Chin. Nie zauważyli, jak minęła godzina a po niej druga. Nic nie zakłócało ich rozmowy, tak wiele było do opowiadania. Joe był w łóżku, 48 Bim w garażu. Stary dom milczał. W pierwszej godzinie ich odnowionego braterstwa bardzo mało mówili o starych przygodach. Clifton opowiadał o sprawie w Hajfongu i oczy Benedykta przybrały szczególny blask, kiedy usłyszał o niebezpieczeństwie, którego przyjaciel uniknął oraz dlaczego utrzymywał swoją ucieczkę w tajemnicy. Błysk w jego oczach stawał się głębszy i przeszedł w pochwalny ogień, kiedy dowiedział się o ostatecznej zemście wymierzonej Ivanowi Hurdowi. Zachichotał. Chichot Benedykta był o wiele wymowniejszy niż śmiech. Nie można było go zapomnieć. - Czuję się teraz lepiej - zakończył Clifton. - Byłem trochę tchórzem, ponieważ obawiałem się, że jeśli wrócę, zabiję Hurda. Teraz załatwiłem już sprawę i to w lepszy sposób. Dobrze, że tak się to skończyło. Będę mógł wreszcie spokojnie gdzieś osiąść. Rozmawiali o Joe i o tym co się zdarzyło w ich życiu od czasu rozstania w Darjeeling. Clifton kontynuował swoją włóczęgę i zwiedził dużą część Azji. Benedykt zrezygnował z wędrówki, a od pewnego czasu zaczął nawet tyć. Przez rok leniuchował w Anglii, potem pojechał do Egiptu, a następnie wrócił do miejsca, które najbardziej lubił, do tego domu na wysokim wzgórzu, górującym nad Montrealem. Kochał Montreal, bo to jedyne miasto na świecie oprócz Quebec, w którym chciałoby się umrzeć. Oczywiście, gdyby wiedział, że Clifton żyje i przebywa w Chinach, Timbuctu, czy w jakimkolwiek innym miejscu na antypodach, odszukałby go. Wrócili do swoich starych wspomnień, zamiast czynić plany na przyszłość. Clifton od wielu lat nie był tak szczęśliwy. Powiedział o tym Benedyktowi. Jest szczęśliwy, bo jest w domu, z którego nie chciałby kiedykolwiek odejść, chyba że Benedykt upierałby się przy tym. Podniósł srebrne pudełko cygar. W jego oczach migotały wspomnienia. - Pamiętasz wdowę z Simli? - zapytał. Benedykt był wyraźnie zakłopotany. Próbował się zaśmiać, lecz nie udało mu się. Clifton był zachwycony. - Pamiętasz ten dzień, w którym ona próbowała wycyganić to pudełko od cygar? - kontynuował. - Byłem za płotem i słyszałem wszystko. - Ty wstrętny łajdaku! 49 4 - Na slarym szlaku - Ona powiedziała, że skoro to pudełko ocaliło twoje życie, zatrzymując kulę Hunów, to chciałaby aby ją również strzegło i jeśli byłbyś tak miły, to mógłbyś jej pudełko ofiarować. I zrobiłbyś to, gdybym nie pojawił się na scenie. Taka była bliska celu. Taka bliska! - Tak było - zgodził się Benedykt. - Ciekawe, co się stało z wdową - zadumał się Clifton. - Ona pasowałaby do naszych awanturników ze wzgórz Simla i czasem zastanawiam się, jaki los ją spotkał. Polowała na mężczyzn i założę się, że w końcu kogoś dostała. Benedykt skrył się za zasłoną dymu z cygara. - Bez wątpienia, przyjacielu. Ona nie była z gatunku tych, które by rezygnowały. - Nie masz do mnie żalu, że cię stamtąd zabrałem, przyznaj. - Każdego dnia byłem szczęśliwszy. - Wiedziałem, że tak będzie. Ty nie należysz do tych, co się żenią. - Nie ożeniłbym się nawet z najlepszą kobietą na świecie - powiedział Benedykt, wynurzając się z kłębów dymu. - Ja również nie. Benedykt zmieszał dla siebie łagodną whisky. - Musisz przyznać, że ona była raczej miła - spierał się. - Kto, wdowa? - Tak. - Miły, mały diabeł - zgodził się Clifton - żółte, krótko strzyżone włosy, niebieskie oczy, dziecięce usta, Boże, jakie tańce by z tobą wyprawiała, gdybym nie odciągnął cię od tej przynęty! Wolałbym spoczywać w grobie w Hajpong, niż spotkać taki los, jaki czekałby ciebie, Bones. Chichot Benedykta wypełnił pokój. - Co zamierzasz teraz robić, skoro już załatwiłeś swoje porachunki z Hurdem? - spytał swoim powolnym i przeciągłym głosem. -Kupujesz farmę? Clifton spoważniał. Wstał i spacerował powoli tam i z powrotem w poprzek pokoju. - Wróciłem, aby kontynuować to, co przerwałem - powiedział, zatrzymując się i patrząc na niego. - Benedykcie, kiedy porzuciłem 50 puszczę Quebeku dziesięć lat temu, miałem ambicję i jeszcze coś, co mi trudno wytłumaczyć. Znasz to uczucie tak samo dobrze, jak ja. Wojna pozbawiła mnie wszystkiego. W tym czasie, gdy ja byłem na wojnie, próbując powstrzymać tych, co ją wywołali, śmierć i zniszczenie ogarnęło całą moją rodzinę. Chciałem zabić pewnego człowieka. Choroba mnie pożerała. Sama wojna nauczyła mnie nienawiści, nie do tych, z którymi walczyłem, lecz do moich rodaków siedzących w domu, tchórzy i chciwców. Widziałem zwątpienie, oszustwo, hipokryzję, zgniłe zasady, i przyznaję, byłem głupcem. Zacząłem włóczyć się bez celu, podobnie jak mnóstwo innych, którzy przeszli przez to piekło. Świat udowodnił mi wkrótce, jaki byłem śmieszny. Od tamtego czasu przemyślałem wszystko. Teraz wróciłem i dzięki Bogu, nigdy już stąd nie odejdę! - Brawo! - klasnął Benedykt. - Chcę ciszy i spokoju na zawsze - kontynuował Clifton - wracam do jednynej miłości, która mi została, do lasów. Po pierwsze zamierzam odbyć wędrówkę do górnego Quebecu przez terytorium francuskie, gdzie ludzie żyją spokojnie i cicho jak dwieście lat temu. Od teraz aż do śmierci nie pragnę żadnych emocji. Te chwile z Hurdem były ostatnimi. Nie chcę niczego więcej niż ciszy nad wypełnionymi słońcem dolinami dokoła jeziora St. John, pełnymi spokoju i ukojenia, gdzie kobiety nadal pieką chleb pod gołym niebem, a mężczyźni jeżdżą końmi, a nie automobilami. Chcę iść ponownie do puszczy razem z ludźmi z Metabetchewan. Jestem stęskniony za domem, kiedy idę w dół długą ulicą w Chicoutin z jej zapachem pni i miazgi drzewnej oraz dźwiękiem katedralnych dzwonów. Mówię ci, Benedykcie, znurzyły mnie ciągłe zmiany i nie mam już ochoty przeżywać zbyt silnych emocji. Pragnę ciszy i spokoju. Niezgrabna postać Benedykta zaczęła się podnosić, a wyraz jego twarzy spowodował, że Clifton natychmiast przerwał swój monolog. - Clifton, stary przyjacielu, wybacz mi! Clifton z ustami nadal otwartymi, odwrócił się. Ręka Benedykta . dotknęła jego ramienia, jakby przyjaciel usiłował podtrzymać go i zdawało mu się, że z oddali usłyszał chichot Benedykta. - Moja żona, stary przyjacielu! W wejściu, uśmiechając się do niego stała mała postać w bieli i złocie. Była to wdowa z Simli. 51 ROZDZIAŁ VI Ucieczka Nic się nie zmieniła, od sześciu lat te same żółte włosy, te same oczy, ta sama dziecięca okrągłość uśmiechających się czerwonych ust, ta sama biała suknia, ta sama kwiatowa szczupłość, to samo zawarte w niej coś, co czyniło ją pogromczynią mężczyzn. Gdy uśmiechała się do Cliftona oczy jej błyszczały, a usta układały się w kształt litery „o". Spoglądała na niego kusząco, podstępnie, bezczelnie. Niezaprzeczalnie śliczna! Żona Benedykta! Brant wpatrywał się w kobietę zdumionymi oczami. Usta jego zamknęły się z wolna. Siły zdawały się go opuszczać, ciało słabło a nogi uginały się pod nim. To nie było złudzenie, on patrzył na jedyną kobietę na ziemi, której się obawiał, kobietę która tak długo próbowała ukraść Benedykta aż jej się to udało. Cios, który otrzymał od Ivana Hurda nogą od krzesła, był mniej ogłuszający niż ten widok. Clifton przełykał ślinę, próbując wydusić z siebie jakieś słowa: - Dobrze, ja będę... Ona śmiała się. Brant zawsze twierdził, że okrągłe usta i białe zęby wdowy z Simli były tym, co na pewien czas zmiękczyło mózg Benedykta. Miała te same perfumy, bardzo słabe, lecz bardzo skutecznie przyprawiające o utratę zmysłów. Zanim zdążył usunąć się jej z drogi lub domyślić się jej zamiarów, coś się wydarzyło. Wdowa z Simli, nie mógł pozbyć się tego określenia, podeszła do niego. Jej ramiona objęły go za szyję. Stanęła na palcach, prężąc swoje smukłe ciało, by go dosięgnąć, i pocałowała go w usta. Pocałunek wywołał w nim eksplozję, wywracając wszystko, co budował latami. To nie był szybki, pokorny, platoniczny pocałunek; był ciepły, przyjacielski, kochający. Dotknięcie miękkich ust 52 było dla Cliftona najnowszą, najbardziej zdumiewającą rzeczą na ziemi dla Cliftona. Wrażenie przeszło przez niego jak wstrząs elektryczny. Patrzył dokoła siebie oszołomiony. Ujrzał krzesło i opadł ciężko na nie. - Boże, chroń nas! - wysapał wpatrując się w nich. Oboje stali przed nim, podobni do dzieci, ręka w rękę, ona taka śliczna i tak śmiesznie mała i on tak absurdalnie wysoki i kanciasty. W zaistniałej sytuacji Benedykt przybrał głupią minę. - Och, jestem taka szczęśliwa, że żyjesz! Wdowa zaczęła mruczeć i uwolniwszy rękę z dłoni męża, splotła swe dłonie na piersiach w ruchu pełnym ekstazy. - Kiedy dowiedzieliśmy się, że ci wstrętni Chińczycy zamordowali cię, płakałam przez tydzień, prawda kochany? - spytała Benedykta, patrząc na niego z uwielbieniem. Rechoczący chichot Benedykta był połączony z potakującym skinieniem głowy. - Jesteśmy małżeństwem od dwóch lat trzech miesięcy i siedemnastu dni, licząc od godziny dziesiątej tego ranka - kontynuowała. -Benedykt i ja byliśmy tacy smutni, że nie dowiedziałeś się przed śmiercią o naszym szczęściu. Jej niebieskie oczy były jak oczy dziecka - żarliwe i pełne prawdy. Znikł z nich ostatni błysk kokieterii i żartu. Było to spojrzenie, którego Clifton najbardziej obawiał się w tym okresie, kiedy walczył o ocalenie Benedykta. Zauważył też, że jej włosy nie były skrócone ani ułożone w loki. To była żółta masa otaczająca jej małą głowę. Ta zmiana zdumiała Cliftona. Szybko dostrzegła jego zdziwione spojrzenie. - Od trzech lat pozwalam rosnąć moim włosom. Przyczyniłeś się do tego - zwróciła się do gościa. - Benedykt powiedział mi, że to zpowodu moich krótkich włosów sprzeciwiałeś się naszemu małżeństwu, prawda kochanie? Benedykt skinął głową. Był podobny do wielkiego, przerośniętego dzieciaka. Clifton dziwił się samemu sobie. Jego uczucia były podobne do uczuć starca, któremu lata odjęły siłę w nogach. Jednej rzeczy był pewny - osiwieje, zanim przestanie być idiotą! Wdowa z Simli pobiła go i na znak poddania się wyciągnął obie ręce. 53 - Teraz, kiedy w końcu jesteście razem, cieszę się - powiedział. -Mimo wszystko sądzę, że biedny stary Bones potrzebuje kobiety, która by się o niego troszczyła. Nie jestem już twoim wrogiem. Gdy widzę was tu oboje bezsensownie zakochanych po dwóch latach trzech miesiącach i siedemnastu dniach, kocham cię prawie tak bardzo jak Benedykta. W tym momencie w holu zadzwonił telefon. - Ja odbiorę - powiedziała wdowa i zostawiła go samego z mężem. - Co u diabła! - Clifton domagał się gwałtownym szeptem wyjaśnień. - Jak to się stało? Dlaczego mnie nie uprzedziłeś? - Nie pozwoliła mi - odpowiedział Benedykt na ostatnie pytanie, również szeptem. - Rzeczywiście nie pozwoliła, stary przyjacielu. Kiedy Joe przyniósł wiadomość, że żyjesz i będziesz tu dzisiejszej nocy, uparła się, by zrobić ci przyjemną niespodziankę, jak ją określiła, więc wysłała dzieci wcześniej spać. - Że co? - wysapał Clifton. - Dzieci - powtórzył Benedykt. - Mamy dwójkę własnych, małą Clairettę, imię otrzymała po matce i Benedykta juniora, po mnie. Razem z Joe była to trójka, której towarzystwa trzeba było się pozbyć. - Mój Boże - westchnął Clifton. - Chcemy mieć jeszcze dwójkę - powiedział Benedykt - a potem zamierzamy poprzestać. Diabelnie dobra robota, mogę to tak określić. Wdowa z Simli pokazała się znowu. - Benedykcie, jakaś kobieta jest przy telefonie, pyta o ciebie i to o tej porze! Kim ona jest? - Nie mogę odgadnąć - powiedział Benedykt - lecz dowiem się! - Już mają dwójkę... - wymamrotał Clifton patrząc za nim. - Czy możesz mi wybaczyć, Cliftonie? - po raz pierwszy nazwała go jego imieniem, zachowując się tak przyjaźnie, jakby była przez całe życie jego siostrą. Zniewolony tym Clifton uśmiechnął się do niej. - Ty jesteś trochę, jak szorstka cegła - wykrzyknął. - Benedykt właśnie powiedział mi o waszych dzieciach. Czy on czasem mnie nie nabiera? - Nie, to prawda. - Chłopiec i dziewczynka? 54 Ona skinęła głową. Słyszeli, jak Benedykt mówił coś monotonnym głosem do słuchawki. - Mały Benedykt pojutrze rano skończy cztery miesiące i jest bardzo podobny do swojego ojca - wyjaśniła. - Och! - Clifton zrobił grymas i na białym czole wdowy z Simli pojawiła się zmarszczka. - Jak to się stało? - spytał ponownie. - Benedykt miał zamiar powiedzieć mi, kiedy odwołałaś go do telefonu. Myślałem, że wyleczyłem was oboje na wzgórzach Simla! Żona Benedykta opuściła oczy, podobnie jak nagabywane dziecko. Zaczęła kręcić młynka palcami, jakby miała kłopot ze znalezieniem odpowiedzi. Nic dziwnego, że biedny Benedykt nie zdołał się jej oprzeć. - Jak widzisz, podążyłam za nim do Anglii - powiedziała. - Ty to zrobiłaś? - Tak. Lecz kiedy tam przyjechałam, on już wyjechał, więc pojechałam za nim do Egiptu. - Patrzyła w górę, ale mogła usłyszeć, jak Clifton głośno przełykał ślinę. - Nie znalazłam go tam - kontynuowała z taką skruchą, że w jej głosie był prawie płacz - i musiałam wracać, a ponieważ byłam pewna, że bez niego nigdy nie będę szczęśliwa, przyjechałam za nim do Kanady. Pobraliśmy się natychmiast. Clifton opadł z jękiem na wielki fotel Benedykta. - A ja wróciłem do Kanady, by uciec od zmian, emocji, dziwnych wydarzeń - wymamrotał do siebie. - Przybyłem szukając ciszy i spokoju, a znajduję... Benedykt przerwał mu. Stał w wejściu, jego twarz miała wyraz, który przypominał Cliftonowi chwile, kiedy razem nasłuchiwali druzgocących detonacji niemieckich pocisków. - Na Jowisza, policja jest na twoim tropie. - Policja? - Tak powiedziała dziewczyna przez telefon. Nie chciała podać swojego nazwiska, lecz wydaje mi się, że dużo wiedziała na temat tego, co zdarzyło się w gabinecie Hurda. Nie mówiłeś mi o niej. - Nie, rzeczywiście - powiedział Clifton, wstając. - Czy miała przyjemny głos? - Diabelsko trafnie to określiłeś, stary przyjacielu. Upierała się przy tym, że Hurd wie, gdzie jesteś i wyruszył z oficerami. Dała ci pięć 55 minut czasu, na to, byś umknął. Prosiła, żebym podziękował ci za to, co zrobiłeś temu piekielnemu łajdakowi. Powiedziała, że zrobiłbyś lepiej, gdybyś go zatłukł. Użyła dokładnie takich słów: „zatłukł go". - Sądzę, że miała rację - zgodził się Clifton. - Nie myślałem, że Hurd pójdzie z tym na policję. Żona Benedykta ścisnęła go za rękę. Nigdy przedtem nie widział w jej oczach takiego ognia. - Bestia! - wykrzyknęła. - Dlaczego nie zabiłeś go, zamiast usada-wiać na krześle, jak wielką świnię. Udusiłabym go cygarem, zamiast pozostawiać je w jego gębie! Gdybym miała... - Skąd wiesz tyle o Hurdzie? - spytał zdumiony. - Czy to nie ty byłaś... - Tak. Byłam. - przerwała mu. - Nie mogłam powstrzymać się, aby zobaczyć, jak ty to przyjmiesz, kiedy Benedykt powie ci, że zostałam jego żoną. Lecz on zapomniał, czy też obawiał się ci o tym powiedzieć, więc słyszałam wszystko, co mówiłeś o Hurdzie. Nienawidzę go! Jeśli się ośmieli tu przyjść... Benedykt podszedł do okna. - Widzę światła samochodu zza drzew - oznajmił swoim łagodnym głosem - zatrzymuje się przed frontem. Jeśli chcesz być pewien swej wędrówki przez francuski Quebec, radzę ci wziąć nogi za pas, aż sprawa trochę się uciszy. Ivan Hurd ma wielkie wpływy w policji miejskiej. Twarz Cliftona pociemniała, a jego ręce zatrzęsły się. - Myślałem, że skończyliśmy to - powiedział. - Byłem przekonany, że Ivan Hurd dojdzie do wniosku, iż lanie które mu sprawiłem było najtańszym sposobem wyrównania długu wobec mnie, ale jeśli on zdecydował się iść dalej... - Muszę powiedzieć ci co nieco o Hurdzie - przerwał mu Benedykt. - Hurd jest członkiem prowincjonalnego partlamentu. Przewodniczy najsilniejszemu konserwatywnemu stronnictwu, jakie kiedykolwiek istniało w politycznej historii Quebeku. Na łapówkach dorobił się milionów, jego bogactwo oraz wpływy są ogromne. W parlamencie krajowym nazywają go Le Taureau, bykiem. Jest nieubłagany wobec swoich wrogów i dlatego tylko kilka osób ma odwagę mu się przeciw- 56 stawić. W obecnej chwili jest on dla ciebie najniebezpieczniejszym człowiekiem w Kanadzie! - Przecież jeszcze kilka godzin temu odkryłem w nim pożółkłego tchórza - zauważył Clifton. - Ludzie jego pokroju zawsze okazują się tchórzami, kiedy przychodzi decydujący moment. Dlatego Hurd zabije ciebie, jeśli będzie miał szansę to uczynić, ale załatwi to w sposób nieszkodliwy dla siebie. Jesteś jedynym żyjącym człowiekiem, który przegryzł się przez jego cienką warstewkę ogłady, odsłaniając go takim, jakim jest w rzeczywistości. Gdybyście byli sami Hurd mógłby zataić całą sprawę i jedoncześ-nie starać się wykończyć cię po cichu. Ale wy nie byliście sami, przyjacielu. Była tam kobieta lub dziewczyna. Ty zaś obnażyłeś go, aż do jego tchórzliwej duszy w obecności innej osoby. On dałby pół życia aby ten sekret zatrzymać dla siebie, dlatego... - Benedykt przerwał z wymownym wzruszeniem ramion. - Słuchajcie! - krzyknęła wdowa z Simli. - Nadchodzą żwirową alejką - powiedział Benedykt. Jego głos zabrzmiał chłodno. Zapalił cygaro. - Czy masz dobrego świadka wydarzeń w Hajfong? - spytał. - Nie mam - odpowiedział Clifton zwięźle. - Myślę, że świadek został zlikwidowany. W każdym razie zniknął w tajemniczy sposób na miesiąc przed moim wyjazdem z Indochin. Benedykt pokiwał głową. - Pamiętasz ten dzień, kiedy uciekaliśmy przed błotem, które zalewało nasze baraki nad Irawadi? - spytał. - Jakoś nie obawialiśmy się tego, stary przyjacielu. O! to policja. Clifton skrzywił się. - Do widzenia, Bones, idę. Wkrótce usłyszysz o mnie. Jak sądzisz, czy twój mały kapitan pozwoli ci dołączyć do mnie w górze Mstassini, na taką małą wycieczkę? - Jeśli się pospieszysz, to tak! - krzyknęła żona Benedykta z lekkim drżeniem w głosie. - Szybko, oni wchodzą już po schodach! Nie pozwól im wejść, Benedykcie! My wydostaniemy się przez drzwi od piwnicy! Ścisnęła kciuk Cliftona w swojej ręce i pobiegli razem przez korytarz, minęli drzwi, a następnie zbiegli w dół wąskiej klatki schodowej w 57 chłodną ciemność, którą po chwili rozjaśniła elektryczna żarówka. Z palcem na wyłączniku żona Benedykta wskazała Cliftonowi plecak z jego rzeczami osobistymi. Kiedy wziął go w ręce ciemność ogarnęła ich ponownie. Clairette po ciemku odryglowała wąskie drzwi i srebrzysty blask gwiazd i księżyca oświetlił jej białą suknię i złotawe włosy. Oczy kobiety były dziwnie jaskrawe, gdy oboje stali przez chwilę w tym świetle. Dochodziły do nich słabe odgłosy z góry, gdzie Benedykt odgrywał swoją rolę, by zyskać na czasie. W tym momencie Clifton poczuł jak ogarnia go uczucie wstydu i upokorzenia. - Wybacz mi - wyszeptał. - To jest wszystko, o co mogę cię prosić i węcej niż mogę oczekiwać w zamian za zło, które próbowałem ci wyrządzić. Ale wtedy nie byłem w stanie was zrozumieć. To dlatego, że kochałem Benedykta i myślałem, że ty, ty... - Wiem - przerwała mu i jej ręka miękko dotknęła jego dłoni - rozumiem. Myślałeś, że przyniosę mu nieszczęście. Jeśli się to stanie, umrę. - Zaopiekujesz się Joe przez pewien czas? - To jest dom Joe, tak jak i twój, kiedy tylko zechcesz do niego wrócić. Clifton założył plecak na ramiona i powiedział: - Do widzenia! Wydała mu się wyższa, jej oczy były promienne i poważne, pomyślał, że nawet w tych chwilach niepewności i strachu, uśmiech drżał na jej wargach. Głos żony Benedykta miał osobliwą nutę, gdy zamykała za nim drzwi: - Wybaczam ci i żal mi ciebie - wyszeptała za nim. - Potrzebujesz właśnie takiej żony, jakiej potrzebował biedny i drogi Benedykt. Kobiety są dzisiaj bardzo różne. Sam o tym wiesz. Nie siedzą i nie płaczą, modląc się o to, czego pragną. Podnoszą się i walczą o to. Szczególnie te z krótkimi włosami Mam nadzieję, że pewnego dnia, inna wdowa z Simli będzie chciała cię poznać, zapragnie ciebie i pójdzie za tobą i zdobędzie cię, och, tak, i proszę dobrego Boga, by miała ona krótkie włosy! Kiedy drzwi zamknęły się za nim, usłyszał dobiegający zza nich lekki śmiech. Potem poszedł w górę, prosto przez światło księżyca, w chłodne głębokie cienie drzew, leżące między nim a wolnością szerokiego szlaku. 58 ROZDZIAŁ VII Na starym szlaku Wolność była o krok, jednak Clifton zatrzymał się w strefie cienia. W uszach miał dźwięczny śmiech wdowy z Simli i czuł się jak tchórz, uciekający przed upokorzeniem tak wielkim, jakie sam zadał Ivanowi Hurdowi. Wiedział, że triumf Clairette Aldous był łagodny, wolny od jakiejkolwiek złośliwości czy radosnego uniesienia. Przyszedł jako zwycięzca, a odchodził bezlitośnie wychłostany i dobijany swoim własnym szaleństwem. Wiedział, że zasłużył na taki los. Ukrył się i przez prześwit w gęstym żywopłocie obserwował budynek. Drzwi były otwarte, z wnętrza dochodziły głosy, trochę dalej stał automobil, dokoła którego krążyła jakaś postać. Światło księżyca o-świetliło dwóch pozostałych, którzy siedzieli w samochodzie. Brant przypuszczał, że jednym z nich był Ivan Hurd. Dobiegł go przeciągły głos Benedykta, a następnie słowa Clairette. Serce przeszył mu ostry ból. Domyślał się, co kobieta mówiła, aby osłonić go osłonić. Po chwili zobaczył policjantów wychodzących z domu, a wdowa z Simli mówiła tak szybko, że Benedykt nie mógł dojść do słowa. Rozległ się chrzęst kroków na białym żwirze, a włosy wdowy zalśniły w promieniach księżyca. Słyszał, jak Clairette mówiła „dobranoc" i zobaczył Benedykta, który akurat zapalał cygaro. Uważnie obserwował oficerów, sztywnym krokiem przemierzających alejkę w drodze powrotnej do samochodu. Potem drzwi domu zamknęły się z wyzywającym, agresywnym trzaskiem. Było po wszystkim. Brant zdał sobie sprawę, że wdowa z Simli walczyła za niego, zamiast zrezygnować i pozwolić go ukarać, tak jak sobie na to zasłużył. Uśmiechnął się w swojej ciemnej kryjówce, już mniej ponuro, z wolna 59 odzyskując dobry humor. Dziękował Bogu, że Clairette była właśnie taka. Benedykt zasługiwał na taką jak ona, najlepszą kobietę na świecie. Lecz on sam w tamtym okresie na wzgórzach Simli wyszedł na osła. Głos, który zawarczał gniewnie z samochodu, należał do Hurda. Potem nastąpiła konsultacja, trwająca kilka minut. Motor zaczął cicho pracować, lecz zanim to nastąpiło, dwie postacie odeszły od samochodu; jedna z nich skierowała się w głąb posiadłości, druga zniknęła w mroku drzew rosnących wzdłuż alei. Hurd coś podejrzewał, dlatego miejsce to znalazło się pod kontrolą. Clifton był przekonany, że mógłby wejść do domu nie zauważony, lecz pragnienie powrotu, chociaż silne, przegrało z głosem uczucia. Nie chciał sprawiać przyjaciołom kłopotu. Trzymał się więc cienia i szedł w kierunku wschodnim, z taką samą ostrożnością, z jaką obaj z Benedyktem opuszczali swego czasu zamulone chaty nad Irawadi. Dość długo nie przywiązywał wagi do tempa marszu, z wyjątkiem ulicy biegnącej równolegle do Sherbrooke. Nie miał określonego celu podróży. Po prostu uciekał od czegoś, co nie było zaplanowane, i tylko nawyk ostatnich kilku dni wędrówki trzymał go w ustalonym na wschód kierunku. Nigdy też w pamięci Cliftona nie kłębiło się tyle tak pogmatwanych zdarzeń, jak te które spadły nań dzisiejszej nocy. Ich niespodziewany atak oszołomił go. A jeszcze bardziej wytrąciły go z równowagi dziwne emocje, których pochodzenia nie rozumiał. Od piątej po południu jego świat wywrócił się do góry nogami. Z początku nie myślał wiele o Hurdzie czy o ryzyku związanym z ucieczką, gdyż wielokrotnie w swym życiu stawiał czoło niebezpieczeństwu. Nie obawiał się Hurda, ani też nie był zaniepokojony aktywnością policji. Myśl o więzieniu miała dla niego posmak dowcipu. Tylko oni dwaj z Benedyktem mogli żartobliwie traktować sprawę więzienia, a powodem tego była wybitnie śmieszna sytuacja z przeszłości. Miało to miejsce w Beharze, którego magistrat skazał Benedykta na trzy dni aresztu za wtargnięcie do świątyni tabu. Clifton, wykorzystując sytuację, siadł na zewnątrz drewnianej klatki, w której uwięziony był Benedykt i naśmiewał się z kolegi. Nie mogło być nic bardziej groteskowego, niż Benedykt, liczący sobie sześć stóp i trzy cale wzrostu, zgięty we dwoje w bambusowej klatce o powierzchni pięciu stóp kwadratowych. Chyba, że on sam znalazłby się w celi w głównej kwaterze 60 policji, a Benedykt chichotałby siedząc na zewnątrz: to byłoby jeszcze śmieszniejsze. Benedykt nie skorzystał z okazji i nie pozwolił policji, by położyła łapę na Brancie. Nie, nie zadręczała go myśl o Hurdzie, ani też perspektywa nowych kłopotów. To było coś więcej. To tajemnicza młoda osoba, która u-krywała się w pokoju Hurda i pocałunek, który wdowa z Simli wycisnęła na jego ustach. I on musiał uznać ten fakt. Szok i zaskoczenie okradły pocałunek z jego dreszczyka emocji, lecz teraz go czuł. Ciepło pocałunku rozgrzało w nim krew i opanowało całe ciało jak nieugaszo-ny płomień. Było to uczucie, z którym nigdy wcześniej nie miał do czynienia. Nie dlatego, że nigdy się nie całował, lecz pocałunek Clairette Aldous był czymś odmiennym i pozostawił ślad, którego nie dało się ani usunąć z pamięci, ani tak po prostu zapomnieć. Jego platoniczne zasady wzięły w łeb. Mimo wszystko, pomyślał Clifton, zdarzają się kobiety warte małżeństwa. Żona Benedykta była jedną z nich. Zastanawiał się, czy ona rzeczywiście mu przebaczyła, czy też ten pocałunek był znakiem pokoju, ofiarowanym mu przez wzgląd na Benedykta. Uparty i złośliwy diabeł, który usadowił się w jego głowie, bez przerwy zadawał mu pytania o dziewczynę w pokoju Hurda. Oczywiście była to ta sama dziewczyna, która telefonicznie przekazała ostrzeżenie; któż inny mógłby wiedzieć o jego walce z Hurdem, czy o porozumieniu się Hurda z policją? I ona podziękowała mu za pośrednictwem Benedykta za pobicie tego łajdaka. Myśl o tajemniczej nieznajomej nie dawała mu spokoju. Kim ona była? Dlaczego pozostawała w ukryciu podczas walki, która przecież w każdej chwili mogła zakończyć się tragicznie. Jednakże minutę później, gdy Clifton pozostawił już swoją ofiarę mógłby przysiąc że, jej śmiech nie zdradzał ani przerażenia, ani strachu. Musiał przyznać, że niezależnie od wszyskiego nigdy przedtem o czymś takim nie słyszał. Z pewnością ona nie bała się Hurda, w przeciwnym wypadku nie miałaby odwagi śmiać się z niego. I wtedy przyłapał się na myśli, jakaż to kobieta czy dziewczyna może pozostawać w bliskim związku z mężczyzną pokroju Hurda.Ogarnęło go nieprzyjemne uczucie. Ze wstrętem odrzucił wszelkie pytania dotyczące tej kwestii. Jej głos i melodia śmiechu były podobne do pocałunku wdowy z Simli, miały niezapomniany urok. Złe kobiety nie mogły śmiać 61 się tak jak ona, ani też nie były w stanie wywołać tego rodzaju łez, które widział raz lub dwa w dziecięco niebieskich oczach żony Benedykta. One były małymi, dzielnymi urwiskami, Clairette Aldous i dziewczyna, która wyśmiewała się z Hurda, a potem przekazała mu ostrzeżenie. Clifton był gotów walczyć z każdą z nich, jeśli zaszłaby taka konieczność. Doszedłszy do takiej konkluzji poczuł się lepiej. Zdziwił się, kiedy dotarł do granicy miasta. Czas minął mu niezwykle szybko. Brant prędko pokonał trasę i morze elektrycznego światła pozostało poza nim. Życie zamazywało się w całunie ciemności rozjaśnionym przez światło gwiazd. Księżyc skrył się za zalesionm grzbietem Mont Royal i cisza kanadyjskiej północy otuliła pogrążone w ciemności domy, które ściśnięte w mieście, rozkwitały na przedmieściach i były coraz mniej liczne poza miastem. Obszar ten był słabiej zaludniony, za to szczęśliwszy. Clifton odrzucił ramiona do tyłu i łykał wielkimi chaustami chłodne powietrze, wpatrując się w miliony gwiazd. Chwile podobne do tej były dlań chwilami szczęścia; czuł pod stopami wolną ziemię i odnosił wrażenie, jak gdyby był zdolny rozkołysać ramionami cały świat. Wędrował błotnistą, grzązką drogą. Wybrukowany szlak wiódł dalej na południe. Niepokoje i wątpliwości Cliftona rozwiały się. Na ich miejsce przyszła przyjemna kontemplacja, niedawne przeżycia stały się dla niego serią interesujących zjawisk. Był niezwykle szczęśliwy, tak naprawdę, rzadko podróżował samotnie. Nie czuł się samotny, ponieważ otaczała go niewidzialna atmosfera braterstwa. Clifton wierzył, że dusza ludzka, jeśli postęp i cywilizacja nie zniszczyły w niej wyższych wartości, jest w stanie zrozumieć i pojąć bezkresną przestrzeń z miliardami systemów słonecznych i światów. Dzięki dziedzictwu krwi oraz niezwykle żywej wyobraźni, stanowiących cechyodróżniające go od innych ludzi, Clifton nie naśmiewał się z cudów i snów, lecz akceptował je jako rodzaj posłannictwa, które trzeba przełożyć na język zrozumiały dla nas, a następnie zastosować się do niego. Była to tajemnica, która zawsze go interesowała. Dlatego też, kiedy wędrował przy świetle gwiazd, jego myśli powróciły do starego indiańskiego cmentarza w Brantford Town i wizji, z którymi się zetknął. Pomyślał, że duch miłującego pokój młodego wodza z plemienia Seneka mógł mieć rację i on powinien zostawić topór zakopany, zamiast 62 wzniecać bójkę z Hurdem. Lecz była tam jego matka i wojownicy zachęcający do podjęcia decyzji, którą już zrealizował. Cofając się myślą w głąb snu próbował pominąć tę jego część, w której pojawiła się młoda dziewczyna, lecz to się nie udało i Clifton zaśmiał się, nie chcąc się przyznać do własnej słabości. Bo przecież myśli jego powróciły do starego cmentarza właśnie ze względu na nią. Dziewczyna ze snu przypominała mu bardzo tę z pokoju Hurda. Dziewczyna z sennych marzeń, śmiejąc się, uciekła od niego, taka nieuchwytna i tajemnicza. Taka też była dziewczyna, która ostrzegła go. Obie stanowiły zagadkę, której na tym etapie wiedzy o nich nie był w stanie rozwiązać. Przesądny człowiek mógłby w tej sytuacji dojść do intersujących hipotez, biorąc pod uwagę, że jedna dziewczyna uklękła u stóp jego matki, a druga ocaliła go z rąk wrogów. Lecz jeśli chodzi o niego, posiadającego zarówno zdrowy rozsądek jak i niepobudliwy temperament... Żadnego z nich nie mam - wyrwało mu się -jestem osłem i zawsze nim byłem! To wyznanie przyniosło mu ulgę i uwolniło od brzemienia, które dźwigał, toteż wyprostował się, pomaszerował szybciej i zaczął gwizdać. W chłodzie nocy, mając pod stopami miękką drogę, Clifton nie czuł zmęczenia. Mijające godziny i przebyte mile zostawały za nim, a światła Montrealu stały się bladą aureolą, prawie znikającą w blasku gwiazd. W tej godzinie cudu i milczenia, kiedy budził się blady świt, Clifton wszedł w samo serce francuskiego kraju Lasumption. Odniósł wrażenie, jakby przekraczał granicę czasu i cofnął się trzysta lat wstecz. Patrzył prosto poprzez mile i dni, mające go powieść w głąb tej ziemi, którą tak kochał, z jej wolnością i bezgraniczną przestrzenią, z jej romansami i tragediami. A nade wszystko z jej bezcennym ludzkim dziedzictwem, nie tkniętym w ciągu dwunastu pokoleń przez szaleńczy postęp cywilizacji. Były to tereny równie autentyczne jak w dniach, kiedy Cartier, Champlain i Frontenac jako pierwsi wkroczyli na ten szlak, stanowiący dla Cliftona jedyny ukryty raj na ziemi. Wiedział, że minął zaledwie pierwsze drzwi starego Quebecu, lecz nawet tutaj, poza jednym z największych miast na świecie, które leżało nie dalej niż o dwadzieścia mil, wszystko go witało. Przeszedł obok śpiących francuskich farm z ich stodołami budowanymi blisko drogi i często 63 niewidocznymi domostwami. Krzyże i opiekuńcze kapliczki wyrastały przed nim w blasku gwiazd. I zawsze postać Chrystusa w koronie z cierni patrzyła na niego, gdy je mijał. Przydrożne kościoły z drzwiami, które nigdy nie były zamykane, witały go lekkim i delikatnym blaskiem płonących świec i zapraszały do odpoczynku, jeśli czuł się zmęczony. Drzemiące wioski wyrastały jak cienie na jego ścieżce. Wydawało się, że dalej były tylko resztki lasów pierwszych osadników z dębami tak wielkimi, że musiały kiedyś oglądać z góry rycerzy i panów lennych, którzy podążali śladami ojców Jezuitów. Klony cukrowe rozpościerały swoje ramiona ponad drogą, tworząc długie przejścia pogrążone w najgłębszym mroku. Clifton zatrzymał się na szczycie wzgórza, z którego spoglądał na dół, na obie strony starego szlaku. Za nim, już ledwie widoczny, rozciągał się Montreal. Wiele lat minęło od czasu, kiedy Brant po raz ostatni stał na tym wzgórzu, wówczas stary ksiądz z St. Lin, stojąc przy nim kreślił obrazy czasów, gdy zadrzewione wzgórza i zielone łąki były świadkami tworzenia pierwszej i najokropniejszej ze wszystkich, krwią zapisanej, karty historii Nowego Świata. Nigdy nie zapomniał małego ojca Arnaud z St. Lin, który raczej umarłby jako bohater, podobnie jak Chaumonot i de Brebeuf, niż żył w tamtych czasach spokojnie. Wizje i obrazy wróciły ponownie, gdy stał patrząc na zamierający blask wielkiego miasta i próbował wyobrazić sobie to, co usłyszał. Tak jak ojciec Arnaud, mając dziwny i niespokojny umysł, słyszał aż do chwili swej śmierci kroki i głosy ludzi, którzy przybyli przed wiekami, aby podbić te tereny lub umrzeć. Tym samym zakurzonym i zarosłym trawą szlakiem podróżowali Cartier i Champlein, Joliet i Frontenac. Pierre Radisson, największy awanturnik spośród nich, patrzył z tego wzgórza w dół. Ksiądz z St. Lin powiedział mu, że Irokezi torturowali ojców Brebeuf i Lallemant, wyłamując im palce, zdzierając paznokcie, wyrywając języki i na końcu przez dwa dni lejąc na ich głowy gorącą wodę, jako parodię chrztu. I gdy ci księża umarli, innych także spotkała śmierć w tym amfiteatrze, którego sercem był teraz gasnący blask miasta. Tutaj przybył Jezus, aby ofiarować ich ciała na ołtarzu męczeństwa. Tak właśnie, jak uczyniłby mały, stary ojciec Arnaud, gdyby żył w tamtych czasach. Podobnie postąpiłby również ojciec Daniel, wybaczający z uśmiechem na ustach, 64 gdy strzały Irokezów niosły mu śmierć, ojciec Józef Bressani, który przeżył miesiąc tortur, ojcowie Garnier, Chabanel i Joąes, zabici przy palu męczarni, i szereg innych, którzy, jak opowiadał mały ksiądz z St. Lin, zginęli w straszliwych cierpieniach po to, aby miasto Montreal mogło mieć Boga. W umyśle samotnika Cliftona jawiła się niezwykle wyraźnie majestatyczna groza tamtych lat. Przez moment wyobraził sobie gasnący blask odległego miasta, płonące domy starego Lachine i gdyby wsłuchał się wyraźnie, usłyszałby triumfalny krzyk Mohawków, Onejdów i Seneków, którzy obracali czerwoną dolinę w morze ognia i krwi. Nagle szczekanie psa wyrwało Cliftona z głębokiej zadumy. Zszedł ze wzgórza i zauważył, że zaczyna świtać. Tu zaczynała się jego droga powrotna. W oddali leżało miasto starego Cjuebecu, a za nim bezmiar Laurentian, lasy i wielkie rzeki ryczące jak lwy pośród nie zaznaczonych na mapie tajemnic Górnej Kanady. Niezliczone jeziora, wspaniali ludzie, którzy uważają mówiącą po angielsku rasę za cudzoziemców. Tam Clifton mógł odnaleźć ślady swojego ojca i swoje własne. Miał wrażenie, że było to co najmniej pół wieku temu. Poczuł się nagle owładnięty przez ducha wielkiej przygody, podobnie jak zdobywcy z czasów, gdy szlakiem wędrowców w puszczy była jedynie wijąca się ścieżka. Clifton zaśmiał się miękko, określając się łowcą przygód na ziemi, która już od dawna była odkryta i pozbawiona tajemnic. Sędziwe duchy, zamieszkujące ziemię od chwili jej powstania, napełniły jego serce głębokim wzruszeniem, które będzie żyło tak długo, jak długo on sam będzie nosił tę wizję w sobie. Przybył do strumienia, do którego niegdyś dotarł L'Achigan, i porzucając główny szlak, udał się na skraj puszczy, gdzie gałęzie wiekowych dębów i wiązów uformowały baldachim, który zasłonił resztki światła docierającego od gwiazd. Tam Clifton rozpostarł swój koc i postanowił zanocować. Woń kwiatów wypełniała las, a oddech ziemi i zielone listowie przypominały delikatny zapach piżma. Gdy owładnęła nim senność, pomyślał o Hurdzie i policji obserwującej teren domu Benedykta i zastanawiał się, czy on i jego żona będą spać równie głęboko, jak sam zamierzał przespać nadchodzące godziny, i czy tajemnicza dziewczyna, która go ostrzegła, jest w domu, we własnym łóżku, w miejscu, w 65 5 - Na starym szlaku którym powinna teraz być. Myśli Cliftona stały się bardziej chaotyczne i zachichotał sennie na myśl o głupich wzruszeniach, które go ostatnio ogarnęły. Jutro napisze list do Benedykta i jego żony, a drugi do Joego. Żałował, że Joe nie jest z nim, gdyż brakowało mu tego małego obdar-tusa i Bima. Możliwe, że później będą mogli przyjechać do Quebecu. Zasypiając myślał o chłopcu i jego psie. Wkrótce zaczęło świtać. Koguty powyciągały szyje i zapiały w chwili, gdy jeszcze było ciemno. W małych domkach pomalowanych jaskrawymi farbami na czerwono- zielono-żółto, knoty słabo palących się lamp zostały podkręcone i zwiększyły swoje odbicie na śnieżnobiałych, gładkich podłogach, wypolerowanych przedmiotach z niklu i lśniących wspaniałych kuchenkach gazowych, które były największym marzeniem zamieszkałych tam Francuzów. Z piwniczek wykopanych w ziemi dochodził brzęk wiader z mlekiem, słychać było naszczekiwanie psów, ptaki otrzepywały się po nocnym czuwaniu w zaroślach, a wrony wraz z pierwszymi smugami świtu, zaczęły krakać ponad skoszonymi łąkami. Nawet już tutaj, tak blisko wielkiego miasta, którego odgłosy wysyłały słabe echo ponad ziemię, nie było ogłuszającego harmidru automobili, czy wlokącej się chmury kurzu, wznieconego przez podróżnych. Chłodne i czyste powietrze przepojone słodką wilgocią oczekiwało na poranne słońce. Ziemię pokrywała błyszcząca mgła, która opadała w postaci maleńkich, błyszczących wisiorków na płatki kwiatów i źdźbła gęstej, soczystej trawy. Głuchy odgłos uderzeń siekiery wędrował niczym miękka nuta w melodii domu i spokoju, jak głosy wyrażające ranne pozdrowienia w ciepłym języku Nowej Francji. Pieśń się uniosła, gdy mężczyzna rozniecił ogień w wielkim, stojącym na zewnątrz piecu, którego cegły wykonane zostały rękoma jego dziadka sto lat temu. Poranne słońce wzniosło się ponad horyzontem, rozkwitła pierwsza róża, szkarłatna smuga ognia. Clifton spał, a para wiewiórek zrzędziła na potwora, który śmiał leżeć pod tym samym dębem, w którym one zbudowały swoje letnie gniazdo; również sójka wrzeszczała z gałęzi, pomagając im. Lecz ponad ich głosy wzbiła się melodia, która zawsze była błogosławieństwem lasu na cześć wschodzącego słońca: głos drozda, rudzika i drozda amerykańskiego - słowika kanadyjskich lasów, głosy małych wróbli barasz- 66 kujących w zaroślach i podobne do srebrnych fletów głosy kardynała i żółtego kanarka, oraz skowronek na skraju łąki ze swoją uskrzydloną piosenką - wspaniali minstrele, wśród których Clifton spał odczuwając ich obecność w swoim kojącym śnie, aż cisza przedpołudniowa ponownie legła na zielony las. Clifton otworzył oczy i zobaczył nad sobą chropowate, wykrzywione konary dębu. Słyszał w górze monotonne brzęczenie pszczół, rozlegające się wśród kwiatów. Skrzydła zapracowanych robotnic błyszczały w przefiltrowanym świetle słonecznym. Clifton usiadł i jego ręka spoczęła w masie leśnych fiołków, które rozgniótł policzkiem. Słodki zapach srebrzystych płatków zawilca wypełniał powietrze, którym Clifton oddychał, a szkarłat dzikiego fiołka, słodszego niż miód, kłaniał mu się, pochylając na długiej i cienkiej łodydze, która wyrastała powyżej morza szerokolistnych mandragor, ciężkich od żółtych owoców. To tutaj, wśród kruchych konwalii, storczyków i złotych pomidorów musi zawsze mieszkać spokój - pomyślał. Następnie podniósł się, rozprostował i popatrzył na słońce. Tutaj nie było Hurda, policji, walki ani też małżeńskich kłótni, które by zakłóciły symfonię życia. W takich miejscach pragnął żyć zawsze. I wtedy usłyszał dźwięk, który sprawił, iż przerwał swoje rozmyślania i zaczął uważnie nasłuchiwać i penetrować wzrokiem las. To był jakiś dziwny, niezwykły dźwięk. Pozostawił plecak na ziemi i udał się w kierunku, skąd dochodził ów sygnał. Dźwięk stawał się wyraźniejszy, jakby ktoś uderzał wielkim cepem w odległej gęstwinie. Clifton wspiął się na pagórek i doszedł do skraju maleńkiej leśnej polany, spojrzał w dół i dostrzegł w pobliżu kępy krzaków kilku szamoczących się mężczyzn. Zdaniem Cliftona staczali oni śmiertelną walkę. ROZDZIAŁ VIII Bójka w lesie Mężczyźni walczyli ze sobą. Clifton nie miał co do tego wątpliwości. Był tak blisko, że mógł usłyszeć ich sapanie. Nagle rozległ się głos podobny do ryku byka, odpowiedział mu piskliwy krzyk prawie u samych stóp Cliftona. Clifton wyjrzał zza krzaka, który go skrywał i spostrzegł w zasięgu ręki skuloną postać o tak dziwnej budowie, że ze zdumienia wstrzymał oddech. Człowiek ten, mały i chudy, siedział z podbródkiem ukrytym w dłoniach, obserwując nierówną walkę. Clifton widział, jak kilkanaście jardów dalej jeden mężczyzna toczył straszliwy bój z trzema wrogami. Tajemniczy widz miał na sobie znoszone ubranie z błyszczącego, czarnego materiału, a jego trupia twarz wyglądała spod czaszki, która była ogolona jak u mnicha. W jednej ręce trzymał pałkę i wymachiwał nią, niczym kapelmistrz batutą, śledząc jednocześnie szybko rozgrywające się wydarzenia na małej polance u stóp wzgórza. Wymachując pałką mały człowiek rzucał w kierunku walczących, piskliwym głosem, łacińskie wyrazy i zdania, a jego pięty ryły bruzdy w ziemi. Napatrzywszy się na dziwną postać, Clifton zainteresował się walką. Na chwilę zamarł. Zdał sobie sprawę, że jest świadkiem morderstwa. Walczący samotnie mężczyzna był olbrzymem o wielkiej, pełnej twarzy i potężnych ramionach, które kołysały się jak belki, lecz każdy z jego trzech przeciwników był niewiele mniejszy. Na ziemi kotłowała się masa naprężonych ciał, skręconych nóg i rąk; wrzask przypominający ryk byka ponownie wydobył się z kłębowiska walczących, a odpowiedział mu swym piskliwym głosem zwiastun śmierci siedzący w cieniu krzewu. Clifton zorientował się w sytuacji i podjął szybką decyzję. Wiedział, że 68 tutaj, wśród mieszkańców pochodzenia francuskiego, nawet w walce jeden na trzech nie istnieją zasady obowiązujące w formalnym pojedynku, nie ma ostrzeżeń o ciosach ani pięściarskiej zręczności, a tylko gryzienie, wydłubywanie oczu, duszenie, łamanie żeber, siła przeciwko sile. Brant już gotował się do skoku, gdy nagle masa ciał uniosła się, a jednocześnie dał się słyszeć pisk aprobaty, poprzedzony gradem łacińskich klątw, które wykrzykiwał mały człowiek, widząc jak gigant o nalanej twarzy wyplątuje się z ramion jednego z przeciwników. Wielkolud wydał okrzyk triumfu, przypominający ryk byka, jednak wnet został ponownie powalony przez przeciwników. Z powrtoem znaleźli się na ziemi, walcząc szaleńczo, tak że tylko pięty wskazywały na toczącą się bijatykę. Postać przypominająca mnicha heroicznie wymachiwała pod krzakiem swoją pałką i skrzekliwym głosem dodawała walczącemu odwagi, lecz człowiek o wielkiej twarzy nie odpowiadał a jego pięty znieruchomiały. Zwycięskiej trójce wyrwały się wulgarne francuskie przekleństwa. Bili, kopali i rozdzierali swoją ofiarę, podczas gdy drozd z żółtą plamką na gardle wyśpiewywał swoje trele w pobliżu miejsca walki. W następnej chwili Clifton wyskoczył ze swej kryjówki i gdy już był blisko walczących zobaczył, że ziemia wyglądała jak zryta przez dziki, a dokoła leżały porozrzucane strzępy ubrań. Krwawa rozprawa najwyraźniej od pewnego czasu przybierała na sile. Zdaniem Branta osiągnęła już apogeum. Pokonany wierzgał nogami, a spod skłębionej masy ciał wydobywał się jego zduszony głos. Ostateczna klęska olbrzyma zdawała się być nieunikniona, kiedy jeden z przeklinających Francuzów podniósł się i oburącz uchwycił go za nogi, zgiął je do tyłu i z triumfalnym rykiem zatopił zęby w łydce przeciwnika, w miejscu, w którym spod rozprutej nogawki prześwitywała goła skóra. Clifton z całej siły uderzył Francuza, który zwolnił chwyti zachwiał się na nogach, zaskoczony ciosem. Okazało się, że Clifton znokautował go a cios był tak skuteczny, że napastnik padł na brzuch i znieruchomiał. Potem Clifton chwycił rudą głowę, odciągnął od olbrzyma parę potężnych rąk i zdzielił ich właściciela obiema pięściami, a człowiek o wielkiej twarzy pozostał tylko z jednym napastnikiem. Przez kilka minut Clifton zażarcie walczył, aż szczęśliwy cios w dołek powalił ostatniego przeciwnika, który 69 legł obok swego kompana. Uratowany gapił się na Cliftona. Siadł o-krakiem na ciele trzeciego z napastników i przyłożył olbrzymie kciuki do jego karku, gotów do ataku, gdyby tamten tylko ośmielił się poruszyć. Z tej pozycji patrzył w zdumieniu na Cliftona. Teraz, kiedy pokój i zwycięstwo zdawały się spłynąć na ziemię, czarna postać siedząca pod krzakiem wygramoliła się ze swej kryjówki j podskakiwała jak świerszcz na brzegu areny. - Na błogosławieństwo świętego Piotra, pomoc przyszła w samą porę! - zagdakał człowieczek po francusku. - To była słodka manna dla kogoś, kto jest kruchy na ciele, jednak silny duchem, monsieur. Krzepkość godna Dawida porażającego przeklętego Goliata, silnego ramieniem Filistynów. - Zamknij się! - wysapał człowiek o pełnej twarzy. - Czy ośmielasz się przypuszczać, że nie załatwiłbym tych trzech własnymi rękami, bez pomocy człowieka czy Boga, gdyby ten intruz nie zepsuł moich planów, właśnie wtedy, gdy zaczęły one przybierać realny kształt. Co za różnica dla Gasparda St. Ivesa, czy będzie ich trzech, czy dwudziestu! Mam ochotę porachować ci kości. - Ech, ech - przerwał mały człowiek, rzucając laską i radośnie zacierając dłonie. Obym nigdy nie miał ponownie pełnego brzucha, jeśli nie jest pewne, że tym razem byłbyś wykończony, drogi Gaspardzie! Tylko twoje pięty były żywe, kiedy dobry święty Michał uwolnił nas od wrogów przysyłając nam przyjaciela. Podziękuj mu Gaspardzie! Podnieś się jak dżentelmen i podziękuj mu! Z ust olbrzyma wyrawało się tylko niezrozumiałe przekleństwo. - W następnych dwóch minutach zostałbyś pozbawiony uszu, przyjacielu Gaspardzie. Jedli cię żywcem, nawet twoje wielkie pięty osłabły. Podziękuj dżentelmenowi, Gaspardzie, zanim pomyśli, że jesteś opętany lub głupi! Tylko łaska Boża powstrzymuje mnie przed wyręczeniem ciebie, dlatego że słowa podzięki powinny wyjść z twoich ust. Z głośnym chrząkaniem Gaspard podniósł się ze swojego wroga. Był obnażony do pasa, a jego olbrzymie ciało było poplamione krwią i brudem. Jedno z uszu nosiło ślady zębów, szyja była czerwona od duszenia, a lewe oko zamknięte. - Jestem Gaspard, brat Antoinette St. Ives, i jeśli uczynisz mi łaskę, w co wątpię, dziękuję ci - powiedział w tak dobrej francuszczyźnie, 71 jakiej Clifton nigdy nie słyszał w prowincji Quebec. - A ta mała paczka kości z ogoloną głową to ojciec Alphonse, mnich z klasztoru trapistów który zszedł na złą drogę. I jeśli on mówi, że nie potrafię zbić tych trzech, albo trzech innych mężczyzn w Quebecu, wszystkich razem i natychmiast... - Przepraszam, że się wtrąciłem - powiedział Clifton uśmiechając się i wyciągając rękę. - Rozumiem teraz, że oni byli prawie wykończeni i jestem pewien że ostatecznie załatwiłbyś ich. Okrągła i gładka twarz olbrzyma z niesfornymi blond kudłami zachmurzyła się. - Tak sądzisz? - spytał z powątpiewaniem w głosie. - Myślisz, że miałbym szansę, monsieur, z jednym uwieszonym na moim gardle, z zębami drugiego na uchu i z trzeciem, który gryzł moją łydkę, jak głodny pies? Oni byli słabi, kiedy ich odrzuciłeś, słabi jak co? - Byli słabi jak dzieci - powiedział Clifton. - On łże jak człowiek bez sumienia - zaprzeczył mnich chrapliwym głosem. I nagle St. Ives oparł ręce na biodrach, odrzucił do tyłu głowę i wybuchnął śmiechem. Potem złapał rękę Cliftona i niemal ją zmiażdżył w szczerości swojego uścisku. - Brat nie kocha cię bardziej niż ja. Jesteś człowiekiem honoru i będziesz kłamał, dlatego, ażeby uczynić coś lepszym niż faktycznie jest. Byłem przygotowywany na księdza, lecz jako człowiek wolnego i otwartego umysłu oraz odmiennych skłonności, bardziej kochałem bijatykę i dość wiem na ten temat, by sądzić, że słodka Antoinette St. Ives nie rozpoznałaby brata przez tydzień, gdybyś się nie wtrącił. A jeśli chodzi o Angeliąue Fanchon, drugą po mojej siostrze najpiękniejszą kobietę w prowincji Quebec, która nie chce wyjść za mnie, ponieważ nie kocham krów, świń i farmy, to mój widok na zawsze mógłby zniechęcić do mnie jej łagodną duszę! Jeszcze raz dziękuję, monsieuń Jego francuski przeszedł w dźwięczną melodię i Clifton nieoczekiwanie poczuł wielką sympatię do tego człowieka. Trzej pozostali mężczyźni przychodzili do siebie, podczas gdy St. Ives otrzepywał się z kurzu, zbierając jednocześnie swoją odzież. Dwóch z nich siedziało prosto, a jeden podniósł się na łokciu, uśmiechając się ku nim przyjaź- 72 nie. Clifton stwierdził, że Gaspard wyszedł z walki z honorem - jego wrogowie byli w strzępach. Twarze mieli posiniaczone i zakrwawio-ne.Pierwszemu bez przerwy ciekła krew z nosa, drugiemu krwawiło ucho, zwłaszcza w miejscu, w tórym zacisnęły się zęby Gasparda, a trzeci, z naupchniętymi i nabiegłymi krwią oczami, prawie oślepł. Nie było w nich chęci walki. Nie powiedzieli też słowa, kiedy St. Ives ruszył drogą przez pagórek w stronę rzeki, nad której brzegiem Clifton spędził noc. Brant opowiedział krótko, jak obudził się na odgłos bójki. - Więc słyszałeś to? - spytał Gaspard z dumą, rozbierając się do kąpieli. - To było coś tak gwałtownego, powiadasz? - To był twój byczy głos, który on słyszał. Wycie torturowanego - zachichotał ojciec Alphonse. - Nigdy przedtem nie słyszałem ryku podobnego do twojego, kiedy ten ryży uczeń diabła zatopił zęby w twoim uchu. Gaspard uderzył się pięścią w swoją wielką pierś, aż zadudniło. - Co było przyczyną nieporozumienia? - spytał Clifton, nabijając fajkę. - Ładne kobiety i przyjaciel kłamca - chrząknął Gaspard. - Kłamcą jest ten bezwartościowy worek kości, Alphonse, który opowiada historie mogące zaprowadzić go na wieczne zatracenie. Aby zachować godność podczas podróżowania w jego towarzystwie, jestem zmuszony do walki, kiedy ludzie mówią mu w oczy, jakim jest hipokrytą i obłudnikiem. On jest wiarołomny i powołuje się na fałszywych świadków, dlatego ja mam kłopoty. - Jednak moje opowieści są prawdziwe - zaręczał mały mnich, zacierając ręce, jakby próbował je ogrzać. - Umieściłem kurę na czterdziestu żółwich jajach, żółwie wykluły się, a potem kura oszalała, tak jak to opisałem. W innej opowieści wilki zapędziły mnie na drzewo, a kiedy je podkopały, natychmiast skoczyłem na sąsiednie drzewo, które również podkopały, ja zaś przeskoczyłem na następne. Wilki kopały przez całą noc, aż uzyskałem małą polankę pod budowę chaty, nic nie robiąc, tylko wspinając się na drzewa. Jeśli chodzi o małego szczupaka, który przez całe dnie podążał za mną w wodzie i któremu do nosa przywiązałem pierścień ze świętą rodzinę Jezusem, Marią i Józefem, wszystko przyniesione ze świętego źródła w Sainte Annę de Beaupre, w 73 małych kształtnych naczyniach cynowych, schludnie umieszczonych w skrzyni... - Zamknij się! - warknął Gaspard. Jego wielkie ciało zanurzyło się w rzece. - To było spowodowane raczej przez kobiety, a nie przez moje opowiadania, zapewniam cię - zwierzał się Alphonse, podczas gdy jego przyjaciel zniknął pod wodą. - Kiedy tylko spotykamy się i przyjaźnie gawędzimy z ludźmi z wiosek, on nigdy nie przepuści okazji, żeby im powiedzieć, że dwie najpiękniejsze na świecie kobiety należą do niego: jego siostra i ukochana, która odmawia wyjścia za niego, dopóki on sam nie pokona swej złej natury, nie osiedli się i nie zostanie farmerem. Wędruję razem z nim, bo kocham go i mam nadzieję, że pewnego dnia uda mi się doprowadzić jego duszę do zbawienia. Jego siostra i ukochana, a nie moje pełne prawdy przygody, o których czasem opowiadam, były przyczyną naszych kłopotów. W czasie tańców ostatniej nocy, wieśniacy z sąsiedniej wioski poczuli się dotknięci przechwałkami Gas-parda, a on wyraził gotowość walki z trzema najsilniejszymi mężczyznami z kraju Lassumption, i to ze wszystkimi trzema naraz. Jest też prawdą, że kilku z nich nazwało mnie kłamcą z powodu moich opowieści, lecz to piękna siostra Gasparda i jego ukochana, która go nie chce, wywołały kłopoty. Przysięgam na świętą Paulinę, która umarła na najstraszliwszy ból zęba, w lesie, podobnym do tego. - Milczał przez chwilę i jego ręce stały się spokojne, kiedy patrzył na St. Ivesa, nurkującego jak wielki morświn. - Ona jest najpiękniejszą i najsłodszą dziewczyną w całym Quebecu - powiedział po chwili marzycielsko - i pod tym względem on ma rację: mam na myśli jego siostrę Antoinette St. Ives. A jak ona czczci tego przerośniętego syna szatana, który biega jak kogut, zawsze w poszukiwaniu nowego gnojowiska do podboju! Clifton pochylił się nad plecakiem aby ukryć rozbawienie, lecz następne słowa gadatliwego mnicha spowodowały, że w jego serce wkradł się niepokój i śmiech zamarł mu na wargach. - Wpadliśmy w tarapaty, gdy rozpoczęliśmy powrót z tego ohydnego miasta za nami, gdzie diabeł mieszka w całej swojej chwale i gdzie Antoinette St. Ives, w której żyłach płynie starożytna krew Martina, Herberta, Maroletta i wszystkich tych, których nazwiska są wyryte na 74 kamiennym pomniku wzniesionym w mieście Quebec, pracuje dla nie poświęconego nasienia samego diabła - dla niejakiego Ivana Hurda. Ale, obcy przyjacielu, który nie ufasz nam w pełni, twoje nazwisko... - Ona... ona ma głos... - zaczął Clifton, zanim zdołał się pohamować. - Z pewnością ona ma głos, bracie. Czyż mogłoby być inaczej. Ona śpiewa jak złoty drozd na rozpoczęcie pory godowej. Lecz spójrz na tę tłustą świnię, wychodzącą ze swego błota! Myślę, że to Gaspard St. Ives! Czy jakaś bestia, a tym bardziej kobieta, może go kochać? - A jednak powiedziałeś przed chwilą, że jesteś mu oddany. - Jestem. - W takim razie dlaczego nie pomogłeś mu w walce? Mały mnich wykrzywił twarz i wzniósł oczy ku niebu. - Pomóc mu w walce? Niech skonam! Jesteś pierwszym człowiekiem, który to uczynił i nie poniósł kary. Gaspard nie potrzebuje pomocy w walce, nawet gdyby miał zginąć. Pomogłem mu kilka razy i właśnie dlatego moje kości są teraz tak luźno połączone: tak mną potrząsał. Toteż siedzę, patrzę i wzywam wszystkich sześćdziesięciu świętych z mojego kalendarza, rzucając łacińskie gromy na naszych wrogów i odmawiając różaniec. Jednak walka trzech przeciw jednemu jest rzeczą grzeszną i sprzeciwia się wszelkim regułom zdrowego rozsądku. Lecz mimo to nie wmieszałbym się! St. Ives wyszedł z rzeki, ociekał wodą. Clifton nigdy nie widział lepiej zbudowanego mężczyzny, ani też wspanialej rozwiniętych mięśni. Okrągła twarz Gasparda, podobna do księżyca w pełni, o szeroko rozstawionych oczach, była świeża jak u dziewczyny i uwieńczona niesfornymi jasnymi włosami, co ukrywało jego wojowniczą naturę. Clifton osądziłby go jako miłującą pokój duszę, skłonniejszą bardziej do modlitwy, niż do walki. - Mam w plecaku ręcznik. Czy nie zechciałbyś z niego skorzystać? - Z przyjemnością, monsieur. A ty, Alphonse, idź i spakuj swoje rzeczy zanim się ubiorę. Mnich odszedł na skraj lasu, a Gaspard wyszorował się ręcznikiem Cliftona. - Nie musisz zwracać uwagi na gadanie ojca Alphonse - wyjaśniał. - Przez lata był cystersem, innymi słowy, mnichem trapistą. Pewnego 75 dnia drzewo spadło na niego i tak potrzaskało mu głowę, że pozostało w niej bardzo mało zdrowego rozsądku. Od tamtej pory prawie cały czas mówi, aby nadrobić to, co utracił. Trzymam go przy sobie, ponieważ go kocham, mimo przeklętego grzechotu jego kości i ostrego języka, ponieważ ten jego skrzywiony grzbiet, lekko co prawda, jest wynikiem uderzenia o skały pewnego dnia, wiele lat temu w Mistassini, kiedy ocalił moją siostrę od utonięcia. Więc może łgać, jeśli mu to sprawia przyjemność. Nigdy nie było większego kłamcy! Będę walczył za niego przeciwko wszystkim, i połamię kości każdemu, kto ośmieli się powiedzieć prawdę, nazywając go kłamcą. A ponieważ słowa i opowieści ojca Alphonse'a są najbardziej niewiarygodne na świecie, jest on stałym źródłem naszych kłopotów i utrzymuje mnie w ten sposób w dobrej formie, jak sam to mogłeś zauważyć, monsieur... - Brant, Clifton Brant - skinął głową Clifton, podczas gdy Gas-pard czekał na jego nazwisko. - Jestem w drodze do moich starych miejsc. Tereny mojej włóczęgi to Saguenay, Chicoutini, Metabetche-wan, Jezioro Św. Jana i wszystkie wielkie rzeki północy. Gaspard przerwał ubieranie się i spojrzał na Cliftona. Potem wyciągnął wielkie ręce w geście braterstwa. - Wiedziałem o tym! - krzyknął radośnie. - Poznałem po twojej koślawej francuszczyźnie i po sposobie, w jaki plujesz. Nikt inny na świecie nie potrafi tak pluć, jak człowiek z Metabetchewan czy znad Jeziora Św. Jana! Widziałem, jak zrobiłeś to dwa razy, gdy raz trafiłeś konwalię z dobrych sześciu kroków i ponownie, kiedy plułeś przez pień leżący na skraju strumienia. Pójdziemy dalej razem, dlatego że ja też jestem człowiekiem znad Jeziora Św. Jana i mieszkam na północy, tam gdzie płyną wielkie rzeki. To dopiero jest szczęście! Porzucili rzekę i odszukali Alphonse'a, który miał już spakowany plecak i czekał tam, gdzie obaj z Gaspardem spali ostatniej nocy, niedaleko miejsca, które Clifton wybrał dla siebie. Potem nasi wędrowcy przebyli zieloną łąkę, podążając ścieżką, która prowadziła do starego szlaku. Clifton z pewnym roztargnieniem słuchał rozmowy swych przygodnych znajomych, ponieważ jego uwagę zaprzątała niezwykła informacja, uroniona przez gadatliwego mnicha, iż siostra wielkoluda, którego 76 stał się sojusznikiem, pracuje dla Ivana Hurda. Kiedy myślał o tym, doszedł do wniosku, że niezbyt przychylny mu los nadal go prześladuje, wplątując go w przedziwny zbieg wydarzeń. Mogło się zdarzyć, że to właśnie siostra Gasparda ukrywała się w pokoju Hurda. Było coś w nazwisku Antoinette St. Ives, co uruchomiło natychmiast jego wyobraźnię, zwłaszcza że miał okazję być świadkiem fizycznych możliwości jej awanturniczego brata. Jeśli St. Ives miał odwagę zmierzyć się z trzema przeciwnikami, i to wszystkimi na raz, to bardzo możliwe, że jego siostra nie obawiała się śmiać z Ivana Hurda. Clifton wstrzymał się jednak od zadania pytania swoim kompanom. Sądził, że jego ciekawość zostanie lepiej zaspokojona, gdy wyrazi głośno swą opinię na ten temat. Idąc cały czas między Gaspardem a mnichem, powiedział ostrożnie: - To dziwne, że twoja siostra pracuje dla Ivana Hurda w Montrealu, St. Ives. To daleko od kraju Saint Jean, a nawet i starego Quebecu. W odpowiedzi usłyszał osobliwy szczęk zębów Alphonse'a, ale zaledwie ten grzechot zabrzmiał, dając wyobrażenie, jakie słowa mogą paść, St. Ives wyciągnął rękę i schwytał ramię mnicha w swój żelazny uścisk, który wydobył bolesne chrząknięcie z ust jego kościstego towarzysza. W tej samej chwili Clifton zauważył nagłą zmianę na twarzy olbrzymiego blondyna, który momentalnie spoważniał i patrzył na ojca Alphonse z ostrzegawczym błyskiem w oku. Potem Gaspard uśmiechnął się i słoneczny blask powrócił na jego oblicze. - Jest ciężko, monsieur, kiedy ma się siostrę w Montrealu, a ukochaną w rajskiej dolinie Saint Felicien, gdzie hodowałbym świnie i bydło, gdybym nie był głupi. Gdybyś ujrzał moją siostrę, a potem Angeliąue, wiedziałbyś, co znaczy być między młotem a kowadłem. - Ja już wiem - odpowiedział Clifton z beztroskim uśmiechem, jakby nie dostrzegł zmiany na twarzy kompana. - Sprawa miłosna? - wtrącił mnich z pogardliwym rechotem, odsuwając się jednocześnie na bezpieczną odległość od St. Ivesa. - Jakich głupców robią kobiety z silnych mężczyzn! - wykrzyknął. - Dlaczego nie powiesz naszemu przyjacielowi całej prawdy, Gaspardzie? To ta czarnooka dziewucha, Angeliąue, którą nazywasz swoją ukochaną, 77 zrobiła twojego serca galaretę, wlała wody do twojej duszy i przerobiła cię częściowo na lunatyka - nie całkowicie, bo nie chcesz zostać farmerem. Lecz ona jest zapatrzona w kogoś innego, potężniejszego nawet od ciebie: w Ajaxa Trappiera, właściciela trawiastej doliny, tysiąca sztuk bydła rasowego, najszybszych koni w okolicy Saint Felicien oraz dwóch nóg, potężnego ciała i zestawu zębów, których, jak przypuszczam, śmiertelnie się boisz. Powiedz mu o tym wszystkim, Gaspardzie, a wtedy powiesz prawdę! Różowa dotąd twarz Gasparda stała się biała. - To prawda, że ten Ajax Trappier próbuje ją kupić swoim bogactwem - powiedział gorzko - i kiedy będę w humorze, zmiażdżę go za jego nikczemność. Zatrzymał się na chwilę, aby wydłużyć rzemień plecaka i Alphonse miał sposobność wyszeptać: - To jest jego czuły punkt. Muszę w nim podtrzymywać zazdrość, aby był gotów do działania. Jest to jedyna droga, by zawrócić go do Angeliąue, która szczerze go kocha i wykorzystuje tego wielkiego głupca Trappiera tylko jako przynętę dla osiągnięcia swojego celu. Jeśli St. Ives dołoży Ajaxowi, wówczas osiedli się i zostanie godnym szacunku, bogobojnym farmerem, o co modli się Angeliąue. Ojciec Alphonse wpadł w pełne zadumy milczenie, którego przez wiele mil nikt nie zakłócił. Clifton odkrył, że kiedy mały mnich wpadał w ten nastrój i wędrował z pochyloną głową w pewnej odległości za nimi, St. Ives trzymał swój język na wodzy i nie podejmował żadnych wysiłków, by wyrwać go z zamyślenia, czy to inicjując poważną rozmowę, czy też żartując. Było już południe, kiedy doszli do wsi, w której zatrzymali się i zjedli obiad, po czym St. Ives ulotnił się skrycie, mówiąc, że wróci za pół godziny. Jedzenie i picie wprawiło Alphonse'a w dobry humor. Jego chuda twarz wykrzywiła się w uśmiechu, podczas gdy oczy śledziły szerokie plecy Gasparda do momentu, kiedy znikł z pola widzenia. - Tak długo, jak będzie dostępny telefon i on ma pensa w kieszeni, będzie dzwonił do siostry - wyjaśnił mnich. Była w jego głosie łagodność, której Clifton przedtem nie słyszał. - Tylko oni oboje pozostali z licznej niegdyś, wielkiej i sławnej rodziny w Nowej Francji. Ich wzajem- 78 ne przywiązanie bardziej przypomina uczucie, łączące zakochanych, niż brata i siostrę. Abraham Martin, jeden z pierwszych czterdziestu pionierów, którzy przybyli do Quebecu - jego nazwisko widnieje na wielkim pomniku - był ich przodkiem. W ich żyłach płynie krew Mar-roletów i Pivertów. Gdyby to było dwieście lat temu, Gaspard St. Ives nosiłby na rękawach świetne koronki, dźwigałby rapier zamiast plecaka, a jego siostra byłaby najpiękniejszą i najsłodszą panią w tej krainie. Duch dawnych czasów ożywia ich nadal, monsieur. Jak dwoje dzieci, które żyją swoimi snami, zachowali stary, wypełniony duchami dom przy ulicy Notre Damę, stojący pod skalistą ścianą cytadeli, dziedziczony niezmiennie przez potomków Marroletów i St. Ivesów, od kiedy Crepin Marrolet zbudował go w 1672 roku, gdy Abitation de Quebek było jeszcze dolnym miastem. Najpiękniejsze dziewczęta z całego świata przechadzały się pod fortecznymi ścianami, a nie jak teraz, ponad nimi. Gdybyś tylko mógł ujrzeć Antoinette St. Ives - dzięki Bogu, który pewnego dnia obdarzy mnie swoją łaską, wyświadczyłem jej pewną przysługę - wiedziałbyś, że trzewiki królowej czy świętej były przeznaczone na jej małe stopy. Gdyby święta Genowefa, której mąż poszedł na wojnę, nie wzmocniła mojego serca, dawno już umarłbym z miłości do niej. Jednakże ona, z wyjątkiem swojego brata, żadnego mężczyzny nie obdarza życzliwością. Mały mnich przerwał, aby złapać oddech, a po chwili podniósł się od stołu i usiadł w cichym kącie, gdzie czekał na powrót St. Ivesa. Clifton, samotny, przyłapał się na medytacji związanej z osobliwym charakterem jego nowej znajomości. Kilka godzin upewniło go, że jest akceptowaną częścią braterstwa tych dwóch i podniecenie związane z zainteresowaniem dziwnymi towarzyszami podróży rośnie w nim, czego nawet nie usiłuje tłumić. Po raz pierwszy od przygody w Montrealu przyznał szczerze, że autentyczne wzruszenie odnoszące się do pewnej niewieściej istoty owładnęło nim i było uczuciem przyjemnym. Czy dziewczyna z pokoju Hurda i siostra Gasparda były tymi samymi osobami, czy też nie? Bardzo pragnął ujrzeć Antoinette St. Ives, tę antenatkę starodawnego Cjuebecu. Samo nazwisko wywoływało w nim fascynację, która pogłębiła się, gdy poznał parę awanturniczych i dziwnych duchów, to znaczy Gasparda i mnicha. Czar tego nazwiska był nie do odrzucenia. 