Ewa Nowacka Kilka miesięcy całe życie Nasza Księgarnia ? Warszawa 1981 j — Nie rób dziadkowi kłopotu. — Palec ojca wzniósł się ostrzegawczo w górę. — Jak się dowiem, skóra w robocie. — I do dziadka: — Obiecał, że będzie grzeczny. Podczas tych rodzicielskich przekazań w dziadkowe ręce należało stać w milczeniu, z nisko zwieszoną głową. Wśród góry bladoróżowych czereśni mama wyszukiwała największe, najbardziej rumiane, nim je podniosła do ust, obracała przez moment w palcach. — Na bazarze nigdy takich nie ma — chwaliła. — U tatusia naprawdę są prześliczne owoce, wprost na wystawę. I jakie soczyste! Doskonałe. — Doskonałe — wtórował ojciec, a potem zaraz przypominał sobie o konieczności uporządkowania ważniejszych spraw. — Pamiętaj, że jakby co, dziadek mi wszystko powie. Ze mną żartów nie ma, chyba wiesz. Mógł tego nie mówić, powtarzał to samo nieodmiennie co roku, w porze wakacji, kiedy odwoził Piotra do dziadka. Wtedy na stole pojawiał się talerz z jędrnymi czereśniami, pod płotem kudłaty Mucek nieśmiało machał ogonem w przeczuciu corocznego odnowienia starej przyjaźni, dziadek milczał, a mama chwaliła owoce. Wiadomo było, że zabierze także plecioną łubiankę pełną ogromnych truskawek, a przed samą furtką powie: — Przepraszamy za kłopot, tatuś rozumie, mały dwa razy na kolonie jechać nie może. Ale nim nastąpi ta chwila przed furtką, kiedy mama przeprosi dziadka za kłopot i zabierze łubiankę z truskawkami, musi się jeszcze odbyć ten długi dialog mamy i ojca. 5 — Wyjątkowa okazja, autokarem. — Ojciec postukał w blat stołu na znak, że okazja jest rzeczywiście zupełnie wyjątkowa. — Cena wprost śmieszna jak za taką wycieczkę, związki część pokrywają. Już myślałem, że nas nie zapiszą, ale jakoś się udało, Karolak pomógł. — U nas nic prawie nie organizują —uzupełnia mama jedząc czereśnie. — Raz tylko była wycieczka na targi, do Lipska. Prosto z pociągu na wystawę, jak po ogień, ludzie nóg nie czuli ze zmęczenia, polatali, popatrzyli, i z powrotem. Dziękuję za takie wyjazdy, to nie dla mnie. — Organizacja, żeby nie zapeszyć, dobra. Noclegi zamówione, obiady na czas, wszystko jak w zegarku. Poczekaj, kiedy to było, chyba trzy lata temu, na Węgrzech, wtedy, co mieliśmy defekt... — Dwa lata temu. — Dwa lata — poprawia się ojciec. — Straciliśmy parę godzin i obiad przepadł. Była straszna awantura, ale nic nie pomogło. Ci z Ibuszu byli w swoim prawie, bo ich nie zawiadomiliśmy, a jak zawadomić, kiedy się stoi w szczerym polu? Jak co roku ojciec i mama mówili bardzo dużo, podnieceni bliskim wyjazdem, odświętni, wystrojeni w kolorowe wdzianka pasujące do drewnianego stołu pod cieniem czereśni, do letniego dnia spędzanego za miastem. Dziadek nie był zbyt rozmowny, milcząc wysłuchiwał opowieści o dalekich drogach, po których mknął błękitny autokar, nie przerywał, nie pytał, zresztą nie było potrzeby, ojciec i mama mówili i mówili bez żadnej zachęty. — Rzecz jasna, jak jest coś takiego, najpierw się zapisują z dyrekcji, ale ja zawsze jakoś się dostanę. Z Karolakiem dobrze żyję, wie tatuś, spotkamy się, a on do mnie: „Panie Heniu, pan się też wybiera w tym roku?", i sprawa jakby załatwiona. — Bardzo sympatyczny człowiek. Był u nas kilka razy, przyniósł. Piotrusiowi książkę. Ten „Piotruś" także jest odświętny, doroczny, przedwyjazdo-wy. Na co dzień jest Piotrek albo Piotr. — Lubią go w zakładzie, trzeci raz wybrali, to jest coś. Inny, jak się dorwie do gabinetu z dywanem, ludzi przestaje poznawać, on nie. Pracowaliśmy razem na K-2, zawsze był równy gość. 6 —- W moim biurze była taka jedna, nim ją wybrali, złote góry obiecywała; i żłobek przyzakładowy, stołówkę z prawdziwego zdarzenia i ośrodek wczasowy uporządkowany, bo aż strach patrzeć, płot się wali i śmieci się poniewierają. A jak przyszło co do czego, nic nie załatwiła, czasu, mówi, nie ma. .?— Tak, zdarza się. Spod płotu podnosi się Mucek, boczkiem nieśmiało podchodzi do Piotra i wącha zwieszoną rękę, chce wiedzieć, czy naprawdę Piotr jest Piotrem, już sprawdził, ogon trzepocze się w radosnym uniesieniu. Jeżeli Piotr jest Piotrem, to zaczynają się prawdziwe wakacje także dla Mucka, starego kundla o lekkomyślnym usposobieniu i chęci włóczęgi nie przygaszonej mijającym czasem. — Dobra herbata — łyżeczka cicho podzwania o szkło. — W mieście zawsze fenol czuć, jednak co woda z własnej studni, to woda z własnej studni. Esencja naciąga, jak potrzeba. — W Bułgarii, gdy zamówiłem herbatę, kelner na mnie wielkie oczy postawił. A kiedy przyniósł, pożal się, Boże, nie wiadomo, czy śmiać się, czy płakać, bez koloru, bez zapachu, istne pomyje. — Za to kawę mają świetną, przyznasz sarn, Heniu. — Kawę, owszem. Ale ciastka mi nie smakowały, na łoju i za słodkie. ?— Co kraj, to obyczaj. Nim rodzice wstaną i pójdą do furtki, zabierając łubiankę, która już na pewno czeka w sieni jak co roku, muszą jeszcze powiedzieć bardzo wiele. — Tatuś nawet nie wie, że kupiliśmy nową lodówkę. •— Stara była do niczego. Remont za remontem. •— Z tą nową nawet porównania nie ma. — Jakby tatuś miał chęć, podrzuciłbym mu tę starą po powrocie. Nie mam gdzie trzymać, piwnica ciasna, a lodówka zawsze się przyda, szczególnie w lecie. To jak, podrzucić? Aż do otwarcia furtki trzeba stać pod pniem czereśni, bo inaczej padnie: „Piotrusiu, jeszcze nie skończyliśmy. Pięknie, nie ma co! Już ja z tobą po powrocie pogadam". Tak powie ojciec, a mama uzupełni: „Prawie miesiąc się nie zobaczymy, a ty już musisz lecieć. Nie spodziewałam się tego po tobie". 7 Odbiegając Mucek popatruje ku Piotrkowi; najpierw pobiegniemy do studni, zajęczy łańcuch, wiadro dźwięcznie uderzy o lśnienie głębokiej wody, wyciągniesz, a ja zliżę przezroczyste krople z chłodnej blachy, potem pobiegniemy do skrytki, wiesz gdzie, pod jabłoniami i krzakiem bzu, ze skrytki do komórki, obejrzymy rower, tyle czasu na ciebie czekał, trzeba mu powiedzieć, że to już. Możesz zaraz na niego wsiąść, a ja pobiegnę za tylnym kołem, tylko nie jedź jak wariat, pamiętaj, że jestem starszy niż rok temu, łatwiej się męczę, ale na pewno mogę dobiec do glinianek. Mam nadzieję, że znajdziesz dla mnie dobry patyk, nie za lekki i nie za ciężki, gładki, dobrze leżący w zębach, rzucisz ten patyk: i popłyniemy na środek ciemnej wody... To wszystko jest w żółtych oczach ????? ? w powiewającym ogonie: chodź, szkoda czasu, czekałem cały rok, nie stój tak, chyba widzisz, że na ciebie czekam? Piotr widzi, ale ciągle nie może odejść, bo teraz nastąpi najważniejsze. — Żadnego wyjeżdżania na szosę. Po bocznych drogach proszę bardzo, ale ostrożnie. I żeby nie było zabaw z kapiszonami jak w zeszłym roku! Pamiętaj, że zabraniam kąpieli w gliniankach. Wrócimy, będziesz chodził na basen, apeluję do twojego rozsądku. Od chłopaków Leśniewskich z daleka, chyba nie chcesz przyjaźnić się z tymi chuliganami. Nie licz, że ja się nie dowiem, jakby co. Masz się słuchać dziadka, co dziadek powie, to święte. Jasne? — Tak. — W porządku. Nie kręć się, możesz.chyba posiedzieć z nami te kilka minut? Obracając się do dziadka ojciec mówi to, co powinno być powiedziane zgodnie z corocznym rytuałem: — Cenzura Piotra taka sobie, zachowanie zaledwie wyróżniające. Dowiadywałem się, piłką wybił szybę i w dodatku się wykłócał, że niechcący. Ostatnio strasznie pyskaty się zrobił, ja mu jedno słowo, on mnie dziesięć. Radzę z nim surowo. — Ja to się nawet dziwię. — Już nie ma czereśni, na wielkim talerzu zostało tylko smutne wzgórze pestek. —, Piotruś ma wszystko, ptasiego mleka mu tylko brakuje, ale żeby się w szkole postarał, to nie. 8 — Czy ja miałem własny pokój dla siebie? Rower? Czy chodziłem do domu kultury na zajęcia? Czy jeździłem na kolonie? Nie, a jak się uczyłem! Same piątki od góry do dołu, zachowanie zawsze bardzo dobre. — Tak, dobrze się uczyłeś — dziadek zabiera talerz po czereśniach i idzie w kierunku sieni. Znika za drzwiami, potem wychodzi z mroku na ostre słońce, z łubianką. — Bardzo słodkie. — Dziękujemy, ale po co tatuś... — Bierzcie, bierzcie. Specjalnie dla was zbierane. Suchutkie. Już rosa obeschła, kiedy rwałem. Ze trzy dni nie zapleśnieją. Pierwsza podnosi się mama, przez liście czereśni słońce roz-złaca jej włosy, mama jest wysoka, szczupła, jasna. 9 — Na nas już najwyższy czas. Przepraszamy za kłopot. Dokładnie za trzy tygodnie przyjedziemy po naszego kawalera. Piotrusiu, pamiętaj, o czym mówiliśmy. Za mamą podnosi się ojciec. — No, pożegnajmy się — podają sobie z dziadkiem ręce. — [życzę tatusiowi dobrego zdrowia i cierpliwości do Piotra, na •niego trzeba mieć nerwy jak postronki, fakt. Z bliska widać, że mama jest przejęta i zdenerwowana rozstaniem, drży jej górna warga. — Piotrusiu, ostrożnie. Nie chcesz chyba, żebym się zamartwiała o ciebie i mała zepsuty cały urlop. — Nie chcę. —? No, widzisz. Trzy tygodnie przelecą jak z bicza strzelił i znowu się zobaczymy. Ojciec ściska rękę Piotrkowi jak dorosłemu. — Trzymaj się. Coś postaramy się przywieźć, ale uwaga, jak będą jakieś zagwozdlki, mowy nie ma o żadnych prezentach. Skrzypnięcie furtki, na wszelki wypadek Mucek szczeka nie-,głośno dwa razy. Rodzice odeszli nie oglądając się za siebie, dopiero przy szosie mama odwróciła głowę i pomachała wzniesioną ręką im dwóm przy furtce, dziadkowi i Piotrkowi, z tej odległości nie było słychać, co powiedział do niej ojciec, ale na pewno to samo, co w poprzednim roku, że spóźnią się na autobus i że jakieś żegnanie nie ma sensu, bo przecież wrócą tu za trzy tygodnie. — Co ja z tobą zrobię? — teraz dopiero dziadek przyjrzał się .uważnie Piotrkowi. — Wyrosłeś, chłop pod wąsem, można po-wiedzieć. Zdałeś do siódmej? — Do siódmej. — No, cóż, obcy nie jesteś, wiesz, co d jak. Kolacje jem ,o ósmej — w lekko przymrużonych oczach zamigotała ruda iskierka i zaraz zgasła. — Ojciec ci mówił, czego nie wolno, ja nie będę powtarzał. Ot, kłopot, że nie masz zegarka, aby na tę ósmą zdążyć, ale język masz i zapytać możesz. Leć, wnuczku, bo widzę, że ci pilno stare kąty obejrzeć. Potężny kloc kołowrotu obdarty do białej miazgi zwojem łańcucha, zwolniona korba rozkręciła się sama, zajęczał łańcuch ciągnięty w dół ciężarem wiadra, srebrny krążek wody, hen, -.10 głęboko, zamącił się i rozprysnął jak stłuczone lustro. Nie tak, ile, po partacku, wiadro trzeba sprowadzić bokiem, żeby zanurzyło się całe, nabrało wody po wręby, a nie pływało jak teraz po wierzchu, z kilkoma łyżkami wody pluszczącymi w blaszanym brzuszysku. Więc jeszcze raz podciągnąć i spuścić jak potrzeba, teraz dobrze, łańcuch z jękiem nawija się na kołowrót, srebrne bryzgi uciekają w dół ku tajemniczo lśniącemu lusterku głębokiej wody. Napili się obaj, Piotrek i Mucek, studziennej zimności, napili się solidnie, aż do ścierpnięcia zębów. Skrytka wyglądała tak, jak ostatnich wakacji, jak przedostatnich wakacji, jak wtedy, gdy po raz pierwszy stała się skrytką. Namiot z gęstych liści, w środku tyle miejsca, że można wygodnie usiąść, przesiane przez zieleń światło ma niezwykłą barwę, trochę zielonkawą, trochę błękitną, trochę słoneczną. Trzeba wyrzucić połamane patyki i te gnijące resztki, zrobić sobie porządne posłanie ze sprężystych gałęzi, przynieść naręcz szeleszczącego siana, wtedy dopiero skrytka będzie wyglądała tak, jak potrzeba. Na konarze wielkiej lipy huśtawka, nie żaden blaszany fotelik z poręczą jak na osiedlu, tylko prawdziwa huśtawka, kawałek wyślizganej deseczki i konopny sznur. Dziwne, ale na tej huśtawce inaczej myśli się o wszystkim, to myślenie przychodzi samo z siebie, nie proszone. — Dziadku... Dziadek był u królików, zadawał za drabinki 'garście koniczyny i pierzastą nać. — Trzeba ci czegoś? ?— Chciałbym zobaczyć ogród. — Ogród? Zawsze rower był pierwszy. — Ale dziś nie będzie. Dziadku, chodź ze mną. — Skoro mus, trudna rada, tylko poczekaj troszkę, one są wzwyczajone, że przy nich stoję. Za uszy dziadek wyciąga z klatki ogromnego królika, zwierzak jest szarobury jak ?ając, potężny, o fałdzistym podgardlu. — Widziałeś kiedy takiego? Belgijska rasa. Palce dziadka głaszczą futerko, królik szybko porusza nosem i niespokojnie zezuje w bok, ku Piotrkowi, boi się obcego, to jasne. II — Angorki znasz. — Za siatką kicają białe, czerwonookie puchate. — I wiedenki też znasz. Już trzy lata, jak wiedenki trzymam. W zeszłym roku Piotrek razem z dziadkiem budował wysoką wielopiętrową klatkę, podzieloną na królicze mieszkania, wpa-sowywali drzwiczki, naciągali siatkę na ramy, konstruowali drabinki i poidła. Wtedy nawet chłopaki od Leśniewskich - mogły gwizdać wabiąco pod furtką, nie słyszał, taka to była fajna robota. Jeszcze we wrześniu odłaził od kciuka zmiażdżony paznokieć, pamiątka po niezgrabnym uderzeniu młotkiem. Piotr chciał wszystko zrobić szybko, już, zaraz, dziadek pracował powoli, niespiesznie, deszczułka przylegała do deszezułki tak ściśle, że nie wsunąłbyś między nie ostrza noża, gwoździe wchodziły równiutko tam, gdzie należało je wbić, drzwiczki osiadały na zawiasach, siatka opinała ściśle ramki. Przyjemnie było patrzeć na dziadka medytującego nad deseczkami, z żółtą składaną miarką w ręku, ze stolarskim ołówkiem za uchem' — Na oko, wnuczku, tylko partacze robią albo prawdziwi majstrowie, tacy, którzy w jednym palcu całą naukę mają. A my będziemy mierzyli i myśleli, wszystko trzeba z pomyśleniem, bez pomyślenia tylko muchy można łapać. Chociaż i to nie. Pajęczynę widziałeś? Rozkładając miarkę dziadek dodawał surowo: — Do takiej pajęczyny też pomyślenia trzeba, ho, ho, jakiego jeszcze. I wiedzieć trzeba, gdzie ją rozpiąć i jaka ma być, duża czy mała, i co się w nią łapać będzie, muszka, komar czy ślepak. I wiedzieć trzeba, jak zrobić, żeby osy wypuszczać i pszczoły, bo pszczoła buczy, jak wpadnie w sieć, i pająk ją puszcza, nie podchodzi, tylko z brzegu nitkę pociąga, leć zdrowa i nie wracaj. To było w czasie zeszłorocznych wakacji, teraz już stoi wielka klatka, a w niej mieszkają króliki, zajmujące przedtem tę samą komórkę, gdzie dziś drzemie zakurzony rower. Wreszcie dziadek odszedł od klatki, skinął na Piotrka. Nikt poza dziadkiem nie miał prawa otwierania malowanej furtki. Najpierw były kwiaty, mnóstwo kwiatów, niebieskich, czerwonych, żółtych, pomarańczowych, różowych, białych, płożyły się kępami przy ziemi, wystrzelały łodygami w górę, rozkładały 12 się strojnymi wachlarzami. Za kwiatami ciągnęły się grzędy jasnozielonej sałaty, jędrnej kapusty, marchwi o delikatnej pierzastej naci, pomidorów wspinających się po świeżo zastruga-nych tyczkach, stroszącej wąsy fasoli zwanej głupim Jasiem, nieśmiałego groszku zwieszającego smutno młodziutkie strączki. Były i drzewa z pniami pobielonymi wapnem, dźwigające na gałązkach twarde jabłuszka i cierpkie gruszeczki i wielka czereśnia roztrzepotana od ptasiego gwaru. — Na szpaki rady nie ma, każdą czereśnię wypatrzą, ale niech im tam, niech jedzą na zdrowie. Dziadek popchnął Piotrka ku grzędzie truskawek zbrązowia-łych od letniego słońca. — Poszukaj, ja ciebie znam. Piotrek pokręcił głową. — Nie mam ochoty. — Brzuch cię boli? — Nie. Nie boli. — To po co chciałeś do ogrodu? Trudno byłoby Piotrkowi wytłumaczyć, dlaczego chciał do ogrodu, to w ogóle było trudne do wyjaśnienia. Właściwie dziadek bez tego ogrodu był nieważny, dopiero kiedy się sprawdziło, że ogród kwitnie i owocuje jak co roku, dziadek stawał się rzeczywiście sobąt ale o tym nie można było mówić głośno, szeptem też nie. — Niemiła księdzu ofiara, wracaj, cielę, do obory. Rano nazbierasz w łubiankę, pani Michalina zabierze, jak przyjdzie. Po marchewkę ma przyjść. Więc wszystko było jak zawsze, i pani Michalina, i marchewka, i te najsłodsze truskawki. Teraz z czystym sumieniem można było wyprowadzić rower i wyjechać na piaszczystą drogę. Rower ma sztywno napompowane koła, wytartą ramę, łańcuch chodzi bez zgrzytu, najwidoczniej świeżo naoliwiony. — Dziadku, to ty? — Może ja, może nie ja. Kto to wie? W delikatnym obłoczku kurzu za tylnym kołem pokłusował Mucek, już wywiesił różowy język, ogon gorliwie powiewa v,- górę i w dół. Wąziutka ścieżka szybko podsuwa się pod koło, podściela pod kierownicę, to jest prawdziwa jazda, a nie kręce- 13 nie się po osiedlowych chodnikach wśród babć zażywających spacerów, pań z ciężkimi siatkami, mrowiących się wszędzie maluchów. Ojciec zabrania wyjazdów na jezdnię, z