16444
Szczegóły |
Tytuł |
16444 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
16444 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 16444 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
16444 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Ewa Nowacka
Kilka miesięcy całe życie
Nasza Księgarnia ? Warszawa 1981
j
— Nie rób dziadkowi kłopotu. — Palec ojca wzniósł się ostrzegawczo w górę. —
Jak się dowiem, skóra w robocie. — I do dziadka: — Obiecał, że będzie grzeczny.
Podczas tych rodzicielskich przekazań w dziadkowe ręce należało stać w milczeniu,
z nisko zwieszoną głową.
Wśród góry bladoróżowych czereśni mama wyszukiwała największe, najbardziej
rumiane, nim je podniosła do ust, obracała przez moment w palcach.
— Na bazarze nigdy takich nie ma — chwaliła. — U tatusia naprawdę są
prześliczne owoce, wprost na wystawę. I jakie soczyste! Doskonałe.
— Doskonałe — wtórował ojciec, a potem zaraz przypominał sobie o konieczności
uporządkowania ważniejszych spraw. — Pamiętaj, że jakby co, dziadek mi wszystko
powie. Ze mną żartów nie ma, chyba wiesz.
Mógł tego nie mówić, powtarzał to samo nieodmiennie co roku, w porze wakacji,
kiedy odwoził Piotra do dziadka. Wtedy na stole pojawiał się talerz z jędrnymi
czereśniami, pod płotem kudłaty Mucek nieśmiało machał ogonem w przeczuciu
corocznego odnowienia starej przyjaźni, dziadek milczał, a mama chwaliła owoce.
Wiadomo było, że zabierze także plecioną łubiankę pełną ogromnych truskawek, a
przed samą furtką powie:
— Przepraszamy za kłopot, tatuś rozumie, mały dwa razy na kolonie jechać nie
może.
Ale nim nastąpi ta chwila przed furtką, kiedy mama przeprosi dziadka za kłopot i
zabierze łubiankę z truskawkami, musi się jeszcze odbyć ten długi dialog mamy i
ojca.
5
— Wyjątkowa okazja, autokarem. — Ojciec postukał w blat stołu na znak, że
okazja jest rzeczywiście zupełnie wyjątkowa. — Cena wprost śmieszna jak za taką
wycieczkę, związki część pokrywają. Już myślałem, że nas nie zapiszą, ale jakoś
się udało, Karolak pomógł.
— U nas nic prawie nie organizują —uzupełnia mama jedząc czereśnie. — Raz tylko
była wycieczka na targi, do Lipska. Prosto z pociągu na wystawę, jak po ogień,
ludzie nóg nie czuli ze zmęczenia, polatali, popatrzyli, i z powrotem. Dziękuję
za takie wyjazdy, to nie dla mnie.
— Organizacja, żeby nie zapeszyć, dobra. Noclegi zamówione, obiady na czas,
wszystko jak w zegarku. Poczekaj, kiedy to było, chyba trzy lata temu, na
Węgrzech, wtedy, co mieliśmy defekt...
— Dwa lata temu.
— Dwa lata — poprawia się ojciec. — Straciliśmy parę godzin i obiad przepadł.
Była straszna awantura, ale nic nie pomogło. Ci z Ibuszu byli w swoim prawie, bo
ich nie zawiadomiliśmy, a jak zawadomić, kiedy się stoi w szczerym polu?
Jak co roku ojciec i mama mówili bardzo dużo, podnieceni bliskim wyjazdem,
odświętni, wystrojeni w kolorowe wdzianka pasujące do drewnianego stołu pod
cieniem czereśni, do letniego dnia spędzanego za miastem. Dziadek nie był zbyt
rozmowny, milcząc wysłuchiwał opowieści o dalekich drogach, po których mknął
błękitny autokar, nie przerywał, nie pytał, zresztą nie było potrzeby, ojciec i
mama mówili i mówili bez żadnej zachęty.
— Rzecz jasna, jak jest coś takiego, najpierw się zapisują z dyrekcji, ale ja
zawsze jakoś się dostanę. Z Karolakiem dobrze żyję, wie tatuś, spotkamy się, a
on do mnie: „Panie Heniu, pan się też wybiera w tym roku?", i sprawa jakby
załatwiona.
— Bardzo sympatyczny człowiek. Był u nas kilka razy, przyniósł. Piotrusiowi
książkę.
Ten „Piotruś" także jest odświętny, doroczny, przedwyjazdo-wy. Na co dzień jest
Piotrek albo Piotr.
— Lubią go w zakładzie, trzeci raz wybrali, to jest coś. Inny, jak się dorwie
do gabinetu z dywanem, ludzi przestaje poznawać, on nie. Pracowaliśmy razem na
K-2, zawsze był równy gość.
6
—- W moim biurze była taka jedna, nim ją wybrali, złote góry obiecywała; i
żłobek przyzakładowy, stołówkę z prawdziwego zdarzenia i ośrodek wczasowy
uporządkowany, bo aż strach patrzeć, płot się wali i śmieci się poniewierają. A
jak przyszło co do czego, nic nie załatwiła, czasu, mówi, nie ma.
.?— Tak, zdarza się.
Spod płotu podnosi się Mucek, boczkiem nieśmiało podchodzi do Piotra i wącha
zwieszoną rękę, chce wiedzieć, czy naprawdę Piotr jest Piotrem, już sprawdził,
ogon trzepocze się w radosnym uniesieniu. Jeżeli Piotr jest Piotrem, to
zaczynają się prawdziwe wakacje także dla Mucka, starego kundla o lekkomyślnym
usposobieniu i chęci włóczęgi nie przygaszonej mijającym czasem.
— Dobra herbata — łyżeczka cicho podzwania o szkło. — W mieście zawsze fenol
czuć, jednak co woda z własnej studni, to woda z własnej studni. Esencja naciąga,
jak potrzeba.
— W Bułgarii, gdy zamówiłem herbatę, kelner na mnie wielkie oczy postawił. A
kiedy przyniósł, pożal się, Boże, nie wiadomo, czy śmiać się, czy płakać, bez
koloru, bez zapachu, istne pomyje.
— Za to kawę mają świetną, przyznasz sarn, Heniu.
— Kawę, owszem. Ale ciastka mi nie smakowały, na łoju i za słodkie.
?— Co kraj, to obyczaj.
Nim rodzice wstaną i pójdą do furtki, zabierając łubiankę, która już na pewno
czeka w sieni jak co roku, muszą jeszcze powiedzieć bardzo wiele.
— Tatuś nawet nie wie, że kupiliśmy nową lodówkę. •— Stara była do niczego.
Remont za remontem.
•— Z tą nową nawet porównania nie ma.
— Jakby tatuś miał chęć, podrzuciłbym mu tę starą po powrocie. Nie mam gdzie
trzymać, piwnica ciasna, a lodówka zawsze się przyda, szczególnie w lecie. To
jak, podrzucić?
Aż do otwarcia furtki trzeba stać pod pniem czereśni, bo inaczej padnie:
„Piotrusiu, jeszcze nie skończyliśmy. Pięknie, nie ma co! Już ja z tobą po
powrocie pogadam". Tak powie ojciec, a mama uzupełni: „Prawie miesiąc się nie
zobaczymy, a ty już musisz lecieć. Nie spodziewałam się tego po tobie".