79 Oczekując na powrót St. Ivesa wyszedł na ulicę, a jego prymitywna ciekawość przypominała zapomnianą melodię, która powróciła po latach. Miejscowość leżała z dala od głównej arterii komunikacyjnej i jej mieszkańcy mówili swoim językiem, tak jak lubił, a małe dzieci potrząsały główkami, gdy Clifton próbował rozmawiać z nimi po angielsku. A potem ich małe zęby błyskały radością zrozumienia, kiedy mówił do nich w języku ich matek. Zastanawiał się, czy Antoinette St. Ives znała tak dobrze język angielski, jak on francuski. Miał nadzieję, że dziewczyna słabo zna angielski, podobnie jak jej brat. Clifton kochał francuski, a szczególnie ten zmiękczony przez trzysta lat obcowania z wielkimi lasami i strumieniami, jakimi żaden inny kraj na świecie nie mógłby się pochwalić. Zastanawiał się, czy Antoinette St. Ives ma krótkie włosy. Przegryzł świeżo zapalone cygaro, kiedy St. Ives pojawił się w górze ulicy. Gaspard okazał się nieczuły na zachwycony wzrok ślicznej dziewczyny stojącej na kololrowym balkonie, pod którym właśnie przechodził Powitał Cliftona sztywno, a jego twarz miała niezwykle zacięty wyraz, który Brant widział już poprzednio u olbrzyma. Gdy opuszczali wioskę St. Ives mówił mało, mnich szedł za nimi. Po przebyciu pół mili napotkali przydrożną kapliczkę do której, podeszli. U stóp wyniosłego krzyża z figurą krwawiącego Chrystusa, wielkości człowieka, Gaspard zatrzymał się i przeżegnał. Potem odwrócił się do ojca Alphonse'a, odrzucił mu kaptur z głowy i z porozumiewawczym spojrzeniem obaj padli na kolana w cieniu krzyża, a St. Ives z nutą dumy i goryczy w głosie powiedział: - Módl się, Alphonse, módl się bardzo gorliwie, na chwałę Antoinette i na wieczne potępienie Ivana Hurda. ROZDZIAŁ IX Dziewczyna z pokoju Hurda Modlitwa, która teraz nastąpiła, była dla Cliftona większym szokiem, niż sam rozkaz St. Ivesa. Był zdumiony, że znów padło nazwisko Hurda. W tym pełnym napięcia momencie, mnich zaczął modlitę głosem miękkim i niewiele głośniejszym od szeptu, który jednak z każdą chwilą przybierał na sile. Nie było to już trzaskanie i zgrzyt, lecz nieziemska melodia namiętności i siły, zdolna wypełnić ściany katedry. Zdumiony Clifton stał bez ruchu, wpatrując się w klęczące postacie, podczas gdy strumień goryczy, podobny do rozpalonej do czerwoności strugi ołowiu, płynął z ust małego człowieka, który patrzył w górę, ze złożonymi rękoma i obnażoną głową, na postać ukrzyżowanego Chrystusa. Alphonse modlił się, aby wszystkie plagi i kary, ziemskie i piekielne, dosięgły Ivana Hurda. Przeskakiwał od jednego świętego do drugiego ze zdumiewającą szybkością, zwracając się do każdego z nich z błaganiem, aby poraził obiekt jego modlitwy zadając mu głuchotę i niemoc, spalił go przy pomocy błyskawicy, ugotował w oleju, a jego oczy rzucił na pożarcie głodnym wronom. St. Ives potrząsał wielką błon czupryną i wznosił oczy ku niebu, a chuda twarz mnicha i jego błyszcząca głowa stały się wilgotne od potu, kiedy słońce zaczęło prażyć w punkcie kulminacyjnym modłów ojca Alphonse'a. Wreszcie dał się słyszeć ostry trzask jego zębów niczym wykrzyknik na końcu zdania, po czym obaj przeżegnali się i podnieśli z kolan. Clifton zdumiał się ponownie, gdy zauważył, że zawziętość zniknęła z twarzy St. Ivesa, a Alphonse chichotał i zacierał ręce. - Czy to wystarczy, przyjacielu Gaspardzie? - To było doskonałe, Alphonsie. 81 6 - Na starym szlaku - Czy jesteś zadowolony, że tego drania starłem na proch, zapusz-kowałem i zakonserwowałem? - Nikt nie zrobiłby tego lepiej. - A jeśli życzysz sobie, byśmy mu dali kolejną salwę, klęknijmy w cieniu tego drzewa - będzie mi chłodniej. - Nie, wystarczy! Clifton zwrócił się do mnicha i spytał otwarcie: - Chciałbym wiedzieć, co jest przyczyną tej modlitwy? - Ja również, monsieur, teraz, gdy jest już po wszystkim. Podobnie jak ty sam, niewiele więcej wiem o jej powodach. Mój przyjaciel Gas-pard prosił mnie, aby wysłać na wieczne potępienie pewną osobę, do której widocznie żywi bardzo mało ciepłych uczuć. I, na świętego Piotra, zapomniałem dodać słowo w intencji chwały naszej Antoinette! - Ona ma jej dosyć bez tego - powiedział St. Ives. Potem znalazł się u boku Cliftona i narzucił ostre tempo marszu. - Czuję się jak nowo narodzony - wyjaśnił. - Kiedy diabeł trzyma mnie w swoim uścisku, zwracam się o pomoc do Alphonse'a, który wyciąga mnie z tego niespodziewanie szybko. Czy kiedykolwiek słyszałeś coś lepszego? Ja musiałbym co najmniej tydzień stracić na przysięgi, zaś Alphonse uczynił to zgrabnie w ciągu pięciu minut. Clifton wiedział jednak, że St. Ives stara się ukryć przed nim ogień płonący w jego sercu. Patrząc na niego i na mnicha widział zaciśnięte dłonie oraz blade, stężałe twarze i w związku z tym odkryciem uświadomił sobie, że żaden z nich nie ma zamiaru, wyjawić mu swych sekretów, ponieważ Brant jest dla nich tylko przygodnym towarzyszem podróży i nikim więcej. Co prawda Gaspard i mnich okazywali serdeczność i tryskali dobrym humorem, lecz w duszach tych ludzi, jak sądził, kryło się coś więcej niż tylko zamiłowanie do ryzykownego włóczęgostwa i swobodnego przemierzania dróg. W mnichu dostrzegł bystrość, przenikliwość i głęboką myśl, która czasami objawiała się w sposób oczywisty, zaś w samej postawie Gasparda i w prostocie jego spojrzenia można było wyczuć charakter bardziej złożony, niż mogłoby się to wydawać na pierwszy rzut oka, gdy spoglądało się na tego hałaśliwego awanturnika. W upływu czasu, Clifton coraz bardziej interesował się tymi dwoma szczególnymi osobnikami i odkrył, że nawet Alphonse kocha życie i 82 jest pełen dobrego humoru, mimo że jego trupia twarz przyobleka się czasami w maskę mizantropa. Z każdą godziną zapuszczali się coraz dalej w kraj zamieszkały przez Francuzów, kraj starego francuskiego języka. Brant zauważył zdumiewającą zmianę w zachowaniu St. Ivesa, który opowiadał o arystokracji ziemskiej, w taki sposób, jak gdyby jej najwybitniejsi przedstawiciele żyli nie setki lat temu, ale zaledwie wczoraj. Podawał Clif-tonowi nazwy ich posiadłości, opisywał urok staroświeckich obyczajów i opisywał kulturę dawnych czasów tak barwnie, jakby sam w nich żył. Opowiadał o szczerości i szlachetności rodzin: Taschreau, de Lotbivie-re, Baby i Casyrain, Bouchere, Le Moyne, de Salabery i innych, których nazwiskami sypał jak z rękawa. Opisywał córki jednej rodziny, synów innej, opowiadał, jak pan St. Sulpice stał się panem feudalnym całej wyspy Montrealu, jakby on sam pozostawał z nim w najlepszych stosunkach. Serce i sympatia St. Ivesa były nadal po stronie feudalnej arystokracji starego świata, która znalazła się w Nowej Francji. W jego głosie brzmiał głęboki żal, gdy wspominał o akcie z 1854 roku, kiedy to zjednoczony parlament prowincji górnej i dolnej Kanady skasował władzę i rozległe uprawnienia panów feudalnych starego Quebecu. Wiedza historyczna Gasparda była zdumiewająca i Cliftonowi wydawało się, że każda ustawa skarbowa i każda cząstka tego wielkiego dramatu, rozgrywającego się między Montrealem a Quebekiem była tworzona rękoma St. Ivesa. Jednakże przez cały czas trwania rozmowy nie można było zauważyć u St. Ivesa nawet cienia chełpliwości ani dumy ze stanu wiedzy, którą posiadał. Również szczerości, kurtuazji i wychowaniu Gasparda nie można było zarzucić nic, jako że udzielając informacji o sobie i swoim kraju nie zadawał pytań dotyczących Cliftona, ani też nie wyraził pragnienia, aby dowiedzieć się skąd Clifton przybył i jaki jest cel jego podróży na północ. Znalazł się więc w towarzystwie dwóch najdziwniejszych, podwójnych charakterów i uważał spotkanie z tymi ludźmi za szczęśliwe zrządzenie losu. Clifton doszedł do wniosku, że Gaspard St. Ives był równie wielkim dżentelmenem, jak zabijaką i włóczęgą, a w skrzywionym i wyschniętym mnichu odkrył ducha torturowanego Jezusa, który powrócił, aby pójść ponownie swoim starym szlakiem we współczesnych czasach. 83 Pragnienie Branta, aby dowiedzieć się czegoś więcej o związku tych ludzi i siostry St. Ivesa z Ivanem Hurdem stawało się coraz bardziej natrętne, w miarę jak upływały popołudniowe godziny. Posunął się nawet tak daleko, że powiedział, iż sam zna pana Hurda i ma ważne powody, dla których uważa go za swego wroga. Zapadło kłopotliwe milczenie, rysy wokół ust St. Ivesa stwardniały, a mały mnich popatrzył przed siebie jakby nic nie usłyszał. Nie padło z ich strony żadne pytanie, tak jak Clifton tego oczekiwał, w żaden sposób nie dali po sobie poznać, czy interesowała ich ta informacja. Wypowiedź Cliftona, jak sam to zauważył, dała początek pewnej rezerwie ze strony St. Ivesa i jego małego przyjaciela. Kiedy nań spoglądali, ich wzrok był tak kłujący i przenikliwy, jak gdyby pragnęli przeniknąć go na wskroś. Napięcie nie opadło nawet wówczas, gdy zatrzymali się na kolację, po której udali się na spoczynek pod gołym niebem. Uprzejmość St. Ivesa, kiedy życzył pozostałym dobrej nocy, była chłodna i formalna. Mnich owinął się kocem, z kolanami pod brodą, i nie powiedział ani słowa, kiedy ułożyli się swoim zwyczajem w słodko pachnącej trawie. Ich zły humor można by przypisać wyczerpaniu całodzienną wędrówką, tak jak to Clifton początkowo próbował sobie wyjaśnić. Potem doszedł jednak do wniosku, że tego rodzaju wytłumaczenie było nie do przyjęcia w stosunku do człowieka pokroju St. Ivesa. Zmiana nastrojów Gasparda i mnicha przyszła wraz ze wzmianką o jego znajomości z Hurdem. Jeśli się nie mylił, powzięli podejrzenie co do motywów, które skłoniły go do przyłączenia się do ich kompanii. Zasnął głęboko zaintrygowany. Rankiem następnego dnia Clifton był zdecydowany prosić o wyjaśnienie, lecz St. Ives i mnich pojęli widać jego zamiary i zachowywali się w ten sposób, że Brant, bezradny, daremnie czekał na okazję do rozmowy. Na pozór zachowywali się nadal po przyjacielsku, lecz zauważył, że obaj byli niezwykle czujni i uważali na każde słowo. St. Ives ponownie zaczął opowiadać o kraju i Quebecu, o ich starodawnej chwale i o przygodach związanych z liczącą sobie setki lat trasą, którą podróżowali; raz czy dwa zapomniał się śpiewając urywki francuskich piosenek. Lecz Clifton nadal był świadom dzielącej ich przepaści. 84 Wreszcie przybyli do Grandę Riviere du Loup. Tutaj zatrzymali się na nocleg w gospodzie i wkrótce po kolacji St. Ives i mnichopuścili go, prosząc o wybaczenie. Clifton skinął głową i postanowił, że nazajutrz znajdzie jakiś pretekst, by kontynuować podróż samotnie. Może postara się tak opóźnić swoje odejście, że pozostała dwójka będzie już daleko w przedzie. Napisał list do Benedykta i jego żony, drugi do Joego, potem poszedł do baru i usiadł z kuflem pieniącego się piwa. Siedział przy małym stoliku w pewnym oddaleniu od innych gości barowych, kiedy nagle drzwi otworzyły się z trzaskiem i wszedł St. Ives z ojcem Alphonse'em. Gaspard momentalnie znalazł się obok Cliftona i pochwycił jego dłoń. Twarz olbrzyma była rozpromieniona. - Wybacz mi, mój drogi - zaczął niskim głosem, - że bez usprawiedliwienia byłem tak długo nieobecny. To jest oczywiście nędzna kurtuazja wobec kogoś, kto tak dzielnie stał przy mnie, kiedy trzy diabły z L'assomption trzymały mnie w powietrzu piętami do góry. Rozmawiałem z siostrą i jestem szczęśliwy, gdyż ona obiecała być w Quebecu, kiedy tam dotrę. Będzie miała całą krwawą kiszkę, którą sprzedają na wielkim targu między Katedrą św. Marii i Kolegium Jezusowym i przyniesie ją dla mnie gotową do jedzenia. Jeśli kiedykolwiek miałeś namiętną miłość do krwawej kiszki, z pewnością wiesz, co to znaczy! Nie ma nic lepszego ponad krwawą kiszkę. - Chyba, że to będą czarne borówki ze wzgórz, czy też centkowany pstrąg ze strumieni Montmorency, nie mówiąc o węgorzach, grubych jak pół twojej nogi - dodał ojciec Alphonse. - Czy winogrona, które zaczynają dojrzewać o tej porze roku i pochodzą z wyspy orleańskiej - powiedział Gaspard. - Ona to wszystko nam dostarczy, Clifton, stary przyjacielu, kiedy przyjedziesz, jak tego pragniemy, do skormnego małego miejsca, położonego pod starymi działami cytadeli, które my nazywamy naszym zamkiem. - Twój humor od ostatniej nocy nieco się poprawił - zauważył Clifton. - To prawda! - przyznał Ives. - Błagam cię o wybaczenie za złe myśli i złe sny. - To była walka - pomógł mu ojciec Alphonse, z twarzą wykrzywioną w najłagodniejszym uśmiechu, jaki kiedykolwiek Clifton u niego 85 widział. - To najlepszy dowód, że Gaspard był bliski wykończenia. Miał wzburzoną głowę, rozum rozproszony, a rozsądek zachwiany od ciosów pięści, które otrzymał. Clifton uśmiechnął się im prosto w oczy. Stanowili parę godną uwagi. - I nie będę cię wprawiał w zakłopotanie swoimi pytaniami! -wypowiedział swą myśl na głos. - Za które będę głęboko wdzięczny - odpowiedział St. Ives, nie odwracając oczu nawet o cal. - Postanowiłem kontynuować podróż samotnie. - To niemożliwe! Musisz dać nam szansę, żebyśmy mogli odpokutować za nasze dzisiejsze złe usposobienie. - I za wczorajsze - dodał mnich. - Tak, i za wczorajsze. - Przysięgam na świętego Rafaela, patrona podróżnych, że to były dolegliwości gastryczne spowodowane przez zatrute zęby i wstrętne kciuki tych mężczyzn z L'Assomption - zaręczał Alphonse. - Możliwe, że było to spowodowane brakiem krwawej kiszki w twojej diecie - napomknął Clifton. Mnich poważnie pokiwał głową. - To także, monsieur. - A może wynikło stąd, że nie miałeś czarnych borówek ze wzgórz na śniadanie, tłustego węgorza na obiad, czy Ivana Hurda w rękach. Niski śmiech zadudnił w piersi St. Ivesa. - Surowo oceniasz człowieka, który został pokonany, monsieur. Czy będziemy mieli okazję odbyć pokutę? Czy mógłbyś kontynuować w naszym towarzystwie wędrówkę do Quebecu? - Z przyjemnością. Clifton długo nie mógł zasnąć, próbując odgadnąć przyczynę zmiany usposobienia mnicha i Gasparda, która skłoniła go do pozostania z nimi. Nie wiązało się to z osobą Hurda, ponieważ porachunki z tym osobnikiem uważał za zakończone. Prezes Hurd-Foy nie istniał już w jego osobistych planach na przyszłość. Prawdopodbnie nie powninien nigdy więcej spotkać się z Hurdem, a ten sprytny łajdak z pewnością żałuje już swego pośpiechu i pasji w ujawnianiu policji tego, co zdarzyło 86 się w jego biurze. Nie mógł też wyjaśnić swojego wzruszenia związanego z faktem, że mnich i St. Ives nienawidzą tego samego człowieka. Bez wątpienia Ivan Hurd miał wielu wrogów i nie było nic nadzwyczajnego w tym, że Cliftonowi zdarzyło się trafić na dwóch, którzy podróżowali tą samą drogą. Nieważne, jakim torem poszły jego spekulacje, skoro w końcu doszedł do tych samych wniosków. Dziewczyna w biurze Hurda i dziewczyna, która go ostrzegła, a teraz ta Antoinette St. Ives, wszystko to było owiane jakimś nimbem tajemniczości i stanowiło decydujący czynnik w jego dalszej podróży. Jeszcze w Brantford Town postanowił, aby iść w górę Rzeki Św. Anny od Village de la Paradę i zatrzymać się na dzień między Saint Alban i Saint Chrystine, gdzie razem z ojcem, dawno temu, spędzili ostatni w życiu wspólny tydzień. Fakt, że zrezygnował z tej pielgrzymki i zamierzał iść do Quebecu z St. Ivesem i mnichem, utwierdził go w przekonaniu, że padł ofiarą nowego rodzaju choroby. Pozostawił ojca Alphonse'a opowiadającego gościom w barze przerażające historie o duchach, i siedzącego na uboczu St. Ivesa, który popijał drobnymi łykami piwo z kufla; przed zaśnięciem słyszał, jak Gaspard donośnym głosem śpiewał pieśń „A la Claire Fontaine". Clifton, już bardzo senny, usiłował jeszcze dociec, jakiego rodzaju siostrę może mieć ten pełen sprzeczności bałamut, St. Ives: dziś hulaka w barze, jutro badacz historii i folkloru, zabijaka, kaznodzieja, włóczęga i awanturnik. Zachichotał na myśl, że gdyby Antoinette St. Ives była podobna do swego brata, wówczas obie z wdową z Simli tworzyłyby dobraną parę. Razem, przy odrobinie szczęścia, mogłyby rządzić całym światem. Po chwili zasnął. Gaspard, tłukący pięściami w jego drzwi, zbudził go wczesnym rankiem. Przez trzy godziny przed śniadaniem maszerowali w takim tempie, że mały mnich połowę drogi biegł truchtem, aby dotrzymać im kroku. Zdumiewające, jak wytrzymały w marszu był St. Ives. Zarówno jego energia, jak i zdolność do mielenia ozorem były niewyczerpane. - Dlaczego wędrujesz pieszo? - spytał Clifton St. Ivesa - skoro ci się tak spieszy, aby dotrzeć do Quebecu, wydaje mi się, że mógłbyś wykorzystać trochę inny środek lokomocji, szybszy niż twoje nogi. 87 St. Ives zaśmiał się i wciągnął w płuca pełen haust świeżego porannego powietrza. - Częściowo dlatego, że jestem jednym z tych wykolejonych i nie umiejących dostosować się do otocznia głupców, którzy nadal wolą dwukołowe powoziki i kołysanie dróg, niż auta i pociągi, lecz przede wszystkim dlatego, że moja siostra Antoinette wyparłaby się mnie, jako swojego brata, gdybym nie kochał marszów i spacerów. Clifton poczuł przyjemne ciepło. - Mademoiselle Antoinette uwielbia spacery? - Przemierzyła wiele mil ścieżkami i drogami starego i górnego Quebecu - powiedział Gaspard dumnie. - Trzy razy wędrowała drogą od ulicy Notre Damę w Quebecu do górnych dopływów Jeziora Św. Jana. W naszej rodzinie stało się już tradycją, że jeśli tylko mamy czas na wędrówki, nie jeździmy. - Dzięki Bogu, że jest jeszcze na tym świecie choć kilku takich ludzi - powiedział Clifton szczerze. - Ja sam wędruję od dziewięciu lat z podobnych powodów. - Szpitale i groby są wypełnione ludźmi, którzy nigdy nie wędrowali, monsieur. - I piekło jest zawalone ich duszami - zapiszczał mnich. St. Ives obrzucił Cliftona dziwnym spojrzeniem. - O ile zrozumiałem, uważasz siebie za dobrego piechura. - Nie gorszego niż pozostali w tej prowincji - odpowiedział Clifton, odbierając słowa Gasparda jako wyzwanie. - Prosty chód, bez truchtu, wyłamywania się, czy też chwiejnych kroków? - Pozostawmy to ojcu Alphonse'owi, jeśli będzie w stanie podążyć za nami, lecz problem z tym, który przegra zakład. - Śniadanie i piwo dla wszystkich w następnej gospodzie? - Zgoda. Jesteś gotów? St. Ives wyszedł do przodu sadząc dużymi krokami, Clifton zaś podążał za nim krokiem krótszy, lecz szybszym. Szli prawie ramię w ramię, wzbijając tumany kurzu na drodze. Szybkość czterech mil na godzinę wzrosła do pięciu, a wreszcie do sześciu i w takim tempie wędrowali dalej. Przez dwie lub trzy minuty St. Ives zerkał w bok 88 zdumionym wzrokiem. Nigdy nie spotkał człowieka, który mógłby iść tak jak Clifton pięć, potem dziesięć mil; z podejrzliwością w głosie, nie zwalniając, zawołał do biegnącego truchtem mnicha: - Obserwujesz jego krok, Alphonse? Jeszcze się nie wyłamał? - Idzie tak prosto, jak sam diabeł, kiedy latał na miotle -wysapał mnich. Piętnaście minut później Gaspard zaczął się pocić, chociaż różowy blask słońca ledwie wzniósł się ponad wschodnią krawędź widnokręgu. Kurz mieszał się z potem na twarzy St. Ivesa, który zdjął kapelusz, aby chłodne powietrze mogło owiać jego włosy, i zobaczył przy tym jak Clifton nabija fajkę. - Czy on jeszcze się nie wyłamał, Alphonse? A może ty mnie oszukujesz, żeby znów się naigrywać z mojej klęski? - Biorę słodką św. Annę na świadka, że Brant idzie prościej niż na początku! - wykrzyknął mnich płaczliwym głosem. - To dopiero początek - powiedział Clifton łagodnie i miękko. - Chodź naprzód, St. Ives, i ruszmy prawdziwie męskim krokiem. Ta dziecinna zabawa nie przynosi nam zaszczytu, ani też nie jest powodem do dumy! - Sacre ?????! - wysapał St. Ives i zobaczył, jak Clifton wysuwa się do przodu najpierw o cal, potem o stopę, potem o dwie, idąc cały czas prosto. Mnich pozostał w tyle i z trudem łapiąc oddech usiadł w cieniu drzewa. St. Ives mógł teraz zobaczyć, że Clifton maszerował bardzo prosto. Kolejne pięć minut i on sam się zatrzymał, wołając do zwycięzcy, że się poddaje. Clifton przystanął i zawrócił. Szeroko rozstawione oczy Gasparda były wybałuszone. - Gdyby Antoinette mogła to zobaczyć! - wykrzyknął. - Monsieur, ona mi nie uwierzy, kiedy jej o tym powiem! Alphonse, ja go powinienem teraz zabić, ale będę przez niego cierpiał aż do śmierci. Czekali na mnicha, który dołączył do nich zataczając się ze zmęczenia i ciężko dysząc. Był zbyt wyczerpany, aby dokuczać St. Ivesowi, kiedy dowiedział się o wyniku zawodów. Lecz podczas śniadania ktoś mógłby pomyśleć, że klęska Gasparda napełniła duszę mnicha goryczą. - To nie o niego się troszczę - mówił do Cliftona. - On zawsze nadymał się jak pęcherz własną wielkością i musiał wreszcie zostać 89 przekłuty! Myślę o jego siostrze Antoinette i o Angeliąue Fanchon, których uszy wypełniały jego przechwałki - i to już od dziecięcych lat. Wątpię jednak, by Angeliąue chciała tym sobie zaprzątać głowę, ponieważ czuję przez skórę, że nadchodzącej jesieni będzie już żoną Ajaxa Trappiera. - Wkrótce potem zostanie wdową - mruknął St. Ives. - Jego siostra - kontynuował Alphonse, jakby nie słyszał uwagi Gasparda - umieściła ten wzór strachu na piedestale tak wysokim, że nie pozostanie z niego nic prócz galarety, kiedy z niego zleci. On jest wykończony i pobity przez motłoch na wiejskiej zabawie, a i teraz przegrał z przypadkowym towarzyszem wędrówki, co jest dla mnie wystarczającym powodem, aby opłakiwać Antoinette i Angeliąue, kiedy się o tym dowiedzą! - Możliwe, że te nowiny nigdy nie dotrą do ich uszu - zasugerował Clifton. - Dotrą, tak szybko, jak tylko nasz mały przyjaciel będzie miał okazję, aby je przekazać - oświadczył St. Ives. -1 aby pozbawić go tej przyjemności, sam im o wszystkim powiem! - Gdyby on miał choć połowę tej siły, o posiadaniu której marzy, udałby się przed końcem miesiąca do Saint Felicien, monsieur, stłukłby Ajaxa Trappiera, a następnie ożeniłby się z Angeliąue Fanchon. Gdybyś mógł ją zobaczyć, z oczyma jak aksamit, z włosami tak błyszcząco czarnymi, że mógłbyś oślepnąć, gdybyś patrzył na nie w słońcu, z ustami czerwieńszymi niż dzika róża, i z pulchnością, która napełniłaby cię głodem. Niech święci Piotr i Paweł pokarzą mnie piorunem, jeśli jakiś mężczyzna z połową serca i uncją odwagi nie stanąłby do walki o nią! - Czemu sądzisz, że walka jest nieunikniona? - spytał Clifton. - Ponieważ ten Ajax jest najpotężniejszym mężczyzną pomiędzy Saint Felicien a wielkimi rzekami i twierdzi, że zgniecie na miazgę Gasparda St. Ivesa palcami oraz zmusi go, by błagał o litość, jeśli kiedykolwiek się spotkają, a Gaspard trochę się boi, że może się na niego natknąć. Gaspard St. Ives pochylił się nad stołem, a w jego oczach pojawił się posępny błysk, kiedy ignorując słowa małego mnicha, zwrócił się do Cliftona: 90 - Walczyłeś? - spytał. - Walczyłeś na wojnie? Clifton skinął głową. - Czy widziałeś tam kilka dobrych walk? - Kilka. - I wkrótce udasz się na północ? - Tak, wkrótce. - Nie musisz więc zbaczać z drogi. Czy mógłbyś mi zatem uczynić honor i uświetnić swą obecnością największą walkę, jaka kiedykolwiek została stoczona w kraju Jeziora Św. Jana. Chodzi o moje spotkanie z tym Ajaxem Trappierem w przyszłym miesiącu. W oczach Gasparda nie było śladu wesołości Zwarł w pięści swoje olbrzymie dłonie i zacisnął usta. - Gdyby to było sto lat temu, monsieur, musiałbym go zabić za to, co powiedział o mnie w Saint Felicien! Clifton pomyślał, że sam powstrzymywał się przez cale lata od wywarcia zemsty na Ivanie Hurdzie. Domyślił się, że St. Ives przechodził przez ten sam rodzaj męki, tyle że trwała ona krócej. - Jeśli nastąpi to w ciągu miesiąca - powiedział - chętnie pomogę ci w kłopotach, które mogą ci się przytrafić, St. Ives. Clifton odniósł wrażenie, że na twarzy małego mnicha pojawiła się po raz pierwszy szczera radość, kiedy wyruszali w dalszą drogę. Po trzech dniach od tej rozmowy, późnym popołudniem, kiedy do Quebe-cu pozostało już kilka mil, St. Ivesem owładnęło niemal dziecięce podniecenie. Jego twarz była zarumieniona, a szeroko rozstawione oczy wypełniało tańczące światło, gdy po raz dwudziesty zapewniał Cliftona, że od czasów, gdy Crepin Marrolet sprowadził swą młodą małżonkę do domu przy ulicy Notre Damę, 252 lata temu, nigdy ten dom nie był dla nikogo tak gościnny, jak będzie dla Cliftona tej nocy. O ile jego siostra nie wróciła jeszcze z Montrealu, będą mogli spędzić czas rozkoszując się starym winem i najlepszym w całej prowincji piwem oraz krwawą kiszką, w ilości mogącej usatysfakcjonować samego Apiciusa, boga obżarstwa, a Clifton z pewnością będzie zainteresowany starymi opowieściami o tym domu, który jest w posiadaniu jego rodziny od wielu pokoleń i który oni zajmują, mimo że dolne miasto jest w większej części zamieszkiwane przez kanalie i nawiedzane przez żebrzące dzieci. 91 St. Ives podkreślił z naciskiem, że trzyma ich tam wspaniała przeszłość, która jest już tylko wspomnieniem. Rezydencja jest nawiedzana przez duchy. Dębowy parkiet stał się już błyszczący, a poręcze schodów noszą gładkość dotknięć piękna i kultury sprzed 250 lat. Crepin, w tamtych czasach gwałtowny i młody zuch, przywiózł tutaj jedną z trzech najpiękniejszych dziewcząt Quebecu, jako swoją małżonkę, w dniu, w którym jego bogactwo było małe w porównaniu z łaską, jaką obdarzył go król Francji. I teraz jego siostra, Antoinette, bezsprzecznie najpiękniejsza dziewczyna w dzisiejszym, dekadenckim Quebecu, śpi w tym samym pokoju, w którym Adelaide Marrolet spała po raz pierwszy u boku swego małżonka. Jest to ten sam pokój, w którym słodka Adelaide zmarła w trzecim roku ich małżeńskiego szczęścia, tydzień po tym, jak przyniesiono do domu ciało jej męża, który zginął w pojedynku. Antoinette przysięga, że często rozmawia z duchem Adelaide i jest pewna, że młoda wdowa się otruła. Inni przodkowie także umierali w starym domu, a było ich tak wielu, że nie sposób spamiętać ich oraz związane z nimi historie. Lecz miejsce to jest wypełnione szeptem i dziwną wonią starodawnego romansu i tragedii, jakby szczęście i złamane życie oraz okruchy historii zostały zawinięte w piżmo i zakopane pod murami. Według innej opowieści, która sięga roku 1600, ich dom został zbudowany na prochach Champlaina. Antoinette St. Ives opowie Cliftonowi o tym wszystkim. Gaspard ponownie podkreślił, że jest mu niezmiernie przykro, że nie zastaną dziś jego siostry w domu, co jednak nie przeszkodzi im w przyjemnym spędzeniu czasu. Rozmowa mocno poruszyła Cliftona. Zdawało mu się, że czekają go nowe uroki życia, i myśl o nich ogrzewała jego ciało. Oczekiwał na nowe wydarzenia, wydawało mu się to przyjemniejsze od wszystkiego, czego doświadczył do tej pory. Oto spotkał człowieka, którego obraz budował w swoich marzeniach, pomyłkę wieku i marzyciela, którego myśli wniosły w czasy współczesne coś z idealizmu i wspaniałej tradycji. Człowieka, który będzie żył w ruinach starego domu, ponieważ przeszłość jest dlań wciąż żywa. Istnieje również na świecie kobieta, podobna do niego -jego własna siostra. Zbliżyli się do miasta drogą Sainte Foy, następnie przecięli ulicę Saint Luis, przechodząc Wolfesfield, równinę Abrahama i kierując się w 92 stronę wzgórz, które spoglądały w dół swoimi wieżami i rzędami starych dział, skierowanych na dolną część miasta. Przeszli przez taras i po raz pierwszy od wielu lat Clifton znalazł się ponownie na wielkim szerokim deptaku, opierając się o balustradę mógł spojrzeć w dół na tysiące świateł błyszczących wzdłuż rzeki i na stare mury dolnego miasta. Z tyłu, za nimi, wyłaniał się jaskrawo oświetlony, gigantyczny Cha-teau Frontenac, niczym olbrzymia forteca zbudowana dla powstrzymania dziesięciu tysięcy wojowników, a poniżej leżała połowa historii Nowego Świata. Wspominał dzień, gdy jako młodzieniec wchodził dopiero w romantyzm i emocje wieku męskiego i po raz pierwszy, w towarzystwie ojca, patrzył w dół z wywołującej zawrót głowy krawędzi tarasu Dufterina, a ojciec wskazywał mu miejsce, gdzie wylądował Cha- mplain i gdzie żył Montcal, i wywoływał z przeszłości wydarzenia, które działy się dwieście - trzysta lat temu i odcisnęły niezatarte piętno na owych małych, krętych uliczkach, osobliwych kominach i dziwacznych dachach. Żywo w pamięci Cliftona zachowała się opowieść ojca o małym, staroświeckim kościółku Notre Damę des Victoires, który z dawien dawna wznosił się tam w dole. Sam Champlain przygotował miejsce dla świątyni i zbudował też pierwszy dom. Poprzez ciszę letniego wieczoru dobiegł do uszu Branta uroczysty dźwięk dzwonu. Dostrzegł, jak St. Ives robi na piersiach znak krzyża, patrząc jednocześnie w dół, gdzie w ciągu dnia można ujrzeć stromy dach i poczerniałą przez wieki iglicę budowli, która jawiła się jako mur wspaniałego natchnienia w czasach walki, krwi i rozpaczy - najczarniejszym okresie dziejów Nowej Francji. - To jest miejsce mojej siostry - powiedział Gaspard. - Ona lubi się tu modlić. - Mademoiselle St. Ives jest katoliczką? - zapytał bezsensownie Clifton. - Ona jest wszystkim - odpowiedział St. Ives dziwnie zniżonym głosem. - Jest też katoliczką. Tak, ona robi wszystko dla Boga. Gdyby było więcej takich osób, jak moja siostra, nie byłoby żadnych kłótni między sektami i kościołami, a wszyscy ludzie widzieliby Boga tymi samymi oczami. Protestanci nie byliby nieufni wobec katolików, papie- 93 ża, czy wolnego kościoła. Dla Antoinette wszystkie religie i kościoły są święte. W jego głosie pobrzmiewała duma i wyzwanie, jakby Gaspard podejrzewał, że Clifton był dotknięty ciasnym sekciarstwem. Podeszli do wyciągu, który wspinał się jak wielki żuk w górę skalistej ściany tarasu, oszczędzając podróżnym wędrówki przez krętą ścieżkę Moun-tain Hill i schody Break Nec. W kilka minut później Brant znalazł się w dolnym mieście i niebawem dotarł do ulicy Notre Damę. Tutaj ojciec Alphonse zatrzymał się i życzył swoim kompanom dobrej nocy. - On ma wielu przyjaciół wśród księży i zakonników i pragnie ich odwiedzić - wyjaśnił St. Ives. - Dlatego nazywam go ojcem. Jest tyle wart, co i pozostali, chociaż dla zakapturzonego mnicha jest to diabelsko niewłaściwe miejsce. Potem Gaspard poprowadził w dół uliczką z domkami ze starej cegły i kamienia, blado oświetloną przez blask dobywający się z wąskich okien, tak ciasną, iż rozpostarte męskie ramiona mogły dotknąć murów po obu stronach. Przed nimi pojawiła się latarnia wykonana z ręcznie kutego żelaza. Jarzyła się żółtym światłem, zwisając ze staromodnych metalowych ramion, które zdawały się wyrastać z kamiennej ściany. St. Ives zatrzymał się przed głęboko osadzonymi w murze drzwiami, kładąc rękę na klamce. - Tutaj, monsieuń Drzwi nie były zamknięte na klucz, przeszli przez mały korytarz, o powierzchni nie większej niż cztery stopy kwadratowe, z którego prowadziły w głąb domostwa oświetlone drzwi. Te również St. Ives otworzył i w następnej chwili Clifton znalazł się w sercu starego Quebecu i Nowej Francji. Pokój był duży i niski, jego drewniany wystrój niezwykle oryginalny, a każda ciemno błyszcząca belka i boazeria nosiły niezrównane piętno mistrzostwa ręki i topora. Koniuszkami palców St. Ives mógł dotknąć sufitu, a mimo to Clifton nie odniósł wrażenia, że wnętrze pokoju go przytłacza. Otaczała go atmosfera spokoju i komfortu. Czuł, jakby znalazł się w miejscu, gdzie walki, zgiełk i wrzawa nie mogły go dosięgnąć, a wszelkie burze i zmienności losu nie miały dostępu. Cliftonowi wydawało się, że jest w jakimś sanktuarium i niezależnie od tego, co działo się na zewnątrz, tutaj był bezpieczny. 94 Widział wszędzie obecność dawnych wieków, na ścianach i na wąskiej, krętej klatce schodowej, w zaciemnionych lampach i w obrazach. Podwójne drzwi prowadzące do drugiego pokoju, głęboko wpuszczone w dębowe belki, były uchylone. Clifton zerknął na kompana, który stał z pochyloną głową przed krucyfiksem z kości słoniowej, umieszczonym w głębokiej niszy w ścianie. Przez chwilę panowała cisza, a kiedy Gaspard podniósł głowę i ujrzał wyraz twarzy Cliftona, powiedział: - Proszę wybaczyć, monsieuń Nigdy nie zapominam o tym drobnym obowiązku, który wypełniam bardziej w imieniu siostry, niż swoim. Ta wykonanana z kości słoniowej postać Chrystusa była świadkiem szczęścia i tragedii, radości i łez w tym domu, od kiedy Crepin Marrolet umieścił ją tutaj przed 250 laty. To tutaj, na podłodze przed krucyfiksem, z rękoma wzniesionymi ku Chrystusowi, odnaleziono martwą Adelaide Marrolet. Gaspard mówił z pewnym wysiłkiem, gdy naraz lekki szmer przyciągnął ich uwagę i obaj skierowali wzrok na szczyt schodów. W tym momencie Clifton poczuł, że serce zamarło mu w piersi. W łagodnym blasku światła stała szczupła dziewczyna, a powitalny uśmiech na jej rozpromienionej twarzy upewnił go, że była to Antoinette St. Ives. Potem był jej wdzięczny, że w pierwszym momencie nie zwróciła na niego uwagi, patrząc na brata, ponieważ zauważył u siebie dziwną przemianę, która znalazła odbicie na jego twarzy. Podobnie jak swego czasu, to samo misterium objawienia zmieniło twarz Benedykta, kiedy patrzył przez niski żywopłot na wzgórzach Simla i zobaczył po raz pierwszy czarujące oblicze i łagodne, niebieskie oczy wdowy z Simli. Gaspard St. Ives zaczął wchodzić na górę po trzy stopnie na raz i po chwili doszedł Branta wzruszający dźwięczny śmiech i głos dziewczyny witającej brata. Clifton przyszedł do siebie i przełknął ślinę. Nic bardziej nie mogło wytrącić go z równowagi, nawet wdowa z Simli, niż głos i śmiech, który zabrzmiał w jego uszach, ponieważ Clifton słyszał go już wcześniej, w pokoju Hurda. To była Antoinette St. Ives, tajemnicza dziewczyna, która obserwowała walkę z ukrycia w pokoju wypoczynkowym! Tak, to była ona, gdy śmiała się z wraku Ivana Hurda, kiedy Clifton umieścił go w dyrektorskim krześle! To była siostra Gasparda St. Ivesa i to ona przesłała ostrzeżenie przez telefon, a teraz schodziła po schodach, aby powitać go w małym zakątku starodawnego świata, w którym żyła. 95 ROZDZIAŁ X Antoinette St. Ives Wiele uczuć miotało Cliftonem w ciągu tych kilku chwila, kiedy Antoinette i jej brat schodzili do pokoju znajdującego się na parterze. Brantowi dziewczyna wydała się podobna do owych piękności, bohaterek romansów, których pamięć przetrwała w tych ścianach tego pokoju. St. Ives nazywał ją najpiękniejszą dziewczyną Quebecu, Clif-ton zaś w tej zdumiewającej chwili, kiedy Antoinette po raz pierwszy owładnęła jego duszą, uznał ją za najpiękniejszą kobietę na świecie. Mimo to nie mógłby jej opisać, ponieważ oczy zaszły mu nagle mgłą i widział tylko jej głowę, która przylgnęła do ramienia brata, i delikatne ciemne włosy, opadające na policzki. Schodząc po schodach z wysoko uniesioną głową, dziewczyna po raz pierwszy spojrzała na Cliftona, ona zaś patrzył jej w oczy, przenikające go na wskroś, onieśmielony mimo wewnętrznej pewności siebie, i widział w nich wdzięk z odrobiną lekceważenia, gdy usta pięknej panny rozchyliły się w uśmiechu. - Moja siostra, monsieur Clifton Brant! Głowa w koronie aksamitnych loków pochyliła się lekko i Clifton się skłonił. Zapomniał o swoim ciętym języku. Słowa, które do tej pory przychodziły mu z łatwością, teraz zamarły na jego wargach. Mógłby stać przed księżniczką czy królową i uśmiechać się dumnie, pewny swego amerykańskiego dziedzictwa, wolności i wyższości, lecz w obecności Antoinette St. Ives opanowało go poczucie niemocy i własnej mierności. Trzymał w swojej ręce jej wyciągniętą dłoń, której ciepło i drobne, delikatne kształty poruszyły go. Krew zabarwiła jego szyję i policzki. Clifton nienawidził w tej chwili siebie za swoją słabość. 96 - Jestem szczęśliwa, że pan przyszedł, monsieur Brant! - powiedziała, jakby spotkanie było wcześniej ustalone, a z jej ust płynła najsłodsza francuzczyzna. - Od rana czekałam niecierpliwie na twoje przybycie, a więc witaj w miejscu, które z dumą nazywamy naszym małym zamkiem St. Ives. - Pani mnie oczekiwała? - spytał, gdy cofnęła delikatną rączkę. -A ja myślałem... Był zadowolony, gdy St. Ives przerwał jednym ze swoich donośnych chichotów. - Musiałem liczyć, że uzyskam twoje przebaczenie - powiedział w chwili, gdy Clifton zawahał się - chociaż ojciec Alphonse zapewnił mnie, że kłamstwo w dobrej sprawie jest uczynkiem chrześcijańskim. Lecz jakaż to lepsza sprawa mogłaby być na tym świecie, niż moja siostra i jej życzenie. Ona powiedziała mi wszystko o tobie przez telefon, tamtej nocy w Grandę Riviere du Loup i prosiła mnie, bym przyprowadził cię tutaj żywego lub umarłego, lecz powód miałem zachować dla siebie i nie wolno mi było powiedzieć, czy to we śnie, czy na jawie, ani jednego słowa, które mogłoby wzbudzić w tobie podejrzenie, że została na ciebie zastawiona pułapka. I, tak... - Gaspard! - To jest prawda, Antoinette, i muszę oczyścić duszę z fałszu, zanim wezmę kąpiel! - Nie mówiłam o pułapce! - Ani słowa, lecz ja czytałem w twoich myślach i zauważyłem w nich rodzaj czarnej magii. Dziewczyna zarumieniła się i podniosła wyzywająco podbródek, rzucając spojrzenie na Cliftona. On widział w jej oczach małe, złote plamki, jak maleńkie piegi pozostałe po pocałunkach wróżki na płatkach leśnego fiołka, a każda plamka wypełniała się nagle błyskiem diamentów. - Czy brat nie przekazał ci wiadomości ode mnie oraz mojego zaproszenia, monsieur Brant? - spytała. - Jedyna wiadomość, jaką od ciebie otrzymałem, mademoiselle, została przekazana telefonicznie mojemu przyjacielowi Benedyktowi Aldousowi. Jestem za nią ogromnie wdzięczny. 97 7 - Na starym szlaku - Czy nie powiedział ci, między innymi, jak wielkie znaczenie ma dla mnie spotkanie z tobą? - Gdybym mu to powiedział, Antoinette, wówczas Clifton ze względu na pośpiech uparłby się, aby jechać pociągiem czy automobilem i w ten sposób zepsułby mi przyjemność pieszej wycieczki - przerwał St. Ives. Antoinette odwróciła się do brata gwałtownie podrzucając głową, a na jej zwichrzonych lokach zatańczyły refleksy światła. - Z tego powodu - powiedziała zawzięcie - nie dam ci listu, który nadszedł do ciebie od Angeliąue Fanchon! St. Ives wzniósł ręce w geście przerażenia. - Od Angeliąue, mówisz? Błagam cię, Antoinette... - Nie dostaniesz go, dopóki nie weźmiesz kąpieli i nie zobaczę u ciebie odrobiny skruchy. Twoja niefrasobliwa wesołość i samowola, Gaspardzie, pewnego dnia osiągnie tragiczny punkt. Dlaczego nie powiedziałeś monsieur Brantowi, że prosiłam go, aby mnie odwiedził? - Ponieważ przywykłem kierować się moim męskim rozsądkiem i chciałbym go potraktować tak, jak każdego innego mężczyznę. Nie chciałem wpływać na zmianę jego planów, zaprzątając mu głowę moją piękną siostrą. I męski sąd, Antoinette... Przerwała mu lekkim wzruszeniem ramion i odwróciła się do Clif-tona, który kontemplował jej urodę, wpadając w coraz większy zachwyt, tak zafascynowany, że z ledwie dotarła jego uszu bura, którą Antoinette dała bratu. Początkowo z pewnym niepokojem pomyślał, że włosy dziewczyny są krótko obcięte i zakręcone w loki, jak swego czasu widział u wdowy z Simli. Stwierdził jednak niebawem, że loki Antoinette są upięte, a jeden z nich figlarnie oderwał się od swojej atłasowej kompanii i dotykał ramienia dziewczyny. Antoinette umieściła niesforny lok na swoim miejscu w chwili, kiedy odwracała się od brata. - Przykro mi, mister Brant - powiedziała przechodząc nieoczekiwanie na angielski. - Gaspard powinien był ci o tym powiedzieć. Widziałam się z panią Aldous w kilka godzin po twoim odejściu i kiedy brat powiedział mi przez telefon, że podróżuje w towarzystwie kogoś o nazwisku Clifton Brant, wydało mi się, że moje serce przestało bić, ponieważ byłeś jedynym mężczyzną na świecie, którego chciałam jak 98 najszybciej ujrzeć, a jednocześnie bałam się, że mogę cię stracić na zawsze. Prosiłam Gasparda, żeby ci powiedział, że byłam w pokoju Ivana Hurda, kiedy ty zaniepokoiłeś go tamtego popołudnia. W jej oczach pojawiły się wesołe iskierki, kiedy wspominała tamten icydent. Spojrzenie dziewczyny przywróciło Cliftonowi równowagę psychiczną. Antoinette ciągle śmiała się z Hurda, gdy ten tkwił wciśnięty w swoje krzesło. Brant pomyślał, że z równowagi wytrąciła go mała osóbka, nie większa niż wdowa z Simli, choć wydawało się, że przewyższa tamtą o cale. Wydawało mu się też, że mógłby podrzucić dziewczynę do sufitu dwa razy wyższego niż ten, pod którym stali. Siostra Gasparda była cudownie kobieca, a jednak natychmiast wyczuł różnicę między nią a żoną Benedykta. Wdowa z Simli, zmuszona do walki, starałaby się wygrać na swój sposób, delikatnością i łzami, podczas gdy Antoinette St. Ives mogłaby zwyciężyć lub umrzeć z tym samym dumnym ruchem głowy i oczyma, które mogłyby napełnić się łzami, lecz nigdy nie utraciłyby blasku płonącego w ich głębi ognia. Uważał, że sposób Antoinette jest lepszy. - Słyszałem twój głos - powiedział. - Jestem pewien, że zawróciłby mnie on do pokoju Hurda, lecz byłem lekko zamroczony po otrzymaniu ciosu w głowę. Twój głos w tamtym pokoju, był największą niespodzianką w moim życiu, podobnie jak obecne spotkanie z tobą jest największą przyjemnością. - To dziwne, monsieur Brant, ponieważ obawiałam się, że będzie dla ciebie przykre! Masz taką okropną reputację, jako wróg kobiet... - Powiedziała ci to Clairette Aldous? - I nie cierpisz kobiet z krótkimi włosami. Chociaż moje nie są całkiem takie i skręcają się w sposób naturalny. O proszę bardzo... - Ona ci to powiedziała? - To i wiele innych rzeczy o tobie. Toteż odnoszę wrażenie, że nie jesteś mi całkiem obcy, a raczej prawie znajomy. - Więc ona pomogła mi trochę, dzięki Bogu! - wykrzyknął Clifton. - Lecz jesteś zabijaką, nie licząc wielu twoich innych wad - ciągnęła dalej Antoinette. - Oglądałam najbardziej niesamowitą demonstrację twoich możliwości - w przeciwnym razie nigdy nie zainteresowałabym się tobą. St. Ives dotknął delikatnie ramienia siostry. 99 ^ Gdybyś zechciała dać mi list od Aneliąue Fanchon... - Nie wcześniej, nim się wykąpiesz i zjesz obiad. - Lecz to może być bardzo ważne. - Myślę, że jest, Gaspardzie. - I nie zamierzasz mi go dać? - Nie. - Więc muszę także i ciebie, Clifton, przyjacielu, zaciągnąć do wody i mydła, dlatego że moja śliczna siostra jest uparta jak sam diabeł. Pochylając wielką głowę, niczym ukochany ucałował jej delikatne włosy w miejscu, gdzie tworzyły naturalny przedziałek. I prawie w tym samym momencie Antoinette St. Ives sięgnęła ręką za gors i wyciągnęła list, który następnie podała bratu. - Twój pocałunek anulował setki grzechów, Gaspardzie - powiedziała miękko. - Mam nadzieję, że ten list przyniesie ci szczęście! Serce Cliftona zabiło silniej z radości na widok wyrazu jej twarzy, na którą tak szybko powróciła czułość. Podążając na górę za St. Ivesa-mi, myślał o wyrazie twarzy Antoinette jak o blasku słonecznego światła, który ukazał się nagle zza przepięknej chmury. Takie spojrzenie musiało napełnić duszę człowieka radością życia. St. Ives zaprowadził go do małej sypialni na poddaszu. Kiedy Clifton wydobył z plecaka czystą odzież, został wprowadzony do mniejszego pomieszczenia, zajętego w połowie przez porcelanową wannę. St. Ives ściskając list An-geliąue w wielkiej dłoni, ukłonił się gościowi w wyszukany sposób. - Oglądasz największy luksus zamku St. Ives, monsieur, naszą wannę, którą Antoinette upiera się nazywać taporańwn. Gorąca woda znajduje się w prawym kurku, zimna w lewym. Wanna ma cztery stopy długości i trzy szerokości. Radzę więc, byś prawidłowo ocenił swoje wymiary, zanim w niej zanurkujesz. Wybacz proszę, że cię na chwilę opuszczę, aby przeczytać list od Angeliąue. - Nie pozwól, abym choć o chwilę opóźnił ci tę przyjemność -przynaglał Clifton. - Przyłączam się do życzeń twojej siostry w nadziei, że list przyniesie ci radość. Brant nie zakończył jeszcze kąpieli, kiedy drzwi łazienki otwarły się gwałtownie i w progu stanął St. Ives. Twarz mu płonęła, a w ręku trzymał zgnieciony list. 100 - Radość! - wykrzyknął zdenerwowany. - Ten list miał mi przynieść radość, a okazał się dwustronnicowym stekiem bezczelności! To kobieca przewrotność, ciśnięta jak lep na muchy prawdziwemu mężczyźnie, to, to... - O czym mówi ten list? - przerwał Clifton uspokajająco. - Mówi? On nic nie mówi o mnie! Jest od początku do końca poświęcony Ajaxowi Trappierowi: jakie świetne ma konie, jakim jest wspaniałym mężczyzną, bo wspiera kościół niczym święty i przyjeżdża do niej, aby zabierać ją na przejażdżkę w każdą niedzielę. To jest dla mnie obraza, monsieuń Pragnę krwi tego człowieka. Dlaczego ona przekazuje mi plotki tylko o tej kanalii, która wymigała się od służby w czasie wojny, o gadzie, który zaprzedałby duszę diabłu, byle dostać Angeliąue. Ten... - Nic jeszcze nie wiem! - przerwał Clifton ponownie. - Pozwól, przeczytam, Gaspardzie! St. Ives wygładził zgnieciony list i podał przyjacielowi. W miarę czytania Clifton zaczął się uśmiechać, natomiast twarz Gasparda pociemniała z gniewu. - Wszystko jest dla mnie jasne! - powiedział Clifton. - Myślę, że w wielu sprawach ojciec Alphonse ma rację, w tej zaś szczególnie! Jesteś durniem, St. Ives. Angeliąue Fanchon napisała ten Ust, ponieważ jej serce zżera miłość do ciebie. Panna używa kobiecego sposobu po to, abyś przejrzał na oczy. Czy kłóciłeś się z nią ostatnio? - Drobne nieporozumienie, spowodowane różnicą poglądów. Ona myśli, że jestem włóczęgą, całkowicie straconym, ponieważ przedkładam lasy i wielkie rzeki nad farmy, konie i świnie. - Kochasz ją? - Ściągnąłbym gwiazdkę z nieba i ofiarowałbym jej, gdybym mógł. - I nie zamierzasz zostać dla niej farmerem? - Nie pozwolę się tyranizować kobiecie i tamtemu księdzu z Saint Felicien, który przynagla ją, aby wyszła za mąż za Ajaxa Trappiera i miała z nim dwadzieścioro dzieci. - Co w takim razie zamierzasz zrobić? - Zamierzam połamać wszystkie kości w przerośniętym cielsku Ajaxa Trappiera. 101 - Dobrze - pokiwał głową Clifton, zwracając list. -1 przygotujmy się do tej sprawy tak szybko, jak tylko potrafimy. Według mnie An-geliąue wypłakałaby oczy ze strachu, gdyby wiedziała, w co się chcesz wpakować! Myślę, że bez względu na to, kto wygra w tych zawodach, przyniosą ci one wiele pożytku. - Sądzisz, że ona mnie kocha? - Jestem pewien. Gaspard wygładził list i przeczytał go ponownie, podczas gdy Clifton wycierał się. - Jeśli to prawda - powiedział St. Ives łagodniejszym głosem -prrzysięgam na świętą Annę, że nigdy już nie zaśpiewam w oberży. Nie miałbym też nic przeciwko temu, aby zostać właścicielem farmy, gdybym mógł pozostawić ją odłogiem i gdyby znajdowała się bliżej wielkich rzek - i jeśliby ten skunks Ajax Trappier, którego zapach przyprawia mnie o mdłości, mieszkał w sąsiednim okręgu. - Czy prosiłeś ją, by wyszła za ciebie? - Jak mógłbym? Musiałbym obiecać na wstępie, że zostanę farmerem. Ale ona wie, że ją kocham; mówiłem jej o tym! - Zastanawiam się, czemu jest taka uparta? - zadumał się Clifton. Jego słowa tylko w połowie dotykały tematu. St. Ives milczał przez chwilę i lekko się roześmiał: - Gdyby nie chodziło o tego przeklętego Ajaxa Trappiera, nie miałbym do niej pretensji - ona ma to we krwi. Jej pradziadek osiadł w kraju St. Felicien 160 lat temu i Fanchonowie mieszkają tam przez cały ten czas. Angeliąue jest z tego bardzo dumna i dlatego wysoko nosi głowę. Ona jest księżniczką w swoim kraju, a ja... - St. Ives wzruszył bezradnie ramionami. - Dzisiaj dowiesz się, dlaczego jestem prawie żebrakiem. St. Ives jest zbyt dumny, aby przejąć ojcowiznę Fanchonów razem z żoną. Otworzyłem przed tobą duszę! Jeśli Angeliąue wyjdzie za St. Ivesa, będzie musiała iść z nim tam, gdzie on zbuduje dla niej dom. -Gaspard obrócił się w stronę drzwi. - Zejdź, proszę na dół, gdy będziesz gotowy, monsieur Clifton. Po wyjściu St. Ivesa Clifton ogolił się i przebrał w nowe ubranie. Przez kwadrans nurtowały go pytania, na które nie mógł znaleźć odpowiedzi. Zanim skończył toaletę, zdążył wpaść w stan psychicznego 102 podniecenia: coś szeptało mu do ucha, że stoi w obliczu największej przygody swojego życia. Istniało prawdopodobieństwo, że Antoinette St. Ives była wplątana w całą tę awanturę; serce i dusza pobudziły każdy nerw w jego ciele w żądnym oczekiwaniu na coś, co miało niebawem nastąpić. Kiedy schodził po schodach, Antoinette czekała już na niego. St. Ives gdzieś zniknął. Dziewczyna czytała książkę i Clifton patrząc na jej pochyloną głowę pomyślał, że włosy dziedziczki St. Ive-sów mają intensywny odcień kasztanowca. W jego oczach błyszczał szczery podziw. - Wojowniku! - powitała go. - Brat powiedział mi, jak pomogłeś mu wybrnąć z kłopotów w Lassomption, a potem pokonałeś go w chodzie na szlaku. Nie wyglądasz tak groźnie i gdybym na własne oczy nie widziała cię w akcji, z całą pewnością powątpiewałabym w prawdziwość relacji Gasparda. Clifton wyczuł w jej głosie wesołą nutę, kiedy uczyniła wzmiankę o walce w biurze Hurda. Antoinette śmiała się z niego z jakiegoś powodu i nagle porwał go gniew, gdy pomyślał, ile niepochlebnych rzeczy mogła o nim naopowiadać wdowa z Simli. - Czy zechcesz usiąść? Zajął sztywno miejsce. - Jestem na twoje rozkazy - odpowiedział. Pochyliła nieco głowę i jej kędziory, na które z góry padało światło, zalśniły wspaniałym blaskiem. Clifton zobaczył długie rzęsy, nieco ciemniejsze niż włosy, róż policzków i miękką czerwień ust. Serce o mało nie rozsadziło mu piersi. - Proszę, nie zachowuj się tak oficjalnie - zaczęła. - Mogę zrozumieć, dlaczego masz taką skandaliczną opinię o mnie i jestem całkiem szczera, kiedy mówię, że nie lubię cię. Lecz te drobiazgi nie powinny nas dzielić, szczególnie teraz, dopóki nie zrozumiesz z jakiego powodu tak bardzo pragnęłam twojego przybycia do zamku St. Ives. - Dlaczego miałbym mieć złą opinię o tobie? - zapytał Clifton. - Ponieważ ukryłam się w pokoju wypoczynkowym Hurda. Grzeczne młode damy nie są na ogół przyłapywane w tak kompromitującej sytuacji, nieprawdaż? - Ty też mnie nie lubisz! Dlaczego? 