16449
Szczegóły |
Tytuł |
16449 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
16449 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 16449 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
16449 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
DEBORAH LAWRENCE
TAJEMNICA SARY
Z angielskiego przełożyła Anna Wojtaszczyk
POL NORDICA
Otwock
11 tom z serii „Romanse sprzed lat”
PROLOG
Jackson County, Illinois, 1850
Dziesięcioletnia Sara Simmons pędziła przez wysoką trawę tuląc pod pachą Esmee,
swoją ukochaną lalkę. Czepeczek zsunął się jej z głowy i zwisał na wiązadłach.
- Phoebe, pospiesz się, jesteśmy już prawie na miejscu. - Na całym świecie nie miała
droższej przyjaciółki niż Phoebe Nelson.
Stary wiąz, sekretne miejsce ich spotkań, znajdował się tuż przed nimi. Było późne
popołudnie. Jeżeli Phoebe spóźni się za bardzo do domu, mama porządnie złoi jej skórę. Sara
dobiegła do drzewa pierwsza i sprawdziła, czy zasuszony złocień z ciemnym środkiem nadal
leży pod kamieniem, pod którym go ukryły.
Phoebe podbiegła do niej.
- Jest?
- Mhm. - Sara podniosła w górę płaski kwiat. - Widzisz? Wiedziałam, że nikt tu nie
przyjdzie. To miejsce zostanie na zawsze nasze.
Phoebe usiadła i położyła sobie na kolanach Linnet, swoją lalkę.
- Nie rozumiem, dlaczego musiałyśmy iść aż tak daleko. Mogłyśmy to zrobić w domu
albo za stodołą.
Sara zmarszczyła nosek i skrzywiła się.
- Nie chcę przypieczętować naszej wieczystej przyjaźni w pobliżu stodoły albo domku
z serduszkiem.
Phoebe poprawiła strojny bonet na głowie Linnet i pocałowała lalkę w policzek, a
dopiero potem popatrzyła na Sarę.
- Jesteś gotowa?
Sara sprawdziła, czy nie rozwiązała się kokarda przy fartuszku Esmee, ucałowała ją i
kiwnęła głową. Wyciągnęła Esmee w kierunku Phoebe i powiedziała:
- Będziemy zawsze najlepszymi przyjaciółkami i obiecuję, że Linnet będzie zawsze
przy mnie bezpieczna.
- A ja przyrzekam, że będę dbała o Esmee i będę twoją ukochaną przyjaciółką aż do
śmierci - potwierdziła Phoebe.
Wymieniły się lalkami, które zrobiły dla nich matki, a następnie przytuliły się do
siebie.
Sara odchyliła się w tył patrząc cały czas Phoebe w oczy.
- Nigdy cię nie opuszczę. Nigdy.
- Nie, nigdy, nawet jak wyjdziemy za mąż. - Phoebe kołysała Esmee w ramionach. - A
nasze córeczki urosną i też zostaną najlepszymi przyjaciółkami!
- Phoebe!
- To mama - powiedziała Phoebe zrywając się na nogi. - Lepiej już chodźmy.
Sara się również zerwała, chwyciła Phoebe za rękę i biegły ze swoimi lalkami, aż
dobiegły na skraj pola do pani Nelson.
- Dzień dobry pani. Zabrałyśmy Esmee i Linnet ze sobą na spacer.
- Pora na kolację. - Pani Nelson potrząsnęła głową. - Jestem pewna, że twoja matka też
ciebie szuka, Saro.
- Nie da pani Phoebe w skórę, prawda?
Pani Nelson ostro zmierzyła Sarę spojrzeniem, a potem zwróciła się do Phoebe.
- Jeżeli jeszcze raz będę musiała za tobą gonić, niewątpliwie to zrobię. - Chwyciła
córkę za rękę, którą ściskała Sara i ruszyła.
Sara mrugnęła do Phoebe i pobiegła razem z nimi. Nigdy nie była pewna, czy pani
Nelson nie zrealizuje którejś ze swoich gróźb, ale miała wrażenie, że dzisiaj nic Phoebe nie
grozi. Kiedy dotarły do rozstaju, na którym Sara powinna skręcić do domu, dziewczynka
uśmiechnęła się szeroko do Phoebe, przytuliła do siebie Linnet i w podskokach pobiegła
gruntową, prowadzącą na farmę drogą.
1
Gridley, Oregon, 1873
W saloonie o nazwie „Wedge” było pusto. Gil Perry wyszedł zza baru, przyniósł
miotłę z pokoju na tyłach i zaczął zmiatać lepiące się od brudu trociny w kierunku drzwi. Nie
widział, żeby ktokolwiek przechodził przed saloonem od chwili, kiedy usiadł do obiadu. Miał
wrażenie, że jest jedyną osobą w całym miasteczku.
Zamachnął się miotłą i cały stos brudu i trocin wyleciał na zewnątrz, na chodnik z
desek. Zanim zdążył opuścić miotłę, ciszę rozdarło przeraźliwe „auuu!”
Sara Hampton z wściekłością otrzepywała spódnicę, chociaż powinna była raczej swój
gniew wyładować na niezgrabiaszu, który właśnie wyrzucił na nią śmieci. Właśnie dzisiaj
rano wyprasowała sukienkę w szkocką kratę, a teraz pokryta była ona brudem, wiórami i
jeden Pan Bóg wie czym jeszcze.
Było na co popatrzeć, kiedy tak stała wymachując spódnicą, jakby opadło ją stado
szczurów.
- Pani Hampton. Nie zauważyłem pani.
- Oczywiście, że nie - powiedziała piorunując go wzrokiem. To był ten barman, pan
Perry. - Nawet pan się nie rozejrzał! - I jeszcze szczerzył do niej zęby, dureń jeden. Jakieś
niewiniątko dałoby się pewnie nabrać na jego dźwięczny głos czy długie, ciemne rzęsy, które
ocieniały brązowe oczy, ale ona nie.
Pani Hampton rozsiewała wokół siebie zapach bzu. Perry wciągnął ten delikatny
aromat głęboko do płuc i uśmiechnął się w duchu. Pomimo wszystkich swoich górnolotnych
przekonań włosy nosiła rozpuszczone. Wiedział, że nie jest jedynym mężczyzną, który
chciałby przegarnąć ręką to ciemnobrązowe, faliste piękno, ale jej niebieskie oczy z równą
łatwością potrafiły mężczyznę onieśmielić, co zwabić. Jeden lok długich włosów spoczywał
teraz na jej ramieniu. Poruszyła ręką i słońce zabłysło na złotej obrączce. Gil słyszał, że jej
świętej pamięci mąż zmarł ponad rok temu; zastanawiał się, co mogłoby sprawić, żeby Sara tę
obrączkę zdjęła.
Od trzech miesięcy przyglądał się, jak chodzi po ulicy, słyszał raz, jak się serdecznie
śmieje i czytał w Gridley Gazette pisane z werwą artykuły, ale nigdy jej nie zaczepił.
Tego spotkania wprawdzie nie zaplanował, ale zdecydowanie zwrócił na siebie jej
uwagę.
- Pomogę się pani otrzepać. - Rzucił miotłę i postąpił krok w jej kierunku.
Sara odskoczyła i gwałtownym ruchem usunęła spódnicę.
- Proszę trzymać ręce przy sobie. - Odwróciła się na pięcie i poszła dalej.