7
Odbiegając Mucek popatruje ku Piotrkowi; najpierw pobiegniemy do studni, zajęczy
łańcuch, wiadro dźwięcznie uderzy o lśnienie głębokiej wody, wyciągniesz, a ja
zliżę przezroczyste krople z chłodnej blachy, potem pobiegniemy do skrytki,
wiesz gdzie, pod jabłoniami i krzakiem bzu, ze skrytki do komórki, obejrzymy
rower, tyle czasu na ciebie czekał, trzeba mu powiedzieć, że to już. Możesz
zaraz na niego wsiąść, a ja pobiegnę za tylnym kołem, tylko nie jedź jak wariat,
pamiętaj, że jestem starszy niż rok temu, łatwiej się męczę, ale na pewno mogę
dobiec do glinianek. Mam nadzieję, że znajdziesz dla mnie dobry patyk, nie za
lekki i nie za ciężki, gładki, dobrze leżący w zębach, rzucisz ten patyk: i
popłyniemy na środek ciemnej wody... To wszystko jest w żółtych oczach ????? ? w
powiewającym ogonie: chodź, szkoda czasu, czekałem cały rok, nie stój tak, chyba
widzisz, że na ciebie czekam?
Piotr widzi, ale ciągle nie może odejść, bo teraz nastąpi najważniejsze.
— Żadnego wyjeżdżania na szosę. Po bocznych drogach proszę bardzo, ale ostrożnie.
I żeby nie było zabaw z kapiszonami jak w zeszłym roku! Pamiętaj, że zabraniam
kąpieli w gliniankach. Wrócimy, będziesz chodził na basen, apeluję do twojego
rozsądku. Od chłopaków Leśniewskich z daleka, chyba nie chcesz przyjaźnić się z
tymi chuliganami. Nie licz, że ja się nie dowiem, jakby co. Masz się słuchać
dziadka, co dziadek powie, to święte. Jasne?
— Tak.
— W porządku. Nie kręć się, możesz.chyba posiedzieć z nami
te kilka minut?
Obracając się do dziadka ojciec mówi to, co powinno być powiedziane zgodnie z
corocznym rytuałem:
— Cenzura Piotra taka sobie, zachowanie zaledwie wyróżniające. Dowiadywałem się,
piłką wybił szybę i w dodatku się wykłócał, że niechcący. Ostatnio strasznie
pyskaty się zrobił, ja mu jedno słowo, on mnie dziesięć. Radzę z nim surowo.
— Ja to się nawet dziwię. — Już nie ma czereśni, na wielkim talerzu zostało
tylko smutne wzgórze pestek. —, Piotruś ma wszystko, ptasiego mleka mu tylko
brakuje, ale żeby się w szkole postarał, to nie.
8
— Czy ja miałem własny pokój dla siebie? Rower? Czy chodziłem do domu kultury
na zajęcia? Czy jeździłem na kolonie? Nie, a jak się uczyłem! Same piątki od
góry do dołu, zachowanie zawsze bardzo dobre.
— Tak, dobrze się uczyłeś — dziadek zabiera talerz po czereśniach i idzie w
kierunku sieni. Znika za drzwiami, potem wychodzi z mroku na ostre słońce, z
łubianką. — Bardzo słodkie.
— Dziękujemy, ale po co tatuś...
— Bierzcie, bierzcie. Specjalnie dla was zbierane. Suchutkie. Już rosa obeschła,
kiedy rwałem. Ze trzy dni nie zapleśnieją.
Pierwsza podnosi się mama, przez liście czereśni słońce roz-złaca jej włosy,
mama jest wysoka, szczupła, jasna.
9
— Na nas już najwyższy czas. Przepraszamy za kłopot. Dokładnie za trzy tygodnie
przyjedziemy po naszego kawalera. Piotrusiu, pamiętaj, o czym mówiliśmy.
Za mamą podnosi się ojciec.
— No, pożegnajmy się — podają sobie z dziadkiem ręce. — [życzę tatusiowi dobrego
zdrowia i cierpliwości do Piotra, na •niego trzeba mieć nerwy jak postronki,
fakt.
Z bliska widać, że mama jest przejęta i zdenerwowana rozstaniem, drży jej górna
warga.
— Piotrusiu, ostrożnie. Nie chcesz chyba, żebym się zamartwiała o ciebie i mała
zepsuty cały urlop.
— Nie chcę.
—? No, widzisz. Trzy tygodnie przelecą jak z bicza strzelił
i znowu się zobaczymy.
Ojciec ściska rękę Piotrkowi jak dorosłemu.
— Trzymaj się. Coś postaramy się przywieźć, ale uwaga, jak będą jakieś
zagwozdlki, mowy nie ma o żadnych prezentach.
Skrzypnięcie furtki, na wszelki wypadek Mucek szczeka nie-,głośno dwa razy.
Rodzice odeszli nie oglądając się za siebie, dopiero przy szosie mama odwróciła
głowę i pomachała wzniesioną ręką im dwóm przy furtce, dziadkowi i Piotrkowi, z
tej odległości nie było słychać, co powiedział do niej ojciec, ale na pewno to
samo, co w poprzednim roku, że spóźnią się na autobus i że jakieś żegnanie nie
ma sensu, bo przecież wrócą tu za
trzy tygodnie.
— Co ja z tobą zrobię? — teraz dopiero dziadek przyjrzał się .uważnie Piotrkowi.
— Wyrosłeś, chłop pod wąsem, można po-wiedzieć. Zdałeś do siódmej?
— Do siódmej.
— No, cóż, obcy nie jesteś, wiesz, co d jak. Kolacje jem ,o ósmej — w lekko
przymrużonych oczach zamigotała ruda
iskierka i zaraz zgasła. — Ojciec ci mówił, czego nie wolno, ja nie będę
powtarzał. Ot, kłopot, że nie masz zegarka, aby na tę ósmą zdążyć, ale język
masz i zapytać możesz. Leć, wnuczku, bo widzę, że ci pilno stare kąty obejrzeć.
Potężny kloc kołowrotu obdarty do białej miazgi zwojem łańcucha, zwolniona korba
rozkręciła się sama, zajęczał łańcuch ciągnięty w dół ciężarem wiadra, srebrny
krążek wody, hen,
-.10
głęboko, zamącił się i rozprysnął jak stłuczone lustro. Nie tak, ile, po
partacku, wiadro trzeba sprowadzić bokiem, żeby zanurzyło się całe, nabrało wody
po wręby, a nie pływało jak teraz po wierzchu, z kilkoma łyżkami wody
pluszczącymi w blaszanym brzuszysku. Więc jeszcze raz podciągnąć i spuścić jak
potrzeba, teraz dobrze, łańcuch z jękiem nawija się na kołowrót, srebrne bryzgi
uciekają w dół ku tajemniczo lśniącemu lusterku głębokiej wody. Napili się obaj,
Piotrek i Mucek, studziennej zimności, napili się solidnie, aż do ścierpnięcia
zębów.
Skrytka wyglądała tak, jak ostatnich wakacji, jak przedostatnich wakacji, jak
wtedy, gdy po raz pierwszy stała się skrytką. Namiot z gęstych liści, w środku
tyle miejsca, że można wygodnie usiąść, przesiane przez zieleń światło ma
niezwykłą barwę, trochę zielonkawą, trochę błękitną, trochę słoneczną. Trzeba
wyrzucić połamane patyki i te gnijące resztki, zrobić sobie porządne posłanie ze
sprężystych gałęzi, przynieść naręcz szeleszczącego siana, wtedy dopiero skrytka
będzie wyglądała tak, jak potrzeba.