103 - Ponieważ nie masz serca ani duszy, ani romantyzmu, ani... Clifton zaprotestował gestem i podniósł się z krzesła. - To Clairette Aldous! Ona naopowiadała ci o mnie tyle, nieprawdaż? A ty nie zawahałaś się poinformować mnie o tym zanim zdążyłem wyschnąć. Jak sądzisz, dlaczego tak się spieszyłem? Ja takż zamierzam być z tobą całkiem szczery. Zamierzam wywołać u ciebie szok. Wszystko z twojego powodu! Chciałem zobaczyć cię ponownie i skorzystać z okazji, aby powiedzieć ci, że kiedy odkryłem, iż pracowałaś dla Hurda, coś utwierdziło mnie w przekonaniu, że byłaś dziewczyną, której głos pokochałem od pierwszej chwili. Nawet o tym nie marzyłem, ale dobry los zmusił mnie, abym w obronie własnej wyjawił nadzwyczajną rzecz, która się zdarzyła, kiedy cię po raz pierwszy ujrzałem. Sama zmusiłaś mnie, abym to wyjawił, dając mi do zrozumienia, że serce wywróciło się we mnie, pomimo faktu, że nie mam ani serca, ani duszy, ani romantyzmu... Nie ma na świecie człowieka, który oddałby życie za kobietę równie ochoczo jak ja za ciebie! Powtarzam więc, że jestem na twoje rozkazy! - Przerwał dla nabrania tchu. - Teraz twoja kolej, mademoisellel Antoinette patrzyła na niego, kiedy stał przed nią mieniąc się na twarzy. Przecież on śmieje się jej prosto w twarz, nawet gdy jego usta pozostają lekko zaciśnięte! Ale w oczach ma coś więcej niż tylko kpinę. Clairette Aldous określiła Cliftona Branta jako człowieka o dużych możliwościach, i taki jest. Antoinette St. Ives podniosła się z krzesła i stanęła tak blisko niego, że gdyby Clifton zechciał, mógłby jej dotknąć. Nigdy przedtem nie widział nic równie zimnego, a zarazem cudownie pięknego, jak jej oczy utkwione w jego twarzy. - Z jednym wyjątkiem jest to najnikczemniejszy przykład bezczelności, z jakim się kiedykolwiek spotkałam! - powiedziała tonem spokojnej pogardy. - A ten wyjątek? - zapytał Clifton nie zmieszany. - Interesuje mnie tylko Ivan Hurd. - Dlatego z radością zabiję go, kiedy tylko nadarzy się okazja -oświadczył kłaniając się jak przed księżną. - Jestem twoim niewolnikiem, mademoiselle. By zaś jak najlepiej wykonywać polecenia, niewolnik powinien kochać swoją panią. 104 Jej oczy nawet nie drgnęły, a mieniące się w nich światło zdawało się wyrywać mu duszę. Wiedział, że pragnie jej dotknąć i chciał położyć rękę na lśniących włosach. Antoinette zdawała się czytać w jego myślach i zadarła podbródek o kolejny ułamek cala. Był to gest, który mógłby spowodować ogromną przepaść między nią a każdym mężczyzną. Clifton lubił jej spojrzenie, choć uderzało go niczym ostrze barbarzyńskiej włóczni. Napięcie zostało rozładowane, gdy drzwi wychodzące na ulicę otwarły się i dobiegł ich z małego przedsionka głos Gasparda. Ktoś mu odpowiedział i w tej chwili twarz dziewczyny rozbłysła radością, co bardziej zabolało Cliftona, niż wyniosły ruch jej podbródka. Brant po raz pierwszy w życiu poczuł zazdrość. Uczucie to spadło nań jak grom z jasnego nieba i w tym zagadkowym momencie, kiedy oblicze Antoinette rozpromieniło się na dźwięk męskiego głosu, Clifton zrozumiał, jak nisko upadł. Obrócił się z wolna, starając się utrzymać sztywną postawę. Stwierdził, że jest głupcem, do tego starym. Ma przecież prawie czterdziestkę, podczas gdy Antoinette liczy sobie zaledwie dwadzieścia lat. Raptem znieruchomiał na widok kompana Gasparda - szczupłego człowieka o bladej twarzy i siwiejących włosach. Utkwił wzrok w nieznajomego, za którym stał Gaspard, szczerząc zęby w grymasie mającym przypominać uśmiech. Antoinette przyglądała się Brantowi i gościowi. Nagle obaj mężczyźni skoczyli ku sobie z wyciągniętymi rękoma i okrzykiem pozdrowienia na ustach: - Denis! Pułkownik John Denis! - Kapitan Brant! ROZDZIAŁ XI Pułkownik John Denis Była to dla Cliftona niespodzianka, spotkanie ze starym przyjacielem, u boku którego przeszedł przez piekło walk we Flandrii. Brant zamierzał niebawem odszukać przyjaciela na terenie Quebecu. Pułkownik Denis wyciągnął go na wpół żywego z pola bitwy, które piętnaście minut później zostało przeorane pociskami artyleryjskimi. To pole śmierci określano mianem „świętego lasu". Od owego dnia ich przyjaźń tak się umocniła, że nawet lata i odległość nie były w stanie jej wymazać. Gdyby spotkali się na ulicy, szok byłby mniejszy, lecz spotkanie z Denisem w atmosferze tajemnicy i przygody, jak również widok oczu Antoinette, które tak wspaniale zabłysły na widok przyjaciela, sprawiły, że serce Cliftona zaczęło bić niemal głośno, kiedy ściskał rękę pułkownika Denisa. John Denis nie wyglądał na zaskoczonego nieoczekiwanym spotkaniem, ponieważ wiedział o obecności Branta w domu St. Ivesów i przyszedł specjalnie, aby zobaczyć się z Cliftonem. Można to było zauważyć po sposobie, w jaki powitał Branta Nie okazał zdziwienia na widok przyjaciela, lecz jego palce ściskały rękę Cliftona niczym wąskie paski stali. Głos pułkownika drżał szczerym wzruszeniem. Było to nie tylko spotkanie dwóch przyjaciół - spotykali się dwaj bracia. Gaspard oddalił się, a w oczach Antoinette zaszła nagła zmiana: dziewczyna ujrzała, jak wargi Johna Denisa drżały i w jej spojrzeniu, za zasłoną delikatnej mgiełki, czaiły się łzy. Clifton zauważył dużą zmianę w wyglądzie człowieka, którego rycerskość i odwaga stały się kiedyś natchnieniem dla „księżniczki Pat" -takie Brant nosił przezwisko -w dniach wędrówki i śmierci. Ramiona Denisa były lekko pochylone, a w jego oczach, choć głęboko, kryła się jakaś tragedia. Pułkownik z trudem usiłował opanować podniecenie, choć jego głos był spokojny. 106 - Dzięki Bogu, Clifton! Na całym świecie nie ma człowieka, którego pragnąłbym ujrzeć bardziej niż ciebie. Były to mocne słowa, zwłaszcza że wypowiedział je człowiek pokroju Denisa. Niemal to samo powiedziała chwilę wcześniej Antoinette St. Ives. Clifton odwrócił się w stronę dziewczyny i spotkał jej wzrok, pod którego wpływem serce mocniej zabiło mu w piersi. Lecz Antoinette spostrzegłszy, że została rozszyfrowana, lekko uniosła podbródek, dając do zrozumienia, że tego rodzaju obserwacja ze strony Cliftona jest poniżej jej godności. Potem przeprosiła wszystkich i opuściła pokój, a Gaspard skierował się ku schodom, by wziąć kąpiel. Zaledwie przyjaciele zostali sami, pułkownik głęboko odetchnął: - To zdumiewające, Clifton, ile się wydarzyło w ciągu ostatniego tygodnia! - powiedział. - Nie zamierzam psuć obiadu przygotowanego przez Antoinette dla ciebie, omawiając nieprzyjemne szczegóły, które zazwyczaj wyglądają lepiej, gdy się ma pełny żołądek. Jednakże miały miejsce pewne godne uwagi wydarzenia, które, o ile wiem, zainteresują cię i skrócą czas oczekiwania na obiad. Czy pamiętasz dzień, kiedy wędrowałeś starym szlakiem po tej stronie Brantford w towarzystwie chłopca i psa? Otóż pewien automobil minął cię... Clifton skinął z błyskiem dawnego rozbawienia w oczach: - Wiele z nich nas minęło, John! - Lecz w tym właśnie samochodzie siedzieliśmy oboje z Antoinette St. Ives. Kiedy cię zobaczyłem, byłem tak wytrącony z równowagi twoim podobieństwem do człowieka, o którym myślałem, że został zamordowany w Hajfongu, że powiedziałem o tym głośno. Antoinette uparła się, aby zatrzymać samochód, ale kiedy kurz opadł, ty razem z chłopcem i psem ruszyłeś na przełaj przez pole w kierunku lasu. Pojechaliśmy więc dalej i Antoinette zaczęła mnie prosić, bym opowiedział jej historię człowieka, którego ducha właśnie ujrzałem. Uczyniłem zadość jej życzeniu. Sam wiesz, Clifton, jak przyjaciele obsypują nas kwiatami, kiedy jesteśmy martwi; podobnie uhonorowałem i ciebie uhonorowałem. W twoim portrecie, który naszkicowałem na użytek Antoinette, przedstawiłem cię jako najmężniejszego, najuczciwszego i najszlachetniejszego spośród wszystkich zabijaków na świecie, a także jako wroga kobiet od czubków butów po... 107 - Do diabła! - Co? - Nic, mów dalej! - Ponieważ poznała cię tak dobrze z mojego opisu, możesz sobie wyobrazić jej zdziwienie, kiedy zmartwychwstałeś... w biurze Hurda, opowiedziałeś swą historię, a następnie kazałeś temu łajdakowi przyznać się na kolanach do zbrodni, po czym ukarałeś go tak, jak zamierzałeś. Ona siedziała w małym pokoju na końcu biura i wszystko widziała na własne oczy. - Wszystko to wiem - pokiwał głową Clifton. - Chciałbym jednak wiedzieć także, dlaczego nie zdradziła swej obecności, skoro myślała, że zamierzam zabić Hurda? Dlaczego nie wybiegła z krzykiem czy napadem histerii, jak postąpiłaby większość kobiet na jej miejscu, albo przynajmniej nie zemdlała, dając tym dowód dobrego smaku. - Oczy wiście, ja również zapytałem ją o to, kiedy opowiedziała mi o wszystkim i kiedy odkryłem ku swemu zaskoczeniu i radości, że żyjesz i jesteś w pełni sił. Antoinette powiedziała mi coś, co mnie bardzo zdumiało, przysięgając na ten krucyfiks, a wiem, że dziewczyna wybrałaby raczej śmierć niż krzywoprzysięstwo. Stwierdziła, że od samego początku, od momentu, kiedy wyjawiłeś Hurdowi kim jesteś, wiedziała, że go nie zabijesz. Chciała dowiedzieć się prawdy o ruinie twojego ojca i okolicznościach jego śmierci. Widziała, jak Hurd upadł na kolana i przyznał się do winy. Clifton, rozejrzyj się dokoła! To najpiękniejsza, najsłodsza, najczystsza dziewczyna w mieście Quebec, zdolna jednak przeistoczyć się w małą tygrysicę, kiedy trzeba zwalczać zło czy niesprawiedliwość. Antoinette posiada duszę człowieka, który żył w Nowej Francji dwieście lat temu. W jej żyłach płynie krew walecznych panów feudalnych. Odziedziczyła po nich kulturę rycerską, szczytne ideały i honor, i dlatego nie bała się widząc, jak walczysz z Hurdem. Była również pewna, że nie zabijesz go. Wiedziała, że masz słuszność i wyznała mi, że wtedy modliła się za ciebie, wierząc że Bóg cię ochroni. Dlatego nie krzyczała ani nie zemdlała - zakończył Denis z gestem wyrażającym zarazem rozpacz i nadzieję. - Antoinette jest pewna, że wiara modlitwa i twoja pomoc, ocalą nas od ruiny, w obliczu której stoimy. Wierzy niezachwianie w Cliftona Branta. Czy nie powiedziała ci tego? 108 - Wprost przeciwnie - oparł Clifton. - Kiedy wszedłeś, właśnie mnie obrażała. Po raz pierwszy napięcie na twarzy Denisa zelżało i pojawiły się na niej oznaki wesołości. - Powinienem był to odgadnąć po sposobie, w jaki mnie powitała. Co robiłeś? - Korzystałem grzecznie z jej vaporariwn. - A poza tym? - Opowiedziałem jej o przemianie, która dokonała się w moim sercu, kiedy zobaczyłem ją po raz pierwszy i przekonałem się, jaka jest śliczna. - Tak. O bogowie! - A potem, kiedy zaczęła mnie obrażać, powiedziałem, że od chwili, gdy usłyszałem jej głos w pokoju Hurda, zakochałem sie w niej. Powiedziałem prawdę, ponieważ nie potrafię kłamać. - I Antoinette uwierzyła ci? - Nie, John! Myślę że, zostanie moim wrogiem na zawsze. Mimo to zamierzam dalej kroczyć przez życie zgodnie z nakazami Pana naszego i dalej będę kochał tę osobliwą dziewczynę, która mnie nienawidzi, chyba że ty... Pułkownik Denis przecząco potrząsnął głową: - To nie może mnie zranić, Clifton, ponieważ ta część mojego serca, która powinna zawierać miłość do kobiety, musi pozostać martwa. - Tak też myślałem. Lecz dotąd nie słyszałem, do czego jestem wam potrzebny i co to za ruina, której się obawiacie? Dlaczego oboje jesteście w to wplątani? Cóż to za wielka bitwa, która, jak mi się zdaje, została przygotowana na moje przybycie? Gaspardowi już obiecałem pomoc w jego miłosnej sprawie z Angeliąue Fanchon. Przysiągłem też, że oddam za nią życie, jeśli Antoinette St. Ives, tylko tego zażąda. Jestem gotów poświęcić się nawet za błahostkę. A do tego wszystkiego Ivan Hurd wysłał za mną policję, jestem zakochany i jeszcze ta wielka bitwa. Jeśli dobrze rozumiem, ty i mademoiselle Antoinette jeszcze nie umieściliście jej w rozkładzie moich zajęć. Może dowiem się od ciebie czegoś na ten temat? 109 - Nie wcześniej, jak po obiedzie. Musiałem to obiecać Antoinette. - I pułkownik Denis zawsze dotrzymuje obietnicy! - dobiegł zza ich pleców słodki głos. - Proszę o wybaczenie, ale przypadkiem u-słyszałam kilka ostatnich słów. Obiad jest gotów, a Gaspard zszedł już na dół, trawiony głodem. Kapitanie Brant, czy nie upokorzy cię zbytnio, jeśli uczynisz mi tę przyjemność i podasz mi ramię? Obiecuję dotykać go lekko, tylko końcami palców. - Pragnąłbym cię całą nieść w ramionach - wyszeptał Clifton, pochylając się nad nią, kiedy udali się w ślad za Denisem przez drzwi prowadzące do jadalni. Wystrój wnętrza, do którego weszli, był reliktem ubiegłych stuleci. Jadalnia, mniejsza niż poprzedni pokój, miała belkowany strop, ściany pokryte dębową boazerią i kominek. Stojący na środku stół był mały lecz masywny, ręcznie rzeźbiony, podobnie jak poustawiane dokoła niego krzesła. Na stole, rzucając delikatny blask, stal kandelabr, starodawny i niezwykle ciekawej roboty. Antoinette St. Ives obserwowała zainteresowanie Cliftona, dzwoniąc jednocześnie srebrnym dzwonkiem. - Jesteśmy dumni z naszego małego domu i z całą pewnością zainteresują cię opowieści o nim oraz przechowywane przez nas relikwie. -powiedziała, zachowując sztywną etykietę, która odarła jej serce i usta z niefrasobliwych myśli, napawając Branta przenikliwym chłodem. Patrzył na nią teraz, jak na śliczną księżniczkę, która przewodniczy przy stole członkom rodziny królewskiej. Czuł, że powinien przegryźć swój język na pół, za śmiałość i bezczelność, których się poprzednio wobec niej dopuścił. Co ona sobie musiała o nim pomyśleć? Zapewne w myślach nazwała go błaznem za jego zuchwalstwo, nieokrzesanym gburem za swobodny język, a przede wszystkim - wielkim głupcem! Jednak, na Boga, nie chciał przecież wywrzeć na dziewczynie takiego wrażenia i tak wiele stracić w jej oczach. Zależało mu na jej zdaniu bardziej niż na opinii reszty świata. Odpowiedział łagodnym głosem: - Zawsze marzyłem, by móc żyć tak, jak żyli ludzie kilka wieków temu, w domu podobnym do tego. Możesz zrozumieć, mademoiselłe, że kiedy się tutaj znalazłem, moje pragnienia zapłonęły nowym blaskiem. Myślę, że byłem wędrowcem, ponieważ targały mną pragnienia, których nigdy nie udało mi się zaspokoić. To ślad dziedzictwa krwi, które 110 w obecnych czasach jest nieszczęściem. Gdyby ten dom należał do mnie, nie zamieniłbym go nawet na Chateau Frontenac, który patrzy nań z góry. Na twarzy Antoinette odbił się blask zadowolenia. - Domyślałam się tego, monsieur, gdyż w przeciwnym razie nie spałbyś na starym indiańskim cmentarzu twoich przodków w pobliżu Brantford Town. Mały Joe opowiedział mi, jak sprowadziłeś go do Montrealu. W kaplicy urszulanek mieści się lampa ofiarowana w 1717 roku przez Marię de Repentigny jako wotum. I pomimo zmiennych kolei losu, wojen i długich oblężeń, w czasie których kule i odłamki wielokrotnie rozrywały ściany klasztoru, płonęła ona przez wszystkie te lata i płonie do dziś. Niewątpliwie widziałeś tę lampę - pamiątkę wielkiej, romantycznej tragedii. Amelie de Repentigny, najsłodsza ze wszystkich żyjących ówcześnie kobiet, obcięła swoje piękne włosy i została zakonnicą, ponieważ jej brat w napadzie pijackiego szału zabił ojca jej ukochanego. Amelie, mając rozdarte serce, zmarła za murami klasztoru w 1719 roku. Ten kandelabr na naszym stole został podarowany rodzinie Marrolet przez jej matkę i od tamtej pory jest tutaj. Wiele duchów krąży po tym małym domu. To tu Amelia spotkała swojego ukochanego. Nie dziwię się, że tak polubiłeś to miejsce. - Szanuję cię za to - powiedział Clifton, choć w głębi serca uwielbiał ją. Wierzył, że czas spędzony przy stole nieco rozjaśni tajemniczą sytuację, w którą i on został wplątany. Lecz jeśli ruina i tragedia krążyły ponad tą trójką, w której towarzystwie jadł obiad - ani postawa ani wypowiedzi żadnej z tych osób, nie zdradzały tego. Pułkownika Denisa opuściło napięcie, które towarzyszyło mu w drodze do domu St. Ivesów, a jego twarz wypogodziła się w blasku świec. Nawet w zachowaniu Gasparda zaszła zmiana. Uśmiechał się i mówił przyjemne rzeczy swojej siostrze, jakby gorycz miłości nie zalewała już jego serca. Tutaj, przy stole, wszelkie kłopoty zostały rozmyślnie odsunięte na bok i duch spokoju i szczecią zdawał się wypełniać pokój od chwili, w której Antoinette St. Ives pochyliła śliczną głowę, aby powtórzyć swoim słodkim, melodyjnym głosem słowa: - Bądź obecny przy naszym stole, Panie, bądź tu i wszędzie wielbiony, błogosław Twoje stworzenia i spraw, abyśmy mogli z Tobą wieczerzać w raju. 111 Podczas gdy delikatne wargi dziewczyny wysłały do niebios modlitwę, Clifton patrzył w zamyśloną twarz Denisa. W trakcie obiadu drobne opowieści i okruchy romantycznych historii związanych z domem niczym fragmenty eposu płynęły z ust dziewczyny tak żywo, jakby je zawsze nosiła w sercu. Gaspard opowiadał o dawnych zawadiackich czasach. Piękne damy i pobrzękujący rapierami rycerze szli oddawać cześć Bogu w katedrze Notre Damę de Victories, oglądać przed frontowymi drzwiami świątyni postawionych pod pręgierzem łotrów lub patrzeć na egzekucję, która odbywała się na placu, gdzie stał starodawny szafot. A wszystko to działo się w tych wąskich, starych uliczkach z rozsypującymi się domami i zamkami, które pamiętają piękne oczy dam, rycerskie serca zalotników, elegancko upięte włosy i piękne koronki, słodki zapach perfum i delikatne umizgi - tam gdzie teraz brudna dzieciarnia domaga się natarczywie centów od gapiących się mężczyzn i kobiet, przybywających obejrzeć chylące się ku upadkowi ruiny wspaniałej przeszłości. Clifton przysiągłby, że w pewnej chwili dostrzegł w oczach Antoinette St. Ives łzawą mgiełkę, gdy mówiła: - To świętokradztwo, pozwalać pamiątkom obracać się w ruinę. Dlaczego tak mało troszczymy się o honor naszych przodków, których odwaga i wiara w Boga dały nam nowy świat i nowy naród? Owa świetność wzięła swój początek w zaułkach tego miasta. Część dawnych czasów przetrwała w naszym domu i przy stole, przy którym siedzimy. Nagle dziewczyna uśmiechnęła się do Johna Denisa i przeprosiła, że poruszyła tak nieprzyjemne tematy, gdy jest tyle pięknych rzeczy, o których można mówić. Clifton, ryzykując poruszenie sprawy, która go mocno niepokoiła, zwrócił się do Antoinette z pytaniem: - Mam nadzieję, że lubisz moich przyjaciół, Benedykta Aldousa i jego żonę? - Tak, lubię - odpowiedziała. - Oboje uparli się, żebym pozostała w ich domu jako gość, kiedy dowiedzieli się, że mieszkam w Montrealu. Spędziłam z nimi trzy dni i zakochałam się w Joem i Bimie. Myślę, że powinnam ich adoptować. - Adoptować... ich? - wysapał Clifton. - Tak, adoptować ich - powtórzyła chłodno Antoinette. - Oni potrzebują matczynej opieki, a Clairette Aldous ma pełne ręce roboty 112 ze swoją dwójką. Wprawdzie planowała zatrzymać Joego i Bima, ale powiedziałam jej, co o tym myślę i poprosiłam, abym mogła sprowadzić ich do Quebecu. Madame Aldous wyraziła zgodę na przyjazd Joego, pod warunkiem, że go należycie ubierze. Ona jest jedną z najsłodszych kobiet, jakie kiedykolwiek spotkałam. Myślę, że na tym świecie jest tylko kilka takich jak ona i monsieur Aldous jest szczęśliwym człowiekiem mając taką żonę. Wymawiając te słowa, Antoinette popatrzyła Cliftonowi prosto w oczy. Odebrał to jako kolejny cios wymierzony w niego. - Jeśli masz jakieś poważne zastrzeżenia co do wzięcia przeze mnie pod opiekę Joego i Bima, lub życzysz sobie zachować z nimi pewne więzi, możemy o tym porozmawiać jutro, kapitanie Brant, po ich przyjeździe. Przyjadą jutro. - Lecz Joe - upierał się Clifton - on... - Tak. On mnie lubi i jest zadowolony, że przyjeżdża. - Dziewczyna uśmiechnęła się, a w jej oczach pojawił się lekki błysk. - Z początku przestraszyłam go, co jest całkiem naturalne, zważywszy twoje nauki, gdyż chłopiec odczuwa tajemniczy strach przed krótkimi włosami. Kiedy pierwszy raz spotkałam go w holu obok jego pokoju i wyciągnęłam do niego rękę, uciekł ode mnie, jakbym była jedną z siedmiu plag. Potem, kiedy wyjaśniłam mu, że krótkie włosy i milion dolarów nie zawsze idą w parze, stał się całkiem miłym i sympatycznym chłopcem. Czy chcesz filiżankę kawy, kapitanie Brant? Clifton poczuł się całkowicie pokonany, jednak Antoinette zdawała się tego nie zauważać. Dolała mu kawy i swoimi pięknymi paluszkami dodała do niej cukru, opowiadając w tym czasie pułkownikowi Denisowi o nowej francuskiej operze, jakby pragnęła odciągnąć jego uwagę od efektu, który mógłby wywołać u Cliftona każdy kolejny strzał. - Wenus i gracje, dobry tytuł dla opery - mówiła. - Trzy gracje: Eufrozyna, Aglaja i Talia są całkiem nowoczesne. Noszą korony z purpurowych winogron i mają krótkie włosy. Czy lubisz u kobiet krótkie włosy, kapitanie Brant? - spytała, zwracając się do niego niewinnie. - Ja, hm, czasami... kocham piękne włosy - odparował Clifton rozpaczliwie. Głos dziewczyny był przepełniony smutkiem: 113 8 - Na starym szlaku - Zaws^e pragnęłam mieć takie włosy, jak Amelia de Repentigny -powiedziała. _ łCsięga dziejów zakonu mówi nam, że były one najpiękniejsze w całym Quebecu i nawet matka Migeon de la Nativite, przełożona klasztoru, płakała kiedy jej nożyczki obcinały jedwabiste sploty Amelii. Mnie nie spotkało tak wielkie szczęście i nigdy nie miałam większej aureoli niż to. Dwoma szczupłymi palcami rozprostowała jeden ze swoich lśniących loków, aby uczestnicy obiadu mogli potwierdzić jej zdanie na ten temat. Clifton zauważył, że jego poprzednie przypuszczenia były trafne, gdyby loki rozluźnić, opadłyby swobodnie na ramiona dziewczyny. Gaspard zachichotał i rzekł: - Moja siostra wie, że jej włosy są dziś najpiękniejsze w całym Quebecu, tak jak włosy Amelii de Repentigny dwieście lat temu, gdyż w przeciwnym razie nie zwracałaby naszej uwagi w ten sposób. Antoinette St. Ives raptownym ruchem odrzuciła lok do tyłu i zarumieniła się. Clifton był wdzięczny Gaspardowi za jego gafę. - Wcale nie chciałam, żeby to zostało odebrane w ten sposób, Gaspardzie - zganiła go Antoinette. - I nie zostało odebrane tak, jak powiedział - przynajmniej nie przeze mnie - podkreślił Clifton, próbując jednocześnie ukryć nutkę triumfu w swoim głosie. - One są piękne, mademoiselle] Czy widziałeś coś bardziej wspaniałego, pułkowniku Denis? - Nigdy - odpowiedział John Denis i ukradkiem spojrzał na stojący na gzymsie kominka stary drewniany zegar, obojętnie odmierzający czas swoimi wskazówkami. Antoinette, mimo zmieszania, pochwyciła spojrzenie Denisa i zrozumiała jego znaczenie. W kilka minut później stali ponownie w pokoju, do którego wcześniej Clifton wszedł po raz pierwszy. Pułkownik Denis nie starał się ukryć podniecenia, ponieważ chciał odejść i wziąć Cliftona ze sobą. Antoinette St. Ives wiedziała dobrze, że tej nocy miało się wszystko rozstrzygnąć. A znaczyło to dla niej tak wiele! John Denis wysunął się z Gaspardem nieco do przodu i Clifton przypuszczał, że uczynili to, aby dziewczyna mogła z nim zamienić ostatnie słowo. Nigdy nie byłby zdolny wymazać z pamięci jej widoku, przepełnionego 114 godnością i pięknem, ani jej cichej i dumnej prośby ukrytej w ślicznych oczach, kiedypodawała mu a pożegnanie szczupłą, delikatną rękę. - Pułkownik Denis powie ci wszystko, kapitanie Brant - rzekła. -A ja proszę Boga, abyś okazał się człowiekiem, o którym zawsze myślałam, jedynym, któremu z całym zaufaniem mogłabym się oddać pod opiekę i który pomoże nam w godzinie próby, jeśli będzie mógł. Dlatego powinnam wierzyć, że dzięki tobie wyjdziemy cało z sytuacji, która wydaje się beznadziejna i zarazem tajemnicza. Dzięki tej godzinie w pokoju Hurda, wierzę w ciebie jako nieustraszonego człowieka! - Lecz z drugiej strony, mademoiselle, jako człowiek bez serca, duszy, romantyczności... - Wybacz mi, proszę! Posiadasz te cechy, to był złośliwy kaprys, który kazał mi powiedzieć coś przeciwnego niż chciałam. - Więc nie pogardzasz mną za... - Za co? - spytała zapominając się przez chwilę. - Za śmiałość, z którą ofiarowałem ci swe życie w chwili, gdy ujrzałem cię na szczycie schodów, i za to że później mój głos stał się głosem serca, które nie mogło ukryć prawdy - mojej miłości do ciebie. - Monsieur! Pochylił się nad jej ręką i nie patrząc w oczy dziewczyny wyszeptał: - Jeśli poświęcając życie potrafię zmniejszyć ciężar, który cię przygniata, mademoiselle St. Ives - dokończył miękko, wchodząc w małą, mroczną uliczkę, przylegającą do wielkiej, skalistej ściany tarasu. Odczuł wzruszenie, kiedy przez chwilę palce dłoni, którą trzymał, mocniej zacisnęły się wokół jego ręki. ROZDZIAŁ XII Widmo ruiny Denis i St. Ives oczekiwali go, lecz na końcu krótkiej ulicy Gaspard powiedział „dobranoc" i wrócił do domu. W kwadrans później Clifton wszedł do prywatnego biura pułkownika Denisa, mieszczącego się w małym budynku, który zajmowała Iaurentian Pulp and Paper Company. Brant rozejrzał się po pokoju, z widoczną przyjemnością, patrząc na znajome sprzęty; zatrzymał wzrok na wielkim dębowym biurku, z którego dziesięć lat temu John Denis wyciągnął dwa ostatnie cygara, wypalili je, zanim wyruszyli na wojnę. Na ścianach wisiały te same mapy, plany i rysunki. Cliftonowi wydawało się, że otacza go ten sam staromodny, pozbawiony sztywności komfort, atmosfera angielskiego dżentelmena, dla którego wielki biznes jest czymś więcej, niż maszyną do robienia dolarów i budowania fortuny. Ściany biura zdobiły te same płótna i portrety sir Williama Denisa i czcigodnego Cecila Stanforda -założycieli iaurentian Pulp and Paper Company. Oba nazwiska znajdowały się na liście pionierów wielkiego przemysłu w Quebecu. Między nimi patrzył z portretu głęboko osadzonymi oczyma, dziadek pułkownika, John Denis Pierwszy, który służył prowincjonalnemu rządowi swą wiedzą o wielkich zasobach drewna, znajdujących się za płynącymi z północy rzekami Mistassini, Peribonca i Ashuapmouchau. Ze skromnych ramek spoglądały twarze ludzi, którzy odegrali główną rolę w zbudowaniu rozlicznych fortun w tej najstarszej i najdumniejszej instytucji kanadyjskiej. Ponad dębowym biurkiem wisiała prosta, brzozowa ramka, wyrzeźbiona scyzorykiem przez sir Williama czterdzieści lat temu, na której widniały wyblakłe słowa: Bóg przed sukcesem, honor przed dolarem. Clifton, widząc te same słowa po wielu latach, przeczytał je na głos i dodał: 116 - Złote zasady sir Williama pozostały na zawsze wyryte w moim sercu. Chciałbym się nimi kierować w życiu. Lecz, jak widzę, ty tu nic nie zmieniłeś. Kiedy oddycham atmosferą tego pokoju, przenika mnie ten sam duch, który uczynił Iaurentian Pulp and Paper Company klasykiem wśród rywali, pionierem w wytyczniu szlaków, przywódcą myśli i działań, zbawcą zalesionych obszarów Quebecu, jeśli można to tak określić. - Dzisiejszej nocy wszystko to legnie w gruzach - powiedział John Denis z nutą rozpaczy w głosie. - Siadaj, Clifton, zapal cygaro i czuj się jak w domu. - W gruzach?! - wykrzyknął Clifton. - Sir William spoglądający na ciebie z góry z łaskawością anioła stróża i dziadek Denis patrzący tymi nieustraszonymi oczami, niczym srogi, stary Recollet przeklinający hordę dzikich biorących skalpy i skazujący ich na wieczne potępienie? Dlaczego człowiek... - Oddałbym dziesięć lat życia, gdyby dziadek Denis wyszedł z tej ramy i zajął moje miejsce choćby na pół roku! Byłoby to wiele warte, zarówno dla mnie, jak i dla Antoinette. Przynajmniej pozostawiłby po sobie dumną pamięć, nawet gdyby przyszło mu za to umrzeć na szubienicy. To był taki rodzaj człowieka. - Nie było jeszcze mężczyzny, nie wyłączając nawet twojego dziadka Denisa, który walczyłby z za Antoinette większą zażartością, niż ja jestem skłonny to uczynić - powiedział Clifton w napięciu. - Jaki macie kłopot? - Dotknęła nas ta sama tragedia, której ofiarą padł twój ojciec -powiedział John Denis spokojnie. - Uznałem za szczególne zrządzenie opatrzności opatrzności, że nie zginąłeś w Hajfongu, lecz żyłeś, aby następnie pojawić się w tej cudownej dla nas godzinie w pokoju Ivana Hurda. Antoinette jest głęboko przekonana, że była w tym ręka boża. W przeciwnym razie, dlaczego ty jeden ze wszystkich ludzi na ziemi wstałbyś niczym duch ze swego grobu, aby zjawić się w momencie, kiedy mademoiselle St. Ives była przymuszana do sprzedania duszy Ivanowi Hurdowi? Jest w tym coś niesamowitego, Clifton. Brant zerwał się na równe nogi. - Byłem dotąd cierpliwy, pułkowniku Denis. Na Boga, przejdź wreszcie do rzeczy! Co ma wspólnego Ivan Hurd z Antoinette St. Ives? 117 - I ze mną, powinieneś dodać - powiedział Denis wzruszając ramionami. - Chciałbym, byś mógł w lot pojąć nasze położenie, lecz jest to niemożliwe. Nie było cię przez wiele lat i musisz zapoznać się ze wszystkim od początku, w przeciwnym razie mógłbyś się ze mnie śmiać. Szczegóły, z którymi pragnę cię zapoznać muszą być poprzedzone przez oczywsity fakt, że jeśli coś niewiarygodnego nie wydarzy się w najbliższej przyszłości, Iaurentian Pulp and Paper Company przestanie istnieć i będzie tylko poszarpanym bankrutem, podobnie jak serca i dusze An-toinette St. Ives i jej brata. Oczywiście rozumiem, że nie jest dla ciebie rzeczą jasną ich związek z moją ruiną, lecz stanie się to dla ciebie zrozumiałe w ciągu kilku minut, jeśli zechcesz mnie cierpliwie wysłuchać. To nie jest tylko sprawa ruiny finansowej, lecz również klęski osobistej tych dwojga. Oni nawet mniej się troszczą o stronę finansową, niż ja sam. Ja stoję przed groźbą utraty dolarów, centów i mojej dumy -i to wszystko, Antoinette zaś musi stawić czoło poważniejszym kłopotom. Czy znasz Ivana Hurda? Nie tego sprzed lat, ale tego dzisiejszego. - Tylko z mojego bezpośredniego kontaktu z nim, który miał miejsce w jego biurze. Benedykt Aldous powiedział mi, że Hurd jest bardzo bogatym człowiekiem i polityczną siłą w prowincji oraz że jest szczególnie niebezpieczny dla ludzi, którzy śmią mu się sprzeciwiać. Ten Le Taureau - Byk, Benedykt mówił że tak go nazywają - Byk to skończony łajdak. Ma mnóstwo przyjaciół, którzy go popierają. - Nie mogę sobie wyobrazić sytuacji gorszej niż obecna - stwierdził pułkownik Denis gorzko. - Dowiedziałeś się, jaki jest Hurd, więc zrozumiesz resztę. Wiesz, jak zniszczył twojego ojca, który nigdy nie należał do słabych; lecz wtedy Ivan Hurd był pigmejem, a teraz to gigant. Nie chcę, żebyś sądził, że nasza prowincjonalna legislatywa jako całość jest zgniła i skorumpowana. Jestem nawet przekonany, że większość chciałaby, aby Hurd został wykończony i pozbawiony władzy, lecz się go obawiają. Dwanaście razy w ciągu ostatnich pięciu lat David stawał do walki z Hurdem. I za każdym razem schodził ze sceny nie tylko zrujnowany politycznie, ale i finansowo. Hurd osiąga swoje cele poprzez oszustwa i łapówki, dowolnie manipulując legislatywą. Jest zbyt potężny, aby można go było dosięgnąć i nie cofa się nawet przed zbrodnią. To człowiek, którego upokorzyłeś i uczyniłeś z niego śmier- 118 telnego wroga. - Głos Denisa stał się krótki i ostry, jak w czasach wojskowych. Jego szczupła twarz zarumieniła się, a oczy płonęły. Spacerował nerwowo po pokoju z zaciśniętymi rękoma. - Powinienem go zabić - powiedział Clifton. - Lecz on wciąż żyje, a więc mam jeszcze szansę. Myślał o Antoinette i jego serce drżało w oczekiwaniu na rewelacje Denisa dotyczące jej związku z Hurdem. Mimo że pytania cisnęły mu się na koniec języka, nie przerywał przyjacielowi. Rozkładając mapę na stole, pułkownik Denis powiedział: - Myślę, że powinieneś. Nie byłbyś w większym niebezpieczeństwie niż teraz. Dla Hurda stanowisz duże zagrożenie, gdyż w przeciwnym razie nie próbowałby organizować zamachu na twoje życie w Hajfongu. Antoinette opowiedziała mi o tej sprawie, tak jak ją przedstawił Benedykt Aldous, i Hurd doskonale zdaje sobie sprawę, że jesteś teraz dla niego niebezpieczniejszy niż kiedykolwiek. Działał w pośpiechu i gniewie, kiedy wezwał policję w Montrealu, sądząc że z łatwością wyśle cię do więzienia na 20 lat za usiłowanie zabójstwa. Lecz tak się złożyło, że Antoinette była świadkiem całego zajścia i z tego powodu plan Hurda nie powiódł się. Będzie próbował unieszkodliwić cię w inny sposób. I jeśli przyjmiesz teraz moje zaproszenie, udziału w beznadziejnej walce przeciw Hurdowi, on znienawidzi cię jeszcze bardziej i nie spocznie, póki cię całkiem nie zniszczy. W dawnych czasach, mając taką władzę, jaką posiada obecnie, mógłby cię spalić na stosie! - Interesujące - pokiwał głową Clifton, gdy Denis przerwał. - Zechciej jednak wziąć pod uwagę, że już jestem waszym sprzymierzeńcem w tej walce. Obiecałem to Antoinette, a teraz przyrzekam również tobie. Lecz sposób, w jaki mamy walczyć stanowi dla mnie zagadkę. I dopóki nie zaczniesz mówić jaśniej, będę nadal pocił się z niepewności. Proszę cię o bardziej konkretne informacje na temat Anotinette St. Ives... - Spójrz na tę mapę! - powiedział Denis krótko. - Zbliżamy się do sedna sprawy. Clifton, który stał obok Denisa, pochylił się nad mapą leżącą na stole. - Oto nasza stara znajoma, rzeka Mistassini - kontynuował Denis spokojniejszym już głosem. - Tereny Iaurentian Pulp and Paper Com- 119 ???? są zaznaczone kolorem czerwonym. 2 tysiące mil kwadratowych, co przy szacunkowym koszcie daje nam około 1000 dolarów za milę kwadratową. Nasze granice, jak widzisz, sięgają 40 mil na wschód i zachód, osiągając 50 mil wzdłuż rzeki. Każdy strumień, który niesie drewno poza naszym terytorium, wpada do Mistassini. Mistassini jest jedyną drogą wiodącą do Jeziora Św. Jana i znajdujących się tam naszych młynów, które jeszcze trzy lata temu produkowały ponad sto tysięcy ton papieru rocznie. Jeśli zamkniesz wody Mistassini, zatrzymasz naszą życiodajną krew i umrzemy. - Zaczynam rozumieć - powiedział Clifton. - To ten sam system, John, tyle że mój ojciec dysponował strumieniem nie większym niż dopływ małej rzeki, z wyjątkiem okresu przyboru, i Hurd nie miał zbyt dużo pracy, by nas pozbawić tej życiodajnej krwi, Mistassini zaś jest największą rzeką, wypływającą z północy. - Ma ograniczoną zdolność spławną: pięć milionów pni i ani tysiąca więcej - powiedział Denis. - Nasze młyny zaś wymagają 150 tysięcy sągów papierówki rocznie, przy wydajności 85 procent, a sam wiesz, że 150 tysięcy sągów papierówki długości 4 stóp każdy po zsumowaniu daje 5 milionów pni. Nawet wykorzystując każdy cal wody w rzece i wszystkie dni i noce spławnych miesięcy, nasze młyny nie przekroczą 85 procent wydajności. Drobna łapówka, mała nieuczciwość, więcej sprytu, a mniej honoru i Boga, które to słowa wywiesił tu sir William, i moglibyśmy zdobyć inne tereny, lub co najmniej zapewnić ochronę naszym własnym. Lecz na Mistassini posiadamy tylko cztery miliony dolarów kapitału inwestycyjnego, z którego Ivan Hurd powoli lecz skutecznie wysysa krew. Ostateczny, druzgocący cios nadejdzie następnej wiosny w porze spływu i jeśli nie stanie się jakiś cud, który nas ocali, Laurential Pulp and Paper Company upadnie. I wszystko, co kiedykolwiek zdobyła dostanie się w wyciągnięte ręce Ivana Hurda i jego złodziejskiej szajki. - Chciałeś jednak mówić o Antoinette - przypomniał Clifton. Pułkownik Denis wskazał końcem palca na mały, czarny skrawek, położony prawie w centrum terenów jego firmy. - Przez ponad ćwierć wieku Gautier St. Ives, ojciec Antoinette i Gasparda, był filarem działalności sir Williama na terenie lasów. Był 120 drugim sir Williamem: praktyczny - a jednak marzyciel, dżentelmen - a zarazem awanturnik, produkt dawnej szkoły, który swoje ideały zaszczepił dzieciom. Jego żona umarła, kiedy Antoinette miała sześć, zaś Gas-pard czternaście lat. Wierz mi, że nie widziałem nic straszniejszego niż cierpienie Gautiera. Cicha rozpacz zabijała go cal po calu, pomimo jego miłości do dzieci. Zmarł dwa lata później, wyrażając życzenie, aby Gaspard został księdzem, o ile będzie miał powołanie do stanu duchownego, i aby mała Antoinette, która miała wtedy osiem lat, była wychowywana w klasztorze sióstr urszulanek. Próbowaliśmy spełnić jego życzenie, lecz Gaspard był stworzony do wszystkiego, tylko nie na księdza. Kilkanaście lat wcześniej sir William i jego wspólnik przekazali Gautierowi St. Ives na własność, na znak wdzięczności i szacunku, tę oto podkoncesję -100 mil kwadratowych, którą zaznaczono na mapie czarnym kolorem. Był to dar królewski, lecz zarządzający kompanią byli ludźmi, którym sprawiało przyjemność okazywanie wdzięczności za niezwykłe zasługi. Sir William wiedział, że Gaspard podobnie jak Gautier kochał lasy, toteż powierzył mu kierownictwo koncesji, w imieniu własnym i siostry, zarządzał obozami, które rok temu liczyły ponad stu ludzi, i całą swoją produkcję papierówki sprzedawał laurentian Pulp and Paper Compnany. Zgodnie z umową, koncesja przynosiła na czysto Gaspardowi i jego siostrze na czysto około stu do stu pięćdziesięciu tysięcy dolarów rocznie. Lecz suma ta była faktycznie znacznie niższa, ponieważ Gaspard, kochając drzewa bardziej niż inni ludzie, wycinał tylko w pełni dojrzałe, okaleczone czy opalone przez ogień. Jego działania są w praktyce kosztowne, ale dzięki temu systemowi wyrębu i konserwacji można będzie ocalić zasoby drewna na przyszłość. Zresztą taką właśnie gospodarkę leśną prowadziła laurentian Pulp and Paper Company, choć może bez opracowywania na ten temat ścisłych wytycznych. To jeden z problemów, choć najmniej tragiczny, który wciągnął Antoinette St. Ives w walkę na śmierć i życie z Ivanem Hurdem. Zanim zrozumiesz, co zagraża jej najbardziej, muszę scharakteryzować aktualną sytuację moim własnym językiem. Czy masz cierpliwość, by mnie wysłuchać do końca? - Rozumiem wszystko. Mów dalej! - Jak sobie przypominasz, zanim odszedłeś, Hurd i jego współpracownicy przystąpili do zagrabiania terenów leśnych za łapówki. 121 Podczas twojej nieobecności schemat ten został tak udoskonalony, że obecnie jest to jedna z największych tragedii, przed którą stanął nasz przemysł celulozowy. Zgodnie ze wszystkimi naszymi porozumieniami, zawartymi z rządem prowincjonalnym, w każdej chwili możemy zostać pozbawieni części naszych koncesji, nawet najlepszych, na tak zwane cele kolonizacyjne. Jeśli więc ma się dość wpływów politycznych i odpowiednio się je wykorzysta, w praktyce każda, nawet najwartościowsza koncesja, zawierająca inwestycje warte wiele milionów dolarów, może być wykupiona na zasadzie prawa pierwokupu na cele osadnicze, a sam dobrze wiesz, jak wielkie uprawnienia ma każdy osadnik rozpoczynający życie w naszym dzikim, leśnym kraju. W ciągu pół roku może wyciąć legalnie 5 akrów lasu, a poza tym rząd pozwala im wycinać całe spalone drewno, nie tylko na ich ziemi, ale również na rządowej. Więc ci niby-osadnicy, sprowadzani przez ludzi podobnych do Hurda, podpalają lasy i w ciągu 48 godzin dysponują rozległym terytorium, na którym mogą już legalnie pracować. Są to piraci lasów, którzy nie tylko dają szansę łapówkarzom takim jak Hurd, lecz także powodują olbrzymie szkody w drzewostanie. Zresztą nie potrzebuję ci szczegółowo tłumaczyć, ponieważ sam dobrze o tym wiesz. Nasze podejrzenie, że Hurd i jego gangsterzy ostrzą sobie zęby na posiadłości Laurentian Company, zrodziło się cztery lata temu, kiedy zostaliśmy poinformowani, że 200 mil kwadratowych należących do naszej koncesji zostało przeznaczonych na cele osadnicze. Oczywiście zjawili się koloniści, specjalnie do tego celu wynajęci. Wybuchł pożar lasu i Hurd-Foy zakupiła papierówkę, chociaż, jak zapisano w urzędowych dokumentach, laurentian Company oferowała osadnikom o 50 centów więcej za sąg. W rezultacie Hurd miał na wodach Mistassini w owym roku o 200 tysięcy pni więcej, co automatycznie zredukowało nasz spływ o tę liczbę. Potem przyszedł kolejny szok. Rząd odmówił nam przedłużenia praw ważności na eksploatację drewna na 800 milach kwadratowych opcji, położonej poniżej nas, na Mistassini, a także na innych opcjach znajdujących się na obszarze Riviere aux Rats. Decyzja rządu miała rzekomo na celu powstrzymanie nadmiernej eksploatacji tych terenów, które zresztą zostały następnie sprzedane Hurdowi. Był to jeden z najbezczel-niejszych przykładów politycznej nieuczciwości w historii naszej pro- 122 wincji. Nie otrzymaliśmy za poniesione straty żadnej rekompensaty, byliśmy osaczeni i tamtej wiosny - 3 lata temu - przedsiębiorstwo Hurda spławiło półtora miliona pni w dół rzeki, pozostawiając nam tyle wody, że mogliśmy spławić tylko 3,5 miliona naszych pni. Zredukowało to produkcję naszej masy drzewnej i papieru o 30 procent. Mimo tych trudności pracowaliśmy dalej. Wtedy Hurd zaoferował nam kupno Laurentian Company za... pół miliona dolarów! Szóstą część wartości! -głos Denisa drżał, a jego twarz pobladła z gniewu. Przerwał, przemierzając w poprzek pokój i nie patrząc na Cliftona. - Oczywiście wybraliśmy wojnę i ruinę zamiast hańby - kontynuował po chwili. - W rezultacie w ciągu dwóch następnych lat nasza produkcja zmniejszyła się o 50 procent stanu normalnego. Straciliśmy olbrzymią sumę pieniędzy i zostaliśmy zmuszeni do zerwania naszego najstarszego i najcenniejszego kontraktu z nowojorskim wydawcą, który zużywa 70 akrów lasu na każde niedzielne wydanie swej gazety. Próbowaliśmy szukać pomocy, lecz nasi przyjaciele nie widzą żadnej szansy w walce z Hur-dem, który ma do dyspozycji potężną siłę polityczną. W tej sytuacji zrobiliśmy jedyną rozsądną rzecz: zlikwidowaliśmy 1,25 miliona naszych aktywów, pakując te rezerwy w przedsiębiorstwo, zamknęliśmy nasz największy młyn i nastawiliśmy się na produkcję 2 milionów pni rocznie. Dzięki Bogu, że zdarzyło się to po śmierci sir Williama. Mogłoby mu to złamać serce. I potem... potem... wyszła na jaw prawdziwa zgnilizna. W ciszy, która zapanowała na chwilę, kiedy pułkownik Denis zapalał cygaro, Clifton podniósł się z krzesła: - Dokończ, John - powiedział spokojnie. - Chcę sobie trochę pospacerować, jeśli nie masz nic przeciwko temu, podczas gdy ty opowiesz mi resztę. - Wyprostował się a jego twarz stała się niemal tak biała, jak twarz syna sir Williama. Denis zaśmiał się nienaturalnie. - Trzymaj teraz nerwy na wodzy, Clifton! Zbliżamy się już do tego punktu mojej relacji, w którym krew zawrze ci w żyłach. Mnie również zaprowadziło to na skraj obłędu. Dzięki Bogu, że jesteś tutaj. Potrzebuję cię i jeśli nic więcej nie będziesz mógł zrobić, pragnę abyś był przy mnie, kiedy stary okręt pójdzie na dno. Ponownie oświadczam ci, że 123 straty finansowe nie są dla mnie takim ciosem, jak upokorzenie i zaprzepaszczenie wysiłków mojego ojca i Antoinette. Byłbym skłonny ofiarować połowę dni pozostałego mi życia za odrobinę jej wiary. Niech ją Bóg błogosławi! - Doskonale! - pochwalił Clifton. - Lecz nie bądź sentymentalny, John. Pozwoliłeś, aby Hurd odebrał ci wiarę w siebie, lecz przed tobą długa droga, zanim wywiesisz białą flagę, czy też pójdziesz na dno. Rozchmurz się, przespaceruj trochę, gwiżdż kiedy nie mówisz i skończmy to wreszcie! Denis miał właśnie odpowiedzieć, kiedy zadzwonił telefon. - O tej porze! Tylko Antoinette i Gaspard wiedzą, że jestem tutaj! Podniósł słuchawkę i Clifton zauważył, że wyraz twarzy pułkownika powoli się zmienia. Ze słuchawki dobiegał niewyraźny kobiecy głos, a w ciągu trzech minut Denis przerwał swojej rozmówczyni tylko kilka razy, i to jednym lub dwoma słowami. Kiedy skończył rozmowę i obrócił się do Cliftona, rumieniec wykwitł na jego bladych policzkach a czoło miał zroszone potem. Na jego wykrzywionej nienawiścią twarzy pojawił się sztuczny uśmiech. - To była Antoinette St. Ives - wyjaśnił sucho. - Ivan Hurd jest w mieście i zawiadomił ją o tym. Ma być u niej w domu za pół godziny. Potem nastąpi wielka eksplozja. Hurd przychodzi ze swoim ostatecznym ultimatum i Antoinette jest na to przygotowana. Po ich spotkaniu rozpęta się prawdziwe piekło. ROZDZIAŁ XIII Odsłonięta tajemnica Rozmowa z Antoinette wywarła niezwykływ wpływ na pułkownika Denisa. Napięcie na jego twarzy zelżało i spojrzał Cliftonowi w oczy chłodnym wzrokiem, uśmiechając się. - W pewien sposób jestem z tego zadowolony - powiedział. -Hurd idzie na całego. Po dzisiejszej nocy pozostanie tylko jeden kierunek podróży i ja lubię tę drogę. Nigdy nie miałem zamiaru przechodzić przez szczyt w ciemności. Zawsze myślałem, że pójdę na zachód w blasku słońca, a nie uderzony przez coś ukrytego i niewidzialnego. Ciekawe, że zdarzyło się to właśnie wtedy, kiedy miałem ci o niej opowiedzieć. Może to szczęśliwy znak? To jest to, co powiedziała przez telefon i w co uwierzyła! Poznałem po jej głosie. Wiara w modlitwę i duch bojowy, które są jej częścią, cudownie dodają otuchy. Czasami Antoinette niemal przekonuje mnie, że wyjdziemy z opresji i myślę, że w tej dziewczynie Hurd spotkał godnego siebie przeciwnika. Wybacz, ale muszę wrócić do puntku, w którym przerwałem moją opowieść. Potem będziesz miał obraz tego, co będzie się działo dzisiejszej nocy w małym domku przy ulicy Notre Damę. Ponownie położył palec na małym, ciemnym skrawku mapy. - Kiedy zlikwidowaliśmy prawie połowę naszych rezerw i zmniejszyliśmy wyrąb pni do 2 milionów rocznie, wytrąciło to Hurda z równowagi, ponieważ nie spodziewał się takiego posunięcia. Zaakceptowaliśmy naszą stratę i byliśmy w sytuacji, która pozwalała nam na dalsze prowadzenie interesu, choć już nie na tak wielką skalę. Hurd więc nie mógł przejąć naszej koncesji. Szukał więc innych sposobów, by nas wykończyć i uderzył w podkoncesję St. Ivesów. Wiedział, że jeśli mu się 125 to uda, chwyci nas za gardło, gdyż znajdzie się w samym sercu naszej posiadłości. Hurd zaoferwoał więc Gaspardowi St. Ivesowi tyle samo za jego 200 mil kwadratowych, co za nasze 2000. Pomyśl tylko, Clifton, 2500 dolarów za milę kwadratową więcej, niż Antoinette i jej brat mogliby wyciągnąć ze swojej koncesji przez całe życie. Oczywiście propozycja została odrzucona i wtedy Hurd po raz pierwszy spotkał się z Antoinette. Domyślasz się chyba, co się zdarzyło dalej. Od tej chwili bestia została owładnięta przez namiętność, która wzięła górę nad innymi jego ambicjami. Hurd był jednak na tyle bystry, że do sprawy przystąpił z przyzwoitą skromnością, o ile tak można określić propozycję małżeństwa złożoną Antoinette po dwóch tygodniach raczej chłodnej znajomości. Clifton zachichotał. - Wybacz mi, John, że ci przerywam. Jestem szalony, nerwowy i gotów wydusić życie z Ivana Hurda, lecz pragnąłbym zwrócić twoją uwagę na fakt, że ja nie czekałem dwóch tygodni, aby powiedzieć made-moiselle St. Ives to samo, co ośmielił się jej zaproponować Hurd. Jeśli Hurd okazał się w tej sprawie nieprzyzwoity, to na Boga, kim ja jestem? - Postąpiłeś dość nierozważnie - odparł Denis. - Zastanawiam się, czy nie był to z twojej strony żart. Antoinette musiała mieć doskonałą opinię o tobie, skoro puściła ci to płazem. Poza tym na pewno dostrzegła różnicę. Hurd przyszedł do niej jako znienawidzony parweniusz i, jak sądzę, ona dała mu to odczuć. Jasno dała mu do zrozumienia, jak nim pogardza, lecz Hurd nie należy do ludzi, którzy rezygnują. Lubi łamać przeszkody niczym stalowy czołg, jadący prosto przez zasieki z drugu kolczastego i okopy. Taką ma naturę. Odmowa Antoinette i jej niechęć tylko zwiększyły szaleństwo Hurda na jej punkcie. Nie myślał o miłości, przynajmniej z jej strony, a jej nienawiść nie miała dlań żadnego znaczenia, potęgując jedynie jego pożądanie i determinację. Hurd zapragnął ciała i piękna dziewczyny. Wierzę, że w tej chwili w domku przy ulicy Notre Damę oddałby za to połowę swojej wielkiej fortuny razem ze swym nazwiskiem. Zaoferował rezygnację z walki przeciwko Laurentian Company i zwrot wszystkiego, co uzyskał naszym kosztem. Ofertę przekazał bezpośrednio mnie, w nadziei, że zechcę wpłynąć na decyzję Antoinette. Kiedy jednak ostatecznie zorientował się, że w ten sposób 126 niczego nie uzyska i nie może liczyć, iż ją kiedykolwiek zdobędzie, odezwała się w nim bestia z dżungli. Przyparł nas do muru i zaczął stosować ten sam schemat, aby i ją osaczyć. Skoro nie mógł kupić, postanowił wpędzić ją w pułapkę, aby oddała mu swoje ciało, nie licząc się z jej sercem i duszą. W tym celu zdecydował się w sposób najbardziej godny pogardy wykorzystać ustawodawstwo cywilne prowincji. To jest niepojęte i ani tobie, ani mnie, coś podobnego nie przyszłoby nigdy do głowy. Wiesz dobrze, jak Antoinette i jej brat kochają pamiątki i tych kilka kamieni oraz poświęconych miejsc, które pozostały po czasach, kiedy pionierzy Nowej Francji rozpoczęli budowę nowego świata. To jest dla nich niemal religia. Ich ambicją jest zdobywanie pieniędzy po to, aby coś niecoś z tego ocalić. Hurd, kiedy tylko to odkrył, przedstawił wizję uratowania tych zabytków za pomocą swoich pieniędzy. Ale nawet w ten sposób nie zdołał kupić Antoinette St. Ives. Powiedziała, że chętnie ofiarowałaby swoje życie, by dokonać rzeczy, o których marzyła, lecz jej dusza nie należy do niej i nie może skazać jej na wieczne potępienie. Wtedy Hurd, diabeł z dżungli, zastawił swą pierwszą pułapkę na Antoinette, podobnie jak poprzednio zastawiał na Laurentian Company. Jego agenci pracowali z chytrością lisów. Wykupił warte milion dolarów posiadłości na terenie miasta, w tym prawie każdy obiekt historyczny, który można nabyć, wykorzystując swoje wpływy polityczne wszedł w posiadanie ulicy Notre Damę, Małego Champlaina oraz Cul de Sac. Jest więc teraz właścicielem każdej stopy ich ulicy. Jego projekt unowocześniania miasta przewiduje wyburzenie domu St. Ive-sów wraz z pozostałymi kamieniczkami, co jest równoznaczne z pogrzebaniem marzeń Antoinette St. Ives. Istnieje tylko jeden sposób na ocalenie miłych jej sercu pamiątek: musiałaby się oddać Hurdowi. Denis przerwał i obaj przyjaciele popatrzyli sobie w oczy. Wiedzieli, co kryje się za chłodnym i spokojnym napięciem wzajemnego milczenia. - Teraz już wiesz - odezwał się John Denis po przerwie - że walka toczy się nie tylko o ocalenie Laurentian Pulp and Paper Company. Chodzi o 200 lat chlubnej tradycji, a także o życie, szczęście i honor pięknej dziewczyny... - Co jeszcze? 127 Pułkownik Denis wolno zacisnął pięści i następnie rozwarł palce obu rąk. - Jeżeli Hurdowi uda się zrealizować plan, Antoinette St. Ives podzieli los Amelii de Repentigny, ponieważ Gaspard zabije Ivana Hurda, a dziewczyna poświęci życie dla zbawienia duszy brata, wstępując do klasztoru i zostając mniszką. - Wielki Boże! - wykrzyknął Clifton. - Czy ona mogłaby to zrobić? - Antoinette, biorąc brata na świadka, uczyniła ślubowanie przed krucyfiksem, który należał niegdyś do Adelaide Marrolet. Tylko to powstrzymuje Gasparda od zabicia Ivan Hurda. Gaspard mógłby o-dejść na zawsze, znajdując schronienie w wielkich ostępach leśnych na północy, lecz miłość do siostry sprowadziłaby go tu z powrotem i prawo by go dosięgło. Myśl o tym, co St. Ives mógłby zrobić, po prostu mnie przeraża. Ma on mentalność człowieka sprzed dwustu lat, jego serce jest utkane z zasad honoru i jeśli Ivan Hurd wygra i zniszczy nam wszystko, nie wiem czy nawet ślub siostry powstrzyma Gasparda. Ona sama też się tego obawia. Oczywiście myśl o zamknięciu się w klasztorze urszulanek nie jest dla niej niczym strasznym, choć Antoinette kocha życie. Potraktowałaby to jako cudowne wyrzeczenie, podobnie jak Amelia de Repentigny, i dlatego ojciec Alphonse nie odstępuje Gasparda ani na krok. Dzisiejszej nocy pomyślałeś, że opuścił was przy wejściu do Notre Damę, lecz ponownie zjawił się, zanim wszedłeś do domu St. Ivesów. Alphonse jest do dyspozycji Antoinette na każde zawołanie, aby Gaspard nie wchodził Hurdowi w drogę. Clifton ponownie zaczął spacerować po pokoju. Jego myśli były bardziej wzburzone niż krew. - Sądzisz, że jeśli St. Ives zabije Hurda, Antoinette dotrzyma przysięgi i nic jej od tego nie odwiedzie? - Tylko śmierć mogłaby ją powstrzymać. - I St. Ives wie o tym? - Nawet lepiej niż ja. Z ust Cliftona wydobył się dziwny dźwięk. - Mógłby więc zabić Hurda, wiedząc o tym? - powiedział ostrym głosem. - Byłby zdolny wysłać siostrę do klasztornej celi tylko dlatego, że musi wyładować swój gniew? 128 Niemal łagodny uśmiech pojawił się na twarzy Johna Denisa. - Nie chodzi o wyładowanie gniewu, Clifton. Nie. Odzywa się w nim szlachetna krew, która nakazywała jego przodkom pomszczenie krzywd w sposób honorowy, w pojedynku na rapiery. Całymi miesiącami Gaspard walczył ze swoją pasją, włócząc się po szlaku. Na kolanach błagał siostrę, aby zrezygnowała ze swego postanowienia i pozwoliła mu rozwiązać ten problem tak, jak według niego mężczyzna powinien go rozwiązać. Wzbudziło to również rozpacz w sercu słodkiej dziewczyny z St. Felicien - Angeliąue Fanchon, którą on kocha i która z kolei ślubowała, że jeśli Gaspard podniesie rękę na Hurda, wówczas ona odda rękę niejakiemu Ajaxowi Trappierowi. - A więc to tak! - przerwał Clifton. - Zaczyna we mnie ożywać nadzieja! Widzę tylko jeden sposób na wyjście z kłopotów. - Jaki? - Sam muszę zabić Hurda! - zaśmiał się z ukrytą nutą dzikiej radości - Słysząc twój dawny głos, Clifton, który rozbrzmiewa dla mnie jak echo czasów, kiedy ja także byłem mężczyzną. Bóg mi świadkiem, jak mocno pragnąłem usłyszeć taki głos i od jak dawna! Obaj wiemy, że nie zabijesz Ivana Hurda, dopóki konieczność i sprawiedliwość nie będą tego wymagały. Od kiedy dowiedziałem się, że żyjesz, zapłonęła we mnie nadzieja. W Kanadzie nigdy nie było znakomitszych leśników niż ty i mój dziadek. Iaurention Company mając ciebie na swoich leśnych obszarach, z twoją wiedzą i zręcznością, zdolnością do walki, umiejętnością kierowania ludźmi, zdobywania ich miłości i szacunku, poradzi sobie z Ivanem Hurdem i jego ludźmi. Nadal widzę możliwość zwycięstwa, nawet teraz, w tej tragicznej sytuacji, kiedy w oczy zagląd nam widmo klęski. Gaspard St. Ives nie będzie się już dłużej miotał w bezsilności. Poza Gaspardem i tobą nie znam nikogo, kto potrafiłby obronić nas przed ostatecznym zdruzgotaniem. Nie mogę zająć się tym sam, ponieważ chorowałem przez cały rok i nie mam tak wielkiego wpływu na ludzi, jak ty. I właśnie te cechy zatriumfują, jeśli zatriumfuje cokolwiek... Ostatni atak Hurda, który zacznie się przed zimą i osiągnie punkt kulminacyjny na wiosnę, nie będzie niczym innym niż morderstwem, rozbojem i piractwem. Antoinette przejrzała jego plany i zaczęliśmy opracowywać własne. Niczym plaga dotknęły nas kłopoty z siłą 129 9 - Na starym szlaku roboczą w młynach, stanowiące skutek intryg Hurda. Potrafił zasiać niezgodę między ludźmi, których zatrudnialiśmy od lat. Ze Stanów i z naszej prowincji Hurd werbuje hordy mężczyzn, by zrealizowali jego cele. Ci ludzie nie są lepsi od banitów. Próbował i próbuje nadal subwencjonować kościół, kupując sobie przychylność niektórych księży i parafian; dzięki podarkom i różnym obietnicom propaguje fałsz między naszymi ludźmi. Zaczął budować tamy, aby nas zalać, i umyślnie podpala nasze lasy. Zimą i wiosną będziemy tu mieli piekło. Zgromadził brygadę złożoną z pięciset typów spod ciemnej gwiazdy i będziemy zmuszeni korzystać z tych samych dróg, z tych samych mostów i z tych samych środków transportu, co ta najemna banda. Będzie tylko jeden sposób walki z nimi: kula przeciw kuli, człowiek przeciw człowiekowi, jeśli zajdzie taka konieczność. Po naszej stronie jest prawo i sprawiedliwość podczas gdy Hurd ma władzę polityczną i prestiż. Z pewnością będziesz zdumiony, Clifton, ale Antoinette St. Ives twierdzi, że nie jest to dłużej zadanie męskie, lecz kobiece! To jej plany i idee powiodą nas do walki z Hurdem. Z tego właśnie powodu ona, a nie ja, miała spotkanie z Hurdem, kiedy wszedłeś do jego biura w Montrealu. Hurd celowo kłamał, iż udaje się do Europy, myśląc że szybciej rzuci nas na kolana, i mademoiselle była tam w nadziei, że może uda jej się doprowadzić do ugody. Hurd poprosił ją, by zaczekała w przyległym pokoju, podczas gdy sam miał rozmówić się z tobą. Los nie mógłby lepiej zaplanować wydarzeń i Antoinette chce, byś jej towarzyszył w pewnej ryzykownej ekspedycji, która pojutrze rano wyrusza z Quebecu. Co ty na to, kapitanie Brant? Oto cała historia! Czy jesteś skłonny walczyć u boku naszej Joanny d'Arc? - Aż do śmierci - odpowiedział Clifton. - Aż do śmierci!. Włożył kapelusz, popatrzył na zegarek i wyciągnął rękę do pułkownika Denisa. - Jeśli Hurd stawił się punktualnie na umówione spotkanie, już od piętnastu minut powinien być w jej domu - powiedział chłodnym i spokojnym głosem. - Ja również chciałbym tam być, pułkowniku Denis. Pragnę przejść obok tego miejsca raz lub dwa podczas ich spotkania. Chciałbym stanąć twarzą w twarz z Hurdem, gdy będzie wychodził, u wylotu ulicy Notre Damę. Dobranoc! - Dobrej nocy! - odpowiedział Denis. 