nim owszem, proszę bardzo, ale tego „z nim" jeszcze nigdy nie było, chociaż mówiło się stale o kupnie składaka i o tym, że przy siedzącym trybie życia jazda na rowerze jest bardzo wskazana. Ojciec dotąd nigdy nie miał czasu, może w przyszłym tygodniu, za miesiąc, na przyszły rok, co się odwlecze, to nie ucieeze, rower nie zając, nie ucieknie, jak skończymy te plany, jak Michalski wróci z urlopu, jak będę miał wolniejszą głowę... Tutaj można jeździć bez trzymania, Piotrek zakłada ramiona na piersiach, pedały lekko się obracają, zbłąkana kura z głośnym wrzaskiem ratuje się ucieczką. — Te! Na długo? Byli tam, gdzie powinni być, Marian, Sławek i trzej bracia Leśniewscy, o których mówi się: starszy Leśnieszczak, średni Leśnieszczak i mały Leśnieszczak. Z szurnięciem koła, z fasonem Piotr przyhamował przed nimi. — Prawie na miesiąc. — Wdechowo — oświadczył starszy Leśnieszczak i zainteresował się: — Gdzie lecisz? — Na glinki. r " — My już byliśmy. Upał, no nie? — Upał. — Komiksy przywiozłeś? — O kapitanie Żbiku i Klossa. — Dobra, wpadniemy nad wieczorem do ciebie. Teraz nie da rady, latrowski kazał czekać, aż wróci, czereśnie mamy rwać. Pomógłbyś i ty. — Można — zgadza się Piotrek i odstawia rower pod ścianę drewniaka Leśniewskich, zupełnie wyleciały mu z głowy zakazy ojca, a nawet gdyby pamiętał, nie odmówiłby Leśnieszcza-kom, to byli jego koledzy, dobrzy koledzy. — Patrzcie, już jest Piotruś — na ganku ukazała się pani Leśniewska i jak co roku zapytała: — Pewno na samych piątkach zdałeś?! — i wskazując na synów: — Tróje od góry do dołu, aż wstyd, aby tylko z gimnastyki bardzo dobrze. — Mam jeden zagraniczny komiks — pochwalił się Piotrek, 14 nie wiadomo, czy wakacyjnym przyjaciołom, czy pani Leśniewskiej. — O Turoku, Synu Skały. — Przywiozłeś? — Przywiozłem. Znaczki też przywiozłem, cały klaser na wymianę. — Jakie? — Polskie i cały świat. — Astronautyczne są? — Są. — To będziemy się mieniąc — zdecydował średni Leśnieszezak i, podrzucając w garści finkę, zaproponował: — Strzelimy w pikuty, nim fatrowski przyjedzie? Marian, Sławek i Leśnieszczaki grywali w pikuty z finezją, z utrudnieniami, nie tylko klasę szkolną, ale i mistrzowską. Nikt tak, jak Sławek, nie rzucał widełek, z ostrzem noża ułożonym ku sobie, bo z ostrzem od siebie mógł rzucać byle partacz, ale spróbujcie tak, jak Sławek, truuudna sztuka. — Teraz ty, moja skuska. Najpierw wyrzucić matkę (nóż płasko na dłoni odwróconej ku górze, ostrze leżące na przegubie), po matce — ojciec (nóż na wierzchu dłoni, ostrze do siebie), po ojcu — buła, po bule — widełki, po widełkach — wymyślne paluszki, dopiero po paluszkach — to najważniejsze pikuty. — Nie machluj! Nie wbiłeś. Wbić trzeba bez cudów, tak, żeby ostrze weszło w ziemię, a trzonek nie przechylił się ku trawie. Sławek nieomylnym spojrzeniem oceniał położenie noża i rzucał wyrok, od którego nie było odwołania: — Skucha, oddaj dalej! Po stopniach ganku zadudniły czyjeś szybkie kroki, aha, Leśnieszczanka, Elka, tylko jej jeszcze brakowało, ale już i ona się znalazła, jak co roku. Nie przykucnęła obok nich, by śledzić pikutowe boje, tylko stanęła godnie wyprostowana. — Jak w Warszawie? — Nijak. Normalnie. — Zdałeś bez obciachów? — Mhm. 16 — Ja z nagrodą — nie omieszkała się pochwalić Leśnieszczanka, ponieważ była pracowitą siostrą leniwych braci i czerpała z tego faktu wiele satysfakcji. Wtedy dopiero Piotrek podniósł wzrok i zdumiał się, zamiast rudawej, chudej dziewczynki — o trzy kroki stał ktoś prawie obcy, chyba nie poznałby Elki na ulicy, jakoś wydoroślała, wyrosła, jej włosy, którym zawdzięczała przydomek „Marchewy", lśniły złociście w słońcu. — Czego nie rzucasz? Rzucaj! — zdenerwował się mały Leśnieszezak; czekający swojej kolei i nie pojmujący osłupiałego zapatrzenia. — Skucha! Jasne, że skucha, nóż trzepotliwie wyleciał z palców i klapnął bokiem o ziemię. Mucek rozłożony w białym słońcu spojrzał z przyganą, mogło to znaczyć: nie bierz się do pikutów, ofiaro, przecież mieliśmy jechać na glinki, chyba widzisz, że się nudzę, wylegiwać się pod płotem można równie dobrze w domu... — Tatuś dziś na pierwszej zmianie — informowała Leśnieszczanka nieświadoma wrażenia, jakie wywarła. — Mówił, że się zdejmie do końca czereśnie, jak wróci. — On już to wie — przerwał siostrze starszy Leśniewski, ten, który chodził do pierwszej klasy zasadniczej. — A ciebie nikt nie prosił, żebyś nam stała nad głową. Przeszkadzasz. — Łaski bez. Obraziła się i odeszła, drewniany ganek zadudnił pod szybkimi krokami, trzasnęły drzwi. — Na żartach się nie zna. — Z tym stwierdzeniem najstarszy Leśnieszezak wyważył starannie nóż i rzucił, z podkręceniem, nieomylnie, aż ostrze po rękojeść werżnęło się w ziemię. — Tak się rzuca, pacany. Uczcie' się. — Dlaczego się nie zna na żartach? — Piotrek nie mógł się powstrzymać od tego pytania, ze zniknięciem złotowłosej świat zmroczniał, a gra przestała być tak ciekawa, jak przed chwilą. ?— A bo tak — wyjaśnił zagadkowo starszy Leśnieszezak. ?— Czegoś ją wyganiał? — oburzył się ni z tego, ni z owego Marian. — Przeszkadzała ci? — Przeszkadzała, a ty się nie ciskaj. Dobrze wiem, czego jej bronisz. 8 Kilka miesi 17 — Tyle wiesz, ile zjesz! — A kto wczoraj wieczorem z dziewczynami w zbijaka grał? — W głosie starszego Leśnieszczaka było tyle pogardy, że ? uszy Mariana spłonęły krwawym szkarłatem. — Znają cię, nic się nie bój. Po tej informacji zapadła martwa cisza. — Czyja kolej? Piotr obracał przez moment finkę w palcach, czuł, że mógłby dobrze rzucić, gdyby złotowłosa patrzyła na niego, teraz nic z tego nie wyjdzie. I rzeczywiście finka plasnęła bokiem o ziemię. — Skucha — ogłosił z satysfakcją starszy Leśnieszezak. — Ofiara z ciebie, Piotrek. Na ganku powtórnie pojawiła się pani Leśniewska, postawiła na schodkach koszyk, obok koszyka wiadro i zakomenderowała: — Dosyć zabawy. Jazda obierać kartofle, tylko cienko. Bez entuzjazmu, ale i bez protestów Leśnieszczaki otoczyli kosz. — Możecie grać bez nas — zezwolił starszy Leśnieszczak ko- • legom. — My się zaraz wyrobimy. Raz-dwa poleci. To też było jak co roku, niepojęte, ale w rodzinie Leśniewskich Elka była na specjalnych prawach, domowe prace spełniali jej bracia, chyba dlatego, że ona była jedna, a ich było, bądź co bądź, trzech. — Twoi rodzice znowu pofrunęli w świat? — chciała wiedzieć pani Leśniewska. — Pojechali na wycieczkę. — Ano, żyją sobie ludzie. Tylko nigdy bym nie pomyślała, że z Heńka taka kukułka wyrośnie. Tu pani Leśniewska przerwała, żeby po chwili dodać: — Twój tatuś świetnie się uczył, zawsze zdawał z nagrodą, W szkole go przezywali „profesor", ale on tego nie lubił, złości: się. No i wyuczył się na lepsze życie, nawet na wycieczki jeź' dzi. — Tu obróciła się ku synom. — Nauka pierwsza rzecz, kt> się dobrze uczy, daleko w życiu zajdzie. — Mama zawsze swoje — parsknął niechętnie starszy Leś nieszczak. — Ciągle z tą nauką i nauką. — Cicho siedź, filozof się znalazł! 38 Z pluskiem wpadały do wiadra obrane kartofle, sprawnie to szło Leśnieszczakom, imyk, smyk, ziemniak wyskakiwał z szarej osłonki i biały, czyściutki kąpał się w wodzie, zderzając się krągłym brzuszkiem z innymi ziemniakami. — Zostałbyś, Piotrusiu, na obiedzie — zaprosiła pani Leśniewska. — Zsiadłe mleko będzie, a ty lubisz. Spod płotu Mucek zapiszczał, mogło to znaczyć, że jest do głębi rozczarowany postępowaniem Piotrka, miały być glinianki, kąpiel, pływanie, rzucanie patyka, a nie nudne leżenie pod cudzym płotem. — Dziękuję. Chciałbym się wykąpać. — Jak chcesz, nie zmusza(m. — Zostałbyś — Elka wyszła na ganek. — Będziemy potem zrywać czereśnie. Już Piotrek miał na końcu języka odmowę, gdy najnieocze-kiwaniej dla siebie samego wyraził zgodę. Jasne, że zostanie. I będzie zrywał czereśnie razem ze wszystkimi. To zaproszenie i ta zgoda spowodowały, że Marian — spochmurniały jak niebo przed burzą — podrzucił nóż. — To jak, gramy czy nie gramy? Nudno siedzieć. — Graj, kto ci broni — poradził koledze średni Leśniewski. — My będziemy grać, jak się wyrobimy. — Nie będziecie — ucięła pani Leśniewska. — Drzewa trzeba narąbać i przynieść. Co to jest, żeby takie stare konie bawiły się i bawiły, kiedy jest robota? — Oj, mamo, mama to zawsze... — Nie narzekaj. Krzywda wam jaka czy co? Widocznie Leśnieszczaki uznały, że krzywda' im się nie dzieje, bo protesty ucichły. Wiadro zniknęło w czeluściach domu, ganek opustoszał. Słońce stało na samym wierzchłoku nieba, wypijając skąpe resztki cienia. — Gramy? — E, nie. Za gorąco. — Jacy wy jesteście, jak rany! Mieliśmy dokończyć, sami mówiliście. — Czasu nie mamy. — Trzeba było powiedzieć od razu. 19 W przegrzanym powietrzu pretensja Mariana zawisła i trwała bez odpowiedzi, w każdym razie Leśnieszczaki nie zamierzali się tłumaczyć ze swojego postępowania. — To ja już sobie pójdę. — Nikt ciebie nie trzyma. — Ale ja naprawdę pójdę — zagroziił Marian.. — I Sławek ze mną pójdzie. I Piotrek. — A idź sobie, wolna droga. Po tej okrutnej odprawie mały Leśnieezczak zachichotał i rzucił bez nacisku w stronę płotu: — Dzisiaj też dziewczyny w zbijaka grają. — Ty bądź cicho — skarcili go obaj starsi bracia. — Tyle wiesz, co zjesz. Nie wtrącaj się do starszych. Świadek tych dosyć niezrozumiałych kłótni (bo to jednak było coś w rodzaju kłótni) znalazł się w trudnej sytuacji. Z jednej strony sama Elka zaprosiła go na obiad, a on to zaproszenie przyjął, z drugiej strony został obrażony przez Leśnieszczaków, młodszego, starszego i najstarszego, na równi z Marianem, gdyż Leśniewscy wyraźnie oświadczyli, że nikogo nie trzymają i byłoby im miło pozbyć się nieproszonych gości. Tylko ta Elka... — Ja mam drzewa narąbać? — krzyknęła, gdzieś z głębi domu, niewidoczna pani Leśniewska. — Palić czym nie ma! — Już, już! — Starszy Leśnieszczak podszedł do pieńka i wyrwał zaciętą siekierę. — Ja rąbię, wy nosicie. Pod ostrzem rozpadają się przysadziste pniaczki, tak trzeba rąbać, nie za cienko, nie za grubo, z wyliczeniem. Jest coraz upalnie j. — Jakbyś jechał na glinki, to zabrałbym się z tobą — odzywa się Marian, który mimo zapowiedzi wcale nie odszedł, tylko jeszcze ciągle jest i obraca nóż w palcach. — Chyba pojadę zgadza się Piotr, ale wie, że nie pojedzie nigdzie, dopóki jeszcze raz nie zobaczy Elki. Jeżeli Elka wyjdzie na ganek, będzie mógł opuścić miejsce pod płotem, jeżeli nie wyjdzie, trudno, będzie musiał zostać, przecież go zapraszała na obiad. — To zbieraj się — komenderuje Marian. — Zaraz. Zaraz będę się zbierał. Z umyślnym ociąganiem Piotr wstaje, podchodzi do roweru, 20 mocno pachnie rozgrzana guma i lakier. Kątem oka popatruje na ganek, drzwi są puste. — Powietrze zeszło z przedniego koła. Jest to w pewnym sensie prawda, chociaż nie zeszło tak, żeby nie można było wsiąść na rower. — To napompuj — radzi średni Leśnieszczak objuczony naręczem polan. — Pompkę weź z sieni, na ścianie wisi. Z sieni widać przez półuchylone drzwi wnętrze kuchni, pandą Leśniewską podrzucającą w saganku dymiące kartofle i Elkę, która wyjmuje coś z kredensu, wspinając się na palce. Najwidoczniej pani Leśniewska rozpoznała obce kroki. — Który to? — zapytała. — Sławek? — Nie. To ja. — Aha, Piotruś. Zawołaj chłopców, obiad na stole. Bo okazało się, że wszyscy, także Marian i Sławek, mają jeść ten obiad. Rozdzielając mleko, spoiste, chłodne, pokryte czapą białoró-żowej śmietany, pani Leśniewska wyjaśniła swoje stanowisko w sprawie obiadu: — U nas sześć osób do stołu siada, to i dla dziewięciu starczy. Już ja was znam. Wyleci taki jeden z drugim rano i lata jak kot z pęcherzem do nocy, ani pomyśli, żeby coś zjeść. Naprzeciwko Piotrka siedziała Elka. Mógł na nią patrzeć bez przeszkód, więc patrzył i zdumiewał się. O co właściwie chodzi? To prawda, że się zmieniła, ale znowu nic nadzwyczajnego, dziewczyna jak dziewczyna, trochę nawet podobna do Jolki, tej, która siedzi w drugiej ławce w środkowym rzędzie, a Jolka, wiadomo, skarżypyta i beczy o byle co. To pewno od tego upału coś się Piotrkowi pokręciło, bo jest bardzo gorąco, nie ma czym oddychać, szczególnie tu, pod dachem. Tylko muchy czują się doskonale, brzęczą i krążą niezmordowanie nad stołem całym stadem, nie odpoczywając ani przez moment. Gdy dojadają mleko i kartofle (z zostawionymi na .deser skwarkami), zjawia się pan Leśniewski, nie przywitawszy nikogo zajmuje miejsce za stołem i energicznie puszcza w ruch łyżkę. — Co było? — chce wiedzieć ukończywszy posiłek. — Nic takiego — udziela odpowiedzi najstarszy Leśnieszczak. — Piotrek już przyjechał na wakacje. 21 — To sam widzą. Pomagaliście w domu? — Pomagali — oddaje sprawiedliwość synom pani Leśniewska. — Nie wyrobiłabym się bez nich. Ta informacja rozchmurza gniewne czoło pana Leśniewskiego. — O czereśniach pamiętacie? Pani Michalina prosiła, żeby były na wieczór. Mówiła, że zabierze. Drzew czereśniowych jest tylko trzy, ale są to też nie byle jakie drzewa, wysokie, rozłożyste, ze spękanej kory toczą się smużki przezroczystej, żółtej żywicy. Pod liśćmi kryją się owoce, twarde, tak ciemnoczerwone, aż prawie czarne, spękane bladoróżowymi kresami. Drzew jest trzy, drabina — jedna, więc na drabinie godnie stoi pan Leśniewski. Oni wszyscy wspinają się po prostu po konarach, przyciągają do siebie sprężyste gałęzie, napełniają łubianki wiszące na kluczkach. To są bardzo słodkie czereśnie, w słodyczy daje się wyczuć lekką goryczkę, kiedy rozgniata się owoc w ustach; ta gorycz jest ledwo wyczuwalna. — Ja bym mógł zjeść wszystkie — komunikuje z góry mały Leśnieszczak, obrywa owoce z wierzchołka, najmniej waży, może się wspinać po cienkich gałęziach. — Ja ci dam zjadać — huczy z drabiny pan Leśniewski. — Za co ja buty kupię, kredy taki mądry jesteś? — Z pensji tatuś kupi. — Akurat, z pensji na sześć osób nastarczę! To także są rozmowy, które Piotr zna od.zawsze. Kiedyś słyszał, jak ojciec, rozmawiając z dziadkiem, bardzo niechętnie ocenił sposób życia rodziny Leśniewskich. — Niech tatuś sam powie, co to właściwie jest? Ten Leśniewski nie ma żadnych kwalifikacji zawodowych, ale od lat dojeżdża na budowy i zaniedbuje gospodarstwo. — Dużo on tego gospodarstwa nie ma. Dwie morgi. — Dwie morgi pod samą prawie Warszawą to jest coś, Z dwóch morgów pod szkłem można żyć a żyć. — Pod jakim szkłem? — Chodzi o cieplarnie. Ogórki, pomidory, sałata, kwiaty, szczególnie zimą. To są wielkie pieniądze. — Może i są. — A ten Leśniewski, zarabiając na budowie jakieś grosze. 22 nie chce i nie potrafi postawić swojego gospodarstwa na nogi. To, prawdę mówiąc, jakiś anachronizm w naszych czasach. Średniowiecze. Najzwyklejsze zacofanie. — Pamiętasz przecież, synu, że Leśniewski szkołę rzucił w szóstej klasie? — To tylko potwierdza moją teorię. — Bo ja wiem? — dziadek zastanawiał się przez chwilę. — Ojciec Leśniewskiego zginął podczas wojny, on był z rodzeństwa najstarszy, jemu wypadało iść do roboty, nie komu innemu. — Był i jest niewykwalifikowany — oburzał się dalej ojciec. — A to już, tatusiu, najzwyozajniejsze lenistwo. Są kursy, szkoły wieczorowe, wszelkie udogodnienia. 