Na konarze wielkiej lipy huśtawka, nie żaden blaszany fotelik z poręczą jak na
osiedlu, tylko prawdziwa huśtawka, kawałek wyślizganej deseczki i konopny sznur.
Dziwne, ale na tej huśtawce inaczej myśli się o wszystkim, to myślenie
przychodzi samo z siebie, nie proszone.
— Dziadku...
Dziadek był u królików, zadawał za drabinki 'garście koniczyny i pierzastą nać.
— Trzeba ci czegoś?
?— Chciałbym zobaczyć ogród.
— Ogród? Zawsze rower był pierwszy.
— Ale dziś nie będzie. Dziadku, chodź ze mną.
— Skoro mus, trudna rada, tylko poczekaj troszkę, one są wzwyczajone, że przy
nich stoję.
Za uszy dziadek wyciąga z klatki ogromnego królika, zwierzak jest szarobury jak
?ając, potężny, o fałdzistym podgardlu.
— Widziałeś kiedy takiego? Belgijska rasa.
Palce dziadka głaszczą futerko, królik szybko porusza nosem i niespokojnie
zezuje w bok, ku Piotrkowi, boi się obcego, to jasne.
II
— Angorki znasz. — Za siatką kicają białe, czerwonookie puchate. — I wiedenki
też znasz. Już trzy lata, jak wiedenki
trzymam.
W zeszłym roku Piotrek razem z dziadkiem budował wysoką wielopiętrową klatkę,
podzieloną na królicze mieszkania, wpa-sowywali drzwiczki, naciągali siatkę na
ramy, konstruowali drabinki i poidła. Wtedy nawet chłopaki od Leśniewskich -
mogły gwizdać wabiąco pod furtką, nie słyszał, taka to była fajna robota.
Jeszcze we wrześniu odłaził od kciuka zmiażdżony paznokieć, pamiątka po
niezgrabnym uderzeniu młotkiem. Piotr chciał wszystko zrobić szybko, już, zaraz,
dziadek pracował powoli, niespiesznie, deszczułka przylegała do deszezułki tak
ściśle, że nie wsunąłbyś między nie ostrza noża, gwoździe wchodziły równiutko
tam, gdzie należało je wbić, drzwiczki osiadały na zawiasach, siatka opinała
ściśle ramki. Przyjemnie było patrzeć na dziadka medytującego nad deseczkami, z
żółtą składaną miarką w ręku, ze stolarskim ołówkiem za uchem'
— Na oko, wnuczku, tylko partacze robią albo prawdziwi majstrowie, tacy, którzy
w jednym palcu całą naukę mają. A my będziemy mierzyli i myśleli, wszystko
trzeba z pomyśleniem, bez pomyślenia tylko muchy można łapać. Chociaż i to nie.
Pajęczynę widziałeś?
Rozkładając miarkę dziadek dodawał surowo:
— Do takiej pajęczyny też pomyślenia trzeba, ho, ho, jakiego jeszcze. I
wiedzieć trzeba, gdzie ją rozpiąć i jaka ma być, duża czy mała, i co się w nią
łapać będzie, muszka, komar czy ślepak. I wiedzieć trzeba, jak zrobić, żeby osy
wypuszczać i pszczoły, bo pszczoła buczy, jak wpadnie w sieć, i pająk ją puszcza,
nie podchodzi, tylko z brzegu nitkę pociąga, leć zdrowa
i nie wracaj.
To było w czasie zeszłorocznych wakacji, teraz już stoi wielka klatka, a w niej
mieszkają króliki, zajmujące przedtem tę samą komórkę, gdzie dziś drzemie
zakurzony rower.
Wreszcie dziadek odszedł od klatki, skinął na Piotrka. Nikt poza dziadkiem nie
miał prawa otwierania malowanej furtki.
Najpierw były kwiaty, mnóstwo kwiatów, niebieskich, czerwonych, żółtych,
pomarańczowych, różowych, białych, płożyły się kępami przy ziemi, wystrzelały
łodygami w górę, rozkładały
12
się strojnymi wachlarzami. Za kwiatami ciągnęły się grzędy jasnozielonej sałaty,
jędrnej kapusty, marchwi o delikatnej pierzastej naci, pomidorów wspinających
się po świeżo zastruga-nych tyczkach, stroszącej wąsy fasoli zwanej głupim
Jasiem, nieśmiałego groszku zwieszającego smutno młodziutkie strączki. Były i
drzewa z pniami pobielonymi wapnem, dźwigające na gałązkach twarde jabłuszka i
cierpkie gruszeczki i wielka czereśnia roztrzepotana od ptasiego gwaru.
— Na szpaki rady nie ma, każdą czereśnię wypatrzą, ale niech im tam, niech
jedzą na zdrowie.
Dziadek popchnął Piotrka ku grzędzie truskawek zbrązowia-łych od letniego słońca.
— Poszukaj, ja ciebie znam. Piotrek pokręcił głową.
— Nie mam ochoty.
— Brzuch cię boli?
— Nie. Nie boli.
— To po co chciałeś do ogrodu?
Trudno byłoby Piotrkowi wytłumaczyć, dlaczego chciał do ogrodu, to w ogóle było
trudne do wyjaśnienia. Właściwie dziadek bez tego ogrodu był nieważny, dopiero
kiedy się sprawdziło, że ogród kwitnie i owocuje jak co roku, dziadek stawał się
rzeczywiście sobąt ale o tym nie można było mówić głośno, szeptem też nie.
— Niemiła księdzu ofiara, wracaj, cielę, do obory. Rano nazbierasz w łubiankę,
pani Michalina zabierze, jak przyjdzie. Po marchewkę ma przyjść.
Więc wszystko było jak zawsze, i pani Michalina, i marchewka, i te najsłodsze
truskawki. Teraz z czystym sumieniem można było wyprowadzić rower i wyjechać na
piaszczystą drogę.
Rower ma sztywno napompowane koła, wytartą ramę, łańcuch chodzi bez zgrzytu,
najwidoczniej świeżo naoliwiony.
— Dziadku, to ty?
— Może ja, może nie ja. Kto to wie?
W delikatnym obłoczku kurzu za tylnym kołem pokłusował Mucek, już wywiesił
różowy język, ogon gorliwie powiewa v,- górę i w dół. Wąziutka ścieżka szybko
podsuwa się pod koło, podściela pod kierownicę, to jest prawdziwa jazda, a nie
kręce-
13
nie się po osiedlowych chodnikach wśród babć zażywających spacerów, pań z
ciężkimi siatkami, mrowiących się wszędzie maluchów. Ojciec zabrania wyjazdów na
jezdnię, z nim owszem, proszę bardzo, ale tego „z nim" jeszcze nigdy nie było,
chociaż mówiło się stale o kupnie składaka i o tym, że przy siedzącym trybie
życia jazda na rowerze jest bardzo wskazana. Ojciec dotąd nigdy nie miał czasu,
może w przyszłym tygodniu, za miesiąc, na przyszły rok, co się odwlecze, to nie
ucieeze, rower nie zając, nie ucieknie, jak skończymy te plany, jak Michalski
wróci z urlopu, jak będę miał wolniejszą głowę...
Tutaj można jeździć bez trzymania, Piotrek zakłada ramiona na piersiach, pedały
lekko się obracają, zbłąkana kura z głośnym wrzaskiem ratuje się ucieczką.
— Te! Na długo?
Byli tam, gdzie powinni być, Marian, Sławek i trzej bracia Leśniewscy, o których
mówi się: starszy Leśnieszczak, średni Leśnieszczak i mały Leśnieszczak.