Po śmierci męża Sary Phoebe pisała do niej o życiu w Oregonie, o urodzie tego kraju,
o świeżo uzyskanej wolności, którą cieszyły się kobiety - ale słowem nie wspomniała o
mężczyznach. Na szczęście nie wszyscy byli tacy jak pan Perry, ale uczciwie rzecz biorąc
wcale Sary nie interesowali.
Przynajmniej nie wtedy.
I właśnie dlatego ruch sufrażystek wydał jej się pociągający. Gdyby kobiety stały się
niezależne, mężczyźni nie mieliby prawa kierować finansami kobiety albo jej życiem czy
majątkiem. Nie chodziło o to, że Sara mężczyzn nie lubiła. Nauczyła się jednak, że
mężczyzna nie jest konieczny, by kobieta mogła realizować swoje ambicje. Spotkanie kogoś
takiego jak pan Perry w najmniejszym stopniu nie zmieniło jej przekonań.
Zeszła z drewnianego chodnika i zatrzymała się na moment na słońcu. Otrzepała
spódnicę jeszcze raz i zerknęła za siebie w kierunku saloonu. Ten człowiek ośmielił się do
niej szeroko uśmiechnąć, zanim 'wrócił do środka - czyli dokładnie tam, gdzie było jego
miejsce.
* *
- Phoebe, musisz coś zrobić z Sarą...
Phoebe Abbott podniosła oczy znad poczty, którą sortowała, i zerknęła na swojego
męża Charlesa.
- To ty jesteś jej pracodawcą, a ja przyjaciółką. Powiedziałabym, że jest to coś, czym
ty powinieneś się zająć.
Charles przemierzał pokój redakcyjny.
- Ta jej szpalta dla dam była dobra. Z przyjemnością zobaczyłbym następną. - Uniósł
w górę trzy kartki papieru i potrząsnął nimi. - Czy widziałaś, co napisała w tym tygodniu?
Phoebe, przyzwyczajona do wybuchów męża - wiek nie przytłumił jego temperamentu
- wiedziała, że nie potrwa to długo.
- Jeszcze nie. Skończyła pisać wczoraj późnym wieczorem. - Sara nie zwierzała się jej,
ale Phoebe nie przypuszczała, żeby miała ją zaskoczyć reakcja Charlesa. Na jej ostatnie dwa
artykuły zareagował w podobny sposób. - Czy pyta wydawca Gridley Gazette? Czy może mój
mąż? - Jego jasnobrązowe włosy przyprószone były teraz siwizną i utył o kilka funtów, ale
ciemnobrązowe oczy wciąż połyskiwały i wciąż potrafiły spowodować, że czuła się znowu
jak podlotek.
- Wydawca.
Phoebe uśmiechnęła się.
- Jest tak źle?
- Nie mogę czegoś takiego wydrukować w Gazette! Połowa mężczyzn z miasteczka
chce ją zlinczować, a reszta zwija się ze śmiechu, kiedy ją widzą na ulicy. Musi skończyć z
tymi babskimi głupotami sufrażystek.
Phoebe wpatrywała się w niego z niedowierzaniem.
- Z pewnością nie mówisz tego poważnie. - Po czternastu latach małżeństwa
wiedziała, że jej mąż naprawdę tak nie myśli. - Zachęcałeś ją, żeby pisała dla kobiet w
naszym mieście i to właśnie robi.
- Tym razem posunęła się za daleko. - Rzucił papiery na biurko i przesunął dłońmi po
włosach. - Porozmawiaj z nią. Nie chciałbym, żeby mi do redakcji wmaszerowali wszyscy
mężowie z tego miasta.
- Charlsie... - Phoebe wstała, podeszła do męża i wzięła go pod rękę. - Sara po prostu
chce, żeby kobiety nauczyły się samodzielnie myśleć. - Przycisnęła policzek do jego
ramienia. - Dlaczego sam nie poprosisz, żeby napisała artykuł innego rodzaju?
- Masz coś do zaproponowania? Powiedziała, że nie jest w stanie zapełnić następnej
szpalty tematem przepisów, haftów czy porządków domowych.
- I nie mam jej tego za złe. Sary nigdy nie interesowało prowadzenie domu. - Phoebe
podniosła oczy na męża i uśmiechnęła się. - A może by tak artykuł na temat etykiety?
Mąż wybuchnął śmiechem.
- To idealne, moja droga. Naprawdę. Mam nadzieję, że podejdzie do tego tematu z
równie wielkim entuzjazmem jak do sufrażystek.
- Wydaje mi się, że trochę trudno jej usiedzieć na miejscu. To może być coś akurat dla
niej. Jest tu dopiero od niedawna i na pewno zmiana nie była dla niej łatwa.
Phoebe zerknęła przez frontowe okno i zobaczyła Sarę, która właśnie przechodziła
przez ulicę. Była atrakcyjną kobietą, chociaż Phoebe wiedziała, że niewiele uwagi poświęca
swojemu wyglądowi.
- Już idzie - dodała. - Możesz z nią teraz porozmawiać. Może jeszcze zdąży napisać
kilka akapitów do jutrzejszej gazety. - Phoebe uniosła twarz, pocałowała męża w zarośnięty
podbródek i wróciła do biurka.
Sara przemaszerowała przez drogę i weszła do redakcji Gazette. Wiszący u góry szyld
zakołysał się i zapiszczał. Zamykając za sobą drzwi kątem oka zobaczyła saloon.
- Ktoś powinien nauczyć barmana dobrych manier - oznajmiła. - Ten człowiek
stanowi poważne zagrożenie.
- Pan Perry? - przyjrzała się jej Phoebe. - Co się stało?
- Popatrz na moją spódnicę! - Sara ujęła materiał w dłonie i potrząsnęła nim. - Dziś
rano ją wyprasowałam, a teraz jest cała brudna.
- Wiem, jak bardzo nie lubisz prasować - powiedziała z uśmiechem Phoebe - ale
wydaje mi się, że nic się jej nie stało.
- Ten głupek wymiótł wszystkie brudy z saloonu prosto na moją spódnicę. - Sara
zmarszczyła brwi i puściwszy materiał wygładziła go strzepnięciem dłoni. - Pewnie
powinnam być wdzięczna, że nie opróżniał akurat nocników.
- Myślę, że nie zrobił tego naumyślnie. Pan Perry wydaje mi się nad wyraz
sympatycznym człowiekiem. - Phoebe uśmiechnęła się do Sary. - Jest wcale atrakcyjny, nie
uważasz?
Sara przewróciła oczami.
- Miła twarz, owszem, ale z pewnością nie mówi nic o usposobieniu danej osoby. Tej
lekcji nauczyłam się wystarczająco dobrze i nie mam zamiaru przeżywać czegoś takiego
jeszcze raz.
- Wojna zmieniła Johna. I nie tylko jego.
- No tak. Zdecydowanie na gorsze - powiedziała uroczyście Sara. - Kiedyś był
uważny, uroczy i och, taki przystojny. Wierzyłam w każdą jego lukrowaną obietnicę... aż nie
mogłam już dłużej zamykać oczu na prawdę. Codziennie bywał zalany.
- Nie wiedziałam... - Phoebe rzuciła Charlesowi zdezorientowane spojrzenie. - Nigdy
mi nie mówiłaś.