23 — Ma czworo dzieci i dwie morgi gruntu. — To i co z tego? — Ktoś koło ziemi musi robić. — Ma żonę i dzieci, a sam tatuś twierdzi, że tylko dwie morgi, więc... — Jak ktoś ma czworo dzieci, to mu i w domu roboty nie brak. Leśniewska, nie można powiedzieć, rąk na krzyż nie zakłada. Tyra kobieta jak koń. — Tyra, tatuś twierdzi, ale to głupiego robota. Gdyby ode mnie zależało, zabroniłbym rolnikom pracować w przemyśle. Oni nigdzie dobrze nie pracują, ani u siebie, ani w zakładzie pracy. Teraz liczy się wykształcenie, wiedza fachowa, kwalifikacje, ambicja. A to, wybaczy tatuś, jakieś chałupnictwo jak za króla Ćwieczka. Tacy tylko nam przeszkadzają. Z tej rozmowy Piotr zapamiętał sobie, że pan Leśniewski żyje zupełnie nie tak, jak by żyć należało, ale zapomniał, na czym owo „nie tak" właściwie miało polegać. Skądinąd pan Leśniewski budził w Piotrze szacunek —umiał rozebrać i złożyć z powrotem silnik motoroweru, pompę, żelazko i mnóstwo innych rzeczy, potrafił przestawić piec, smołować dach, nie mówiąc już ó tym, że świetnie pływał. Przechodził pod. wodą gliniankę od brzegu do brzegu, woził na plecach najmłodszego syna i bił o wiele długości nawet krzepkiego Rajmunda, który (jak głosiła miejscowa legenda) brał udział w prawdziwych zawodach podczas pełnienia służby wojskowej i nawet (jak głosiła ta sama legenda) zdobył pierwsze miejsce na sto metrów stylem dowolnym. Pan Leśniewski dla jakichś własnych powodów nie przepadał za Piotrem, a kiedyś powiedział: — Czego ten tutaj stale siedzi? Tacy wielcy państwo, toby mogli chłopaka do Krynicy posyłać, a nie dziadkowi każdego roku na głowę zwalać. Szczególnie urągliwie zabrzmiała ta Krynica, jakby nie była to zwyczajna nazwa miejscowości, tylko coś bardzo obelżywego, Kryyynica... Teraz też pan Leśniewski gromił Piotra: — Gałęzi nie łam! Gałąź lata rośnie, a ty ciach, mach łamiesz. Jak nie potrafisz, złaź z drzewa, sami damy radę. 24 Wreszcie zebrali te czereśnie, dwa duże kosze, ze trzydzieści kilo, zdaniem pani Leśniewskiej sam pierwszy wybór, owoc w owoc, najlepiej płacą za ten gatunek, a pani Michalina, rzecz wiadoma, nie oszuka, z panią Michaliną można z zamkniętymi oczami handlować. Zakręciwszy piruet na palcach Elka rzuciła ku gościom, że wybrałaby się na glinki, już ma czas do wieczora, samej jej mimusia nie pozwoli, ale z nimi — to się na pewno zgodzi. Ona się zaraz zapyta i może iść. — Bracia muszą zostać w domu — informowała ich po powrocie, próbując końcem stopy pedału, od początku było jasne, że to ona pojedzie na rowerze, a oni, Marian, Sławek i Piotr, pójdą piechotą. Już zagarnęła rower w posiadanie, jakby była to rzecz rozumiejąca się sama przez się. — Mamusia prosiła, żebym nie pływała. Dopiero wyruszając w przerwaną podróż ku gliniankom, Piotr przypomniał sobie o Mucku, ale Mucka nigdzie nie było, próżnio wołał i gwizdał, pies rozwiał się jak dym. To dziwne — od chwili corocznego pojawienia się Piotra Mucek nie opuszczał go ani na krok. Poczuł się winny, zdradził przyjaciela, zapomniał o psie pochłonięty głupią chęcią spojrzenia raz jeszcze na Elkę. No i spojrzał, aby się' przekonać, że ta cała Elka to wreszcie nic nadzwyczajnego, podobna do Jolki, której Piotr nie lubi, a przez ten czas, kiedy on przeprowadzał te spostrzeżenia, Mucek zaginął, może na zawsze. — Ja z wami nie idę. ?— Coś ty? Dlaczego? ?— Muszę znaleźć Mucka. — Mucek już dawno w domu. Też masz zmartwienie! Nie łam się, Piotrek, idziemy. Dał się przekonać, że może poniechać poszukiwań, ostatecznie wybierał się na glinianki, kiedy licho go podkusiło, żeby zobaczyć, co się dzieje u Leśniewskich. Trzeba się wykąpać na talki upał. Rower już leżał na samym brzegu, a Elka chlapała się z dziewczynami na płyciźnie. Piszczały wszystkie i krzyczały bardzo głośno za każdym bryzgiem wody. 25 *~ Ja się koło dziewczyn nie kąpię — oświadczył Sławek. — Wy jak chcecie, ale ja się nie kąpię. — Ja też. — I ja — przyłączył się z ociąganiem Marian, który wyraźnie miał ochotę rozłożyć się w pobliżu roweru. Zaraz od brzegu było bardzo głęboko, czuło się tę głębię całym ciałem, ziębiła chłodem, woda tu była jakaś gęstsza i ciemniejsza niż gdzie indziej. Dopiero po paru energicznych uderzeniach wypływało się w toń ugrzaną słońcem, jaśniejszą, życzliwszą. — Chłopaki, ścigamy się? — Ścigamy. Na czoło wysuwa się Sławek, Marian rozpaczliwie młooi wodę, nie dojdzie, już nie dojdzie. Dziewczyny przerywają chlapanie i patrzą na pływających, PeOfcr przyśpiesza, trzeba wypaść jak najlepiej, skoro juz się ścigają. - Nie wiadomo czemu, meta wypada na płyciźnie, akurat obok dziewczyn, Sławek pierwszy, drugi Piotr, Marian trzeci. — Słaby jesteś — odzywa się któraś z koleżanek Elki. Marian blednie. — Sama pływa po warszawsku, brzuchem po piasku, a uwagi robi. Najpierw się naucz, a potem gadaj! — Sportowiec! Uważaj, żeby cię na olimpiadę nde zapisali. Niby Marian kłócił się z dziewczynami, ale Piotr wyczuwał, że to wcale me jest kłótnia i że Marian czeka na okazję, aby powiedzieć coś ważnego. I rzeczywiście tak było. — No to jak? Będziesz się dziś uczyła pływać czy nie. Pytanie zawisło w powietrzu, a po dłuższej chwili odpowiedziała Elka: _.i, , — Będę ale nie z tobą. Sławek mnie nauczy. Albo Piotruś. Na co Marian odpowiedział głosem dużo grubszym niż normalnie: — Dobrze, ale żebyś nie żałowała. Później siedzieli we trzech na brzegu. Nad glinianki ściągały całe stada kąpielowiezów, panie z dziećmi, młodzieńcy zjeżdżający z czterech stron świata na ryczących motorach, dorosłe 26 dziewczyny w okropnie kolorowych kostiumach, a wreszcie stateczni ojcowie rodzin, zaopatrzeni na wszelki wypadek w kubełki i wędki (miejscowa legenda głosiła, że ktoś kiedyś złapał w tych gliniankach tak ogromną rybę, iż wędkę ciągnęło sześciu mężczyzn i ledwie wyciągnęło). Była to popołudniowa godzina, godzina, iw której mieszkańcy osady pozwalali sobie na krótki odpoczynek przed cowieczornym obrządkiem inwentarza. — Jakbyśmy mieli karty, toby można było zagrać w sześćdziesiąt sześć. — Lepiej w tysiąca. — Można w tysiąca. Ale ja bym zagrał w kierki. — W co? — W kierki. — Eee, to chyba dla dzieciaków — ziewnął Marian. — Idziecie jeszcze do wody? Niemal cała powierzchnia glinianki była wybrukowana głowami, trudno wypatrzyć kawałek wolnej przestrzeni. — Trzeba poczekać. Przystanął przy nich kolejarz, pomedytował i rozwinął żyłkę z wędziska. — Tylko mi tu, kawalerka, brewerii nie wyprawiać — ostrzegł. — Ryba lubi spokój. Zagapili się na spławik. Gdy ktoś przepływał zbyt blisko, kolejarz wołał: — Ryby łowię! Spławik tkwił nieruchomo na ciemnej wodzie, aż wreszcie zakołysał się drobniutko, podskoczył. — Pan podcina — zaszeptał Sławek. — Nie pali się — odszeptał wędkarz, ale podciął, na haczyku zasrebrzyła się rybka* uklejka, nie dłuższa od palca. Została odczepiona, wpuszczona do siatki, i znowu spławik kołysał się na wodzie. — Na pszenicę pan łowi? — Tak, a bo co? — Mój wujek tylko na ciasto. — Trzeba wiedzieć, kiedy na ciasto, a kiedy na pszenicę — pouczał Sławka kolejarz. — Ryby trzeba umieć łowić, same się nie złapią. Wszystko swojego wymaga. 27 Ponieważ ryby jakoś omijały haczyk moczący się cierpliwie w wodzie, chłopcy zaczęli się poszturchiwać, z początku z nudów, żartem, potem coraz bardziej boleśnie i serio. — Kawalerka, spokój, bo pogonię wędziskiem! Wreszcie Marian odszedł i niby przypadkiem przystanął przy dziewczynach. Grały w ciupy tak wprawnie i szybko, że podrzucane kamyki były prawie niewidoczne. Marian musiał coś powiedzieć, bo dziewczyny zapiszczały z oburzenia, ale jakoś się pogodzili, ukucnął przy nich, nie wiadomo, czy jako widz rozgrywek, czy jako uczestnik. — Idziemy do niego? — Coś- ty! Miałbym z dziewczynami w ciupy grać! — oburzył się zupełnie szczerze Piotr, teraz, po kąpieli, złotowłosa (jaka tam złotowłosa — ruda!) była mu doskonale obojętna i jej piskliwe przyjaciółki także. Aż dziw, że Marian za wszelką cenę usiłuje nawiązać kontakt z takim jazgotliwym babstwem, tez ma na co tracić czas. — Będę się zbierał do domu. Kiedy podnosił rower, Elka nie patrząc rzuciła przez ramię: — Mógłbyś zostawić. Nie chce mi się piechotą drałować. Zrobiła to tak, jakby była zupełnie pewna, że Piotr zostawi jej rower, nawet nie spojrzała, ozy zastosował się do jej życzenia, czy nie. Manewrował kierownicą wśród odpoczywających na łączce wokół glinianki, omijał kupki schludnie złożonego ubrania i torby wypełnione czymś niewiadomym, aż wreszcie, wypłatawszy się z galimatiasu, poczuł pod kołem gładko ubitą dróżkę. — Gdzie byłeś? Piotrek przez moment ma ochotę małodusznie skłamać, opowiedzieć dziadkowi nadzwyczajną historię o nowo poznanym, tajemniczym koledze, który ma same piątki i jest wyjątkowo odpowiednim przyjacielem na wakacyjny czas, ale wbrew sobie wyjaśnia rzeczowo: — Byłem u Leśniewskich. Potem na glinkach. Brwi dziadka zbiegają się nad czołem, to są niezwykłe brwi, krzaczaste, zupełnie białe, podobne do ptasich piór. — Nie pamiętasz, Oo ojciec mówił? Zabronił chodzić i na glinki, i do Leśniewskich. — A ty, dziadku? 28 — Ja to ja. — Zabraniasz? — Nie mówię, że zabraniam, ale nie pochwalam, ot co. Ojca trzeba słuchać, ojciec wie, czego zakazuje. — A oo miałbym robić, kiedy nie wolno ani do Leśniewskich, ani na glinki? — Coś by się zawsze znalazło. — Małe zmarszczki w kącikach oczu ułożyły się promieniście i wesoło. — Tylko głupi, wnuczku, się nudzą, głupi albo źli. — Tu dziadek westchnął i dodał: — Sznurkiem cię przecież nie zwiążę ani w komórce nie zamknę. Dziadek najwyraźniej po cichu popierał przyjaźń Piotrka z rodziną Leśniewskich i był ponadto zdania, że kąpiel w gliniankach nie grozi żadnymi strasznymi konsekwencjami. Ale to nie znaczyło wcale, że kiedykolwiek mógłby wyrazić głośno inną opinię, niż wyraził ojciec. — Jak Mucek przyleciał, to już wiedziałem, żeś się zasiedział u Leśnieszczaków. On mi zresztą to powiedział. Nie wiadomo, czy dziadek opowiada o rozmowach z Muckiem na serio czy żartem, łapki zmarszczek drgają od tłumionej wesołości. — Zły jest na ciebie, bo przyobiecałeś mu kąpiel. Pewnie wcale do ciebie nie wyjdzie, bo pies jest zawzięty, chyba że go przeprosisz. I rzeczywiście Mucek wbił się głęboko pod dziadkowe łóżko, widać tylko koniuszek rudego ogona. — Ano, przepraszaj, jak potrafisz. Na próżno Piotrek głaszcze puszyste futerko i przyobiecuje Muckowi od rana wyprawę nad wodę, pies tężeje w niemym oburzeniu d odwraca głowę. — Zostaw go, wnuczku, on jak się zatnie, to na kamień. Ręce myj i siadaj do stołu. Jakoś się pogodzicie. Dużymi kroplami sączy się miód na palce, pachnie słońcem, jest tak jasny, że prawie biały. — Z czereśni zbierany, z jabłoni, z wiśni, z grusz. U nas sadowy miód jest najpierwszy, ale jest także d wcześniejszy, leśny, ze świerka zbierany, z leśnych kwiatów na przedwiośniu, tylko że na taki miód lasu trzeba, a tu lasu ani poświeć, te parę cho-jaczków na wydmie to przecież nie las, tylko czyste kpiny. 29 A wiesz ty, wnuczku, że jak w twoich latach byłem, to i tu las jeszcze rósł? Podczas opowiadania dziadka Mucek wysuwa spod łóżka lisi pyszczek, przysłuchując się poważnie słowom gospodarza. — Jaki ten las był, to był, ale sosny rosły, jałowiec; brzozy trochę, jeszcze twój ojciec na grzyby chodził, głównie jesienią 'na maślaki i gąski, te piaskowe, żółtonóżki. Piotr powinien zapytać, gdzie jest teraz ten las, w którym jeszcze ojciec grzyby zbierał, ale nie pyta, jest zmęczony, odurzony słońcem, kąpielą, pierwszym dniem prawdziwych wakacji. Ma pełne usta chleba z miodem. «•t- Stare dzieje. Połóż się zaraz, bo z nóg lecisz. Ja takiego chłopa pod wąsem nie będę rozbierał i do łóżka na rękach nosił. Kiedy Piotr już przykłada głowę do poduszki, ktoś puka do drzwi. Dziadek się prostuje, przygładza siwe włosy nad czołem i dźwięcznie, głębokim głosem woła: — Proszę. Z pachnącego, letniego wieczoru wchodzi pani Michalina, ta sama pani Michalina, znana od lat, która jest cząstką wakacji, bez niej jednak czegoś by brakowało w dziadkowym świecie. — No, proszę, kawaler, że choć go zaraz swataj — na znak podziwu i zdumienia pani Michalina klaszcze w ręce. — Aleś ty wyrósł, Piotrusiu, chybabym cię wcale nie poznała! Pani Michalina lubi się śmiać, jest niewysoka, rumiana i rusza się jakoś prędko, jakby się bała, że nie zdąży czegoś zrobić, jeśli się bardzo nie pospieszy. — Jakby skórę z pana zdarł, panie Józiu. Henio do pana niepodobny, całkiem się na nieboszczkę podał, Gieniuś także nie wiadomo w kogo poszedł, ale ten mały żywy pański portret, aż dziwne. Jakby to było samo przez się zrozumiałe, pani Michalina, mówiąc to wszystko, nalewa wodę do miski i rozpoczyna zmywanie naczyń ze stołu. — Pani zostawi — protestuje dziadek. — Sam to zrobię, czego ma się pani fatygować? — Jaka tam fatyga, raz-dwa się zmyje i po krzyku. Pan posiedzi, panie Józiu, odpocznie sobie. Dziadek burczy na panią Michalinę, ale można wyczuć, że 30 wcale się na nią nie gniewa, Mucek cały wychodzi spod łóżka i przypochlebnie macha ogonem. — Mleka pewnie byś się napił? —: zgaduje pani Michalina i zgaduje trafnie. Mucek rozbryzguje białe krople na malowane deski i już. talerz pusty, czyściuteńko wylizany przez różowy język. — Gdzie to Heniuś znowu się wybrał? — chce wiedzieć pani Michalina po skończonym zmywaniu. — Do Rumunii pojechał. — Ciekawość, jak ludzie w tej Rumunii żyją, tak samo, jak u nas, czy inaczej? Ja tobyon jedną chwilą w świat poleciała, żeby wszystko zobaczyć. ?? — To trzeba lecieć, póki siły starcza. — Co też pan, panie Józiu! Czy ja mam czas cudze kraje zwiedzać? Wnuki, gospodarka i jeszcze ten cały handel, aż nie wiadomo, za co najpierw się łapać. I za stara już jestem na takie jeżdżenie, starego rzecz za piecem siedzieć, kości wygrzewać. — Już niech pani nie opowiada o starości. Co ja bym musiał powiedzieć? — Mężczyzna, panie Józiu, inna rzecz, a kobieta inna. Ale do obcych krajów mi ciekawość. A ta Rumunia jaka? Góry tam są czy morze? — I góry, i morze. Pani zobaczy. Szeleści rozkładany atlas. W zeszłym roku dziadek poprosił m z tego, ni z owego: — Pożyczyłbyś, Piotrusiu, atlas, jak masz jakiś niepotrzebny. W Piotr.kowym atlasie dziadek pokazuje teraz pani Michalinie rumuńskie morze i góry. — W telewizji wszystkie kraje pokazują, ale nie wiadomo, czy naprawdę, czy tylko artyści tak przedstawiają. Póki człowiek własnymi oczami nie zobaczy, to tak, jakby nie widział. Pan, panie Józiu, nie zamiaruje może telewizora kupić? — Nie zamiaruje. — Z telewizorem weselej, nieraz się uśmieję, a najbardziej z tego Kłosowskiego, aktor tak się nazywa, komiczny bardzo, czasem coś takiego palnie, że jej. Przy wtórze półgłośnej rozmowy Piotrkowe powieki same opadają. Błyszczą rude włosy, lśni ciemna woda, połyskuje astrze. „Skucha, oddaj dalej". Złotowłosa śmieje się, wbiega po stopniach ganku. — Nieraz nad tym, morzem chodziłem, a ono takie szare, zapienione, wełnami się burzy, szumi, fale szur, szur o brzeg i niosą, a to skrzynie, a to boje, a to sieci porwane, różności. I człowieka też nie raz i nie dwa wyrzuciły. — Wieczne odpoczywanie — szepcze głos pani Michaliny. — Cóż, wojna. Zawsze sobie myślałem, skąd woda takiego niosła, nim na brzeg wyrzuciła. — Z daleka pewnie niosła. — Może i z daleka. .32 Ta rozmowa wdziera się w Piotrkowy sen i nie wiadomo, czy jest prawdziwa, czy jest częścią snów. — Tyle razy się zastanawiałem, ze strachu ten bauer taki ludzki czy sam z siebie, ale nie zgadłem. Bo on ludzki był, ani jedzenia nie żałował, ani na policję nie latał, nikogo inie uderzył, a nas tam trzech u niego było: Branko, z Serbów znaczy się, Gianni, Italianiec, i ja. — Ten sam Branko, co do pana listy pisze, panie Józiu? — Ten sam. Skrzypią drzwi szafy, dziadek czegoś szuka. — Na dziewiątego maja zawsze widokówkę przysyła. I ja mu posyłam. Dobry był kolega. Po chwili milczenia dorzuca: — Tak sobie planuję, że jakby Henio do Jugosławii się wybierał, to poproszę, żeby do Branka zajechał. Powiedział mu, że Józef wspomina i póki życia nie zapomni. Potem głosy zamazują się, nikną i jest już tylko sen, a w śnie koszyki z dojrzałymi czereśniami i kwiecista sukienka, rwą czereśnie tylko we dwoje, w pustym ogrodzie; nie wiedzieć czemu, zachodzi krwawo słońce i Piotrek wcale nie jest takim zwykłym Piotrkiem, nosi ostrogi, jak kowboj, i szerokoskrzydły kapelusz, za płotem parska czekający koń. — Ścigam Jerrego Mac Quinna. — Uważaj, bardzo cię proszę. — Nic się nie bój. Trafiam w pięćdziesięciocentówkę z zamkniętymi oczami. — Naprawdę trafiasz? Zamiast odpowiedzi grzmi wystrzał... Dziwne, ale nim sem dośnił się do końca, trzeba wstawać, bo już jest rano. Dzień rozpoczyna się od wizyty trzech Leśnieszczaków i Sławka, przepraszają, że nie wpadli wieczorem po komiksy i znaczki, ale sam wiesz, Pietrek, jak bywa... To jest właśnie najlepsze u dziadka, że nikt nie pilnuje dokładnego mycia uszu i czyszczenia zębów, nie każe pić gorącego mleka i zjadać czterech kanapek i dwóch jajek na miękko. Na stole jest i chleb, i mleko, i masło, i słoik z miodem, i ser, dziadek też gdzieś jest, może w ogrodzie, może u pszczół, może przy Kilka miesięcy., 33 klatkach królików, rządź się sam, wnuczku, jak masz ochotę, prawie dorosły jesteś. — Pokazałbyś Klossa — niecierpliwią się Leśnieszczaki. — I znaczki też byś pokazał. Podczas gdy Piotrek na stojąco zaspokaja poranny głód, Leśnieszczaki sumiennie zapoznają się z przygodami asa polskiego wywiadu. __ W telewizorze lepiej pokazywali — stwierdza średni Leś- nieszczak przerzuciwszy ostatnią stronę. Za to Turok, Syn Skały, wzbudza niekłamany entuzjazm. __ Ty, patrz! On do jaskini wleciał i ta Godzilla go zaraz złapie. — On jej ucieknie. — Nie ucieknie. Masz pojęcie, jak to szybko latało? Nikt by nie uciekł! Jednak okazuje się, że Turokowi udało się zbiec przed kłami strasznego potwora, ale tylko po to, by wpaść do podziemnej rzeki rojącej się od długopyskieh krokodyli. , — Rany, jakby u nas na glinkach takie były! — To co? — Też byś miał pietra, nie gadaj. — Milicjant by zastrzelił — wyraża swoje zdanie mały Les- nieszezak. — Do tego musi być specjalny karabin — pouczył surowo brata najstarszy. - Kulami dum-dum się strzela. Jak nie wiesz, to się nie mądrz. Dopiero gdy ręce są czyste, Piotrek rozkłada klasery. To Związek Radziecki, lot Sojuz-Apollo, z bloczkiem rzecz jasna, tu seria kosmiczna z Węgier, a tu Ras-al- Khajima i Jemen, portrety astronautów. Na widok tego bogactwa Leśnieszczaki i Sławek milkną, przełykają ślinę, robi się tak cicho, że słychać szelest bibułki i brzęczenie much. 