130 ROZDZIAŁ XIV Starzy znajomi Zdopingowany przez żądzę działania i trawiony niepokojem o to, co mogło się stać przy ulicy Notre Damę, Clifton pobiegł niezwłocznie do dolnego miasta, a mile, które przemaszerował w tym dniu, widocznie go nie wyczerpały, ponieważ miał napięty każdy nerw. Orkiestra z Frontenac grała na tarasie swój ostatni wieczorny numer. Na moment zatrzymał się, by posłuchać melodii, spoglądając jednocześnie w dół na oszałamiającą wysokość, jaka dzieliła go od dachów dolnego miasta. Pomyślał, że nagle przeniósł się z ziemi w nierealny i cudowny świat i zapragnął, aby ta chwila stała się wiecznością. Ziemia Prestera Johna, królestwo Micomicou i świat marzeń Alnaschara wypełniony baśniowymi wizjami. Muzyka dolatywała do niego łagodnie, jak gdyby unosiła się między niebem a ziemią, światła zaś płonęły aksamitnym błękitem, przypominając rozproszone gwiazdy. Clifton zobaczył zaułki, kamieniczki leżące tuż pod nim i wiedział, że gdyby rzucił kamień, spadłby on prosto na dach jednej z nich. Słaby blask, który sączył się z wąskich okien, rozpraszał nieco ciemność i odrzucał w głąb skrawki cienia. Na wielkiej rzece migały światła podobne do płomyków: niektóre z nich przesuwały się, inne pozostawały nieruchome. Francuski okręt wojenny stał przycumowany w miejscu, gdzie 391 lat temu maleńki stateczek Carpentiera po raz pierwszy przybił do brzegu Nowego Świata. A brytyjski niszczyciel nadawał swoje sygnały tam, gdzie Champlain po raz pierwszy postawił swoją stopę w imieniu Boga i króla Francji. Ktoś śpiewał w oddali. Był to głos kobiecy, a pieśń wędrowała ku gwiazdom. Były ich na niebie miliony i nigdy nie wydawały się Cliftonowi tak jasne, tak duże i tak przepełnione blaskiem chwały i nadziei, jak teraz. 131 Zaczął schodzić w dół Mountain ???, ? potem schodami Break Neck, odprowadzany przez coraz cichsze dźwięki muzyki, zaś rzeczywistość przygniatała go coraz bardziej i czuł, że nadchodzi wielka zmiana, świat nabrał dlań kolorów, a życie stało się nową wartością. Świadomość tej przemiany wzruszała go, otulała swą bliskością i napełniała energią serce, duszę i ciało. Zaśmiał się do siebie w przypływie nagłej radości, pomyślał o Benedykcie i Clairette Aldous oraz o głupocie i całkowitym braku logiki u mężczyzn, dopóki nie zostaną dotknięci cudowną mocą miłości. Kochał Antoinette St. Ives i powtarzał to sobie w duchu jako bezsłowną i bezdźwięczną piosenkę. Jego uczucie było czymś więcej niż miłością: był to rodzaj czci i uwielbienia, coś tak pięknego, o czym nigdy nie marzył, chociaż nigdy nie przeczył istnieniu miłości. Lecz stan jego ducha był zgoła odmienny. Zdał sobie z tego sprawę gdy jego dusza stąpała po zaczarowanej ziemi. Przyszło mu na myśl, że Benedykt musiał czuć to samo, podobnie jak Clairette Aldous i Amelia de Repentigny - istoty tak odległe, a tak sobie bliskie. Myśl ta ponownie sprowadziła go na ziemię, a jego stopy pomaszerowały bezbłędnie na ulicę Notre Damę. Przeszedł obok domu Antoinette i ujrzał ciepły blask bijący z okna, jak godzinę temu, kiedy odchodził. Hurd prawdopodobnie był w środku. Clifton odwócił się i przystanął na moment przed oknami budynku. Pomyślał o tym, co mogłoby się zdarzyć, gdyby teraz wszedł. Krew burzyła się jego żyłach; zapragnął ponownie stanąć twarzą w twarz z Hurdem i dać mu do zrozumienia, tak szybko, jak potrafi, że to rzuca wyzwanie do walki na śmierć i życie mordercy swego ojca. Ruszył dalej i dotarł aż do wylotu ulicy; z wolna zaczął odzyskiwać beznamiętny chłód i spokój, który wkrótce opanował go całkowicie. Poczuł pewność siebie i postanowił zachować ostrożność by nie stracić panowania nad sobą. Powinni pokonać Hurda, lecz nie natychmiast. Zastanawiał się, czy wątpliwości związane z tym faktem przytłaczają go. Jeśli dojdzie do najgorszego, w jego rękach leży ostateczne rozwiązanie. Hurd jest mu dłużny swoje życie w zamian za życie jego ojca i nie będzie to dla niego rzeczą zbyt straszną odebrać ten dług, jeśli tylko od tego ma zależeć szczęście Antoinette. Trzeci i czwarty raz przeszedł obok jej drzwi, stąpając tak miękko, że jego stopy nie czyniły prawie żadnego szmeru. 132 Clifton zaczął się zastanawiać, jakież to plany skłaniają siostrę Gasparda do wyruszenia na północ. Pułkownik Denis mógłby mu to prawdopodobnie wyjaśnić, gdyby Brant poczekał trochę dłużej, lecz można to przecież zrobić jutro. Kobieca robota! Pomyślał ponownie o Clairette Aldous i uśmiechnął się w mroku, który wypełniał wąską ulicę. Ta sama odwaga cechowała je obie. „To jest o wiele piękniejsza odwaga niż nasza, męska" - kiedy przyłapał się na tym, że mówi do siebie półgłosem, odniósł wrażenie jak gdyby strzała wbiła się w jego ciało w miejscu, do którego światło mądrości nigdy przedtem nie znalazło drogi. Dwukrotnie widział na końcu ulicy tajemniczą postać, która zniknęła na jego widok. Teraz ujrzał ją po raz trzeci, a gdy się zbliżył, ponownie została wchłonięta przez mrok, jakby ściany się otworzyły, a następnie zamknęły za nią. Było późno i większość ludzi już spała. Kilka okien było jeszcze oświetlonych i cisza otuliła małe uliczki dolnego miasta. Clifton pomyślał, że nikt nie mógłby pojawiać się i znikać jak duch, chyba że był szpiegiem lub żywił złe zamiary. Przypomniał sobie, co usłyszał o małym mnichu i chwilę zastanawiał się, czy to nie był ojciec Alphonse, który mógł tej nocy czuwać na ulicy Notre Damę. Nagle cisza została zmącona przez hałas wywołany otwarciem i zamknięciem drzwi. Dźwięk zabrzmiał w małej uliczce niczym wystrzał z pistoletu. To były drzwi St. Ivesów. Clifton przylgnął do jednej ze ścian. Pozycja była odpowiednia, światło padało z końca ulicy i Hurd łatwo go rozpozna, jeśli Brant go tu zatrzyma. Słyszał ciężki stukot butów Hurda, przypominający stąpanie grubego zwierza. Trzaśniecie drzwiami upewniło go o pasji targającej prezesem Hurd-Foy. Kiedy Hurd był już blisko, Clifton odszedł wolnym krokiem od ściany. Spotkali się twarzą w twarz, na odległość wyciągniętego ramienia. Oblicze Hurda miało dziwny wyraz, oczy płonęły, a pełne, ciężkie wargi były lekko rozchylone. Oddychał krótko i szybko. W osobie Hurda było coś więcej niż gniew: był dotknięty szaleństwem, które zdawało się owładnąć nim całkowicie. W chwili kiedy rozpoznał Cliftona, jego ręka znalazła się błyskawicznie w kieszeni, zatrzymała się w niej ściskając jakiś przedmiot. Clifton zimno uśmiechnął mu się w twarz. 133 - Jeszcze nie jesteśmy w lesie, Hurd - ostrzegł go. - Lepiej nie strzelaj! Zostaw tę robotę swoim najemnym mordercom! Radzę jednak wybrać lepszych od tych, których miałeś w Hajfongu. Nie dał Hurdowi szansy na odpowiedź. - Czekałem na ciebie! - mówił dalej. - Chcę ci powiedzieć, że zdaję sobie sprawę z tego, jakim byłem głupcem nie zabijając cię w twoim montrealskim biurze. Jesteś mi winien życie i zamierzam ci je odebrać. Tym razem nie gram z tobą i zamierzam cię zabić, lecz nie tutaj. Daję ci tylko jedną, jedyną szansę, i lepiej będzie dla ciebie, jeśli ją wykorzystasz. W przeciwnym razie nie pomoże ci cała twoja władza polityczna. Chcę, żebyś zrozumiał, Hurd, że zabiję cię wszędzie: w lesie, na ulicy, w twoim własnym domu -jeśli będziesz nadal snuł swoje intrygi przeciwko Laurentian Company i Antoinette St. Ives! Jego głos był zimny jak lód, lecz w obliczu niebezpieczeństwa również Hurd odzyskał spokój; wyszczerzył zęby na Cliftona i zaśmiał się dziko. W jednej chwili stał się na powrót le Taureau, bykiem, ludzkim walcem parowym przygotowanym do rozgniatania swoich wrogów. - Ty głupcze! - parsknął, wysuwając naprzód swoje potężne ramiona. - Nie, nie chcę strzelać. Poczekam. Połamię cię na drobne kawałki, każdy kawałek na jeden raz. Cieszę się, że policja cię nie dostała, gdyż zbyt dobrze byś na tym wyszedł! - Kości jego palców trzasnęły zgniecione w żelaznym uścisku. - Ty nędzny blagierze! Uczynił ruch, jakby chciał go ominąć, ale Clifton zastąpił mu dro- gc- - Czy nie jesteś odrobinę ciekaw, Hurd? - spytał. - A może czujesz się tak sponiewierany po spotkaniu z Antoinette St. Ives, że już nie chcesz wiedzieć, dlaczego mam zamiar cię zabić, jeśli nie zrezygnujesz ze swoich szatańskich planów, za pomocą których masz nadzieję zmusić ją, by została twoją niewolnicą? Na twarzy Hurda odbiło się zdumienie. - Co ty wiesz, ty... ty... - Co ja wiem? - przerwał Clifton. - Wiem wszystko. A niby dlaczego nie miałbym wiedzieć, skoro zamierzam uczynić Antoinette swoją żoną? Teraz rozumiesz, że zabicie ciebie będzie dla mnie sprawą dosyć prostą. 135 Z tymi słowami Clifton pozostawił Hurda na ulicy. Krew znów w nim kipiała, kiedy szedł w górę przez mrok ulicy Notre Damę. W żaden sposób nie mógł powstrzymać tych słów. Chciał, aby Hurd wiedział o jego zamiarach i był zadowolony, że je wyjawił. Mimo to, odczuwał drżenie serca zbliżając się do domu Antoinette St. Ives. Ivan Hurd patrzył za nim przez chwilę a potem jego kroki gwałtownie zaskrzypiały, gdy przechodził przez ulicę. Gdy zniknął, ojciec Alphonse wyszedł ze swojej kryjówki, znajdujązej się zaledwie dwanaście stóp od miejsca, gdzie poprzednio stali Clifton z Hurdem. Alphonse zgiął się wpół i niczym jeden z cieni podążył śladami Hurda. Tylko przez chwilę Clifton wahał się pod drzwiami Antoinette St. Ives, potem zastukał i wszedł do małego przedsionka, zastukał ponownie w drugie drzwi i czekał. Dobiegł go lekki szmer kroków a potem nastąpiła cisza, w której słyszał bicie własnego serca. - To puka kapitan Brant, mademoisellel - zawołał uspokajająco. Drzwi z wolna otworzyły się. Spodziewał się, że po wizycie Hurda, znajdzie dziewczynę z płonącymi policzkami i ogniem w oczach. Była ona bowiem typem wojownika, jak wierzył, jednego z tych, którzy raczej umrą niż wywieszą białą flagę czy też okażą strach przed wrogiem. Lecz jej wygląd był czymś szokującym dla Cliftona. Antoinette była śmiertelnie blada, tak blada, że jej faliste bogactwo włosów zdawało się spoczywać niemal metalicznym ciężarem na bezkrwistych policzkach i czole. Oczy dziewczyny świeciły dziwnym blaskiem, którego przedtem nigdy u niej nie widział. Dostrzegł też drobne tętniące miejsce na jej białej szyi. W swej niemej tragedii, z bladą twarzą i sercem trzepoczącym się w piersi Antoinette wydawała się Cliftonowi piękniejsza niż wtedy, gdy ujrzał ją po raz pierwszy na szczycie schodów. A jednak było coś przerażającego w tej piękności, teraz, kiedy stała się jak śnieg. Clifton za wszelką cenę starał się nie dać dziewczynie poznać, że zauważył w niej zmianę. Chciał przywrócić jej policzkom naturalny kolor, demostrując bezgraniczny optymizm, płynący z poczucia siły i pewności siebie. - Proszę o wybaczenie, mademoiselle. Jest późno, lecz nie mógłbym zasnąć, gdybym cię ponownie nie zobaczył. Pułkownik Denis opowiedział mi całą historię. On sam jest wytrącony z równowagi i bardzo 136 martwi się o ciebie. Wróciłem, aby mieć pewność, że nie będziesz się niepokoić w nocy. Spotkałem na ulicy naszego starego przyjaciela Hurda. Miałem z nim miłą pogawędkę. To łajdak i pozbawiony skrupułów beznadziejny osioł, nieprawdaż? Hurd jest właśnie takim typem. Spotykałem podobnych mu osobników na wojnie. Oni są zawsze i wszędzie tacy sami, w biznesie i w okopach. Jest tylko jeden sposób, żeby ich usunąć i cieszę się, że wróciłem do ojczyzny z tą wypracowaną metodą. Proszę się nie martwić, mademoiselle Antoinette. Jej imię wypowiedział trochę niepewnie. Zauważył też, że bladość powoli zaczyna ustępować z policzków dziewczyny. - Jesteś bardzo troskliwy, kapitanie Brant. Czy pułkownik Denis na pewno niczego nie przemilczał? - Na pewno, z tym że nie czekałem na szczegóły planu, zgodnie z którym masz wyruszyć na północ. Myślę, że powiedział mi wszystko, nawet o twoim postanowieniu poświęcenia się dla Kościoła, jeśli twój brat zabije Ivana Hurda. To nie będzie konieczne, mademoiselle. Od tej chwili Hurd należy do mnie. Powiedziałem mu o tym w czasie naszej krótkiej rozmowy i czuję z tego powodu satysfakcję. Clifton postanowił odejść. Wystarczyło mu, że ją ujrzał i powiedział tak dużo. Pochylił głowę w niemym życzeniu dobrej nocy. Ręka dziewczyny spoczęła na jego ramieniu. Jej delikatność wzruszyła Branta. Lekkie pulsowanie na jej szyi, podobne do bicia serca, zniknęło. Oczy jej spoglądały przez chwilę z miękkością świtu przebijającego się przez poranną rosę. Prawie nieświadomie dotknął jej ręki, spoczywającej na jego ramieniu. Cofnęła ją. - Wybacz mi - powiedział cicho. - Musiałem to zrobić. Antoinette zignorowała jego słowa, zachowując się tak, jakby nie dotknął jej ręki lub też nic nie powiedział. Po chwili milczenia zapytała: - A więc ty także mógłbyś zabić Ivana Hurda? - Jeśli twoje życie i szczęście zależałoby od jego śmierci - tak. - Lecz to nie jest konieczne! - wykrzyknęła z nagłą pasją, która załamała jej głos. - To nie Ivana Hurda się obawiam! On może nas zniszczyć, wyrzucić z lasów, zburzyć ten dom, może uczynić wszystko, co najgorsze, a życie nadal będzie się toczyć. Chodzi mi o brata, Gas-parda, który napełnia mnie przerażeniem. Jego szaleństwo przyprawia 137 mnie o lęk. Jeśli Hurd posunie się dalej, wiem co się stanie. To się skończy... - Wiem! - przerwał Clifton. - John Denis powiedział mi o tym. Lecz to nie zakończy się w ten sposób - zapewnił. - Teraz ja odpowiadam za twojego brata. Jedziemy na północ i stawiam dwadzieścia do jednego, że pobijemy Hurda na jego własnym polu. Jeśli chodzi o twojego brata, mogę dać ci stuprocentową gwarancję, że nigdy nie skrzywdzi człowieka, którego nienawidzi. Antoinette odetchnęła z ulgą. Clifton nabrał jeszcze większej pewności siebie, widząc że oczy dziewczyny pałają radością. Nie mógł patrzeć na jej cierpienie, toteż kamień spadł mu teraz z serca. Twarz Antoinette oblał gorący rumieniec. - Ta bestia przestraszyła cię dzisiejszej nocy, nieprawdaż? - zapytał Clifton. - To było nieprzyjemne. - Rozmówiliście się definitywnie? - Tak, definitywnie. - Nabierzmy więc otuchy, Cara sposal To doskonale dobrane i szczęśliwe hinduskie imię dla człowieka posiadającego odwagę, dzielność, determinację i wielką ufność w modlitwę. Ma ono charakter całkowicie formalny i mam nadzieję, że nie masz nic przeciwko temu, że go używam. Cara sposal Brzmi prawie tak ładnie, jak Antoinette i znaczy równie wiele. Hindus z wyższej kasty wierzy, że imię to nigdy nie zawiedzie, przynosząc szczęście osobie, do której zastosuje je z całą serdecznością. Widzisz więc sama, że jestem trochę przesądny i teraz gdy pójdziesz spać, będziesz śniła tylko o blasku słońca i sukcesie, a możliwe że i o mnie. Wesołość w jego oczach stała się zaraźliwa. Dziewczyna uśmiechnęła się, a jej świecąca metalicznym blaskiem głowa znalazła się blisko jego twarzy, kiedy powiedziała mu „dobranoc". - Cieszę się, że wróciłeś - dodała po chwili. Clifton odszedł, powtarzając ciągle te słowa, aż w końcu zdawało mu się, że nic innego nie słyszał od początku świata. Kilka minut później przed domem St. Ivesów stanął ojciec Alphon-se. Usta mnicha wykrzywił ból a w jego oczach zagościł smutek. Z 138 wysiłkiem wyprostował się i na jego zaciśniętych wargach pojawił się wymuszony uśmiech. - Wola boska będzie spełniona - zamruczał i jak cień zniknął w drzwiach, które Antoinette kilka minut wcześniej zamknęła za Cliftonem. ROZDZIAŁ XV Wyjazd Dawno mięła północ, kiedy Clifton zakończył spacer i wrócił do pokoju. Nie miał jednak zamiaru iść do łóżka. Kupił papier oraz cygara i wyjaśnił portierowi hotelowemu, dlaczego nie ma ze sobą bagażu. Zostawił plecak w domu Gasparda, co wprowadzało ogólną dezorganizację do jego prywatnego świata. Jego plecak w domu St. Ivesów był dowodem na to, że początkowo Gaspard i jego siostra planowali zatrzymać Cliftona u siebie jako gościa. Lecz pamiętał, że nic na ten temat nie usłyszał od Denisa, kiedy się z nim rozstawał. Oczywiście sytuacja uległa nieprzewidzianej zmianie, spowodowanej zaskakującą wizytą Ivana Hurda, w przeciwnym razie Denis niewątpliwie odprowadziłby go z powrotem na ulicę Notre Damę. Nie tylko Ivan Hurd wywołał zamieszanie wśród mieszkańców domu St. Ivesów. Wizyta Hurda była mniej zdumiewająca niż zmiana stosunku Cliftona do Antoinette. Po tym wszystkim, co jej powiedział, było raczej niemożliwe, aby mogła o nim myśleć jak o gościu. Zapomniała mu nawet zwrócić plecak, kiedy zorientowała się, że idzie do innego mieszkania. Clifton nie czuł żalu. Promieniał szczęściem i radością, które nie pozwalały mu zasnąć i był zadowolony, że miał odwagę powiedzieć jej prawdę. Antoinette mogła o nim myśleć jako o imper-tynencie i ryzykancie, jeżeli oceniła go w sposób wyjątkowo pobłażliwy. Nie przejął się tym jednak, że prawda wyszła na jaw. Antoinette w miarę upływu czasu sama przekona się, że wyznał jej prawdę. Z pomocą bożą udowodni jej w końcu, że nigdy nie byli sobie obcy, i czekał na nią od początku, wręcz od owego dnia w zamierzchłych czasach, kiedy ona była śliczną Adelajdą, a on Crepinem Marroletem. Myśl ta przyszła tak 140 niespodzianie, że aż ze zdziwienia zaparło mu dech. Dlaczegóż by nie? Czyż mogło to być aż tak niepojęte, że to właśnie on, Clifton, jest Crepinem Marroletem, który został zabity w pojedynku, a Antoinette żyje w ciele Adelajdy, która tak bardzo opłakiwała ukochanego, że zmarła z żalu wkrótce po nim? Ależ tak musiało być! Tak było! Gdyby tylko mógł jej o tym powiedzieć, gdyby mógł jej przekazać, że jest Crepinem, który powrócił, aby o nią walczyć! Clifton otworzył szufladę, wyjął papier i zaczął pisać list do... Adelajdy Marrolet. W liście przepojonym miłością i nadzieją płonęła jego dusza. Skończył pisać, ale listu nie przeczytał. Miał pałającą twarz i gorączkowe myśli, czuł w sobie cud objawienia, kiedy zaklejał i adresował kopertę. Po wielu latach ziemskiej wędrówki odnalazł wreszcie to, co utracił na pewien czas w pojedynku na rapiery 249 lat temu. Antoinette St. Ives musi się o tym dowiedzieć! Zszedł na dół i zawołał posłańca, potem spacerował nerwowo po pokoju, patrząc na zegarek i licząc kroki, które trzeba zrobić, by dotrzeć do niej z wiadomością. Teraz, kiedy usiłował sobie przypomnieć, co napisał, nie miał wrażenia, że postąpił niemądrze. Ten list może wywołać u Antoinette zdumienie i w pierwszej chwili dziewczyna uzna Cliftona za szaleńca, może się też trochę rozgniewać, ale nie będzie mogła uciec przed prawdą zawartą na tych kilku kartkach. Teraz, myślał, już przeczytała to, co jej przesłał. Wyobrażał sobie Antoinette całą w koronkowej bieli, z jedwabistymi atłasowymi lokami, opadającymi na ramiona i kartkami jego listu na kolanach. Co będzie, jeśli ona pomyśli, że naprawdę oszalał? Zaczął nim targać niepokój. Jednak słowa użyte w liście były niezaprzeczalnym dowodem jego zdrowego rozsądku. Była już trzecia w nocy, kiedy Clifton, częściowo rozebrany, rozciągnął się na łóżku. Jego zamiarem było uciąć sobie małą, kocią drzemkę, bo o śnie nie było mowy. Joe i Bim mają przyjechać o siódmej trzydzieści rano i prawdopodobnie Antoinette będzie na dworcu kolejowym, by się z nimi spotkać. On także tam będzie. To wspaniała okazja, aby ich wszystkich zaprosić na śniadanie. Zamknął oczy z mocnym postanowieniem, że obudzi się o piątej. Ilekroć postanowił obudzić się o określonej porze, zawsze mu się to udawało, lecz tego ranka jego wewnętrzny zegar zawiódł całkowicie. Kiedy spojrzał na zegarek, była 141 dziesiąta. Słońce stało wysoko, wlewało swe światło przez okno, a gazeciarz wykrzykiwał sprzedając południowe wydanie dziennika. Clifton w panice wyskoczył z łóżka. Zanim się ogolił i znalazł na ulicy Notre Damę, była jedenasta. Uważał za rzecz naturalną, że wstąpił tutaj, aby przywitać się z Joem i zobaczyć Bima. Antoinette z pewnością tego oczekiwała. Podczas gdy pukał do drzwi, zaczął żałować, że nie zatrzymał się gdzieś na filiżankę kawy. Mógł jej potrzebować, aby mieć siłę śmiało spojrzeć w oczy dziedziczce rodu St. Ives. Czuł się lekko spięty, jego nerwy nie były tak pewne, jak powinny, a serce nie biło mu tak silnie, jak ostatniej nocy. Czyżby się obawiał? Czyżby zawodziła go dotychczasowa pewność siebie? Otrząsnął się i zaśmiał, odrzuciwszy tę myśl. Na jego pukanie niebyło odpowiedzi. Spróbował otworzyć drzwi, ale okazały się zamknięte. Potem załomotał w nie głośniej, bez rezultatu. Zszedł na dół na rynek, pokręcił się tu z pół godziny i wrócił. Dom nadal milczał. Clifton znalazł telefon i tą drogą próbował nawiązać kontakt, jednak nie odpowiedziała mu nawet służąca. Było prawie południe, kiedy udał się do biura pułkownika Denisa. Denis oczekiwał go z pewnym niepokojem i kiedy Clifton wszedł, na twarzy przyjaciela pojawił się wyraz widocznej ulgi. - Bałem się, czy coś ci się nie przydarzyło - pozdrowił przyjaciela Denis. - Domyślasz się, że moje nerwy są w strzępach, ponieważ spodziewałem się najgorszego. Cieszę się, że przyszedłeś! Tam leży twój plecak, a ja mam dla ciebie dwa listy -jeden od Antoinette, a drugi od Gasparda. Do diabła, myślałem, że Hurd załatwił cię w nocy! Clifton starał się opanować niepokój. - Zaspałem - wyjaśnił. - Potem poszedłem na dół, na ulicę Notre Damę i nikogo tam nie zastałem. - Odjechali! - wzruszył ramionami Denis. - Nigdy nie można przewidzieć dokładnie, co Antoinette zamierza zrobić. I znów postąpiła zgodnie ze swoimi zasadami, jeśli mogę to tak nazwać. Pojechała pociągiem do Metabetchewan, w górę Jeziora Św. Jana, zamiast skorzystać z rzeczywiście wspaniałej wycieczki łodzią. Nie mam pojęcia, co ją tak nagle poruszyło, lecz są z nią jej brat i mnich, a także chłopiec i pies. Może ty powiesz mi coś więcej w tej sprawie, niż ona sama przekazała w notatce, którą otrzymałem tego ranka? 142 - Prawdopodobnie jeszcze mniej. Mówiłeś, że masz listy dla mnie? Denis podał mu dwie koperty, które leżały na jego biurku. Jedna z nich, adresowana kobiecą ręką, była zapieczętowana woskiem. Clifton otworzył ją jako pierwszą. Charakter pisma był tak znakomity, jak sama Antoinette. Gdyby nie to, że potrzebuję pomocy człowieka w twoim wieku i z tak dużym doświadczeniem, skłonna byłabym prosić cię, byś zrezygnował z wyjazdu do Metabetchewan" - pisała bezlitośnie - lecz twój wiek osłabił wielką bezczelność tego listu, który przy tak wielkiej ilości słów zawiera ubogą i mętną treść. Myślę, że w Metabetchewan powinniśmy pozostać dzień lub dwa, zanim wyruszymy w dalszą drogę, o której pułkownik Denis zechce ci opowiedzieć. Jako ktoś, kto dobrze ci życzy, chciałabym zasugerować ci, abyś udał się do szpitala psychiatrycznego, przynajmniej na badanie, jeśli nie na leczenie. A potem dodała jeszcze: z serdecznymi życzeniami poprawy zdrowia - Antoinette St. Ives. Clifton, blady jak płótno, odwrócił się do pułkownika Denisa i wymamrotał: - Ona nic nie pisze. Następnie otworzył list jej brata - Moja ukochana siostra zmusiła nas do biegania w kółko w związku z jej nagłą decyzją wyjazdu - pisał krótko Gaspard - Przypominam ci o Twojej obietnicy monsieur, że będziesz z Bogiem i ze mną, kiedy połamię kości Ajaxowi Trappierowi. Gdy tylko przybędziesz do Metabetchewan, niezwłocznie zrealizujemy nasze plany. Clifton poczuł się lepiej. - Zamierzam pojechać za nimi następnym pociągiem - powiedział-- Kiedy odjeżdża? - Pojutrze - odparł Denis. Clifton poczuł, że jego serce zamieniło się w bryłę ołowiu. - Dopiero? Nie ma innego sposobu, żeby się tam dostać wcześniej? - Nie, chyba że chcesz przejść tych kilkaset mil puszczą. Nagle Denis coś sobie przypomniał. - Na Jerzego! Lucien Jeannot telefonował do mnie pół godziny temu! Jeannot jest jednym z rządowych lotników latających na hydropla-nie. Sporządza mapę obszarów leśnych na północy kraju. Jego stacja znajduje się w Roberval, nad Jeziorem Św. Jana. Odlatuje tam dziś, wczesnym popołudniem. Jeśli miałbyś ochotę podróżować w ten sposób- 143 - Ochotę! - Clifton niemal wykrzyknął to słowo. - Na miłość boską, trzymaj go i załatw mi tę podróż, jeśli będziesz mógł, John! Dałbym milion dolarów, gdybym je miał, aby czekać na małej stacji Metabetchewan, na której Antoinette wysiądzie z pociągu! Gdzie można odnaleźć Jeannota? Czy zabierze mnie ze sobą? Czy możesz się z nim połączyć? Denis był już przy telefonie. W ciągu dziesięciu minut odnalazł Jeannota w jednym z rządowych biur. - Jeannot chętnie przewiezie monsieur Branta, ponieważ ceni sobie jego towarzystwo. Odlatuje o piętnastej. Clifton wydał jęk radości i gwałtownie opadł na krzesło. - Wybacz moje wzruszenie! - poprosił. - Pragnę jak najszybciej znaleźć się na polu bitwy. Jestem przekonany, jak nigdy przedtem, że pokonamy Hurda. A teraz masz czas aż do drugiej, aby poinformować mnie o tym, co powinienem jeszcze wiedzieć. Na początek, cóż to za robocze plany, które zaproponowała mademoiselle St. Ives. Pułkownik Denis przygotował się już wcześniej, aby udzielić przyjacielowi niezbędnych wyjaśnień. Na stole leżały mapy, plany i inne papiery. Na początku wskazał Cliftonowi miejsca, gdzie znajdowały się tamy, mosty, drogi, a także gdzie były usytuowane obozy. To było niczym wymarsz na pole bitwy. Szkice obejmowały również posiadłości wrogów i Clifton z łatwością mógł pojąć dramaturgię sytuacji. Nie tylko będą pracować ze swymi wrogami na tej samej rzece, lecz w wielu wypadkach wykorzystywać te same szlaki, drogi i mosty. - Widzieliśmy razem mnóstwo walk, Clifton - powiedział spokojnie John Denis - i powinniśmy poznać pole czekającej nas bitwy, gdyż od tego zależy nasze powodzenie. Tu spotkają się dwie ścierające się siły. Zwycięstwo lub ruina, jak zauważyłeś, będą zależały nie od przewagi liczebnej, lecz od morale walczących. Hurd ma wielką przewagę nad nami, jego siły są zorganizowane, a machina naoliwiona. Pracuje gładko opierając się nie na przywiązaniu i lojalności, lecz na olbrzymiej masie pieniędzy kryjącej się za tym wszystkim. Nasze siły są złamane, podminowane i rozproszone przez jego agentów, umiejętną propagandę i obietnice finansowe. On sam jest ateistą i w głębi duszy nienawidzi katolicyzmu, a mimo to wspiera finansowo tuzin parafii i zbudował 144 tyleż kościołów w kraju Jeziora Św. Jana, a więc tam, gdzie jesteśmy zależni od naszych ludzi. Jestem pewien, że gdyby Kościół znał jego prawdziwe intencje i cele, odrzuciłby te dary, lecz zanim wszystko się wyda, Hurd zdąży zrealizować swoje plany. Dlatego właśnie Antoinette St. Ives powstała jak Joanna d'Arc. Ona wierzy, że kobiety potrafią dostrzec prawdę tam, gdzie mężczyźni ją przeoczyli. Jedzie na północ, aby spotkać się z kobietami i dziećmi ludzi lasów, aby żyć wśród nich i zasiewać ziarno prawdy tam, gdzie Hurd i jego ludzie posiali truciznę. To nie egozim popycha ją do tego. Antoinette kocha ludzi, do których jedzie, wielu z nich zna osobiście. Sama czci lasy. To jest praca wypływająca z miłości, umiłowania sprawiedliwości i poświęcenia dla Boga. Mademoiselle St. Ives przywiązuje do niej większe znaczenie, aniżeli do całej swej fortuny. Chodzi jej także o ocalenie brata w wypadku, gdyby Hurdowi udało się doprowadzić do końca dzieło zniszczenia. Clifton spostrzegł, że przyjaciel zawahał się. - I to wszystko? - zapytał. - Nie - odpowiedział Denis. Część ludzi opuszcza swoje domy i udaje się do lasu pod koniec tego miesiąca, ale większość z nich uczyni to we wrześniu i październiku. Antoinette zamierza spędzić z nimi zimę i pozostanie tam do zakończenia sezonu spławnego, to znaczy do wiosennego spływu wód. Zajęło mi dużo czasu, by podjąć decyzję i zaaprobować jej plan, lecz nie miałem wyjścia, ponieważ Antoinette była zdecydowana podjąć swe ryzykowne przedsięwzięcie bez względu na to, czy wydam oficjalną zgodę, czy też nie. Grozi jej poważne niebezpieczeństwo, gdyż Hurd zorientuje się szybko, jakie są jej zamiary, a zgromadził tam bandę złożoną z najgorszych szumowin prowincji. Ta banda stanie się jeszcze niebezpieczniejsza z nadejściem zimy, a Antoinette zamierza iść między tych ludzi i nie mogę jej powstrzymać. Postanowiła spotkać się z łotrami Hurda w ich własnych obozach, zawrzeć z nimi znajomość, prowadzić dla nich pogadanki niedzielne i zawstydzić ich, że walczą przeciwko kobiecie. Fascynująco odważny program, nie sądzisz? Jest to nie mniej ciekawe niż pomysł doprowadzenia do odrzucenia Hurda przez jego własne otoczenie w wyniku presji zwykłej przyzwoitości i szacunku, które to uczucia Antoinette pragnie wzbudzić w lepszych elementach tej hordy, działającej pod dowództwem wynaję- 145 10 - Na starym szlaku tych przez Hurda zabijaków. Może to da efekty, a może nie. Jeśli pomysł Antoinette nie wypali, a jej samej coś się przytrafi, wtedy chcę, abyś był gotów do walki innego rodzaju. Będziesz miał pełną władzę nad ludźmi, mademoiselle wyraziła na to zgodę, lecz zdecydowanie zastrzegła sobie, że nie będziesz miał jakiejkolwiek władzy nad nią samą. -Denis zaśmiał się, wzruszając szczupłymi ramionami. - Poza tym, Clif-ton, możesz iść na całego. Przyznaję, że jestem pobity. Teraz przerzucam cały ciężar prowadzenia bitwy na twoje barki; nie tylko losy lau-rentian Company, lecz także Antoinette St. Ives i jej brata spoczywają w twoich rękach. Stoisz zatem przed niezwykle trudnym zadaniem, jednak dzięki Antoinette nie będziesz cierpiał na brak natchnienia. - I ja tak sądzę - powiedział Clifton. - O godzinie czternastej trzydzieści obaj przyjaciele byli zajęcie omawianiem szczegółów techniczynch przedsięwzięcia a potem pospiesznie zjedli lunch. Była czternasta trzydzieści pięć, kiedy dotarli do przystani, z której miał odlecieć hydroplan. Jeannot oczekiwał ich. Był to szczupły Francuz, o bystrym spojrzeniu, z sumiastym wąsem i miłym uśmiechem na ogorzałej twarzy. Powitał Cliftona z życzliwością, która od razu uczyniła z nich przyjaciół. - Czy jest gdzieś w pobliżu telegraf? - spytał Brant. - Dwa domy dalej, w górę ulicy - skierował go Jeannot. - Właśnie wysyłam trochę depesz do Roberval, więc możesz nadać także swoją, byle szybko. Dziesięć minut później Clifton powtórnie odczytał depeszę, którą wysyłał do Antoinette St. Ives, jadącej pociągiem do Metabe-tchewan. Dziewczyna powinna ją otrzymać około szesnastej trzydzieści. Treść depeszy była następująca: Widziałem się z psychiatrą. Powiedział, że ze mną wszystko w porządku, ale wymagam czułej i troskliwej opieki. Kocham. Clifton Trochę później pułkownik Denis stał samotnie i obserwował, jak rządowy hydroplan uniósł się znad wody niczym ptak i znikł prędko, kierując się ku północnym obszarom leśnym. ROZDZIAŁ XVI Hydroplanem do Metabetchewan To będzie dla mnie niezwykłe przeżycie - powiedział Clifton do Jeannota, kiedy uporał się z hełmem i radiotelefonem, zanim Francuz uruchomił silnik. - Latałem nad morzami, lecz nigdy nie spoglądałem z góry na moje własne lasy. Przed 1914 rokiem nie używaliśmy maszyn latających na obszarach leśnych. Tylko lunatycy i idioci mogli o tym myśleć. - Wielu ludzi nawet teraz nazywa nas idiotami - zaśmiał się Jeannot. - Czasem roztrzaskujemy nasze maszyny i niektórych z nas trzeba spisać na straty, ponieważ jeśli coś się zdarzy, mamy tylko jedną szansę - trafić na jezioro lub rzekę, o ile jest dostatecznie duża. Jeśli nie ma w pobliżu zbiornika wodnego, lub pomyliliśmy się w naszych obliczeniach, nie mamy szans. Korzystamy z hydroplanów, ponieważ woda jest naszą jedyną nadzieją. Bez względu na trudności sporządzamy mapy i fotografie obszarów leśnych, gasimy pożary lasów i dostarczamy informacji o najdalszych granicach naszego kraju. Kilkadziesiąt minut później Clifton spoglądając w dół, wstrzymał oddech ze zdziwienia i błyskawicznie skierował uwagę na wolno jadący pociąg, który uwoził Antoinette przez lasy. Wiele by dał, żeby dziewczyna mogła spoglądać razem z nim na leżący w dole ziemski raj. Jeannot mówił coś przez mikrofon, lecz Brant go nie słuchał. Nawet huk silnika nie przeszkadzał wzruszeniu, które opanowało Cliftona. Latał poprzednio nad Belgią, Alaską i Francją, oglądał z samolotu ulice Paryża i Londynu, dwukrotnie przelatywał nad Hong-kongiem i Bombajem, lecz nie wywołało to w nim tak wspaniałego wrażenia, jak 147 piękno samego Quebecu oraz malowniczych terenów rozciągających się wokół miasta. Clifton popuścił wodze wyobraźni i wydawało mu się, że Cartier Champlain i Roberval musieli dysponować nadprzyrodzoną zdolnością, która umożliwiła im spojrzenie z lotu ptaka na ten piękny kraj, aby mogli go wybrać na serce Nowego Świata. Gdzie indziej Clifton również przyglądał się z zainteresowaniem dziełom, stworzonym przez człowieka, lecz tutaj wszelki wysiłek ludzki był całkowicie przytłumiony przez potężną przyrodę. Brant obserwował Chateau Frontenac, podobny do potężnego zamku stojącego nad otchłanią, wielkie kościoły, starodawne fortyfikacje i błyszczące pomniki, wielkie szare mury, równiny Abrahama i pole bitewne Sainte Foy. Ujrzał niebawem Tidal Basin, Victoria Park i miejsce, gdzie Wolfe i jego ludzie podkradali się nocą, potem zaś Samus Battery i Spence Wood. Lecz chwilę później szczegóły te rozmyły się w szerokiej i budzącej grozę panoramie, która rozciągała się w dole. W kierunku wschodnim płynęła leniwie Rzeka Sw. Wawrzyńca, której opiekuńcze ramię docierało do Quebecu. We wszystkich kierunkach pojawiały się niebieskie i srebrne błyski, a Wyspa Orleańska tonęła w blasku niemal królewskiej purpury. Na północ od niej wspaniała rzeka Montmorency ginęła w lasach, które rozpościerały się niczym wielkie ciemne dywany. Clifton oglądał ponad dwadzieścia rzek i jezior, wśród których pojawiały się ukryte w dolinach, i za zasłoną lasów starodawne miasta i wioski, by zniknąć niebawem jak żywe istoty. W miarę jak hydroplan wzbijał się wyżej, ziemia zdawała się rozszerzać pod nimi, do chwili, gdy Rzekę Św. Wawrzyńca i lasy przesłoniła niebieska, nieuchwytna mgiełka. Lecz Clifton spojrzał jeszcze raz w kierunku Quebecu; wielki zamek Frontenac przypominał teraz dziecięcą zabawkę. Miasto rozpłynęło się szybko w szaro-białym arrasie, utkanym ze słonecznego światła i cienia. Levis i Charlesburg, Sain Foy - zniknęły, a błyszczący krzyż nad Indian Lorette zniknął w złotym blasku. Rzeka Sw. Wawrzyńca stawała się coraz węższa, a Montmorency i Jacąues Cartier wydłużyły się. - Świetna widoczność - wykrzyknął Jeannot. - Możesz zobaczyć połowę Seigneurie de la Cote i sięgnąć wzrokiem 30 lub więcej mil w głąb Laurentides. Lecimy do kraju Fief Hubert i Lac Baliscan. Z tym 148 wiatrem i przy tej widoczności będziemy w Metabetchewan na dwie godziny przed twoim pociągiem. Clifton zgarbił się, przysuwając twarz do mikrofonu. - Czy zobaczymy pociąg? - Gdy miniemy Lac Baliscan, będę leciał wzdłuż torów kolejowych - odpowiedział Jeannot. - Około siedemnastej będziemy mijać twoich przyjaciół. Clifton odczuł radosne podniecenie. - Gdybyś mógł uczynić tak, aby oni nas dostrzegli! - wykrzyknął. - Kupiłbym ci za to nowy kapelusz po przylocie do Roberval! Jeannot zerknął przez ramię na Cliftona i w odpowiedzi wyszczerzył zęby. Denis powiedział mu wystarczająco dużo, aby pobudzić zarówno jego, ciekawość jak i fantazję, toteż Francuz postanowił skorzystać z nadarzającej się okazji i popisać się brawurą. - Wszyscy pasażerowie pociągu będą wysuwali głowy przez okna! - obiecał Cliftonowi, który spojrzał na zegarek i stwierdził, że jest dopiero piętnasta trzydzieści. O czwartej byli nad wspaniałą drogą wodną okręgu. Rozpoczynała się tu ogromna, dziewicza puszcza Fief Hubert z Lac Croche i Lac Sainte Annę jako punktami centralnymi. Clifton naliczył około czterdziestu jezior w promieniu 30 mil, z Lac Baliskan rozciągającym się na północ i zachód niczym wielki szmaragd, umieszczony między poszarpanymi ścianami wiecznie zielonego lasu. Kolejne pół godziny Jeannot leciał nad przerwą w gęstym lesie, która przypominała długą i przezroczystą nić. Była to kolej żelazna. Francuz obniżył lot tak, że widać było wyraźnie blask szyn w świetle słonecznym. Po krótkiej chwili przelecieli nad jadącym pociągiem towarowym, podobnym do sznura stojących nieruchomo wagoników zabawkowej kolejki. Potem Jeannot, zwracając uwagę Cliftona na ciekawsze obiekty - twory natury, stwierdził z żalem, że rozległe lasy Quebecu szybko ulegają zniszczeniu. Brant, słuchając go, utkwił jednocześnie wzrok w widocznej w dole linii kolejowej. - To nie ma nic wspólnego z właściwym wyrębem - powiedział Jeannot gorzko, wskazując na obszar około 1000 mil kwadratowych. -A wszystko mogłoby się odbywać niczym gospodarne żniwa, nie jak 149 rabunek. Politycy nie wiedzą w jaki sposób tępić robaki niszczące pąki, chrząszcze, które uszkadzają korę drzew czy pasożytnicze grzyby. I tak długo, jak będzie się im pozwalać na obsadzanie stanowisk w naszej służbie ich protegowanymi, my nadal będziemy oglądać obraz taki, jak ten. Spójrz w tamtym kierunku! To, co widzisz pokazują ludziom zdjęcia lotnicze. Ta ciemna plama o powierzchni 10 mil kwadratowych została wypalona w ciągu ostatniego roku. Wkrótce będziemy przelatywać nad inną. Zgniłe świerki i drzewa zniszczone przez robaki i grzyby. Straty sięgają 10 milionów dolarów. To są problemy, z którymi się borykamy, w chwili obecnej nie do rozwiązania. Nauka jest tutaj bezsilna. Zobaczysz zniszczenie lasów wokół starego i nowego Quebecu. Nasz rząd zaczyna się już budzić. Jeśli z dzierżawą niektórych leśnych kompanii nie będzie się wiązała inteligencja i techniczna fachowość, nie widzę żadnej szansy dla naszych lasów. Ja jednak należę do ludzi, którzy wierzą, że niekompetencja, łapówkarstwo i polityczna zgnilizna są do przezwyciężenia. - Ja również! - zawołał Clifton. - Właśnie w celu jadę na północ! Czy znasz Ivana Hurda? Jeannot wzruszył ramionami. - Tak, i cały jego gang - odpowiedział. - Gdybyśmy mogli zgi-lotynować około tuzina podobnych do niego kanalii, mielibyśmy o-czyszczony parlament. Jest to jedno z najbardziej zdumiewających zjawisk naszego wieku: jak kilku sprytnych łajdaków potrafi zakneblować usta i zawiązać oczy ludziom, których jest dziesięć razy więcej i którzy w głębi serca chcą być uczciwi. Przypomina się stara bajka o wilku i owcach. Jeden zręczny przywódca jest wart stu zwolenników, ale jeśli się zdarzy, że będzie łapownikiem i łajdakiem, niech Bóg ma ludzi w opiece! - Co by się stało, gdyby siła i wpływy polityczne Ivana Hurda zostały zniszczone? Nie było mnie w kraju przez dłuższy czas i obecna sytuacja jest dla mnie całkiem nowa. - Mogłoby to oznaczać początek rozpadu jego bandy - powiedział Jeannot, zwalniając na chwilę obroty silnika. - W ciągu pięciu lat moglibyśmy stworzyć właściwą opiekę nad naszymi lasami, podobnie jak właściciel troszczy się o swoje sady, czy farmer o swoje pola. Mieli- 150 byśmy w naszej służbie leśnikiów z prawdziwego zdarzenia, wyposażonych w odpowiednie środki techniczne, a właściwe prawodastwo umożliwiałoby nam zgromadzenie ogromnych środków finansowych na realizację największego zadania, jakie stoi dzisiaj przed człowiekiem na Ziemi. Moglibyśmy opracować skuteczne środki ochrony naszych lasów przed szkodnikami. Racjonalna gospodarka leśna i prawidłowy wyrąb mogłyby się stać nauką dokładnie taką samą, jak chemia czy medycyna. Lecz zanim dopadniemy takich ludzi jak Hurd i jego gang, pozostali muszą sobie uświadomić, że ich przetrwanie zależy od życia lasów i całej przyrody. Jeśli zginie przyroda, my jako gatunek wymrzemy. Bez lasów nie będziemy mieli rolnictwa, przemysłu i handlu a tym samym nasza cywilizacja przestanie istnieć. Trzeba uświadomić społeczeństwu te prawdy i póki nie jest za późno, doprowadzić do usunięcia z odpowiedzialnych stanowisk niekompetentnych polityków, którzy muszą zostać zastąpieni przez fachowców. W przeciwnym wypadku czeka nas kompletna ruina i zagłada. Jeannot w swoim zapale krasomówczym nieco zboczył z trasy i linia kolejowa zniknęła. Powrócił jednak do torów i gdy ponownie zobaczyli cienkie, błyszczące nitki stali, Jeannot wskazał przed siebie. - Dym! - wykrzyknął. - Może go nie dostrzegasz, bo nie tak łatwo rozpoznać dym z pokładu hydroplanu. Trzeba nabrać w tym wprawy. Dziesięć mil przed nami jedzie pociąg. Widok dymu, którego Clifton nie mógł jeszcze zobaczyć, zmienił Francuza. Na jego twarzy pojawił się entuzjazm, a w kącikach ust zarysowały się figlarne linie. - Mam nadzieję, że nie zasłabniesz, jeśli trochę zanurkuję - powiedział z błyskiem w oku. - To najpewniejszy sposób, aby zachęcić podróżnych do wychylenia się przez okna, jeśli oczywiście chcesz zobaczyć St. Ivesa lub mademoiselle Antoinette. - Tak - odpowiedział Clifton. Nie miał powodu, aby ukrywać ten fakt przed pilotem; wręcz przeciwnie, był raczej skłonny do jeszcze większej szczerości z nowo poznanym przyjacielem. - Dokładam wszelkich starań, aby poślubić mademoiselle St. Ives -dodał z ulgą i dumą. 151 - Par Dieu, życzę ci szczęścia! - wykrzyknął Jeannot. - Czy ona domyśla się, że lecisz ze mną? - Nie. Clifton zaśmiał się, a jednocześnie poczuł jakieś drżenie, które niczym prąd elektryczny zaczęło przepływać przez jego ciało. Co powiedziałaby i pomyślała Antoinette, gdyby wiedziała, że to on leci w maszynie, która będzie niebawem wyczyniać sztuki akrobatyczne nad pociągiem? Jaka będzie jej reakcja, kiedy, Clifton, jako triumfator po swoich lotniczych wyczynach, powita jąna małej stacyjce w Metabet-chewan? Próbował wyobrazić sobie jej zdumienie i szok w tym momencie. A czy Jeannot dobrze zna się na lotniczej żonglerce i mógłby wypisać w powietrzu jego imię lub choćby inicjały? Wówczas kielich szczęścia byłby przepełniony! Wiedział, że podobne sztuczki akrobatyczne wykonują niektórzy piloci zza oceanu, lecz czy Jeannot byłby skłonny zaryzykować? Dał Francuzowi do zrozumienia, jak bardzo mu na tym zależy. Jeannot tylko wzruszył ramionami, swoje zdanie na ten temat zachowując dla siebie. W ciągu kilku minut znaleźli się nad pociągiem, który, jak im się wydawało, jechał bardzo wolno. Jeannot wzbił się w górę na wysokość tysiąca stóp. Po ich prawej stronie, a także przed nimi ciągnęło się na przestrzeni wielu mil jezioro Kiskisink. Poczyniwszy pewne obserwacje, Jeannot zatoczył szerokie koło, wracając do pociągu. Lecieli na wysokości zaledwie stu pięćdziesięciu metrów. Hydroplan został zauważony. Maszynista pozdrowił go ostrym i przenikliwym gwizdem, a w otwartych oknach wagonów kolejowych zaczęły ukazywać się głowy zaciekawionych pasażerów. Clifton pomachał ręką, a potem swoją białą chusteczką. Krzyknął, zapominając na chwilę, że ryk silnika stłumi jego głos. Poczuł się jak mały chłopiec, który ma ochotę podskakiwać, wymachiwać rękami i krzyczeć. I wtedy przyszła dzika i oszalała wieczność półzapomnienia. Z ostrzegawczym okrzykiem Jeannot rozkołysał samolot wysoko w górze, nad samym jeziorem. Co zdarzyło się potem, tego umysł Clif-tona nie był w stanie zarejestrować. Był przede wszystkim synem ziemi, a tymczasem został wciągnięty w koszmar pikowań, skrętów i salt, które zatrzymywały jego serce i oddech, odbierały zdolność widzenia, pomieszały wszystkie zmysły, a najważniejsze organy ciała zamieniły w 152 jedną, nieczułą masę. Jego jedyną przytomną myślą była świadomość, że Jeannot oszalał i spadają z wysokości miliona mil, obracając się trzy lub cztery razy na sekundę w nie kończącym się locie ku ziemi. Widział dużo pociągów: raz nad sobą, raz pod sobą, uciekały szybko, to znów jechały w odwrotnym kierunku, nigdy nie poruszając się w normalny sposób. Clifton nawet nie próbował zgadywać jak długo to trwało, zanim usłyszał gwałtowny syk wody i poczuł spokojny, falujący ruch. Mogła to być minuta, kwadrans albo cały tydzień. W każdym razie brawura Jeannota nie zgubiła ich, skoro hydroplan łagodnie ślizgał się po wodzie. W końcu usłyszał głos Francuza. - Spójrz, kapitanie Brant, wszystkie głowy są za oknami! Czy to nie Gaspard St. Ives w trzecim wagonie, a obok jego siostra. Jestem pewien, że mam już ten kapelusz, który obiecałeś dać mi w Roberval! Zanim odurzony Clifton zebrał myśli i zdołał odróżnić trzeci wagon od piątego czy szóstego, leśny cypel zmusił hydroplan do wodowania na jeziorze, lecz dwie lub trzy minuty później ponownie unosili się w powietrzu, zostawiając za sobą cienką smugę, która niebawem znikła. Francuz uśmiechał się jowialnie. - Widziałeś ich, monsieurl Clifton odpowiedział ze zbolałym grymasem na twarzy. - Musiałem. Widziałem wszystko od początku świata, aż do chwili obecnej. Gdzie nauczyłeś się tych sztuczek? - Poznałem je na froncie. Głównie nad Sommą, Verdun i w czasie wyskoków nad Ypres. Clifton wyciągnął rękę do Jeannota. Uścisk ich dłoni był długi i pełen zrozumienia. - Nie wiedziałem o tym. Pułkownik Denis nic mi nie wspomniał. Nasz oddział trzykrotnie rzucano pod Ypres, byliśmy też w Couralette i Vimy Ridge. Może cię tam widziałem; walki powietrzne były znakomite! - To było najciekawsze - przyznał Jeannot. Nad stacją St. Andre porzucił linię torów i pomknął w kierunku wschodnim. Pół godziny później hydroplan kołysał się na gładkiej powierzchni Jeziora Św. Jana, sto jardów od brzegu Metabetchewan. Mała, lekka łódź płynęła w ich kierunku. 153 - Nasza rządowa linia telegraficzna sięga aż do połączenia Mistas-sini z Riviere aux Rats - powiedział Jeannot, kiedy się rozstawali. - Jeśli kiedykolwiek będziesz mnie potrzebował, wezwij Roberval. Gdyby zdarzył się jakiś wypadek lub coś podobnego, przylecę w ciągu godziny. A propos, mniejsza o kapelusz! Silnik hydroplanu zaryczał i Francuz odelciał, z uśmiechem wymachując ręką, podczas gdy Clifton krzyczał z łodzi „do widzenia!". Kiedy łódź dotarła do brzegu, samolot Jeannota był już zaledwie punkcikiem na zachodnim niebie. Clifton zarzuciwszy plecak na ramiona pomaszerował w górę, mijając po drodze mały, stary tartak z wysokim, czarnym kominem. Następnie przeszedł przez tory kolejowe i wędrował dalej ulicami Metabetchewan, które pamiętał tak dobrze. W końcu zatrzymał się przy Price Brothers, składzie konfekcyjnym. Od zarządzającego magazynem agenta dowiedział się, że kilku ludzi ma niebawem wyruszyć do lasu; są to głównie budowniczowie obozów. Agent nazywał się Tremblay. Clifton zastanawiał się, czy Tremblayowie są tak liczni, jak zawsze w północnym kraju i zapytał agenta o nowego potomka. Dowiedział się, że Filip Tremblay został ojcem bliźniaków, które przyszły na świat trzy miesiące temu, podnosząc tym samym ogólną liczbę jego dzieci do czternaściorga. Wszystkie prześliczne. Filip stwierdził, że ze swojej rodziny będzie kiedyś dumny. Obiecał miejscowemu księdzu, że adoptuje dwójkę dzieci z rodziny pierwszego robotnika leśnego, który zginie w tym roku. Ten czyn z pewnością przyniesie mu szczęście i nagrodę. Clifton polubił go za optymizm i poczucie humoru i kiedy madame Tremblay wpadła na kilka chwil aby zobaczyć się z mężem, gość był zachwycony jej świeżością, wesołym spojrzeniem i szczęściem, jakie z niej promieniowało. Czternaścioro dzieci nie pozbawiło błysku jej ciemnych oczu i nie zgasiło rumieńca na policzkach. To była niezawodna filozofia ludzi ze starego Quebecu. Dzieci rodziły się i były przyjmowane jako błogosławieństwo boże, a matkom trojaczków zazdroszczono bardziej niż matkom bliźniąt. Powitać obcego pytaniem Jak się miewa twoje nowe dziecko?" wyrażającym przyjazne zainteresowanie, gwarantowało życzliwe przyjęcie w dziewięciu przypadkach na dziesięć. Clifton zastanawiał się, jaki to cud sprawia, że kobiety takie jak madame Tremblay są przystojne i wy- 154 glądają tak młodo, zaś ich skóra, zęby i oczy mogłyby zawstydzić niejedną aktorkę ze stanów południowych, używającą szminki i pudru. Tremblayowie zaprosili pana Branta na kolację i zapewnili go, że zdąży ją spożyć, zanim przyjedzie pociąg. Czternaścioro dzieci było tak czyste, jak wyszorowana podłoga madame Tremblay i oczy Philipa promieniały dumą, kiedy opowiadał o zjeździe rodzinnym, który odbywa się u jego ojca. Tylko Tremblayowie mający powyżej sześćdziesiątki mogą zasiadać przy stołach w domu, zaś pozostali są obsługiwani na powietrzu. Trzeba ubić cztery dwustufuntowe wieprze, aby nakarmić wszystkich zgromadzonych członków rodziny, wśród których kuzynostwo drugiego stopnia jest najbardziej odległym pokrewieństwem. Filip był pełen entuzjazmu dla swojej pracy, chociaż, jak podkreślił, nie był zadowolony z obrotu spraw w tym roku, mimo że było jeszcze zbyt wcześnie, by ocenić stan obecny. Pracownicy sezonowi trzymali się swoich starych kompanii i wydawało się, że jest ich dosyć, lecz wśród ludzi można było dostrzec niepokój i niezadowolenie, czego agent zdecydowanie nie lubił. Nie było łatwo znaleźć brygadzistów, ładowaczy i furmanów, ale najtrudniej było zwerbować wystarczającą liczbę zwykłych robotników i drwali. Tremblay obawiał się, że robotnicy, którzy podpisali kontrakt na zrąbanie od 20 do 30 tysięcy pni dla kompanii, mogą nie zrealizować nawet połowy planu. Jedna z przyczyn braku ludzi leży w tym, że wielka Hurd-Foy otwiera nowe placówki na północy, obiecuje ludziom premie i lepsze zarobki i ogólnie mówiąc burzy warunki, które tutaj poprzednio istniały. Jak słyszał agent, szczególnie ucierpiała na tym kompania laurention, ponieważ jej ludzie pochodzą głównie z zachodniego i północnego rejonu Jeziora Św. Jana, podczas gdy Price Company ma przewagę, werbując siłę roboczą na południe i wschód od Metabetchewan. - Uzyskaliśmy w ostatnim roku 115 milionów stóp tarcicy - oświadczył z dumą. - Bracia Price budują kolejny młyn celulozowy na Little Discharge w okolicach Almy. Oczekują, że przynajmniej o połowę pobiją ubiegłoroczny rekord. Mamy dużo pracy, ale dokonamy tego! Optymizm Tremblaya udzielił się Cliftonowi, który w drodze na dworzec kolejowy wspominał jego słowa i utwierdził się w przekonaniu, że ten wspaniały kraj, z całym swym słonecznym blaskiem, wolnością i 155 czystością obyczajów, nie może pozwolić bestii takiej jak Hurd, by go zdominowała. Brant patrzył na jezioro św. Jana, zalane promieniami zachodzącego słońca. Dwadzieścia mil dalej uchodzą do niego wody czterech potężnych rzek północy: Małej i Wielkiej Peribonki, Mistassini i Ashuapmouchau. Wyobrażał sobie ich potężny ryk, gdy wzburzone wypływają z lesistych obszarów, czyste i silne, wypełnione od brzegu do brzegu dojrzałością nieprzebytych lasów, które dopiero człowiek zaczął ujarzmiać. Zastanawiał się, czy dobry stary Samuel Bedard i jego żona Marta, których Luis Hermon uczynił bohaterami swojej noweli, nadal mieszkają w małej wiosce nad Peribonką. Całkiem wyraźnie przypominał sobie pewien jesienny, deszczowy wieczór, kiedy Marta Chapdelaine poczęstowała go sadzonymi jajkami i kawą. A potem zasiadł z Samuelem w jego sklepie i paląc fajki, na przemian zasypywali się opowieściami. Clifton był pewien, że ludzie z kraju Marty Chapdelaine poprą go w walce z Hurdem. Kapitan Brant przybył na dworzec pół godziny przed przyjazdem pociągu i z fajką w zębach spacerował wzdłuż drewnianego peronu, analizując i porządkując swoje myśli i plany, w czym dotąd przeszkadzały mu hydroplanowe przeżycia. Lecz wraz z upływem czasu coraz trudniej było mu się skupić, aż w końcu skoncentrował uwagę na wskazówkach zegarka. W miarę jak mijały kolejne minuty oczekiwania ogarniało go coraz silniejsze uczucie podniecenia. Za piętnaście minut ujrzy Antoinette St. Ives, jeśli pociąg nie będzie miał opóźnienia. Agent upewnił go, że pociąg jeździ planowo i krew w żyłach Cliftona zaczęła krążyć szybciej. Uważał za największe osiągnięcie swojego życia, że przybył przed nią do Metabetchewan i wyobrażał sobie, jaki to będzie wielki triumf, gdy Antoinette zobaczy go na stacji. Ale on zachowa się, jakby nie wydarzyło się nic nadzwyczajnego i uda, że nie zauważył jej zdziwienia. To będzie zupełnie paraliżująca sytuacja, gdy Gaspard, mnich i mały Joe wlepią weń wzrok. Powtórzył w mysłi słowo „paraliżująca". Antoinette będzie zadowolona, gdy go zobaczy. Był tego całkowicie pewien, pomimo ironicznej treści jej listu. Przeczytał list ponownie, nasłuchując jednocześnie gwizdu lokomotywy. Próbował doszukać się między wierszami, czegoś co mogłoby złagodzić zjadliwość słów An- 156 toinette. Usiłował wyobrazić sobie jej śliczne oczy wypełnione radością i wargi uśmiechające się w trakcie pisania. Jego optymizm prawie zwyciężył. Wtedy usłyszał gwizd. Na peronie zgromadził się mały tłumek i Brant cofnął się o kilka kroków. Następnie zadał głupie pytanie mężczyźnie z bokobrodami, który stał przy czterokołowym pojeździe konnym. - Gdzie może się zatrzymać trzeci wagon i z której strony będą wysiadać pasażerowie? Człowiek z bokobrodami przyjrzał się dobrotliwie Cliftonowi i odpowiedział na jego pytanie, jakby miał do czynienia z dzieckiem: - Trzeci wagon może zatrzymać się wszędzie a pasażerowie mogą wysiąść z obu stron. - A po chwili dodał jeszcze: - Lokomotywa przyjeżdża pierwsza, monsieurl Wreszcie pociąg zatrzymał się, a Brant podbiegł do trzeciego wagonu. Serce waliło mu jak młotem, kiedy pasażerowie zaczęli schodzić po stopniach - najpierw pojawiła się w drzwiach gruba kobieta z trojgiem dzieci czepiających się kurczowo jej rąk i spódnicy, potem stary człowiek z koszem jaj, trzech ludzi z plecakami, a w końcu pies wleczony na końcu smyczy, wciskający swoje chude ciało i kościsty grzbiet między ludzi. To był Bim! Clifton prawie krzyknął, gdy stary pies pojawił się na peronie razem z Joem, który mocno trzymał drugi koniec rzemienia. Następnie ukazał się olbrzymi tobół, a za nim Gaspard St. Ives we własnej osobie, dyszący i warczący z powodu wielkości pakunku. Za Gaspardem kroczył ojciec Alphonse, z pustymi rękoma, lecz udzielając różnych rad. Clifton z zapartym tchem czekał na Antoinette, która pojawiła się zaraz po małym mnichu, który torował jej drogę. Przez chwilę stała na ostatnim stopniu wagonu, szczupła i chłopięca, mała bogini w szarych, krótkich spodenkach, w szkockim berecie z pomponem i zawadiacko sterczącym piórkiem. Clifton chciał krzyknąć, podbiec i pomóc jej zejść, zanim ojciec Alphonse to uczyni, lecz jego nogi jakby wrosły w ziemię. Był oszołomiony jej obecnym wyglądem i strojem, tak odmiennym od koronkowej miękkości jej kobiecego wdzięku z domu przy ulicy Notre Damę. Z całej postaci Antoinette emanowała ogromna siła, jakiej Clifton jeszcze w niej nie widział. Nigdy nie spodziewał się, że para krótkich spodenek i lekki szkocki beret z piórkiem, 157 rzucającym wyzwanie całemu światu, mogą wywołać tak miażdżący efekt. Uczynił krok naprzód, usiłując przypomnieć sobie słowa i gesty, które zaplanował na tę chwilę. Mnich podał rękę Antoinette, a tymczasem Gaspard, który zobaczył go pierwszy, patrzył z niedowierzaniem zza wierzchołka swego bagażu. W tym samym momencie Bim wydał zduszony jęk, poznając Cliftona. Pies podskoczył do niego tak gwałtownie, że Brant wpadł na starego człowieka z koszem jaj gubiąc przy tym kapelusz, który potoczył się po peronie. Gdy Clifton odzyskiwał równowagę po tym gwałtownym powitaniu, St. Ives cisnął pakunek na ziemię i zaczął ściskać jego dłonie, całkowicie zasłaniając swoim ogromnym cielskiem samotną małą postać w spodenkach i berecie. W ten sposób zniweczył radość chwili, po której Clifton tak wiele sobie obiecywał. Mademoiselle wzięła jego kapelusz od Joego, odkurzyła go małą chusteczką do nosa i podała właścicielowi, mówiąc bez cienia zdziwienia: - Odrobina benzyny usunie z twojego kapelusza tę plamę oleju, monsieur. Bez dalszych słów powitania obróciła się do człowieka z bokobrodami, z którym Clifton rozmawiał przed przybyciem pociągu, i podążyła za nim. ROZDZIAŁ XVII Sprzeczka ?? było cudowne! - krzyczał St. Ives. - A więc to ty byłeś w tej maszynie pilotowanej przez Luciena Jeannota, który szaleje w powietrzu bardziej niż chory z miłości nur w porze godowej. I moja siostra, mały gałgan, nic nie powiedziała, kiedyśmy wszyscy łamali sobie głowy, próbując odgadnąć, kto oprócz Jeannota brał udział w tej głupiej zabawie, która sprawiła, że serca podchodziły nam do gardła. A przecież mogłem się domyślić, widząc jej bladość i drżenie ciała, kiedy już było po wszystkim. Przez moment wyglądało to tak, jakby Jeannot zamierzał skończyć z tobą, mój przyjacielu! - Jeśli twoja siostra była blada i trzęsła się, to raczej z powodu Jeannota, ponieważ nie wiedziała, że byłem w maszynie - odpowiedział Clifton. Mały mnich zachichotał. - Nasza słodka Antoinette jest trochę bystrzejsza od swojego brata - powiedział Alphonse. Cliftonowi wydawało się, że kiedy mnich patrzył w ślad za dziewczyną, Joem i psem, jego twarz stała się chudsza i bledsza niż zazwyczaj. - Myślę, że ona dobrze odgadła, monsieur, jeśli chodzi o plamkę z oleju na twoim kapeluszu, benzyna ją usunie. Z tą tajemniczą uwagą mały mnich zostawił ich i dołączył do Antoinette, podczas gdy mężczyzna z bokobrodami wrócił po bagaż Ga-sparda. Clifton ruszył naprzód, idąc obok St. Ivesa. Nie miał teraz żadnych planów, a jego pewność siebie uległa osłabieniu. Spodziewał się, że jego lot do Metabetchewan i to, co było z nim związane, wywrze zgoła odmienne wrażenie na dziewczynie, która przecież go przecież 159 sprowokowała. Zdawał sobie sprawę z dramatyzmu tego wyścigu, który miał niemal charakter sensacji, ale przecież zamierzał w ten sposób udowodnić swoje poświęcenie, szczerość uczuć i determinację. Doznany zawód sprawił, że Clifton uznał swój czyn za wręcz żałosny, widząc w nim coś w rodzaju bufonady. Drwina dziewczyny była wyraźna - plamka z oleju na kapeluszu! Przez kilka chwil miał ochotę udusić Gaspar-da, mnicha, a zwłaszcza Bima. Antoinette zajęła miejsce na jednym z siedzeń wozu, Joe usadowił się obok niej i oboje śmiali się z psa, który wyciągał wychudłe ciało wspinając się za nimi. Właściciel bokobrodów wrócił z bagażem Gasparda. Przyjżawszy mu się uważnie, Clifont pomyślał, że może się wydawać, iż człowiek ów cały jest w bokobrodach. Właściciel wozu krzywił twarz w uśmiechu do Branta, jakby zrozumiał jasno, dlaczego Clifton zadawał mu takie niemądre pytania, zanim nadjechał pociąg. Mademoiselle Antoinette mówiła coś do ojca Alphon-se'a, uśmiechając się przy tym do niego. Następnie odwróciła się i spojrzała w stronę Cliftona, błysnęły jej piękne zęby a zuchwałe pióro zahuśtało się zawadiacko. Gdy Gaspard wciągnął Branta do wozu, ściskając przyjaźnie jego ramię, dziewczyna spojrzała zimno na intruza, poczym nagle jakby sobie coś przypomniała, bo odwróciła się do brata z poleceniem: - Proszę, Gaspardzie, weź Joego i Bima z sobą, ja pojadę tylko z kapitanem Brantem, ponieważ mam mu coś ważnego do powiedzenia. Serce Cliftona zadrżało. Puścił Joego na ziemię, pytając chłopca o starą strzelbę. - Szkoda, że nie mam przy sobie mojej wypchanej sowy, tej, która zawsze przynosi szczęście! - powiedział Joe celowo tak głośno, by Antoinette mogła go usłyszeć. Chłodne i szare oczy dziewczyny były utkwione w Cliftona, podczas gdy Gaspard wyjaśniał Brantowi: - Moja siostra nie lubi gospód i zamkniętych pomieszczeń, kiedy przebywamy w tym kraju, monsieur. Maszerujemy, żyjemy i obozujemy pod gołym niebem. Barnaba i nasz kucharz rozbili już obóz, w górze rzeki, nad brzegiem jeziora i czeka tam na nas kolacja. Wdrap się na wóz i bon voyage\ Będziesz musiał szybko jechać, jeśli chcesz nas minąć, bo jestem pusty jak bęben. 