- Nie zauważałam, ile wypija, dopóki nie wrócił z wojny; potem przeprowadziliśmy
się do New Jersey i miałam nadzieję, że się zmieni. - Sara zerknęła na Charlesa. - Dość już o
tym. Zostawiłam to wszystko za sobą w hrabstwie Camden.
Tak naprawdę to wcale nie zostawiłaś, pomyślała Phoebe. Sara zerknęła na Charlesa,
który najwyraźniej czuł się nieswojo. Doszła do wniosku, że mężczyźni nie bardzo lubią
słuchać, kiedy kobiety tak otwarcie o nich mówią.
- Charles, wyglądasz, jakbyś przeczytał mój artykuł i nie był zachwycony. - Lepszej
namiastki starszego brata nigdy nie będzie miała; i jak to między rodzeństwem, nie zawsze się
ze sobą zgadzali.
Potrząsnął głową z typowym dla siebie znużeniem. No i masz, pomyślała, te same
zastrzeżenia co zwykle.
- Może byłoby to niezwykłe przeżycie dla kilku z naszych czytelników, ale czy to źle,
że zaproponujemy im coś, nad czym będą mogli pomyśleć?
- Nie. Tym razem mnie nie namówisz, Saro. Ale mam pomysł... - Zerknął na żonę, a
potem zwrócił się do Sary. - Mogłabyś pisać o etykiecie... o zapomnianych, dobrych
manierach.
Sara wpatrywała się w niego szeroko otwartymi oczami.
- O manierach? Tak, proszę pana, nie, proszę pani, proszę i dziękuję? - Nie sądziła, że
był aż tak rozgniewany.
- No cóż.... - Potarł dłonią kark. - Phoebe, pomóż mi z tego wybrnąć.
- Sądzę - Phoebe uśmiechnęła się - że chodzi mu o dział, który pomógłby ludziom
zorientować się, jak należy się zachowywać w różnych sytuacjach towarzyskich. Co tydzień
mogłabyś pisać o innym problemie.
Sara przyglądała im się z niedowierzaniem.
- Mówicie serio? Phoebe kiwnęła głową.
- Brzmi to niemal równie interesująco - jej przyjaciółka przewróciła oczami - jak
porady dotyczące prania zanieczyszczonych prześcieradeł. - Podeszła do okna, potem wróciła
do biurka, które dzieliła z Phoebe. - Uczysz swoje dzieci, jak mają się zachować. Każda
matka to robi. Cóż więcej mogłabym dodać?
Phoebe usiłowała rozbudzić jej zainteresowanie.
- Właśnie narzekałaś na pana Perry'ego, a drwalom też by się przydało parę uwag, jak
powinni podchodzić do kobiety, jak się do niej zwracać albo, skoro już o tym mówimy, jak
odróżnić damę od kokotki. Sama mówiłaś, że kobieta nie może czuć się bezpieczna na ulicach
od sobotniego popołudnia do poniedziałkowego poranku, kiedy drwale są w mieście. - Sara
wbiła wzrok w ścianę, oko jej zabłysło.
- Dobrze byłoby może zacząć od tego, jak mężczyzna powinien witać kobietę -
kiwając głową powiedział Charles niby to do siebie samego. - Potem mogłabyś udzielić kilku
rad, w jaki sposób dama może zareagować, żeby okazać dżentelmenowi swoje
zainteresowanie lub jego brak. Dosyć często skarżyłaś się na grubiaństwo flisaków i drwali.
Miałabyś okazję, żeby...
Phoebe zauważyła na twarzy męża wyraz grozy; najwyraźniej ugryzł się w język.
Zrozumiał, iż mało brakowało, a powiedziałby coś głupiego i dałby Sarze pretekst, żeby
trzymać mężczyzn na jeszcze większy dystans niż dotychczas.
- Saro, wystarczy strona czy dwie. Zrobisz to?
- Mhm...
Sara ściągnęła szal z ramion i powiesiła go na kołku. Maniery. Wrzaskliwi mężczyźni
bez wychowania. Pan Perry. On przede wszystkim.
- Może to być dobra zabawa. - Uśmiechnęła się złośliwie do swoich myśli.
- Dobrze. - Charles odetchnął.
- Siądę od razu do tego artykułu, dopóki na świeżo mam sprawę w pamięci. - Podeszła
do okna i uśmiechnęła się z namysłem w kierunku „Wedge”. Może uda jej się odpłacić panu
Perry'emu.
Phoebe położyła pocztę męża na jego biurku, podeszła do niego i pocałowała go w
policzek.
- Przypilnuję, żebyś miał ciepłą kolację, gdybyś się spóźnił. - Włożyła czepeczek i
zdjęła pelerynę z kołka. - Do zobaczenia w domu, Saro.
- Tak... to nie powinno mi zająć dużo czasu.
Sara usadowiła się przy biurku. Zastanawiała się, czy nie poszukać sobie innego
zajęcia, ale naprawdę cieszyło ją pisanie artykułów dla gazety. Nie zamierzała pisać tekstów,
które irytowałyby Charlesa, ale wynik był taki, jakby to robiła z rozmysłem. Ale przecież po
kilku jej artykułach sprzedaż gazety podwoiła się. Może artykuły o etykiecie też dadzą taki
dobry rezultat.
Zrobiła sobie listę tematów do wykorzystania na najbliższe tygodnie, ale jej artykuł
wstępny miał dotyczyć tego, jak mężczyźni powinni, a jak nie powinni zwracać się do kobiet
w miejscach publicznych. Szybko zapisała trzy strony, potem starannie przeczytała każdą
linijkę, skorygowała i przepisała całość na czystym papierze. Powstrzymała się od
wymienienia nazwiska pana Perry'ego, ale miała nadzieję, że kiedy usłyszy o tym artykule,
zorientuje się, kogo miała na myśli.
Wręczyła kartki Charlesowi.
- Mężczyźni powinni znaleźć tu rady, które są im potrzebne.
Charles pospiesznie przeczytał pierwszy paragraf i kiwnął głową.
Sara uznała to za oznakę akceptacji.
- Hmm. - Przejrzał drugą stronę i popatrzył na nią. - Będziesz musiała napisać tych
parę wierszy od nowa. - Zaznaczył miejsce ołówkiem i zwrócił jej kartki.
Sara przeczytała na głos wskazane linijki.
- Zbyt wielu panów uważa za swoje prawo zaczepianie kobiet na ulicy i w sklepach i
narzucanie damom swoich niemile widzianych umizgów. Czas już, żeby panowie ci
uświadomili sobie, że kobiety nie są nieodebranym bagażem, który czeka tylko, żeby wybawił
je najbliższy osobnik płci męskiej, zwykle pachnący tanią whiskey i nieświeżym tytoniem.
Podniosła oczy.
- Nie widzę tu niczego niewłaściwego.
- Obrażasz niemal każdego mężczyznę w tym mieście.
- Tylko tych, którzy są nieokrzesani i aroganccy, tych, którzy nie potrafią zrozumieć,
kiedy im się mówi „nie”. - Podała mu znowu kartki. - A może pozwolimy, by czytelnicy sami
to osądzili?
- Przez ciebie posiwiały mi włosy - powiedział Charles potrząsając głową. - Nigdy w
tym mieście nie znajdziesz mężczyzny, który by się z tobą ożenił.
Sara uniosła jedną brew w jego kierunku.
- A czemuż to sądzisz, że chciałabym wyjść za mąż za jakiegoś mężczyznę z tego
miasta? Albo z któregokolwiek innego miasta, jeśli już o to chodzi?