'i- Rany, ale tego masz. Chyba cały sklep wykupiłeś. — Ojciec abonuje — wyjaśnia Piotrek z powściągliwą dumą, to są rzeczywiście bardzo ładne znaczki, żadne tam postrzępione kancery, tylko duże, kolorowe, kompletne serie. Po paru stronach znaczki się zmieniają w pstrą mieszaninę, 34 psy, kwiaty, samochody, obrazy, portrety sławnych ludzi, lokomotywy, ptaki, jednym słowem — materiał do wymiany. Leśnieszczaki ożywiły sdę, najstarszy rozłożył swój własny klaser pełny takiej samej znaczkowej pstrokacizny. — Dałbym ci Monako za te dwa samochody. — Dobra, Wziąłbym jeszcze Nigerię ze żmiją. — Co dajesz? ? — Węgierską lokomotywę. — Idź ty! Za Nigerię jedne Węgry? — A co byś chciał? — Jak dasz lokomotywę i Paragwaj z bananami, i jeszcze NRD, to możemy się mieniąc. Pod klatką z królikami rozmawiają dalej, kłapouchy zbliżają ciekawe pyszczki do drucianej siatki. — Jak myślisz, Piotrek, z Marsjanami to prawda czy nie? W gazecie pisali, że nieznany pojazd kosmiczny porwał dwóch ludzi, zmierzyli ich, zważyli i puścili. — Czytałem. — Wenus odpada — zastanawa się na głos starszy Leśniesz-czak. — Różne trujące gazy ma w atmosferze, to już zbadały sondy, ale z Marsem jeszcze nic nie wiadomo. — Oni nie muszą przylatywać z Marsa. — A skąd? — Nie wiem, ale takich układów, jak nasz, jest bardzo dużo i w nich są inne słońca i inne planety. — Żeby mnie wzięli na kosmonautę! — wtrąca ni w pięć, ni w dziewięć mały Leśnieszczak. — Ja bym wszędzie doleciał. — Już byś się popłakał, jakby cię na próbę na wirówę puścili. — Właśnie że wcale nie — protestuje najmłodsza latorośl rodu Leśniewskich. — Ja się nadaję. — Pluć i łapać to się nadajesz —osadza go najstarszy brat. — Od ziemi takie co nie odrosło, a głosuje. Znudzone tą rozmową królika odkicały w głąb klatek. Staną tacy, gadają i gadają, ale żeby który pomyślał o marchwi dla głodnego gryzonia, to nie. Przed obiadem dziadek przywołuje Piotrka do ogrodu, we dwóch raz-dwa opielą grzędy .z pomidorami, a dziadek się spieszy, ma wyjść wieczorem w ważnej sprawie. 35 Grzebiąc motyczką w pulchnej ziemi, Piotrek pyta nie podnosząc głowy (dziadek nie uznaje pogaduszek przy pracy, praca to praca i już): — O jakim morzu mówiłeś wczoraj, dziadku? — O Północnym. — Kiedy tam byłeś? — We wojnę. Na robotach. — Nigdy nie opowiadałeś — zauważa Piotrek z pre'ensją. Interesuje się wojną, czyta książki, wypytuje ojca, ale ojciec nie ma nic ciekawego do opowiedzenia o tamtym czasie. Aa. mały byłem, nie pamiętam — ucina takie rozmowy. A tu okazuje się, że dziadek przez tyle lat ukrywał wojenne przeżycia! — Dużo do opowiadania nie ma. — Dziadku, jak cię złapali? Byłeś na gestapo? — Nie byłem. Rozmowa utyka, dziadek piele na klęczkach, Piotr piele siedząc w kucki, brzęczą pszczoły nad kwiatami, szpaki się kłócą o najostatniejsze czereśnie ukryte pod liśćmi. — Dlaczego nie chcesz opowiedzieć, dziadku? Opierając się kułakami o ziemię, dziadek powoli rozgina krzyż, prostuje się. __ Ty pewnie, wnuku, na (przygody czekasz, żebym ci powiedział, jak z pociągu skakałem, strzelałem, Niemców za nos wodziłem, a ja nic takiego nie mam do opowiedzenia. Lepiej pospiesz się z pieleniem, czasu coraz mniej. — A nie strzelałeś? Przez całą wojnę wcale nie strzelałeś? — Strzelałem. — Kiedy?? — W trzydziestym dziewiątym. Tak strzelałem, że aż mi karabin ręce parzył. I tyle całej parady. Widziany od dołu dziadek wydaje się bardzo wysoki, przysłania sobą niebo, chmury i drzewa. — Byłeś, dziadku, partyzantem? — Konduktorem byłem. W tramwajach. Piotr niezbyt dobrze rozumie wspomnienia dziadka, ale jest coś takiego w głosie starego człowieka, co nie pozwala dalej nudzić pytaniami. I trudno sobie dopasować dziadka do znanych na pamięć filmowych i serialowych kadrów: biegną zgięci wpół 36 w nieustannym jazgocie maszynowej broni, nagle huk, w wysokim pióropuszu dymów lecą ku niebu towarowe wagony, deski, worki, stalowe przęsła, pokręcone szyny. Albo ucieczka po dachach, albo przebycie wpław rzeki szerokiej jak morze, grzechoczącej kawałami sinej kry, albo wędrówka czarnymi kanałami pod miastem. Warczą maszynowe pistolety, Niemcy walą się pokotem, twarz skurczona grymasem bólu, cholera, trafili mnie w ramię! Chytrze zmrużone oczy gestapowca Brunnera, Herr Hauptmann, melduję posłusznie, jawohl, mam swoje podejrzenia, przez salę przesłuchań przesuwa się bezszelestnie zgrabna sylwetka w mundurze feldgrau, znowu przegrałeś, Brunner! My się jeszcze spotkamy, Kloss! Przed czołgiem „Rudy" pierzchają całe dywizje, Grigorij wykonawszy kilka hołubców lezginki starannie wiąże pochmurnookiego generała, któremu wypada monokl, pies Szarik zwęszył podziemną fabrykę V-2, zaraz czterej pancerni unieszkodliwią groźne pociski... Tylko że dziadek dziwnie nie pasuje do tych obrazów, w ogóle dziadka trudno wyobrazić sobie bez ogrodu, pszczół, królików, pazurków do pielenia i wypłowiałego kapelusza. Przełknąwszy ślinę Piotrek wraca jednak do pierwszego pytania. — To jak ciebie złapali? — Na ulicy. Zaraz mnie wegnali do budy, chociaż dobry ausweis miałem. — I? ?— Siedziałem na Skaryszewskiej. Jeden dzień. Dziadek odpowiada skąpo, prawie z niechęcią. — Nie mogłeś uciec? ?— A nie mogłem. — Tu dziadek dorzuca jakby z kpiną: — I wiesz, wnuczku, że dłubałem dziurę kawałkiem szkła w podłodze, dłubałem i dłubałem, i nie wydłubałem, bardzo twarde drzewo. Potem dorzuca już z własnej woli: — To był czterdziesty trzeci, może dlatego względniejsi byli dla nas, wiedzieli, że to nie na tysiąc lat, a na rok czy dwa. Już się bali. W milczeniu Piotr rozmyśla nad słowami dziadka. Trochę dziwne, że dotąd o tym wszystkim nie słyszał. W domu mówiło się, że dziadek ma bardzo ładny ogród, że udają mu się naj- 37 rzadsze odmiany kwiatów i owoców, że dziadkowe truskawki, pomidory, śliwki, jabłka są doskonałe. I jeszcze wspominało się, że jak na swoje lata dziadek doskonale się trzyma. Po prawdzie Piotr nigdy specjalnie nie interesował się przeszłością, ale wie na pewno, że ojciec zwykł mawiać: „Tatuś był pracownikiem komunikacji". Nie wiadomo czemu, Piotr zawsze wyobrażał sobie dziadka z czerwoną chorągiewką, przepuszczającego parowóz osnuty obłokiem pary. To najlepiej pasowało do określenia: „pracownik komunikacji". A tak w ogóle nie mówiło się zbyt dużo o dziadku, chyba że zbliżały się wakacje i coroczna wycieczka zagraniczna lub mama rzucała przy-stole: — Warto by i w tym roku usmażyć kilka słoików powideł. I Piotr też nieczęsto mówił głośno o dziadku, chociaż często myślał o skrytce, studni, klatce dla królików, o Leśniewskich i ogromnych truskawkach, Mucku i wyprawach na glinianki, bo trudno byłoby rozgraniczyć, gdzie kończyły się tamte sprawy, a zaczynał dziadek lub odwrotnie. Więc dziadek był konduktorem, konduktorem w tramwajach, chociaż w tramwajach nie ma żadnych konduktorów, tylko kasowniki. Ojciec jest inżynierem, stryj Eugeniusz, który mieszka w Elblągu, technikiem, oni obaj, ojciec i stryj, urodzili się w tym domu, o tym Piotr wie. I tu'się wychowywali, ale nie lubią tu przyjeżdżać, a jeżeli już przyjadą, to udają, że są obcy, podkreślają swoją inność na wszelkie sposoby, najchętniej rozprawiają o swojej pracy, o nie znanych nikomu poza nimi ludziach, o tym, co kupili albo co chcieliby kupić. Właściwie trochę dziwne, że tak jest, ale to już nie Piotra sprawa. — Coś się taki ciekawy zrobił? — pyta dziadek. — Bo słyszałem, jak dziadek mówił pani Michalinie... — Pewno nieraz słyszałeś, jak coś mówiłem. — Uhum. — Ale nie pytałeś o nic. — Nie pytałem. — Ja tam nie wiem, co twój ojciec ci opowiadał, Bóg z nim, twój tata jeszcze chłopakiem był, a już różności wymyślał. Chyba pierwszy raz dziadek powiedział coś takiego o ojcu. Zawsze powtarzał: — Henio, to jest głowa — albo: — Z ojca S3 brałbyś przykład, wnuczku — albo: — Henio zawzięty jest, pazurami się wczepi, nie puści, swoje dostanie. Ale to, co teraz zostało powiedziane, brzmi zupełnie inaczej, tak jakby dziadek miał żal do ojca lub uważał, że nie wszystko jest tak, jak być powinno. Na wakacjach u dziadka dni przelatują aż za szybko, obudziłeś się w rumianym słońcu poranka, a już zapadał wieczór, niebo malowało się brzoskwiniowym rumieńcem, Leśnieszczaki, Sławek, Marian, rower, króliki, Mucek, gołębie (Sławek hodował gołębie, fryzowane, nastroszone pawimi ogonami, w pierzastych krynolinach nad simośeią pazurków), glinianki, wędka zmajstrowana z leszczynowego kija, rozgrzany kurz na strychach cudownie zawalonych wszelkimi rupieciami, tajemnice piwnic i bokówek, gadanie do bólu gardła, pikutowe turnieje, pasjonujące rozgrywki w tysiąca i sześćdziesiąt sześć, misteria zamiany znaczków i komiksów, nie, stanowczo dzień był za krótki, żeby to wszystko pomieścić. I była jeszcze Elka; niewidziana wydawała się podobna do dziewczyn z filmów i książek, widziana stawała się zwyczajna, podobna do Jolki skarżypyty, ale coś zmuszało Piotrka, żeby raz i jeszcze raz sprawdzać, jaka ona jest naprawdę, czekać z bijącym sercem, aż jej kroki zadudnią na deskach ganku. — Zagrałbyś, Piotrek, z nami w zbijaka — poprosiła któregoś dnia. — Chłopaki z nami nie chcą grać, tylko Marian. Przyjdziesz? — Przyjdę. — Słowo? . " — Słowo. — To ja powiem dziewczynom, że będziesz grał. Mucek, świadek tej rozmowy, trącił nosem zwisającą rękę Piotrka, mogło to być ostrzeżenie: uważaj, bracie, niczego nie obiecuj, nie wiesz, jak to jest z dziewczynami? Ale mógł to być także znak zgody: zagraj sobie, pokaż, jak się zbija podkręcanymi piłkami, których nie sposób złapać. Mucek lubił uczestniczyć w grach w piłkę, zapominał wtedy o siwiejącym pyszczku i godności przystającej poważnemu psu, uganiał się ze szczekaniem za graczami, szarpał za spodnie, powiewał ogonem i przeszkadzał wszystkim, plącząc się pod nogami. 39 Jak zwykle dziewczyny rozpoczęły od kłótni. Chodziło o to, kto będzie matką. Kiedy już udało się wyznaczyć odpowiednie osoby do tej odpowiedzialnej funkcji, zaczęły się nowe kwasy i sprzeciwy, matki dobierały sobie drużyny. — Marysia do mnie. ? ?????. ? Piotrek. — Ja nie gram. — To nie graj. Obejdzie się. — Wy z Piotrusiem wygracie. To się nie liczy. — Ale on do was też nie pójdzie. — To niech wcale nie gra. — Niech nie gra. Najpewniej skończyłoby się to przepędzeniem Piotrka (Duża Władzia, przyjaciółka Elki, wcale nie na żarty szykowała się do przepłoszenia niewygodnego uczestnika rozgrywek), gdyby nie Marysia, która po prostu zaproponowała: — Skoczę po Mariana. U Władzi zagra Piotruś, u Elki Marian. Marian, który niebawem się zjawił, dawał się długo prosić, nim wyraził zgodę (najbardziej prosiła go Elka). Potem skinął głową. Dobrze, zagra. Tylko żeby nie było na niego, jak będze mocno zbijał, i jeszcze żeby Lusia nie biegała na skargę, że naumyślnie rzucił w nią piłką. To jest mecz, no nie? — No, coś ty! Były zwinne i szybkie, nie dawały łatwo zbić. Przysiadały, robiły uniki, podskakiwały wysoko, gdy piłka szczurem szorowała po trawię, piszczały, między nimi biegał Mucek powiewając chorągiewką ogona i szczekał. Chyba jeszcze nigdy nie grało się Piotrkowi tak dobrze. Nieomylnie ustawiał się na linii lotu piłki, pewnie, mocno przyjmował ją na pierś i już robił zwrot, żeby strzelić w cofającą się ławicę dziewczynek. I trafiał. Już coraz więcej zbitych smutno ustawiało się za boiskiem, niektóre, nim zeszły, wykłócały się ząb za ząb; wcale nie zostały zibite, piłka poszła bokiem, wcale nie dotknęła, tak nie wolno rzucać, to jest za mocno, fałszem też nie wolno rzucać ani kozłem, i w ogóle z chłopakami nie ma gry. Wreszcie zostali tylko we czworo, na matce Marian i Władzia, a na dwóch połowach boiska — Elka i Piotrek. Rozgrywka 40 weszła w decydującą fazę, ale nawet Mucek poczuł się zmęczony, ziejąc różowym językiem, ułożył się z boku i wodził ślepiami za Piotrkiem. Piłki Władzi były wysokie, za wysokie, żeby zbić Elkę, ale i trudne do przechwycenia, mimo to złotowłosa kilkakrotnie zdobyła piłkę, rzucała fałszem, starając się trafić w nogi, Piotrek musiał dobrze uważać, tym bardziej że nie wyłapany strzał trafiał do Mariana, a z Marianem nie było żartów, znał się na rzeczy. Jeżeli nie udało się złapać piłki (suche, mocne plaśnięcie), trzeba się było ratować ucieczką, kluczeniem, przysiadami, myleniem Mariana. Jakoś to się udawało, ale ciągle jeszcze na przeciwległym boisku migotały rude włosy Elki i powie- 41 wała kwiecistość jej sukienki. Kiedy zbije Elkę, wygra, chciał wygrać jak nigdy w życiu, po prostu musiał wyrać. Ale i Elka bardzo chciała wygrać, pod czapą migotliwych włosów jej twarz zrobiła się zupełnie inna niż zazwyczaj. Oblizywała wargi, chyba też była zmęczona. Furkot spódniczki w obrocie, naprawdę nie wiadomo, czy piłka dotknęła, czy nie, dobrze, niech ci będzie, graj dalej. Od Władzi wysoki przerzut, trzeba trafić w nogi, inaczej ona złapie, pudło, znowu zebrać piłkę z góry, tym razem Piotrek spróbuje rzucić prosto i bardzo 'mocno, żeby Elka wypuściła piłkę, bo to liczy się jako zbicie. — Nie daj się, Elka — zagrzewają z boku dziewczyny. — Łap, czemu nie łapiesz? Tak, naprawdę się zmęczyła, biega dużo wolniej niż poprzednio, wcale nie próbuje pochwycić strzałów Piotrka, już nie jest taka uważna, uchylenie się jest jakby o ułamek sekundy spóźnione, może jeszcze trzy, może cztery piłki i zostanie zbita. ' — Elka! Elka! Elka! — krzyczą dziewczyny i klaszczą jak na prawdziwym meczu. Czy one nie widzą, że Elka jest bliska płaczu, bo wie, że przegrywa, i nic na to nie może poradzić? One mogą nie widzieć, ale Piotrek widzi to bardzo dobrze. Wystarczy tylko spojrzeć, jak drżą wargi Elki, jak mrugają powieki. Najnieoczekiwaniej rzuca piłkę miękko i słabo, prosto w jej ręce, nawet trzyletnie dziecko mogłoby złapać. W tej samej chwili potyka się, czując, jak piłka uderza z klaśnięeiem o jego plecy. Koniec, jest zbity, Elka wygrała, dziewczyny podnoszą radosny jazgot. — Ty umyślnie — oskarżył go Marian. Nie było w tym oskarżeniu specjalnej pretensji, może Marian zrobiłby tak samo, gdyby to jemu wypadło stanąć naprzeciwko jasnowłosej. — Umyślnie dałeś jej wygrać. — Potknąłem się. — Akurat! Akurat ci wierzę. Przodem biegnie Mucek, ogląda się, przystaje czekając na ?nich dwóch, na Mariana i Piotrka, kiedy wracają w chłodzie wieczoru do domu. 42 — Nie mów chłopakom, że grałem — prosi Piotrek. — I tak będą wiedzieli — Marian wykrzywia się w sposób nie wróżący nic dobrego. — Żyć ci nie dadzą. I dodaje: — Jeszcze żebyś wygrał, ale ty przegrałeś. Będą się śmieli. Mimo tych groźnych zapowiedzi Piotrek nie żałuje, dobrze, że pozwolił się zbić Ełee. Tej nocy śni, że jest rycerzem, może ? sainym sir Lancelotem z Jeziora. Pod cwałującymi kopytami konia rozjęczała się ziemia, gdy pogonił za nikczemnym oprysz-kiem, który porwał piękną damę. Dama wzywa pomocy, zała- , muje ręce, ale oto Piotrek już pędzi z nastawioną kopią. — Krzyczałeś przez sen, jakby cię obdzierali ze skóry. — Dziadek kraje chleb, słońce skośną smugą kładzie się na ścianie. — Co ci się śniło? — Nie pamiętam. To nie jest prawda, Piotrek doskonale pamięta swój sen, ale jak opowiedzieć dziadkowi, że śniła mu się Elżbieta Leśniewska, Elka Leśnieszczanka, czyli Marchewa? Coś takiego w ogóle nie powinno się nikomu śnić. Od rana dziadek jest odświętnie wystrojony, ma na sobie