160 Clifton wspiął się na siedzenie, które dotąd zajmowała Antoinette. Dziewczyna usunęła się na bok, pozostawiając możliwie dużą przestrzeń między sobą a Brantem. Clifton najpierw spojrzał na puste miejsce między nimi, a potem na dziewczynę. - Właściwie pozostało dosyć miejsca dla sowy, gdybym ją miał -powiedział ponuro. Barnaba, człowiek z bokobrodami, ustawił resztę bagaży na wozie St. Ives popatrzył na nie przez moment. - A gdzie jest twój plecak? - spytał Cliftona. - U braci Price. - A zatem przejeżdżając obok ich składu możesz się zatrzymać i odebrać go. - Kapitan Brant nie będzie potrzebował swojego plecaka braciszku - powiedziała mademoiselle słodko, jednak z nutką stanowczości w głosie. - Zajmę mu tylko kilka minut. Cmoknęła na wielkiego czarnego konia i ruszyli drogą między wzgórzami. Clifton rzucił na nią ukradkowe spojrzenie, lecz jej beret przechylony w jego stronę, zakrywał oczy i część twarzy dziewczyny. - Przykro mi! - powiedział. Antoinette siedziała wyprostowana i sztywna, kurczowo zaciskając małe piąstki. - Przykro? Niby z jakiego powodu? - prychnęła pogardliwie. -Czy nie jesteś czymś więcej niż tylko dżentelmenem? - Nie! Jest mi przykro, że nie mogę usiąść przy tobie i to z tej strony, z której beret nie zasłania twojej twarzy! Chciałbym popatrzeć na twoje włosy, a z tej strony widzę tylko podbródek i czubek nosa. I oba wyglądają tak groźnie, że przestraszyłem się. Czy mogę się przesiąść? - Jeśli sobie życzysz. Zatrzymała konia i czekała, by się przesiadł, jej nieoczekiwana zgoda sprawiła, że Cliftonowi zrobiło się głupio. Pomimo wysiłku by zachować zimną krew, wiedział że jego twarz spłonęła rumieńcem kiedy wdrapywał się na siedzenie po drugiej stronie wozu. Uśmiech igrający na wargach dziewczyny, sprawił, że mężczyzna poczuł się bardzo niezręcznie. Antoinette była piękna i czarująca, jej włosy mieniły się ? - Na starym szlaku 161 olśniewająco w gasnącym blasku słonecznym, wargi swą czerwienią przypominały różę, lecz w jej oczach był chłód i wyzywająca pogarda. Cmoknęła na konia, który ruszył kłusem. Minęli skład braci Price, wjechali na wzgórze i znaleźli się w przepięknej okolicy, delikatnie błyszczącej w ostatnim blasku sierpniowego zachodu słońca. Wzgórza i łąki nadal były pokryte zielenią, choć był to już koniec lata a wydawało się, że to wiosna. Powietrze było przepojone świeżością i słodyczą, kwiaty rozkwitały, ptaki śpiewały pod szafirowym niebem a przed nimi wiła się droga licząca sobie dwieście lat, wydeptana ongiś stopami Indian i kopytami pędzonego bydła. Wzbudzała zachwyt, biegła do krainy pokoju, szczęścia i wiary, ginąc w dziewiczym ostępie gdzieś na północy. Clifton rzucając ukradkowe spojrzenia na boki, zauważył rumieniec na policzkach dziewczyny i blask zapału w jej oczach. - Coś pięknego! - powiedział odruchowo. - To bardzo stara droga. - Dziękuję za informację! -powiedziała Antoinette. - Wiem o tym. W tym czasie zdołała odsunąć się o pół cala od Cliftona. - Bardzo proszę, kapitanie Brant, zapomnijmy o krajobrazie i przejdźmy do innej sprawy. Oczywiście wydaje ci się, że jesteś niezwykle pomysłowym człowiekiem. Ludzie, którzy mają zwyczaj robienia z siebie widowiska, są opętani. Stałeś się śmieszny i nie do zniesienia. Mógłbyś mnie rozbawić, gdyby nie fakt, że to właśnie ja stałam się adresatką twoich ekscentrycznych popisów. Zdaję sobie sprawę z tego, że jestem miłosierna, określając twoje dziwactwa mianem ekscentrycznych. Inni mogliby je nazwać chorobliwą manią, która wymaga obserwacji psychiatrycznej. Lecz ja wiem, że byłeś na wojnie, twój umysł mógł doznać szwanku podczas tych okropnych lat. Na przykład szok spowodowany przez ostrzał artyleryjski... - zawahała się, szukając odpowiedniego słowa. - Wal śmiało dalej! - prosił Clifton. - Niemcy nic podobnego mi nie uczynili, te objawy zlikwiduję sam w ciągu kilku minut. Wszystko przez to, że jestem dość szalony, aby kochać każde ziarenko kurzu na podeszwie twoich butów! Miłość! - Miłość! - powtórzyła i wymierzyła weń miażdżące i pełne pogardy spojrzenie. - Czy uczucie może mieć jakikolwiek związek z tymi wszystkimi zniewagami, którymi mnie obrzuciłeś? 162 - Uważaj! - upomniał ostro dziewczynę. - Jedziesz prosto do rowu! - Czy to możliwe? - domagała się nadal odpowiedzi. - Możliwe, co? - zapytał z głupia frant. - Denerwuję się, widząc jak powozisz! Pozwól mi przejąć lejce. Włożyła mu je w ręce z lekkim gestem złości. Była prześliczna w swoim gniewie. Mógł to dostrzec kątem oka. - Odrąbałbym sobie dłoń, a nawet popełnił samobójstwo, niżbym miał cię obrazić w sposób świadomy - odpowiedział. - Jak to zrobiłem? - Jak? - w jej głosie zabrzmiała nuta zdumienia i rozpaczy. -Kapitanie Brant, jesteś krańcowo odporny na wszelkie zasady skromności, przyzwoitości, czy też zwykłej kurtuazji. Och, nie znam słowa, które byłoby w stanie to określić! - Gdyż jak widać, słowo takie nie istnieje - usiłował jej pomóc, odzyskując nieco ze swej pogody ducha. - Tutaj jest rozwidlenie dróg, mademoisellel Jaki kierunek obieramy? - Na prawo, oczywiście. Czy to nie jest w kierunku jeziora? - Nie wiem, jestem tak roztrzęsiony - usprawiedliwiał się. - Niczego nie jestem pewien, nawet właściwej drogi. W jaki sposób cię obraziłem? Jeśli mi to udowodnisz, zsiądę z wozu i utopię się na twoich oczach! Obiecałem umrzeć za ciebie w taki czy inny sposób, jeśli tylko tego zażądasz. - Obrażasz mnie nawet teraz! - Niech mi Bóg wybaczy, jeśli to czynię! Nie mam takiego zamiaru. Antoinette spojrzała mu w twarz tak ostro, jak tylko potrafiła, policzki jej pałały, a w oczach pojawił się ogień. - Zacząłeś już pierwszej nocy, w moim własnym domu. Wybaczyłam ci i nawet pozwoliłam powtórzyć tę samą zniewagę po twojej rozmowie z Hurdem. Myślałam, że działasz pod wpływem impulsu, i kiedy się opamiętasz, będzie ci wstyd i sam sobie wyznaczysz pokutę! - Nie wstydzę się swojej miłości do ciebie - powiedział Clifton łagodnie. - To jest największy zaszczyt, jaki mnie spotkał w życiu. - Tej samej nocy - kontynuowała, rumieniąc się jeszcze mocniej -byłeś tak bezczelny i zuchwały, iż oświadczyłeś Ivanowi Hurdowi, że zamierzasz się ze mną ożenić! 163 - Jeśli Bóg pozwoli, uczynię to - potwierdził Clifton rozpaczliwie. - To nie jest żadna obraza, Antoinette, lecz potwierdzenie faktu, który stał się dla mnie ważniejszy niż życie. Jeśli mi się nie uda, jeśli cię nie poślubię, nie dbam o resztę mojego życia! - Och, gdyby Gaspard był teraz przy mnie! - powiedziała prawie z płaczem. - Powtarzasz mi tutaj tę zniewagę, prosto w twarz! Och! och! och! I nazwałeś mnie wtedy cara sposa, co nie jest wcale hinduskim słowem, lecz hiszpańskim i nie oznacza tego, co powiedziałeś, lecz... - Ukochana, najdroższa żona - wszystko co jest drogie i cenne w miłości i w ludzkiej duszy - zakończył Clifton. Dalszych słów nie mógł wykrztusić. - Proszę cię o wybaczenie! - I potem ta depesza, którą otrzymałam w pociągu i ten hydroplan i teraz to! To albo szaleństwo, albo sama nie wiem co. Jesteś dość stary, aby znać się na tym lepiej. Jesteś wystarczająco stary, aby być moim ojcem. Był to druzgoczący cios. Dziewczyna sięgnęła po lejce i Clifton oddał je bez oporu. Głowa opadła mu na piersi i w tej samej chwili słodka dusza Antoinette St. Ives zaprotestowała przeciwko popełnionej zbrodni. Głos jej się załamał, a nagromadzony żal, minął. - Och, błagam Boga, byś mi to wybaczył! - krzyknęła. - To było niegodziwe, niewdzięczne, nieprawdziwe i wcale tak nie myślałam, lecz musiałam cię zranić, abyś zrozumiał to wszystko. Wypowiedziałeś słowa tak dla mnie szokujące i to tak nagle! A teraz musisz wracać. Proszę! Zatrzymała konia. Powoli, niby dotknięty ręką czasu, z którego ona naigrywała się, zszedł z wozu. Potem spojrzał jej w oczy a jego twarz w tym momencie postarzała się. - Kocham cię naprawdę, Antoinette - powiedział szeptem, który przypominał modlitwę. - Jestem Crepinem Marroletem, który powrócił po dwustu pięćdziesięciu latach, aby odnaleźć cię i walczyć o ciebie, lecz jestem stary. - Przez twarz przemknął mu ironiczny uśmiech. - Jestem starszy niż Crepin wtedy. Gdzieś zaszła pomyłka przy przechodzeniu przez wieki. Dziewczyna popędziła konia. - Jesteś młodszy, niż Crepin był kiedykolwiek! - krzyknęła do niego z dziwną miękkością w oczach, która sprawiła, że jego serce zabiło w dziwny sposób. 164 Odjeżdżając Antoinette nie obejrzała się ani razu, a Brant patrzył za nią, aż zniknęła za zakrętem drogi. Wracał, wlokąc się wolno. Słońce zniknęło za horyzontem i niebieskie cienie zakradły się miękko nad wody jeziora. Ostatni błysk pojawił się na szczycie białego krzyża, stojącego na odległym wzgórzu, niczym świetlisty ptak, który odpoczywał przez chwilę w swoim locie. Krzyż zdawał się wznosić coraz wyżej, niczym krzepiące błogosławieństwo, podczas gdy świat znikał w delikatnym i sennym mroku. Podobny do głosu, dziwny szept zdawał się mówić do Cliftona: „Ludzie, którzy mnie szukacie, wyciągając do mnie ręce, wzywacie mnie, a jednak mnie nie znajdujecie. Patrzycie daleko, a ja jestem obok. Patrzycie tak daleko, że spoglądacie nade mną, podczas gdy ja czekam u waszych stóp. Kiedy wreszcie ujrzycie mnie, zrozumiecie, że odkryliście największy spośród wszystkich skarbów - wiarę i ukojenie." Clifton poczuł, jak spokój i radość wypełniają jego serce i wyobraził sobie Antoinette u stóp krzyża, z jej słodką twarzą zatopioną w modlitwie. Schizmy, sekty i religie mogły rozdzierać się nawzajem i szaleć na zewnątrz, podcinać sobie gardła i siać zniszczenie, lecz tutaj, w tej pradawnej ziemi - krzyż i bezkresna wiara były stale ucieleśnieniem marzenia o pokoju na ziemi i o dobrej woli ludzi - wyjąwszy sytuację, kiedy zewnętrzny świat wysyłał swoje trucizny, aby zmiażdżyć i wyszydzić dziecięcą wiarę w Boga i kaznodziejów. Clifton nie był katolikiem, lecz widok krzyża i myśli z nim związane umocniły w nim pewność siebie w takim stopniu, jak nigdy dotąd. Wiedział, że właśnie ci uczciwi ludzie staną po jego stronie w walce z Hurdem, jeśli tylko pojmą jej sens. Tymczasem szczyt krzyża rozpłynął się w miękkiej szarości nieba. Clifton usłyszał hałaśliwą piosenkę i po kilku minutach pojawili się na drodze Gaspard St. Ives i mężczyzna z bokobrodami, którzy szli śpiewając. Za nimi podążali mnich, Joe i Bim. Brant na chwilę posmutniał, nie czując się jednym z nich. Antoinette całkiem jasno dała mu do zrozumienia, że nie życzy sobie jego towarzystwa. Ale na widok Joego i Bima mały bożek nadziei i stanowczości odezwał się w nim ponownie. Piękna panna nie zdoła mu ich skraść i sprawić, aby go opuścili! St. Ives dźwigał jego plecak. 165 - Oto twój tobołek! - powiedział Gaspard i zatrzymał się na poboczu tak długo, że reszta towarzystwa znalazła się daleko w przodzie. Kiedy nikt już ich nie mógł usłyszeć, zapytał: - Kazała ci iść z powrotem, monsieur! - Oto co ze mnie zostało! - odparł Clifton. St. Ives zaśmiał się, obnażając swoją blond głowę na chłód wieczoru. - Mon Dieu, ależ z niej jest mały tyran, który zabiera ludziom dusze! -rzekł z dumą Gaspadrd. -I kocham ją za to! Przyniosłem twój plecak, ponieważ wiedziałem, że po tym wszystkim, co ci powiedziała, będzie jej przykro. Co masz za kłopot, przyjacielu? Clifton popatrzył St. Ivesowi prosto w oczy. - Myślę, że powinienem ci o tym powiedzieć, ponieważ jesteś jej bratem. Kocham twoją siostrę. Ona o tym wie i czuje się tym dotknięta. Kocham ją tak bardzo, jak jeszcze żadna kobieta nie była kochana od początku świata. Ja... Twarz Gasparda spochmurniała. - To jest fałsz, monsieur] - huknął. - Potworne kłamstwo! Żadna inna kobieta nie była nigdy tak kochana, jak ja kocham Angeliąue Fanchon! Jeśli powtórzysz to ponownie... - Więc rozumiesz, co ja czuję, Gaspardzie, bez niej nie chcę żyć. - Puf! - parsknął St. Ives. - Czy to wszystko, monsieur! Dobrze, bez Angeliąue ja również nie zamierzam żyć! To jest różnica między nami: ty po prostu nie chcesz żyć, a ja postanowiłem nie żyć w ogóle. Trawa jest tutaj bujna, toteż będziesz miał miękkie lądowanie! Clifton spojrzał na niego ze zdumieniem. - Czy jesteś szalony, tak jak twierdzi ojciec Alphonse? - wysapał. -Czy mnie nie zrozumiałeś? Kocham twoją siostrę! Powiedziałem jej o tym i za moją śmiałość ona jest wściekła na mnie. Czy cię to nie dziwi, nie jesteś zszokowany, lub może zły na mnie? Skręć mi kark, jeśli chcesz! Nie ruszę ręką w swej obronie! Szalony Gaspard zachichotał i począł zacierać wielkie łapska, jak gdyby uważał tę całą sytuację za dobry żart. - Nie powiedziałeś mi niczego nowego - odparł po chwili. - Oczywiście, że kochasz moją siostrę! Musiałbyś być głuchy i ślepy gdybyś 166 pozostał nieczuły na jej wdzięki. I to nie była dla mnie żadna tajemnica. Tamtego ranka, gdy wyjeżdżaliśmy, twój list leżał na łóżku siostry i w zamieszaniu wywołanym tak nieoczekiwanym odjazdem udało mi się trochę przeczytać, aby dowiedzieć się czemu rzuciła list tak niedbale. Przeczytawszy trochę postanowiłem przeczytać resztę. I nawet sam diabeł nie zdołałby mnie powstrzymać od tego. Lecz moja siostra o tym nie wie, monsieur. I na świętego Piotra i Pawła, oddałbym pięć lat mojego życia, aby napisać list taki, jak twój do Angeliąue! - I to, że napisałem list do Antoinette nie rozwściecza cię? - Nie. Mój szacunek do ciebie wzrósł jeszcze bardziej. Napisać taki list jest cnotą a nie zbrodnią. Tylko musisz odwołać to, co powiedziałeś o Angeliąue Fanchon i przeprosić mnie za to. Gaspard potrząsnął plecakiem, garbiąc się przy tym strasznie. - Przecież nic o niej nie powiedziałem. - Lecz uczyniłeś sporo aluzji, że ona nie jest tak piękna i dobra, żeby zasługiwać na miłość, jaką darzysz moją siostrę! - Przepraszam cię i teraz, jeśli oddasz mi mój plecak... - Poniosę go sam, bracie. - Lecz ja zamierzam pójść w innym kierunku. - Pójdziesz w tym kierunku - powiedział Gaspard zdecydowanie i ruszył naprzód za mnichem, Joem i Barnabą. - Ależ, ona mnie odesłała! - upierał się Clifton, podążając obok St. Ivesa. - I jest na mnie tak bardzo zagniewana! - Wpadnie w jeszcze większy gniew, jeśli będziesz ją oceniał tylko według jej słów - oświadczył Gaspard. Przez pewien czas szli w milczeniu. Ciągle jeszcze było widno, choć zbliżała się ósma wieczorem. Cienie wydłużały się i droga roztapiała się w zbliżającym się zmroku. Słychać było senny świergot ptaków. Potem nastąpiła cisza układająca świat do snu. Cliftonowi owa cisza wydawała się wyczuwalna i dotykalna. Spojrzał na St. Ivesa, na którego twarzy cud owej chwili wycisnął silne piętno. Swawolne myśli i humor opuściły Gasparda, który spoglądał w dal, chłonąc piękno i ciszę nadchodzącej nocy. - Oto kraj, w którym pragnę żyć i umrzeć - powiedział. - I ja - dodał Clifton i przysunął się tak blisko, że łokciem dotknął ramienia przyjaciela. 167 Obaj myśleli o tym samym. - Gdyby tak można było sprawić, żeby nam się udało... - Uda się! Dłoń Cliftona spoczęła na ramieniu kompana i ponownie usłyszał głos Johna Denisa, opowiadającego mu o tajemnicy serca St. Ivesa, o przyczajonym demonie zemsty, wyczekującym odpowiedniego momentu do ostatecznej rozprawy z Ivanem Hurdem. - Uda się - powtórzył niskim głosem. - Jeśli pozostawisz mi Ivana Hurda. - A jeśli zawiedziesz? - Nie mogę zawieść. St. Ives utkwił wzrok przed siebie. - Dlaczego sądzisz, że jeśli wszystkie inne sposoby zawiodą, zabijesz Hurda, co sam postanowiłem zrobić o wiele wcześniej niż ty. - Być może nasze myśli są identyczne, lecz ja nie mam siostry i Angeliąue Fanchon, która mnie kocha. St. Ives wziął głęboki oddech. - Gdyby nie "one, wszystko zakończyłoby się już teraz. Bóg jeden wie, że zabicie Hurda byłoby sprawiedliwe i zgodne z moim poczuciem honoru. - To jeszcze nie wszystko! Pozostaje Ajax Trappier! Angeliąue Fanchon uczyniła odpowiednie ślubowanie, podobnie jak twoja siostra. Obie poświęcą się, jeśli zabijesz Hurda. Czyż nie, Gaspardzie? Czemu milczysz na ten temat? - Zgadza się - przyznał St. Ives. - Ajax Trappier, chociaż nie zna prawdy, próbuje uzyskać przewagę pod moją nieobecność. I dlatego zamierzam pogruchotać mu kości! - Całkiem słusznie! - odpowiedział Clifton. - Choć z drugiej strony, co zyskasz zabijając Hurda? - Uwolnię ziemię od potwora, od bestii, która pożąda mojej siostry, która chciałaby ją kupić, zrujnować, zniszczyć jej szczęście i która uczyni wszystko, by ją zdobyć! Zasypała ją stosem zniewag, które tylko przeze mnie mogą być zmazane. - Lecz jeśli go zabijesz, uczynisz ze swej siostry następną Amelię de Repentigny. 168 - Dopełnię miary sprawiedliwości. - Tak myślano dwieście lat temu, lecz osiągając to, zniszczysz inną kobietę, którą również kochasz - Angeliąue Fanchon. St. Ives jesteś głupcem! - Być może, monsieur. - I zostałbyś banitą, a jeśliby cię schwytano, zawisnąłbyś na szubienicy. Niezłego narobiłbyś bigosu! Powtarzam ci jeszcze raz: jesteś głupcem! - Możliwe, monsieur. - I Angeliąue wyjdzie za mąż za Trappiera. - Taka jest jej głupia przysięga, lecz nie będzie już Trappiera, kiedy skończę z naszym znajomym i... - Co? - Hurd przyjeżdża do lasu by spędzić jesień i zimę wśród swoich ludzi. Zabiję go, gdy go dopadnę samego, i nikt się o tym nie dowie. W tym cała moja nadzieja. Clifton westchnął z rozpaczą. - Staniesz się wyrachowanym mordercą i kłamcą w oczach twojej siostry i Angeliąue. Teraz wierzę ojcu Alphonse, że twoja dusza jest stracona! - A twoja, monsieur] Jeśli zajmiesz moje miejsce i zabijesz Hurda, wówczas czy twoja dusza nie będzie stracona, czy nie staniesz się banitą, czy nie powieszą cię za szyję, tak łaskawie jak mnie? - Nie mam siostry, ani Angeliąue... - Lecz masz Antoinette - głos Gasparda zaczął drżeć, jakby krył w sobie jakąś tajemnicę. Cliftonowi serce zamarło w piersi ze wzruszenia, jednak próbował się roześmiać. - Zagadaliśmy się, a przecież musimy być w pobliżu obozu. Gdybyś dał mi mój plecak... - On nie jest ciężki, monsieur. - Ale ja wracam. - Nie, idziesz dalej! - powiedział Gaspard z niezmąconym uporem. - Byłbyś tchórzem, gdybyś zawrócił. Poza tym moja siostra oczekuje cię. 169 - Oczekuje, do diabła! - wykrzyknął Clifton. - Jeszcze trochę, a uwierzę, że mogłaby obić mnie szpicrutą. - Możliwe, a potem przez całą noc wypłakiwałaby oczy. Jesteś osioł, jeśli chodzi o kobiety. Znam je! - Dlaczego sądzisz, że ona może mnie oczekiwać? - wymamrotał Clifton powątpiewająco. - Obawiam się... - Po prostu wiem. Antoinette czytała w pociągu ten długi list od ciebie, próbując go ukryć za gazetą. A gdy nadszedł telegram i spytałem, czy mogę go zobaczyć, zarumieniła się tak, że myślałem iż za chwilę wybuchnie płaczem. Przysięgam, że ona wiedziała, że jesteś w hydroplanie i kiedy zakończyłeś tę głupią imprezę, w której jak się wydawało chciałeś świadomie skręcić kark, moja siostra była bielsza niż kreda. Należałoby spytać mądrego człowieka, aby powiedział który z nas jest faktycznie głupcem, ty, czy ja, a może obaj? Chwilę później skręcili z drogi w kierunku jeziora, gdzie, częściowo zakryta przez drzewa, widoczna była mała, zielona łąka przez którą przepływał strumyk. Tutaj rozbito dwa namioty. Przyjemna woń sosnowego dymu wzbijała się leniwie z obozowego ogniska, w jego pobliżu krzątał się człowiek wśród różnorodnych rondli, garnków i kociołków. St. Ives wciągnął powietrze. - Czuję kaczkę pieczoną z cebulą - powiedział z zadowoleniem. -W całym kraju Lac Saint Jean nie ma kucharza, który potrafiłby upiec tak kaczkę jak Napoleon Plante, albo przyrządzić rybę, nie mówiąc już o polędwicy wołowej z łosia. Dokucza mi głód, monsieuń Clifton jednak ociągał się. Zobaczył dalej pasącego się wielkiego czarnego konia i czterokołowy lekki wóz. Ze strumyka dolatywał wyraźnie plusk wody przepływającej wśród kamieni i skał. Barnaba przyszedł z wiadrem wody radośnie pogwizdując, lecz nigdzie nie było śladu Antoinette, Joegi i Bima. - Chyba jednak zawrócę, jeśli dasz mi mój plecak - powiedział Clifton niepewnie. Z nad cienistego brzegu jeziora dobiegło wycie psa. - Ona jest tam w dole - powiedział St. Ives i wydał z siebie potężny okrzyk, który rozległ się w promieniu pół mili. 170 W następnej chwili odpowiedziało mu dziewczęce „hallo", a Joe i Bim popędzili przez mroczne zbocze. St. Ives pochwycił wżelazy uścisk ramię Cliftona. Nie było odwrotu. - Powinieneś być szczęśliwy, mój drogi. Chodźmy! Gdy ruszyli naprzód, Clifton zobaczył niebawem szczupłą postać zbliżającą się od strony brzegu. Joe i Bim znaleźli się przy nim w następnej chwili. Brant pochwycił rękę chłopca i poklepał psa po kościstym łbie, lecz wzrok zatopił w postaci idącej zboczem. Poprzednie postanowienie odżyło w nim z nową siłą. Ten mroczny wieczór w całej jego wspaniałości i kojącej ciszy mógł stać się świadkiem ostatecznej zagłady jego marzeń, lecz on sam nadal będzie chodził z wyprostowaną głową i uśmiechem na ustach. To była przynajmniej jedna pozytywna i logiczna przyczyna jego powrotu tutaj. Chciał również poznać zamiary Antoinette względem Joego i Bima, jego protegowanych, adoptowanych przez niego, za których czuł się odpowiedzialny. Gdyby okazało się to konieczne, mógłby domagać się od dziewczyny wyjaśnień. Siostra Gasparda tym razem nie miała beretu. Jej piękne włosy były luźno rozpuszczone, a chłodny lekki wietrzyk pieścił je delikatnie, kiedy rozsypywały się dokoła szyi i ramion. Nie czyniła też żadnego wysiłku by je związać, choć odległość między nią a Brantem malała z każdą chwilą. Antoinette jest podobna do pięknego dziecka, pomyślał Clifton i zdumiał się, widząc miły uśmiech na jej wargach, a delikatny blask nie znikł jej z oczu, gdy ujrzała go razem ze swoim bratem. Brant stał milczący, z lekkim grymasem na twarzy i nadal trzymał za rękę Joego. Opanował się na tyle, że serce jego zaczęło bić normalnie. To wewnętrzne zmaganie nadało jego twarzy wyraz niezwykłej surowości, a jego postawie niemal żołnierską sztywność. Antoinette pozdrowiła Gasparda, a potem zwróciła się do niego: - Szedłeś tak wolno, a ja jestem taka głodna! Joe, Bim i Barnaba przybyli już 15 minut temu, a Alphonse zjawił się przed nimi. Z trudem mogę uwierzyć, że wy obaj jesteście słynnymi piechurami, monsieur Clifton! Odwróciła się i odeszła. 171 Czy to była pomyłka, czy też celowo nazwała go po imieniu? Czy rzeczywiście w jej twarzy zaszła nagła zmiana, czy było to złudzenie spowodowane zwodniczymi cieniami zmroku? Antoinette siedziała naprzeciw Cliftona przy wąskim, obozowym stole, nad którym Barnaba zawiesił lampę naftową. Joe zajął miejsce przy niej, Gaspard usadowił się na jednym końcu stołu, a ojciec Alp-honse na drugim. Clifton zastanawiał się, patrząc na jej włosy, które tak wspaniale błyszczały w świetle lampy, czy było to wynikiem usytuowania lampy, czy też krzesło Antoinette było tak przemyślnie ustawione. Brant spojrzał na nią i ponownie zrodziła się w nim przekora. - Twoje włosy są śliczne, mademoisellel Jaki szczęśliwy jest ten wiatr! - Dziękuję - odparła i lekko pochyliła głowę. - Jesteś spostrzegawczy i szarmancki, monsieur Clifton. Tym razem upewnił się, że nie była to pomyłka, kiedy tak cicho wymówiła jego imię. ROZDZIAŁ XVIII Burza Po kolacji Barnaba na nowo rozpalił ognisko, a w którego blasku Antoinette zaczęła rozczesywać włosy, widocznie zapominając o obecności Cliftona, zajęta tylko Joem i Bimem. Pies leżał u jej stóp, podczas gdy chłopiec siedział ze skrzyżowanymi nogami obok. Mnich odszedł w cień, porzucając blask światła bijącego od ogniska, Gaspard dyskutował z Barnabą o zaletach wielkiego czarnego wałacha, a nieco z tyłu za nimi kucharz czyścił naczynia po kolacji. Clifton, chociaż niemal dotykał łokciami kompanów, czuł na sobie ciężar samotności. Po dwóch wzruszających chwilach, w których Antoinette wymówiła jego imię, dziewczyna zdawała się o nim nie pamiętać, kierując całą swoją uwagę na Joego. Był zadowolony, że Gaspard wciągnął go w dyskusję o koniach, gdyż stanowiło to wygodny parawan, zza którego mógł rzucać ukradkowe spojrzenia na Antoinette i chłopca. Gdy usiadła z Joem, opowiadając mu różne rzeczy, pojedyncze słowa docierały do Cliftona i wydawało mu się, że patrzy na swoje dzieci bawiące się w złocistym cieniu drzew. W chwili gniewu i zapomnienia Antoinette St. Ives powiedziała mu prawdę, chociaż potem prosiła o wybaczenie. On był o wiele starszy i uciskało go to ciężkim brzemieniem, kiedy patrzył na tę dwójkę po drugiej stronie ogniska. Dziewczyna przyciągnęła Joego, rozczesała mu włosy w miejscu w którym uparcie sterczał ich kosmyk, a potem ucałowała koniec pokrytego piegami nosa i obróciła trochę głowę, tak że spostrzegła utkwiony w nią wzrok Cliftona. Brant nigdy nie przypuszczał, że Antoinette może wyglądać jak dziecko, z jej drobną figurką, miękkimi czerwonymi ustami i włosami opadającymi tak słodko dokoła jej twarzy i ramion. Potem usłyszał, jak powiedziała do Joego: 173 - Musisz iść do łóżka, już pora Joe. Ucałuj wujka Cliftona na dobranoc i kiedy już to zrobisz, utulę cię do snu. Joe przyszedł i przysunął swą buzię do Cliftona. - Ona powiedziała, że mam cię ucałować na dobranoc - usprawiedliwiał się Joe. A gdy Clifton pochylił się nad nim, dodał szeptem: - Ona każe mi klękać na kolanach i mówić modlitwę. Nie lubię tego! - Z czasem polubisz - zapewnił chłopca Clifton. - Cokolwiek ci poleci, ma rację, Joe, całkowitą rację. Poszedł z chłopcem do dużego namiotu, w którym mieli spać mężczyźni, a kiedy powrócił Gasparda i Barnaby już nie było, zaś mademoiselle nuciła jakąś melodię, kończąc rozczesywanie włosów. Popatrzyła na Cliftona, który zatrzymał się obok niej. - Siedziałem tam, obserwując cię i myślałem o tobie, jak o cudownym dziecku - powiedział. - Czy masz coś przeciwko temu określeniu, które brzmi w najbardziej ojcowski sposób? - Mam, i to bardzo wiele! - odpowiedziała, powracając do swojego zajęcia. - Nie ufam w ojcowskie uczucia mężczyzn twojego pokroju i jestem pewna, że nie potrzebuję ich. - Przyszedłem powiedzieć ci „dobranoc". - Mogłeś mi to powiedzieć przedtem, kapitanie Brant. - Kilka minut temu mówiłaś do mnie „Clifton", teraz kapitanie Brant, dlaczego? - Wtedy byłeś gościem przy moim stole, teraz zbierasz się, by odejść w drogę powrotną do Metabetchewan. - Nie zamierzam wrócić do Metabetchewan - odpowiedział stanowczo. Antoinette milczała, lecz szybciej zaczęła rozczesywać włosy. Clifton wytrwale czekał, a potem lekko pochylając się nad dziewczyną, powiedział: - Jako człowiek o tyle od ciebie starszy, który osiągnął pełną dojrzałość życiową i któremu możesz okazać bez żadnej ujmy swe współczucie i uczucia córki, proszę abyś pozwoliła mi dotknąć twoich włosów. 174 Zanim zdążył się wyprostować, zerwała się na równe nogi i zmierzyła go wzrokiem pełnym pogardy i złości: - Jesteś całkowicie pozbawiony taktu, skoro potrafisz urągać mi w ten sposób. Prosiłam cię o wybaczenie za słowa, które wypowiedziałam w gniewie i pośpiechu. Gdybyś miał choć trochę ogłady i rycerskości Crepina Marrolet, czy przypominałbyś mi o tym? - Nie. Crepin był w swoich czasach facetem pełnym wigoru. On dotknąłby twoich włosów i prosił o pozwolenie dopiero potem. Ale moja sytuacja jest inna. Crepin miał młodość we krwi, podczas gdy ja niemal czterdziestkę za sobą... - ...i uciążliwe dla otoczenia cechy starego grzyba - pomogła mu mademoiselle St. Ives. - Dobranoc, kapitanie Brant. Idę do mojego namiotu. - Nie wcześniej, niż załatwimy sprawę Joego i Bima - sprzeciwił się Clifton chłodno. - Oni należą do mnie, zapłaciłem za nich 200 dolarów i zamierzam wziąć ich ze sobą, chyba że załatwisz to ze mną w sposób właściwy. Po pierwsze, musisz mi powiedzieć, dlaczego chcesz mieć Joego? - Potrzebuję go! - krzyknęła szybko dziewczyna. - Potrzebuję kogoś, kim mogłabym się opiekować. Kocham Joego i muszę go mieć. Posiadanie go dodaje mi odwagi i odwraca moje myśli od innych spraw. - Więc musisz mi zwrócić to, co zainwestowałem w niego albo też ekwiwalent tej sumy, mademoiselle. Lecz ja wolę ekwiwalent. - Masz na myśli..., chcesz żebym zapłaciła? - Dokładnie tak. - Co? Ile? - Jeśli ja sprzedam ci Joego z Bimem na dokładkę, to zapłatą będzie jeden z twoich loków, których nie pozwoliłaś mi dotknąć. To jest moja cena! Clifton był świadomy, że w swej zawziętości zapalił lont i za chwilę może nastąpić silny wybuch. Nie myślał, że to powie, ale stało się. Ten sam uparty, mały diabeł, czy bożek może, ten sam, który pchał go nieustannie do starcia z Antoinette, był ponownie w akcji. W sytuacji, w której oboje się znaleźli, Brant zaczął ponownie odczuwać satysfakcję z 175 niezwykłej zawziętości jego „stworzenia". Zdumienie ustąpiło miejsca blaskowi, który poprzednio widział w szarych oczach swej młodej towarzyszki. Lecz Clifton nie obawiał się go. Dziewczyna doprowadziła go niemal do desperacji, i teraz, gdy znalazł się w tak nieoczekiwanej sytuacji, awanturniczy impuls wziął w nim górę. Antoinette odsunęła się od niego, a jej oczy przypominały płynny żar. - Czy masz nóż? - spytała zduszonym głosem. Clifton wyciągnął nóż z kieszeni i otworzył ostrze. - Jest ostry jak brzytwa - powiedział. - Bądź ostrożna! Stal błysnęła i ostrze oparło się o lok, który Antoinette chwyciła palcami. Wtedy Clifton zawołał prędko. - Stój! Nie chcę, abyś go obcinała! On może należeć do mnie i jednocześnie pozostać na swoim miejscu. Mogę przecież uważać, że cząstka ciebie należy do mnie, i możesz tak samo posiadać Joego i Bima. Wolę raczej, żebyś obcięła mi mój własny palec, niż swój lok! - Zatem uważaj na swój palec, monsieuń Trudno mu było spojrzeć w jej oczy przepełnione pogardą, gdy rzuciła lok i nóż u jego stóp. - Twój palec, kapitanie Brant! - powtórzyła i odeszła. Clifton obserwował ją, jak ktoś ogłuszony silnym ciosem, dopóki nie zniknęła w swoim namiocie. Obnażony nóż błyszczał u jego stóp, a lok widoczny w świetle ogniska leżał w poprzek ostrza. Szybko podniósł nóz i lok, nóż schował do kieszeni a lok umieścił w kieszonce portfela. W tym momencie nadeszli Gaspard z Barnabą. - Będę spał na piasku - oświadczył St. Ivesowi, po czym wziął swój plecak i opuścił ich. Udał się na brzeg jeziora i szedł dalej wzdłuż gładkiej plaży. Noc była chłodna, cicha i ciemniejsza niż zwykle, ale nie na tyle, by utrudniać Cliftonowi odszukanie drogi. Biały piasek zdawał się zachować resztki dziennego światła, chociaż niebo zakrywały gęste chmury. Ukrył plecak między dwoma olbrzymimi głazami i poszedł dalej bez tego brzemienia przygniatającego mu plecy. Odszedł już ćwierć mili od skały, kiedy spostrzegł, że nie jest sam, ponieważ przybiegł za nim Bim. Przystanął i pogłaskał psa po głowie, powiedział do niego parę 176 słów i poszedł dalej. Szedł szybko, jednak pies dotrzymywał mu kroku, biegnąc obok jego nóg. Po przebyiu przez nich pól mili, Bim zawrócił. Księżyc wyjrzał zza warstwy poszarpanych chmur. Kiedy Clifton wrócił do miejsca, w którym ukrył plecak, była już północ. Rozłożył koc i usiadł, opierając plecy o jeden z głazów. Gęste chmury przesuwały się zwinnie po niebie. Cisza zawisła w powietrzu, co mogło być zapowiedzią rychłej burzy. Clifton czuł tchnienie nawałnicy, a Bim niespokojnie kręcił się po piasku. Skomlał, gdy jego czujne oczy obserwowały siedzącego na kocu mężczyznę, czy też gdy odkrywały tajemnice światła i cienia między wielkimi skałami a szepczącą powierzchnią wody jeziora, którego fale omywały łagodnie brzeg. To Bim ostrzegł go o samotnej postaci idącej brzegiem jeziora. Potem blade światło księżyca, przedzierając się przez zasłonę chmur odsłoniło postać z idącą wolno brzegiem. Był to mnich Alphonse z głową opuszczoną na piersi i rękoma założonymi do tyłu. Przeszedł i znikł w mroku, niczym duch samotności. Słowa powitania zamarły na wargach Cliftona. Potem zrobiło się widniej; masa chmur, które przysłaniały księżyc, została rozpędzona przez sztormowe wiatry, wiejące wysoko nad ziemią. Łagodny blask oświetlił brzeg i wzburzone jezioro. Brant usiadł sztywno na widok powracającego mnicha. Pochylona i samotna postać przeszła obok niego ponownie i sto kroków dalej zawróciła, z głową opuszczoną na piersi i pochylonymi ramionami. Co pewien czas mnich mijał go, aż w świetle księżyca Clifton ujrzał ścieżkę, którą mnich wydeptał na gładkim piasku, niemal do samej wody. Bim przerwał wyciem pełną napięcia ciszę. Przez kilka chwil ojciec Alphonse zachowywał się tak, jakby nie słyszał psiego głosu, potem obrócił się twarzą do skał i ujrzał postać, która plecami opierała się o jeden z głazów. Clifton podniósł się i kiedy zobaczył w bladym świetle księżyca chudą twarz mnicha, pomyślał o śmierci wynurzającej się gdzieś z głębi mrocznego jeziora. Oczy Alphonse zdumiały go. Płonęły nawet w półmroku, lecz głos mnicha, kiedy przemówił, był tak miękki i łagodny, że żywo przeczył szaleństwu, które jakby opanowało całą jego postać. - Przepraszam, monsieur, że ci przeszkadzam, ale to jest niespokojna noc, kiedy płynne srebro przesuwa się między niebem a ziemią. Nie mogę zasnąć. 177 12 - Na starym szlaku - Ja też nie i myślę, że Qajciąga burza. Popatrzyli na siebie i mały mnich uśmiechnął się, podczas gdy jego oczy zachowywały swój niezwykły blask. Widać było, że zauważył coś szczególnego w twarzy Cliftona, skoro zdecydował się położyć rękę na jego ramieniu. - To jest taki rodzaj nocy i taka godzina, w której człowiek może właściwie oceniać swoje uczynki. Właśnie to robię i radzę ci iść w moje ślady. Jaki wniosek ci się nasunął, przyjacielu? - Że jestem głupcem, i to o wiele większym, niż mi się kiedykolwiek wydawało. A ty? - Przejdźmy się - powiedział mnich. Szli obok siebie brzegiem jeziora w ciemności, która szybko gęstniała. Za nimi, niczym milczący cień, wlókł się Bim. Po chwili ojciec Alphonse odpowiedział na pytanie, które zadał mu Clifton. - Odkryłem, że jestem mężczyzną - powiedział, a w jego szepcie tkwiła upiorna tragedia. - A jako zakonnik muszę powrócić do klasztoru, kiedy nasze zadanie zostanie wykonane. Właściwie fakt ten u-zmysłowiła mi ta noc! Clifton nie znalazł żadnej odpowiedzi i skierował wzrok do góry, tam gdzie księżyc skrył się za chmurami i czuł się jak człowiek spacerujący ręka w rękę z duchem, który przechodzi straszliwe katusze, będąc uwięziony w poskręcanym ciele. W końcu Clifton odezwał się: - Zamierzam opuścić St. Ivesów jutro rano, aby szybciej powędrować na północ. Może się tak zdarzyć, że nie zobaczymy się przez dłuższy czas. - Idziesz do składów drewna w lasach? - Mam nimi kierować. - I odchodzisz szybciej, niż planowałeś? - Częściowo tak. Lecz zamierzam spotkać się z Gaspardem St. Ives w Saint Felicien w tym dniu, który obierze on za datę swojej walki z Ajaxem Trappierem. Już mu to obiecałem. - Tak, tak, Saint Felicien i Ajax Trappier - zamruczał mnich. -Musisz zatem się tam z nim spotkać. Lecz jest coś, co skłania cię do pośpiechu przyjacielu, zdarzenie na drodze dziś wieczór i kolejne przy ognisku, dzisiejszej nocy. 178 Głos Branta był zduszony. - Ty wiesz... - Ona powiedziała mi o rozmowie z tobą, gdy przyszedłem iza" stałem ją płaczącą. W blasku ogniska widziałem i słyszałem wszys^o. Ty uciekasz od Antoinette St. Ives... - Ona będzie szczęśliwsza, gdy odjadę. - Ślepy! - zamruczał mnich jakby do siebie. - Ślepy, a ja wi^ze to wszystko tak wyraźnie! Ona mogłaby cię zranić, lecz tego nie u" czyniła. Dała ci rzecz, o którą ją prosiłeś, gdyby uczyniła to dla rfl11^ dziękowałbym Bogu przez całe moje życie, nawet gdyby ona cisJ$a to pod moje nogi. - To była moja cena za Joego i Bima - powiedział Clifton, wytcza" jąc wzrok, by rozpoznać w mroku wyraz twarzy kompana. - I razem z lokiem ofiarowała ci swoje serce. - Mnich dotknaj 8° ręką, która była tak chłodna, jakby pozbawiona krwi. - Znam An" toinette St. Ives od czasu, kiedy była jeszcze małym dzieckiem - do^ał ojciec Alphonse łagodnie. - Ona cię kocha. - To niemożliwe - odpowiedział Clifton po chwili. - Jestem ta^ pewien tego, co mówię, że pragnę abyś zechciał uwolnić mnie od teJ pamiątki. Poszperał chwilę w portfelu, aż odnalazł lok i wetknął go w \(A°~ watą dłoń mnicha. Daleko na zachodzie niebo przecięła błyskawica, towarzyszył JeJ przygnębiający odgłos grzmotu, podczas gdy dokoła nich była tak wielka cisza, że nawet mruczący szum fal zdawał się cichnąć. W teJ przejmującej ciszy Clifton zrozumiał, że odgadł prawdę, wyczuł bow"iem jak dłoń mnicha czule ścisnęła lok. Alphonse przestał oddychać i Sta* jak martwy w ciemności. Mrok ukrył jego tragedię. Dłoń Clift°na wysunęła się naprzód, odnalazła pochylone ramię mnicha i spoc^a nań łagodnie. - Ty także ją kochasz - wyszeptał miękko. - Bardziej niż życie, bardziej niż Boga - odpowiedział AlphonSe>a jego głos wydawał się dziwnie odległy i zimny, jakby dobiegał z miejSca> gdzie cała namiętność, życie i ciepło umarło. - Kochałem ją, gdy ?*? jeszcze dzieckiem i gdy mój grzbiet został potrzaskany na Mistassi*" i 179 kocham ją teraz, gdy jest kobietą. Niech mi Bóg wybaczy i oczyści moją duszę z grzechu. - To nie jest grzech - powiedział Clifton. Gdy wymawiał te słowa ojciec Alphonse oddalił się i kiedy Brant go ponownie zawołał, nie otrzymał żadnej odpowiedzi. - Alphonse, ojcze Alphonse! Bim obwąchiwał piasek, ale mnich, jeśli był w pobliżu, nie dał żadnego znaku. Na niebie pojawiła się znów błyskawica, ukazując czarny jak atrament zwał chmur. Zawodzenie wiatru w górze przypominało huk odległego wodospadu i Clifton wiedział, że czeka ich dzisiejszej nocy nie tylko deszcz. - Będzie burza i wkrótce nas dosięgnie, chodźmy do namiotu Gas-parda - powiedział. Tylko Bim odpowiedział głośnym szczekaniem i podążył za Clif-tonem. Clifton mógł się tylko domyślać drogi, skręcił z plaży i potykając się szedł na przełaj pod górę. Później świetlisty punkt zdawał się sam go naprowadzać na właściwą drogę. Była to latarnia w namiocie Gas-parda. Odczekał chwilę, wpatrując się w mrok, z którego przyszedł. Olbrzymia kropla deszczu spadla mu na rękę, następna na twarz. Clifton słyszał odległy jęk wiatru i szum deszczu. Burza waliła w ślad za Brantem i lecącym za nim Bimem. Nieoświetlony namiot Antoinette był prawie niewidoczny w ciemności. Dziewczyna prawdopodobnie spała. Zastanawiał się, czy Joe jest z nią i czy ona boi się burzy. Cicho wsunął się do namiotu Gasparda. Namiot był duży, obliczony na pół tuzina śpiących. Latarnia paliła się słabym płomieniem, jej blask ukazał głośno chrapiącego St. Ivesa rozwalonego na puchowym posłaniu. Barnaba i kucharz spali obok. Joe leżał zwinięty na stosie koców w ich pobliżu. Kolejne miejsce do spania, widać przeznaczone dla ojca Alphonse, było puste. Deszcz zaciekle siekł brezent, niczym uderzenia małych młotków. Tysiące maleńkich pięści jakby domagało się wstępu, szukając schronienia przed furią, która je tu zagnała. Potem nastąpiła ulewa przypominająca potop. Clifton usiadł wygodnie oparty plecami o skrzynkę i myślał o tym, jakie schronienie przed burzą znalazł sobie mnich. Przypomniał sobie jak przed wieloma laty spędził noc podobną do tej w lepkim, gliniastym terenie na wschód od Jeziora Św. Jana i o 180 mało nie utonął w błocie i wodzie. Czasami nadal czuł smak gliny w ustach, która wówczas, niczym plaster oblepiła całe jego ciało. Nawet glina z Flandrii nie mogła równać się z gliną ze wschodniego brzegu jeziora, a flandryjski deszcz z tamtą ulewą. Ale obecna nawałnica zapowiadała się jeszcze groźniej. Namiot ugiął się pod jej ciężarem i Clifton zastanawiał się jak pozostali mogą spać w świetle błyskawic i przy huku grzmotów. Nad jeziorem przetoczyła się ściana wody, pędzona gwałtownym wichrem. Słysząc wzmagający się ryk Clifton zerwał się na równe nogi i obudził czubkiem buta St. Ivesa, który usiadł na posłaniu, ubrany tylko w piżamę. - Do diabła! - powiedział, gdy usłyszał potworny huk. - Huragan albo coś w tym rodzaju - odparł Clifton, wyjmując ręczną latarkę z kieszeni. - Jeśli to w nas uderzy, namiot nie wytrzyma. Lepiej idź do siostry. Gaspard podskoczył i zrzucił piżamę, a następnie zupełnie nagi dał nura po swoje ubranie. W tej samej chwili wichura spadła na nich z całą wściekłością. Clifton błyskawicznie ocenił sytuację i ujrzał jak Joe, Barnaba i kucharz zerwali się, jak smagnięci biczem. Z całej trójki najszybciej na nogach był Joe, patrząc na Branta wytrzeszczonymi oczyma. Ryk był ogłuszający. Potworna siła zdawała się rozdzierać ziemię i powietrze na kawałki. Potem namiot rozerwał się niczym eksplodujący balon. Trwało to zaledwie kilka sekund, ostatni obraz jaki Clifton zdołał jeszcze uchwycić to była szarpanina nagiego Gasparda z ubraniem. W chwilę później latarnia spadła na ziemię roztrzaskując się na kawałki, a namiot upadł na nich zawijając ich w namokłe fałdy. Brant krzyknął głośno do Joego, by się niczego nie obawiał i leżał spokojnie pod płótnem, które ich wszystkich przywaliło do ziemi. Sam Clifton upadł jakby uderzony kijem i rozpłaszczył się na plecach, ściskając latarkę w ręku. Blisko niego leżał St. Ives, którego przekleństwa zagłuszyły ryk huraganu, wściekał się, że znalazł się w takim bałaganie nawet bez piżamy na sobie, Clifton krzycząc z całych sił zdołał zwrócić na siebie uwagę olbrzyma. - Zaopiekuję się Antoinette! - krzyknął. - Ty zostań z Joem! Zaczął walczyć, by się uwolnić, lecz przez dwie lub trzy minuty był bezsilny, wplątany w zagłębienie utworzone przez dach namiotu. W 181 końcu udało mu się wydostać. Wiatr nieco osłabł; odgłos podobny do ryku byka, wielkiego jak połowa ziemi, przesuwał się ku wschodowi. W ślad za wiatrem pojawił się deszcz, który padał prawie pod kątem prostym. Znad jeziora dolatywał jęk, który unosił się również w powietrzu. Cały świat zdawał się jęczeć. Najdziwniejsze w tym wszystkim było to, że huragan był gdzieś daleko. Clifton odczuł na policzkach tylko lekką bryzę. Światło jego latarki omiatało przestrzeń dokoła, aż odzyskał orientację. Pobiegł i potknął się o płótno namiotu mademoiselle St. Ives, który leżał całkowicie spłaszczony na ziemi i doszczętnie przemoczony. Rozległ się słaby głos: „Gaspard". Wołanie powtórzyło się. - Jestem tutaj! - krzyknął - Nie bój się! Nigdy przedtem nie przypuszczał, że płótno potrafi być tak diabelsko uparte. Szarpał je, podnosił i darł bez widocznego rezultatu, cały czas słysząc przerażony głos Antoinette, wzywającej na pomoc brata. Nie starał się wsunąć głowy pod namiot, aby skorygować pomyłkę i nie uczynił tego nawet wtedy, gdy para ramion objęła go spazmatycznie za szyję. W tej samej chwili znalazł koc i przytomnie owinął go wokół szczupłego ciała dziewczyny. Wydostał ją na zewnątrz i uniósł w ramionach. Przypomniał sobie dom farmera, odległy o ćwierć mili stąd, w dół drogi. - Zabiorę cię tam! - krzyknął, mówiąc jej o swojej propozycji. - W drugim namiocie wszystko w porządku! Joe cały i zdrowy, pozostali również! Ona nadal myślała, że to Gaspard niesie ją w ramionach. Deszcz siekł a wokół nich rozlegało się zawodzenie wiatru. Głowa Antoinette była schowana w kocu, a ona sama przytulona do jego piersi. Jej ramiona opasały mu szyję. Clifton czuł twarz dziewczyny - ciepłą, miękką i mokrą. Jej usta znalazły się tak blisko jego własnych, że ucałował je. To doznanie było tak słodkie i cudowne, że pocałował ją po raz drugi. - Nie obawiaj się - wyszeptał. Niosąc Antoinette na rękach ruszył w kierunku drogi. Zgubił gdzieś latarkę, ale nie dbał o to i gdyby miał dwa życia, jedno ofiarowałby bez wahania za całe mile burzy i ciemności. Dotknął ustami jej włosów, potem całował jej oczy. 182 - Drogi Gaspardzie - szeptała. Serce dusiło go a krew wrzała w nim niczym ukrop. Antoinette jedną ręką pieściła jego policzek. Po chwili zapytała o Joego, ojca Alphonse i na końcu o Cliftona Branta! Jej dłoń nacisnęła na jego policzek nieco mocniej, kiedy wymówiła jego imię. Pochylił się nad nią i przywarł uchem do jej ust, by z tego co powie nie uronić ani słowa. - Mam nadzieję, że on nigdy nie wróci! - krzyknęła. - Jeśli możesz uwolnij mnie od niego Gaspardzie. Nienawidzę go! Clifton objął ją mocniej i nie odpowiedział, lecz ten uścisk kryjący w sobie sympatię i zrozumienie, wystarczył za twierdzącą odpowiedź. Szli w strumieniach deszczu. Ulewa zdawała się zagłuszać jego słowa, gdy przemówił ponownie, naśladując jak tylko potrafił, głos Gasparda. - Nie zobaczysz go po dzisiejszej nocy - powiedział. - On odchodzi na dobre. Poczuł, że jego cenny ładunek nagle lekko się naprężył. Zapanowała dłuższa cisza, gdy Clifton niósł ją przez kałuże. Wiedział, że dziewczyna słyszy wyraźnie jego głos. - To łajdak - dodał z goryczą nienawistnej prawdy. - I to prawdziwy pech, że on cię kocha! Koc, deszcz, zawodzenie wiatru i chlupanie wody pod jego stopami pomagało zachować Brantowi jego tajemnicę. Ruszył szybciej, pochylając twarz nad jej mokrymi włosami, które delikatnie pieścił ustami. Ona była świadoma jego troski, czułości i przywiązania. I gdy deszcz się nieco uspokoił ręka Antoinette spoczęła ponownie na jego policzku. Już tylko niewielka odległość dzieliła ich od domu farmera. Jeszcze tylko kilka minut i będzie po wszystkim, a potem po latach, które będą upływać w jego samotnym życiu będzie myślał o tej nocy i o tym jak bardzo mylił się ojciec Alphonse! Kocha go? Ona pogardzała nim, nienawidziła go. Lecz nigdy nie odbierze mu tej ćwierć mili błota, wody i ciemności, kiedy spoczywała w jego ramionach. Jutro, lub jeszcze dzisiaj w nocy dziewczyna dowie się prawdy. Według niej istniała niewielka różnica między Cliftonem Brantem a Ivanem Hurdem. Nagle w ciemności ujrzał światełko: to farmerska lampa benzynowa, która paliła się przez całą noc. Wiatr i deszcz wybuchnęły z nową furią i Clifton musiał szczelniej owinąć Antoinette kocem, tak 183 że pozostawił jedynie mały otwór wokół jej ust. Słyszał, jak krzyczała, aby postawił ją na ziemi, gdyż może iść sama. W odpowiedzi objął ją mocniej, potem ruszył naprzód, szukając w mroku wejścia na podwórze. Wreszcie natrafił na płot ze sztachet, przeszedł przez bramę i zbliżył się, ciężko dysząc, na wpół utopiony przez ulewę - do chaty. Drzwi wejściowe nie były zamknięte na klucz i Clifton otwierając je zawołał głośno, aby obudzić właścicieli domu. Poczuł ulgę. Skoro wszystko było już skończone, nie będzie próbował dalej się ukrywać. Zresztą czekać do jutra z ujawnieniem swojej hipokryzji uważał za tchórzostwo. Skradł miłość, lecz nie był zdolny do tego, aby z nią uciec jak złodziejaszek z cudzym portfelem. Ta myśl nawiedziła go nagle. Pokój był słabo oświetlony, więc zatrzymał się na środku ze swoim ciężarem. Mademoiselle była całkowicie owinięta kocem. Spływająca z nich woda szybko utworzyła kałużę pod ich stopami na wyszorowanej do białości podłodze z sosnowych desek. Z przyległego pokoju patrzyli mężczyzna i kobieta, ubrani w nocne koszule, zaskoczeni, z szeroko otwartymi oczyma. Clifton nic nie powiedział. Przecież sytuacja wyjaśni się w jednej chwili. I sama Antoinette powinna usprawiedliwić ich obecność tutaj. Pod ścianą stała stara sofa, na której umieścił dziewczynę. Pierwsze, co zobaczył, to jej małe, nagie stopy. Potem gdy odrzuciła na bok przemoczony koc ujrzał jej głowę i ramiona i nagą, drżącą, białą rękę. Antoinette była cała mokra, krople wody dosłownie kapały z niej a włosy ciężko oblepiały twarz i szyję. Clifton chciał upaść przed nią na kolana, lecz stał sztywno w świetle lampy, ociekający wodą. Ona u-smiechała się pomimo tak pechowej sytuacji. Potem ujrzała go, a oczy jej rozpaliło przerażenie i niedowierzanie. - Ty! - wysapała. Nie zauważyła kobiety i mężczyzny, nawet wtedy, kiedy weszli. Zakryła swe nagie ramiona a jej palce zacisnęły się na mokrym kocu, którym usiłowała się otulić. Gdyby jej wzrok mógł zabić, Clifton padłby natychmiast martwy, tego był pewien. Wycofał się do drzwi pochylając się nieco, przemoczony, owiany wiatrem, niegodziwie wyglądający łajdak. Jeśli sposób, w jaki ona na niego patrzyła był odbiciem jej myśli Brant czuł, że jest skończony, tak definitywnie, że jego twarz była śmier- 184 teinie blada pod strugami spływającej wody. Usta i oczy, które całował przeklinały go, chociaż po tym jednym słowie wyrażającym zdziwienie i szok, Antoinette nie odezwała się ponownie. Kiedy wychodził zatrzaskując drzwi, powitały go burza i mrok. Gdy odnalazł drogę powrotną, myślał o mnichu Alphonse i zrozumiał w końcu, co to znaczy mieć serce bez nadziei i duszę, która umarła. Jednak na przekór wszystkiemu, uśmiechnął się, gdyż żanda siła na ziemi i niebie nie mogła odebrać mu ciepła i miękkości ust i oczu, które całował. ROZDZIAŁ XIX Nowa strategia Wiatr ucichł. Kropił jeszcze tylko ciepły kapuśniaczek, ale i on niebawem ustąpił a niebo wypogodziło się. Pianie kogutów na farmie oznajmiało nadejście świtu. W pierwszym blasku dnia Clifton spostrzegł, że duży namiot został na powrót ustawiony, i zdecydował się omówić najważniejsze sprawy z St. Ivesem. - Mademoiselle i ty musicie mieć co najmniej dwa tygodnie na wykonanie swojej pracy na obszarze od jeziora do St. Methode - powiedział Brant. - Twoja siostra powinna zawrzeć znajomość z każdym mieszkańcem doliny, podczas gdy ja będę pracował wzdłuż Mistassini. Dotrę tam z Roberval. Od dziś za dwadzieścia dni spotkam się z tobą w Saint Felicien i pomogę ci załatwić sprawy z Ajaxem Trappier. Stanowczy ton w głosie Cliftona wykluczał możliwość dyskusji. St. Ives wyczuł w nim zmianę. - Wydaje mi się, że jestem z powrotem w mundurze - wyjaśnił zaintrygowanemu Gaspardowi. - Aż do dziś była to przyjemna przygoda, rodzaj przygotowań do jakiegoś święta, lecz prawdziwa walka zaczęła się od tego ranka. Jeśli Jeannot ze swoim hydroplanem jest w Roberval, wyląduję na noc w kwaterze głównej laurentian Company na Mistassini. Ponieważ mnich jeszcze nie powrócił, Brant napisał krótki list, który zaadresował do ojca Alphonse i przekazał Gaspardowi. Potem rozmawiał przez kilka minut z Joem i żegnając się z nim poklepał go po ramieniu jak mężczyznę. Następnie uściskał chłopca i ucałował jego piegowatą twarz. - Powiedz mademoiselle St. Ives, że jest mi przykro, strasznie przykro - wyszeptał. 