- Większość kobiet woli nie być sama.
- Może to być prawdą w odniesieniu do niektórych, a nie do wszystkich. Większość
kobiet potrafi świetnie radzić sobie z własnymi sprawami, chociaż niewiele z nich
uświadamia to sobie.
- Jesteś bardzo przystojną kobietą, Saro. Mam nadzieję, że nie zwrócisz się przeciw
mężczyznom. Nie wszyscy z nas są tacy jak John.
- Wiem. - Spojrzała na niego z wesołym uśmiechem i wyszeptała: - Czekam na
takiego jak ty.
- Mam nadzieję - zachichotał Charles - że będę gdzieś w pobliżu, kiedy trafi kosa na
kamień. To będzie zapewne niesłychanie interesujące.
- Phoebe powinna zrezygnować ze swatania i znaleźć sobie inne zajęcie.
- Ona chce tylko, żebyś była szczęśliwa. - Westchnął i podszedł do prasy drukarskiej. -
Och, dobrze. Zamieszczę ten tekst. Kto wie, może sam się czegoś z tych artykułów nauczę.
- Jestem pewna, że Phoebe powie ci wszystko, co tylko chciałbyś wiedzieć.
- A nawet więcej. - Popatrzył na Sarę. - Tak sobie myślę, że powinnaś mieć
pseudonim. Twoje ostatnie artykuły narobiły sporo zamieszania.
- Za to najnowsze może skłonią panów, żeby pomyśleli o czymś jeszcze poza whiskey
i bijatyką. - Zastanawiała się przez chwilę i doszła do wniosku, że pociąga ją pisanie pod
przybranym nazwiskiem. Poza tym dość już mu narobiła kłopotów jak na jeden dzień. Miała
swoją ulubioną ciotkę i przekonana była, że ciotka Lucy nie weźmie jej tego za złe. - Lucy.
- Lucy co?
- Po prostu Lucy.
- Panna Lucy? Kiwnęła głową.
- Sądzę, że pochwaliłaby ten pomysł. - Będzie musiała wysłać egzemplarz gazety do
ciotki, jak również do matki, z wyjaśnieniem, dlaczego wykorzystuje imię ciotki. Na pewno
śmiechu będzie co niemiara. - Czy chciałbyś, żeby ci pomóc w składaniu?
- Dziękuję, ale mam swoje przyzwyczajenia.
Rozumiała go, ale od czasu do czasu zadawala to pytanie, na wszelki wypadek, gdyby
zmienił zdanie. Okryła się szalem i zostawiła go przy pracy.
Ruszyła wzdłuż River Road. Był śliczny, wrześniowy dzień. Czerwone liście klonów
stawały się złote, a topole nad rzeką Mili miały kolor masła. Spomiędzy budynków wybiegło
dwóch chłopców i pomknęło prosto na nią. Uskoczyła, z trudem udało jej się uchronić palce u
nóg przed zdeptaniem.
Z saloonu po drugiej stronie drogi dobiegł śmiech; zerknęła w tamtym kierunku. Pan
Perry stał w drzwiach i uśmiechał się pod wąsem. Czy mogło chodzić o nią? Jego głęboki,
grzmiący głos przedziwnie na nią wpływał. Słuchałaby go z przyjemnością, gdyby nie to, że
śmiał się z niej.
- Coś mi się zdaje, że ma pani niefortunny dzień, pani Hampton.
Sara zacięła zęby, kusiło ją, żeby biegiem wrócić do redakcji i dopisać jeszcze kilka
linijek. Zamiast tego spiorunowała go wzrokiem, wyprostowała się w ramionach i poszła
dalej postanowiwszy, że za nic nie da się ponownie wytrącić z równowagi, zwłaszcza ku jego
satysfakcji.
Miał szerokie bary, muskularne ramiona i zachowywał się obcesowo, co pozwalało
mu utrzymać spokój w saloonie, a przynajmniej tak mówiono. Najwyższy już czas, by
nauczył się, że damy w mieście ani nie są tymi opojami, w których towarzystwie zwykle
przebywał, ani nie są kobietami lekkiej konduity.
Gil patrzył, jak pani Hampton oddala się swobodnym krokiem. Było jasne jak słońce,
że nawet na niego nie rzuciłaby okiem. Gdyby przypadkiem nie obsypał jej wcześniej
śmieciami, na pewno by się do niego nie odezwała. Jak na kobietę, która pisała w swoich
artykułach o wolnej miłości i twierdziła, że każda kobieta ma do niej prawo, nie była zbyt
przyjacielska.
Sara szła dalej i mimo woli zastanawiała się, czy on przeczyta jej nową szpaltę.
Wszystkie przedsiębiorstwa w miasteczku prenumerowały Gridley Gazette. Z jej obserwacji
wynikało, że pan Perry jest równie nieokrzesany jak mężczyźni, których obsługuje i na gazetę
pewnie by nawet nie spojrzał.
Może nawet nie umie czytać.
Sądząc po tym jak się do niej uśmiechał, musiał chyba nagminnie wykorzystywać
swój uśmiech. No cóż, na nią to nie podziała. Miała kiedyś za męża człowieka, który w
każdej sytuacji liczył na swoje przekonujące oblicze i nauczyła się, że tego typu mężczyzn
najlepiej unikać.
Odsunąwszy wizerunek pana Perry'ego na odległe rubieże umysłu, skręciła w boczną
uliczkę prowadzącą do domu Abbottów. Charles i Phoebe nalegali, żeby zatrzymała się u
nich. I chociaż tak bardzo czuła się częścią ich rodziny, jednak naprawdę nią nie była.
Pracowała dla Charlesa w zamian za mieszkanie i utrzymanie, ale nie mogła zamieszkać u
nich na stałe. Jednak kiedy tylko wspominała o własnym, małym domku, Phoebe męczyła ją
tak długo, dopóki nie zgodziła się jeszcze trochę u nich pomieszkać.
* *
Phoebe lubiła wczesne poranki. Powietrze było rześkie, w domu panowała cisza,
aromat świeżej kawy dla Charlesa i Sary napełniał kuchnię. Wkrótce pobudzą się dzieci. Clay
miał trzynaście lat, a Cora dziewięć. Sara pomagała oboje wychowywać, dopóki nie
przeprowadziła się na zachód. Phoebe dopiła herbatę i uśmiechnęła się. Miała nadzieję, że
Cora będzie kiedyś miała tak kochaną przyjaciółkę, jak Sara.
Sara weszła do kuchni z dzbankiem na ciepłą wodę do porannego mycia. Jak zwykle
Phoebe siedziała przy stole.
- Czemu się tak uśmiechasz?
- Do wspomnień. - Phoebe napełniła kubek herbatą i nalała Sarze kawy. - Czy tęsknisz
za New Jersey?
- Kiedy przeprowadziliśmy się z Johnem do Camden, miasto wydawało nam się
wielce hałaśliwe w porównaniu z hrabstwem Jackson. - Sara obracała gładką złotą obrączkę
na palcu. - Już niemal przestałam nasłuchiwać, czy nie zagwiżdże statek albo pociąg, ale
wciąż jeszcze nie przyzwyczaiłam się, że wiadomości ze Wschodu dostajemy z takim
opóźnieniem.
Phoebe przyglądała się, jak Sara kręci obrączką.
- Żałuję, że nie mogłam pojechać i pomóc ci po śmierci Johna. Nie byliśmy w stanie
tego zrobić, ale zawsze pamiętałam o tobie w myślach i modlitwie.