czarną marynarkę, krawat, białą koszulę. — Gdzie się wybierasz, dziadku? — Do babci idę. Teraz właśnie, w lipcu, wypada rocznica śmierci babci, jak co roku dziadek pójdzie na cmentarz. — Idę z tobą. Zwykle dziadek pytał się Piotrka, czy chce iść, w tym roku Piotrek uprzedził pytanie. ' — No, to chodź. Zrobimy bukiet. Ze skrzypnięciem furtki weszli między kwiaty, dziadek wybiera najpiękniejsze róże, aksamitnie czerwone, pachnące rosą i kwietną wonią, eiemnoliliowe irysy na wysokich łodygach, woskowobiałe lilie o odwiniętych płatkach, wąziutkie złociste liliowce podobne do płomieni, różową mgiełkę gipsówki i szerokie, zielone liście paproci, bukiet jest olbrzymi, prawie zasłania Piotrka. — Ot, bieda, że georginie jeszcze nie kwitną. Babcia je lubiła. Później dziadek pociesza się: 43 — Ale i róże także lubiła, najbardziej czerwone, te najciemniejsze, Don Juana albo Anmstronga. Piotrek trochę pamięta babcię. Babcia zawsze leżała w łóżku, dziwnie nieduża na napiętrzonych poduszkach, po wylewie miała sparaliżowane nogi. Ze wspomnieniem babci łączy się myśl o kolorowych kłębkach włóczki, bo w ręku babci niezmordowanie migało szydełko. Gdy odwijała się ndtka, kłębek toczył się po kołdrze, czerwony, niebieski albo żółty. Podczas pogrzebu babci padał deszcz, tylko ojciec sam poszedł na cmentarz, mama i Piotrek czekali w kościele. Mama mówiła, że jeszcze by tego brakowało, żeby wszyscy dostali zapalenia płuc. To było dawno, sześć lat temu. Na piaszczystych wydmach za osiedlem szumią czarne sosny, pod ich cieniem kłonią się drewniane krzyże, gdzieniegdzie można jeszcze odczytać wpółzatarte litery. Są także i inne groby, obwiedzione krawężnikami z błyszczącego kamienia, pyszniące się złotymi napisami na marmurach tablic, zdjęciami w porcelanowych medalionach, wielkimi wieńcami z blaszanych liści i pomalowanymi na zielono ławkami, gdzie zasiadają odwiedzający. Grobu babci nie sposób pomylić z żadnym innym, chociaż krzyż jest majzwyczajiniejszy. Ten kawałeczek ziemi kwitnie, wybucha -ostrzami wąskich biało paskowanych liści, rozkłada się na boki faltanami niziutkich skalnic i rozchodników, osnuwa koronką liści paproci. To dziadek nosił ziemię koszykiem, wybierał biały, spalony słońcem i wypłukany deszczem piasek, a zamiast niego rozsypywał czarną próchnicę, chronił sadzonki przed suszą, przykrywał gałęziami świerczyny na zimę. — Połóż w nogach kwiaty. — Przez chwilę dziadek patrzy na krzyż. — Chciałbym - trochę z babcią pogadać, poczekaj na mnie przy bramce. Chodząc sobie bez celu wyraźnego wśród pni sosen, pochylonych krzyży i wypolerowanych marmurów, Piotrek spod oka popatrywał ku dziadkowi. Stał nad zielonością babcinego grobu, z rękami sztywno opuszczonymi wzdłuż ciała, nieruchomy i zastygły. Z daleka nie było widać, czy jego wargi poruszają się, czy nie, ale Piotrek mógłby przysiąc, że dziadek milczy, tocząc tę przedziwną rozmowę. 44 Trwało to dosyć długo. Potem dziadek pochylił się, coś poprawił w snopie kwiatów, wyprostował płatki róż, roztrzepał koronki paproci, rozłożył szerzej lilie. — Wynudziłeś się, wnuczku, ale pocierp, czasami trzeba. — Dziadku'... — No? — O czym mówiłeś? — O czymś ważnym. — Ale jak można... — Można. — Byli już daleko od piasku, sosen i krzyży, dziadek szedł wolno, więc i Piotrek musiał powściągać kroki, chociaż śpieszyło mu się. Leśnieszczaki zaprosiły go do wspólnego porządkowana strychu. Pan Leśniewski miał zwyczaj wymyślać dla synów pożyteczne zatrudnienia nawet podczas wakacji, potem sprawdzał wykonanie swoich poleceń. — Ja się zawsze radziłem babci, jak było coś ważnego. Ty nie pamiętasz, babcia była mądra, przez ludzi patrzyła jak kto inny przez szkło, wszystko widziała, wszystko. Piotrek nie pamięta mądrości babci, tylko te kłębki kolorowej włóczki, wysoko ułożone poduszki i deszcz podczas pogrzebu. — Pewnie babcia nie słyszy, ale ja jej i tak powiedziałem, co mam na sercu. — Nieoczekiwanie dziadek się zatrzymał. — I ciekaw jestem, co ty byś odpowiedział, Piotruś, jakbym ciebie zapytał o to samo. — O co? — Poczekaj, zaraz się dowiesz. Lubisz panią Michalinę? — Lubien — Dobra kobieta, niewiele takich. Z sercem do ludzi, o zapłatę nie pytająca. — Lubię panią Michalinę. — Ot, co jest. A co byś powiedział, jakbym ja się z panią Michaliną ożenił? — Co? — zdumiał się Piotrek. — Babcia przykazywała: „Bierz Michasię, kiedy mnie już nie będzie, drugiej takiej nie znajdziesz. Gna wdowa, ty wdowiec, dzieci oboje macie, ale lepiej wam będzie na stare lata ze sobą niż u dzieci. Bierz — mówiła — na nic się nie oglądaj". Wtedy 45 nie chciałem, a teraz myślę sobie, że się babci posłucham. O tym właśnie mówiłem. A ty co na to powiesz? — To dobry pomysł. — Piotrek nie miał nic przeciwko pani Michalinie, a w ogóle chciał jak najprędzej zakończyć tę rozmowę. Jeszcze Leśnieszczaki zaczną porządki bez niego, a każdemu wiadomo, że zagracony strych może ukrywać najwspanialsze skarby świata, które czekają na swego odkrywcę. Niewykluczone także, że Elka pomoże w porządkach. Piotrek był bardzo ciekawy, czy ona zdaje sobie sprawę, że z rozmysłem pozwolił jej wygrać, a jeśli zdaje sobie sprawę, to czy potrafi ocenić jego poświęcenie? — Dobry pomysł, mówisz? A pomyślałeś, Piotruś, że ty panią Michalinę będziesz babcią nazywał? — Ja mogę. — To i dobrze. ?— Ona i tak prawie co dzień przychodzi. Dziadek przytaknął skinieniem, tak, przychodzi. ?— To mogłaby na stałe mieszkać. — Nie w mieszkaniu rzecz i nie w przychodzeniu. ?— A w czym? — Starzy jesteśmy, ja i ona. Nie wiadomo czemu, Piotrek nigdy nie myślał o latach dziadka, dla niego dziadek nie miał wieku, a nawet, co trudno wytłumaczyć, dziadek wydawał się młodszy od ojca, chociaż ojciec nosił kolorowe wdzianka, zbierał znaczki i stale się wybierał na rowerowe przejażdżki, z których nic nie wychodziło z powodu braku czasu i ze stu tysięcy innych powodów. ?— Wcale nie jesteś stary, dziadku. — Toś mnie pocieszył, wnuczku. — Nie jesteś stary. — Ano, może nie jestem. A ty już leć, bo widzę, że ci się ziemia pod nogami pali. Ja powolutku, chociaż taki młody jestem, żebym pół świata naraz przeskoczył. Skarby wywlekane ze strychu były tak różnorodne i ciekawe, że Piotrek momentalnie zapomniał o rozmowie z dziadkiem. •— Te, co to jest? ?— A bo ja wiem. 46 Obracali na .wszystkie strony dziwne naczynie na łańcuszku, metalowe poczerniałe ogniwka cichutko dzwoniły. .— Fajne. — Chłopaki! Patrzcie! — Strażacki, jak rany! Daj mnie. — Chciałbyś! Ja znalazłem —? mały Leśnieszczak podskakiwał błyszcząc złocistym hełmem. — Będę w nim chodził. Może starsi bracia ukaraliby krnąbrność najmłodszego, gdyby coś nie- odwróciło ich uwagi. — Po jakiemu to pisane? — Duży Leśnieszczak obrócił na wszystkie strony poczerniałą książkę. — Ani przeczytać. — Daj popatrzyć. ?— Też nic nie zrozumiesz. Rzeczywiście, w tej książce nawet litery były jakieś dziwne, jakby pokręcone, ale na obrazkach można było rozpoznać statek żeglujący wśród fal, pod rozwiniętymi żaglami {z fal wynurzał się jakiś straszliwy pysk i wężosmoczy ogon), stwora o pół koguciej, a pół żmijowatej postaci, który rozbijał skorupę jaja, człowieka o jednej tylko nodze z ogromniastą stopą i obwisłymi uszami okrywającymi go jak płaszczem. — To musi być takie stare, że nie wieni. — Odłóż, pokażemy ojcu, jak wróci. Te, ostrożnie z tą kie-rzanką, jeszcze się może przydać. — Kiedy dziurawa. ?— Patrzcie, patrzcie! — wybuchnął nowym krzykiem mały Leśnieszczak. Tym razem ciągnął za sobą ogromną szpulę, za szpulą sypały się jakieś papiery, szmaty, grzechotały butelki, dzwoniły poobijane, przepalone garnki. — Wózek z tego zrobić albo co. — Duży Leśnieszczak obejrzał znalezisko. — Na wózek się nada, to szpula od kabla telefonicznego. — Skąd ona u was? — Nie wiem. — A to co jest? — Też nie wiem. Nawet nie byli jeszcze w połowie uprzątania strychu, a już wszyscy czterej (trzej Leśniewscy, czwarty Piotrek) wyglądali 47 mniej więcej tak, jakby każdy z nich wytarzał się w najbrudniejszym na świecie śmietniku, a po wytarzaniu posypał kurzem i przytrzasnął pajęczynami. — Boże ty mój! — załamała ręce pani Leśniewska. — Jak ja to teraz dopiorę? Czy wy rozumu nie macie, czy co? Na ganek weszła Elka, kwiecista, czyściutka, uczesana, i roześmiała się drwiąco. — Ale z ciebie, Piotrek, strach na wróble. Przestraszyć się można. Widok siostry przypomniał Leśnieszczakom coś, o czym zupełnie zapomnieli w rozgardiaszu, kurzu i oszołomieniu znaleziskami. — Umyj się, Piotrek, bo się dziewczynom nie będziesz podobał i więcej cię nie zaproszą. — I nie przemęcz się, bo cię znowu zbiją, pacanie. — Leć, Pietrek, do Władzi. U nich dzisiaj pranie, przydasz się do pomocy. — Tylko wpierw żebyś na zapowiedzi dał. Jak już narzeczony, to ze wszystkim. — Babski król! — wydarł się na całe gardło mały Leśniesz- czak. — Z dziewczynami się prowadza! Tym razem duży i średni przeszli do porządku nad wyskokiem małego, ale Elka poczuła się obrażona nie tylko za siebie, ale za wszystkie dziewczyny. — A wam żal, że nawet z wami gadać nie chcemy. — To my nie chcemy. — Kto Władce do teczki wody nalał? Nie ty? Kto Maryśkę popchnął w pokrzywy? Znają was, nic się nie bójcie! — Ciebie też znają. Aniołek z różkami! — Sam jesteś aniołek. — No, bo ja ci jeszcze lepiej powiem, tak, że się popłaczesz. — Będziesz się przezywał, to powiem ojcu. — Język lata jak łopata. Skarżypyta! Właściwie Piotrkowi nic nie było do tej kłótni, Elka kłóciła się ze swoimi braćmi, rzecz normalna, mimo to poczuł, że musi stanąć po stronie jasnowłosej. — Czego ją przezywasz? — A ty czego za nią głosujesz? Prosił cię kto? 48 — Bo chcę. Teraz wiesz? — Zaraz zobaczysz, co wiem. — Duży Leśnieszczak postąpił groźnie ku Piotrkowi. — Ty babi królu! — Mamo! — krzyknęła wniebogłosy Elka. — Z was tylko oko spuścić, strach, co się wyrabia. Gdzie wy macie rozum? Piotruś wam przyszedł pomagać, a wy go chcecie bić? — wstydziła synów pani Leśniewska. — Kto gościa uderzy, temu ręka czernieje. Wstyd! Ze spuszczonymi głowami Leśnieszczaki wróciły do swoich zajęć, pani Leśniewska postała na wszelki wypadek jeszcze przez chwilę. — Elusiu, nalej w miskę grzanej wody. Chodź, Piotruś, umyjesz się. Ubranie oi wyczyszczę, boby mi twój dziadek głowę urwał, on tak za czystością jest, że strach. Niech te diabelce trochę się same pomęczą. Kiedy już był czysty, Elka zbliżyła się z grzebieniem. — Chcesz, to cię uczeszę? — Uczesz. Czesała długo, układając włosy tak i siak, potem odstępowała na krok i patrzyła na swoje dzieło. ' — Tak ci ładniej. Albo: — Wyglądasz jak dziewczyna. Albo: — Ale śmiesznie. Mógłby już .tak siedzieć do wieczora, tylko żeby Elka czesała mu włosy, patrzyła na niego i mówiła do niego. Niech Leśnieszczaki znajdą prawdziwą armatę d skrzynię ze skarbami, nic go to nie obchodzi, zostałby tutaj, nawet gdyby tam, na dworze, działo się coś niezwykłego. — Piotruś to nie lalka. Czego ty się tak nim zabawiasz, Elcru? Teraz Elka zaczerwieniła się, szarpnęła mocno, gniewnie Piotrkowe włosy. — Idź sobie. — Co cię ugryzło? — zdumiała się pani Leśniewska. — Do was wszystkich to trzeba mieć świętą i anielską cierpliwość. Ona, Piotruś, ma muchy w nosie, nie przejmuj się. Z ciebie dobre dziecko. Kilka miesięcy... 49 Bo pani Leśniewska widząc wszystko, nie rozumiała nic, skąd mogła odgadnąć, że czesanie Piotrkowych włosów jest milczącym podziękowaniem, nagrodą taką samą, jak rękawiczka zrzucona z balkonu zwycięskiemu rycerzowi przez księżniczkę w wysokim kwefie. Żeby to zrozumieć, trzeba by mieć jeszcze raz czternasty rok, a przecież nikt dwa razy nie może przeżywać tego samego. O tym wiedzieli tylko oni dwoje, Ełka i Piotrek. I dobrze, że nikt inny nie odgadywał tej tajemnicy. Przed drewniakiem Leśnieszczaki taczały z ogromnym hur-kotem telefoniczną szpulę, czynności tej przyglądali się Marian i Sławek, a także bosa, mała dziewczynka, dwa wróble i Mucek wyraźnie zforzydzomy zbytnim hałasem. — Pietrek, pies po ciebie przyleciał — udzielił informacji starszy Leśnieszczak. Ton świadczył, że chce się pogodzić i puścić w niepamięć niedawną kłótnię. — Koniecznie do domu chciał, ale nie puściłem, mama by się gniewała. Nie odpowiadając (nie musi zaraz zawierać rozejmu, niech Leśniewscy trochę poczekają na pojednanie) Piotrek przykucnął obok Mucka, poklepał gładki kark, pociągnął za jedwabiste rude uszy, pies przewrócił się na grzbiet, odsłonił różowy brzuszek skąpo porośnięty sierścią, zawiosłował przednimi łapkami. — No, czego ci potrzeba, staruszku? — zapytał, chociaż wiadomo było, że Mucek odszukał go z przyjaźni. '— Szukał cię i u nas — Sławek wydawał się na coś czekać, nie zwracał wcale uwagi na szpulę i pokazy akrobatyczne, jakie dawał starszy Leśnieszczak na toczącym się szybko walcu, wskakiwał, zeskakiwał, balansował na jednej nodze. — Strasznie mądry pies, nasz Boks ani się umywa. Potem wyjaśnił, czemu stoi u Leśniewskich przed domem. Jest w sąsiednim osiedlu jeden chłopak, który chce się mieniąc na gołębie, mówił, że dałby za parę pawików trzy krymki, dwie samiczki i samczyka. Marian nie może ze Sławkiem pójść, jest właśnie zapisany w ośrodku do dentystki, Leśnieszczaki też nie mogą, sam Piotrek wie, a to jest taka sprawa, że Sławek wolałby mieć towarzystwo. — Pietrek, pójdziesz ze mną? — Dziadek będzie się gniewał. 50 — Coś ty! Zaraz wrócimy, nawet nie musisz mu mówić, gdzie chodziłeś. «-*• Rower by się przydał. Na rowerze raz-dwa byśmy obrócili. — Trzy kilometry w jedną stronę, co to jest? — Gorąco. — Jesteś kolega czy nie jesteś? — On już się z dziewczynami pokorniał — dorzucił swoje starszy Leśnieszczak przejeżdżając miano na szpuli. Dziwne, że w hurkocie i skrzypieniu słyszał, o czym mówiono. — Już dla Piotrka kolegów nie ma, tylko dziewczyny. Wystarczyło tego, żeby 'Odrzucić precz wszelkie skrupuły. i— To chodźmy. Pod koszulą Sławek zataił parę pawików, jedwabistych, mię-ciutkfch i ciepłych, mrużyły czarne paciorki oczu w koralowych Obwódkach, kiedy dotykało się złożonych skrzydeł i bławego pierza na główkach. Na szosie mdląco pachniał asfalt i benzyna, szli w kurzu skrzypiącym w zębach, od jednej plamy cienia rzucanej przez przydrożne drzewa do drugiej, za nogą Piotrka kłusował Mucek zgarbiony i kichający, nie lubił benzynowo-asfaltowych woni. — Szkoda, że tutaj nie sprzedają lodów. — Ja to najlepiej lubię „Bambino" w czekoladzie. Śmietankowe w czekoladzie. — Truskawkowe też są pierwszorzędne. — Jak był odpust, to lodziarz sprzedawał takie zielone, ale nie wiem, jak się nazywają. Od takich rozmów zasychało w ustach i jeszcze bardzie j chciało się pić. Muckowi też chciało się pić, zbiegł z szosy* i naehłep-tał się mętnej cieczy z zarośniętego pokrzywami i podbiałem rowu. — Psu to dobrze. — U tego chłopaka możemy się napić. — Pewnie, że możemy. Ale grzeją te gołębie, jak piecyki. ?— Im też gorąco. Przejechał niebieski autokar, z boku napis „Przewóz pracowników". Piotrek nieoczekiwanie zatęsknił za mamą, za ojcem. Gdzie teraz są? Co robią? — W takim autokarze musi być bardzo duszno. 51 — Bo ja wiem? Można otworzyć okna. I jeszcze taką klapę w dachu. Mój ojciec mówi, że dobrze się jeździ. — Dlaczego ty z nimi nie jeździsz? — Jak wszyscy mieszkańcy osady Sławek znał coroczne trasy wyjazdów rodziców Piotrka. — Nie chcesz? — Czemu miałbym nie chcieć? — Nigdy nie było mowy o tym, że mógłby pojechać z rodzicami, i prawdę powiedziawszy nie zależało mu abytnio na tym, co nie znaczyło wcale, że nie chciałby kiedyś wyruszyć w świat błękitnym autokarem. — Ale wolę być u dziadka. — Jasne. Tylko tak ciebie spytałem. Przez moment Piotrek wyobraził sobie poszarpany górski szczyt, z wierzchołka widać morze, bardzo niezwykłe, o zupełnie czarnej wodzie, najeżone grzywaczami jasnej piany, na plaży rosną palmy o szeleszczących, skórzastych liściach. Na tym szczycie cała wycieczka, mama siedzi w środku, ojciec stoi w drugim rzędzie, po prawej stronie. Fajnie byłoby pokazać takie zdjęcie chłopakom. Widzicie, ja to ten, który klęczy na samym przodzie. Poznajecie? A oni pokiwaliby głowami, poznają, a jakże. Ale gdyby za cenę posiadania takiej fotografii miał stracić wakacje u dziadka, to nie chciałby żadnych palm, morza, zabytków, zwiedzania, brzoskwiń, winogron i wszystkiego, co może być w dalekim świecie. Wystarczy to, co jest. — Chciałbym pisać listy do jakiegoś chłopaka z innego kraju — zdradził swoje marzenie Sławek. — Jakby ten chłopak też miał gołębie, tobym mógł z nim zamieniać. — Jak byś się zamieniał? Gołębi pocztą nie wyślesz. — Mógłbym do niego pojechać albo on do mnie. — Chyba że tak. — Najbardziej chciałbym się wymienić na koronce. Mój tata mówił, że widział koronce, kiedy był chłopakiem. Teraz nikt ich nie trzyma. Trudno było rozmawiać w upale, więc rozmowa nie kleiła się zupełnie, Mucek ziajał z wywieszonym językiem, szosą przetaczały się ciężarówki, traktory z przyczepami, przelatywali motocykliści w barwnych kaskach. Wreszcie skręcili w bok i znaleźli się między wiśniami i sztachetami płotów. 