186 Był jeszcze poranny mrok, kiedy wyruszył do Metabetchewan, o-budził Tremblaya i razem wyszukali człowieka, który miał do wynajęcia automobil. Różowy blask pojawił się na niebie gdy, wyjechali na drogę prowadzącą w kierunku południowo- zachodnim. Minęli obozowisko. Barnaba i kucharz usiłowali rozpalić ognisko z wilgotnego drewna, namiot Antoinette był już ustawiony, a Gaspard rozwieszał mokre rzeczy na sznurze. Nie widać było Joego i mnicha. Pomachał im ręką i w odpowiedzi usłyszał wrzask Gasparda. Potem pojawił się domek farmera i Clifton poprpsił kierowcę, by zwolnił. To było miejsce, które chciał jeszcze raz zobaczyć. Wokół widoczne było zamiłowanie francuskiego farmera do kolorów i kwiatów. Podwójne rabaty biegły do bramy, a płot ze był obrośnięty powojem. Sam domek był pobielony wapnem, z jaskrawozielonymi framugami, czerwonym kominem, białymi sztachetami w płocie, których zakończenia były pomalowane na czerwono. Stodoła była biała z czerwonymi drzwiami w zielone paski. Dym wydostawał się nie tylko z komina ale również z wielkiego zewnętrznego pieca, który był tak wielki, że za jednym razem można było w nim upiec tyle chleba aby wypełnić nim małą platformę. Podczas kiedy mijali domek farmera, kierowca zaczął opowiadać Cliftonowi o właścicielach farmy. - Kiedy się pobrali, mieli razem półtora dolara. Teraz mają dziesięcioro dzieci, a ja piętnaścioro - dodał dumnie. - Bo dlaczegoby nie, monsieurl Jest dużo powietrza i woda jest tania - zaśmiał się głośno ze swojego dowcipu. Clifton spoglądał do tyłu, dopókidomek nie zniknął w oddali. Potem popatrzył na swojego kompana, mężczyzna był bez wątpienia szczęśliwy. Radość, wiara i dobry humor odbijały się w każdym rysie jego twarzy, chociaż nigdy nie był dalej niż w Quebecu a jego wiedza ograniczała się głównie do osobistych doświadczeń i do tego, co mu przekazali księża. Kierowca dobrze się bawił opowiadając o sobie, a szczególnie o księżach. Kiedyś odmówił pójścia do spowiedzi i ksiądz, aby go ukarać, powiedział coś, co porządnie powaliło go na ławkę. Nie mógł wstać ani nawet poruszyć się i tak się męczył przez cały dzień i całą noc, musiał więc wezwać księdza, który uwolnił go od tej niemocy. Innym razem ten sam ksiądz włożył krzyż do strumienia i zmienił jego bieg. 187 - Wspaniała robota! - powiedział kierowca. - To pokazuje, jak małe szanse ma w tym kraju szatan! Słońce wschodziło coraz wyżej a ludzie budzili się do życia - prostota i prymitywizm świata, w którym przyszło im żyć i czystość spowodowana przez deszcz i otaczające piękno, napełniły Cliftona zadowoleniem. Czuł, że żadna fizyczna czy też psychiczna tortura nie byłaby w stanie w nim tego zniszczyć. Tutaj nie było tłumów, domy farmerów z wielkimi obszarami łąk, zboczami i doliną między nimi były od siebie bardzo oddalone. Małe wioski ze swoimi pojedynczymi uliczkami prowadzącymi wzdłuż szlaku, były niczym stare, unikalne malowidła, które budzą się do nowego, sennego życia. Nie pasowała do nich obecność samochodu, którego hałas i odór benzyny były prawie profanacją. Dzięki Bogu, nie był fanatykiem religijnym i dostrzegał miejscowe kościółki z gościnnie otwartymi drzwiami i księży z ich promiennymi twarzami i szczerą radością. Duchowni byli bowiem zadowoleni z wyników swojej pracy, jakich nie zdołaliby osiągnąć w świecie zepsutym przez szaleńczą pogoń za pieniędzmi, zamieszki społeczne i techniczne szaleństwo. Dlatego w tym małym światku, który niczym raj znalazł schronienie nad Jeziorem Św. Jana, panował pokój, miłość i dobra wola, stanowiąca natchnienie dla duszy, wiara i trwałe szczęście. W końcu dojechali do Roberval. Co prawda Clifton nie znalazł Jeannota, lecz udało mu się zdążyć na łódź do Mistassini. O czwartej po południu Samuel Chapdelaine wiózł go małym powozikiem przez równiny porosłe czarną borówką. Clifton zjadł kolację w składzie kompanii w Mistassini. Był zdziwiony zmianą, która zaszła w nim w ciągu tego dnia. Ani przez chwilę nie mógł zapomnieć o Antoinette. Lecz niebawem pojawił się w nim zdrowy i silny prąd reakcji i Brant powiedział sobie, że nie mógł inaczej postąpić; uwierzył, że to co zrobi jest jedynie słuszne. Od tej chwili wszelkie jego poczynania, dotyczące mademoisel-le, muszą być jawne, jeśli nie zdarzy się coś, co zmusi go do działania w inny sposób. Clifton stwierdził, że prawdopodobnie nie ujrzy dziewczyny ponownie, chyba że będzie do tego zmuszony. Był przekonany, że nie powtórzy już tej pomyłki. Nie szukał nadziei, lecz zaakceptował fakt, iż Antoinette sądząc go po jego zachowaniu ma o nim jak najgorszą opinię i musi pewnie pogardzać nim tak, jak pogardzała Ivanem 188 Hurdem. Myśl ta była mu udręką, choć nie mógł nic uczynić, by uwolnić się od niej. Opanowało go dzikie pragnienie wzięcia aktywnego udziału w zbliżającej się walce z Ivanem Hurdem. To działanie miało dla niego podwójne znaczenie, mógłby przez to odzyskać uznanie w oczach dziewczyny, która nim wzgardziła i jednocześnie pomścić swojego ojca, regulując całkowicie stary rachunek z Hurdem. Łańcuchy powściągliwości, które nosił na sobie przez lata zaczęły sie rozluźniać jeden po drugim. Dreszcz dzikiej krwiożerczości, którą powściągał tak długo, płynął teraz mocno i silnie w jego krwi. Bolduc - kierownik nad Mistassini dysponował mnóstwem map i danych, z którymi czekał na niego. Dodali do tego setkę szczegółów, w które uzbroił go jeszcze w Quebecu pułkownik Denis. Do późnej nocy siedzieli i opracowywali plan działania. Hurd rozwijał swą aktywność. Od połowy lipca, jego ludzie zbudowali 17 nowych obozów. Grube bruzdy pojawiły się na zmęczonej twarzy Eugena, gdy wskazywał położenie obozów wroga na mapie. W ostatnim tygodniu jego brat Delphis odkrył, że każdy z tych obozów był połączony telefonicznie z głównym składem Hurda, który znajdował się na skraju kocesji laurentian Company. Jak daleko sięga pamięć, była to rzecz bez precedensu na tym dzikim odludziu. Jest jasne, że składy z zapasami powinny mieć połączenie telefoniczne, ale nie sieć 17 obozów, wybudowanych dla pracujących gangsterów, po co? Odpowiedź nasuwała się sama i wielkie pięści Eugene były zaciśnięte, jakby chciał kogoś uderzyć. - Telefony mają tylko jeden cel - powiedział ponuro. - Kompania nie wydaje pieniędzy po to, aby robotnicy mieli rozrywkę. Delphis szedł wzdłuż tej linii obozów i wie, co mogą zdziałać nogi i telefony. Obozy mogą pomieścić 300 osób, które o każdej porze dnia i nocy, w ciągu kwadransa mogą się znaleźć w dowolnym miejscu koncesji wyznaczonym przez Hurda. A więc wszystko jasne! Eugene sypał danymi, jak z rękawa, wykazując beznadziejność sytuacji. Chwilami wydawało się, że krew rozerwie mu żyły na czole. W całym kraju Jeziora Św. Jana obie kompanie są zmuszone do korzystania z tych samych szlaków na obszarze 60 mil i Delphis zdołał policzyć wszystkich ludzi, którzy podpisali kontrakt z Hurdem. Tylko 114 189 robotników było zapisanych a mimo to w lasach było 250 ludzi. Oznacza to, że Hurd sekretnie wysyła część swoich ludzi przez góry i boczne drogi w zbójeckich celach. Gromadzi po prostu armię i ukrywa jej siłę przed ludźmi z hiurentian. Poza tym dwudziestu zwiadowców patroluje stale granice koncesji i żaden człowiek bez pisemnego zezwolenia w kieszeni nie może wejść na teren Hurd-Foy Company. Kontrola jest tak dokładna, że Delphisowi udało się zgromadzić większość tych informacji tylko nocą. Szlakiem północnym, daleko w głębi koncesji, ludzie Hurda otrzymali olbrzymią ilość materiałów, między innymi trzy tony dynamitu i całe wagony żywności. Trzydzieści brygad pracuje w obozach i na szlakach, spośród których 6 pracowało w ostatnim roku dla kampanii Laurentian. Eugene spocił się ze zdenerwowania, informując Cliftona o tych szczegółach. Najgorsze wiadomości zostawił na koniec. Otóż wobec tak wczesnej aktywności wrogów, obozy kompanii Laurentian były praktycznie martwe. Mieli tylko 42 ludzi w lesie, wliczając w to 5 zwiadowców i 6 inżynierów, przeciwko 250 zabijakom Hurda. Już teraz sześciu robotników, którzy dotychczas pracowali dla Laurentian, podpisało kontrakt z Hurdem. Skusiła ich obietnica premii, której nie mogła zapewnić Laurentian Company. Co najmniej 40 ze 113 ludzi, którzy przyjęli propozycję Hurda, pracowało w ostatnim roku dla Laurentian. Ci, którzy zjawili się w obozach Hurda wędrując bocznymi drogami i przez góry, to obcy. Delphis nie znał żadnego z nich. Byli to dranie pozbawieni skrupułów, część z nich była Francuzami, wielu pochodziło z Ontario. Delphis słyszał, że pozostali przybyli z nieco dalszego o-kręgu, z Maine. Eugene nie krył niepokoju. Wątpił, czy kompania Laurentian zbierze do zimy choć stu ludzi, podczas gdy Hurd-Foy Company będzie ich mieć pięciuset. W obliczu tych trudności Laurentian, okrążona ze wszystkich stron nie będzie miała żadnej szansy gdy nadejdzie wiosenny spływ. Jeśli nie zapobiegnie się temu i to szybko, Laurentian może równie dobrze spalić swoje obozy i zrezygnować z dalszej działalności. Lodowaty chłód, z jakim Clifton przyjmował te zniechęcające wiadomości, jeszcze bardziej wytrącił Eugene z równowagi. Kiedy Francuz skończył, Clifton napisał krótki list do pułkownika Denisa: Jestem pewien, że rozmowa z Eugene'em Boldukiem dała mijamy obraz sytuacji. To jest interesujące. Lubię takie sprawy. Zamierzamy pobić Hurda. 190 Następnie pokazał list Eugene'owi. Francuz przeczytał i przez chwilę wpatrywał się w niego, a potem z okrzykiem radości uścisnął jego dłoń. - Par Dieu, to jest to, o czym rozmawialiśmy, Delphis i ja! Może byliśmy trochę zniechęceni, lecz z twoją pomocą będziemy podtrzymamy wiarę w zwycięstwo. Na wszystkich świętych, monsieur, wierzę teraz że pobijemy Hurda. Następnego dnia Clifton i Eugene udali się w drogę na północ. W pierwszym obozie dołączył do nich Delphis, człowiek, o surowym obliczu i muskularnym ciele, które zdawało się rozsadzać bawełniane ubranie Francuza. Każdy dzień przynosił masę nowych faktów, które Clifton skrzętnie gromadził od samego początku. Jadł i spał wespół z robotnikami, rezygnując z wszelkich przywilejów, które mu przysługiwały, a których nie mieli jego towarzysze. Polubili go za to. Ich wzajemne kontakty przerodziły się w trwałą przyjaźń. Już pod koniec tygodnia Clifton zauważył, że ludzie pod jego wpływem organizują się i tworzą zespół, któremu mógł zaufać. Brant był z nimi szczery, zarówno w rozmowach indywidualnych jak i grupowych. Wyjaśniał motywy, którymi kieruje się Hurd i tłumaczył, że Laurentian Company walczy o swoje życie. Wieczorem, w dziesiątym dniu swojego pobytu zorganizował masowy mityng w głównym składzie. Z pomocą map i planów wyajśnił w szczegółach, w jaki sposób gangsterzy z Hurd-Foy zamierzają wyrzucić ich z lasów. Nie uczynił żadnego wysiłku, aby ukryć beznadziejność sytuacji, apelował nie tylko do ich dumy i poczucia honoru, lecz także do instynktu walki, który żyje w sercu każdego człowieka będącego częścią lasów. Delphis dodał, że wie o obcych, których Hurd tutaj ściągnął i o ich pogardzie dla francuskich mieszkańców lasów. - Czy pozwolimy im, aby nas kupili, a jeśli nie będą mogli nas kupić, to czy pozwolimy im na to, by nas stąd wyrzucili? Przyklasnęli mu z wrzaskiem. Było ich czterdziestu w wielkim magazynie składu, specjalnie przygotowanym na ten cel. Clifton poczuł wielką satysfakcję: ci ludzie, którzy pozostali nadal lojalni pomimo intryg wroga, będą z nim do ostatka. Był tego całkowicie pewien. Była ich co prawda tylko czterdziestka, a wróg, jak wskazywały liczby, miał sześciokrotną przewagę. Lecz jaka to była czterdziestka! Patrzył w ich 191 płonące twarze, młodzików i dojrzałych mężczyzn, i liczył serca bijące tak odważnie i szybko jak jego własne. Razem z nimi zbuduje bojową machinę. Entuzjazm Cliftona podobny był do ognia, gdy mówił w jaki sposób chce osiągnąć cel i czego od nich oczekuje. Potem poprosił ich o indywidualne wyrażenie opinii na ten temat. Pośród nich byl obszarpany olbrzym, tak wielki jak Gaspard St. Ives, ryczący przez brodę czerwoną jak ogień, że prędzej diabli porwą jego duszę, niż ucieknie przed tymi wszystkimi obcymi, którzy będą się tłoczyć między St. Maurice a stanem Maine. Człowiek ów nazywał się Romeo Lesage. Następnego ranka Clifton i Bolducowie włączyli brodatego osiłka do swej rady. Następnie został on mianowany dowódcą czterdziestu ludzi. W wyniku sugestii Romea Clifton napisał do pułkownika Denisa list z prośbą o natychmiastowe przysłanie setki kijów baseballowych. W ciągu całego tygodnia nie sypiał więcej niż sześć godzin na dobę. Z każdym dniem wzrastały dyscyplina i morale w jego organizacji. Ludzie zaczęli też grać w baseball. Samuel Chapdelaine przysłał dwie rodziny znad Peribonki, w skład których wchodziło sześciu mężczyzn, a z biura w Roberval przysłano pierwsze kopie kontraktów podpisanych przez Antoinette St. Ives. Były one przyjemną niespodzianką dla Cliftona. Wraz z mężczyznami przybywały kobiety i dzieci. Mnóstwo dzieci. Każdy robotnik miał ich od dwóch do sześciorga, a jeden nawet siedmioro. Niemniej zdumieni byli Bolducowie. Przez te wszystkie lata, kiedy istniała kompania nigdy nie było w lesie kobiet i dzieci. Punkt kulminacyjny nastąpił na początku września, gdy dwie młode kobiety przybyły do kwatery głównej Cliftona nad Mistassini. Obie były bardzo ładne; jedna z nich przekazała Brantowi list, bardzo krótki, podpisany przez Antoinette St. Ives: Drogi Panie! Potrzebujemy tej zimy w lasach kobiet i dzieci. Ich obecność pohamuje szatana i będzie natchnieniem dla naszych mężczyzn. Wmiejscu, gdzie przebywają ich żony i dzieci, jest ich dom. Każdy robotnik mieszka w obozie, w którym przebywa od sześciu do dwunastu ludzi. Kobiety i dzieci 192 przebywające w tych obozach będą naszymi głównymi sojusznikami. Dlatego angażuję pracowników, którzy mają duże rodziny. Te dwie młode kobiety, które oddadzą ci list, są moimi dobrymi przyajciółkami z Quebe-cu. To nauczycielki. Zwróć uwagę na nową klauzulę w kontraktach, która gwarantuje budowę czterech nowych szkół w centralnych punktach koncesji. W każdej z nich, dzieci z najbliższych okolic będą pobierać nauki przez trzy dni w tygodniu. Proszę, postaw te budynki natychmiast. Mają być tak duże, aby mogły odbywać się w nich koncerty, recitale i msze. Postaraj się również ułatwić Miss Clamart i Miss Gertais zaznajomienie się z matkami i dziećmi. Należy oddać im do dyspozycji dwa wierzchowce i tak długo, dopóki nie poznają szlaków komunikacyjnych, muszą mieć przydzielonych kompetentnych przewodników. Z poważaniem A. St. Ives Clifton przeczytał list dwukrotnie, zanim ośmielił się spojrzeć na panny Clamart i Gervais. Zastanawiał się przez moment, czy w całym swoim życiu widział piękniejsze zęby niż te, które uśmiechały się do niego. Widać, że Antoinette wykazała wyborny gust w doborze swoich przyjaciółek. - Jestem Annę Gervais - uśmiechnęła się jedna z nich. - A ja jestem Catcherine Clamart - powiedziała druga głosem, który był czystą muzyką. - Słyszałyśmy tak wiele o tobie, monsieur Clifton, że ja jestem nieco przestraszona i zalękniona - powiedziała ta, która nazwała siebie Anną i której ciemne oczy były jak sadzawki pełne śmiechu, kiedy mu się przyglądała. - Rzeczywiście, jesteśmy o wszystkim poinformowane - zgodziła się druga pochylając głowę ozdobioną koroną złotych włosów. - Przez pułkownika Denisa, oczywiście - dodała Anna. - Tak, przez pułkownika Denis, oczywiście -powtórzyła jak papuga złotowłosa Catherine. Cliftonowi zdawało się, że jej niebieskie oczy już powiedziały prawdę. - Masz na myśli raczej Antoinette St. Ives, która ostrzegła cię przede mną? - Honor zobowiązuje nas do dochowania tajemnicy! 193 13 - Na starym szlaku Czarnymi jak węgiel rzęsami zasłoniła natychmiast oczy. Serce Cliftona gwałtownie zabiło. Obok Antoinette ona była najpiękniejszą dziewczyną, jaką kiedykolwiek widział. Clifton czuł, że się rumieni. - Pomimo tych wszystkich obiekcji wybuduję szkoły - powiedział na pozór spokojnie. Anna podniosła powieki, zdjęła chłopięcy kapelusz i niedbale odsłoniła lśniące bogactwo gęstych, ciemnych włosów. Clifton szedł między dziewczętami prowadząc je do chaty, która została zbudowana i umeblowana dla gości kompanii. Catherine trzymała kapelusz w ręce tak, jak to czyniła Anna, a Clifton spoglądając z góry na piękną głowę jednej i drugiej zauważył to, co zauważyłby każdy normalny człowiek, gdyby nie był ślepy - śliczne zwoje włosów, które były uprzednio ukryte pod kapeluszami, na jednej główce aksamitnoczarne, a na drugiej miękko złote. Brant zaledwie miał czas aby rzucić okiem na dziewczęce bogactwo włosów; Anna spojrzała nań raptem i domyśliła się, jakie jest źródło jego podziwu, który Clifton, niczym złodziej, usiłował ukryć na swojej twarzy. Pozostawił koleżanki Antoinette w chacie i zlecił urzędnikowi składowemu dopilnowanie, by gościom było dobrze i wygodnie. Potem poszedł do biura kierownika składu i odnalazł Eugene'a, którego wielkie ciało kurczyło się na biurowym krześle, podczas gdy nad nim stała tajemnicza postać w zniszczonej odzieży i z entuzjazmem groziła życiu potężnego Francuza. - Niech diabeł porwie twoją duszę i stanie na jej końcu, jeśli jeszcze raz otworzysz usta w tej sprawie - mówił dziwny osobnik. -1 jeszcze na dodatek... Odwrócił się raptownie gdy wszedł Clifton. Był to mnich Alphonse. Jego wąska twarz natychmiast zmarszczyła się w uśmiechu i wyciągnął do Branta obie ręce, jakby chciał udzielić mu błogosławieństwa. Jeszcze bardziej wyszczuplał od czasu, gdy Clifton widział go po raz ostatni. Ubranie mnicha było poszarpane, a włosy zmierzwione. - Wybacz mi, drogi Cliftonie, że zakłócam twój spokój przez zdzieranie skóry z tego beznadziejnego grzesznika! - krzyknął. - Wziął mnie za włóczęgę, a nie za księdza. I musiałem go należycie ustawić. Clifton pochwycił dłonie małego człowieka i niespodziewanie zapytał: 194 - Przyjechałeś z nimi? - Z kim? - spytał mnich. - Z mademoiselles Gervais i Clamart. - Chodzi ci o te dwie piękne panienki, które widziałem przez okno? Niech święci bronią! Moim zdanien niebezpiecznie jest podróżować z tą ciemnowłosą dziewuchą, chyba że ma się ze sobą napój leczniczy przeciwko czarnym rzęsom i bezdennym sadzawkom oczu, które bywają przez te rzęsy zakrywane. - Przyjrzałeś się jej z bliska? - mruknął Clifton. - Z bardzo bliska - odparł Alphonse nie zmieszany - i zaledwie zauważyłem drugą. Gdyby mademoiselle St. Ives wiedziała, że ta czarnooka z rzęsami ciemnymi jak smoła jest tutaj... - Sama je przysłała - przerwał Clifton i podał mnichowi list od Antoinette. Alphonse przeczytał list powoli i z nie ukrywanym zdumieniem. Kiedy skończył, stał przez długą chwilę, patrząc przez okno bez żadnego określonego celu. - Być może ona ma rację, monsieur - powiedział po chwili. Z pewnością sami mężczyźni nie zdołają wygrać tej walki. Znam to, ponieważ przez dziesięć dni byłem w obozach Filistynów, jako pokorny misjonarz niosący słowo Boże wśród zdeprawowanych łajdaków, i miałem oczy i uszy otwarte, dzień i noc. Nagle głos mnicha zabrzmiał z nową energią a zapadnięte oczy zapłonęły nagłym blaskiem podniecenia i zrozumienia. - Cher Dieu, myślę że dostrzegłem to, co Antoinette przewidziała o miliony mil przed nami! W tym roku w lasach nastąpi pogwałcenie prawa i możliwe, że wynikną z tego tragiczne wydarzenia, zaciekłe walki, a nawet śmierć! Przybędą przedstawiciele rządu i dojdzie do śledztwa. Po jednej stronie znajdą Hurda wraz z jego władzą polityczną i obcymi z Ontario i Maine, zaś po drugiej kobiety, dzieci i szkoły, muzykę i słowo Boże na niedzielę. Moja droga święta Anno, podzwonne wybiło! Muszą okazać sprawiedliwość tam, gdzie są kobiety, dzieci i wszystko, co wiąże się z ich obecnością, nawet wbrew potędze Ivana Hurda. Drobne ręce mnicha drżały, a na jego zapadłych policzkach wy-kwitł rumieniec. Eugene Bolduc wstał i wydawało się, że wstrzymywał 195 oddech, gdy słuchał. Clifton czuł, że serce bije mu gwałtownie, a zdumiewająca prawda i celność koncepcji Antoinette przemawia doń z niezwykłą siłą. Milczeli przez kilka minut. Wtem rozległ się szmer kroków i do biura weszła Anna Gervais. Jej policzki krasił rumieniec, oczy płonęły, a czerwone wargi zdawały się być umalowane. - Proszę o wybaczenie! - krzyknęła. - Lecz monsieur... Ujrzała ojca Alphonse'a i słowa zamarły jej na ustach. Wciągnęła szybko powietrze, a jej oczy z wolna rozszerzyły się, gdy wpatrywała się w pochyloną, ogoloną głowę i niechlujną postać małego misjonarza. Wtedy mnich podniósł głowę i popatrzył na nią łagodnie. - To mnie powinnaś wybaczyć - powiedział cicho. - Widzę, że jesteś przestraszona, dziecko, oglądając przedstawiciela stanu duchownego w tak zniszczonym stroju. Lecz monsieur Brant powie ci, że wróciłem właśnie z wyczerpującej podróży po lesie. Jesteś Anna, czy Catherine? Żartobliwy uśmiech wykrzywił jego twarz, gdy postąpił naprzód i ujął jej rękę, pochylając przy tym lekko swoje pogruchotane ramiona. - Jestem Anna - odpowiedziała zapytana niskim głosem i z widoczną ulgą. - Wybacz mi ojcze, ale czy nie zechciałbyś wstąpić do naszej chaty? Mamy mydło i ręczniki i sprawi nam ogromną przyjemność, jeśli ci usłużymy. - Przyjdę - odpowiedział mnich bez wahania. - Monsieur Clifton z pewnością wybaczy nam to nieoczekiwane wydarzenie. Otrzymałem wszak propozycję, której nie mogę odrzucić. Z wielką przyjemnością umieściłbym tę śliczną Annę w kalendarzu świętych, gdybym miał taką władzę! A gdy wychodził z mademoiselle Gervais, nie czekając na odpowiedź Cliftona, odwrócił się i dodał niskim głosem przez ramię: - Pamiętaj monsieur, to jest dziewiętnasty dzień. ROZDZIAŁ XX Anna Gervais Clifton odwrócił się do wyglądającego przez okno Eugene'a. - On napełnił mnie chłodem, niczym duch zmarłego człowieka -powiedział Eugene nie oglądając się za siebie. -1 rzucił na mnie przekleństwo na tyle silne, aby spowodować rozluźnienie zębów w moich szczękach, jeśli się zapomnę! Co on miał na myśli mówiąc, że to jest dziewiętnasty dzień, monsieur! - Przypomniał mi, że jestem umówiony z Gaspardem St. Ivesem w Saint Felicien dwudziestego dnia po moim odjeździe z Metabetchewan - wyjaśnił cierpliwie Clifton. - Mnich zwraca się z wielką czułością do mademoiselle Gervais -mruknął Eugene. - I nie winię go za to - powiedział Clifton. - Skręcili ze ścieżki, która prowadzi do chaty i idą w stronę wielkich skał na brzegu rzeki. - Co świadczy, że Alphonse jest tak dobrym mężczyzną, jak i mnichem. Eugene obrócił się wzruszając ramionami. - Ojciec Alphonse zestarzał się przynajmniej o dziesięć lat od czasu, gdy go widziałem ostatni raz sześć miesięcy temu - rzucił Eugene i złapał się na tym, że powiedział to prawie ostro. - Dlatego pomyliłem się biorąc go za włóczęgę, jak mogłeś domyślić się z jego słów. On jest jak wyschnięty, umarły człowiek. Francuz zadrżał. - Jesteś biednym kłamcą, Eugene - zaśmiał się dobrodusznie Clifton - lecz nie jestem teraz w nastroju do zadawania pytań. Moja wyob- 197 raźnia jest niezwykle pobudzona przez ostatnie wydarzenia. He czasu zajmie ci budowa szkół? Powiedzmy 20 na 40 stóp powierzchni. Eugene usiadł, by wszystko dokładnie policzyć. - Na każdą dziewięciostopową ścianę potrzeba 72 pnie, nie licząc podłogi czy dachu - powiedział Francuz po kilku minutach. - Do tego sześciu mężczyzn do budowy. Jeden dzień na pnie, trzy dni na wzniesienie ścian i dalsze trzy dni na budowę dachu i położenie podłogi. Siedem dni, monsieur. Cztery budynki w ciągu miesiąca. - Dobrze! - pochwalił Clifton. - Wybierz sześciu mężczyzn, daj im najlepsze siekiery i piły, jakie posiadamy. Dziś przy kolacji dam ci plany i lokalizację. Wyślę również zamówienie na cztery najlepsze szkolne dzwony, jakie można dostać w Quebecu czy Montrealu. Odczuwał dziwne podniecenie, kiedy szedł do swojego pokoju, znajdującego się w końcowym skrzydle budynku, mieszczącym również magazyn i biura. Cliftona ogarnął jakiś wielki optymizm, wierzył że wydarzyło się coś, co całkowicie zmieniło i przesunęło jego punkt oparcia w zbliżającej się walce z Hurdem. Poprzednio obawiał się jakiegoś kryzysu. Teraz wiedział, że patrzy w przyszłość z niecierpliwym oczekiwaniem na wydarzenia, które wcześniej bardzo go martwiły. Jeśli dojdzie do rządowego śledztwa, ktoś będzie musiał ponieść konsekwencje. Gangsterzy Hurda mogą dysponować ogromną przewagą wobec ludzi z Laurentian Company, lecz nie będą mogli wypędzić czy skrzywdzić kobiet i dzieci Anny Gervais, Antoinette St. Ives czy Catherine Clamart. A gdy przyjadą przedstawiciele rządu, będą dzwonić szkolne dzwony. Clifton najpierw zaakceptował nieoczekiwaną zmianę sytuacji, co stało się przyczyną jego narastającej otuchy, lecz podczas golenia, inny, osobisty element wkradł się do jego duszy mężczyzny, choć bronił się przed myślą o tym, jak mógł. Jednak daremnie, zaprzestał walki, gdy ogolił połowę twarzy. Tym problemem była Anna Gervais, za którą kryła się Antoinette St. Ives. Brantowi wydawało się, że razem z Anną pojawił się cień Antoinette. Clifton ubrał się z niezwykłą starannością, a po zakończeniu toalety przez godzinę sporządzał plany szkół i ustalał ich lokalizację. Następnie udał się do chaty, gdzie znajdowali się goście. Mnich widocznie otrzymał swoją dawkę pielęgnacji i odszedł. Anna i Catherina zmieniły 198 sukienki. Zwłaszcza Anna przyciągała wzrok Cliftona, jednak nie dał tego po sobie. Pozornie częściej patrzył na Catherine, lecz nieco dłuższe spojrzenia kierował na Annę. Anna miała na sobie prostą, białą sukienkę z czarnym krawatem, a jej kruczoczarne włosy, rozdzielone przedziałkiem, błyszczały niczym jedwab i skręcone w loki opadały na szyję. Gdyby Clifton był malarzem miałby gotowy temat - obraz Matki Boskiej. Kiedy omawiali plany budowy szkół i rozważali całość przedsięwzięcia, twarz Anny przepełniona była łagodnością i niemal anielską dobrocią. Kwadrans przed kolacją Clifton i Anna spacerowali nad brzegiem rzeki i małe złośliwe chochliki czaiły się w kącikach oczu dziewczyny, kiedy spoglądała na swego towarzysza spoza długich rzęs. - Przypuszczam, że podobnie jak wszyscy mężczyźni, którzy ją znają, i ty również zakochałeś się w Antoinette St. Ives - raczej stwierdziła niż zapytała i lekko oparła rękę na jego ramieniu, aby wesprzeć się przy przechodzeniu przez skały. - Podziwiam ją - odpowiedział Clifton. Anna zaśmiała się cicho i rzekła: - Miałam nadzieję, że ona wyjdzie za pułkownika Denisa. Przez lata próbowałam skojarzyć to małżeństwo. Lecz myślę... - O czym? - spytał Clifton mimo woli, gdy dziewczyna nie dokończyła swej myśli. - Myślę, że ona kocha innego mężczyznę - powiedziała cicho Anna. Clifton zesztywniał, a serce zamarło mu w piersi. - A tragedia polega na tym, że ów wybrany jest jedynym człowiekiem na świecie, który jej nie kocha. Czyż nie jest głupcem? Brant poczuł ucisk w gardle. Anna spytała swobodnie: - Czy znasz, monsieur, Gasparda St. Ivesa? - Tak, bardzo dobrze - odparł Clifton. - Zamierzam spotkać się z nim pojutrze. Uścisk kobiecej ręki na jego ramieniu stał się mocniejszy. - Gdzie? - spytała. - Och, myślę że w Roberval - kłamał, starając się dotrzymać obietnicy danej Gaspardowi. 199 Nastąpiła chwila ciszy. Clifton spojrzał na zegarek i powiedział: - Kolacja zaraz będzie gotowa. Wracali do obozu. - Gaspard St. Ives jest wspaniałym mężczyzną - stwierdziła Anna. - Jest księciem wśród męskiego rodu - zgodził się Clifton, szybko orientując się, skąd wieje wiatr. - Ty go kochasz, mademoiselleł - Co takiego? - zmierzyła go wzrokiem a jej ciemne oczy zapłonęły, policzki przypominały kolorem kwiat róży. Clifton uśmiechnął się do niej. - Więc dobrze, jeśli nawet, to cóż z tego? - spytała. - Czy mam się tego wstydzić? Albo czy powinnam uschnąć z tęsknoty lub umrzeć, ponieważ on przypadkiem nie kocha mnie? I nagle jej mlecznobiałe zęby zabłysły w uśmiechu a ręka ponownie spoczęła na jego ramieniu. - Lecz zawsze jest nadzieja - powiedziała gdy wchodzili do jadalni, gdzie Eugene i Catherine oraz jeden z młodych inżynierów czekali już na nich. - Zapamiętaj to, monsieur Clifton, kiedy będziesz marzył o An-toinette. Zawsze jest nadzieja. I już przez cały wieczór nie miał żadnej okazji by porozmawiać z Anną. Lecz następnego ranka, kiedy z ojcem Alphonse przygotowywał się do wyjazdu do Saint Felicien, Anna wręczyła mu list i z dziką, nie dającą się ukryć namiętnością w głosie, wyszeptała: - Gdyby nie ta znienawidzona Angeliąue Fanchon z Saint Felicien, wyszłabym za Gasparda St. Ives. Czy pomożesz mi trochę, monsieurl - Pomóc ci? - Clifton poczuł, że popiera ją całym sercem. Czy Gaspard całkowicie ogłupiał by odepchnąć od siebie tego małego anioła jakim była Anna Gervais dla tej tłustej i upartej farmerskiej dziewuchy - Angeliąue Fanchon. - Pomogę ci - odpowiedział ciepło. - Zrobię wszystko, co tylko w mojej mocy. - Więc oddaj mu ten list - powiedziała Anna i włożyła mu do ręki małą, zapieczętowaną kopertę. Podnosząc głowę dodała ze złością: 200 - Angeliąue Fanchon okazała się do tego stopnia głupia, że nie zasługuje na niego. I co jest w tej upartej łepetynie Gasparda, że każe mu być jej wiernym, nie mogę zrozumieć. Ona powinna być wybatożona. - Słyszałem dosyć na ten temat, co skłania mnie do podzielenia twojej opinii w tej sprawie - zgodził się Clifton. Anna popatrzyła na niego ostro. - Od kogo? - spytała. - Oczywiście od Gasparda i od ojca Alphonse. - Och, och! - wykrzyknęła Anna, a jej usta zaokrągliły się na kształt litery „o". - Należy sądzić, że oni mają złą opinię o Angeliąue Fanchon. To niegodziwe. - Oni mają zdecydowane zdanie na ten temat - dopomógł Clifton. - I mam nadzieję, że list od ciebie zdejmie ślepotę z oczu tego osła Gasparda i przekona go do ciebie. - Również mam taką nadzieję - powiedziała Anna słabym głosem. - Do widzienia, monsieur. - Do widzenia, mademoiselle. Obejrzał się za siebie, kiedy byli na wierzchołku wzgórza oddalonego o ćwierć mili od obozu. Anna stała tam, gdzie ją zostawił, na polanie przed chatą. Machała do niego chusteczką. Clifton w odpowiedzi pomachał ręką, a mnich Alphonse zachichotał złośliwie. - Śliczna dziewczyna! - wykrzyknął. - A oczy ma takie, że mogłyby poruszyć nawet diabła! Powinna być jakaś kościelna reguła przeciwko rzęsom takim jak jej, ponieważ nie znajdują one właściwego miejsca wśród ludzi - zachichotał ponownie. - Zaczynam myśleć, że Gaspard stracił rozum - powiedział Clifton. - Ona jest cudowna! - Cudowne trio, monsieur Clifton, wliczając Antoinette. Dzieci pokochają je, podobnie jak i kobiety. Zdaje mi się, że szkoły wypełnią się, gdy będą się tam odbywać tańce czy temu podobne bzdury. Nasi mężczyźni będą teraz walczyć. Ufam im! I to jest błogosławieństwo Boże, bo otrzymałem informację z obozów Hurda, której treść może przyprawić o chorobę. Sam Hurd przybył do swoich obozów. - Do diabła! - krzyknął Clifton. 201 - Przyjechał na trzy dni przed moim odjazdem, a z nim pół tuzina takich samych psów jak ich pan. Trzej z tej bandy to członkowie parlamentu, właśnie od kontroli lasów, oni później zaświadczą o wspaniałej działalności Hurda. Dwóch kolejnych nie udało mi się rozszyfrować, zaś szósty jest prawnikiem Hurda z Montrealu. Clifton ściągnął lejce aby zmusić konia do kroku spacerowego. - Planują zatrudnić do połowy stycznia około 600 mężczyzn -kontynuował mnich. - 1 co najmniej czterystu z nich to Amerykanie i angielscy Kanadyjczycy, a więc obcy z Ontario i Maine. To co my uczynimy nie jest istotne, a nasz kościół będzie miał na nich mały wpływ. Mimo ogólnego spadku płac, Hurd podniósł zarobki robotnikom o 20 centów na dolarze i zobowiązał się wypłacić premię w wysokości stu dolarów, każdemu pracownikowi który pozostanie aż do zakończenia wiosennego spływu. Oznacza to 60 tysięcy dolarów premii plus 45 tysięcy dolarów w wyniku podwyżki płac. I przeciwko temu my mamy... - Trzy dziewczyny i cztery budynki szkolne - dokończył Clifton za niego. -1 przy dobrym szczęściu, dwustu ludzi. Dotknął konia lejcami, a ten przeszedł ponownie w trucht. Alphon-se zachichotał po raz trzeci. - Twój humor jest całkiem na miejscu, Clifton, przyjacielu. Czemu dodawać kłopoty do już istniejących ponurych spraw, gdy przed nami przyjemniejsze rzecy - filozofował mały mnich. - Na przykład jutrzejsze zmagania między Gaspardem St. Ives a Ajaxem Trappierem powinny być bardzo miłą i interesującą imprezą. - Ta walka nie odbędzie się, o ile będę jej mógł zapobiec. Alphonse podskoczył na koźle. - Mógłbyś do niej nie dopuścić? - Mógłbym. - Jeśli ci się to uda, to niech wiecznie będą boleć mnie zęby! -zareagował mnich gwałtownie. - Synu, to ma być większa walka niż wtedy, gdy Samson wszedł z oślą szczęką między Filistynów. Ma to być największa walka... - Którą te dwa osły mogą wywołać - zgodził się Clifton. - Lecz mogę jej zapobiec, kiedy powiem naszemu przyjacielowi o Annie Ger-vais i dam mu list od niej. 202 - Ona napisała do niego list? - Mam go w kieszeni. Mały mnich zapadł ponownie w siodło. - Jeśli nie dojdzie do tej walki, nigdy nie uwierzę już w cnotę i skuteczność modlitwy - powiedział ponuro. Tego samego dnia po południu, kiedy było wyjątkowo ciepło i Clifton zdjął płaszcz, Alphonse znalazł sposobność aby wykraść list i ukryć go w licznych fałdach swojego habitu. Od tej chwili humor mnicha zaczął się systematycznie poprawiać. Niebawem zajechali do małej wioski Saint Methode, położonej trzy godziny jazdy konnej od Saint Felicien. Zaledwie minęli plebanię i mały drewniany kościółek, zbliżyli się do kuźni, składu towarów i małej starej gospody, którą klienci odwiedzali raz lub dwa razy na tydzień, kiedy powitał ich ryczący radośnie głos. Gaspard St. Ives wypadł w dzikim pędzie przez drzwi tawerny, niczym wielki nowofunlandzki pies. Zanim Clifton miał czas zebrać myśli, Alphonse był już w ramionach olbrzyma, który potrząsał rękami mnicha tak, iż zdawało się, że kości małego człowieka rozsypią się. - Bon Dieul - krzyknął. - Czekam od rana, wiedząc że będziecie tędy przejeżdżać. Wczoraj zostawiłem siostrę w Normandin i od tej pory nie zmrużyłem nawet oka, bojąc się że mogliście zapomnieć o swojej obietnicy. Lecz dziś będę spał długo i słodko, jak dziecko śniąc o pękających kościach Ajaxa Trappiera. Czy jest miejsce w tym powoziku dla trzech osób, dwóch wielkich mężczyzn jak ja i ty monsieur Clifton i tego trzeciego, wyschłego jak piskorz, mincha? - Wystarczy dla wszystkich - powiedział Clifton. - O ile będziemy mieli zamiar jechać. Wskakuj! Przeciążony powozik ruszył wolnym truchtem drogą przez wieś. - Co miałeś na myśli? - Gaspard domagał się odpowiedzi, robiąc miejsce dla na wpół zgniecionego mnicha, który usiadł między nimi. - Od dwudziestu dni o tym myślę. - Zgoła niezwykłe zadanie - parsknął mnich. - Myślę o tym - upierał się Clifton, ignorując mnicha - i doszedłem do wniosku, że możesz zrobić z siebie największego głupca w całym Quebecu, jeśli będziesz walczył z tym chłopem z St. Felicien. 203 - Myślisz, że on mnie może pokonać? - Nie, nie o to chodzi. Skoro Angeliąue Fanchon jest aniołem, jak ją przedstawiłeś, dużo stracisz w jej oczach, jeśli będziesz walczył. Ale jeśli ona będzie cię poważać za tę walkę, to okaże się najzwyklejszą istotą, nie wartą brudzenia twoich rąk. Jak zresztą możesz nadal o niej myśleć, gdy tymczasem prawdziwy anioł - Anna Gervais jest w tobie zakochana. - Anna Gervais? - wysapał St. Ives. - Tak. Nauczycielka, którą twoja siostra przysłała do naszych o-bozów razem z Catherine Clamart. - Co? Ta chuda, mała Anna Gervais, której spojrzenie przejmuje mnie chłodem, za każdym razem, kiedy ona na mnie patrzy! Czy możesz ją porównywać z moją śliczną Angeliąue Fanchon, monsieur Brant? Jesteś szalony! - Tak zwariowany, jak umysłowo chory głupiec - dodał mnich. - Dziewczyna ze stopami dwa razy takimi, jak moja Angeliąue i zębami, które mogą zgnieść orzech hikory niczym wiewiórka -dodał Gaspard. - To jest potworne! - Ona jest bardzo piękna - bronił się Clifton. - Nawet Alphonse mówił o niej dużo, szczególnie o jej rzęsach. - Ponieważ one wyglądają, jakby były zrodzone w piekle - przerwał mnich. - Nie zwracaj uwagi na to, co on mówi, Gaspardzie. Nie możesz porównać Angeliąue Fanchon z tą mademoiselle Gervais. To tak jakbyś ustawił złoty księżyc obok wydrążonej dyni ze świecą zapaloną w środku! A jeśli chodzi o walkę, jeśli się teraz wycofasz, nawet gdybyś był lekko zdenerwowany czy niespokojny... - Niespokojny, nerwowy! - zaryczał St. Ives. - Jestem tylko niespokojny o to, by tam się znaleźć! Nie poczuję się ponownie mężczyzną, jeśli nie obiję tego przerośniętego hodowcy koni na oczach Angeliąue. ???? jest mój plan, przyjaciele. Bić go, kiedy Agneliąue będzie patrzeć. Więc pospieszmy się monsieur Clifton, dlatego że chciałbym sprawdzić, czy ziemia przy domu Angeliąue jest wystarczająco równa. Jutro jest niedziela, najlepszy dzień aby wywrzeć zemstę, jaką nasz Pan zgotował Ajaxowi Trappierowi! 204 - Słodkie myśli, które dają zadowolenie - zaaprobował mnich miękko. - Jedyne, co pozostało z twoich argumentów, monsieur Clifton, to list, który mademoiselle Gervais oddała pod twoją opiekę w nadziei, że przekażesz go naszemu przyjacielowi. Oddajmy mu go. Będziemy bez wątpienia uczciwi w naszej postawie. Clifton zaczął przeszukiwać kieszenie płaszcza. - To Anna Gervais przekazała dla mnie list? - spytał podejrzliwie Gaspard. - Tak, list miłosny. - Niech Bóg zachowa mnie od tego! - wykrzyknął St. Ives. - Nie mam go - powiedział Clifton zakłopotany. - Szukałem dokładnie w kieszeniach płaszcza. Jeśli go zgubiłem, nigdy sobie tego nie wybaczę. - Prawdopodobnie upadł na drogę, kiedy tak niedbale położyłeś swój płaszcz na tylne siedzenie - zasugerował Alphonse. Gaspard westchnął ciężko z wyrazem ulgi. - Mniejsza z tym - powiedział. - To jest zysk zamiast straty, ponieważ ostatnią rzeczą jakiej pragnę jest list od Anny Gervais. Czy mógłbyś dać mi lejce, Clifton? Umrę ze starości, chyba że będziemy jechać trochę szybciej. - Więc jedź sam - ustąpił Clifton. - To wszystko przeze mnie i możesz zrobić z siebie głupca, skoro tego pragniesz, lecz nadal upieram się, że nie zamieniłbym jednej Anny Gervais na setkę tych Angeliąue Fanchon z Saint Felicien! Ku jego zdumieniu mały mnich wyszeptał mu do ucha: - Ani ja, przyjacielu Clifton, lecz musimy pozwolić diabłu spełnić jego wolę, tym razem! ROZDZIAŁ XXI Pojedynek Dziwne wzruszenie, bardziej niż myśl o zbliżającym się pojedynku, kryło się w piersi Cliftona. Pragnął usłyszeć coś o Antoinette St. Ives, pomimo iż zdawał sobie sprawę, że pragnienie to jest jego słabością. Żywił jednak słabą nadzieję, że Gaspard mógłby coś powiedzieć, co wypełniłoby pustkę w jego sercu. To uczucie wzrosło jeszcze od chwili jego krótkiej znajomości z Anną. W czasie jazdy jego myśli odrywały się od czczej gadaniny mnicha, zastanawiał się dlaczego mademoiselle Ger-vais rozbudziła w nim iskierkę nadziei, którą tak mężnie usiłował zgasić w ciągu ostatnich trzech tygodni. Ona przecież nic nie powiedziała, nic nie zrobiła, aby obudzić w nim optymizm, lecz wraz z jej obecnością wkradł się jakiś fluid, który sprawił, że czuł do dziewczyny szczerą sympatię, jakby ją znał od wielu lat a nie zaledwie pół dnia i noc. Potem pomyślał, że każdy mężczyzna mógłby zakochać się w Annie Gervais. Jej miłość do Gasparda była daremna i wzgardzona, była to absurdalna pomyłka. Zaczął myśleć o niej prawie z czułością. Nawet sama Antoinette była tylko nieco słodsza, czy może bardziej godna podziwu. Gdyby tu nie chodziło o Antoinette... przebudził się ze swoich marzeń, jakby ktoś go trącił końcem bicza, właśnie w tym momencie, kiedy Gaspard wymówił imię swojej siostry. - Ona się dziwnie zmieniła od czasu tej burzy - powiedział St. Ives z zagadkową nutą w głosie. - Możliwe że jest to związane z naszą walką z Hurdem. Gdy nie przebywa wśród ludzi jest albo sama albo z Joem. Nosi stosy książek i uczy z nich chłopca. Poza tym stała się zbyt cicha, a ja tego nie lubię. - Cichość i łagodność jest cnotą - pocieszał mnich. 206 Clifton czuł jakiś przygnębiający ucisk serca. Ona się zmieniła od tej nocy, kiedy była burza, jak powiedział Gaspard. Prawdopodobnie St. Ives nie wie, co się zdarzyło owejnocy, bo inaczej wyrzuciłby go z wózka. Teraz, analizując to raz jeszcze, Brant zrozumiał jak głęboko musiał ją wtedy zranić. Zawstydzająca przewaga, jaką uzyskał nad dziewczyną, musiała utkwić głęboko w jej sercu i duszy, niczym jakiś zły urok. Czuł, jak bardzo siebie nienawidzi, kiedy słuchał St. Ivesa, gdy ten opowiadał o pracy swojej i Antoinette. Byli zajęci przez całe dnie, noce a nawet i niedziele, a Gaspard był przekonany, że nie było domu, czy farmy między Point Bleu i Saint Felicien, której by oni nie odwiedzili. Antoinette wraz z Joem spędzili pięć dni w domu Angeliąue w Saint Felicien. Lecz Gaspard wyjechał wtedy do Normandin. Poprzysiągł sobie, że nie pokaże się na oczy Angeliąue, zanim nie pogruchocze kości Ajaxowi Trappierowi. Angeliąue, jak dowiedział się później, pomagała jego siostrze i obie wykonały dobrą robotę, uzyskując obietnicę zgłoszenia się do pracy w Laurentian około dwudzistu mężczyzn z Saint Felicien, wśród których było czterech doświadczonych robotników leśnych. - Nic dziwnego! Jaką bowiem szansę mógł mieć człowiek w sporze z dwiema najpiękniejszymi istotami w Quebecu? Obie pojechały do małej wioski Saint Methode i jednego dnia miały obfity połów w postaci siedmiu mężczyzn, włączając w to oberżystę, kowala i weterynarza, który mieszka w pobliżu plebanii. Pomagał im sam proboszcz. Praktycznie wszędzie księża byłi życzliwi dla Antoinette. Nawet najlepsi duchowni nie osiągnęliby więcej niż moja siostra, która jest piekielnie słodka i ładna. W miarę, jak St. Ives kontynuował swoje opowiadanie, nowe strumienie wrzątku lały się na biedną głowę Cliftona. Gaspard opowiadając o pracy swojej siostry, podkreślał że jest z niej bardzo dumny i wierzy teraz, podobnie jak Clifton, że na pewno wygrają, ponieważ mężczyźni, kobiety i dzieci pójdą do lasu. Pomysł z kobietami, dziećmi i szkołami był wspaniały, lecz Gaspard nie mógł zrozumieć, dlaczego Antoinette i Angeliąue wybrały Annę Gervais na nauczycielkę. - Ona jest dobrą nauczycielką - przyznał St. Ives - lecz brakuje jej urody i osobistego uroku. 207 Wózek był zbyt mały dla trzech mężczyzn, nawet biorąc pod uwagę szczupłość mnicha, i Clifton był zadowolony, gdy ukazały się wysokie wieże kościoła z Saint Felicien. Brant, od chwili kiedy opuścili Saint Methode, pragnął powrotu nad Mistassini, ponieważ sprawa w której miał wziąć udział, wydawała mu się niezwykle głupia. Antoinette pogardzała nim już teraz, ale jak bardzo wzrosłaby jej pogarda w stosunku do niego, gdyby wiedziała, że w tej chwili towarzyszy jej bratu, który ma stoczyć absurdalny pojedynek! Clifton był zaniepokojony rezultatem samej walki, jeśli do niej dojdzie. Podczas gdy on stawał się coraz bardziej ponury, Gaspard i mnich ożywiali się w miarę tego, jak malał dystans dzielący ich od wsi. Wydawało się, że Gaspard ma wziąć udział w jakiejś wesołej imprezie, a ojciec Alphonse zachowywał się również całkiem beztrosko i Clifton miał wrażenie, że w jakiś tajemniczy sposób na mnicha czeka zarezerwowana kwatera na farmie. Farma ta była oddalona o dwie mile od domu Fanchonów i gospodarstwa Ajaxa Trappiera. Ponieważ ich misja miała być utrzymana w największej tajemnicy, postanowili o-minąć wieś i zajechali do Adriena Clamarta boczną drogą. Clifton przeżył przyjemny szok. Adrien, wysoki i szczupły, o niebieskich o-czach, był bratem Catherine Clamart, która przebywała w tym czasie razem z Anną Gervais nad Mistassini. Adrien był zakochany w swojej siostrze, podobnie jak w swojej żonie. Ciepło uścisnął dłoń Cliftona, lecz zgodził się z St. Ivesem, kiedy Alphonse opowiedział mu o różnicy zdań na temat Anny Gervais. - Ona jest nieprzyjemna i potrafi być przykra, toteż nie mogę winić Gasparda za jego punkt widzenia w tej sprawie - oświadczył. - Żal mi mojej siostry, jeśli zbyt długo będzie przebywała w towarzystwie Anny. Clifton nie mogąc usnąć, samotny w swoim pokoju, przeżył jakieś psychiczne załamanie. Dlaczego był tak zaślepiony, jeśli chodzi o prawdę dotyczącą Anny Gervais, a szczególnie jej wyglądu i charakteru? Był niezwykle zakłopotany. Zasnął niebawem rozciągnięty na puchowej pościeli z obrazem ślicznej Anny przed oczyma. Stukanie do drzwi obudziło go wcześnie. O siódmej zjedli śniadanie i odjechali powozikiem z Gaspardem i mnichem. Adrien był zajęty koszeniem pól, do czego żona Francuza od- 208 niosła się ze sceptycyzmem, widocznym w jej oczach. Poprzednio poinformowali żonę Adriena, że dzień spędzą razem, odwiedzając pewnych ludzi w interesie kompanii. Lecz kobieta, jak wydawało się Cliftonowi, zdradzała pewne podniecenie. W milczeniu odjechali dość daleko od chaty farmera. - Dobry Pan pobłogosławił nam - odezwał się pierwszy Alphonse. - Madame i monsieur Fanchon wyjadą do kościoła za kwadrans dziewiąta, lecz Angeliąue po otrzymaniu mojego listu zawierającego wiadomość, że Antoinette przyjeżdża o dziesiątej, pozostanie w domu. Ona jest niezwykle zadowolona z tego, przyjacielu Gaspardzie, że twoja siostra zamierza jej złożyć niespodziewaną wizytę. Mon Dieu, co za kłamstwo! Lecz nie było innego wyjścia. Osobiście dopilnowałem tego, by liścik Angeliąue, napisany przeze mnie, został dostarczony Ajaxowi Trappierowi ostatniej nocy. On będzie na miejscu około wpół do dziesiątej, aby zabrać Angeliąue na przejażdżkę, zgodnie z jej prośbą zawartą w liściku. Czy stary lis Richelieu zrobiłby to lepiej, Gaspardzie? - Jesteś skarbem, Alphonse! - Możliwe, że zmienisz o mnie zdanie o wpół do jedenastej, kiedy zostaniesz wymłócony niczym worek chmielu - powiedział z egzaltacją mały mnich. - Ajax Trappier jest w świetnej formie! - Ja również - chełpliwie zapewnił Gaspard. Clifton zaczął odczuwać narastające podniecenie. To jednak było warte zapamiętania - straszliwa walka między dwoma gigantami. I gdyby nie pewien cień nieuczciwości w tej całej sprawie, on sam oczekiwałby walki z równym zniecierpliwieniem i emocją, jak mały mnich. Zapytał więc Alphonse'a: - A jak postarałeś się o to, by mademoiselle Fanchon oglądała walkę? - Postaram się o to, by była świadkiem pojedynku. Polem bitwy będzie murawa za domem, monsieur. W odległości mniej niż pięćdziesiąt kroków jest okno z widokiem na łąkę, wypełnione kwiatami, wśród których będzie widoczna twarz mademoiselle, aż do chwili, kiedy Ajax zamknie Gaspardowi oczy. On będzie ją mógł zobaczyć za każdym razem, kiedy tylko spojrzy w tym kierunku. Och! To nic prostszego, aby sprawić by mademoiselle mogła ujrzeć swoje dziecko, Gasparda, niemiłosiernie maltretowanego przez tego dzikiego hodowcę koni! 209 14 - Na starym szlaku Po chwili przejechali przez bramę i udali się do lasu, gdzie uwiązali konia do drzewa i dalej poszli pieszo. Po przejściu kilkuset jardów dotarli do szerokiej łąki, porośniętej drzewami i zaroślami. Byli już na farmie Fanchonów. Pól mili dalej dotarli do zagajnika, za którym stały wielkie stodoły i biały jak śnieg domek. W pewnej odległości od domu nasza trójka ukryła się. St. Ives i Clifton przez cały czas palili tytoń. Dokładnie dwadzieścia minut po dziewiątej madame i monsieur Fan-chon odjechali powozem na gumowych oponach, ciągniętym przez o- kazałego konia, którego gładka uprząż świeciła niczym jedwab. Zaledwie powóz znalazł się na drodze, Alphonse wyskoczył jak królik ze swojej nory. - Dajcie mi dwadzieścia minut! - krzyknął. - Będę w tym czasie razem z Angeliąue w jej domu. Potem wejdź do najmniejszej stodoły, Gaspardzie, i przygotuj się. W ciągu następnych dwudziestu minut Ajax Trappier pojedzie w dół drogi i gdy pojawi się monsieur Clifton musi być przy słupku, do którego przywiązuje się konie, aby spotkać się z nim i powiedzieć, że za domem czeka dżentelmen, który pragnie zamienić z nim parę słów. Następnie zaprowadzisz go na murawę, o której mówiliśmy, Gaspard wyjdzie ze stodoły i będzie szedł tam również w tym samym czasie, tak odmierzając swoje kroki aby spotkali się naprzeciw wielkiego okna wypełnionego kwiatami. A ja przysięgam, że jeśli wszystko zrobicie właściwie, Angeliąue będzie w oknie gdy wszystko się zacznie. Mnich odszedł zanim St. Ives zdołał mu odpowiedzieć. Clifton popatrzył na zegarek. Dwadzieścia minut później wyruszyli z lasu i przez tylne drzwi weszli do stodoły. Tutaj, nie tracąc czasu, Gaspard zaczął przygotowywać się do walki. Najpierw opróżnił kieszenie ze wszystkich drobiazgów, które następnie umieścił na dnie beczki. Potem zaczął rozbierać się z górnej części garderoby, zaczynając od krawata, aż obnażył do pasa swoje olbrzymie ciało. Potem zaczął głęboko wciągać i wydmuchiwać powietrze. Następnie zaczął wymachiwać potężnymi ramionami aby rozluźnić mięśnie. Cliftona opanowała radość, lecz zaczął się zastanawiać, co powinien zrobić, jeśli Ajax pokona St. Ivesa. Czy będzie mógł patrzeć spokojnie, jak jego przyjaciel będzie bity na oczach swojej ukochanej? Brant zrozumiał, że stanął przed poważ- 210 nym problemem. W tej samej chwili na drodze pojawiła się szybko przesuwająca się chmura kurzu. Clifton popędził na jej spotkanie. Przybiegł do miejsca, gdzie stał słupek do wiązania koni, w chwili, gdy Ajax kończył swą podróż, którą odbył ze zdumiewającą wprost szybkością. Jego powóz podjechał do słupa, zatrzymał się, a Clifton zaczął się przypatrywać Trappierowi. Nigdy jeszcze w swoim życiu nie spotkał mężczyzny, który mógłby dorównać wspaniałym kształtom A-jaxa. Człowiek ten błyszczał i roztaczał taki blask wokół siebie, że przyćmiewał swego doskonałego konia i wspaniały powóz. Był ogromny, większy nawet niż Gaspard, lecz ze swego wehikułu wyskoczył lekko i zgrabnie. Miał świadomość swej ważności, niczym królewski oficer na paradzie. Jego wspaniałość wiązała się nie tylko z potężnym kształtem, czy dzikim czarnym wąsem i błyskiem gładkiej twarzy, lecz także z krawatem w jaskrawożółtym kolorze. Postać Trappiera była ucztą dla oczu. Miał na sobie brązowy garnitur w białe paski, kamizelkę w biało-czarną kratkę, a na nogach lakierki. Promienie słoneczne odbijały się od wielkiego kamienia w krawacie, od dwu ogromnych pierścieni na jego palcach i od półfuntowego złotego zegarka zwisającego z kamizelki. Pierś olbrzyma była wysunięta jak u gołębia garłacza, gdy zwraca się ku domowi. Dopiero teraz raczył zauważyć Cliftona. - Bon jour - powiedział beztrosko i w powitalnym uśmiechu odsłonił najbielsze, najdłuższe i najmocniejsze uzębienie, jakie Clifton widział w ciągu całego swojego życia. - Bon jour - odpowiedział, a potem dodał: - Wybacz, monsieur lecz na tyłach budynku czeka dżentelmen, który będzie wdzięczny, jeśli zechcesz pójść i porozmawiać z nim przez chwilę. - Och - powiedział Ajax. - Z przyjemnością! Z wdziękiem przeszedł przez bramę, zerkając kątem oka, czy przypadkiem Angeliąue nie ukaże się w oknie lub w drzwiach budynku. Wszystko odbyło się tak, jak zaplanował mnich. Ajax stanął twarzą w twarz z Gaspardem. Serce podskoczyło Cliftonowi do gardła, gdy spojrzał w wypełnione kwiatami okno i zobaczył tam twarz Angeliąue, która ich obserwowała. Okno było częściowo przysłonięte, a kobieca twarz pojawiła się w pewnej odległości od szyby. On jednak wiedział, że była to Angeliąue, gdy popatrzył na twarz Gasparda, który rzucił 211 dzikie, pełne triumfu spojrzenie, pozdrawiając Trappiera a potem wskazał na okno. Ajax spojrzał i przełknął ślinę. Potem uśmiechnął się i z niezwykłą gracją pomachał dziewczynie. - Mademoiselle Fanchon - powiedział łagodnie. - Tak. Mademoiselle Fanchon - powtórzył za nim jak echo St. Ives. Cliftona zdumiała ta lakoniczność. Widocznie obaj przeciwnicy zdawali sobie sprawę z tego, co nastąpi. Nie było obrzucania się obelgami ani też wybuchu gniewu z żadnej ze stron. Mimo wierności wobec Gasparda, Clifton zaczął podziwiać jego wspaniałego rywala. Uśmiech Ajaxa był wprost cudowny. Ale za tym uśmiechem krył swą śmiertelną broń - zęby. Trappier rozejrzał się dokoła i spokojnie zerwał kilka kwiatów, potem starannie położył je w bezpiecznej odległości na trawie. - Włożę ci je w ręce, kiedy będzie już po wszystkim -powiedział do St. Ivesa i uśmiechnął się miło do niego. Poszedł do stodoły aby się rozebrać, podczas gdy Gaspard stąpał dumnie i rozglądał się zarozumiale na wszystkie strony. Ajax wracając energicznym krokiem, uśmiechał się szeroko, nie miał na sobie nic prócz spodni i błyszczących butów. Było widać, że jego spokój ducha nie został w żaden sposób zakłócony przez nieoczekiwany incydent. Podkręcił wąsa i ponownie pomachał ręką do dziewczyny w oknie. Gaspard zgrzytnął zębami, trzymając na uwięzi dławiącą go wściekłość. Nic nie mogło go bardziej wyprowadzić z równowagi, niż miłe zachowanie się rywala i jego sceniczna błogość, która tak zafascynowała Cliftona, że niemal się przeraził, gdy posłyszał blisko siebie chichot mnicha. - Czy to nie jest czasami Ajax Trappier, kwiat całego stada? -spytał. - Spójrz na naszego Gasparda! Najeżony kolcami wzniósłby się w górę z wielkim hukiem, bo wypełnia go od stóp do szyi pragnienie by dorwać się do tego chłopa. Bon Dieu. Spójrz na zęby tego Ajaxa! One wygrają tę walkę, monsieur. Te zęby, dłuższe niż u odyńca i mocniejsze niż żelazne gwoździe. Świadczą, że może przegryźć na pół nogę mężczyzny, a kiedy ściśnie ucho przeciwnika, jest odgryzione. Obaj przeciwnicy mierzyli się wzrokiem i przez kilka chwil poruszali się z wolna tam i z powrotem, niczym dwa koguty dokonujące 212 obserwacji Potem przygarbili się i jak goryle, z pochylonymi głowami i zwisającymi ramionami, kontynuowali krążenie po obwodzie koła o średnicy pięciu do sześciu stóp. Owe ruchy były wstępem do pojedynku. - A więc przybyłeś, aby połamać mi kości, nieprawdaż, monsieur St. Ives? - uśmiechnął się Ajax, a jego głos nie zdradzał cienia niepokoju. - Teraz, gdy jestem już tutaj, zamierzam zrobić więcej - odciął się Gaspard. - Na oczach Angeliąue, która nas obserwuje, wyrwę twój oblepiony tłuszczem wąs. Było to celne uderzenie. Wąs Trappiera był jego dumą i uśmiech momentalnie znikł z jego twarzy. Przeciwnicy nadal krążyli wokół siebie. - Wąs odrośnie - Ajax zaprezentował w uśmiechu swoje zęby -lecz co zamierzasz robić bez oczu, uszu i nosa? Zamierzam pozbawić cię tego wszystkiego, ale pozwolę ci, żeby ludzie mogli się z ciebie śmiać, opowiadając przy tym, że to Ajax Trappier oskubał cię tak ładnie. Kiedy skończę, zaśpiewam Alouette nad tym, co z ciebie pozostanie. Tego było dla Gasparda za wiele. Skrócił średnicę okręgu o stopę, to samo uczynił natychmiast Trappier. Mnich zaczął mruczeć półszep-tem modlitwę. W tym momencie, działając pod wpływem tego samego impulsu, rywale zwarli się w straszliwej czołowej kolizji. I w tej samej chwili wrzask wyrwał się z ust obu zabijaków. Jak dotąd, żaden z przeciwników nie użył pięści, lecz nogi walczących były niezwykle aktywne i zrozumiał teraz, dlaczego obaj zatrzymali buty. W ciągu następnych 20 sekund jeden z wypolerowanych butów Trappiera trafił Gasparda w dołek, co spowodowało ryk, który można było usłyszeć na drugim końcu farmy. Na ten wrzask, Adrien Clamart, który ukrył się w drugiej stodole, wysunął głowę przez otwór, który zrobił rozluźniając jedną deskę, i nie schował jej tak długo, dopóki walka nie została skończona. Od tego momentu akcja nabrała błyskawicznego tempa. Clifton nie był w stanie nadążyć za nią wzrokiem. Dwaj giganci runęli na ziemię, mając ręce i nogi splecione, wzajemnie skręcając się, chrząka-jąc i dusząc. Jeden z przeciwników był na wierzchu, by za chwilę znaleźć się pod spodem i ponownie wydobyć na górę, momentami kręcili się w kółko niczym sztuczny ogień. Przypominało to Cliftonowi czasy, kiedy 213 jako chłopak lubił się toczyć na dół ze wzgórza. Wiedział dobrze, że trwa straszna walka i jedynie głosy wydawane przez walczących dawały mu jakiś obraz zmagań osiłków. Mrożący krew w żyłach wrzask Gasparda upewnił Branta, że zęby Ajaxa zaczęły działać. Lekkie wycie ze strony rywala St. Ivesa świadczyły o tym, że uderzenia Gasparda dotarły celu. Kawałek terenu pokrytego trawą, miejsce zmagań obu rywali, zaczął szybko przypominać miejsce zryte przez stado świń. Fruwały kawałki ziemi z wyrwaną trawą, a w powietrze wzbijał się kurz. Głuche odgłosy i jęki, mamrotania, ciężkie oddechy i sporadyczne ryki wraz z innymi okrzykami zażartości pochodziły zarówno od Gasparda jak i od Ajaxa. Obaj przypominali Cliftonowi gumowe lalki, które wydawały odgłosy, kiedy były gniecione lub gryzione przez psa. Żaden z tej dwójki nie był zrodzony, by cierpieć w milczeniu. Każdy cios, każda chwilowa przewaga miały natychmiastową reperkusję wyrażającą triumf lub przerażenie. Gaspard wydawał więcej ryków, od samego początku nie było tutaj żadnej wątpliwości. I nie było to wynikiem triumfu. Z jego piersi wydobywały się sapania i chrząknięcia. Clifton spostrzegł, że twarz Gasparda była wgniatana głęboko w ziemię, w miejscu gdzie nie było trawy, która mogłaby osłabić potworny ucisk. Usta St. Ivesa były w tym momencie otwarte, oczy wybałuszone a on sam obsypany ziemią. Potem znowu współcześni gladiatorzy zgrzytali zębami, skręcali się, naprężali i znów Gaspard znikł z pola widzenia. Lecz najbardziej zdumiewającą rzeczą w tej walce, która była rozgrywana bez użycia pięści, między 450 funtami ludzkiego ciała, były zęby Ajaxa. Były stale odsłonięte a ich ruchy tak błyskawiczne, że nawet refleksy świetlne nie były w stanie pochwycić ich w nagłym rozbłysku. Cliftonowi zdawało się, że Ajax uśmiechał się ciągle pod swym dziko najeżonym wąsem. Potem nastąpiły szybko po sobie trzy epizody, które zdawały się zapowiadać koniec walki. Po pierwsze zdawało się, że definitywne rozstrzygnięcie nastąpi teraz, kiedy Ajax swymi potężnymi ramionami trzymał Gasparda przyciśniętego twarzą do ziemi i krew w Cliftonie niemal zastygła. Pojedynczy cios Trappiera i Gaspard byłby wykończony, lecz prawdziwy francuski farmer nie stosuje w czasie walki ciosów pięścią. Kiedy Ajax walił i szorował twarzą przeciwnika po ziemi, 214 mały mnich, podniecony, zaczął gwałtownie podskakiwać wokół nich, wymachując ramionami w powietrzu i zapominając o modlitwach wykrzykiwał do swego przyjaciela straszliwe rady. Widać, że Gaspard był wykończony gdyż nawet nie wydawał ryków i jęków, a jego twarz stała się częścią ziemi. W tym momencie przerażenia i strachu Clifton spojrzał w kierunku okna. Czy było możliwe, żeby Angeliąue pozostała obojętnym świadkiem katastrofy swojego ukochanego? Ogarnęły go wstręt i obrzydzenie, gdy zobaczył jej bladą i przerażoną twarz wpatrującą się w nich poprzez kwiaty. Lecz nagle zdarzyło się coś nieoczekiwanego. Jakby w agonii Gaspard dokonał nagłej zmiany pozycji, w wyniku której jego obie nogi oplotły szyję Ajaxa i zacisnęły się na niej, niby szczęki imadła, w śmiertelnym uścisku, co widząc Alphonse wydał dziki i radosny wrzask. Ajax jedną ręką uczynił wysiłek, by rozluźnić uścisk, drugą zaś nadal trzymał za włosy Gasparda. Ponieważ jedną ręką nie mógł uwolnić swej szyi, próbował obiema, co uwolniło St. Ivesa z niewygodnej pozycji - mógł obrócić głowę i zaczerpnąć powietrza. Nogi Gasparda zacisnęły się mocniej a z ust Ajaxa wyszło wycie zakończone bulgotem, choć na jego twarzy nadal był uśmiech. To wynik jego diabelskich zębów, pomyślał Clifton, on mógłby umrzeć uśmiechając się. I nawet martwy uśmiechałby się w trumnie. Uczucie ogromnej ulgi pojawiło się w jego duszy. To już musi być koniec. Ajax wpatrywał się w niebo, jakby szukał tam szczęśliwej gwiazdy. Wąs olbrzyma jeżył się w górę a i zęby zdawały się być dłuższe. Cliftonowi wydawało się, że dusza Ajaxa ulatuje do nieba. Nigdy nie czuł większego podziwu dla Ajaxa niż w tym momencie, gdy bezradnie czekał na wydanie ostatniego tchnienia. Nie było możliwe aby w tej sytuacji Trappier utrzymał się przy życiu dłużej niż minutę czy dwie. Clifton przygotowywał się do rozluźnienia nóg Gasparda, zanim on zamorduje Ajaxa, kiedy niespodziewanie nastąpił trzeci epizod. Ręce Ajaxa były rozluźnione i wyciągały się wolno i nieco na oślep, jakby szukając czegoś po omacku. Wydawało się, że to był ostatni ruch człowieka zamierzającego wydać ostatnie tchnienie. Clifton uczynił krok naprzód, by zakończyć całą sprawę, gdy obie ręce Ajaxa zacisnęły się wokół kostki Gasparda. Wolno, lecz pewnie zbliżały się do nogi St. Ivesa długie, białe zęby. Clifton wstrzymał oddech. Czy Ajax zdoła to zrobić? 