Z szurnięciem koła, z fasonem Piotr przyhamował przed nimi.
— Prawie na miesiąc.
— Wdechowo — oświadczył starszy Leśnieszczak i zainteresował się: — Gdzie
lecisz?
— Na glinki.
r
"
— My już byliśmy. Upał, no nie?
— Upał.
— Komiksy przywiozłeś?
— O kapitanie Żbiku i Klossa.
— Dobra, wpadniemy nad wieczorem do ciebie. Teraz nie da rady, latrowski kazał
czekać, aż wróci, czereśnie mamy rwać. Pomógłbyś i ty.
— Można — zgadza się Piotrek i odstawia rower pod ścianę drewniaka Leśniewskich,
zupełnie wyleciały mu z głowy zakazy ojca, a nawet gdyby pamiętał, nie odmówiłby
Leśnieszcza-kom, to byli jego koledzy, dobrzy koledzy.
— Patrzcie, już jest Piotruś — na ganku ukazała się pani Leśniewska i jak co
roku zapytała: — Pewno na samych piątkach zdałeś?! — i wskazując na synów: —
Tróje od góry do dołu, aż wstyd, aby tylko z gimnastyki bardzo dobrze.
— Mam jeden zagraniczny komiks — pochwalił się Piotrek,
14
nie wiadomo, czy wakacyjnym przyjaciołom, czy pani Leśniewskiej. — O Turoku,
Synu Skały.
— Przywiozłeś?
— Przywiozłem. Znaczki też przywiozłem, cały klaser na wymianę.
— Jakie?
— Polskie i cały świat.
— Astronautyczne są?
— Są.
— To będziemy się mieniąc — zdecydował średni Leśnieszezak i, podrzucając w
garści finkę, zaproponował: — Strzelimy w pikuty, nim fatrowski przyjedzie?
Marian, Sławek i Leśnieszczaki grywali w pikuty z finezją, z utrudnieniami, nie
tylko klasę szkolną, ale i mistrzowską. Nikt tak, jak Sławek, nie rzucał widełek,
z ostrzem noża ułożonym ku sobie, bo z ostrzem od siebie mógł rzucać byle
partacz, ale spróbujcie tak, jak Sławek, truuudna sztuka. — Teraz ty, moja
skuska.
Najpierw wyrzucić matkę (nóż płasko na dłoni odwróconej ku górze, ostrze leżące
na przegubie), po matce — ojciec (nóż na wierzchu dłoni, ostrze do siebie), po
ojcu — buła, po bule — widełki, po widełkach — wymyślne paluszki, dopiero po
paluszkach — to najważniejsze pikuty. — Nie machluj! Nie wbiłeś.
Wbić trzeba bez cudów, tak, żeby ostrze weszło w ziemię, a trzonek nie
przechylił się ku trawie. Sławek nieomylnym spojrzeniem oceniał położenie noża i
rzucał wyrok, od którego nie było odwołania:
— Skucha, oddaj dalej!
Po stopniach ganku zadudniły czyjeś szybkie kroki, aha, Leśnieszczanka,
Elka, tylko jej jeszcze brakowało, ale już i ona
się znalazła, jak co roku.
Nie przykucnęła obok nich, by śledzić pikutowe boje, tylko
stanęła godnie wyprostowana.
— Jak w Warszawie?
— Nijak. Normalnie.
— Zdałeś bez obciachów?
— Mhm.
16
— Ja z nagrodą — nie omieszkała się pochwalić Leśnieszczanka, ponieważ była
pracowitą siostrą leniwych braci i czerpała z tego faktu wiele satysfakcji.
Wtedy dopiero Piotrek podniósł wzrok i zdumiał się, zamiast rudawej, chudej
dziewczynki — o trzy kroki stał ktoś prawie obcy, chyba nie poznałby Elki na
ulicy, jakoś wydoroślała, wyrosła, jej włosy, którym zawdzięczała przydomek
„Marchewy", lśniły złociście w słońcu.
— Czego nie rzucasz? Rzucaj! — zdenerwował się mały Leśnieszezak; czekający
swojej kolei i nie pojmujący osłupiałego zapatrzenia.
— Skucha!
Jasne, że skucha, nóż trzepotliwie wyleciał z palców i klapnął bokiem o ziemię.
Mucek rozłożony w białym słońcu spojrzał z przyganą, mogło to znaczyć: nie bierz
się do pikutów, ofiaro, przecież mieliśmy jechać na glinki, chyba widzisz, że
się nudzę, wylegiwać się pod płotem można równie dobrze w domu...
— Tatuś dziś na pierwszej zmianie — informowała Leśnieszczanka nieświadoma
wrażenia, jakie wywarła. — Mówił, że się zdejmie do końca czereśnie, jak wróci.
— On już to wie — przerwał siostrze starszy Leśniewski, ten, który chodził do
pierwszej klasy zasadniczej. — A ciebie nikt nie prosił, żebyś nam stała nad
głową. Przeszkadzasz.
— Łaski bez.
Obraziła się i odeszła, drewniany ganek zadudnił pod szybkimi krokami, trzasnęły
drzwi.
— Na żartach się nie zna. — Z tym stwierdzeniem najstarszy Leśnieszezak wyważył
starannie nóż i rzucił, z podkręceniem, nieomylnie, aż ostrze po rękojeść
werżnęło się w ziemię. — Tak się rzuca, pacany. Uczcie' się.
— Dlaczego się nie zna na żartach? — Piotrek nie mógł się powstrzymać od tego
pytania, ze zniknięciem złotowłosej świat zmroczniał, a gra przestała być tak
ciekawa, jak przed chwilą.
?— A bo tak — wyjaśnił zagadkowo starszy Leśnieszezak. ?— Czegoś ją wyganiał? —
oburzył się ni z tego, ni z owego Marian. — Przeszkadzała ci?
— Przeszkadzała, a ty się nie ciskaj. Dobrze wiem, czego jej bronisz.
8 Kilka miesi
17
— Tyle wiesz, ile zjesz!
— A kto wczoraj wieczorem z dziewczynami w zbijaka grał? — W głosie
starszego Leśnieszczaka było tyle pogardy, że ? uszy Mariana spłonęły krwawym
szkarłatem. — Znają cię, nic
się nie bój.
Po tej informacji zapadła martwa cisza.
— Czyja kolej?
Piotr obracał przez moment finkę w palcach, czuł, że mógłby dobrze rzucić, gdyby
złotowłosa patrzyła na niego, teraz nic z tego nie wyjdzie. I rzeczywiście finka
plasnęła bokiem o ziemię.
— Skucha — ogłosił z satysfakcją starszy Leśnieszezak. —
Ofiara z ciebie, Piotrek.
Na ganku powtórnie pojawiła się pani Leśniewska, postawiła na schodkach koszyk,
obok koszyka wiadro i zakomenderowała:
— Dosyć zabawy. Jazda obierać kartofle, tylko cienko. Bez entuzjazmu, ale i bez
protestów Leśnieszczaki otoczyli
kosz.
— Możecie grać bez nas — zezwolił starszy Leśnieszczak ko-
• legom. — My się zaraz wyrobimy. Raz-dwa poleci.
To też było jak co roku, niepojęte, ale w rodzinie Leśniewskich Elka była na
specjalnych prawach, domowe prace spełniali jej bracia, chyba dlatego, że ona
była jedna, a ich było,
bądź co bądź, trzech.