- Ja o tobie też. - Sara opuściła lewą dłoń. - Załatwianie spraw Johna pozwoliło mi się
czymś zająć przez pierwsze kilka tygodni. Potem wzięłam udział w sympozjum ruchu
sufrażystek. I właśnie wtedy zaczęłam pisać listy do wydawcy West Jersey Press. -
Zachichotała. - Założę się, że wcale za mną nie tęskni.
- Dodawałaś pewnie blasku jego dniom. - Phoebe popijała kawę małymi łyczkami. -
Wczoraj wieczorem Charles przyniósł do domu gazetę z tego tygodnia. Czytałam twoją
szpaltę. Jest dobra. Kobietom powinna się podobać panna Lucy.
- Mam nadzieję, że tak, ale chciałabym, żeby czytali ją też mężczyźni. - Sara popijała
kawę. - Czy wiesz, ilu drwali rzeczywiście czyta Gazette?
- Tak naprawdę to nie.
- Podejrzewam, że większość z nich woli raczej dowiedzieć się ze słyszenia, co w niej
jest, niż ją przeczytać.
Phoebe nie mogła się z nią nie zgodzić.
- Jestem pewna, że dowiedzą się o nowej szpalcie. A ponieważ pisze ją „panna Lucy”,
będziesz mogła na własne uszy przekonać się, co ludzie myślą. Mogłabyś nawet
zakwestionować niektóre opinie z artykułu, żeby się zdystansować. Możemy mieć dobrą
zabawę.
- Tak. - Sara rozpromieniła się. - Rzeczywiście. - Napiła się kawy. - Powinnyśmy
ustalić, co będziemy mówiły, kiedy ludzie będą nas pytali o pannę Lucy.
Phoebe przytaknęła.
- Nie możemy twierdzić, że przysyła nam swoje artykuły. Pan Seaton sortuje pocztę,
więc wiedziałby, że nie przyszły żadne listy od panny Lucy.
- Ale dostajemy gazety. - Sara uśmiechnęła się do niej konspiracyjnie.
- A gazety zamieszczają cytaty z innych gazet...
- Charles może powiązać jej artykuły z inną gazetą... Z Danbuty News. New Northwest
zawsze przedrukowuje z niej teksty.
- Albo po prostu napisać: Danbuty, Connecticut. - Phoebe roześmiała się. - Nikt się nie
połapie.
- Szkoda, że nie pomyślałyśmy o tym wczoraj, ale jeszcze nie jest za późno. Musimy
tylko uważać, żeby zabrakło rubryki panny Lucy, jeżeli w którymś tygodniu nie przyjdzie
New Northwest.
- Powiem Charlesowi.
- Dobrze. - Sara zerknęła na dzban. Nie mogła się doczekać, żeby pójść na miasto i
posłuchać, co ludzie sądzą o nowym dziale, ale gazeta zostanie rozwieziona dopiero później. -
Czy zdajesz sobie sprawę, że pewnie nie usłyszymy żadnych komentarzy wcześniej niż w
poniedziałek?
- Nie bądź taka niecierpliwa. - Phoebe uśmiechnęła się szeroko, wypiła jeszcze łyk
herbaty i przyglądała się Sarze. - Nic się nie zmieniłaś. Jak się już na coś zdecydujesz, to
chcesz, żeby się to stało natychmiast.
- Nikt nie żyje wiecznie - powiedziała Sara wzruszając ramionami.
- Cóż za radosna myśl. Powinnam cię chyba przedstawić miejscowym kawalerom,
zwłaszcza co lepszym partiom. Może któremuś z nich uda się okiełznać twojego
impulsywnego ducha.
Sara, która właśnie przełykała, zakrztusiła się kawą. Kiedy wreszcie przestała kaszleć,
popatrzyła na nią szeroko otwartymi oczami.
- Ładnie się wyrażasz o przyjaciółce.
- Chcę, żebyś się tu szczęśliwie ustatkowała i została z nami.
- Jeżeli o to chodzi, rozejrzę się w sprawie kupna kawałka ziemi. Postawienie domku
nie powinno trwać długo.
- Och, Saro, wcale nie to miałam na myśli. - Phoebe sięgnęła przez stół i ujęła dłoń
Sary. - Kiedyś byłaś szczęśliwa z Johnem, a ja...
Sara zerwała się.
- Jestem całkiem zadowolona z mojego życia. Małżeństwo nie gwarantuje ani
zadowolenia, ani bezpieczeństwa. Czy wolałabyś, żebym była nieszczęśliwa i zrozpaczona?
- Oczywiście, że nie...
- No to proszę cię, pozwól mi polegać na własnym rozumie. - Postawiła dzbanek przy
piecu i nabrała chochlą ciepłej wody. Wychodząc z kuchni przystanęła i popatrzyła na
Phoebe. - Nie każdy nadaje się do małżeństwa, ale jeżeli pojawi się właściwy mężczyzna, nie
odgryzę mu głowy.
- Miejmy nadzieję, że zdoła przetrwać okres zalotów - powiedziała Phoebe
uśmiechając się życzliwie do Sary.
2
Gil skończył wycierać rozlane piwo ze stołu. Jeszcze trochę i lokal zapełni się
drwalami. Oni nie zauważą, czy stoły są czyste, a trociny na podłodze świeże. Jeżeli zwrócą
uwagę na coś poza alkoholem, to tylko na wielki obraz z piękną Lorindą, która odsłaniała
wszystkie swoje wdzięki, by każdy mógł je podziwiać. Była jego jedynym wkładem w saloon
po tym jak Jack Young, jego przyjaciel i właściciel „Wedge”, wybudował ten lokal.
Jack siedział na tyłach sali przy stoliku najbliższym drzwi jego biura. Gil skończył
wycierać stół, utoczył z beczki dwa piwa i dołączył do niego.
- Jaki wynik? - Przesunął kufel w stronę Jacka. Jack postukał ołówkiem po księdze
rachunkowej.
- Wiedziałem, że zrobimy na tym lokalu pieniądze. Ale kto by u diabła pomyślał, że
będę miał rachunek w banku? - Pociągnął haust piwa.
- Kto by pomyślał, że wokół weekendowego ośrodka rozrywkowego dla obozowiska
drwali wyrośnie miasteczko? Kiedy zakładałem interes z Vonney, spodziewałem się, że
pobędziemy tu parę sezonów.
- Właściwie to lubię siedzieć na jednym miejscu. Gil zachichotał.
- Zwłaszcza od kiedy sprowadził się do miasteczka zeszłej wiosny Ben Layton ze
swoją ładną blond córeczką.
- Panna Tess jest miła. I nie przeszkadza jej, że jestem właścicielem saloonu. A co z
tobą? Nie interesuje cię chyba Żadna kobieta w mieście.
Gil pociągnął haust piwa; przeszedł go dreszcz na wspomnienie Sary Hampton i
zapachu bzów. Poczuł nagły niepokój, więc wychylił jeszcze trochę piwa. Gdyby to była
jakakolwiek inna kobieta, może by nawet zaczął się za nią uganiać. Ale nie za Sarą Hampton.
Łatwiej i bezpieczniej byłoby wyprowadzić kluczową kłodę z zatoru na rzece niż gonić za tą
kobietą.