215 Zdołał, a co więcej, popchnął do góry nogawicę spodni Gasparda, ściągnął jego skarpetkę i potem wspaniałe zęby hodowcy koni zatopiły się w nodze przeciwnika. Clifton słyszał kiedyś dzikie wrzaski mężczyzn pochłoniętych pragnieniem mordu, lecz żaden z nich nie przypominał wrzasku, który pochodził od Gasparda St. Ivesa. To było coś więcej niż wrzask, to był jeden długi i ciągły ryk. I gdyby Cliftonowi założono opaskę na oczy nie uwieżyłby, że taki dźwięk mogło wydać ludzkie gardło. Nogi Gasparda rozluźniły się, a wypukłe oczy Ajaxa powróciły do poprzedniego kształtu. On sam zabrał się zawzięcie i mocno do pracy, wkładając w to każdą uncję swej rosnącej siły. Patrząc na Gasparda, który znajdował się w ponurej i tragicznej sytuacji, nie zwracał uwagi na cierpienie mnicha Alphonse. Mały człowiek prawie szlochał w głębokiej, rosnącej rozpaczy, gdyż jak sądził, St. Ives zostanie okaleczony na jego oczach. Ajax stał się teraz panem sytuacji i pewnie tak pozostanie do końca, chyba że wyłamie sobie zęby. Nogi Gasparda były tak skręcone, że nie miał żadnych szans aby uniknąć chwytu przeciwnika, a on sam był tak mocno przyciśnięty twarzą do ziemi, że jego ręce były bezsilne. Niewidzialna siła zdawała się wlec Cliftona do okna, w którym ujrzał Angeliąue Fanchon, która nie uczyniła żadnego ruchu słysząc dzikie i pełne bólu wycie Gasparda. Owe nieludzkie wrzaski były dowodem dla obecnych, że Gaspard całkowicie zapomniał o Angeliąue. lecz nie Ajax. W tych cennych chwilach triumfu jego myśli biegły ku oknu a za nimi oczy. Przepełniało go ogromne pragnienie, by zobaczyć jak Angeliąue obserwuje jego zwycięstwo. Zaczął się więc lekko przekręcać, tak aby okno znalazło się w zasięgu jego wzroku. Udało mu się to, ale w konsekwencji tego ruchu nastąpiła zmiana kąta położenia wykrzywionych nóg Gasparda. I to był fatalny błąd Ajaxa Trappiera. Potężnym wysiłkiem Gaspard szarpnął się i wykręcił, uwolnił nogę, zgiął ją wpół i następnie wyrzucił do przodu z ogromną siłą. Przypadkowy cios trafił Ajaxa w brzuch i wyrzucił go w powietrze niczym worek pszenicy. Trappier uderzył z głuchym łoskotem o ziemię a potem leżał bezwładny i rozciągnięty na grzbiecie, jak pająk, z rozrzuconymi rękoma i nogami, z zamkniętymi oczyma, zębami szczerzącymi się ku niebu i wąsem jeżącym w słonecznym blasku. Przez chwilę mnich Alp- 216 honse stał pochylony nad nieprzytomnym Ajaxem a potem z niezwykłą chyżością pobiegł przez frontową bramę i pół minuty później pędził w dół drogi na czarnym koniu Trappiera. Czyżby Ajax nie żył? Clifton pochylił się nad nim pełen obaw, lecz hodowca koni oddychał i zgrzytał zębami przy każdym dotknięciu. Potem i Gaspard przykuśtykał do swojej ofiary, rzucając przy tym triumfalne spojrzenie w okno. Clifton jeszcze raz zajął się Ajaxem, gdy jakiś nienaturalny krzyk wydobył się z gardła St. Ivesa. Brant spojrzał przez ramię i zobaczył jak Gaspard popędził niczym szaleniec w kierunku kuchennych drzwi. Szybko podążył za nim. Możliwe, że w wyniku wielkiego bólu ucierpiał umysł Gasparda. Wpadł do pokoju zaraz za St. Ivesem. Tam stanął zaskoczony dziwnym widokiem. Na krześle, umieszczonym tak, by można było widzieć pojedynek na murawie, siedziała skrępowana liną młoda kobieta. Kiedy weszli obróciła się i jej przerażone oczy patrzyły na nich. Była blada i pociągała nosem. Włosy dziewczyny były gładkie i proste a jej pulchność przelewała się poza brzegi krzesła. Jeśli to miała być piękna Angeliąue... Gaspard wydał głębokie westchnienie, które wypełniło pokój, a sam krążył z wolna dokoła dziewczyny. Próbował przemówić ale słowa zamarły mu w gardle. Przez warstwę ziemi, którą Ajax wtarł mu w twarz, wybałuszył w zdumieniu oczy, w końcu z jego ust wydobyły się ledwo słyszlne, urywane słowa: - To... to... to nie jest... Angeliąue... Dziewczyna zaczęła powoli mówić, jęcząc, płacząc i kołysząc się na krześle, które o mało się nie wywróciło. Potem ogarnął ją obłęd próśb, błagań i żarliwych wyjaśnień, z których wynikało iż obcy mnich zagroził jej duszy wiecznym potępieniem o ile nie odegra przed oknem roli, której on domagał się od niej. Na wszelki wypadek związał ją liną. Ona sama nie jest Angeliąue Fanchon i nie zna nikogo, kto mógłby pomylić ją z mademoiselle Fanchon. Jest tutaj tylko kucharką, a obcy mnich poinformował ją, że na podwórzu odbędzie się walka kogutów. Domagał się aby była świadkiem tej walki, jeśli wydarzy się coś nieuczciwego. Wyjawiła z płaczem, że dziwny mnich zagroził jej tysiącem diabłów, jeśli ona go zawiedzie! Clifton zauważył, że dziewczynie zleciał z kolan list. Podniósł go i wręczył St. Ivesowi. 217 - To list do ciebie od Anny Gervais. Alphonse musiał mi go zabrać z kieszeni. Przeczytaj go! Czuł jakieś dziwne wzruszenie, kiedy przecinał więzy krępujące dziewczynę. Wielkie paluchy Gasparda poruszały się niezgrabnie, otwierając kopertę. Dziewczyna wybiegła z pokoju jak przestraszony królik, Clifton zaczął więc ponownie obserwować Gasparda, który patrzył otępiałe na pismo, gdy domniemana Angeliąue nieustannie płakała, zatrzaskując za sobą kuchenne drzwi. Lecz i St. Ives uległ pewnego rodzaju szokowi, przez chwilę wpatrywał się w pismo nauczycielki a potem utykając, nagle wybiegł z pokoju. Clifton podążył za nim i znalazł dziewczynę leżącą na podłodze w histerycznym spazmie. Na kilka chwil zatrzymał się, by ją uspokoić. Kiedy opuścił dom, ujrzał jak Ajax siedział już prosto a Gaspard energicznie potrząsał jedną z jego osłabłych rąk. Potem St. Ives popędził kuśtykając w stronę stodoły, Ajax zaś zachował swą chwiejną pozycję, głowa mu opadała, białe zęby uśmiechały się, każdy włos w jego wąsach był najeżony a oczy przybierały z wolna rozumny wyraz. Clifton uścisnął dłoń Ajaxa i wydawało mu się, że bezmyślny uśmiech na twarzy Trappiera rozszerzył się trochę. St. Ives nie myślał o obecności Cliftona, zanim nie dał nura do bocznych drzwi stodoły, skąd powrócił z ubraniem pod pachą. Zatrzymał się przed przyjacielem i wręczył mu list. Pomimo warstwy ziemi twarz Gasparda płonęła wielkim blaskiem. - Przeczytaj to! - krzyknął. - Idę do strumyka wziąć kąpiel! Clifton stojąc przed stodołą przeczytał kilka linijek, które skreśliła Anna Gervais: Mój jedyny Gaspardzie! Antoinette prosiła mnie, bym nie zdradzała Ci, że jestem tutaj, lecz to jest silniejsze ode mnie. Jej zdaniem przeszkodzę wam w pracy wyznając Ci teraz, że jest mi przykro, że kocham Cię tak bardzo, jak nigdy dotąd i zdecydowałam się postąpić zgodnie z Twoim życzeniem: być z Tobą, pracować z Tobą i opiekować się Tobą od tej chwili aż do śmierci. Mister Brant opowie Ci, czym się teraz zajmuję. On jest bardzo sympatyczny i niezmiernie mi przykro, że Antoinette jest do niego tak źle nastawiona. Moim zdaniem, Gaspardzie, ona symuluje i też go kocha. 218 ROZDZIAŁ XXII Rozterki i nadzieje Po przeczytaniu listu Cliton nie spieszył się z jego zwrotem właścicielowi. Podobnie jak Gaspard, przeczytał go po raz drugi i trzeci. W końcu zdumienie spowodowane odkryciem, że Anna Gervais to An-geliąue Fanchon, ustąpiło miejsca ciepłemu, wzruszającemu uczuciu wywołanemu przez ostatnie linijki listu, które skreśliła Angeliąue. Gdyby ktokolwiek inny wyraził podobną opinię, Clifton poświęciłby jej mało uwagi. Sąd Angeliąue wyrażony w liście do Gasparda mocno zachwiał ponurymi, przyjętymi przez niego samego postanowieniami. Od kiedy się poznali, Clifton podziwiał dziewczynę i jednocześnie darzył zaufaniem, nie zastanawiając się, skąd się to wzięło. To Angeliąue Fanchon, o której on nadal myśli jak o Annie napisała te słowa, które wyrażają wątpliwość, że Antoinette St. Ives rzeczywiście go nienawidzi, i wiarę, że w głębi serca go kocha. To było niczym łyk świeżego powietrza po długim uwięzieniu w miejscu, gdzie się dusił. Nagle jego serce ożyło i uniosło się resztkami potrzaskanych złudzeń i nadziei. Brant, z listem w ręku, podążył za Gaspardem. Doszedł do strumienia, w którym kąpał się St. Ives, poczekał aż się wysuszy i ubierze. Twarz St. Ivesa, bardzo czerwona i w niektórych miejscach poorana bruzdami, miała niefrasobliwy wyraz, a w oczach olbrzyma czaiły się figlarne błyski. Nie powiedział zrazu nic, lecz delikatnie wziął list. Jego oczy zatrzymywały się przez chwilę nad każdym słowem ukochanej. - Nie jestem tego wart - powiedział po chwili, nie odrywając oczu od listu. Myślę, że byłem lekko szalony, lecz wrócił mi rozsądek. Jeszcze nie tak dawno byłem przepełniony pragnieniem aby zniszczyć Ajaxa na oczach Angeliąue, ? teraz modlę się do Boga, ażeby ani ona ani moja 220 siostra nie dowiedziały się o moim głupim wyczynie. Czy pomożesz mi utrzymać to w tajemnicy przed nimi? - Jeśli o mnie chodzi, tak. Lecz są też inni, o których trzeba pamiętać. Ajax, kucharka, Adrien i Alphonse. - Wracam - przerwał mu St. Ives, - ponieważ czuję się w obowiązku przeprosić Ajaxa. Pomimo wszystko jest on człowiekiem wielkiego serca, gdy mu powiem prawdę, sądzę że nie będzie chciał aby sprawa się wydała. Z dziewczyną i Adrianem też chyba nie będzie kłopotów. Pomyślałem, że moglibyśmy przygnać z pól kilka świń, aby w ten sposób wyjaśnić, czemu podwórze jest tak zryte. Jeśli mógłbyś odnaleźć Al-phonse'a i przekonać go, by milczał... - On uciekł na koniu Trappiera, aby skryć się przed twoim gniewem za sztuczkę, która przysporzyła nam nieco kłopotów - odpowiedział Clifton. - A kim jest ten człowiek, który zmierza w naszym kierunku skrajem pola? - To Ajax! - wykrzyknął St. Ives. - Wyjdę mu na spotkanie. Do zobaczenia mój drogi przyjacielu. Ty wiesz, co kryje moje serce, więc powiedz o tym Angeliąue i jeszcze, że przyjadę do niej jako najszczęśliwszy człowiek na ziemi, gdy tylko oboje z siostrą zakończymy naszą pracę. Mógłbym jechać teraz, lecz wiem, że ona sama by tego nie chciała. A jeśli zdołasz zatrzymać Alphonse'a, który prawdopodobnie boi się śmierci z mojej ręki i już jest w drodze do lasu... - Jesteś pewien, że ty i Ajax nie rozpoczniecie walki na nowo? - Tak, jestem pewien. - Może jednak powinienem zostać z tobą? Gaspard zaśmiał się i przecząco potrząsnął wielką głową. - Upokorzyłoby mnie bardzo, gdybyś usłyszał słowa przeprosin, którymi mam zamiar uhonorować Ajaxa. Przez chwilę stali ściskając sobie wzajemnie dłonie. - Czy chciałbyś, Clifton, przekazać coś mojej siostrze? - Najlepsze życzenia. Obserwował St. Ivesa, który kulejąc wracał przez pole. Ajax szedł coraz wolniej i w końcu zatrzymał się, oczekując, jak sądził Clifton, dalszych oznak wrogości ze strony swojego rywala. Zauważył, że Gaspard wymachiwał ręką w przyjazny sposób, a potem przeciwnicy 221 spotkali się. Przez kilka minut stali bez ruchu, w końcu zawrócili i poszli razem w kierunku stodół Fanchonów. Gaspard dwukrotnie pomachał ręką Cliftonowi, a za trzecim razem i Ajax przyłączył się do tej formy przyjaznego pożegnania. Clifton uśmiechnął się również, gołębica pokoju w osobliwy sposób rozpostarła swoje skrzydła. Samotnie powrócił do lasu, gdzie odnalazł swój wózek i wyjechał na wijącą się drogę, dziękując opatrzności, że oto rozpoczyna się jego samotna podróż do lasów nad Mistassini i Anny Gervais. Clifton odczuł ogarniający go spokój i był zadowolony, że pozostawił tam w wiosce St. Ivesa i że mnich uciekł. Chciał pozostać sam ze swoimi myślami, a towarzystwo St. Ivesa jak i mnicha raczej przeszkadzałoby mu. Tutaj, otoczony senną puszczą, mógł swobodnie marzyć, snuć nici nadziei i budować zamki na lodzie, tak jak dawniej. Duch Anny Gervais, zdawał się być przy nim, szepcząc miękko słowa, które ona napisała w swoim liście. Wszystko jest jeszcze możliwe, bo w sercu Antoinette zamiast nienawiści do niego może się kryć miłość. Pozwolił by ta myśl a nawet i to słowo owładnęły nim i choć wmawiał sobie nierelaność swoich marzeń, nie potrafił zapobiec drżeniu serca. Ze wzruszeniem wywołanym nadzieją, przypomniał sobie, jak na plaży, w noc wielkiego sztormu, mnich Alphonse powiedział mu to samo i nawet wyraźniej niż uczyniła to Anna w swoim liście. Jednak po chwili próbował przestać o tym myśleć, to jest szaleństwo które może pozostawić po sobie tylko trwałą gorycz. Antoinette pogardza nim, i Clifton o tym wiedział, podczas gdy inni mogli się tego tylko domyślać. Nie mógł się jakoś uwolnić od myśli o Annie i jej ufności w uczucie Antoinette do niego. To Anna i jej wiara towarzyszyły mu w dalszej drodze. Ona śpiewała razem z ptakami wzdłuż drogi i była częścią kwiatów, obok których przejeżdżał. Myśl o niej i jej słowach nadawała delikatność światłu słonecznemu i obdarzyła niebo jeszcze większą pięknością. Spostrzegłszy, że nuci piosenkę i mówi do konia, pomyślał że cierpi na rozdwojenie jaźni. Uczucie pustki i samotności, które nie opuszczało go przez wiele dni, teraz zniknęło bez śladu. Zaczął się zastanawiać, dlaczego Anna przyjechała do lasu jako mademoiselle Gervais, nie zaś po prostu jako Angeliąue Fanchon. Oczywiście istniał powód tej całej maskarady, a Antoinette i mnich Alphonse byli w to wmieszani. Mały 222 mnich był niczym budzący natchnienie anioł albo może diabeł, podczas tego co się wydarzyło. Dlaczego zaaranżował to oszukańcze widowisko kosztem St. Ivesa, po co intrygował i zachęcał do walki, skoro wiedział, że Angeliąue Fanchon była nad Mistassini? Pytania bez odpowiedzi mnożyły się i Clifton dał sobie z tym spokój. W momencie gdy boczną drogą dojeżdżał do głównego szlaku, jakaś postać wyskoczyła z zarośli i zatrzymała się przed nim. To był ojciec Alphonse! Cały zakurzony i zlany potem, nerwowo spoglądał w górę i w dół drogi, kiedy Clifton zatrzymał konia. Alphonse u-śmiechnął się, Brant nie odpowiedział na to powitanie. Podejrzenia, jakie żywił w stosunku do mnicha i niemiły efekt pojawienia się go na poboczu drogi, uwodiczniły się zarówno w postawie jak i na twarzy Cliftonta. Nawet nie próbował tego ukryć. Lecz mały człowiek nie zwrócił na to żadnej uwagi, kiedy z ponurym chichotem wspiął się na wózek. Gdy ruszyli w dalszą drogę, Cliftona zaczęły dręczyć jakieś niezwykłe wątpliwości. Coś w zachowaniu mnicha poruszyło go głęboko. Alphonse patrzył prosto przed siebie, a jego ręce oparte na kolanach drżały nerwowo. Obserwując go z góry, Clifton ondiósł wrażenie, że mnich cały drżał i bezdźwięcznie poruszał ustami, a jego twarz, bardzo postarzała, z zapadniętymi oczami, była wychudła i chorobliwie blada. Do chwili, kiedy minęli zakręt i wjechali na główny szlak, w wózku panowało milczenie. Clifton z niepokojem myślał o szaleństwie mnicha, które wyczytał w jego twarzy. Po pewnym czasie Alphonse wyszedł zwycięsko z wewnętrznej walki z samym sobą, podniósł głowę i spojrzawszy na Cliftona roześmiał się, ale w jego śmiechu nie było ani swobody, ani humoru. - Gdzie jest nasz przyjaciel, Gaspard? - spytał. - Przeprasza Ajaxa Trappiera - odpowiedział Clifton. - Po twojej ucieczce odbyli zebranie towarzyskie, by nawet pogłoska o ich głupocie nie dotarła do uszu panien St. Ives i Fanchon. Złożyłem przyrzeczenie, że nie powiem nikomu ani słowa o całym zajściu. Czy dobrze zrobiłem? - Oczywiście - pokiwał mnich głową. - Jeśli chodzi o mnie, nie mam powodu aby opowiadać o tym Angeliąue i nie spodziewam się też ujrzeć ponownie Antoinette. Chłodno i dobitnie wypowiedziane słowa zaskoczyły Cliftona. 223 - Myślę, że moja praca zbliża się do końca - ciągnął mnich. - Ty jesteś jedynym człowiekiem na świecie, który powinien wiedzeć coś więcej na ten temat, monsieur Clifton, ponieważ istnieje między nami więź, której nawet moja brzydota ani owo, jak sądzisz, półszaleństwo nie mogą zerwać. To nasza miłość do Antoinette. Moja umrze razem ze mną, twoja będzie żyć dalej, lecz nie jestem tak szalony jak przypuszczasz i jak czasem myśli Gaspard. Są chwile, kiedy dostrzegam pewne sprawy tak wyraźnie jak nikt inny. Dlatego doprowadziłem do tej walki i kazałem dziewczynie zająć miejsce Angeliąue przy oknie. Wiedziałem, że dopóki nienawiść między Ajaxem i Gaspardem sama się nie wypali, Gaspard nigdy nie zazna spokoju. Jedyną rzeczą, która mogła zniszczyć ich wzajemną wrogość i uczynić z nich przyjaciół, było urządzenie widowiska, które ośmieszyło ich w ich własnych oczach. Tak więc, gdy Antoinette zasugerowała utworzenie szkół w lesie, podpowiedziałem jej, aby mianowała Angeliąue na jedną z nauczycielek. Mademoiselle Fanchon nie domyślała się mego udziału w tym planie i o mało się nie zdradziła, kiedy spotkaliśmy się nad Mistassini. Nie wiem dlaczego przybrała nazwisko Anny Gervais. To jest tajemnica jej i Antoinette. Anna Gervais to brzmi ładnie, lecz sama Anna Gervais to chuda stara panna z Quebecu, która swoją adoracją nie dawała spokoju Gaspar-dowi. Nieważne zresztą, jaki miała powód Angeliąue, by przybrać inne nazwisko - tylko mi w ten sposób pomogła. Jeszcze jedno zadanie przede mną, a potem... - Co? - zapytał Clifton, gdy mnich się zawahał. - Moja praca zostanie wykonana. Kobieta, którą kocham ponad życie, zrozumie to później. I Antoinette, niech ją Bóg błogosławi, będzie szczęśliwa! I ty również, monsieur. Opowiadam ci to, abyś im to pewnego dnia powtórzył, bo w przeciwnym wypadku będą mną pogardzać... Och, nie jestem szalony! Jestem bardzo normalny! Zbyt normalny! Może dlatego, że pewnego rodzaju szaleństwo jest lepsze od rozsądku. Pragnę, by prawda o mnie była znana, tak abyś ty i te dwie kobiety, które kocham zechcieli pomodlić się czasami za zbawienie duszy, która niegdyś była natchnieniem dla człowieka oddanego Bogu, a teraz walczy słabo w ciele grzesznika. Monsieur, niedaleko stąd w leśnym zakątku znajduje się źródło. Czy nie jesteś spragniony? 224 - Nie, ale zaczekam na ciebie - powiedział Clifton, zatrzymując wózek w skrawku cienia. Odczuł w stosunku do tego człowieka coś w rodzaju tkliwości i przez chwilę chciał położyć rękę na jego ramieniu tak, jak to robił aby pocieszyć Joego. Lecz zanim się zdecydował, mnich stanął na drodze. Popatrzył w górę, próbując uśmiechnąć się do Cliftona. Chwilę później Brant obserwował zakurzoną, pokręconą postać, jak przedzierała się przez przydrożne zarośla a następnie płot w drodze do lasu i serce wypełniło mu współczucie oraz sympatia do małego mnicha. Czekał. Tam, gdzie zniknął Alphonse, śpiewał ciemno ubarwiony drozd, jakby witając istotę ludzką, równie szarą i samotną jak on sam. Wiewiórka biegła po sztachetach wzdłuż płotu. Ze skraju lasu dobiegało brzęczenie pszczół, zgrzytliwa muzyka świerszcza, jakieś wołania, szepty i prawie niedosłyszalny szmer życia w głębi leśnych ostępów. Przez konary drzew przebijały się promienie słoneczne, których miękki blask tworzył fantastyczną mozaikę plam i strumieni światła. Mnich zniknął wśród tej scenerii i do tej pory nie powrócił. Clifton nasłuchiwał, czy nie usłyszy jego kroków i szmeru rozsuwanych krzaków. Na starym pniu kuł dzięcioł, bliżej słychać było głos jakiegoś małego ptaka, z płotu zuchwałe zrzędziła wiewiórka, a w dole drogi tłusty suseł lazł do zagonu koniczyny, kołosząc się kaczkowato. „To gaszenie pragnienia zabiera mnichowi zbyt dużo czasu" - pomyślał Clifton. Zszedł z wózka i uwiązał konia do młodej topoli. Potem przeszedł przez płot i dotarł do maleńkiej strugi, wzdłuż której uszedł jeszcze ze sto kroków, aż napotkał źródło. Mnicha tam nie było, nie widać też było żadnego śladu stopy ludzkiej na miękkiej glinie w pobliżu źródła. Clifton zawołał głośno, lecz jedyną odpowiedzią był głuchy szum lasu. Postał chwilę w milczeniu, zanim zrozumiał, że mnich nie przyszedł tu aby ugasić pragnienie, lecz odszedł w nieznanym kierunku i nie miał zamiaru powrócić. Pomimo to czekał na niego przy źródle jeszcze pół godziny, wsłuchany w szum drzew, wytężając wzrok aby ułowić każdy błysk ruchu, który złote sadzawki i strumyki słonecznego blasku mogły ujawnić. Potem powrócił do wózka i pojechał dalej brudną drogą, która porwadziła do Saint Methode. Wyjechawszy z chłodnej, spokojnej bocznej drogi znalazł się nagle w nieprzerwanym strumieniu życia, światła i śmiechu. Farmerzy 225 15 - Na starym szlaku wracali z kościoła. Młodzi wieśniacy i wiejscy galanci minęli go pierwsi. Każdy z nich współzawodniczył z rywalem w eksponowaniu swoich umiejętności jeździeckich oraz zalet własnego rumaka. Tak się działo, kiedy jechali samotnie, ale gdy obok takiego galanta siedziała piękno-oka panna o różowych policzkach, młody zalotnik zachowywał się nieco sztywno i poważnie, wiedząc że oczy rodziców młodej damy obserwują go bacznie z tyłu. Najszybsi minęli Branta, pozostali zaś dopiero nadciągali, wozy i wózki zapełnione dziećmi, czasem nawet dwa lub trzy pojazdy dla jednej rodziny. Najmłodsi byli niezadowolenie, że przyszło im się wlec pod czujnym okiem rodziców. Z tyłu i na końcu kawalkady jechało z pół tuzina dwukołowych wózków, których młodociani furmani naigrywali się dobrodusznie z Cliftona, z powodu jego powolności. Pomimo tego tumultu Clifton czuł, że czegoś mu brak. Wolno jechał drogą, aż szary obłok kurzu zniknął daleko w przodzie. Nawet i wtedy nie przyspieszył; nie mógł zapomnieć o ojcu Alphonse i jego zagadkowym zniknięciu. Było już po północy, kiedy dotarł do Mistassini. Siedział samotnie w swoim pokoju, bezczynnie jak nigdy dotąd. Kilka razy spoglądał przez okno na nie oświetloną chatę, w której spały Angeliąue Fanchon i Catherine Clamart. Gdyby w chacie było światło, czy może jakiś zauważalny ruch, mógłby zaryzykować wizytę, nawet o tak późnej porze, gdyż więzy między nim a dziewczyną, którą z początku znał jako Annę Gervais, zdawały się umacniać wraz z upływem każdej godziny. To ona rozbudziła największą nadzieję w jego sercu. Ona domyśliła się też, że Gaspard pozwoli przeczytać mu list, który doń wysłała. Przecież Angeliąue napisała tych kilka wzruszających linijek o Antoinette i o nim celowo, aby zrozumiał, o co jej chodziło. Rano, po przekazaniu wiadomości od St. Ivesa, Clifton zada jej pytanie, od którego nie zdoła się uchylić, chociaż będzie się to wiązało ze złamaniem obietnicy, którą dała Antoinette. Po prawie bezsennej nocy Clifton zjadł śniadanie i nie opuszczał swojego pokoju, dopóki nie zobaczył Angeliąue i Catherine wychodzących z chaty. Były obute, ubrane w spodnie do konnej jazdy i koszule khaki. Każda z nich miała na ramionach mały plecak. Serce Cliftona zabiło z radości na widok ich sportowych sylwetek. Widać obie ama- 226 żonki liczyły się z surowym życiem w obozach leśnych. Nawet ich obuwie było odporne na wodę, błoto i skały. Długie włosy Catherine były splecione w warkocz, który świecił jak złota lina, kiedy padło na niego poranne światło słoneczne. Clifton wpatrywał się w twarz Angeliąue i w jej oczy, w których widział swoje odbicie. Jej pozdrowienie, na pozór tak wesołe, jak powitanie Catherine Clamart, kryło w sobie widoczną niecierpliwość, którą nietrudno było Brantowi zrozumieć. Chciała wiedzieć, jak jej wiadomość została przyjęta przez Gasparda i co przynosił Clifton w odpowiedzi. Gdy śniadanie zostało zakończone, Clifton poprosił ją o kilka minut rozmowy sam na sam. Udali się w stronę rzeki, pozostawiając Catherine z młodym inżynierem, który czekał na nie z końmi i miał być ich przewodnikiem podczas pierwszej podróży między robotników. - Planowałyśmy wyruszyć godzinę wcześniej - powiedziała Angeliąue - lecz Catherine nigdy nie może skończyć tej ceremonii ze swoimi włosami. One są wspaniałe i nie mogę jej za to winić. Jest zakochana do szaleństwa i podobnie dzieje się z młodym Vincentem. Każde z nich próbuje ukryć swoje uczucia, dopóki nie nadejdzie odpowiedni czas. Wczoraj niespodziewanie natknął się na nas, kiedy suszyłyśmy na słońcu włosy, spodziewając się, że nikt nas nie dostrzeże. Jak śmiesznie wyglądał Vincent ze spojrzeniem pełnym niedowierzania i nieziemskiego zachwytu. Ten podziw był adresowany do Catherine. Ona wyglądała jak prawdziwa bogini w płomieniach, obsypana strugami włosów aż do kolan. Gdyby mnie tam nie było, upadłby jej pewnie do stóp. I odtąd Catherine poświęca połowę wolnego czasu swoim włosom. Dziś rano splotła je w warkocz, bo wie, jak Vincent to kocha. Czy to nie jest śmieszne, kiedy mężczyzna odczuwa coś podobnego? Rzuciła mu szybkie spojrzenie, jakby oczekując od nieo twierdzącej odpowiedzi. - Jest to możliwe - odparł Clifton, udając że nie zwrócił uwagi na jej wyzwanie - i takie rzeczy się dzieją. Mężczyźni upierają się, by robić z siebie głupców, jeśli nie w ten, to w inny sposób. Weźmy na przykład Gasparda St. Ivesa. Gdy go spotkałem, bredził na temat włosów pewnej delikatnej wiejskiej dziewczyny - Angeliąue Fanchon, myślę że tak się ona nazywała i kiedy wyśmiałem jego zapał, chciał walczyć ze mną. Lecz ja nigdy nie słyszałem, żeby szepnął słowo o Annie Gervais! 227 - Byłam niemądra - odpowiedziała półgłosem Angeliąue. - I to bardzo - zgodził się Clifton. - Czy oddałeś Gaspardowi mój list? - Kiedy mu powiedziałem, że mam list od Anny Gervais, odmówił jego przyjęcia. - Co?! - Lecz zmusiłem go do jego przeczytania. Angeliąue westchnęła z ulgą. - A więc raczysz sobie ze mnie żartować, monsieur Brant? Jeżeli myślisz, że to zabawne trzymać mnie w niepewności... Mała, ciemna błyskawica wystrzeliła z jej oczu. - Żartować z ciebie? - Clifton roześmiał się. - Ja po prostu cieszę się z twojego szczęścia, droga przyjaciółko! Myślę, że naprawdę zrozumiałem St. Ivesa dopiero gdy przeczytałem ten list od ciebie. To był płomień, który ukazał mi po raz pierwszy jego wnętrze. Sądzę, że był trochę załamany i list przywrócił mu nadzieję. Gaspard powiedział bardzo mało, lecz sposób w jaki mówił znaczy bardzo wiele. Prosił mnie, bym przekazał ci następujące słowa: „Przyjadę do niej jako najszczęśliwszy człowiek na świecie, natychmiast gdy zakończymy z siostrą naszą wspólną pracę. Mógłbym jechać teraz, lecz wiem, że ona nie chciałaby tego". Później pozwolił mi przeczytać twój list! Clifton poczuł, jak ręka Angeliąue, oparta na jego ramieniu, drży. - Pozwolił mi przeczytać list - powtórzył. - Tak, rozumiem - odpowiedziała Angeliąue prawie szeptem i pochyliła głowę tak, że nie widział jej twarzy. - Pisałaś w nim o mnie. Jestm ci wdzięczny za dobrą opinię na mój temat. Jeśli prawdą jest, że Antoinette nie żywi do mnie wrogich uczuć, i jeśli zechcesz to teraz potwierdzić, będę niemal równie szczęśliwy, jak Gaspard St. Ives. Lecz jeżeli napisałaś te słowa bezmyślnie... Spojrzał w oczy Angeliąue, które były cudownie miękkie i błszczące. - To jest prawda - odpowiedziała cicho, lecz dobitnie. Cliftonowi zdawało się, że słowa dziewczyny były jak trzy małe dynama, które zaczęły pracować w jego sercu, ciele i duszy. - Teraz jestem tego bardziej pewna niż wówczas, gdy pisałam owe słowa. Musiałeś uczynić coś strasznego i Antoinette próbuje cię ukarać, 228 podobnie jak ja chciałam ukarać Gasparda. Rani ją to podobnie jak i ciebie. Gdyby to nie była prawda, dlaczego... - Proszę, mów dalej - błagał Clifton, gdy dziewczyna się zawahała. - Dlaczego jej oczy są czasem czerwone od płaczu? - spytała Angeliąue. - Moje wyglądały podobnie, i to wiele razy w ciągu minionego półrocza, ponieważ kochałam Gasparda, a ciągle usiłowałam wzbudzić w nim przekonanie, że go nienawidzę. - Może jej płacz jest wynikiem udręki, wywołanej machinacjami Hurda - zasugerował Clifton a jego głos zabrzmiał głucho. - Nie, w jej oczach pojawia się błysk, kiedy myśli o Ivanie Hurdzie czy też o jego działaniach. Ale ona płacze wieczorami. - Skąd wiesz? - Dwa razy słyszałam jej płacz, kiedy spałam z nią w jednym pokoju. - To musi być inna przyczyna, nie ja. - Lecz przypadkiem usłyszałam jej rozmowę z małym Joe o tobie. Ona mówi, że cię nie lubi i powtarza tę niby-prawdę zbyt często, lecz w tajemnicy opowiada Joemu, że jesteś najlepszym człowiekiem na świecie i kiedy on sam dorośnie musi być tak dzielny jak ty. Kiedyś podsłuchałam, jak ona mówiła to do Joego. - To chyba dlatego, że ona jest zbyt uczciwa, aby nastawiać Joego przeciwko mnie. - I zdarzyło mi się zajrzeć do małej skrzyni, w której szukałam pudru do nosa - ciągnęła Angeliąue. - W skrzyni był list i telegram i na jednym z nich zobaczyłam twoje nazwisko. Właśnie w ten sposób przechowywałam listy od Gasparda, i nie dlatego że go nienawidziłam, ale że go kochałam! Clifton gwałtownie wciągnął powietrze. - Gdyby chociaż połowa z tego, co powiedziałaś mogła okazać się prawdą! - westchnął Clifton. - Czy wyrządziłeś jej naprawdę wielkie zło? - spytała Angeliąue Fanchon delikatnie. - Powiedziałem, że ją kocham. - To nie taki znów wielki grzech. - Lecz powiedziałem jej, co kryło moje serce, gdy ją pierwszy raz ujrzałem. 229 - Uf! uf! - zadrżała Angeliąue. - I mówiłem jej to od tej pory każdego dnia. W trzecią noc, w czasie burzy na Jeziorze Św. Jana, niosłem ją w ramionach do domu farmera. I całowałem ją kilkakrotnie w czasie drogi. - I ona pozwoliła ci na to? - Myślała, że jestem jej bratem. Angeliąue wydała cichy okrzyk. - Gdyby Gaspard zrobił ze mną coś podobnego, raczej nie chciałabym go za to bardzo znienawidzić. Chyba, że... - Co? - Popełniłby potem niewybaczalny błąd. Czy jesteś pewien, że Antoinette uwierzyła w to, że to nie był Gaspard tylko ty? Czy to nie jest możliwe, że ona wiedziała iż to byłeś ty i to przeżycie przyniosło jej szczęście zamiast udręki. Dopóki nie postąpiłeś tak głupio, by jej ujawnić swą tożsamość w domu farmera. Och, tak. Ona opowiadała mi o burzy i o tym, jak niosłeś ją, lecz nie wspomniała o pocałunkach. I kiedy stałeś tam jak osioł nie pozostawiając jej nawet skrawka dumy, pod którym ona mogłaby się ukryć, czy miała inny wybór, jak tylko cię znienawidzić? Oczywiście nie mogła inaczej postąpić. Próbowałam znienawidzić Gasparda za mniejsze przewinienie. - Myślałem, że postąpiłem słusznie, ujawniając się. - Postąpiłeś bardzo nierozsądnie. Jeśli Antoinette chciała być trochę oszukana i zepsułeś jej to, twoja zbrodnia jest niewybaczalna i wątpię czy twoja ukochana tak prędko padnie ci w ramiona. Lecz ona cię kocha, jestem tego pewna. Nadchodzą Catherine i Vincent. Zobacz jak on idzie: krok lub dwa za nią, by nasycić oczy widokiem jej cudownego warkocza. Och, my wszystkie mamy swoje drobne podstępy i sztuczki, Clifton, i grzechem jest odkrywać je. - Zawsze będę myślał o tobie jak o dobrym aniele, który pojawił się w moim życiu - powiedział Clifton wzruszony i pełen wdzięczności. - Sądzę, że przyniosłaś mi szczęście, i zawsze kiedy stajesz mi się droższa, myślę o tobie jako o Annie Gervais. - Kolejna mała hipokryzja - westchnęła Angeliąue, kiedy Catherine i Yincent zbliżyli się. 230 - Jesteśmy tym przepełnione, Clifton, tak bardzo przepełnione, że chyba cudem świat nie doznał przez to katastrofy. Proszę cięo wybaczenie. Prawdziwa Anna Gervais wybierała się tutaj niemal do ostatniej chwili, ale spotkała wdowca, który potrzebował opieki i po krótkim czasie wyszła za niego. Ta wiadomość sprawi pewnie przyjemność Gas-pardowi. Zajęłam więc jej miejsce i poprosiłam Catherine, aby przyjechała tu ze mną. Przybrałam również nazwisko panny Gervais. To był mój kaprys, taka mała zabawa. Być może, Angeliąue Fanchon pomyślała, że spotkanie w tych okolicznościach z Cliftonem Brantem, byłoby nieco krępujące nieprawdaż? Uśmiechała się do Catherine i Vincenta, kiedy wymawiała ostatnie słowa, lecz koniuszki palców wbiła w ramię Cliftona. - Antoinette dołączy do nas w ciągu dziesięciu dni, najdalej dwóch tygodni - zakończyła - i jeśli będziesz dobrze obserwował i wyciągniesz właściwe wnioski, sam się przekonasz. Pół godziny później Clifton patrzył, jak obie dziewczyny odjeżdżają w towarzystwie Vincenta. Kiedy znikali w gęstwinie leśnej, zauważył błysk światła słonecznego tańczącego w złotych włosach Catherine. ROZDZIAŁ XXIII Stracone złudzenia Clifton rozpoczął pracę z takim entuzjazmem, jakiego nie miał od lat. Angeliąue Fanchon rozproszyła chmurę przygnębienia jaka otaczała go od pewnego czasu. Teraz czuł się natchniony przez cudowne pragnienie sukcesu na polu, na który poprzednio jedynie obowiązek i ponura determinacja stanowiły impuls do działania. Antoinette nie czuła do niego nienawiści, nawet nie odczuwała niechęci i przechowywała jego listy. Mówiła też o nim miłe rzeczy Joemu i jeśli Angeliąue Fanchon miała rację, Antoinette myślała trochę o nim! Umysł Cliftona wypełniały marzenia i wzbudzające inicjatywę wizje. Sam był gotów stawić czoła tuzinom, czy nawet setkom Ivanów Hurdów. Rzucił się w wir pracy z rodzajem dzikiej brawury, która przypominała mu dni walki w Belgii. Trzy dni po jego powrocie z Saint Felicien, łódź z Roberval przywiozła pułkownika Denisa. Pewność siebie i optymizm Cliftona przypominały masę skalną, której nawet dynamit nie był w stanie rozsadzić. Razem wędrowali od obozu do obozu i w miarę u-pływu czasu Clifton wskazywał nowe atuty, które umożliwiały im pokonanie Hurda. Denis odmłodniał w ciągu tych pięciu dni o dziesięć lat. Towarzyszyły im Angeliąue i Catherine, których dusze przepojone entuzjazmem, pobudziły do walki również pułkownika. Jedna ze szkół była w trakcie budowy, sporządzono plany pozostałych. Ścinano pnie drzew na budowę obiektów szkolnych, dziewczyny przygotowywały programy i kompletowały klasy. Ku zdumieniu Cliftona i Johna Denisa wniosły dreszcz oczekiwania i podniecenia do każdego obozu i każdego domu robotnika przez przygotowanie grup do nauczania angielskiego. Nie było dorosłego człowieka w obozie, który nie zdawałby sobie spra- 232 wy ze znaczenia znajomości tego języka choćby z uwagi na możliwości zarobkowe w wielkich angielskich kompaniach, które posiadały 90 procent młynów i koncesji na drewno w całej prowincji. - Nie możemy przegrać tej walki, kiedy wszystkich ożywia taki entuzjazm - powtórzył Clifton chyba po raz dwudziesty pułkownikowi Denisowi. - Kiedy zetniemy drewno, tylko Hurd może nam przeszkodzić w dostarczeniu go do młynów. Twoim wielkim zadaniem jest teraz zachęcenie prawicy rządowej, aby przyjechała do nas na wycieczkę połączoną ze śledztwem, gdy będziemy już przygotowani. Praca, którą wykonujemy powinna spodobać się premierowi, który jest człowiekiem rozsądnym, uczciwym i pogardza Hurdem. Przywieź ich tutaj, niech posłuchają naszych szkolnych dzwonów i zobaczą, co robią nasi ludzie. Wówczas Hurd nie ośmieli się spuścić ze smyczy swoich cudzoziemców i kryminalistów, tak jak to sobie zaplanował. Dopilnuj też, żeby razem z nimi przyjechali dziennikarze. Musimy dokonać kolosalnego przełomu, a jeśli nam się nie uda, będzie to znaczyło, że takie zasady jak honor i uczciwość nie istnieją już na świecie. Clifton swoim entuzjazmem przypominał potężnie naładowane dynamo i tylko Angeliąue Fanchon znała źródło owego inspirującego Branta płomienia. - Zamierzam wykarczować dwa miliony pni - powiedział Denisowi - i rzucę je w dół rzeki. Dzień po wyjeździe Johna Denisa do Quebecu zobaczył się ponownie z Angeliąue Fanchon. - Od czasu, gdy arcybiskup zakazał tańców wszystkim katolikom w prowincji Quebec, zdecydowałyśmy się organizować raz w tygodniu jakąś muzyczną rozrywkę i zabawę w każdej ze szkół - oznajmiła Cliftonowi. - Potrzebne są nam cztery pianina. Clifton wysłał zamówienie na pianina jeszcze tego samego dnia. Od tego czasu aż do połowy września nie otrzymał żadnej wiadomości ani od Antoinette i Gasparda, ani też od Angeliąue Fanchon, choć do obozów bez przerwy napływali nowi ludzie. 15 września na terenie Laurentian Company przebywało sto osiemdziesiąt osób; mężczyznom towarzyszyło w lesie czterdzieści kobiet i sześciesięcioro dzieci. 17 września pierwszy szkolny dzwonek - pionierski dźwięk w tych północnych 233 lasach - wysłał swoje pierwsze dźwięki. W dwa dni później Clifton otrzymał krótką i suchą informację od Antoinette, z której wynikało, że dziewczyna i jej brat przybędą nad Mistassini 20 września. Tego samego dnia Delphis Bolduc dostarczył świeżych informacji o poczynaniach Hurda, który zaczął karczować wszystkie drzewa wzdłuż strumieni poniżej koncesji Laurentian Company. Zamiary prezesa Hurd-Foy były jasne - zacząć pracę wcześniej i czekać na spływ. Gdy nastaną wiosenne powodzie, wrzucić do rzeki każdą ilość pni, jaką Mistassini będzie w stanie przetransportować do młynów. A ponieważ wszystkie pnie Hurda będą składowane poniżej wyrębu Laurentian, istniało wielkie niebezpieczeństwo, że ta ostatnia zostanie całkowicie wyparta. Była to oczywista intryga Hurda. Gdyby wykorzystał całą zdolność spławną rzeki wyłącznie dla swojego drewna i powstrzymał tym samym transport pni Laurentian Company, ruina tej ostatniej byłaby całkowita. Lecz Delphis przyniósł również ze sobą i nadzieję. Jak powiedział, obmyślił sposób pokonanie Hurda w tej grze. Czterdzieści mil w górę rzeki od ich terenów eksploatacyjnych, ukryte w zagłębieniu górskim, znajduje się wielkie jezioro. Odpływ jeziora, w postaci strumienia, płynie do Mistassini między górskimi ścianami skalnymi. Delphis dowodził, że strumień ten mógłby być łatwo spiętrzony i woda w jeziorze podniosłaby się o czterdzieści stóp. Oczywiście te prace należało przeprowadzić w tajemnicy, ponieważ Hurd mógłby je łatwo udaremnić. Lecz jest to wykonalne. Wtedy robotnicy Laurentian mogliby zepchnąć swoje pnie do Mistassini wcześniej niż Hurd, wysadzając tamę dynamitem i zanim przeciwnik zorientowałby się, co się stało, nagły prąd rzeki zaniósłby je daleko w dół Mistassini, poniżej terenów leśnych należących do Hurd-?Foy. Wraz z nadejściem wysokiej fali powodziowej pnie Laurentian popłynęłyby swobodnie do młynów. Pomysł ten zdumiewał swoją niezwykłą prostotą. Gdyby plan Bolduca został zrealizowany, Hurd nie tylko zostałby pobity, lecz połowa jego drewna pozostałaby na miejscu i schłaby po przejściu wysokiej fali. Jeśli Denis nie mylił się w swoich obliczeniach, Mistassini może przyjąć zaledwie pięć milionów pni podczas jednego spływu. W towarzystwie Vincenta, kierownika zespołu inżynieryjnego oraz Bolduca, który ich prowadził, Clifton wyruszył w górę Mistassini jeszcze tego samego dnia. Zostawił krótki list do An- 234 toinette, w którym wyjaśnił doniosłość swej misji i przeprosił ją, że nie będzie obecny by powitać ją osobiście. W pierwszym składzie drewna, w drodze w górę rzeki, Clifton rozmawiał kilka minut z ma-demoiselle Fanchon. - Oczywiście, ty zostaniesz by ich powitać - powiedział. - Oczywiście, że nie! - oświadczyła żarliwie Angeliąue. - Czy przypuszczasz, że będę uganiała się za Gaspardem? To on musi do mnie przyjść, gdziekolwiek będę! - Lecz Antoinette? Ktoś jednak powinien tam być... - Ale ten ktoś ucieka - zadrwiła Angeliąue, unosząc tak wysoko rzęsy, że patrzyła mu prosto w oczy. - Moja podróż na północ jest konieczna... - Jednak nie na tyle pilna, byś nie mógł poczekać jeszcze trzy dni! Clifton zarumienił się. - Po prostu boisz się tego spotkania! - Masz rację! Raczej skorzystam z okazji by odejść. Wolę, żeby inni zapoznali ją z wynikami mojej pracy. Nie będę się jej więcej narzucał. Powiem ci szczerze: tam, gdzie zazwyczaj byłem taki śmiały, teraz jestem tchórzem. Angeliąue wybuchnęła lekkim śmiechem a rumieńce na jej policzkach i błysk w oczach zmusiły Cliftona, by spojrzał na dziewczynę. - Twoja ocena jest właściwa, monsieur Clifton - pochwaliła go. - O ile kobieta nie wierzy, że jest wystarczająco silna, aby zastraszyć mężczyznę, którego kocha, nie chce go widzieć. Oczywiście Antoinette nie dowie się, że uciekasz przed nią, chyba że ja jej to powiem. Lecz zanim wyjawię całą prawdę, odmaluję przed jej oczami twój wspaniały obraz tak, że ona sama poczuje się niepewnie. Możliwe, że dobrze jej to zrobi, kiedy zobaczy czego tu dokonałeś i usłyszy co ja i Catherine myślimy o tobie. Więc proszę, odejdź szybko do swego ważnego zajęcia i nie wracaj przez kilka dni! Tak więc Clifton kontynuował swą podróż na północ, szczęśliwszy niż przed wyruszeniem, bo to co tu napotkał, stanowiło nową niespodziankę, którą obdarzyło go życie. Głos Vincenta drżał ledwie tajonym triumfem, kiedy wyjaśniał, jak łatwo jezioro może zostać zamienione w 235 olbrzymi rezerwuar wody. Tamę będzie można zbudować z drewna i skały, a elementami ze stali i cementu zatkać szczeliny i wzmocnić w niektórych miejscach samą konstrukcję. Trzy lub cztery ładunki dynamitu rozwalą ją całkowicie we właściwym czasie i pięć milionów metrów sześciennych wody wleje się do Mistassini, jeśli lustro wody podniesie się tylko o dwadzieścia stóp. Wylot między skałami nie miał nawet sześciu stóp szerokości. Vin-cent robił obliczenia i szkice na piasku. Stwierdził, że można wykonać tę pracę w ciągu dziesięciu dni, dysponując dwudziestoma ludźmi, jednak ze względu na zachowanie absolutnej tajemnicy, koniecznej do osiągnięcia sukcesu, zażądał tylko sześciu zaufanych ludzi i miesiąca czasu na wykonanie tamy. Wyeliminował też ze swoich planów użycie stali i cementu. - Pracę należy rozpocząć natychmiast - powiedział inżynier. -Potem nie będzie więcej opadów i bardzo mało wody napłynie do jeziora w okresie miesięcy zimowych. W normalnych warunkach, do stycznia, wody w jeziorze opadną jeszcze o stopę. Spiętrzenie wody w naszym zbiorniku będzie procesem wolnym i jest rzeczą ważną, by nie tracić teraz czasu. Następnego dnia wyruszyli w drogę powrotną. Clifton pomyślał sobie, że dziś jest czwartek, a więc Antoinette przyjechała do składu numer 2 w środę, a Gaspard odszukał natychmiast Angeliąue i ten dzień był zapewne dniem wielkiego szczęścia w dole rzeki. Jego własne serce zwróciło się ku przyjemnemu wydarzeniu, które sobie wyobraził. Nie spieszył się, lecz jednocześnie znalazł wymówkę, aby nie badać dokładnie brzegów rzeki, kiedy je mijali. Niemniej jednak od czasu do czasu lądowali na brzegu, aby zrobić dokładniejszą inspekcję lecz nawet wtedy jego myśli bezustannie biegły do Antoinette. Tę noc spędził niemal bezsennie, krew w nim wrzała, a w jego wyobraźni jawiły się przyjemne wizje. Była już pora kolacji, kiedy drugiego dnia przybyli do niższego składu. Clifton był rad z tego, ponieważ miał czas aby umyć się i ubrać i... opanować lekkie zdenerwowanie. W towarzystwie Vincenta wspiął się wąską ścieżką prowadzącą ku osadzie i nie rzucając się nikomu w oczy, dotarł do drzwi swojej kwatery. Oczy Yincenta szybko spenet- 236 rowały chatę, w której mieszkały dziewczyny i nagle z jego piersi wydarł się radosny okrzyk. - Tam stoi Catherine! - zawołał. Również Clifton ją dojrzał. Wiedziała, że dziś wrócą i dlatego czekała na Vincenta. Vincent odszedł, zapominając o obecności Cliftona a nawet o swej brudnej i nieogolonej twarzy. Wchodząc do swojego pokoju Clifton słyszał radosny głos Catherine, która pozdrawiała go z daleka. Miał nadzieję, że odwiedzi go Gaspard, który jednak nie przychodził. Brant wykąpał się, ogolił i kończył już prawie ubieranie, gdy zapukał Eugene Bolduc. - Chciałem dać ci trochę czasu, byś się doprowadził do porządku -wyjaśnił, kiedy wszedł do pokoju. - Czy St. Ivesowie są tutaj? - spytał Clifton i czuł jak mu serce łomocze. - Przybyli przedwczoraj i przywieźli ze sobą czterdziestu mężczyzn i dwadzieścia kobiet z dziećmi - dodał Eugene radośnie. - Oczekujemy, że w tym tygodniu przybędzie ponad stu pięćdziesięciu ludzi. - Świetnie! - wykrzyknął Clifton. - A Gaspard St. Ives? Gdzie on się podziewa? - Wyruszyli dziś rano z mademoiselle Fanchon do składu numer 3. - Czy obie panny były tutaj, kiedy przybyli St. Ivesowie? - Mademoiselle Clamart tak, lecz mademoiselle Fanchon była w składzie'numer 1 i St. Ives pojechał po nią. Eugene mrugnął okiem i wymownie wzruszył ramionami. Świetny numer wykręciła z tą Anną Gervais! Do diabła z tym wszystkim! Dlaczego Bolduc nic nie wsponinał o Antoinette? Clifton zawiązał krawat. - A co z jego siostrą? - zapytał. Eugene popatrzył przez okno. - Jest tam. Skończyła właśnie kolację i zmierza do swej chaty. Clifton powolnym krokiem zbliżył się do okna. Zobaczył jej sylwetkę, ta sama szczupła i godna podziwu postać, z lekko uniesionym podbródkiem. Ciemne, brązowe włosy, które on tak podziwiał i uwielbiał, błyszczały w ostatnim blasku słońca. Serce dławiło go, lecz przemógł strach. Podskoczył do drzwi i zanim Antoinette zdołała wejść do 237 swojej kwatery, zawołał do niej, lecz ona nie zatrzymała się, ani nawet nie odwróciła, dopóki nie doszła do chaty. Wtedy niedbale raczyła zauważyć go. Gorący entuzjazm wyzierał z twarzy Cliftona, odbijał się w jego oczach i drżał w jego głosie. - Bóg jeden wie, jak bardzo się cieszę, że jesteś tutaj! - krzyknął w upojeniu. - Liczyłem dni i godziny... Wtedy zobaczył, że w jej pięknych szarych oczach nie zaszła na jego widok najmniejsza zmiana. Nie widział w nich błysku radości, czy szczęścia, ani miękkiego blasku powitania czy nawet zadowolenia. Jej ręka spoczęła na klamce, a ona sama była tylko w połowie odwrócona do niego. - Dziękuję, monsieur Brant - powiedziała cichym i spokojnym głosem. - Jestem pewna, że moje przybycie nie doda niczego do tego wspaniałego dzieła, które wykonałeś. Klamka szczęknęła i drzwi otworzyły się na kilka cali a w sercu Cliftona coś pękło. Już nie próbował ponownie przemówić. Przez chwilę Antoinette zawachała się a potem dodała: - Myślę, że będę mogła się jutro z tobą zobaczyć, monsieur. Lecz dzisiejszego wieczoru jestem zmęczona. Przy okazji, wysłałam Joe do szkoły z mademoiselle Fanchon. Oczywiście Bim i strzelba są razem z nim. Nawet nie podała mu ręki. W jej zimnym, obojętnym głosie nie było ani śladu ciepła. Drzwi otworzyły się szerzej i Antoinette weszła do chaty. Clifton nie czekał aż się zatrzasną, odwrócił się i sztywnym krokiem udał się do swojego pokoju. Jego serce było jak martwe, a ciało i mózg niczym sparaliżowane. Przeniknęło go coś na kształt trupiego chłodu. Po pewnym czasie polecił kucharzowi, by przygotował mu coś do jedzenia. Clifton dowiedział się, że Vincent nie przyszedł na kolację i uśmiechnął się ponuro. Złota Catherine wypełniała pustkę w głodnym żołądku mężczyzny. Miłość bywa cudowną rzeczą, kiedy jest spełniona! Po powrocie do pokoju przygotował niezwykle starannie plecak, kładąc do niego rzeczy, których mógł potrzebować w czasie długiej podróży. Do północy omówił dokładnie wszystkie sprawy z Eugene. O godzinie dziesiątej, kiedy Catherine poszła spać, wezwał Yincenta, aby ten dołą- 238 czył do ich narady. Clifton oznajmił im, że wcześnie rano wyrusza do odległych składów, położonych w górze rzeki i od tej chwili będzie stale pracował w terenie a skład numer 1 pozostanie pod kierownictwem Bolduca. Vincent miał zabrać swoich ludzi i potrzebne materiały i udać się do jeziora tak szybko, jak to tylko będzie możliwe. Clifton obiecał, że sam wkrótce do nich dołączy. Zadaniem Vincenta jest zbudowanie tamy i pilnowanie jej, zaś jego ścięcie dwóch milionów pni. Wyruszył przed świtem następnego ranka. Dzień później zjawił się w składzie numer 3, gdzie odnalazł Angeliąue Fanchon. Rad był z tego, że nie zastał Gasparda, który razem z kierownikiem składu był na inspekcji przy pierwszym wyrębie. Angeliąue prowadziła lekcję, kiedy Clifton wywołał ją przed budynek szkoły. Widział, że dziewczyna była szczęśliwa, nigdy nie wyglądała tak ślicznie jak teraz. Kiedy Angeliąue zobaczyła kto jest za drzwiami, wyraz strapienia pojawił się na jej twarzy. - Stało się coś strasznego i to dotyczy ciebie - powiedziała, wpatrując się w jego zimne oczy. - Ja wiem, ja wiem, to jest moja wina. Byłam taka głupia. Jej drobne, ciepłe rączki zacisnęły się na jego dłoni. Ten dotyk zmiękczył surowość, która osiadła na jego twarzy. - Dlaczego twoja wina, mój mały przyjacielu? - spytał. - Dlatego, że ja narobiłam takiego zamieszania, Clifton. Wiem, że ona chciała zobaczyć ciebie, kiedy przyjechała. Nie była w stanie ukryć tego przede mną, ani też nie dać poznać po sobie rozczarowania, kiedy dowiedziała się, że pojechałeś na północ. I w tę pierwszą noc zepsułam wszystko! Sama byłam tak szczęśliwa, że powiedziałam jej natychmiast wszystko, jak tyją kochasz i że każdy krok w twoim życiu był przez nią inspirowany. Byłoby wspaniale, gdybym się w tym miejscu zatrzymała. Lecz nie. Poszłam dalej i powiedziałam jej, że wiem, że jestem całkiem pewna, że ona cię kocha i tylko jej głupia duma nie pozwala jej przyznać się do tego. Powinieneś ją wtedy zobaczyć. Była wściekła i oskarżyła zarówno mnie jak i ciebie o wzajemne spiskowanie przeciwko niej i o zdradziecką zarozumiałość. Powiedziała, że wie dobrze, że ty sam kryjesz się za tym wszystkim i że jest to tylko jedna z twoich znienawidzonych przez nią sztuczek, aby zdobyć jej względy. Och, ona schłos-tała ciebie Clifton i mnie też i zapowiedziała mi bym nie mieszała się w 239 jej sprawy, a ja przez cały czas wiedziałam, że jej serce było rozdarte przez własną dumę i miłość do ciebie. Po to mnie zwymyślała, żeby powstrzymać się od płaczu. Potem płakała. I twierdziła, że to z powodu upokorzeń, które spadły na nią przeze mnie. Płakała, bo jej duma jest prawie złamana, a ona tak bardzo ciebie potrzebuje! Clifton uśmiechał się. Angeliąue nigdy przedtem nie widziała na jego twarzy tak dziwnego uśmiechu. - Moja droga dziewczyno, byłaś dla mnie tak dobra jak matka i dlatego będę pomagał Gaspardowi walczyć o twoje szczęście do końca waszych dni - powiedział po chwili - Lecz w tym wszystkim co powiedziałaś kryje się pomyłka. Teraz nie mam już żadnych wątpliwości. Zatrzymałem się w mojej wędrówce do lasu, żeby zobaczyć, czy wszystko jest w porządku między tobą i Gaspardem. I widzę, że tak jest. Chwała za to Bogu. Gaspard jest księciem, ty zaś aniołem. Teraz nie chciałbym się widzieć z Joe, więc nie mów mu, że byłem tutaj. Czy praca w szkole idzie dobrze? - Wspaniale - wyszeptała Angeliąue ? ?? jej długich rzęsach błyszczały łzy. - Do widzenia! - Do zobaczenia, Clifton! Gdy odchodził jej ciemne oczy były wypełnione ognikami. Zawołała za nim bardzo cicho: - Pamiętaj Clifton, dokądkolwiek pójdziesz, Antoinette St. Ives kocha cię naprawdę. ROZDZIAŁ XXIV Wybiegi Hurda Clifton podążał dalej, do górnego obszaru wyrębów. Przemieszczał się od obozu do obozu, od drwala do drwala, lokując nowo przybyłych, zachęcając robotników do większego wysiłku, nadzorując budowę śluz i regulację strumieni, budowę i zabezpieczenie tam. Do 10 listopada jego armia liczyła trzystu dwudziestu pięciu ludzi. W czasie tych sześciu tygodni dwukrotnie spotkał Gasparda a Angeliąue Fan-chon tylko raz i niezwykle starannie unikał sytuacji, która mogłaby doprowadzić do spotkania z Antoinette. Aż do połowy listopada nie miał z tym żadnych problemów, układając w ten sposób swoje plany aby nie wzbudzić żadnych podejrzeń, że jej celowo unika. Aż nadszedł czas, kiedy cały zespół ludzi Liurentian Company pracował jak naoliwiona maszyna. Z wielką pewnością siebie Clifton napisał do pułkownika Denisa, że te dwa miliony pni będą zgromadzone wzdłuż dróg wodnych, kiedy nadejdzie wysoka fala. Vincent ukończył swą tamę, której strzegła straż złożona z trzech zaufanych ludzi uzbrojonych w strzelby i zmieniających się co 8 godzin. Clifton przypuszczał, że Hurd nie wiedział o tamie. Bolducowie informowali go systematycznie o poczynaniach ludzi Hurda. Postawa ich wrogów była zagadką dla Eugene i Delphisa. Sam Hurd nie zdradzał zakłopotania sukcesami Liurentian Company przy wyrębie i gromadzeniu drewna. Delphis wierzył, że Hurd całkowicie zmienił swoje plany i zamiast ograbiać ich, jak pierwotnie zamierzał, chowa w rękawie coś bardziej skutecznego. Hurd trzymał krótko swoich robotników, tak że nie było żadnych zajść pomiędzy nimi a ludźmi z kompanii Liurentian. Jednocześnie w olbrzymich ilościach gromadził zapasy papierówki. 241 16 - Na starym szlaku Clifton stał się bardzo podejrzliwy, gdyż nie wierzył, że przeciwnik zrezygnował z walki. Utwierdził się w tym przekonaniu po otrzymaniu listu, w którym Hurd chwalił go za wprowadzenie nowych i postępowych ideałów na obszarze leśnym i zapewnił go o sympatii i przyjaźni, pomimo „poprzednich różnic, które mogły istnieć między ????. Clifton wiedział, że ten list opracowali prawnicy Ivana Hurda i mógł on być dobrym świadectwem przyjaznej postawy Hurd-Foy w przypadku prawniczych kłopotów czy też rozgłosu w prasie. Między 15 listopada a 1 grudnia Hurd uczynił dwa zdumiewające posunięcia: bez uprzedzenia odwiedził dwie z czterech istniejących szkół. Towarzyszyło mu kilku obcych mężczyzn, wyglądających na fachowców. On sam rozmawiał swobodnie z pannami Fanchon i Clamart, zapewniając, że jeśli ich szkoły okażą-się sukcesem, w co wierzy, wówczas rozszerzy w przyszłym roku tę wspaniałą ideę na obszarze swojej koncesji. Jego następny niespodziewany ruch został wyrażony w liście, który wysłano jednocześnie do Cliftona i Antoinette St. Ives, w którym prezes Hurd-Foy prosił o wyrażenie zgody na przysłanie pewnej liczby dzieci jego robotników do laurentiańskich szkół. W ten sposób wymusił spotkanie między pułkownikiem Denisem, Antoinette i Cliftonem. Spotkanie miało się odbyć w biurze Bolduca nad Mistassini o dziewiątej rano. Dwa i pół miesiąca minęło od czasu, kiedy Brant po raz ostatni widział Antoinette. Znajomi zauważyli w nim zmiany po tygodniach życia w lesie. Angeliąue Fanchon była tym lekko przestraszona, jak gdyby coś zabiło poufałość, która ich łączyła. W tym okresie trzy razy widział Joego i zauważył, że nie potrafił postępować z chłopcem w myśl zasad przyjaźni, która dawniej istniała między nimi. Clifton miał mało powodów do żartów i wykonywał swą pracę z niezwykłą zawziętością, która wycisnęła swe piętno na jego twarzy. Głębokie bruzdy pojawiły się wokół ust, pod oczyma zmarszczki, do tego dochodziła sztywna postawa i surowość spojrzenia. Nie mógłby się teraz spotkać z Hurdem demonstrując beztroski uśmiech na ustach i wiedział, że jest mu coraz trudniej zachować choćby ślad dawnej dobrotliwości i beztroski. Za tymi zmianami zjawiły się i inne. Myśl o spotakniu z Antoinette nie napełniała Cliftona, jak dawniej, lękiem. Sądził, że samo spotkanie będzie niemiłe. Wiedział, że odbędzie się na pewno. 