— Twoi rodzice znowu pofrunęli w świat? — chciała wiedzieć pani Leśniewska.
— Pojechali na wycieczkę.
— Ano, żyją sobie ludzie. Tylko nigdy bym nie pomyślała,
że z Heńka taka kukułka wyrośnie.
Tu pani Leśniewska przerwała, żeby po chwili dodać: — Twój tatuś świetnie się
uczył, zawsze zdawał z nagrodą, W szkole go przezywali „profesor", ale on tego
nie lubił, złości: się. No i wyuczył się na lepsze życie, nawet na wycieczki
jeź' dzi. — Tu obróciła się ku synom. — Nauka pierwsza rzecz, kt> się dobrze
uczy, daleko w życiu zajdzie.
— Mama zawsze swoje — parsknął niechętnie starszy Leś nieszczak. — Ciągle z tą
nauką i nauką.
— Cicho siedź, filozof się znalazł!
38
Z pluskiem wpadały do wiadra obrane kartofle, sprawnie to szło Leśnieszczakom,
imyk, smyk, ziemniak wyskakiwał z szarej osłonki i biały, czyściutki kąpał się w
wodzie, zderzając się krągłym brzuszkiem z innymi ziemniakami.
— Zostałbyś, Piotrusiu, na obiedzie — zaprosiła pani Leśniewska. — Zsiadłe
mleko będzie, a ty lubisz.
Spod płotu Mucek zapiszczał, mogło to znaczyć, że jest do głębi rozczarowany
postępowaniem Piotrka, miały być glinianki, kąpiel, pływanie, rzucanie patyka, a
nie nudne leżenie pod cudzym płotem.
— Dziękuję. Chciałbym się wykąpać.
— Jak chcesz, nie zmusza(m.
— Zostałbyś — Elka wyszła na ganek. — Będziemy potem zrywać czereśnie.
Już Piotrek miał na końcu języka odmowę, gdy najnieocze-kiwaniej dla siebie
samego wyraził zgodę. Jasne, że zostanie. I będzie zrywał czereśnie razem ze
wszystkimi. To zaproszenie i ta zgoda spowodowały, że Marian — spochmurniały jak
niebo przed burzą — podrzucił nóż.
— To jak, gramy czy nie gramy? Nudno siedzieć.
— Graj, kto ci broni — poradził koledze średni Leśniewski. — My będziemy grać,
jak się wyrobimy.
— Nie będziecie — ucięła pani Leśniewska. — Drzewa trzeba narąbać i przynieść.
Co to jest, żeby takie stare konie bawiły się i bawiły, kiedy jest robota?
— Oj, mamo, mama to zawsze...
— Nie narzekaj. Krzywda wam jaka czy co?
Widocznie Leśnieszczaki uznały, że krzywda' im się nie dzieje, bo protesty
ucichły.
Wiadro zniknęło w czeluściach domu, ganek opustoszał. Słońce stało na samym
wierzchłoku nieba, wypijając skąpe resztki cienia.
— Gramy?
— E, nie. Za gorąco.
— Jacy wy jesteście, jak rany! Mieliśmy dokończyć, sami mówiliście.
— Czasu nie mamy.
— Trzeba było powiedzieć od razu.
19
W przegrzanym powietrzu pretensja Mariana zawisła i trwała bez odpowiedzi, w
każdym razie Leśnieszczaki nie zamierzali się tłumaczyć ze swojego postępowania.
— To ja już sobie pójdę.
— Nikt ciebie nie trzyma.
— Ale ja naprawdę pójdę — zagroziił Marian.. — I Sławek
ze mną pójdzie. I Piotrek.
— A idź sobie, wolna droga.
Po tej okrutnej odprawie mały Leśnieezczak zachichotał i rzucił bez nacisku w
stronę płotu:
— Dzisiaj też dziewczyny w zbijaka grają.
— Ty bądź cicho — skarcili go obaj starsi bracia. — Tyle wiesz, co zjesz. Nie
wtrącaj się do starszych.
Świadek tych dosyć niezrozumiałych kłótni (bo to jednak było coś w rodzaju
kłótni) znalazł się w trudnej sytuacji. Z jednej strony sama Elka zaprosiła go
na obiad, a on to zaproszenie przyjął, z drugiej strony został obrażony przez
Leśnieszczaków, młodszego, starszego i najstarszego, na równi z Marianem, gdyż
Leśniewscy wyraźnie oświadczyli, że nikogo nie trzymają i byłoby im miło pozbyć
się nieproszonych gości. Tylko ta Elka...
— Ja mam drzewa narąbać? — krzyknęła, gdzieś z głębi domu, niewidoczna pani
Leśniewska. — Palić czym nie ma!
— Już, już! — Starszy Leśnieszczak podszedł do pieńka i wyrwał zaciętą siekierę.
— Ja rąbię, wy nosicie.
Pod ostrzem rozpadają się przysadziste pniaczki, tak trzeba rąbać, nie za cienko,
nie za grubo, z wyliczeniem. Jest coraz
upalnie j.
— Jakbyś jechał na glinki, to zabrałbym się z tobą — odzywa się Marian, który
mimo zapowiedzi wcale nie odszedł, tylko jeszcze ciągle jest i obraca nóż w
palcach.
— Chyba pojadę zgadza się Piotr, ale wie, że nie pojedzie nigdzie, dopóki
jeszcze raz nie zobaczy Elki. Jeżeli Elka wyjdzie na ganek, będzie mógł opuścić
miejsce pod płotem, jeżeli nie wyjdzie, trudno, będzie musiał zostać, przecież
go zapraszała
na obiad.
— To zbieraj się — komenderuje Marian.
— Zaraz. Zaraz będę się zbierał. Z umyślnym ociąganiem Piotr wstaje, podchodzi
do roweru,
20
mocno pachnie rozgrzana guma i lakier. Kątem oka popatruje na ganek, drzwi są
puste.
— Powietrze zeszło z przedniego koła.
Jest to w pewnym sensie prawda, chociaż nie zeszło tak, żeby nie można było
wsiąść na rower.
— To napompuj — radzi średni Leśnieszczak objuczony naręczem polan. — Pompkę
weź z sieni, na ścianie wisi.
Z sieni widać przez półuchylone drzwi wnętrze kuchni, pandą Leśniewską
podrzucającą w saganku dymiące kartofle i Elkę, która wyjmuje coś z kredensu,
wspinając się na palce.
Najwidoczniej pani Leśniewska rozpoznała obce kroki.
— Który to? — zapytała. — Sławek?
— Nie. To ja.
— Aha, Piotruś. Zawołaj chłopców, obiad na stole.
Bo okazało się, że wszyscy, także Marian i Sławek, mają jeść ten obiad.
Rozdzielając mleko, spoiste, chłodne, pokryte czapą białoró-żowej śmietany, pani
Leśniewska wyjaśniła swoje stanowisko w sprawie obiadu:
— U nas sześć osób do stołu siada, to i dla dziewięciu starczy. Już ja was znam.
Wyleci taki jeden z drugim rano i lata jak kot z pęcherzem do nocy, ani pomyśli,
żeby coś zjeść.