52 Karol, posiadacz gołębnika, nie tylko poczęstował ich prawdziwym chlebowym kwasem (z butelki z hukiem wyskoczył korek, szyjka oblała się białą pianą), nie tylko dokonał wymiany w pełni satysfakcjonującej Sławka (dwa krymki i jeden gołąb pocztowy), ale zaproponował im wyprawę nad rzekę. Skoro są już tutaj, to powinni się porządnie wykąpać, w prawdziwej rzece, a nie w takiej kałuży, jak glinianka. Nad rzekę jest niedaleko, tylko przez łąki. Trochę popływają, potem Sławek zabierze gołębie i już. Perspektywa była bardzo kusząca, więc powędrowali przez czerwone wiechy szczawiów, różowe firletki i białe słoneczka margerytek. Trzeba było długo gwizdać ma Mueka, żeby się zgo- 53 dził na dalszy spacer, wolał zostać na chłodnych kamieniach przy studni, przywarty grzbietem do betonowej cembrowiny, ale jakoś dał się przekonać, że warto iść. ' — Daleko jeszcze? — Bliziutko. Ręką sięgnąć. Wcale nie było tak bliziutko, nieźle się zgonili, nim dotarli do szeregu przysadzistych wierzb, pod wierzbami trawa była krótka i aksamitnie (miękka. W szpalerze drzew toczyła się rzeczka, wąska i ciemna, odbijająca w sobie zieleń wierzbowych liści. W jednym jedynym miejscu, gdzie nurt odłożył piaszczystą łachę, było tak samo gęsto od amatorów kąpieli, jak nad gliniankami. — Zobaczycie, tu się pływa! Woda sama niesie. Rzeczywiście woda sama niosła, wystarczyło się położyć, a już ogarniał cię bystry nurt, niósł, okręcał, tylko że niewiele było tego pływania, po kilkunastu metrach rzeczka rozlewała się szeroko, tworząc płyciznę, brzuch szorował o piasek i już trzeba było wyskakiwać na brzeg, biec pod wierzbami do głębiny i powtórnie skakać rozchlapując srebrne rozbryzgi. — Macie pojęcie, że w tym dole sumy siedzą. Stryjek w zimie jednego tutaj wyciągnął, łeb miał jak kubeł, nic nie bujam. Z dziesięć kilo ważył. Mucek zmęczył się kąpielą, otrząsnął futerko z wody i ułożył się wspierając pyszczek na wyciągniętych łapkach, a oni skakali, płynęli, biegali i znowu skakali, płynęli, biegali. Słońce staczało się coraz niżej, cienie wierzb wydłużając się nakrywały sobą i tak ciemny nurt, zapachniało trawą, gorzką miętą, szlamem. — Będzie draka. — To czemu chciałeś nad rzekę? — Ty też chciałeś. Ubierali się w takim pośpiechu, że Sławek zapomniał skarpet, nie ma się czym martwić, skarpety nie majątek. Wstąpią tylko po gołębie i hajda do domu, wieczorem jest chłodniej, za godzinkę będą na miejscu, może nawet prędzej. U Karola tak smacznie pachniało kapustą, że Piotrek poczuł obręcz ściskającą brzuch, nie jedli nic od rana, po prostu zapomnieli, że istnieje coś takiego, jak jedzenie, dopiero ten za- 54 pach wskrzesił głód. I dlatego nie wymawiali się zbyt długo, kiedy zaproszono ich do posiłku. — A gdzie Mucek? — przypomniał sobie Piotrek po wy-przątnięciu do czysta talerza. — Przecież wiesz, że on zawsze wraca do domu. Znudził się i poleciał. Też masz zmartwienie! Na wszelki wypadek Piotrek zagwizdał kilka razy, Mucka nie było. No, nic, on zawsze znajdzie drogę, tylko niedobrze z tą szosą, Mucek lekceważył sobie samochody, uważał, że to one powinny ustąpić spieszącemu się psu. — Chodźmy już. Słońce stoczyło się czerwienią ku zachodowi, zapadło za łąki, powietrze stało się przezroczyste i lekkie, gdzieś w trawie za-krzyczał drewnianym głosem jakiś ptak. Byliby szybciej, gdyby biegli, ale Sławek nie chciał — ze względu na gołębie; jak się strzęsą, to jeszcze zachorują albo co. I tak będzie z nimi kłopotu a kłopotu, nim się przyzwyczają do nowego gniazda. Oczywiście Sławek znał rozmaite sposoby uniemożliwiające ucieczkę ptaków, tylko że trudno jest przypilnować, wystarczy chwila nieuwagi i fiuuut, poleciały, szukaj wiatru w polu. Było już prawie ciemno, gdy dotarli do dziadkowej furtki. — Powiedz, że byłeś ze mną. Ja muszę lecieć, tak czy tak dostanę wcirę. Cześć, Piotrek! W słodkim zapachu maciejki Piotrek przestąpił próg. W pokoju było ciemno. — Dziadku! Zaszurało, skrzypnęło, z łóżka podniósł się dziadek, białe światło zalało ściany. — Wróciłeś? A ja cały w nerwach, do Leśniewskich chodziłem się dowiadywać. Gdzie cię poniosło? — Przepraszam. Chodziłem ze Sławkiem po gołębie. — To ja wiem. — Chciałem powiedzieć, 'że idę, ale nie było czasu. — A o mnie pomyślałeś? Pod opieką cię mam, to nie żarty. — Przepraszam. — Nic mi teraz z twoich przeprosin. Ojcu powiem, ot co. Myślałem, żeś mądrzejszy. Chłop prawie pod wąsem, a w gło- 55 wie groch z kapustą. Gdzie ja bym cię szukał, wnuczku, jakby co się stało? — Nic by się nie stało. " — To ty wiesz, ale nie ja. Mucek nie wrócił z tobą? — Pobiegł sam, już dawno, przed zachodem. Powiedziawszy to, Piotrek przeraził się mdlącym strachem. Ciemniejąca szosa, krótki skowyt, zmiętoszone, rude futerko na asfalcie. Nie, to niemożliwe. Tak się nie mogło stać. — Jakby Mucek wrócił, tobym sam wiedział, że wszystko z tobą w porządku. — Na kuchni zamruczał czajnik, dziadek nalał herbaty do brzuchatego kubka, podsunął Piotrkowi talerz z racuchami posypanymi cukrem. — Jedz, sam smażyłem. — Ja polecę, zawołam Mucka. — Obaj pójdziemy. Teraz jedz. Nisko, prawie nad koronami akacji, paliła się dziwnie jaskrawa gwiazda. Próżno gwizdali i wołali, odpowiadały im szczekaniem inne psy, ale nie Mucek. Od czasu do czasu dziadek przystawał i otoczywszy palcami ucho nasłuchiwał. Niebo nad nimi roziskrzyło się gwiazdami, wąski księżyc popłynął czarną rzeką. — Ano, czas się zbierać. — Ja go znajdę, dziadku. Ty wracaj, ja będę szukał. — Jak on się teraz sam nie znajdzie, to nie znajdziemy go, ani ja, ani ty. Zbieramy się. Już nie było więcej mowy o tym, że Piotrek poszedł bez opowiedzenia się, zdenerwował dziadka, przebałagamł cały dzień, a to milczenie było stokroć przykrzejsze od wszelkich wymówek i kar. — Dziadku, on sam uciekł. — Czy ja ciebie o to pytam, wnuczku? Spij. — Kiedy ja nie chciałem, słowo honoru, że nie chciałem. — Co się stało, już się nie odstanie. Spora noc, trzeba spać. Tej nocy, mimo zmęczenia, Piotrek nie spał. Cicho stąpając bosymi stopami, uchylał drzwi na zapach maciejki i księżycową poświatę, nasłuchiwał. — On sam w drzwi zaskrobie — odezwał się z ciemności dziadkowy głos. — Ja go usłyszę. 56 Mucek wrócił przed wschodem, ale nie zaszczekał, nie zadrapał w drzwi. Leżał przed furtką, z krwią zastygłą na bakach, z poszarpanymi uszami, ze złamaną łapą. — Dziw, że się dowlókł. Dziadek mokrą szmatą obmywał rany, kiwał głową. — Cudze psy go poharatały. Weterynarza by trzeba zawołać. Leć, wnuczku, do skupu, tam dzisiaj od rana jest Miecio. Proś, żeby przyszedł. Powiedz, że to ja proszę. — Dziadku... — Nie labidź, Pietruś, tylko leć. Długo trzeba było czekać na weterynarza. Coraz to podjeżdżał nowy wóz i ustawiał się na końcu kolejki. Z klatek wypuszczano świnie, przerażone i kwiczące biegły po długim trapie do wagi, za nimi postępował człowiek z gumową pałką, nie było słychać uderzenia, tylko pełen bólu kwik przewiercał uszy. Od wagi padało surowo: — Sto trzydzieści osiem kilo. — Dwieście dwa kilo. — Sto siedemnaście kilo. Ktoś obejrzał się na Piotrka. — Czego stoisz? Pomógłbyś zamiast się patrzeć! Więc pomagał podnosić drzwi klatek i zaganiać świnie na pochylnię, dlatego przegapił przyjazd weterynarza. Wganiając ciężkie, białe zwierzaki czuł w sobie rozpaczliwy żal za Mucka leżącego bezsilnie, za bolesny kwik, za siebie samego, za wędrówkę brzegiem parzącego przez sandały asfaltu, za kąpiel, za to, że wiedział, dlaczego pędzi się świnie na wagę, za Elkę czeszącą jego włosy i jeszcze za dziadka stojącego z opuszczonymi rękami i zadającego swoje niepojęte pytanie nad kwitnącym, zielonym kopczykiem ziemi. Poczuł, że łzy łaskoczą mu powieki. Przecież nie będzie płakał... — Czemuś tu przyszedł, kiedy masz takie miękkie serce? — Korzystając z przerwy, wagowy wyszedł na pomost, wyciągnął z kieszeni paczkę papierosów. — Życie to jest życie, chłopaku, nic na to nie poradzisz. Piotrek chciał zaprzeczyć i zamiast tego przytaknął skinieniem głowy. — Idź sobie do domu, nic tu po tobie. — W powietrzu roz- 57 płynął się błękitnawy dym. — Pewnie myślisz, że mnie nie żal, a mnie żal, lubię żywiinę. Ale tak już jest. — Ja przyszedłem po pana weterynarza, bo... — Ganiaj z tamtej strony, tylko śpiesz się, bo doktor miał zaraz odjeżdżać. Tam stoi jego motor. Ale motor już nie stał, właśnie ruszył z wielkim warkotem i byłby wyjechał za bramę, gdyby przednie koło nie zabukso-wało w przepastnej, nigdy nie wysychającej kałuży. Jednym skokiem Piotrek dopadł motocyklisty i, nie zważając na błoto wlewające się do sandałów, wyłożył dziadkową i swoją prośbę. — Pies, powiadasz? A ja akurat jadę do krowy. Powiedz sam, co ma zdechnąć: krowa czy pies? No, powiedz! Tego było za dużo, wargi Piotrka zadrżały, z trudem zdusił niemęski szloch. — To przeze mnie, przeze mnie Mucek... — nie dokończył. Motocyklista dotknął jego ramienia. — Nie maż się! Siadaj. Pojedziemy do tej krowy, potem do twojego psa. Tylko nie płacz, kurtkę mi przemoczysz. Mężczyźni nie płaczą. — Ja nie płaczę. — W porządku. Trzymaj się, ruszamy. Ogromna, jakby napuchnięta krowa chwiała się na rozkraczonych nogach, ni to ryczała, ni to chrapała. Ten głos głuchy i straszny był niepodobny do niczego na świecie. — Przebijamy — zdecydował weterynarz i nagle rozkrzyczał się na. Piotrka: — A ty się wynoś, przy motorze czekaj. Już cię nie ma! Zatkał uszy, żeby nie .słyszeć. Siedząc na ciepłym, rozgrzanym od słońca siodełku, przepatrywał jeszcze raz cały wczorajszy dzień. Gdyby nie poszedł do Leśniewskich, nie spotkał Sławka, nie poszedłby zamieniać gołębi, gdyby nie zamieniał gołębi... Dosyć, dosyć. Nie chce o tym myśleć. Zaraz wróci weterynarz, pojadą do Muoka, wszystko będzie dobrze. Tylko że zaraz wcale nie było żadnym zaraz, trudno powiedzieć, ile czasu czekał, aż wreszcie pojawił się weterynarz, sięgnął po kask zawieszony na kierownicy. — Mokrej koniczyny się obżarła. — Ale pan ją wyleczył? 58 Spod kasku spojrzały ciemne, uważne oczy. — Zrobiłem, co mogłem — uciął krótko i noskiem buta kopnął podnóżek. W tym momencie zza płotu ukazała się czyjaś głowa. — Gdzie po to odszkodowanie? — zapytano, a weterynarz wyjaśnił: — W gminie wam powiedzą. Nie zgubcie zaświadczenia. To ważne. Ruszył ostro z miejsca. — Znam twojego dziadka — krzyknął przez ramię Piotrkowi. — Bardzo dobrze znam pana Józefa. Już byli przy furtce. Z przybyciem weterynarza nagle wszystko nabrało jakiegoś ładu. Otworzywszy torbę, młody mężczyzna rozłożył na brzegu stołu narzędzia, strzykawkę, fiołki z lekarstwami. Zakrzątnął się nad bezwładnym Muckiem. — Nieźle poharatany, ale go pocerujemy. O, tak, i jeszcze tak. I zastrzyk też damy. Zostawię lekarstwo, trzeba jutro zrobić drugi. Opatrunek w ten sposób, żeby nie zdarł, kiedy się ocknie, albo mu kołnierz z tektUTy trzeba zrobić. Za parę dni wpadnę dowiedzieć się, co z pacjentem. Niedobrze tylko, że tyle krwi stracił. Dopiero po umyciu pokrwawionych rąk przywitał się z dziadkiem. — Jak zdrowie, panie Józefie? — Pamalutku. Wylezie z tego? — Stary piesek. — Dwanaście lat go mam. Żal mi go. — Będzie dobrze. Rumianek mu dawać do picia. I mleka. Jeść to on nie będzie teraz, ale można żółtko z cukrem ukręcić i dać parę łyżeczek. Wpadnę. Potem rozmawiali o jabłoniach i śliwach, dziadek radził przeszczepiać, żadna fatyga, takie młodziutkie drzewka zawsze przyjmują zrazy. I jeszcze w sadzie kilka uli postawić, zbiory zapewnione. — Do widzenia, panie Józefie. — Do widzenia Mieoiowi. * Bardzo ostrożnie, delikatnie Piotrek dotykał rudej sierści, te- 59 go jednego, jedynego kawałeczka na karku widocznego spod bandaży. Mucek leżał na boku, tak samo nieruchomy, jak przedtem, tylko leciutkie wznoszenie żeber świadczyło, że życie jeszcze nie uciekło. — Piotruś, przynieś wody. Po chwili: — Skocz do sklepu, wnuczku. Chleba kup. Jakby nie było, proś panią Wisie, żeby odłożyła dla nas bochenek. A gdy już pachnący, obły bochenek zniknął za drzwiami kredensu: — Nie idziesz do chłopaków? — Nie. — Piotrek pokręcił głową. — Muszę tu być. Włożywszy stary kapelusz na głowę, dziadek pokwapił się do drzwi i już z progu powiedział: — Ja ciebie, wnuczku, nie winię. Nie z umysłu to się stało, a z przypadku. I ode mnie Mucek nieraz nogę dawał, włóczęiga jeden. A jak się zrobiło wszystko, co można, to trzeba żyć dalej. Pielić idę. I wyszedł z przeciągłym skrzypnięciem drzwi. Nie wiadomo, ile czasu Piotrek siedział nad spowitym w bandaże psem, dotykając od czasu do czasu żeber poruszanych płytkim oddechem. — Piotrek, nie idziesz na glinki? — W ramie drzwi przepychało się trzech Leśnieszezaków, za ich plecami sterczała głowa Mariana. — Cicho! — Co się stało? — Mucek bardzo chory. — Myśleliśmy, żeś się obraził — stwierdził z ulgą starszy Leśnieszczak. — Ty się nie gniewaj, Piotrek, my tylko z żartów, fajny chłopak jesteś, ale pośmiać też się można, no nie? Kiedy indziej ucieszyłby się tymi przeprosinami, dzisiaj przyjął je z obojętnością. Wszystko, co nie było jego zmartwieniem, stało się małe i nieważne, wszystko, nawet Elka. Tak, nawet Elka. Gdyby przyszła tutaj, też nie ruszyłby się ze swojego posterunku nad leżącym w bandażach psem. — To my już pójdziemy. Nie doczekawszy się odpowiedzi, zniknęli równie cicho i nie- 60 oczekiwanie, jak się zjawili, w każdym razie, gdy Piotrek powtórnie spojrzał ku drzwiom, zobaczył tylko gałązki bzu na tle błękitnego nieba. Przez grzbiet psa zaczęły przebiegać krótkie dreszcze, koniuszki uszu drżały. Zajęczał. Z niezmiernym trudem, wolniutko uniosła się jedna powieka i błysnęło oko, mętne i przekrwione. — Mucek... Chyba nie słyszał albo nie rozumiał, powieka zamknęła się. — Dziadku! Dziadku! — Co się stało? — Mucek ma dreszcze. Jęczał. — Zobaczymy, co się dzieje. Bokiem, podważając zaciśnięte zęby psa, dziadek wsunął łyżkę napełnioną mlekiem, podniósł Muckowy pyszczek. — Inaczej by się zadławił. — Powiedz, co trzeba robić, to ja wszystko... — Tak strasznie chciał zrobić coś dla Mucka, coś konkretnego, liczącego się, zamiast tego siedzenia i patrzenia. Przecież musi być coś takiego, co można zrobić, co mógłby zrobić tylko on, Piotrek. — Proszę, dziadku, powiedz. — Co ja ci mogę powiedzieć? — Musisz mi powiedzieć, dziadku. ?