- Jestem pewien, że Vonney się nie skarży - dorzucił Jack. Wyrwany z rozmarzenia
Gil zmarszczył brwi i popatrzył na niego.
- Ma dobre serce.
- Kiedy w przyszłym tygodniu ruszy znowu tartak, zaczną się tu osiedlać następni
przybysze, a ona nie będzie miała dla ciebie dużo czasu. - Jack uniósł kufel w kierunku Gila. -
Dzięki, że namówiłeś mnie na kupno tej ziemi. - Dokończył piwo i postawił kufel na stole.
- Vonney i ja jesteśmy teraz tylko przyjaciółmi. Już od jakiegoś czasu. - Gil
uśmiechnął się do niego złośliwie. - A ty jesteś jednym z najważniejszych obywateli tego
miasta. Jak nie będziesz uważał, to jeszcze któregoś dnia skończysz jako szeryf albo
burmistrz.
- Och, nie. Dopilnuję, żeby mieli tyle piwa i whiskey, ile dusza zapragnie, ale nie
zdzierżę, jak nowi będą się kłócić.
Gil rzucił okiem na złożoną Gridley Gazette przy księdze.
- Cóż tam miała do powiedzenia w tym tygodniu pani Hampton?
- Nic. Abbott musiał ściągnąć jej cugle.
Po scenie, jaką mu urządziła wcześniej, Gil nie mógł się Z tym zgodzić. Ognista była z
niej dama i nie zazdrościł Abbottowi obowiązku kierowania nią dzień po dniu. Właściwie, jak
już raz o tym pomyślał, powinien mu postawić parę drinków.
- No i dobrze - mówił dalej Jack kręcąc głową. - Jak by tego nie zrobił, to jeszcze by
kobiety ruszyły całymi stadami do głosowania w razie wyborów i rebelia gotowa. - Dźgnął
palcem w gazetę. - Powinieneś popatrzyć na jego artykuł wstępny. Nie przestaje jęczeć, że
drwale ogołacają pagórki i zanieczyszczają rzekę.
- I dobrze. Będę miał co czytać, jak mnie tu nie będzie. - Gil dopił piwo i wstał. -
Wyjadę jutro popołudniu.
- Ucałuj ode mnie Vonney.
- Pojedź sam dziś wieczorem i ją ucałuj.
Gil przeszedł do pokoju na tyłach i przyniósł świeżą baryłkę. Tak samo było co
sobotę. Drwale zwalali się do miasta późnym popołudniem. Niektórzy kierowali się prosto do
łaźni, inni do „Wedge”.
Jack miał rację co do Gridley. Przed siedmiu laty Gil, mając dwadzieścia dwa lata,
postanowił zająć się wyrębem lasów. Sprowadził drwali i postawił niewielki tartak. Nie
planował zakładać miasta, ale dosyć szybko zorientował się, że ludziom potrzebne jest jakieś
miejsce w pobliżu, gdzie mogliby się wyszumieć. Wzniósł z Jackiem saloon nad brzegiem
strumienia, który nazwali rzeką Mili, a potem Gil zbudował stajnie, gdzie można było
zostawić konia na przechowanie.
Flisacy trafili do saloonu w pierwszym tygodniu po jego otwarciu. Wkrótce stanął w
pobliżu sklepik, a potem wzdłuż River Road wyrosły następne przedsiębiorstwa. W cztery
lata później Gil sprzedał swoje udziały w „Wedge” Jackowi, za porozumieniem, że przez
kilka dni w tygodniu będzie pracował przy barze. Zadowalało go mieszkanie na piętrze, nad
saloonem.
Przed saloonem zaturkotał i zatrzymał się wóz. Gil zaczął nalewać piwo. Jake i Willie
wpadli do środka i skierowali się prosto do baru. Należeli do najmłodszych i najbardziej
awanturniczych członków załogi. Gil postawił dla nich dwa kufle piwa na barze i zaczął
napełniać następne dla innych, którzy strumieniem wlewali się do saloonu.
* *
W końcu przyszedł poniedziałek. Sara zarzuciła szal na ramiona i spotkała się z
Phoebe przy drzwiach wejściowych.
- Jestem gotowa.
- Ja też. Mam nadzieję, że u Seatonów mają te nowe wełny, które zamawiali. Clay i
Cora tak szybko rosną. Chcę zacząć dla nich nowe płaszcze na zimę.
Sara i Phoebe wyszły z domu raźnym krokiem.
- Pamiętasz, jak nie dawałyśmy żyć naszym matkom o te jednakowe peleryny? -
powiedziała Sara.
- Niebieskie. - Phoebe roześmiała się. - Pawioniebieskie.
- Wykończone czarną plecionką. - Sara na moment zatrzymała się i szeroko
uśmiechnęła. - Masz jeszcze swoją? Pewnie podobałaby się Corze.
- Nie mam pojęcia, gdzie teraz jest. Mama by jej nie zachowała. Wszystkie rzeczy, z
których wyrośliśmy, przekazywała rodzinie Tillibeyów. - Phoebe zerknęła na przyjaciółkę. -
A twoja mama zachowała twoją?
- Może i tak. Pewnie zachowała. Groziła, że da ją mojej córce i opowie jej, jaki był ze
mnie urwis. Będę musiała napisać do niej i zapytać o to. - Sara nie miałaby nic przeciw temu,
żeby przekazać swój płaszczyk Corze, która była dla niej niemal jak córka.
Trzydziestotrzyletnia Sara nie spodziewała się, żeby miała jeszcze raz wyjść za mąż i
wychowywać własne dzieci. Doszły do sklepu towarów mieszanych.
Phoebe pospiesznie podeszła do pani Seaton, która układała gotową sukienkę na
wystawie.
- Ależ to ładne. - Wyciągnęła rękę i dotknęła miękkiej, wełnianej spódnicy,
szarobeżowej w niebieskie paski.
- Trudno w to uwierzyć, ale już niedługo będzie zima. - Pani Seaton uśmiechnęła się
do Phoebe. - Te nowe wełny, które zamawiałaś, już przyszły. Proszę ze mną. - Poprowadziła
ją na tyły sklepu. - Nawiasem mówiąc czytałam ten nowy artykuł panny Lucy...
Sara uśmiechnęła się do siebie. Pani Seaton swoją opinią na temat panny Lucy
podzieli się ze wszystkimi klientami. Sara nerwowo dotykała to obieraczki do jabłek, to
młynka do kawy, a potem niecierpliwie plątała się po sklepie, dopóki Phoebe nie wyszła z
magazynu.
- Popatrz na te nowe materiały. Myślisz, że Corze podobałby się ten zielony?
Sara dołączyła do niej przy ladzie z towarami łokciowymi.
- Tak sądzę, ale może pozwolisz jej samej wybrać?
- Jak na kogoś - Phoebe uśmiechnęła się do niej ironicznie - kto potrafi całe strony
zapełniać wyjaśnieniami, dlaczego kobiety powinny mieć prawo głosu, jesteś zdumiewająco
niepewna, kiedy chodzi o decyzje dotyczące dzieci.
- O czym ty mówisz? Och, to nonsens. - Sara przesunęła ręką po wełnie. - Do twarzy
jej będzie w tym zielonym. - Kiedy pani Seaton cięła materiał, Sara odciągnęła Phoebe od
stołu. - Co powiedziała o pannie Lucy?