Naprzeciwko Piotrka siedziała Elka. Mógł na nią patrzeć bez przeszkód, więc
patrzył i zdumiewał się. O co właściwie chodzi? To prawda, że się zmieniła, ale
znowu nic nadzwyczajnego, dziewczyna jak dziewczyna, trochę nawet podobna do
Jolki, tej, która siedzi w drugiej ławce w środkowym rzędzie, a Jolka, wiadomo,
skarżypyta i beczy o byle co. To pewno od tego upału coś się Piotrkowi pokręciło,
bo jest bardzo gorąco, nie ma czym oddychać, szczególnie tu, pod dachem. Tylko
muchy czują się doskonale, brzęczą i krążą niezmordowanie nad stołem całym
stadem, nie odpoczywając ani przez moment.
Gdy dojadają mleko i kartofle (z zostawionymi na .deser skwarkami), zjawia się
pan Leśniewski, nie przywitawszy nikogo zajmuje miejsce za stołem i energicznie
puszcza w ruch łyżkę.
— Co było? — chce wiedzieć ukończywszy posiłek.
— Nic takiego — udziela odpowiedzi najstarszy Leśnieszczak. — Piotrek już
przyjechał na wakacje.
21
— To sam widzą. Pomagaliście w domu?
— Pomagali — oddaje sprawiedliwość synom pani Leśniewska. — Nie wyrobiłabym się
bez nich.
Ta informacja rozchmurza gniewne czoło pana Leśniewskiego.
— O czereśniach pamiętacie? Pani Michalina prosiła, żeby były na wieczór.
Mówiła, że zabierze.
Drzew czereśniowych jest tylko trzy, ale są to też nie byle jakie drzewa,
wysokie, rozłożyste, ze spękanej kory toczą się smużki przezroczystej, żółtej
żywicy. Pod liśćmi kryją się owoce, twarde, tak ciemnoczerwone, aż prawie czarne,
spękane bladoróżowymi kresami.
Drzew jest trzy, drabina — jedna, więc na drabinie godnie stoi pan Leśniewski.
Oni wszyscy wspinają się po prostu po konarach, przyciągają do siebie sprężyste
gałęzie, napełniają łubianki wiszące na kluczkach. To są bardzo słodkie
czereśnie, w słodyczy daje się wyczuć lekką goryczkę, kiedy rozgniata się owoc w
ustach; ta gorycz jest ledwo wyczuwalna.
— Ja bym mógł zjeść wszystkie — komunikuje z góry mały Leśnieszczak, obrywa
owoce z wierzchołka, najmniej waży, może się wspinać po cienkich gałęziach.
— Ja ci dam zjadać — huczy z drabiny pan Leśniewski. — Za co ja buty kupię,
kredy taki mądry jesteś?
— Z pensji tatuś kupi.
— Akurat, z pensji na sześć osób nastarczę!
To także są rozmowy, które Piotr zna od.zawsze. Kiedyś słyszał, jak ojciec,
rozmawiając z dziadkiem, bardzo niechętnie ocenił sposób życia rodziny
Leśniewskich.
— Niech tatuś sam powie, co to właściwie jest? Ten Leśniewski nie ma żadnych
kwalifikacji zawodowych, ale od lat dojeżdża na budowy i zaniedbuje gospodarstwo.
— Dużo on tego gospodarstwa nie ma. Dwie morgi.
— Dwie morgi pod samą prawie Warszawą to jest coś, Z dwóch morgów pod
szkłem można żyć a żyć.
— Pod jakim szkłem?
— Chodzi o cieplarnie. Ogórki, pomidory, sałata, kwiaty,
szczególnie zimą. To są wielkie pieniądze.
— Może i są.
— A ten Leśniewski, zarabiając na budowie jakieś grosze.
22
nie chce i nie potrafi postawić swojego gospodarstwa na nogi. To, prawdę mówiąc,
jakiś anachronizm w naszych czasach. Średniowiecze. Najzwyklejsze zacofanie.
— Pamiętasz przecież, synu, że Leśniewski szkołę rzucił w szóstej klasie?
— To tylko potwierdza moją teorię.
— Bo ja wiem? — dziadek zastanawiał się przez chwilę. — Ojciec Leśniewskiego
zginął podczas wojny, on był z rodzeństwa najstarszy, jemu wypadało iść do
roboty, nie komu innemu.
— Był i jest niewykwalifikowany — oburzał się dalej ojciec. — A to już, tatusiu,
najzwyozajniejsze lenistwo. Są kursy, szkoły wieczorowe, wszelkie udogodnienia.
23
— Ma czworo dzieci i dwie morgi gruntu.
— To i co z tego?
— Ktoś koło ziemi musi robić.
— Ma żonę i dzieci, a sam tatuś twierdzi, że tylko dwie morgi, więc...
— Jak ktoś ma czworo dzieci, to mu i w domu roboty nie brak. Leśniewska, nie
można powiedzieć, rąk na krzyż nie zakłada. Tyra kobieta jak koń.
— Tyra, tatuś twierdzi, ale to głupiego robota. Gdyby ode mnie zależało,
zabroniłbym rolnikom pracować w przemyśle. Oni nigdzie dobrze nie pracują, ani u
siebie, ani w zakładzie pracy. Teraz liczy się wykształcenie, wiedza fachowa,
kwalifikacje, ambicja. A to, wybaczy tatuś, jakieś chałupnictwo jak za króla
Ćwieczka. Tacy tylko nam przeszkadzają.
Z tej rozmowy Piotr zapamiętał sobie, że pan Leśniewski żyje zupełnie nie tak,
jak by żyć należało, ale zapomniał, na czym owo „nie tak" właściwie miało
polegać. Skądinąd pan Leśniewski budził w Piotrze szacunek —umiał rozebrać i
złożyć z powrotem silnik motoroweru, pompę, żelazko i mnóstwo innych rzeczy,
potrafił przestawić piec, smołować dach, nie mówiąc już ó tym, że świetnie
pływał. Przechodził pod. wodą gliniankę od brzegu do brzegu, woził na plecach
najmłodszego syna i bił o wiele długości nawet krzepkiego Rajmunda, który (jak
głosiła miejscowa legenda) brał udział w prawdziwych zawodach podczas pełnienia
służby wojskowej i nawet (jak głosiła ta sama legenda) zdobył pierwsze miejsce
na sto metrów stylem dowolnym.
Pan Leśniewski dla jakichś własnych powodów nie przepadał
za Piotrem, a kiedyś powiedział:
— Czego ten tutaj stale siedzi? Tacy wielcy państwo, toby mogli chłopaka do
Krynicy posyłać, a nie dziadkowi każdego
roku na głowę zwalać.
Szczególnie urągliwie zabrzmiała ta Krynica, jakby nie była to zwyczajna nazwa
miejscowości, tylko coś bardzo obelżywego, Kryyynica...
Teraz też pan Leśniewski gromił Piotra:
— Gałęzi nie łam! Gałąź lata rośnie, a ty ciach, mach łamiesz. Jak nie potrafisz,
złaź z drzewa, sami damy radę.
24
Wreszcie zebrali te czereśnie, dwa duże kosze, ze trzydzieści kilo, zdaniem pani
Leśniewskiej sam pierwszy wybór, owoc w owoc, najlepiej płacą za ten gatunek, a
pani Michalina, rzecz wiadoma, nie oszuka, z panią Michaliną można z zamkniętymi
oczami handlować.
Zakręciwszy piruet na palcach Elka rzuciła ku gościom, że wybrałaby się na
glinki, już ma czas do wieczora, samej jej mimusia nie pozwoli, ale z nimi — to
się na pewno zgodzi. Ona się zaraz zapyta i może iść.