— Nie mogę ci powiedzieć, czego nie wiem. Ja też zgaduję, co trzeba. — Kiedy ja tak nie wytrzymam. Dziadek zdjął z głowy wypłamiomy kapelusz, usiadł przy stole, położywszy przed sobą ręce poplamione ziemią, poznaczone siatką fioletowych żył, sękate. Tak, to było dobre słowo: sękate ręce. — Pewnie pierwszy raz widzisz z bliska chorobę i krew, tak chowany jesteś, żeby od niedobrego z daleka, jak najdalej. Znaczki zbierać, komiksy oglądać, z kolegami w piłkę kopać. Tak was teraz chowają, to nie dziwota, że sobie miejsca znaleźć nie możesz. Pokiwał głową. — Kiedy bym ci powiedział, co ja w twoich latach będąc widziałem, tobyś mi nie uwierzył. Inne czasy były. Ale nieszczęście zawsze może za progiem stać i tylko czeka, żeby je za próg 61 wpuścić, od tego nikt, nie ucieknie. Czyś ty kiedy, wnuczku, na ten przykład pomartwił się o rodziców? Czemu się martwić, jeśli wiadomo, że mkną autokarem po dalekich drogach w nieznanych krajach, zwiedzają zamki,, kościoły, muzea, jedzą brzoskwinie i winogrona, śmieją się i wrzucają do pocztowych skrzynek kolorowe kartki z pozdrowieniami. — Ot, widzisz, żeś nawet nie pomyślał, a w drodze różnie bywa. Nie daj, Boże, katastrofy. Myśleć o tym za dużo nie trzeba, ale wspomnieć ich dobrze, zapytać siebie, jak im tam jest, tobyś czasem mógł. — Kiedy mamie i tacie jest bardzo dobrze. — Jasnej że dobrze, ale trzeba pomyśleć, czy na pewno dobrze. — Po co? — Głupio pytasz, wnuczku. A może i miegłupio. Henio, twój ojciec, znaczy się, ze sto razy mi tłumaczył, że dobrze jest, jak jest, i naprzód myśleć nie potrzeba, bo się tylko człowiek stru je takim myśleniem. Może ty ze wszystkim w Henia poszedłeś? Palce dziadka splotły się z suchym chrzęstem. — Jak z tym Muckiem na przykład. Biegał sobie pies, miskę kaszy na kościach każdego wieczoru wcinał, mlekiem popijał, szczekał, ogonem machał, a popatrz, leży, trzy ćwierci do śmierci. Kto mógł wiedzieć, że mu na drodze stanie inny pies, pogryzie, sponiewiera, nawet może i wściekły był, bo ja wiem? Tak to bywa, rano kwitnącą jabłoń odchodzisz, wieczorem pień spróchniały na ziemi leży. Do wieczora wlano do pyska Mucka jeszcze kilka łyżek mleka. Dziadek wychodził i przychodził, zadawał karmę królikom, nosił konewką wodę do ogrodu. Jęczał studziennym kołowrót, dźwięczało stawiane na cembrowinie wiadro. — Nie będziesz całą noc nad psem siedział. Jedz, myj się i marsz'do łóżka. Ja mam lekki sen, usłyszę, jakby co. Poduszka jest twarda, pachnie czymś świeżym, trochę jakby miętowym. Piotrek nie chce spać, ale już sen go pociąga w ciemność, kładzie płatki czerwonego maku na oczy. — Leż, leż, biedoto. Co ci się na wstawanie zebrało? — Grze-choczą zmywane naczynia, znowu pani Michalina przybiegła 62 wieczorem. — Widzi mi się, że z tym nieborakiem nie jest dobrze. Mięsa nawet nie ruszył. 1— Choremu nigdy do jedzenia nie ciekawość. 1— Tego mi pan, panie Józku, nie musi mówić. Mało razy nad panem stałam jak kat nad dobrą duszą, żeby pan chociaż kaszy z mlekiem zjadł. Gorzej niż z małym dzieckiem. — Tyle się pani ze mną namęczyła, pani Michasiu. — Co też się panu na wspominki zebrało, panie Józku? Ja to się tylko zawsze dziwię, że pan do Henia nie pozwala pisać, kiedy pan chory. Jaka mu tam fatyga, w autobus wsiądzie i za godzinę będzie. A pan zawsze nie i nie. — A bo to tak — coś postukuje delikatnie o blat stołu podczas dziadkowych słów. — Henio czasu nie ma, to raz, a po dru- j gie, ja dla Henia zdrów jestem, nigdy nie choruję. — Bo też taki syn to tyle, co cudzy. Żeby chociaż kiedy wpadł bez interesu! Pogadać, dowiedzieć się. Ja panu szczerą prawdę powiem, panie Józku. Po owoc, i owszem, przyjedzie, chłopaka na ten miesiąc przywiezie, kwiatów mu pan natnie, żeby mu w mieszkaniu pachniało, herbaty naparzy, w chłodku on sobie posiedzi i cała parada. — Panine dzieci niby lepsze? Jak kto chory: mama, przy dziecku posiedzieć: mama, pieniędzy pożyczyć: mama, porządki zrobić i do tego mama dobra. Po długiej ciszy pada odpowiedź: — Zajęci są. — Moi także zapracowani. 1— No, właśnie. Rano okazuje się, że Mucek jest trochę silniejszy, nawet usiłuje poruszyć ogonem, gdy Piotrek pochyla się nad nim. Jeszcze cały dzień Piotrek wiernie trzyma się domu, już wprawdzie nie siedzi nad Muckiem, ośmiela się wyjść na podwórze, postać przy klatkach z królikami, odwiedzić na moment skrytkę, zajrzeć przez płot do dziadkowego ogrodu, ale każdy szmer, każde poruszenie chwycone stamtąd, ze środka, powoduje, że biegnie, aby się pochylić nad Muckiem, zobaczyć, co się dzieje. Zastrzyk zrobiła pani Michalina. — A bo to mi pierwszyzna? Samemu twojemu dziadkowi, 63 Piotruś, zastrzyków nabiłam a zastrzyków, a co innym — nie policzę chyba. Tylko dożylnych nie robię, do dożylnych pielęgniarka potrzebna. — Przecież dziadek jest zdrów — (mętne wspomnienie grzechotu naczyń i głosu, który coś mówił i o chorobie, i o tym, że dziadek nie pozwala pisać). — Trzyma się, ale zdrowy nie jest. — Jak to? Mnie by powiedział, jakby był chory. — Serce ma słabe. Choruje na nogi, widziałeś ty kiedy jego nogi, Piotruś? Zapalenie płuc w zeszłą zimę miał i w tę zimę także. Ty nie wiesz, co to jest zimą drzewo rąbać, w piecu palić, wodę ze studni nosić. Latem tu dobrze, ale zimą... — pani Michalina wybiła jajko do kubka i szybko zaczęła ucierać je z cukrem. — Koglu-moglu dla tego biedaka utrę, może trochę poje, jedzenie w chorobie najważniejsza rzecz, kto je, ma siłę chorować. — A dlaczego dziadek nikomu o tym chorowaniu nie powiedział? — Komu by miał mówić? — Ojcu. Albo stryjkowi. — Nie chce ich martwić, taki już jest. Twój tata i stryjek, jak babcia chorowała, też tu za często nie zaglądali. W lecie to jeszcze, ale zimą żaden nie przyjechał. Cała ta choroba na dziadka spadła, łóżko prześcielał, pomagał się myć, czesać. Dużo jest chodzenia przy chorym, chociaż twoja babcia, świeć, Panie, nad jej duszą, cierpliwa była bardzo, nawet się nie poskarżyła. Pani Michalina opowiadała to wszystko półgłosem, może się tak tylko -wydawało Piotrkowi, że w jej słowach krył się jakiś żal czy uraza. — Skrzyczałby mnie pan Józef, gdyby wiedział, o czym ze sobą gadamy, oj, skrzyczałby mnie mie na żarty. Ale ty już nie dziecko, Piotruś. Nie zaszkodzi ci wiedzieć, jak jest. Jeszcze tego wieczoru — z kokonu kołdry, nakrywszy się przezornie z głową (wąska szparka między przykryciem a poduszką) — Piotrek spojrzał na te dziadkowe nogi. Napuchnięte, poskręcane sinymi biczami żył, skóra szorstka, spierzchnięta, szara. Aż westchnął. — Co ci to, wnuczku? 64 Dziadek przykrył się i, podparty wysoko na poduszce, spojrzał niespokojnie na Piotrka. — Boli cię coś? — Dziadku, ty masz chore nogi. — Nie wiadomo czemu, wyszło to jak oskarżenie. — Na starość się nie zdrowieje, ale jeszcze mnie noszą i ponoszą tyle, ile będzie trzeba. — Musisz się leczyć! — Leczę się, leczę, tylko starości jeszcze nikt nie wyleczył, takich doktorów jeszcze nie ma, którzy by starość wyleczyli. — Ręka dziadka sięga do wyłącznika. — Odmroziłem ja te swoje nogi w czterdziestym trzecim. Zima ciężka, mroźna, a ja w drewnianych trepach na bose nogi, tyle że siana w trepy na-pychałem, bo nawet onucek nie było z czego zrobić, jakbym koszulę na onucki podarł, tobym bez koszuli chodził. To było u pierwszego bauera, ten pierwszy był pies, drugi gdzie lepszy. Spójrz no, wnuczku, czy Mucek ma świeżą wodę, skoro się o psach zgadało. Świeża woda jest. — Jak mnie temu pierwszemu bauerowi sprzedali, bo nas sprzedawali za marki, to on mi. w zęby jak koniowi zajrzał, muskuły pomacał i niby zadowolony — „Gut, gut" zaszwargo-tał. Ja się na wiejskiej robocie znałem, ale czemu miałbym się zabijać dla bauera, robiłem byle jak, bo on nas też gorzej bydła traktował, zupą ze szczawiu i obierzyn karmił, na słomie kazał spać po podłodze rozrzuconej i o byle co porywał się do bicia. Styliskiem od łopaty bił, trzonkiem od wideł, a jakżeś się postawił, po żandarma zaraz na posterunek jechał. Wtedy obóz koncentracyjny pewny, tam żartów nie było. — Dlaczego nie uciekłeś, dziadku? — Jak miałem przez całe Niemcy iść, nawet języka nie znający? Kto by mi pomógł? — Na jednym filmie pokazywali... — zaczyna Piotrek, ale dziadek mu przerywa. — Na filmie wszystko można pokazać: i anioła, i diabła, i czarownicę, co kto chce. Prawdę powiem, z robót uciekali, jednego, co uciekł, znałem, ale on był sam, nawet nie mogli za niego rodziny aresztować, a ja się bałem o babcię, o Genka 5 Kilka miesięcy... ? ? Henia, twojego ojca, znaczy się. Ja bym uciekł, a z nimi co by się stało? — A ja bym uciekł! — Pewnie, pewnie. Zuch, wnuczku, jesteś. — Niemców można łatwo wykiwać, ja czytałem... '— Tych, co w telewizji pokazują, łatwo, tamtych prawdziwych trudno. Spij. Dobrze, że z Muckiem chociaż ku lepszemu idzie, smutno by mi go było pod jabłonką zakopywać. Trzeciego dnia Mucek chlapnął trochę mleka z podsuniętej miski, już otwierał jedno oko, popatrywał żałośnie na Piotrka. Widzisz, co się ze mną stało? — zdawał się pytać tym spojrzeniem. — Wracałem sobie spokojnie, a tu mnie napadł jakiś zbój, pogryzł, poszarpał, ale ja wiedziałem, że mnie uratujecie, bylebym się do domu dowlókł, to mnie będziecie ratowali, więc się jakoś wlokłem i dopełzłem. — Dziadek oi nie pozwala do nas wychodzić? — informuje się Sławek, na wszelki wypadek przemawiając do Piotrka przez próg. Nie iwie, czy może wejść do środka. — Nie. Nie dziadek. — To czemu nie przychodzisz? Masz, to ci Leśnieszczaki przysyłają, żebyś się nie gniewał. — Sławek podaje mu strażacki hełm wyczyszczony kredą do pałającej złocistości. — Łyso im, że cię przezywali. — Nie szkodzi. Sławek nie bardzp wie, co ma zrobić ze strażackim szyszakiem, położyć na progu czy dalej trzymać w ręku, bo Piotrek nie kwapi się odbierać daru. — Weź, jak ramy! Czego nie chcesz? — Bo tak. Trudno wytłumaczyć, dlaczego nie chce tego wspaniałego daru. Kiedy indziej przyjąłby go z radością, Ale ostatecznie Leśnieszezaki też mają swój udział w tym, co się stało, a Elka ma, i Sławek. I jeszcze to, że oni są braćmi Elki. Jeżeli się lubi Edkę, nie można już tak naprawdę lubić jej braci, jeżeli się lubi wszystkich trzech Leśniewskich, to nie można naprawdę lubić Elki. Nie wiadomo dlaczego, ale tak już jest. — Co z tobą, Piotrek? Nagle do Piotrka wraca wszystko, słowa dziadka, wieczorna 66 rozmowa z panią Michaliną, cmentarz pod koronami smutnych sosen, chrapiąca krowa, lisi ogon Mucka sponiewierany w kurzu, sierść poplamiona krwią, drwiny Leśnieszczaków. Co się stało, że te wakacje nie są takie wesołe i słoneczne, jak zawsze dotąd? Co się zmieniło, świat czy on sam, Piotrek? Kiedy nie można było rozwiązać zadania na klasówce, kiedy wiersz ulatywał z głowy właśnie w chwili, gdy wychodziło się na środek klasy, kiedy bywało nudno, źle, ciężko, można było sobie zawsze powiedzieć, że przecież przyjdą wakacje i pojedzie się do dziadka. U dziadka było zawsze tak samo, ogród kwitł i owocował, czekali przyjaciele, Mucek rudy biegał za rowerem, miało się dla siebie skrytkę, huśtawkę, studnię, glinki. Wszystko. U dziadka nigdy nie było ani nudno, ani źle, ani ciężko. Największym nieszczęściem była rozdarta koszula albo zabłocone sandały, innych nie bywało. A teraz okazało się, że po prostu trzeba trochę inaczej popatrzyć i wtedy widzi się, że tak naprawdę jest zupełnie inaczej, niż się myślało przez te wszystkie lata. A może zawsze tak właśnie było, tylko Piotrek i nie potrafił nic zobaczyć, i nie rozumiał tego, co widział i słyszał? Zabierając ze sobą hełm Sławek odszedł głęboko rozżalony na Piotrka, który nawet nie chciał posłuchać, że mama kazała odnieść gołębie. Kto się po nocy szlaja, żadnych krymków i pocztowców nie będzie trzymał, tak powiedziała. Ale Sławek nie odniósł, trzyma te gołębie u Leśniewskich na strychu, w tekturowym pudle z dziurkami. Istne kpiny, jak się one do gołębnika mają przyzwyczaić, no jak, kiedy w tym pudle siedzą na cudzym strychu? O tym wszystkim Sławek chętnie by sobie pogadał z Piotrkiem, ale jak gadać z kimś, kto wcale się nie chce do człowieka odzywać? Przez liście złotymi strzałkami przesiewają się słoneczne promienie. W skrytce najlepiej się myśli, pachnie siano. Dotąd wszystko było jasne. W środku znariego sobie świata stał on sam, Piotrek, czasem bywało mu wesoło, czasem smutno, a naokoło Piotrka kręcili się wszyscy, zajęci różnymi sprawami. Ojciec, który nigdy nie miał czasu, groził łojeniem skóry, ale jej nie łoił, ojciec kupujący narty, hokejowy kij, rower z bidoneim i noskami, wypłacający kieszonkowe i premie za piąt- 67 ki (masz, kup sobie, co chcesz), ojciec, który już w styczniu rozkładał na stole mapy i rysował na nich trasy przyszłej wycieczki, ojciec zrywający się z fotela podczas transmisji meczu: — Gola, gola! Czego nie strzelasz... — Mama, która często ma pretensję, że zeszyty nieporządne, pismo niestaranne, tapczan nie posłany, rzeczy nie powieszone walają się na poręczy krzesła, mama nie raz i nie dwa wsuwająca Piotrkowi w rękę złożony banknot, wpłacająca co miesiąc sto złotych na książeczkę mieszkaniową. — Nie będziesz się, jak my, po obcych tułał, zaraz się wprowadzisz na swoje. — Mama przed lustrem przykładająca do siebie płachtę koronkowego materiału. — Nie wiem, jak uszyć, teraz do pół łydki się nosi, a mnie w tej długości niekorzystnie, wolałabym krócej. — Mama, która strasznie lubi płakać na filmach, ale wstydzi się tego płakania, i która przy obcych mówi o ojcu: małżonek, a o Piotrku: syn. I dziadek w swoim ogrodzie, uśmiechnięty, siwowłosy, pośród tych wszystkich kwiatów, łubianek z truskawkami, twardych czereśni z bladoróżowym rumieńcem, dziadek lubiący majsterkowanie i kłapouche króliki, dziadek, za którym wiernie chodzi rudy Mucek, dziadek, który ma w studni najlepszą wodę do picia i dom z winoroślą rozpiętą na ścianie. W tym widzeniu wszystkim było dobrze, każdy robił to, na co miał ochotę. Piotrek też, bo dlaczego miałoby być inaczej? Dziadek mawiał o ojcu: „Henio to głowa, ho, ho", ojciec o dziadku: „Takich owoców jak u tatusia nigdzie się nie widuje", a mama powtarzała: „Proszę się częstować, to są gruszki od teścia, zamiłowanego sadownika". Tak właśnie mówili, a każdy chyba chciałby powiedzieć co innego, jeszcze dobrze nie wiadomo co, ale już wiadomo, że co innego. W każdy"1 razie dziadek na pewno chciałby mówić nie tylko z Piotrkiem, ale i z ojcem o czymś innym niż zawsze. Bo inaczej czy opowiadałby o minionym czasie? Czy spytałby, oo Piotrek myśli o małżeństwie z panią Michaliną? Czy mówiłby o swojej starości? I jeszcze do tego wszystkiego akurat tego lata musiała pojawić się Elka, tak: pojawić się, chociaż była tutaj zawsze i od początku, Elka Leśnieszczanka, Marchewka, jakaś nieważna dziewczynka zabawiająca się klasami i skakanką, wszystkim ? zawadzająca, pętająca się bez sensu za braćmi i wpraszająca się płaczliwie do ich zajęć d zabaw. Piotrek znowu chciałby zobaczyć Elkę, pobiegłby nawet i zaraz pod drewniak Leśniewskich, gdyby wiedział, że ją zobaczy. Mógłby jej opowiedzieć o Mucku, o dziadku i pani Michalinie, o sobie, w ogóle o wszystkim, mógłby głośno przy niej myśleć, na pewno by się z niego nie śmiała. Obandażowany Mucek podniósł sic. na przednich łapach, zapiszczał. Mogło to znaczyć: Weź mnie ze sobą, a mogło: Nie zostawiaj mnie samego. — Ja zaraz wrócę. — Pochylił się nad białym bandażem otaczającym czapą lisią mordkę i zaszeptał: — Popatrzę tylko na Elkę i wrócę. Najwidoczniej Mucek zrozumiał, bo położył się na dawnym miejscu i ucichł. Na schodkach ganku siedział mały-Leśnieszczak i denerwująco piskał na liściu. — Chłopaki z tatą po buty pojechali — oświadczył. — Wieczorem wrócą. — A Sławek? A Marian? — Niewiele go obchodziło, gdzie się obracają Sławek i Marian, ale przecież nie mógł spytać tego smarkacza o Elkę. — Sławek nie wiem gdzie. Marian uczy Elkę pływać na glinkach. Już dawno poszli. Przecież ona sama powiedziała, że to Piotrek będzie ją uczył, nie żaden Marian. Taka jest ta Elka, Marchewka, nic nie lepsza od innych dziewczyn. Nad glinkami zapyta Mariana: Chcesz, to cię uczeszę, i będzie go czesała jak wtedy Piotrka, i powie, że Marian wygląda śmiesznie z przedziałkiem na środku. Nie, nie można o tym myśleć! — Marian się w Elce buja. — Mały przestał piskać na liściu i uznał za stosowne podzielić się z Piotrkiem posiadaną tajemnicą. — Tata mówi, że temu Maniusiowi kota kiedy popędzi za to, że za Elką łazi. — Z boku to mam. — Ja też. — Po tym oświadczeniu najmłodszy Leśnieszczak przyłożył do warg liść i zapiszczał jeszcze głośniej i przeraźliwiej niż poprzednio. m Dobrze byłoby pójść na glinianki, usiąść na brzegu i patrzeć z drwiącym uśmiechem na Elkę rzucającą się bez składu i ładu w wodzie i na Mariana, który z pewnością udaje wielkiego sportowca, motylkiem się popisuje i delfinem. Nie mówić nic, tylko siedzieć i się uśmiechać. I właściwie dlaczego Piotrek nie miałby tam pójść? Ale nie, nie pójdzie. Wystarczy, że przybiegł pod drewniak Leśniewskich. Jak zna małego, to on powtórzy braciom, że Piotrek był. To, że przyszedł, nie znaczy nic, pójście na glinianki już coś znaczy, pozwala się domyślić Piotrkowej tajemnicy. — Czego tak chodzisz jak struty, wnuczku? Piotrek odpowiada byle co. Z nikim, nawet z dziadkiem, nie potrafiłby mówić o tym, o czym myśli. Tylko z Elką, ale Elka poszła na glinianki z Marianem. — Tak na ciebie patrzę i patrzę. Wiesz, Piotruś, kawaler się z ciebie robi. Jeszcze rok, dwa i ojca przerośniesz. Trzynaście lat to nie byle co. — Ojciec nie jest specjalnie wysoki. — Od czego miałby być wysoki? Żeby do góry rosnąć, trzeba tłusto jeść. Jak twój ojciec był w twoich latach, tośmy mięso widywali tylko od