Phoebe rozejrzała się naokoło i szepnęła:
- Pani Seaton uważa, że panna Lucy to rozkoszna starsza pani i ma nadzieję, że
przeczyta jeszcze wiele jej mądrych rad. - Zachichotała, a potem szybko zacisnęła usta.
- Starsza? - Sara zachmurzyła się. Wyobrażała sobie swoje drugie ja jako uroczą,
wyrobioną kobietę, którą należało podziwiać i szanować. - Trudno powiedzieć, żebym była
„starszą panią”. - Upłynie jeszcze ze dwadzieścia lat, zanim będzie się o niej tak mówić.
* *
Dwa razy w miesiącu Gil Perry kontrolował obozowisko drwali, a kiedy tam był,
większość czasu spędzał jeżdżąc konno po lesie. Przybył na miejsce wczesnym wieczorem w
niedzielę, przeszedł przez barak sypialny, a potem udał się do kuchni.
Z belek nad kuchnią zwisały dzbanki na kawę, kociołki i patelnie. Było ciepło i Dugan
Moody, kucharz obozowiska, stał przy płycie. Gil przeszedł między dwoma stołami w części
jadalnej i podszedł do niego.
- Dugan, zostało ci coś z kolacji? - Nie wiedział, ile lat może mieć kucharz; siwizna
jego włosów i brody mogła świadczyć tyleż o ciężkim życiu, co o wieku.
- Henry poszedł na polowanie z Chokerem i Dowdym. Przynieśli naprawdę piękne
wapiti. - Dugan obejrzał się przez ramię na Gila. - Jutro będziemy mieli placki na zakwasie i
gulasz. Mam syrop malinowy do racuchów na rano.
Gil roześmiał się cicho.
- Jeżeli zostanę tu dłużej niż dzień czy dwa, będę się musiał dobrze gimnastykować,
żeby nie utyć po twoich daniach.
- Niezły pomysł.
- Już od pięciu lat nikt nie nazywa mnie drwalem. Ale wolałbym nadal nim być. - Gil
wziął kubek i nalał sobie trochę kawy. - Masz coś, co mógłbym teraz zjeść?
- Jeszcześ tu nigdy nie głodował. - Dugan chwycił ręcznik i otworzył drzwiczki pieca.
- Łap za widelec i siadaj.
- Czy dostawy dochodzą do was jak trzeba? - Gil zaniósł kawę i sztućce do stołu.
Dugan ustawił przed nim talerz z kolacją i usiadł naprzeciwko.
- Widziałeś, co pisał ten facet nazwiskiem Abbott? Że niby obdzieramy góry do goła?
On niczego w ogóle nie wie o drzewach.
Gil wzruszył ramionami i zachował własne zdanie dla siebie.
- I powiedz mi, na czym drukowałby te swoje przeklęte wypociny, gdyby nie było
papieru?
Gil przełknął kęs kruchego mięsa.
- Przywiozłem Gazette ze sobą, ale jeszcze jej nie czytałem. A jak ty ją dostałeś tak
szybko?
- Dowdy przyjechał wczoraj wieczorem.
- Nie widziałem go, jak przechodziłem przez barak sypialny.
- Najpewniej będzie u Vonney. Dziwne, żeś go tam nie widział.
- Nie wpadłem do niej po drodze. - Gil skończył jeść i napełnił swój kubek. - Musisz
wybrać się z chłopakami do miasta. Nie możesz tu spędzać całego czasu.
- Nie spędzam - powiedział Dugan i zachichotał.
- Cieszę się, że to słyszę. - Gil podniósł się z kubkiem w ręce. - Do zobaczenia rano.
Poszedł do biura i tam się położył. Przeglądnął księgi kompanii, dolał sobie trochę
whiskey do kawy i zasiadł znowu do gazety.
Przeczytał artykuł wstępny Charlesa Abbotta o drwalach, którzy zostawiają po sobie
nagie pagórki, przeczytał, że blond włosy są na wagę złota, że jakiemuś człowiekowi z
Minneapolis udało się pomieścić na jednej karcie pocztowej pięćset cztery wyrazy.
Zastanawiał się, czy są jakieś granice tego, co ludzie skłonni są zrobić, żeby ich tylko
zauważono.
W gazecie zamieszczono kilka ogłoszeń o sklepach, które się zamykały. Szkoda, że
nie było w tym wydaniu artykułu Sary Hampton. Śmieszyły go niektóre z osobliwych idei, o
których pisała.
Stała się w saloonie obiektem wielu kpin z powodu swoich pisanych ostrym piórem
artykułów w Gazette, zwłaszcza tych o wolnej miłości. Składał właśnie gazetę, kiedy wpadł
mu w oko artykuł pióra jakiejś panny Lucy.
Powstrzymując ziewnięcie pochylił się nad biurkiem i z rosnącym zainteresowaniem
czytał „Jak zwracać się do damy”. Odniósł wrażenie, że panna Lucy musiała być świadkiem
incydentu z Sarą Hampton przed saloonem. Odłożył gazetę i wyciągnął się na pryczy.
Zabawny artykuł, ale przecież Gridley było tylko miasteczkiem drwali, a nie wielkim
miastem ze Wschodu.
Następnego ranka śnieżna czapa na górze Hood lśniła w słońcu. Zjadłszy cały stos
racuchów pływających w malinowym syropie Dugana Gil ruszył w drogę. Dotarł do
pagórków za obozem drwali, a następnie skierował wierzchowca pomiędzy świerki, sosny i
czerwone cedry. Chociaż był na północ od miejsca, gdzie pracowali jego ludzie, zgiełk, jaki
czynili, niósł się między drzewami: uderzenia siekier, skrzypliwe zgrzytanie pił, a ponad
wszystkim okrzyki „Leci!” na moment przed rozdzierającym trzaskiem i łomotem, z jakim
padało drzewo, aż trzęsła się ziemia.
Drzewa „przemawiały”, kiedy ich ostatnie włókna poddawały się i rwały, a Gil cieszył
się, że jest na tyle daleko, że nie słyszy ich jęków. Za bardzo przypominało to umieranie.
Wolał słuchać, jak wiatr przygina i smaga wierzchołki olbrzymich, starych drzew i jak szumi
w gałęziach.
Pod wieczór wjechał do obozowiska drwali. Oporządził konia, a potem udał się do
obozowej kuchni. Stoły były nakryte, ale lampy miały zostać zapalone dopiero na chwilę
przed przybyciem mężczyzn. Wrócił do kuchni i nalał sobie kubek kawy.
Dugan wyszedł z magazynu niosąc wielką faskę.
- Hej. Wcześnie jesteś.
- Pomyślałem sobie, że może ci się przyda para rąk do pomocy. - Gil szeroko się
uśmiechnął podnosząc kubek do ust. Trzy wielkie blachy placków czekały, żeby je wstawić
do pieca.
- Za każdym razem tak mówisz. Klapiesz tylko szczęką. - Dugan postawił faskę na
blacie stołu. - Pojechałeś zobaczyć, jak ludzie sobie radzą?
- Przyglądałem się z daleka. - Gil przełknął następny haust kawy patrząc na Dugana. -
Dlaczego pytasz? Jest jakiś problem?
- Słyszałem, jak paru marudziło. - Dugan zaczął nakładać łyżką masło do misek.
- Lepiej porozmawiam znowu z Henrym.
- Zapytaj go o popalone kłody.