— Bracia muszą zostać w domu — informowała ich po powrocie, próbując końcem
stopy pedału, od początku było jasne, że to ona pojedzie na rowerze, a oni,
Marian, Sławek i Piotr, pójdą piechotą. Już zagarnęła rower w posiadanie, jakby
była to rzecz rozumiejąca się sama przez się. — Mamusia prosiła, żebym nie
pływała.
Dopiero wyruszając w przerwaną podróż ku gliniankom, Piotr przypomniał sobie o
Mucku, ale Mucka nigdzie nie było, próżnio wołał i gwizdał, pies rozwiał się jak
dym. To dziwne — od chwili corocznego pojawienia się Piotra Mucek nie opuszczał
go ani na krok.
Poczuł się winny, zdradził przyjaciela, zapomniał o psie pochłonięty głupią
chęcią spojrzenia raz jeszcze na Elkę. No i spojrzał, aby się' przekonać, że ta
cała Elka to wreszcie nic nadzwyczajnego, podobna do Jolki, której Piotr nie
lubi, a przez ten czas, kiedy on przeprowadzał te spostrzeżenia, Mucek zaginął,
może na zawsze.
— Ja z wami nie idę. ?— Coś ty? Dlaczego?
?— Muszę znaleźć Mucka.
— Mucek już dawno w domu. Też masz zmartwienie! Nie łam się, Piotrek, idziemy.
Dał się przekonać, że może poniechać poszukiwań, ostatecznie wybierał się na
glinianki, kiedy licho go podkusiło, żeby zobaczyć, co się dzieje u Leśniewskich.
Trzeba się wykąpać na talki upał.
Rower już leżał na samym brzegu, a Elka chlapała się z dziewczynami na płyciźnie.
Piszczały wszystkie i krzyczały bardzo głośno za każdym bryzgiem wody.
25
*~ Ja się koło dziewczyn nie kąpię — oświadczył Sławek. — Wy jak chcecie, ale ja
się nie kąpię.
— Ja też.
— I ja — przyłączył się z ociąganiem Marian, który wyraźnie miał ochotę
rozłożyć się w pobliżu roweru.
Zaraz od brzegu było bardzo głęboko, czuło się tę głębię całym ciałem, ziębiła
chłodem, woda tu była jakaś gęstsza i ciemniejsza niż gdzie indziej. Dopiero po
paru energicznych uderzeniach wypływało się w toń ugrzaną słońcem, jaśniejszą,
życzliwszą.
— Chłopaki, ścigamy się?
— Ścigamy.
Na czoło wysuwa się Sławek, Marian rozpaczliwie młooi wodę, nie dojdzie, już nie
dojdzie.
Dziewczyny przerywają chlapanie i patrzą na pływających, PeOfcr przyśpiesza,
trzeba wypaść jak najlepiej, skoro juz się ścigają.
-
Nie wiadomo czemu, meta wypada na płyciźnie, akurat obok dziewczyn, Sławek
pierwszy, drugi Piotr, Marian trzeci.
— Słaby jesteś — odzywa się któraś z koleżanek Elki. Marian blednie.
— Sama pływa po warszawsku, brzuchem po piasku, a uwagi robi. Najpierw się
naucz, a potem gadaj!
— Sportowiec! Uważaj, żeby cię na olimpiadę nde zapisali. Niby Marian kłócił
się z dziewczynami, ale Piotr wyczuwał,
że to wcale me jest kłótnia i że Marian czeka na okazję, aby powiedzieć coś
ważnego. I rzeczywiście tak było.
— No to jak? Będziesz się dziś uczyła pływać czy nie. Pytanie zawisło w
powietrzu, a po dłuższej chwili odpowiedziała Elka:
_.i, ,
— Będę ale nie z tobą. Sławek mnie nauczy. Albo Piotruś. Na co Marian
odpowiedział głosem dużo grubszym niż normalnie:
— Dobrze, ale żebyś nie żałowała.
Później siedzieli we trzech na brzegu. Nad glinianki ściągały całe stada
kąpielowiezów, panie z dziećmi, młodzieńcy zjeżdżający z czterech stron świata
na ryczących motorach, dorosłe
26
dziewczyny w okropnie kolorowych kostiumach, a wreszcie stateczni ojcowie rodzin,
zaopatrzeni na wszelki wypadek w kubełki i wędki (miejscowa legenda głosiła, że
ktoś kiedyś złapał w tych gliniankach tak ogromną rybę, iż wędkę ciągnęło
sześciu mężczyzn i ledwie wyciągnęło). Była to popołudniowa godzina, godzina, iw
której mieszkańcy osady pozwalali sobie na krótki odpoczynek przed cowieczornym
obrządkiem inwentarza.
— Jakbyśmy mieli karty, toby można było zagrać w sześćdziesiąt sześć.
— Lepiej w tysiąca.
— Można w tysiąca. Ale ja bym zagrał w kierki.
— W co?
— W kierki.
— Eee, to chyba dla dzieciaków — ziewnął Marian. — Idziecie jeszcze do wody?
Niemal cała powierzchnia glinianki była wybrukowana głowami, trudno wypatrzyć
kawałek wolnej przestrzeni.
— Trzeba poczekać.
Przystanął przy nich kolejarz, pomedytował i rozwinął żyłkę z wędziska.
— Tylko mi tu, kawalerka, brewerii nie wyprawiać — ostrzegł. — Ryba lubi spokój.
Zagapili się na spławik. Gdy ktoś przepływał zbyt blisko, kolejarz wołał:
— Ryby łowię!
Spławik tkwił nieruchomo na ciemnej wodzie, aż wreszcie zakołysał się drobniutko,
podskoczył.
— Pan podcina — zaszeptał Sławek.
— Nie pali się — odszeptał wędkarz, ale podciął, na haczyku zasrebrzyła się
rybka* uklejka, nie dłuższa od palca. Została odczepiona, wpuszczona do siatki,
i znowu spławik kołysał się na wodzie.
— Na pszenicę pan łowi?
— Tak, a bo co?
— Mój wujek tylko na ciasto.
— Trzeba wiedzieć, kiedy na ciasto, a kiedy na pszenicę — pouczał Sławka
kolejarz. — Ryby trzeba umieć łowić, same się nie złapią. Wszystko swojego
wymaga.
27
Ponieważ ryby jakoś omijały haczyk moczący się cierpliwie w wodzie, chłopcy
zaczęli się poszturchiwać, z początku z nudów, żartem, potem coraz bardziej
boleśnie i serio.
— Kawalerka, spokój, bo pogonię wędziskiem!
Wreszcie Marian odszedł i niby przypadkiem przystanął przy dziewczynach. Grały w
ciupy tak wprawnie i szybko, że podrzucane kamyki były prawie niewidoczne.
Marian musiał coś powiedzieć, bo dziewczyny zapiszczały z oburzenia, ale jakoś
się pogodzili, ukucnął przy nich, nie wiadomo, czy jako widz rozgrywek, czy jako
uczestnik.
— Idziemy do niego?
— Coś- ty! Miałbym z dziewczynami w ciupy grać! — oburzył się zupełnie szczerze
Piotr, teraz, po kąpieli, złotowłosa (jaka tam złotowłosa — ruda!) była mu
doskonale obojętna i jej piskliwe przyjaciółki także. Aż dziw, że Marian za
wszelką cenę usiłuje nawiązać kontakt z takim jazgotliwym babstwem, tez ma na co
tracić czas. — Będę się zbierał do domu.