242 O ósmej rano przybył nad Mistassini i wysiadłszy ze swego canoe udał się niezwłocznie do biura Bolduca. Czekał tam na Denisa i Antoinette, którzy zjawili się po zjedzeniu śniadania, z piętnastominutowym opóźnieniem. Kiedy weszli, Clifton podniósł się aby ich powitać i stał nieruchomo jak Indianin. Z zaciśniętymi ustami skłonił się Antoinette i uścisnął dłoń pułkownika Denisa. Kiedy rozmawiał z pułkownikiem Denisem, w oczach Antoinette, niby gorący płomień, pojawiło się przerażenie. Opanowała się natychmiast, lecz była śmiertelnie blada, a jej dłonie zacisnęły się kurczowo. Człowiek, na którego patrzyła, nie był Cliftonem Brantem! To nie był ten sam człowiek, który zaopiekował się Joe i Bimem, walczył za jej brata, kochał cały świat i znieważył ją w sposób tak niewybaczalny! On był dzikusem; nawet pułkownika Denisa powitał chłodno, bez jakiejkolwiek emocji. Zauważyła też jego spło-wiałe ubranie, rozdarte w dwóch albo trzech miejscach oraz stwardniałe i zgrubiałe ręce i zmierzwione włosy. Antoinette odwróciła się na chwilę do okna, by ukryć jak bliska była płaczu. Clifton nie domyślał się jej wewnętrznej rozterki i szybko przystąpił do referowania sprawy. Na początku zaznaczył nerwowo, że się ogromnie spieszy i chce wrócić do składu numer 2 tak szybko, jak tylko jest to możliwe. Powiedział również szczerze, co sądzi o motywach, którymi kieruje się Hurd. Ostro sprzeciwił się argumentom Antoinette i pułkownika Denisa, którzy utrzymywali, że Hurd po głębokim namyśle zaakceptował przyzwoitość jako słuszniejszą metodę w walce. - Moim zdaniem, twoja opinia o Hurdzie jest równie zabawna, jak wszystko, co tu się może jeszcze wydarzyć - oświadczył dziewczynie. -Na wiosnę oczekuję jakiejś tragedii i postanowiłem być na nią przygotowany. Nikt nie potrafi przewidzieć, kto padnie jej ofiarą, lecz ufam, że to nie będziesz ty, mademoiselle. Nawet Denis zauważył lekkie drżenie w gardle Antoinette, kiedy przełykała ślinę. - A poza tym - dodał Clifton - oboje musicie zrozumieć, że mam własne porachunki z Hurdem. Stanowi on dla ciebie mademoiselle, pewne zagrożenie, podobnie dla ciebie, pułkowniku Denis, choć innego rodzaju. Ale on zabił mojego ojca. Możecie oboje przyjąć pokój, jeśli Hurd go wam zaoferuje, lecz ja doszedłem do wniosku, że muszę zreali- 243 zować to, co zaplanowałem po przybyciu z Chin. Hurd może wam schlebiać, lecz jest mi winien dług, który z bożą pomocą zwróci! Ale nie zamierzam narażać na niebezpieczeństwo ani was, ani waszych interesów. Poczekam, aż wiosenny spływ będzie zakończony, po czym moja umowa z waszą kompanią musi wygasnąć. Właściwie nie musiałem tu przybywać, tylko po to, by się dowiedzieć czy przyjmiecie do naszych szkół kilkoro dzieci z obozów Hurda, czy też nie, ponieważ to w niczym nie zmienia naszej sytuacji. Osobiście jestem przekonany, że on sam śmiał się do łez, kiedy wysyłał do nas swoją prośbę. Hurd po prostu gromadzi pisemne dowody, które w przyszłości mogą być opublikowane jako świadectwo jego przyjaźni dla nas. Doradzałbym wam przyjąć jego dzieci do naszych szkół; jeśli macie miejsce nie przysporzy to nam szkody, a dzieciaki odniosą pożytek. O dziewiątej trzydzieści był gotów do wyjazdu. - Nie zostaniesz na obiad? - spytał pułkownik Denis zdumiony. - Wyjeżdżam natychmiast - zapewnił Clifton. Uścisnął dłoń Denisa i złożył ukłon Antoinette, nie postąpił nawet kroku w jej stronę. Nie zauważył lekkiego ruchu, który uczyniła, jakby chciała się z nim spotkać w pół drogi. Niezwykłą bladość policzków dziewczyny tłumaczył sobie jej wysiłkiem i przykrością spowodowaną wymuszonym spotkaniem z człowiekiem, którego tak szczerze nie lubiła. Clifton wyszedł i pospieszył do swojego canoe, nie oglądając się za siebie. Osłupiały pułkownik Denis odwrócił się do Antoinette. - Na miłość boską, co się stało z Cliftonem Brantem? - domagał się odpowiedzi. Zauważył już poprzednio jej niezwykłą bladość, którą teraz podkreślały błyszczące od łez oczy. Denis odwrócił oczy od Antoinette i popatrzył w ślad za Cliftonem. - Antoinette, to przez ciebie! - Tak, obawiam się, że tak, pułkowniku Denis. Jej głos drżał, oddech stał się krótki, a potem przeszedł w szloch. Clifton pochylił się nad swoim canoe i Denis obserwował go. - Nie myślałem, że Cliftona może to spotkać - powiedział po chwili. - Nie przypuszczałem, że jakakolwiek kobieta byłaby zdolna tak na niego wpłynąć. Lecz sądzę, że to rozsądne wyjaśnienie, jeśli zna się 244 fakty. To go zdrowo uderzyło, ponieważ nie przypuszczam, żeby Clifton kiedykolwiek myślał poważnie o kobiecie, zanim spotkał ciebie. Jest mi przykro! - Mnie również - wyszeptała Antoinette drżącymi wargami. Lecz Denis nie słyszał jej już, ponieważ wyszedł na zewnątrz i krzyknął do Cliftona „do widzenia". Przez następne trzy tygodnie Clifton jadł, spał i pracował razem ze swoimi ludźmi. Stosy pni rosły ze zdumiewającą szybkością. Z Gaspar-dem spotkał się dwa razy, a z Joem i Bimem spędził dwa weekendy. Natomiast ani razu nie widział Antoinette, Angeliąue i Catherine, choć cały czas wiedział, gdzie przebywały. Antoinette pracowała teraz z przyjaciółkami, korzystając z pomocy obu braci Bolduców w przygotowaniu uroczystości świąt Bożego Narodzenia i Nowego Roku. Ten tydzień miał przecież na długo pozostać w pamięci ludzi z lasu. Około tuzina zabaw i widowisk miało się odbyć w czterech szkołach. Choinki sięgające sufitu i płonące w blasku świec uginały się pod ciężarem prezentów. Clifton razem z Vincentem udali się do szkoły kierowanej przez Catherine Clamart. Po świętach Brant wyjechał do Quebecu, gdzie spędził dwa tygodnie. Stamtąd przysłał każdej z dziewcząt świąteczne życzenia, a dla Joego przywiózł pół canoe prezentów. Po powrocie Cliftona z Quebecu mężczyźni ponownie zabrali się do pracy. W biurze nad Mistassini czekał na niego list od Antoinette. Był to list różniący się bardzo stylem i treścią od tych, jakie do tej pory od niej otrzymywał. Jej niepokorny duch i dziewczęca duma gdzieś uleciały. Antoinette pozdrowiła go zwyczajnie, podziękowała mu za uprzejmość i pamięć, którą jej okazał wysyłając świąteczny upominek i na kilku stronach szczerze i serdecznie opisała swój niepokój z powodu niespodziewanego zniknięcia Alphonse. Pytała w liście dlaczego mnich zniknął i gdzie teraz przebywa. Pisała, że tylko odpowiedzi na te pytania będą w stanie uspokoić jej obawy i zaoszczędzić zmartwień. Gas-pard powiedział jej niewiele, wspominając pogłoski, według których Alphonse miał wędrować przez puszczę, głosząc ewangelię w obozach. Podziękowała mu za wspaniałe osiągnięcia w pracy i zapewniła go jednocześnie, że cokolwiek by dla niego uczyniła, nie jest w stanie w wystarczający sposób mu tego zrekompensować. 245 Clifton uśmiechnął się, gdy przeczytał dwie ostatnie linijki. To rzadki przejaw humoru - pomyślał. Jego odpowiedź była szczegółowa, list zaś niepodobny do tych, które do niej kiedyś pisał. Nie był jakiś sztuczny czy formalny, ale pozbawiony ciepła. Napisał, że od pewnego czasu czuł się w obowiązku przekazać jej swoje spostrzeżenia na temat mnicha, ale nie było do tego sposobności. Bez zdradzania sekretu o stoczonej przez Gasparda walce, opisał jej ostatnie minuty spędzone z Alp-honse'em i jego zniknięcie. Od tej chwili, jak zdołał się dowiedzieć, Alphonse przebywa w obozach Hurda, gdzie nikt nie orientuje się na temat związków mnicha z St. Ivesami. Kiedy indziej doszły do niego pogłoski o małym wędrownym misjonarzu, przebywającym na terenach wysuniętych bardziej na zachód. Owym misjonarzem, jak mniemał Clifton, był Alphonse. Nie wierzy też, aby Alphonse powrócił, dopóki nie wykona pewnego zadania, o którym stale myślał. Możliwe też, że nawet i wtedy nie wróci. Zresztą Anoinette może sama to osądzić na podstawie ostatnich słów mnicha, które dokładnie zacytował. Z kolei podziękował dziewczynie za wyrazy uznania za jego drobną pomoc w ich pracy. Clifton pisał dalej, że jest wdzięczny za jej życzliwość, lecz jednocześnie jest pewien, że to jej przykład i natchnienie wynikające z jej ideałów, przyniosło sukces. Jej idee będą dla niego drogowskazami w pracy, a szczególnie będą mu pomocne w realizacji trudnego dzieła, któremu stawi czoła na wiosnę, gdy odejdzie aby kierować akcją zalesiania ogromnych terenów, organizowaną przez rząd chiński. Kiedy Clifton pisał ten list, Antoinette była w składzie numer 2. Następnego dnia, w drodze na północ, Brant minął skład numer 2 nie zatrzymując się, a noc spędził w składzie numer 3. Niebawem nastała surowa zima, a czas szybko mijał Cliftonowi. Miał do dyspozycji czterystu ludzi i obozy huczały niczym ule. Praca wrzała. Mnóstwo ważnych spraw poza ścinaniem drzew zaprzątało mu umysł i wypełniało czas. Tysiące sągów papierówki należało przetransportować poprzez śniegi na brzegi dróg wodnych. Przez wysadzenie tamy wody jeziora podniosą poziom wód tylko w Mistassini i tym samym Clifton stanął przed problemem przetransportowania ściętego w głębi lasów drzewa nad brzegi rzeki. Zgodnie z planem sześćdziesiąt procent wyrębu miało zalegać brzegi rzeki, należało więc wysłać do lasu 246 dwadzieścia zespołów ludzkich, aby sprawnie przetransportować drewno. Całą operację rozpoczęto pod koniec stycznia. Była to cudowna kanadyjska zima, chłodna i czysta, ze zbitym śniegiem nie przylegającym do stóp. Od czasu do czasu Clifton spotykał Angeliąue i Catherine i był szczerze uradowany ich entuzjazmem i miłością do lasów. Dziewczęta deklarowały chęć pozostania tutaj na zawsze. Z rozpromienioną twarzą Vincent powierzył Cliftonowi swój sekret - on i cudowna Catherine mają się na wiosnę pobrać i zaplanowali spędzić swoje życie w puszczy. Bóg okazał się dla inżyniera bardzo łaskawy, bo gdy uzyska się miłość dziewczyny takiej jak Catherine, to trzeba uwierzyć w Boga. Vincent wierzył, że ich miłość, tak czysta i cudowna, jest częścią samego Boga. Angeliąue pod koniec stycznia pojechała w odwiedziny do domu i wróciła dopiero na początku marca, co przysporzyło pracy Antoinette i Catherine. W lutym Clifton dwukrotnie spotkał Antoinette, lecz nie uczynił żadnego wysiłku, ani też nie okazał chęci, aby być z nią sam na sam. W marcu był w składzie numer 3, gdzie wszystkie trzy dziewczyny zorganizowały wieczorek rozrywkowy z muzyką i piosenkami. Pochwalił za to całą trójkę. Jego oczy były niemal zimne, gdy patrzył na Antoinette i mówił jej, jak cudowny był ten wieczór, prawdziwe natchnienie dla ludzi z lasu. Dziewczyna zarumieniła się, kiedy Clifton podszedł do niej i wyrzekł pierwsze słowa, lecz chwilę później złożył jej chłodny, oficjalny ukłon, po czym zmieszał się z tłumem mężczyzn, kobiet i dzieci, tłoczącym się w pomieszczeniu szkolnym. Rumieniec opuścił policzki Antoinette ustępując miejsca dziwnej bladości, kiedy patrzyła, jak Brant znika w tłumie. Ciemne oczy Angeliąue szybko dostrzegły zmianę na twarzy przyjaciółki i jej spojrzenie, które biegło za Cliftonem. Nieco później Angeliąue zostawiła na chwilę Gasparda, by przyłapać Clif-tona, gdy ten właśnie gotował się do odejścia. Po raz pierwszy ujrzał, jak oczy dziewczyny błyszczały ze złości. Zacisnęła ręce, przypierając go do ściany. - Teraz ty jesteś głupcem! - krzyczała gorąco, lecz głosem tak cichym, że tylko on ją słyszał. - Antoinette śpiewała swą piosenkę na dzisiejszym wieczorku dla ciebie. Dla ciebie! A ty znów uciekasz! Tupnęła ze złości nogą. 247 - To była piękna piosenka - powiedział Brant kurtuazyjnie - i Antoinette była piękniejsza niż anioł. Lecz dopóki nie zbliżyłem się do niej, żeby jej pogratulować, przez cały wieczór nawet nie raczyła spojrzeć w moją stronę. Dziękuję ci, lecz sama nie wiesz, jak bardzo się mylisz w ocenie jej uczuć. Angeliąue wyprostowała się i patrząc Cliftonowi prosto w oczy, odparła: - Nie przypuszczałam nigdy, że mężczyzna taki jak ty, może być na tyle głupi, że nie potrafi właściwie zrozumieć kobiety - oznajmiła. - Wiem o tym - przyznał uprzejmie. - Zrobiłem z siebie osła. Agneliąue westchnęła z rozpaczą. - Zatem wierzysz, że Antoinette nie dba o ciebie? - Wierzę, że gdyby była mężczyzną, świadomie zmusiłaby mnie do walki. - Matko Przenajświętsza, miej litość nad nim! - wysapała Angeliąue z pałającymi oczyma. - Dlaczego jesteś taki ślepy, że nie zauważyłeś, jak jej policzki pokrywa rumieniec, kiedy się do niej zbliżasz, i jak blednie, kiedy odchodzisz? - Inne uczucia niż miłość mogą wywołać taki sam efekt - odpowiedział Clifton. - Na przykład krańcowy wstręt. Angeliąue pochyliła się. - To beznadziejne - westchnęła. - Nie mogę nic zrobić ani dla niej, ani dla ciebie, choć wiem, że wasze serca są chore i cierpią na tą samą dolegliwość, która uniemożliwia wam doprowadzenie całej sprawy do końca. Czasem robi mi się słabo, gdy pomyślę, że przez pewien czas byłam na tej samej drodze. Gdybyście oboje mogli mieć uczucia Vin-centa i Catherine! Oto nadchodzi Gaspard, zmuszając każdego, by zszedł mu z drogi, gdyż szuka mnie. Clifton, Antoinette wyjeżdża jutro rano do Quebecu. Kilka minut później Brant był w drodze do składu numer 4, osiem mil w górę rzeki. Księżycowa noc wspaniale nadawała się do jazdy śnieżnym szlakiem ubitym przez sanie. Późnym popołudniem następnego dnia otrzymał telefoniczną wiadomość od Bolduca znad Mistas-sini. Przyjechała tam Antoinette i poczyniono przygotowania, aby nazajutrz rano przewieźć ją przez skute lodem jezioro do Roberval. 248 Następnego dnia, w czwartek, Clifton zabrał się do pracy z uczuciem rozpaczy, ale jednocześnie i ulgi. Antoinette prawdopodobnie odeszła z jego życia na zawsze. Teraz musi skoncentrować się na swoim o-statnim wielkim posunięciu, które musi wykonać, zanim odbierze swój dług od Hurda. ROZDZIAŁ XXV Ostateczna rozgrywka Clifton z całą energią zabrał się do przygotowywania wiosennego spławu. Dreszcz podniecenia i niepewności zaczął opanowywać tych, którzy byli odpowiedziani za sukces przedsięwzięcia Hurd miał olbrzymie stosy papierówki leżące wzdłuż Mistassini i jej dopływów i nie były również tajemnicą w wysiłki Cliftona, aby zgromadzić własne drewno na brzegu wielkiej rzeki i móc konkurować ze swoim wrogiem, gdy nadejdzie pierwsza wysoka fala. Na początku kwietnia Bolducowie donieśli, że linia graniczna między posiadłościami Inurentian Company i Hurd-Foy jest patrolowana przez ludzi Hurda. Wzdłuż rzeki zostały rozmieszczone specjalne oddziały. Od przyjaciół w obozach Hurda Delphis dowiedział się, że sam Hurd był bardzo ubawiony, kiedy odkrył, że Clifton ściąga drewno z dalszych wyrębów i układa je w stosy wzdłuż Mistassini, zamiast czekać na wiosenne powodzie, by wykorzystać do transportu wezbrane dopływy rzeki - Hurd chowa coś w zanadrzu - Delphis był o tym absolutnie przekonany. - Nie potrafię odgadnąć co to jest, lecz pozwala mu to zachować wielką pewność siebie. Clifton osobiście spenetrował strumienie i udał się również w głąb obszarów koncesji, obserwując postępy wiosny i topnienie śniegów. Pewnego dnia Romeo Lesage przyszedł do niego w sprawie kijów baseballowych. - Zamierzam mieć je pod ręką wzdłuż drogi wodnej - powiedział. - Jeśli będziemy ich potrzebować, stanie się to tak nagle, że nie będzie czasu do stracenia. 10 kwietnia przyszła odwilż. Ciepłe słońce i wiatr sprawiły, że woda zaczęła płynąć. Pułkownik Denis po przyjeździe nad Mistassini zjawił 250 się niezwłocznie w magazynie numer 4. Niepewność zakradła się do serca każdego człowieka i znalazła swoje ujście w ostrożnych głosach kobiet. W szkołach w tych ostatnich dniach było niespokojnie. Cień nadciągającego dramatu krążył nad lasami. 15 kwietnia ze składu numer 3 zatelefonowała do Cliftona Angeliąue Fanchon. - Antoinette St. Ives jest w Roberval - powiedziała. - Przed chwilą rozmawiała ze mną przez telefon i przyjedzie jutro nad Mistassini. Oświadczyła, że musi tu być podczas spław. Pytała o ciebie. Czy wszystko u ciebie w porządku i gdzie jesteś. Clifton na chwilę zaniemówił. - Słyszysz mnie? - pytała Angeliąue. - ???, słyszę. ???, jestem zadowolony. W słuchawce zabrzmiał triumfalny śmiech. - To wszystko, co chciałam od ciebie usłyszeć, Clifton. Powtórzę Antoinette, co powiedziałeś. Może będę jednak mogła coś zrobić! Do zobaczenia! Potem Delphis Bolduc przyniósł Cliftonowi wieść, która spotęgowała jego emocje spowodowane informacjami Angeliąue. Mnich Alp-honse był w obozach Hurda. Co do tego nie było już wątpliwości. Deliphis, szpiegujący jak Indianin, widział go. Przyjaciel powiedział mu, że dziwny mały misjonarz był widywany razem z Hurdem. Cóż to mogło oznaczać? Clifton sypiał teraz zaledwie sześć godzin na dobę. Wybrał się z Vincentem do tamy. Jezioro było pełne i wody czekało na uwolnienie. Lekki telefoniczny kabel, łączył strażnicę nad jeziorem z obozem inżynierskim, który ludzie kompanii zbudowali trzy mile od jeziora. Vin-cent przebywał w obozie, czekając na sygnał, by wysadzić tamę. Kiedy Clifton powrócił z inspekcji tamy, Antoinette była już w składzie numer 2, znajdującym się na granicy z koncesją Hurda. Wiedziała, skąd mogły nadejść kłopoty. Mademoiselle St. Ives znalazła się akurat w miejscu, gdzie mogła rozpocząć się najcięższa walka. Angeliąue i Catherine były razem z nią. Lody pękają. Słowa te wysłane z Mistassini i potem potwierdzone przez Vincenta na górnym odcinku rzeki, biegły niczym impuls elektryczny z serca do serca. Kobiety zawsze bały się tych wiosennych dni, 251 zagrażających życiu ich mężczyzn. Lecz w tym roku opanował je większy niż zazwyczaj niepokój i strach. Ale ta wieść, przechodząca z ust do ust, z obozu do obozu, było natchnieniem dla mężczyzn i oni gotowali się do walki. Krew krążyła niespokojnie w ich żyłach. Dreszcz emocji wiązał się z wielkim hazardem. Ciepła noc 20 kwietnia była bezksiężycowa. Na niebie pojawiły się gwiazdy i nikłe, przyćmione światło. Nikt, poza Cliftonem, Bolducami, Lesagiem oraz Gaspardem i Vincentem nie wiedział, że jest to noc, w której ma nastąpić ostateczna rozgrywka z Ivanem Hurdem. Nawet Denis, który przebywał w składzie numer 2 nie wiedział, kiedy to nastąpi. Było nieco po północy, kiedy łomot w drzwi chaty obudził dziewczyny. Głos sprzed chaty wołał: - Pułkownik Denis prosi abyście się ubrały i przyszły do biura! W panicznym podnieceniu natychmiast usłuchały. Loki Antoinette rozsypały się wokół jej szyi i ramion, a złoty warkocz Catherine był zapleciony tylko do połowy. Angeliąue zaś zapomniała zetrzeć krem z twarzy. Denis spacerował po nie heblowanej podłodze swego biura, kiedy wtargnęły dziewczęta. Jego zaciśnięte usta wykrzywił uśmiech na widok ich pośpiechu. - Nie zamierzałem was niepokoić, lecz byłyście pełnymi ufności boginiami, niezłomnie wierzącymi w słuszność tej sprawy i obiecałem wam, że będziecie dokładnie wiedziały, kiedy wybije ostateczna godzina. Popatrzył na zegarek wiszący na ścianie. Był kwadrans po północy. - Od dziewiątej wieczorem Clifton Brant i jego trzystu ludzi wrzuca pnie do Mistassini - dodał z dziwnym drżeniem w głosie. - Niech Bóg błogosławi Cliftona Branta! - wyszeptała Angeliąue Fanchon. Twarze dziewcząt pobladły i widać było w nich napięcie, większe nawet niż u Denisa. Oczy Antoinette płonęły jak gwiazdy. - Tak, niech Bóg będzie z nim i pomaga mu - powiedziała i swą białą ręką uczyniła znak krzyża na piersi. Denis próbował zachować spokój. - Dokładnie ze piętnaście minut, o dwunastej trzydzieści, Vincent wysadzi tamę! Catherine Clamart zaszlochała cicho i ukryła twarz w dłoniach. 252 - Niech go Bóg błogosławi - powiedziała Angeliąue, próbując się zaśmiać. - A mój Gaspard? Przypuszczam, że zrzuca pnie. - Kieruje pracą grupy złożonej z pięćdziesięciu ludzi, których zadaniem jest utrzymanie pni w ruchu i niedopuszczenie do powstawania zatorów - powiedział pułkownik Denis. - Czy możemy wyjść na zewnątrz? Jest spokojna noc i myślę, że uda nam się usłyszeć wybuch. Gdy wyszli, obóz spał a w budynkach nie było żadnych świateł. Nad puszczą panowała cisza. Gwiazdy błyS2Czały na niebie, a szmer rzeki i szeptanie lasu układały się w łagodną melodię spokoju i ukojenia. Denis zwilżył palec wskazujący i przez chwilę trzymał go nad głową. Łagodny wiatr wiał z właściwego kierunku, by przynieść spodziewany odgłos wybuchu. Dziewczęta stały w małej grupie, niemal w bezruchu, bały się oddychać. Denis potarł zapałkę i przypalił cygaro, a maleńki błysk oświetlił napięte rysy jego twarzy. Zanim płomień zgasł, pułkownik spojrzał na zegarek. - Dwadzieścia siedem po północy - powiedział miękko. Dłoń Antoinette mocno ściskała rękę Angeliąue. Catherine stała o krok dalej i nasłuchiwała z wysoko uniesioną, złotą głową. Jej oczy błyszczały. W postawie dziewczyny widoczna była ogromna duma. - Och, Vincent - szeptała. - Zrób to, zrób to! Denis słyszał szybkie tykanie swojego zegarka. - Słuchajcie uważnie - powiedział. - Już czas! Każdy dźwięk zdawał się głośniejszy: szum rzeki, szelest lasu, bicie serc. W końcu usłyszeli odgłos, który niczym przytłumiony jęk rozszedł się echem po uśpionym lesie. - Gotowe! - wykrzyknął pułkownik Denis. Catherine, szlochając, zawołała triumfalnie: - Wiedziałam, że on to zrobi! Wrócili do chaty. Denis, podniecony triumfem, zdumiał się patrząc na twarz Antoinette St. Ives. Nigdy przedtem nie widział takiego blasku w jej oczach. Policzki dziewczyny nie były już blade, pokrywał je rumieniec i były mokre od łez, których nawet nie usiłowała ukryć. Dziwna duma i radość gościły na jej twarzy, podobnie jak na obliczu Catherine Clamart. Angeliąue widziała to i chciała krzyczeć z radości tak głośno, 253 by Clifton mógł ją usłyszeć o milę stąd w górę rzeki. Denis ponownie spojrzał na zegarek: - Lepiej, byście wróciły do łóżek, panienki - doradzał po ojcowsku. - Tamy nie ma, lecz minie jeszcze wiele godzin, nim woda dotrze do nas. Spałybyście teraz, gdyby nie obietnica, którą wam dałem, dlatego upieram się abyście znów poszły spać. Sam zamierzam dać wam przykład i to niezwłocznie. Pół godziny później światło w chacie Denisa zgasło, lecz wyglądając przez okno swej chaty Antoinette widziała, że pułkownik czuwa. - Nie mogę zasnąć - powiedziała Catherine. - Skończę układanie włosów. Przyjaciółki słyszały, jak rozczesuje je w ciemnościach. - Gdybym mogła porozmawiać przez telefon z Vincentem, ofiarowałabym mu prawie wszystko! - Gdybym ja mogła być z Gaspardem, dałabym więcej niż ty -wyszeptała Angeliąue, ? trzask jej sznurowadeł dowodził, że nie ma zamiaru iść spać i ubiera się. - Ach! - Angeliąue zadrżała. - Widzicie ich? Trzystu ludzi pracujących w ciemnościach jak demony, walczących niemal o swoje życie, podczas gdy każda chata w lesie jest oświetlona, kobiety i dzieci nie śpią, nasłuchują, czekają, a mnóstwo z nich modli się! Matko Święta, to prawie jak wojna! - Myślałam o tym - powiedziała Antoinette, a w jej głosie, cichym i delikatnym, zabrzmiała szczególna nuta, która zmusiła Angeliąue do zrobienia przerwy w sznurowaniu butów. - Kiedy pewnego dnia wracaliśmy automobilem z Brantford -mówiła dalej panna St. Ives - pułkownik Denis opowiedział mi o innej nocy, podobnej do tej. Wówczas nocne dzieło kapitana Branta i jego trzystu straceńców zmieniło na naszą korzyść losy bitwy, która rozegrała się następnego dnia. Trzystu ludzi wykonało pracę, której, jak twierdzono, nie podołałoby i tysiąc. W pokoju nastało milczenie, zakłócane jedynie trzaskiem sznurowadeł Angeliąue i szelestem jedwabnych sukien Catherine. - To było zimą 1915 roku, w pobliżu St. Eloi - kontynuowała Antoinette tak miękkim tonem, jak szelest złotego warkocza Catherine. 254 - W okopach było strasznie... a przed okopami kapitan Brant i jego trzystu bohaterów ryli w śniegu i lodzie, prawie gołymi rękoma, pod ogniem niemieckich dział. Opowiadanie pułkownika Denisa skłania mnie, abym wyszła na zewnątrz i walczyła w dzisiejszą noc razem z nimi. - Chciałaś powiedzieć: z nim - wyszeptała Angeliąue do siebie. Catherine przerwała na chwilę rozczesywanie włosów i powiedziała: - Vincent wyjaśnił mi, że wszystko zależy od tej nocy! - Tak, wszystko i jeszcze... - Co? - Nic. Myślałam tylko. - Ja również - potwierdziła Angeliąue. - Myślałam co będzie, jeśli ta noc zakończy się klęską? Będziemy wdzięczne Bogu jeśli zwróci nam naszych mężczyzn! Powiedziałam naszych, Antoinette! Czy słyszałaś mnie? - Tak, słyszałam. - szepnęła cicho panna St. Ives. W ciemnościach twarz Angeliąue płonęła triumfem i radością, lecz usta jej milczały. Dziewczyna podeszła do okna, ujęła głowę Antoinette w ręce i ucałowała ją. Catherine usłyszała po chwili cichy szloch. Czuwały przez całą noc, opowiadając sobie różne zimowe przygody i zdarzenia, i gdyby Denis stał przed chatą, mógłby usłyszeć śmiech przerywający monotonię i napięcie tych godzin. Nagle dziewczęta usłyszały szybki stukot końskich kopyt, dochodzący z leśnego szlaku. Pospieszyły do okna i ujrzały niewyraźną sylwetkę jeźdźca, który przemknął obok ich chaty. Uderzenia kopyt umilkły przed biurem składu, po czym rozległo się walenie do drzwi i niemal natychmiast zapaliło się światło w pokoju Denisa. - Coś się stało - wysapała Catherine przestraszonym głosem. - On galopował w ciemności! - odpowiedziała Antoinette, która jako pierwsza odnalazła po omacku drogę do drzwi. W ciemnościach Angeliąue chwyciła ją za rękę, która była zimna jak lód. - Myślę, że gdyby coś się stało, wiadomość przekazano by telefonicznie. 255 Dziewczęta były śmiertelnie blade, kiedy wchodziły do biura Denisa. Pułkownik stał przy telefonie, odwrócony tyłem do nich. Był ponownie na froncie w Cambrai i Świętym Lesie. Jego głos rozbrzmiewał z wojskową ostrością, kiedy wysyłał krótkie rozkazy do dozorców. - Tu mówi pułkownik Denis ze składu numer 2. Gdziekolwiek jest kapitan Brant, naytchmiast przywołajcie go do telefonu! Powiedzcie mu, że to sprawa życia i śmierci, dlatego muszę rozmawiać z nim jak najszybciej. Wyślijcie na poszukiwanie każdego, kogo macie pod ręką. Pospieszcie się! Zaledwie skończył, gdy ziemia zadrżała głucho. Za pierwszym drżeniem poszło drugie i trzecie. Skały zatrzęsły się. Huk, który rozdarł ciemności nocy, zdawał się wypełniać cały świat, wstrząsając puszczą, trzęsąc ziemią i przesuwając się w oddali niczym grzmot tysiąca potężnych kół wozów toczących się po bruku ponad chmurami. Po eksplozji rozległ się ostry krzyk. Pochodził od ukrytej w półmroku postaci z bladą twarzą i zapadnętymi oczami, z których płomień pożerał An- toinette St. Ives stojącą w żółtym blasku lampy. Był to mnich Alphonse. I zanim zdumienie ustąpiło miejsca słowom powitania, zanim dziewczyna znalazła dość sił, by się poruszyć, czy wyciągnąć ręce, Alphonse rzucił się do drzwi i zniknął w ciemnościach nocy. W tej samej chwili Antoinette podążyła za nim i zawołała go. Porzucony koń rżał. Ostatnie szmery konwulsji, która wstrząsnęła światem, zamierały. Dziewczyna przez chwilę nasłuchiwała wstrzymując oddech, a potem odwróciła się aby spojrzeć w trupio bladą twarz pułkownika Denisa, na której błąkał się ironiczny uśmiech. ROZDZIAŁ XXVI Ostatnia karta Hurda Oo to ma znaczyć? - domagała się odpowiedzi. -Alphonse pędzący na złamanie karku i ta eksplozja? - To Ivan Hurd odkrył swoją ostatnią kartę - powiedział Denis z uśmiechem utrzymującym się na jego bladych wargach. Wysadził wierzchołek Góry Piaskowej, który potoczył się do Mistassini o dwie mile stąd, gdzie rzeka jest płytka i szeroka zaledwie na dwieście stóp. Alphonse dowiedział się dopiero dzisiejszej nocy, że zostały tam założone miny. Miały zostać odpalone dopiero, gdy nadejdzie wiosenna fala i nasze pnie będą w rzece, lecz Hurd odkrył widać cel naszych prac i zrzucił lawinę do Mistassini w szczególnie ważnym dla nas momencie. Jeśli jego zamiar powiedzie się, powstanie największy i najbardziej nieprawdopodobny zator pni w historii rzeki. Będą to nasze pnie i utworzą one monstrualną tamę, która powstrzyma wodę z naszego rezerwuaru tak długo, aby Hurd miał czas wrzucić olbrzymią ilość swojego drewna do rzeki. Ślicznie, prawda? Catherine wciągnęła powietrze. - Myślisz, że on kradnie wodę z tamy Vincenta? - Częściowo tak i jeśli wybuch był skuteczny, nasze pnie będą się piętrzyły, tak że bardzo trudno będzie je rozdzielić, nawet kiedy nadejdzie wiosenna fala. Ojciec Alphonse powróci w ciągu godziny lub dwu z dokładną informacją o skutkach wybuchu min Hurda. Przerwało mu brzęczenie dzwonka telefonu. Podniósł słuchawkę i dziewczęta usłyszały niewyraźny głos. Potem nastąpiła przerwa, w czasie której Denis powiedział: - Dzięki Bogu, kapitan Brant przybył właśnie do składu numer 2! Czy to ty, Clifton? Czy słyszysz mnie wyraźnie? 257 17 - Na starym szlaku Dziewczyny nie śmiały oddychać, słuchając jak Denis zwięźle i bez widocznego podniecenia czy zbędnej straty słów opisywał nową, złożoną sytuację powstałą w wyniku eksplozji, która miała miejsce półtorej mili od granicy, wewnątrz posiadłości Hurd-Foy. Kiedy skończył, słyszały głos Cliftona, i łapały poszczególne słowa: „dynamit", „wysoka woda", „pnie płynące w dół", „dwadzieścia cztery mile, trzy lub cztery godziny"; po czym Denis zakończył rozmowę i odwiesił słuchawkę. - Co on powiedział? - zapytała Antoinette. Denis był trochę zdenerwowany. - Powiedział, że woda ze zbiornika osiągnie swój punkt kulminacyjny przy składzie numer 4 i że pnie popłyną w naszą stronę za godzinę. Oznajmił też, że rzeka jest dlań jedyną drogą, którą może się do nas dostać w ciągu trzech lub czterech godzin. Zamierza wykorzystać szansę płynąc, z wysoką falą, jeśli zdoła uciec pniom. - A ty stałeś tu i nie sprzeciwiłeś się temu! - krzyknęła Antoinette, doskakując do niego. - Mój Boże, to pewna śmierć! Ja wiem, gdyż widziałam coś takiego wiele lat temu! Ludzie na których patrzyłam byli podarci jak strzępki papieru! To się nie może powtórzyć! Nie pozwolę Gaspardowi zejść na dół między pnie... i nie pozwolę kapitanowi Brantowi... Zanim skończyła mówić, była już przy telefonie. Zaczęła rozpaczliwie dzwonić. Odpowiedział jej jakiś głos w słuchawce. - Czy jest kapitan Brant? Za późno, żeby go odnaleźć? Oni muszą próbować! Nastąpiła przerwa, a po pewnym czasie głos odezwał się znowu. Antoinette St. Ives słuchała przez chwilę. Nic nie odpowiedziała. Z wolna odwróciła twarz do pułkownika Denisa. - Jest już za późno! Brant ryzykuje życiem, aby przybyć tutaj i zrobić to, czego ty nie potrafisz dokonać! Zdawała się nie widzieć Angeliąue i Catherine, gdy blada jak śnieg opuszczała biuro. Za chwilę przyjaciółki podążyły za nią. Pułkownik Denis został sam i przez moment trwał w bezruchu, jak ogłuszony. Potem cień uśmiechu pojawił się w kącikach jego ust. - Szczęśliwyś, Clifton! Gdybyś tylko mógł wiedzieć, że przybywasz do niej. 258 Odetchnął głęboko i otworzył drzwi, by stwierdzić, że już świta. W szarości poranka Clifton przemykał się rzeką z Delphisem Boldu-kiem, który siedział na rufie canoe. Przynajmnie pół tuzina razy zdawało im się, że są o krok od śmierci. Dwukrotnie pnie zniosły ich prawie na skały rzeczne, na których powinni zostać zmiażdżeni. Potworne napięcie, jakie przeżywali, Clifton zauważył wyraźnie wyryte na twarzy Bol-duca; nigdy nie widział Delphisa tak bladego i wycieńczonego. Gdy w końcu dziób łodzi zarył w ławicy piasku przy składzie numer 3, zastanowił się czy wygląda równie źle jak Bolduc. Obaj próbowali się śmiać, lecz ich głosy były nienaturalne. Prawdopodobnie żaden z nich nie zdawał sobie sprawy z piekła, przez które przeszli, z milionem pni kotłujących się przed nimi, za nimi i ścigających się z łodzią. Cliftona zaniepokoiło drżenie własnego głosu, nad którym nie mógł zapanować. Nie czuł przecież ani strachu, ani zdenerwowania. W pośpiechu przełknęli gorącą kawę i nieco jedzenia, kiedy urzędnik poprosił Denisa do telefonu. Clifton przez chwilę rozmawiał z nim. Pni jeszcze nie było widać, lecz lawina górska wywołana przez Hurda okazała się jego sukcesem. Olbrzymia masa kamieni spadła na wąski odcinek rzeki. Clifton poradził Denisowi, aby wziął dynamit i zebrał wszystkich ludzi, których miał pod ręką, w miejscu spodziewanego zatoru. On wraz z Delphisem dołączą do niego w ciągu półtorej godziny, jeśli nic się nie zdarzy. Dwie godziny później minęli niższy skład i dotarli do grupy oczekującej na spodziewany zator, nieco powyżej Góry Piaskowej. Składała się ona z trzydziestu, może czterdziestu osób, wśród których były także kobiety i dzieci. Większa część załogi została wysłana do pracy w górze rzeki. Zostali tylko robotnicy z obozu, pół tuzina woźniców, kucharze i kilku innych. Clifton nie spostrzegł żadnego z ludzi Hurda, ujrzał natomiast w odległości zaledwie kilku kroków, Antoinette St. Ives, Angeliąue Fanchon i Catherine Clamart, pobladłe i wpatrzone w przybyszów, którzy szli na spotkanie z Denisem. Pułkownik uścisnął obu mężczyznom dłonie, lecz zachowywał milczenie. Zresztą słowa były zbędne, ponieważ Clifton i Delphis mogli sami zorientować się w sytuacji. Clifton odwrócił się tyłem do tłumu i bez pośpiechu oceniał diabelskie dzieło Ivana Hurda. Całkowicie zapomniał o stojących za plecami 259 ludziach. Ale nie zapomniał o Antoinette St. Ives, która była wśród nich i obserwowała go. Usłyszał stłumiony jęk Bolduca i sam mógł ujrzeć potężną falę przelewającą się z hukiem przez chaos pni. Ponad tą masą drewna i wokół niej woda z górnego jeziora pchała z ogromną siłą dalsze pnie, które niczym tarany potężnie uderzały w przeszkodę. I kiedy Clifton z ludźmi badał zator, w jego centrum powstało wielkie wybrzuszenie, które w czasie krótszym niż trzydzieści sekund podniosło rosnącą masę pni o sześć stóp. Z ust Bolduca wydarł się ostry krzyk, podczas gdy jego ręka zacisnęła się na ramieniu Cliftona. Wybrzuszenie odsłoniło miejsce, w którym znajdowała się podstawa samego zatoru. Zrozumienie błysnęło w oczach Cliftona, kiedy spojrzał na Delphisa. Odeszli samotnie o pięćdziesiąt kroków od reszty ludzi, ponieważ w obecnej chwili Clifton uważał ich tylko za biernych obserwatorów. Oczy przyjaciół spotakły się ponownie. - Tak, w centrum jest ogromna masa kamieni - myślał głośno Bolduc, podczas gdy Clifton robił to samo po cichu. - Ładunek dynamitu we właściwym miejscu... - przerwał, czekając aż Clifton potwierdzi słuszność jego spostrzeżenia. Usta Cliftona były zaciśnięte, nie bał się, lecz był blady. Twarz Bolduca wyglądała jak skamieniała. - Za tym zatorem spiętrzyła się ogromna masa wody - odpowiedział Clifton. - Ładunek dynamitu mógłby poruszyć główny zwał i już częściowo nawet obluzowana masa skalna zostałaby roztrzaskana siłą wody i napierającego drewna. - Tak, ale... - powiedział wyzywająco Bolduc. - Człowiek nie wyjdzie z tego żywy. - Możliwe, lecz drewno spłynie. -Tak. Stali obok siebie i Bolduc zaśmiał się sztucznie. - Nie uczyniłbym tego dla Denisa - powiedział Delphis, - nie zrobiłbym tego dla żadnego innego człowieka na świecie czy też jakiejkolwiek kompanii, lecz nie pozwolę, żeby Hurd miał nas teraz pobić! Clifton odpowiedział niezwykle spokojnie. - Jeśli przyniesiesz dynamit, Delphis, i powiesz Denisowi, aby trzymał ludzi z dala... 260 Nikt nie zauważył nagłego uścisku ich rąk. Bolduc odszedł na chwilę i dopóki nie wrócił, Clifton nie odrywał oczu od zatoru. - Powiedziałem im, że mamy zamiar zrobić mały eksperyment na brzegu i poleciłem im, by się cofnęli - oświadczył Delphis. - Ładunki są gotowe. Każdy z nich posiada dwuminutowy lont. To wystarczy. Spojrzeli na wrzący kocioł pni, które odgradzały ich od zbitej masy drewna w środku rzeki. To była śmiertelna pułapka, którą może uda im się sforsować przy maksymalnej ostrożności i łucie szczęścia. Lecz wrócić stamtąd i to w ciągu dwóch minut po odpaleniu lontu... - Natychmiast, gdy ładunek wybuchnie, cała masa zacznie się przesuwać w dół - mówił Delphis. - Stworzy to większą przestrzeń między nami a głównym stosem. To jasne, monsieur, po umieszczeniu ładunków musimy się spieszyć! Przez moment jakaś siła odciągnęła Cliftona od zatoru i zaczął szukać wzrokiem Antoinette St. Ives, która stała z pułkownikiem Denisem i wpatrywała się w Branta. Ponownie odwrócił się do Bolduca. - Idziemy? - Tak, prosto w poprzek, przez tę tryskającą białą pianę. Nie czekaj ani nie oglądaj się na mnie. Idź do stosu pierwszy. Jeśli któryś z nas ześlizgnie się, drugi musi iść samotnie. Skoczyli między pnie, ścigani przejmującym krzykiem z brzegu. Clifton usłyszał krzyk, który przeszył go niczym nóż, bo usłyszał swoje imię. Potem wołanie utonęło w szumie i huku pędzącej wody i wirujących pni. Nie widział Bolduca i nie podniósł nawet oczu, kiedy został zmuszony do śmiertelnego wyścigu. Dwukrotnie pnie rozsunęły się i Clifton znalazł się w wodzie aż po kolana. Raz ześlizgnął się i zanurzył aż po biodra, lecz zdołał się błyskawicznie wydostać, zanim pułapka zamknęła się ponownie aby go zemleć i zgnieść. Trwało to wszystko nie dłużej niż czterdzieści sekund, kiedy dotarł do pierwszego zatoru. Również Bolduc doszedł, zataczając się, biały jak popiół, utykający i ociekający wodą. W ciągu kolejnych trzydziestu sekund odnaleźli szczelinę w sercu zatoru, prawie opartego na tamującej przejście masie skał i żwiru. Wszystko zagłuszał rozdzierający huk wody. Odgadli trafnie. Gdyby udało im się uwolnić tę centralną dźwignię, ważący 10 tysięcy ton taran z drewna, rozproszy lawinę Hurda, jakby była zrobiona z papieru. 261 Delphis wydobył z kieszeni wodoodporne pudełko zapałek, Clifton zaś trzymał dynamit z końcami obu lontów blisko przy sobie. Natychmiast, gdy lonty zostaną zapalone, miał wrzucić ładunki do głębokiej szpary, która biegła aż do skały. Dopóki zapałka nie zatrzeszczała między kciukiem a palcem wskazjuącym Bolduca, Clifton nie zauważył, że ręka jego przyjaciela drży. Spojrzał w górę, twarz Bolduca była wykrzywiona z bólu. Rozległ się nagły trzask, przypominający syk węża. - Rzuć to! - zawołał Delphis. Dynamit wypadł z rąk Cliftona i spadał z tępym odgłosem w głąb drewna. Gryząca mgiełka dymu podniosła się ze szczeliny. W pół sekundy był z dala od tego miejsca, wspinając się ze zręcznością kota ponad szczelinę. Przeszedł przez szczyt zatoru i zobaczył tłum na brzegu, który zbliżył się do rzeki. Zauważył Denisa i potem Antoinette. Stała na brzegu, który obmywała piana i woda z wysokiej fali. Uderzyło go to, że wszyscy stali z tyłu za nią, nawet Denis. Wydawało się, że ona jest gotowa wyjść mu naprzeciw. Nawet Catherine i Angeliąue nie podeszły do niej, lecz pozostawiły dla niej miejsce na wystającej półce skalnej. Antoinette wyciągnęła ramiona gdy Clifton się pojawił i widział, jak dziewczyna wołała coś do niego, lub może do kogoś za nim, chociaż nie mógł usłyszeć jej głosu. Odwrócił się, kiedy doszedł do krawędzi stałego zatoru, odszukał wzrokiem Bolduca. Delphis poruszał się wolno, straszliwie wolno. Jego głowa i ramiona wynurzyły się właśnie na zewnątrz szczeliny. A potem, gdy wyszedł, Cliftona ogarnęło przerażenie, kiedy zobaczył, że Delphis pełznie na czworakach. Zawrócił i gdy biegł słyszał krzyk ludzi na brzegu. Delphis upadł prawie na twarz i podniósł się z wysiłkiem, jak pijany człowiek. Zaczął opadać ponownie, gdy Clifton dobiegł do niego z wyciągniętymi ramionami. Blade wargi Delphisa poruszyły się: - Moja noga. Nie mogę na niej stanąć. Myślę, że strzaskana... Delphis zakołysał się bezwładnie. Cenne sekundy uciekały. Clifton podszedł do przyjaciela i zarzucił go na swoje barki. Idąc chwiejnym krokiem po nierównej, rozkołysanej masie drewna spoglądał w stronę brzegu i nagle dostrzegł zmianę, która uniemożliwiła jakąkolwiek pomoc z drugiej strony kanału. Przez kilka chwil kanał między skałami 262 był otwarty, lecz druzgocące bombardowanie pni odcięło im drogę odwrotu. Pnie łączyły się ponownie, tworząc zator, lecz był on luźny i żadna żywa istota nie była w stanie przedostać się przez tę przestrzeń. Bolduc wyrywał się. - Idź dalej sam - rozkazał. - Ze mną nie dasz rady. Palce Cliftona zacisnęły się mocniej na ramionach Bolduca i w chwilę później obaj upadli na belki. W tym momencie zobaczył pobladły tłum i Antoinette stojącą na samym koniuszku skały. Spojrzał na nią i uśmiechnął się. Musiała to zobaczyć, gdyż nagle zakryła twarz rękoma. Podczas, gdy on stale patrzył i wyprężał się by stanąć na nogi z Boldukiem na barkach, nastąpiły eksplozje, jedna po drugiej. W wielkiej masie nastąpił przechył, potem ryk który wydawał się przesuwać powoli w dół koryta rzeki, a potem nastąpiło wybrzuszenie i wybuch w centrum stosu, który swoją siłą wprawił w drżenie niebo i ziemię. Następnie potężna siła wysunęła swe ramię i wzięła we władanie Cliftona, odrywając od niego Bolduca. Kiedy Clifton otrząsnął się z szoku, miejsce na którym stał, zniknęło, zniknął Delphis, zaś wokół niego pękały z hukiem masy drewna, a z brzegu doszedł taki krzyk, jakiego nigdy przedtem w życiu nie słyszał. Był to krzyk tłumu, wrzask kobiet, jęczący protest mężczyzn, krzyk zdumienia, przerażenia i szoku. Lecz najbardziej przeraźliwy krzyk wyrwał się z piersi Cliftona. Nie dlatego, że on sam stał w obliczu pewnej śmierci i miał umrzeć jak Delphis na oczach ludzi stojących na brzegu, lecz to, co się wydarzyło było niezwyczajnym widowiskiem śmierci. Antoinette St. Ives skoczyła prosto z wystającego cypla w miażdżący wir pni, który zagradzał Cliftonowi drogę do brzegu. - Idę do ciebie! - wołała. - Idę! Jakaś postać skoczyła za nią do wody. To był Alphonse. Jednak przy samym brzegu został uderzony przez jeden z pni, a liczne ręce pochwyciły go i powstrzymały. Lecz żadna siła nie mogła powstrzymać Antoinette. To był cud, opatrzność boska, która prowadziła ją ponad wirem wody i skręconymi, ukrytymi w pianie pniami. Poślizgnięcie się, jeden fałszywy krok i śmierć czyhała aby porwać dziewczynę i zgnieść w niej życie. Lecz ona nie dbała o to, na nic nie zwracała uwagi, widziała tylko Cliftona. Krzyk, który wyrwał się z jego duszy, zamarł. Skoczył w 263 jej stronę nie troszcząc się o nic i myśląc tylko o jednym - dotrzeć do Antoinette zanim nastąpi ów tragiczny moment. Dla obojga nie było teraz nadziei. Doskonale o tym wiedział, podobnie jak ci na brzegu. Cały zator zaczął ustępować. Za nimi woda pieniła się i ryczała. Gdyby mieli do dyspozycji chociaż pół minuty czy choćby dwadzieścia sekund, może nawet mniej... Clifton i Antoinette spotkali się na wąskiej kłodzie. Dziewczyna przyszła do niego z mgły, oblana kropelkami wody, które jarzyły się niczym złoto w porannym słońcu, a promienny blask jej twarzy i oczu był ofiarowany temu, który zbliżył się do niej w wielkim triumfie, zapominając o śmierci, która na nich czekała. Mieli zaledwie kilka chwil dla siebie. Clifton chwycił ją, gdy tylko jej szczupłe ciało znalazło się w jego zasięgu. Głaskała go delikatnie po twarzy, a potem objęła za szyję. - Kocham cię - mówiła. - Kocham cię. Jej usta przywarły do jego ust i nie były chłodne w obliczu śmierci, lecz ciepłe, cieplejsze niż w tę noc wielkiej burzy! - I ja cię kocham - odpowiedział Brant. Śmierć czaiła się wokół nich. Belka toczyła się i drżała pod ich ciężarem. Clifton obejmował mocno Antoinette i jednocześnie rozpaczliwie szukał ratunku. Nagle kłoda wysunęła im się spod nóg i znaleźli się w kipiącej topieli. Światło i świat zniknęły, pochłonął ich straszliwy chaos. Lecz Clifton trzymał w ramionach ukochaną, byli tak blisko siebie, że nawet śmierć nie mogła ich rozdzielić. ROZDZIAŁ XXVII Dramat na rzece Ogłuszony potężnym hukiem, Clifton myślał tylko, by otoczyć ramionami Antoinette, która ofiarowała się dla niego w chwili, kiedy oczekiwał śmierci. Znaleźli się pod wodą, a uszy wypełniał szum i głuchy łoskot pni, wirujących ponad nimi oraz uderzających o dno. Gdyby dostali się między kłody zostaliby natychmiast zmiażdżeni. Był zdumiony szybkością, z jaką unosiła ich woda. Nagle pewien impuls dotarł do jego mózgu. Lewą ręką trzymał Atnoinette, której głowa spoczywała na jego piersi, prawą rękę miał wolną. Począł pracować nogami i wolną ręką, aby wydostać się na powierzchnię wody. Pochwycił go prąd i zakręcił nim i nagle Clifton poczuł, że znalazł się w mackach potężnego wiru, który obracał nim niby drzazgą aby następnie wyrzucić go na powierzchnię, w samo serce kipiącej topieli. Świeże powietrze uderzyło go w twarz, wypełniło nozdrza i płuca. W tej samej chwili jednak prąd zaczął wlec go z powrotem w dół. Clifton wyciągnął rozpaczliwie wolną rękę i niemal machinalnie uczepił się świerkowego pnia. Uniósł twarz swoją i Antoinette ponad wodę. Dziewczyna ciężko oddychała i dusiła się lecz nie była pokaleczona. Jej oczy były szeroko otwarte i wpatrzone w niego. Podziękował Bogu i po raz pierwszy pomyślał, że przeżyją. W jego serce wstąpiła nadzieja i ogarnęło go wzruszenie. Zaczął wierzyć, że całe życie jest przed nimi. Ona kochała go i przyszła do niego w tragicznej chwili, kiedy mogli pójść na dno i zginąć razem. Lecz Clifton wiedział teraz, że będą żyli. Pnie nie roztrzaskają ich i powódź nie zatopi. Przez chwilę, która minęła tak szybko niczym sen, zobaczył oczy Antoinette spoglądające na niego. I ujrzał w nich to, co wypowiedziały wcześniej jej usta. Kiedy uniósł się o cal 265 w Vżej, zobaczył jak bliscy byli śmierci. Siła prądu wyrzuciła ich przez °t>wór w masie zbitego drewna. Dokoła nich kotłowały się pnie. Przerwa, w której się znaleźli, nie miała więcej niż dwadzieścia stóp szerokości. Clifton spostrzegł, że mały pień świerkowy należał do jednolitego ciągu pni. Łańcuch utrzymujący pnie był umocowany gdzieś z pr zodu i wlókł to wszystko. Jego umysł pracował szybko. Taki otwór w m»sie drewna może istnieć tylko przez kilka minut. Zmiana prądu rz«ki, płytszy jej odcinek, jakaś podwodna skała, mogą zakłócić układ drrewna, masa pni zagęści się i ich zgniecie. Clifton zaczął przesuwać się wydłuż pnia i jednocześnie wzdłuż łańcucha, trzymając go pod ręką. ?^ alczyl ze wszystkich sił przeciwko spychającemu go do tyłu żywiołowi. Antoinette chwyciła wolną ręką łańcuch i pomagała mu. Zajęło im dwie lub trzy minuty aby osiągnąć krawędź masy drzewnej i wciągnąć ???? na tę zaimprowizowaną tratwę. Upadł wyczerpany, lecz z Antoinette tr zymaną w ramionach. Głowa dziewczyny nadal pozostawała na jego Piersiach. Przez krótką chwilę nie mogli się nawet poruszyć ani przemówi ić. Leżeli na skręconym, miękkim stosie i słuchali bicia swych serc. P otem blada twarz uniosła się ponad piersi Cliftona, a dwa ociekające w—odą ramiona objęły go za szyję. Jej usta odszukały jego wargi i delikatnie pocałowały. Potem Clifton wstał i uniósł do góry Antoinette. Góra Piaskowa ze swoimi poszarpanymi, pionowymi ścianami po-ząostała za nimi. Oglądali bystrzyny, katarakty, progi, przez które udało ??-? się przedostać wraz z kotłującą się wodą wypełnioną przez pnie, k: tóre wynurzały się i zanurzały jak baraszkujące mors winy. Na drugim b» izegu widać było gęsty las. Woda tu była spokojniejsza, lecz szybkość z jaką unoszące się na wodzie drewno spływało w dół rzeki, uzmysłowiła Cliftonowi, że znaleźli się na szczycie fali i ta potężna siła, która P* opychała pnie mogła wyładować swą furię przy następnym wodo-s jpadzie lub katarakcie. Przy takim tempie dryfowania mogli znaleźć się V4^ nowym niebezpieczeństwie za niecałe dziesięć minut. Tylko w dotarciu do brzegu leżała ich nadzieja. Antoinette ponownie spojrzała na CZTliftona i zobaczyła, że to nie jest ten sam człowiek, który przypłynął c^anoe z Delphisem Boldukiem. Na jego twarzy nie było widać ostrych r-ysów i widma starości wyzierającego z oczu. Nieoczekiwanie uświado-naiiła sobie, że to jest ten sam Clifton Brant ze starego szlaku, którego ^t66 roześmiane oczy i dobroduszny ruch ręki ujrzała po raz pierwszy na drodze z Brandfort Town. Mężczyzna, który zaprzyjaźnił się z Joem i Bimem. Ten sam, który śmiał się na przekór całemu światu i żartował ze wszystkiego, co było czarne i ponure. - Och, kochałam cię od początku, od pierwszej chwili, gdy byłam wtedy w pokoju Hurda! Jeśli pogardzasz mną za to, co powiedziałam i zrobiłam, chcę umrzeć właśnie teraz, kiedy jesteś dla mnie taki dobry. Nie boję się. Nieprzytomny z radości Clifton zaśmiał się, całując jej usta i mokre włosy. - Płyniemy do brzegu! - krzyknął. - Chodź, cara sposa. Jego radość uniosła się ponad tumult wody i pni. - Teraz już będzie łatwo. Wiedział jednak, że okłamuje siebie i ją. Antoinette St. Ives również zdawała sobie z tego sprawę. Clifton liczył, ile im zostało czasu. Wiedział, że nie było chwili do stracenia. W pośpiechu przedostali się na krawędź unoszonego przez wodę drewna i Antoinette nie zawahała się, ani też o nic nie pytała, gdy pnie przestały być dla nich oparciem. Uścisk ręki i blask w oczach ukochanego dawały jej tę pewność, której potrzebowała i gdy na nią spojrzał, usta dziewczyny rozbłysły od śmiechu, a w jej oczach Clifton dostrzegł cały wspaniały przepych miłości, wiary i odwagi. - Pójdziemy tak daleko, jak tylko zdołamy -powiedział jej wesoło. Oparcie z pni zaczęło się kołysać i zanurzać przy każdym ich kroku. - Potem skoczymy i wydostaniemy się na brzeg. Antoinette zastanawiała się przez chwilę, czy rzeczywiście grozi im tak wielkie niebezpieczeństwo, skoro Clifton mówi o tym z uśmiechem na ustach. Spojrzała po raz ostatni na odległość dzielącą ich od brzegu, nie była duża, nie więcej niż trzydzieści lub czterdzieści jardów, lecz było to niczym koło młyńskie. Pojedyncze pnie płynęły z potworną szybkością. Czy to możliwe, aby Clifton nie zauważył, jakie wielkie trudności nastręczało pokonanie tej odległości. Prąd łagodnie pochwycił Antoinette, która zanurzyła się najpierw po kolana, potem po biodra, a wreszcie po ramiona; pnie zdawały się 268 mijać ją, mknąc obok z wielką szybkością. Clifton uśmiechał się nawet wówczas, gdy obejmował ukochaną lewą ręką, prawą zaś walczył z napierającymi na nich pniami. Jedyną szansą było przebrnięcie przez płynące pnie, które pędziły w dół rzeki. Pozwolić im aby go grzmociły, kiedy będzie płynął ku brzegowi i osłaniał własnym ciałem Antoinette. Tak też zrobił. Potężne udzerzenie rzuciło go niebawem na wierzchołek powalonej brzozy. Wywlókł się stamtąd na brzeg i podciągnął w bezpieczne miejsce, z Antoinette w ramionach. Uśmiech zniknął z twarzy Cliftona a na jego miejsce pojawił się grymas agonii. Przerażenie ogarnęło Antoinette, gdy pochwyciła w ramiona o-padającą głowę mężczyzny. Jego krew zaczęła plamić jej podartą i przemoczoną suknię. Próbowała mówić do niego i on chciał jej odpowiedzieć, czując że zaczyna jej tężeć w ramionach. Potem dotarł jeszcze do niego szloch dziewczyny. Ostatkiem świadomości czuł ciepło jej ust, które przywarły do jego martwiejących warg a potem nastała ciemność. Owa ciemność trwała, jak myślał, tylko przez małą chwilę i był na tyle przytomny, że słyszał głosy, najpierw odległe a potem całkiem bliskie. Wraz ze światłem i głosami wróciła mu zdolność myślenia. O włos uniknął nieszczęścia, to było jego pierwsze doznanie, pnie musiały go niemiłosiernie poturbować, że leży tak bez ruchu, zamiast uspokajać Antoinette. Ta myśl zmusiła go by się podniósł. Doszedł go dosyć wyraźnie jakiś dźwięk, więc uczynił wysiłek i zawołał Antoinette. Ktoś jednak położył go z powrotem i nie pozwolił mu się podnieść. Potem dziewczyna odpowiedziała mu. Jej głos usłyszał z bardzo bliska. Jej ramiona opasały mu głowę i świadomość, że ona jest bezpieczna sprawiła Cliftonowi taką ulgę, że westchnął głęboko i nie uczynił już żadnego wysiłku, żeby się podnieść. Czuł rękę głaszczącą go po włosach i pieszczotliwie dotykającą jego twarzy. Nie mógł przemówić ani otworzyć oczu, nie był w stanie ponownie zawołać Antoinette, choć chciał tego bardzo. W wyniku tego wysiłku ciemność ogarnęła go ponownie, lecz kiedy znów pojaśniało mu w głowie, otworzył oczy i zobaczył sufit z belek, zamiast, jak się spodziewał, wierzchołków drzew. A zamiast otwartej puszczy - ściany. Zrozumiał wreszcie, że przebywa w chacie 269 dziewcząt w obozie numer 2. To niezwykłe odkrycie wprawiło go w wielkie zdumienie. Po drugiej stronie pokoju coś się poruszyło, usłyszał szybki oddech i Antoinette klęczała już przy jego posłaniu. Widząc szeroko otwarte, wpatrzone w nią oczy Cliftona, dziewczyna wydała lekki okrzyk i inna postać szybko przeszedłszy przez pokój, pochyliła się nad nim. Był to mały, szczupły człowiek, z ogoloną głową i twarzą, która promieniowała niezmierną radością. We wzroku Cliftona pojawiło się zakłopotanie, kiedy go rozpoznał. Dlaczego ojciec Joseph przyszedł do składu numer 2 z klasztoru leżącego nad Mistassini? Jakaś myśl zaczęła świtać mu w głowie, ojciec Joseph był absolwentem szkoły chirurgicznej, to znaczy... Antoinette, widząc jak on walczy, by to wszystko zrozumieć, przytuliła swą twarz do jego policzka i przez kilka minut Clifton czuł słodki dotyk jej włosów, ciepłe drżenie ust i policzka dziewczyny. Ojciec Joseph uśmiechał się do nich. Kiedy podniosła głowę jej twarz promieniała szczęściem i anielską czułością. - Raniły cię pnie - powiedziała. - Dlatego zatelefonowaliśmy do klasztoru po ojca Josepha, który zaraz przyjechał. Ale już jest dobrze, Clifton i jesteś mój, tylko mój. Ach, dziękuję naszej Matce, która jest w niebiosach i nigdy nie przestanę jej dziękować przez całe moje życie aż do śmierci Błyszczące oczy Antoinette były pełne łez. Podniosła się z wolna i odeszła. Jej miejsce przy łóżku Cliftona zajął ojciec Joseph. Usłyszał, jak ona wychodząc, delikatnie zamknęła drzwi. Ojciec Joseph liczył uderzenia jego pulsu, potem przesunął ręką po prawym boku Cliftona, który zaczął w tym miejscu odczuwać tępy ból. - Która godzina, ojcze? - spytał Clifton. - Około czwartej po południu, mój synu. - Czy zator ustąpił tego ranka? - Tak, tego ranka. - I to był sukces? Wesoły błysk ukazał się w oczach mnicha. - Duży sukces, mój synu, jeśli mogę wierzyć w godną uwagi opowieść twej żony. - Mojej żony? 270 - Tak, piękna młoda kobieta, która opuściła przed chwilą pokój i która aż do mojego przybycia o godzinie jedenastej tego ranka, była mademoiselle St. Ives. Czy nie słyszałeś, gdy mówiła Jesteś tylko mój"? Clifton leżał niby ogłuszony ciosem i patrzył na księdza. Ojciec Joseph wyprostował się, zacierał ręce i uśmiechał się. - To była być może niewybaczalna rzecz, którą uczyniłem - wyjaśnił z radosnym uniesieniem w głosie, - ponieważ nie byłeś w rzeczywistym niebezpieczeństwie zagrożenia życia. Pnie potłukły cię i straciłeś przytomność, a stan twój był spowodowany krańcowym wycieńczeniem, a nie uszkodzeniem organów wewnętrznych, choć myślę że masz złamane jedno lub dwa żebra i trzeba trochę czasu by się zrosły. Lecz nie mogłem w żaden sposób przekonać o tym Antoinette. Ona myślała, że umrzesz i gdy siedzieliśmy sami we dwoje, w tym pokoju, opowiedziała mi pewną historię i oświadczyła że nigdy nie będzie wierzyć w Boga, kościół czy niebo, jeśli nie dam wam ślubu, nawet gdybyś nie mógł podnieść palca by zaprotestować. Kiedy jej powiedziałem, że nie mogę spełnić jej prośby, ona przywołała dwa pozostałe zdumiewające stworzenia, w tym samym stopniu piękne, co uparte i owa trójka zmusiła mnie prawie siłą do zrobienia rzeczy, która, muszę przyznać, zawiera w sobie najbardziej świętą, sentymentalną wartość, lecz nie jest wiążąca w mocy prawa. Jeśli się sprzeciwisz, choć wiem dobrze, że mademoiselle Antoinette gotowa byłaby żyć literą i duchem tego sakramentu przez całe życie - gdybyś umarł. Ona obawiała się, że umrzesz, zanim mogłaby nazwać siebie twoją żoną. Znam Antoinette od wielu lat, mój synu. Nasza Matka w niebiosach kocha ją, gdyż inaczej nie mógłbym tego zrobić i modlę się o wieczne błogosławieństwo dla was obojga. Ksiądz przez chwilę pochylił głowę w modlitwie. Clifton podniósł się bez słowa i ojciec Joseph położył delikatnie dłoń na jego głowie. Słychać było kroki i ciche głosy przed chatą. - Tylko my pięcioro wiemy co się zdarzyło - zwierzył się cicho mnich. - Jeśli jesteś niezadowolony z tego co się stało... - Ty, ojcze, mówisz prawdę? - wysapał Clifton. - Czy to nie jest coś potwornego, żart, kłamstwo... - Czy chciałbym cię zniszczyć, mój synu? - I ona jest moją żoną? 271 - Tak, jeśli akceptujesz nasz czyn. - Więc Bóg okazał się bardzo łaskawy dla mnie - powiedział Clif-ton opadając na posłanie. - Dziękuję ci ojcze i jeśli pozwolisz jej przyjść do mnie teraz, mojej żonie - głos jego drżał niemal chłopięcą emocją. - Myślę, że to możliwe, bo ona jest za drzwiami. Mnich odszedł, zabierając przedtem swój kaptur i szatę z krzesła, które stało blisko posłania Cliftona. W kilka minut później drzwi otworzyły się, tak cicho, że Clifton zaledwie mógł je usłyszeć, a potem doszły go odgłosy kroków, które przypominały stąpanie wróżki. Antoinette stanęła w świetle słońca, które wdarło się do pokoju przez zachodnie okno i zawahała się przez chwilę, kiedy patrzyli sobie nawzajem w oczy. Clifton wyciągnął ramiona, niezdolny do wypowiedzenia tych dwu najdroższych słów, które tak bardzo pragnął jej powiedzieć. Antoinette padła mu w objęcia i położyła głowę na jego piersi, płacząc ze szczęścia. Jednak Cliftonowi wydawało się, że szczęście Antoinette mąci jakiś głęboko ukryty smutek. Dowiedział się o tym wieczorem, kiedy Antoinette odeszła, a jej miejsce zajął John Denis. - Ojciec Joseph mówił, że jutro będziesz już mógł wstać o własnych siłach. Bóg jeden raczy wiedzieć, drogi przyjacielu, co bym zrobił, gdyby tobie lub Antoinette stało się coś złego! I tak przyszło nam zapłacić zbyt wysoką cenę. - Czy masz na myśli śmierć Bolduca? - Tak. Drewno spłynęło. Pobiliśmy bandę z Hurd-Foy lecz Delp-his zginął. Przez chwilę milczeli i Cliftonowi zdawało się, że Denis nie powiedział mu wszystkiego. - Lubiłem Delphisa - powiedział Clifton wolno. - Lubiłem go bardziej niż innych i zdaje mi się, że Hurd będzie miał następny dług do spłacenia. - On już zapłacił - powiedział spokojnie Denis. Spojrzenia przyjaciół skrzyżowały się. - Chcesz powiedzieć, że... - Gdy ty i Antoinette poszliście pod wodę, mnich Alphonse jakby oszalał. Pobiegł do lasu, śmiał się i krzyczał. Popędził do Ivana Hurda. Później zostałem wezwany, by być świadkiem tego co się, zdarzyło. 272 Tragedia miała miejsce w pokoju Hurda. Alphonse miał nóż w ręce. Hurd był posiekany na kawałki, a mnich stłuczony na miazgę. Obaj nie żyli, lecz Alphonse musiał umrzeć jako drugi. W jego ręku znalazłem coś, czego nie mógł mieć w czasie walki, to był lok brązowych włosów, bardzo podobnych do tych, które ma Antoinette. Zacisnąłem mu to w ręku jeszcze bardziej, Clifton, weźmie je do grobu. Clifton zakrył oczy ręką. - Powiem o tym Antoinette pewnego dnia - powiedział z głębokim smutkiem. - Czy ona dowiedziała się już o śmierci mnicha i Hurda? - Tak. Zabieramy Alphonse'a do składu numer 1 i pochowamy go na skraju lasu w pobliżu klasztoru. Antoinette i Gaspard wybrali miejsce, gdzie przed laty Alphonse ocalił Antoinette od śmierci w rzece. Będą towarzyszyć ojcu Alphonse w ostatniej drodze, jutro rano. - Ja także pójdę - oświadczył stanowczo Clifton. - Pojadę, jeśli nie będę mógł iść. Zapadł wieczorny mrok. Clifton siedział samotnie podparty poduszkami na łóżku. Antoinette przyszła do niego ponownie, usiadła obok męża i położyła głowę tak, że całował jej włosy a potem usta, kiedy trochę uniosła twarz. Siedzieli tak w mroku, zjednoczeni szczęściem i smutkiem, a ich serca wypełniała nadzieja i miłość. Na niebie zabłysły pierwsze gwiazdy, a na zagubioną w sercu kniei chatę spłynęło błogosławieństwo nocy. KONIEC ISIS 18 - Na starym szlaku SPIS TREŚCI ROZDZIAŁ I Powrót Cliftona Branta 5 ROZDZIAŁ U Stary cmentarz indiański 14 ROZDZIAŁ III Ivan Hurd 21 ROZDZIAŁ IV Wyrównany dług 34 ROZDZIAŁ V Przyjaciele 44 ROZDZIAŁ VI Ucieczka 52 ROZDZIAŁ VII Na starym szlaku 59 ROZDZIAŁ VIII Bójka w lesie 68 ROZDZIAŁ IX Dziewczyna z pokoju Hurda 81 ROZDZIAŁ X Antoinette St. Ives 96 ROZDZIAŁ XI Pułkownik John Denis 106 ROZDZIAŁ XII Widmo ruiny 116