* *
Co jakiś czas Sara chodziła na kolację do pensjonatu Elsie North. Elsie przeżyła
dwóch mężów, a jej czworo dzieci założyło już własne rodziny. Miała pięć pokoi do
wynajęcia i egzekwowała obowiązujące w jej domu zasady. Od gości „przelotnych” pobierała
po półtora dolara, od stałych po dolarze. Dżentelmeni, którzy się u niej zatrzymywali, czuli
się jak w domu, a damy miały poczucie bezpieczeństwa.
W środę Sara przyszła na kolację wcześniej, żeby mogły sobie porozmawiać, zanim
goście zejdą się na posiłek. Elsie otworzyła drzwi jak zawsze uśmiechnięta.
- Witaj. Czy nie będę przeszkadzać, jak dziś wpadnę do ciebie?
- Wejdź. Zawsze jesteś mile widziana.
Sara zostawiła szal na kołku w pobliżu drzwi i poszła za gospodynią do kuchni.
- Wciąż jeszcze na zewnątrz wisi twoja tabliczka. Myślałam, że masz komplet.
- Pan Settles powiedział, że nie zostanie już długo. Pan Rand i pan Bradley to
komiwojażerowie. Każdy z nich zatrzymuje się tu na dwie lub trzy noce miesięcznie. - Elsie
położyła bochenek chleba na stole kuchennym. - Ale wziął u mnie pokój pan Pratt, nowy
kierownik szkoły. Powinien tu pobyć przez jakiś czas.
- Mam nadzieję, że tak. - Sara rozejrzała się dookoła. - Ależ ślicznie pachnie. W czym
mogę ci pomóc?
- Pokroisz chleb? - Elsie podała jej nóż. - Czytałam artykuł tej drugiej pani, panny
Lucy, tak się nazywa. Musi być w mieście dopiero od niedawna.
- Ona nie mieszka w tej okolicy. Mam wrażenie, że przebywa gdzieś na Wschodzie. -
Sara kroiła chleb z ulgą, że Elsie sama wspomniała o artykule.
- To żadna różnica. Tak bym chciała, żeby panowie wzięli sobie do serca jej rady. -
Elsie popatrzyła na Sarę. - Od razu widać, że panna Lucy to prawdziwa dama. Założę się, że
jej synowie umieją się zachować.
Sara poczuła się chwilowo skonfundowana; ułożyła kromki chleba na talerzu. Nie była
pewna, jakiej wypowiedzi Elsie się spodziewała, ale na pewno nie takiej.
- Mhm. Synowie?
- Oczywiście. Pisała dokładnie tak, jak mówiła moja własna, droga mama. - Elsie
zadzwoniła dzwonkiem na stołowników. - Mam nadzieję, że napisze dla pana Abbotta więcej
artykułów z poradami.
- Mogłabym powtórzyć mu, co mówiłaś, ale może lepiej to zabrzmi, jak sama mu
powiesz.
- Tak, zrobię to. Nawiasem mówiąc brakowało mi twojego artykułu w tym tygodniu.
Chyba nie masz zamiaru przestać pisać, Saro?
- Nie... Nie, pracuję nad następnym tekstem. - Że też nie można z równą łatwością
zmieniać słowa mówionego jak pisanego. - Chociaż nie ma już zbyt wielu nowych idei, o
których mogłabym opowiedzieć.
Elsie uśmiechnęła się do niej.
- Coś wymyślisz. Zawsze ci się udaje.
Sara powoli pokiwała głową, zaciążyło jej zaufanie przyjaciółki. Miała nadal ochotę
pisać pod swoim własnym nazwiskiem i wciąż była przekonana, że kobiety mają również
prawo głosować, tak samo jak i mężczyźni. Idee pani Woodhull były rewolucyjne, a chociaż z
niektórymi Sara się nie zgadzała, kobiety powinny wiedzieć, jakie przekonania mają inni.
Właśnie dlatego rozpoczęła serię tych artykułów.
- Chciałabym dowiedzieć się więcej o wolnej miłości. - Elsie roześmiała się. - Dopóki
tylko nie będzie pociągała za sobą małżeństwa. To ostatnie nie oznacza ściśle rzecz biorąc
wolności.
- Od początku świata dla mężczyzn miłość była wolna. - Uśmiech Sary przygasł,
kiedy przypomniała sobie, jak zbliżał się do niej pan Perry. Z chęcią założyłaby się, że dla
niego miłość była wolna.
- Gdyby nie to, że przekroczyłam już wiek, w którym wypada się interesować takimi
sprawami, na pewno bym o tym pomyślała - powiedziała Elsie mrugnąwszy okiem i wzięła
półmisek z mięsem, żeby go zanieść do jadalni.
Sara zachichotała.
- Zdaniem pani Woodhull i Krajowych Reformatorów Radykalnych nigdy się nie jest
za starym. - Miała co do tego pewne wątpliwości. Nie przypominała sobie, żeby spędziła
bezsenną noc z powodu braku ukojenia, jakie mógł jej dać mężczyzna, nawet John, a
przynajmniej nie po tym, jak się przeprowadzili do Camden.
Kiedy kolacja się skończyła, Sara udała się do redakcji Gazette. Charles siedział przy
biurku i czytał prasę z innych miejscowości.
- Masz tam coś ciekawego? - Opuścił gazetę i uśmiechnął się do niej szeroko. - Pani
Rochester z Bostonu przekonana jest, że Stowarzyszenie Sufrażystek postępuje wbrew Bogu i
prawom tego kraju. Chciałabyś do niej napisać?
- Jestem pewna, że panna Susan B. Anthony wykazałaby się dużo większą
elokwencją. Poza tym, mam robotę. - Usiadła przy swoim biurku.
Charles przyglądał jej się przez chwilę.
- Poznaję to spojrzenie. Co się stało?
- Byłam na kolacji u pani North. - Zerknęła na niego i uśmiechnęła się. - Elsie i cała
reszta przekonane są, że panna Lucy to matrona, która musiała wychować co najmniej dwóch
wspaniałych synów i pewnie jeszcze kilka córek. - Odchyliła się na oparcie krzesła. - Co ty na
to?
- Więc będziesz nadal pisała te artykuły? - Charles roześmiał się.
- Och, na pewno, jedne i drugie. Elsie powiedziała, że brak jej było mojego artykułu w
tym tygodniu. - Zanotowała pospiesznie kilka myśli.
- Pewnie tylko jej jednej - zamruczał pod nosem Charles. Sara uśmiechnęła się do
niego w wyższością, ale podjęła własny tok myślenia.
- Jeżeli ludzie wierzą, że panna Lucy jest prawdziwa, to powinnam nadal pisać pod
własnym nazwiskiem. Nie chcemy, żeby ktoś nabrał podejrzeń.
- Może masz rację. Ale nie trać czasu na Krajowych Reformatorów Radykalnych.
Żeby Victoria Woodhull nie wiem czym groziła, i tak nigdy jej nie wybiorą na prezydenta
Stanów Zjednoczonych.
- Zgadzam się, ale niektóre z jej poglądów na inne tematy są intrygujące... - Wpatrując
się w notatki przypomniała sobie, co mówiła Elsie. - Na pewno ciekawie byłoby porozmawiać
z kobietami, które nie tylko są zwolenniczkami wolnej miłości, ale i uprawiają ją - dumała na
głos. - Poproszę takie kobiety, żeby napisały do mnie i podzieliły się swymi przekonaniami. I
mężczyzn też. Mogłoby to rzucić wiele światła na uczucia mężczyzn.
- Nie