Kiedy podnosił rower, Elka nie patrząc rzuciła przez ramię:
— Mógłbyś zostawić. Nie chce mi się piechotą drałować. Zrobiła to tak, jakby
była zupełnie pewna, że Piotr zostawi
jej rower, nawet nie spojrzała, ozy zastosował się do jej życzenia, czy nie.
Manewrował kierownicą wśród odpoczywających na łączce wokół glinianki, omijał
kupki schludnie złożonego ubrania i torby wypełnione czymś niewiadomym, aż
wreszcie, wypłatawszy się z galimatiasu, poczuł pod kołem gładko ubitą dróżkę.
— Gdzie byłeś?
Piotrek przez moment ma ochotę małodusznie skłamać, opowiedzieć dziadkowi
nadzwyczajną historię o nowo poznanym, tajemniczym koledze, który ma same piątki
i jest wyjątkowo odpowiednim przyjacielem na wakacyjny czas, ale wbrew sobie
wyjaśnia rzeczowo:
— Byłem u Leśniewskich. Potem na glinkach.
Brwi dziadka zbiegają się nad czołem, to są niezwykłe brwi, krzaczaste, zupełnie
białe, podobne do ptasich piór.
— Nie pamiętasz, Oo ojciec mówił? Zabronił chodzić i na glinki, i do
Leśniewskich.
— A ty, dziadku?
28
— Ja to ja.
— Zabraniasz?
— Nie mówię, że zabraniam, ale nie pochwalam, ot co. Ojca trzeba słuchać,
ojciec wie, czego zakazuje.
— A oo miałbym robić, kiedy nie wolno ani do Leśniewskich, ani na glinki?
— Coś by się zawsze znalazło. — Małe zmarszczki w kącikach oczu ułożyły się
promieniście i wesoło. — Tylko głupi, wnuczku, się nudzą, głupi albo źli. — Tu
dziadek westchnął i dodał: — Sznurkiem cię przecież nie zwiążę ani w komórce nie
zamknę.
Dziadek najwyraźniej po cichu popierał przyjaźń Piotrka z rodziną Leśniewskich i
był ponadto zdania, że kąpiel w gliniankach nie grozi żadnymi strasznymi
konsekwencjami. Ale to nie znaczyło wcale, że kiedykolwiek mógłby wyrazić głośno
inną opinię, niż wyraził ojciec.
— Jak Mucek przyleciał, to już wiedziałem, żeś się zasiedział u Leśnieszczaków.
On mi zresztą to powiedział.
Nie wiadomo, czy dziadek opowiada o rozmowach z Muckiem na serio czy żartem,
łapki zmarszczek drgają od tłumionej wesołości.
— Zły jest na ciebie, bo przyobiecałeś mu kąpiel. Pewnie wcale do ciebie nie
wyjdzie, bo pies jest zawzięty, chyba że go przeprosisz.
I rzeczywiście Mucek wbił się głęboko pod dziadkowe łóżko, widać tylko koniuszek
rudego ogona.
— Ano, przepraszaj, jak potrafisz.
Na próżno Piotrek głaszcze puszyste futerko i przyobiecuje Muckowi od rana
wyprawę nad wodę, pies tężeje w niemym oburzeniu d odwraca głowę.
— Zostaw go, wnuczku, on jak się zatnie, to na kamień. Ręce myj i siadaj do
stołu. Jakoś się pogodzicie.
Dużymi kroplami sączy się miód na palce, pachnie słońcem, jest tak jasny, że
prawie biały.
— Z czereśni zbierany, z jabłoni, z wiśni, z grusz. U nas sadowy miód jest
najpierwszy, ale jest także d wcześniejszy, leśny, ze świerka zbierany, z
leśnych kwiatów na przedwiośniu, tylko że na taki miód lasu trzeba, a tu lasu
ani poświeć, te parę cho-jaczków na wydmie to przecież nie las, tylko czyste
kpiny.
29
A wiesz ty, wnuczku, że jak w twoich latach byłem, to i tu las
jeszcze rósł?
Podczas opowiadania dziadka Mucek wysuwa spod łóżka lisi pyszczek, przysłuchując
się poważnie słowom gospodarza.
— Jaki ten las był, to był, ale sosny rosły, jałowiec; brzozy trochę, jeszcze
twój ojciec na grzyby chodził, głównie jesienią 'na maślaki i gąski, te piaskowe,
żółtonóżki.
Piotr powinien zapytać, gdzie jest teraz ten las, w którym jeszcze ojciec grzyby
zbierał, ale nie pyta, jest zmęczony, odurzony słońcem, kąpielą, pierwszym dniem
prawdziwych wakacji. Ma pełne usta chleba z miodem.
«•t- Stare dzieje. Połóż się zaraz, bo z nóg lecisz. Ja takiego
chłopa pod wąsem nie będę rozbierał i do łóżka na rękach nosił.
Kiedy Piotr już przykłada głowę do poduszki, ktoś puka do
drzwi. Dziadek się prostuje, przygładza siwe włosy nad czołem
i dźwięcznie, głębokim głosem woła:
— Proszę.
Z pachnącego, letniego wieczoru wchodzi pani Michalina, ta sama pani Michalina,
znana od lat, która jest cząstką wakacji, bez niej jednak czegoś by brakowało w
dziadkowym świecie.
— No, proszę, kawaler, że choć go zaraz swataj — na znak podziwu i zdumienia
pani Michalina klaszcze w ręce. — Aleś ty wyrósł, Piotrusiu, chybabym cię wcale
nie poznała!
Pani Michalina lubi się śmiać, jest niewysoka, rumiana i rusza się jakoś prędko,
jakby się bała, że nie zdąży czegoś zrobić, jeśli się bardzo nie pospieszy.
— Jakby skórę z pana zdarł, panie Józiu. Henio do pana niepodobny, całkiem się
na nieboszczkę podał, Gieniuś także nie wiadomo w kogo poszedł, ale ten mały
żywy pański portret,
aż dziwne.
Jakby to było samo przez się zrozumiałe, pani Michalina, mówiąc to wszystko,
nalewa wodę do miski i rozpoczyna zmywanie naczyń ze stołu.
— Pani zostawi — protestuje dziadek. — Sam to zrobię, czego ma się pani
fatygować?
— Jaka tam fatyga, raz-dwa się zmyje i po krzyku. Pan posiedzi, panie Józiu,
odpocznie sobie.
Dziadek burczy na panią Michalinę, ale można wyczuć, że
30
wcale się na nią nie gniewa, Mucek cały wychodzi spod łóżka i przypochlebnie
macha ogonem.
— Mleka pewnie byś się napił? —: zgaduje pani Michalina i zgaduje trafnie.
Mucek rozbryzguje białe krople na malowane deski i już. talerz pusty,
czyściuteńko wylizany przez różowy język.
— Gdzie to Heniuś znowu się wybrał? — chce wiedzieć pani Michalina po
skończonym zmywaniu.
— Do Rumunii pojechał.
— Ciekawość, jak ludzie w tej Rumunii żyją, tak samo, jak u nas, czy inaczej?
Ja tobyon jedną chwilą w świat poleciała, żeby wszystko zobaczyć.
??
— To trzeba lecieć, póki siły starcza.
— Co też pan, panie Józiu! Czy ja mam czas cudze kraje zwiedzać? Wnuki,
gospodarka i jeszcze ten cały handel, aż nie wiadomo, za co najpierw się łapać.
I za stara już jestem na takie jeżdżenie, starego rzecz za piecem siedzieć,
kości wygrzewać.
— Już niech pani nie opowiada o starości. Co