święta. Kaszą, kluskami, chlebem się żyło. — Wiem. Podczas wojny. — I po wojnie też, wnuczku, po wojnie też. Wtedy nawet ogrodu nie mieliśmy, czasu nie było. Z zebrania na zebranie, w robocie po godzinach, tu nawaliło, tam nawaliło, trzeba było zostać i pomóc. Na coś spojrzał, swojego czekało. Takie czasy były, nikt rąk na krzyż nie zakładał, o sobie nie myślał. — Uczyłem się o tym w szkole. Okres odbudowy. — No, to wszystko wiesz — zakończył dziadek i wetknął chrzęszczące kapuściane liście za drabinkę. — Nie leć teraz nigdzie, Piotruś, weterynarz się obiecał, lada minuta może zajechać, a ja muszę wyjść. — Spojrzawszy spod oka na Piotrka, dziadek dodał: — Do ogrodu go zaprowadź, pokaż, co będzie chciał. To pozwolenie na samodzielne przejście malowanej furtki było bardzo niezwykłe, nikomu, nawet ojcu, nawet pani Michalinie dziadek nie pozwalał samotnie wchodzić mfędzy grzędy. W ogrodzie można było być tylko z dziadkiem, inaczej nie. 70 — Ja mu powiem, aby na ciebie zaczekał. — Po co? — Musisz być, dziadku. — Ty będziesz za mnie. Chyba już czas, żebym miał z ciebie wyrękę. Zresztą on tu jest prawie domowy. To swój człowiek. Kapuściane liście szybciutko znikały w króliczych pyszczkach. Śmieszne to było, najpierw wielki, twardy liść zwisał jak kolosalna serwetka, później, chrup, chrup, kurczył się i malał, aż całkiem Znikał. . — Ściółkę im w klatkach pozmieniaj. Chyba niedługo wrócę, to jeszcze zdążysz polecieć. — Kiedy ja nigdzie nie chcę chodzić. — To siedź w domu. Weterynarz pojawił się w niecały kwadrans po odejściu dziadka. Zahamowawszy z fasonem przed płotem, zawołał: — I jak pacjent? Żyje? — Żyje. Dużo zdrowszy. — To i po zmartwieniu. Mucek był jednocześnie i ucieszony, i przerażony widokiem mężczyzny, który położył na stole czerwony motocyklowy kask. — Widzisz, poznaje. Moi pacjenci nigdy mnie z nikim nie mylą, dobrą mają pamięć. — Rozsunął bandaże, dotknął zszytej rany na grzbiecie, Mucek słabo się targnął. — Goi się na psie jak na psie. Za kilka dni będzie biegał, jakby nigdy nic. Tylko szwy wyciągniemy. Potem umył ręce w miednicy i spytał: — Pokażesz mi ogród? Może na przybycie gościa, a może sam z siebie — ogród rozkwitł i zapachniał jeszcze piękniej niż zawsze. Ciemna, wilgotna ziemia, świeżo ruszona motyką, zastrugane, białe paliki przy pomidorach, śnieżne pnie owocowych drzew, starannie wygra-cowane ścieżki. Tak, dziadkowy ogród dobrze się przygotował na odwiedziny. Po obu stronach ścieżki na przysadzistych, niskich krzewach rozhulał się przepych różowych peonii, nafryzowanych, woniejących. Prawie w oczach pękały ścisłe, twarde pąki i wywijał się z nich nastrzępiony, młodziutki kwiat. — Bracie, twój dziadek jest majster! Widzisz, jak przyciął korony? Na wystawie można postawić taką jabłoń, żeby ludzie 71 podziwiali. — Weterynarz chodził od drzewa do drzewa i zachwycał się głośno. — Albo te grusze prowadzone w szpalerze, jednego zbędnego pędu, słońce ze wszystkich stron. I odmiany jak dobrane! Coś pokazywał, tłumaczył, mówił dużo i pospiesznie, po prostu się czuło, że gdyby mógł, to przerysowałby sobie wszystko, co widział, obfotografowałby każde drzewo ze wszystkich stron, żeby poznać dziadkowe sekrety. — Tutaj ludzie mówią, że do jabłoni, do pszczół dobrą rękę ma tylko dobry człowiek, złemu się nie darzy, one wyczuwają, jaki jest gospodarz. Obejrzał róże, kępy peonii, skupiny lilii, baldachy łyszczca, białe słońca jastruni, fiolety geranium, kępy biało paskowanej funkii, ogromne pomarańezowo- *purpurowe liście kanny. — Twój dziadek mówił, że zbuduje sobie kiedyś taki zegar z kwiatów, żeby kwitły po kolei, wskazywały miesiące, tygodnie i godziny. Nie wierzyłem, ale teraz wierzę, że można to zrobić. Patrz, jak kolorami dobrane, wzrostem, pokrojem. Malarza bym tu posadził, pędzel w rękę dał, maluj, bracie, jak potrafisz, czegoś takiego nie widzi się codziennie. O tym Piotrek wiedział zawsze, to powtarzali stale ojciec i mama, dziadek znał się na sadownictwie i ogrodnictwie, lubił to, przemawiał do swoich roślin, tak samo jak do ????? ? do królików, wypatrywał każdy nalot szarego mączniaka, każdą plamę rudej rdzy, każdy liszaj pędzłakowatych grzybów, wypiełał małe, jasnozielone chwasty, przycinał, podlewał,' okopywał, podsypywał. — Pomagasz dziadkowi? — Piotrek niby skinął, a niby pokręcił zaprzeczająco głową, mogło to być potwierdzenie albo zaprzeczenie. — Ja na twoim miejscu wcale bym stąd nie wychodził. Żartuję, żartuję, ale ter^z coś serio. Wiesz, myślę, że człowiek, który ma taki ogród, musi być szczęśliwy, naprawdę szczęśliwy. — Dlaczego? — Bo jakby był nieszczęśliwy, to jego ogród byłby przecież inny, rozumiesz? — Nie za bardzo. — Szczawik jesteś. Ale pomyśl: idziesz sobie łąką, trawa 72 szumi, niebiesko, różowo, biało, fioletowo, srebrnie, jak po dywanie idziesz, wiatr ci gładzi włosy, słońce świeci.. Szedłeś tak kiedyś? — Szedłem. — A teraz pokłóciłeś się z kimś, zdarzyło ci się coś niedobrego i także idziesz przez tę samą łąkę. Taka sama? Skąd! Kolory jakieś brudne, te srebrne to kępy ostów, tu bagnisko, nogi się zapadają, tam piasek sypie się do butów, a wiatr ci zaprószą oczy kurzem — jakbyś według siebie przerabiał świat. Jeszcze się przekonasz, że kiedy czegoś bardzo chcesz, w coś mocno wierzysz, to się spełni, może nie tak, jak sobie wyobrażasz, ale się spełni. A twój dziadek to nadzwyczajny człowiek, pamiętaj, ja ci to mówię. Odjechał w tumanie kurzu i dymu spowijającego motor wielką nieprzenikliwą chmurą. Z tym odjazdem znowu wróciła myśl o Elce. Na pewno poczuła się dotknięta, że Piotrek nie przychodził przez te wszystkie dni, nie wpadł nawet na krótką chwileczkę. Myśli, że Piotrek obraził się za grę w zbijaka, za czesanie, za dokuczanie, no, za wszystko. I dlatego poszła na glinianki z Marianem, chociaż Mariana wcale nie lubi. Wystarczy sobie przypomnieć, z jaką pogardą odrzuciła proponowane przez niego lekcje pływania. Ona nie może lubić Mariana, nie może, za co miałaby go lubić? Przypomniał sobie słowa jasnowłosej, jej spojrzenia, uśmiechy. Nie było w tych wspomnieniach nic, co mogłoby świadczyć, że Elka jakoś szczególnie wyróżnia Mariana, raczej patrzyła, uśmiechała się i mówiła do niego, do Piotrka. Z tymi myślami trudno było wysiedzieć przy Mu oku. Żeby zabić w sobie niepokój, który wyganiał go po prostu nad glinianki, nalał do miski świeżej wody, rozszczepił siekierą kilka polan, dorzucił królikom parę garści zielonki, potem zaszył się w skrytce, starając się nie patrzeć w stronę komórki, gdzie czekał rower. Wystarczyłoby pokręcić trochę pedałami i za dziesięć minut mógłby spojrzeć na Elkę, tak jak to obmyślił, z uśmiechem, ale w milczeniu. Jeśli się dobrze zastanowić, to właściwie dlaczego akurat miałby rozmawiać z Elką? Równie dobrze mógłby się podzielić tym, 74 o czym myślał, z jej braómi albo ze Sławkiem. Po co mu ta Leśnieszezanka, ruda Marchewka, która z taką pewnością, że spełni jej życzenie, kazała zostawić sobie rower? Odmienił się jakoś świat. To, co było nieważne, nagle stało się ważne, to, co było najistotniejsze, wydaje się teraz jakieś dziecinne i zmalałe, ani się połapać w tym wszystkim. Bo czemu akurat Elka, a nie na przykład Duża Władzia, Marysia albo Jolka, skarżypyta i beksa? Co niby jest takiego nadzwyczajnego w Lesnieszczance? A przecież wystarczyło jej zejść ze schodów ganku, by sprawić, że Piotrek musiał o niej myśleć. A kiedy już zaczął myśleć, to rower, skrytka, przyjaźnie, króliki, huśtawka przestały być takie ważne, jak kiedyś, nawet dziadek, nawet Mucek schodzili na drugi plan, gdy budziło się to dziwne pragnienie, żeby pójść i popatrzyć na Elkę, posłuchać, jak mówi, zapamiętać, jak się uśmiecha, złości, kłóci z braćmi, piszczy z dziewczynami. I żeby chociaż była podobna do bohaterek filmów, komiksów, książek, do aktorek, których fotografie ukazują się w kolorowych tygodnikach, ale wcale nie jest. Czy ktokolwiek mógłby nakręcić film, w którym ruda Elka zagrałaby główną rolę? Wszystko to jest bez sensu. W ogóle bez sensu. W dziadkowej szufladzie jest gruby zeszyt w kratkę, w zeszycie wpisane są kolumny cyfr, niektóre podkreślone, inne nie, jakieś rachunki. „Należy się 360 złotych", „lekarstwa 42 złote", „za truskawki 200", „węgiel", „śruta", „widły amerykańskie" — to jest wypisane z boku. Nie można wyrwać kartki z tego zeszytu, ale proszę, są także koperty, cztery, niebieskie, w każdej kopercie tkwi ćwiartka listowego papieru. Piotrek weźmie sobie jedną. List pisał w skrytce. Długo zastanawiał się nad każdym słowem, przekreślał i zamazywał. Wreszcie z błękitnych zamazań wyłoniła się treść. Elka! Chciałbym z tobą pomówić o czymś ważnym. Jakbyś mogła, to przyjdź jutro wieczorem na glinki. To jest naprawdę ważne! Pozdrawiam cię serdecznie. Piotr Jeszcze uważnie sprawdził wszystkie słowa, Elka była dobrą uczennicą i na pewno w mig zauważyłaby każdy błąd. „Ważny" przez „ż", bo waga, „pomówić" przez „ó", bo „mowa". Nie 75 był tylko pewny, czy „chciałbym" i „jakbyś" pisze się razem czy oddzielnie. Na wszelki wypadek jedno napisał razem, drugie osobno, może któreś będzie dobrze. Potem na drugiej ćwiartce listowego papieru przepisał swój list. Teraz wyglądało to wcale nie najgorzej, nie miał się czego wstydzić. Jakoś poda tę kopertę Elce, zrobi to dzisiaj wieczorem, bo wyskoczy do Leśniewskich, przecież sami go zapraszali, żeby przyszedł. —" Jak Mucek? — Dziadek rozpala w piecu, dokładając, po jednej, polupane trzaski, od spodu różowią się nikłym poblaskiem fajerki. — Dobrze. — Co powiedział weterynarz? — Że pies będzie biegał za kilka dni. — Jak będę podbierał miód, zaniesiesz Mieciowi cały słoik. Grosza wziąć nie chciał. A jakże to tak, robota bez zapłaty. Wydaje się, że dziadek chciałby jeszcze o coś zapytać, ale nie pyta o nic. Piotrek kręci się spoglądając ku drzwiom, Leśnie-szczaki musiały już wrócić z tej wyprawy po buty, trzeba lecieć, jeśli ma oddać napisany list, szeleszczący teraz w kieszonce koszuli. — Gdzie ci znowu spieszno? — Bo miałem oddać komiks Marianowi, ale nie mogłem wy iść, bo sam mi kazałeś, dziadku, czekać na weterynarza. — Późno. — Ja rowerem. Za kwadrans będę z powrotem. — Oj, wnuku, mam ja z tobą za swoje. — W piecu rozhula! się czerwony ogień, dudni pożerając grube polana. — Lada dzień rodzice przyjadą i co ja im powiem? Żeś u Leśniewskich całymi dniami siedział, chociaż ci zabronili? Że po nocach do domu wracałeś? Że się w gliniankach moczyłeś jak żaba? Kłamać będę musiał na stare lata, ot co! Po chwili milczenia dziadek dodaje pozornie bez związku: — Leśniewscy porządni ludzie. Jak Piotrek zna dziadka, w ten sposób została wyrażona zgoda na to, żeby pojechał do Mariana oddać ten komiks. Bo dziadek oczywiście wie, że Marian nazywa się naprawdę Leśniewski i że nie chodzi o żaden komiks, a zupełnie o coś innego. 76 Końcem stopy obraca pedał, rower rusza cicho i posłusznie, migają malowane na zielono płoty, świece malw, wiśniowe gałęzie, całe zarośla zdziczałych bzów. Na samym środku ścieżki utknęła krowa, nie ma zamiaru ustępować rowerzyście. Żeby ją wyminąć, Piotrek musi prawie zjechać do rowu, krowa coś przeżuwa i gapi się ogromnymi, granatowymi oczami. Zza płotu wyskakuje z ujadaniem pies, trochę wilczur, a trochę lis. Przez moment waha się, czy pogonić za Piotrkiem, czy przepędzić krowę. Rower jest już daleko, a krowa blisko, więc atakuje zadumaną przeżuwaczkę. Buty zostały kupione i teraz podziwiają je wszyscy: pani Leśniewska, pan Leśniewski, Elka i mały Leśnieszczak. Starszy i średni paradują przed rodziną w nowiutkich adidasach, jeden w czerwono-białych, drugi w niebiesko-białych, adidasy lekko skrzypią, z boku mają wydrukowaną złotą piłkę na tle złotej siatki. — Fajne. — A jak! — Jeden chłopak u nas w szkole miał takie same. — Za dwa dni stare rumple się zrobią — martwi się na zapas pani Leśniewska. — Na tych diabelcach odzienie po prostu się pali, jakbyś im żelazne buty kupił, toby w miesiąc dali radę. Jedna Elcia ubranie szanuje. — Dałabyś, matka, raz spokój. Chłopaka rzecz latać, dziewczyna bardziej przy domu, spokojniejsza, to i nie niszczy. — Pan Leśniewski jest wyraźnie w bardzo dobrym humorze. — A ty, Piotruś, pewnikiem już do Warszawy się zbierasz? — Jeszcze trochę pobędę u dziadka. — Już kukułkom czas zza morza wracać. — Nie bardzo wiadomo, co pan Leśniewski ma na myśli. — Będą cię żałowały te nasze diabelce, dopiero na przyszły rok się pokażesz. A wiesz ty, Piotruś, że ty taki jesteś, jakby z Heńka skórę zdarł. Ja go chłopakiem pamiętam, takutki był jak ty, wypisz, wymaluj! Piotrek wie, że kiedyś ojciec i pan Leśniewski chodzili do tej samej klasy i właściwie są kolegami, chociaż ojciec zawsze udaje, że nie zna pana Leśniewskiego. Kłania się z daleka, jeżeli ich drogi skrzyżują się na uliczkach osady, i przechodzi pośpiesznie dalej. 77 — Tylko że z charakteru całkiem inny jesteś. Henieik był zawzięty, swojego nie popuścił, złapał, to i trzymał. Jak się miał na ślusarza uczyć w warsztacie, z domu się ze wszystkim zabrał, do Służby Polsce poszedł. Twoja babcia płakała, że się całkiem stracił w świecie, ale dwa lata nie przeszły, patrzeć, przyjechał. W technikum, mówi, się uczę, internat dostałem, tak sobie wszystko obmyślił, że aż dziwne, a nie był wtedy starszy niż Jasio. (Starszy Łeśnieszczak miał na imię Jan, o czym nikt nie pamiętał, nazywało się go starszym Leśnieszczakiem i koniec.) — Ja tam taki zawzięty nigdy nie byłem. Sam już nie wiem, czy mnie się taka zawziętość podoba, czy nie podoba. — To i masz teraz; ty przy łopacie, a Henio inżynier — dopowiedziała pani Leśniewska. — Nauka, zawsze powtarzam, pierwsza rzecz. — A czy ja mówię inaczej? W trakcie tych rozważań Piotrek tak manewrował, żeby się znaleźć jak najbliżej Elki. Siedziała na ławeczce ganku, trochę wychylona ku przodowi, szarość wieczoru przygasiła lśnienie jej włosów. — Weź — zaszeptał i położył na jej kolanach kopertę, wyczekawszy' chwili, kiedy nikt nie patrzył w ich stronę. Bez słowa wsunęła kopertę do kieszeni i dalej siedziała wychylona, patrząca przed siebie. Tylko końce rzęs zatrzepotały lekko, ale to było wszystko, myślałby kto, że codziennie dostaje takie listy. Nie wydawała się też ani specjalnie zdziwiona, ani przejęta. Zamienił jeszcze kilka zdań z Leśnieszczakami. Buty są bardzo fajne. I w ogóle przeprasza, że nie przychodził, ale Mucek o mało nie zdechł, teraz już jest dobrze. Nie, nie pogniewał się, żarty to są żarty, no nie? — Jakbyś, Piotrek, do słońca jutro wstał, tobyśmy podskoczyli na ryby/ — Zawołajcie mnie. — Dobra. Z powrotem rower niesie go tą samą drogą, w półmroku drzewa wydają się większe, płoty wyższe, za liśćmi malw tu i ówdzie świecą już jasno okna. 78 — No, kredą w kominie zapisać, że na czas wróciłeś — dziwi się dziadek. Czy Elka już rozwinęła złożoną w dziesięcioro kartkę i przeczytała? Co teraz myśli? A może (aż strach robić takie przypuszczenia) zgubiła list? Wargi nagle zrobiły się suche, Piotrek oblizuje je językiem, głucho, niespokojnie uderzyło serce. — Ładna panienka z tej Leśnieszczanki rośnie. Tylko nie to, nie może rozmawiać z dziadkiem o Elce, o wszystkim może, o tym jednym nie. Trzeba o coś zapytać, zagadać dziadka, odwrócić jego uwagę. — Dziadku.., — No? — Czemu pan Leśniewski nie lubi ojca? — Twój tata też za Leśniewskim nie przepada. — Po twarzy dziadka przesuwa się ledwie dostrzegalny uśmiech. — Dawne dzieje, wnuczku, bardzo dawne dzieje. — Ale czemu? — Życie im się inaczej ułożyło. Mógłby twój ojciec, jak Leśniewski, łopatą machać, mógłby Leśniewski, jak twój tata, przy papierach w biurze siedzieć. Jeden w prawo poszedł, drugi w lewo. — Ja wiem, że ojciec kiedyś uciekł od babci i od ciebie. — Można i tak powiedzieć. — Brwi dziadka zbiegają się nad oczami. — Od Leśniewskiego wiesz o tym uciekaniu? Sam Heniowi radziłem, żeby w świecie czegoś poszukał, skoro mu w domu za ciasno. Myśmy z babcią chcieli, żeby fach w ręku raiał, uczyć mógłby się później, na wieczorówce albo jak, ale on inaczej rozporządził i jego prawo było, życie każdy ma własne i postanawia z nim, jak mu wola. — I przez tę naukę pan Leśniewski tak ojca nie lubi? — Pewno i przez nią, ale głównie przez coś innego. — W spłowiałych źrenicach zapala się iskierka kpiny. — Oni się do jednej panny mieli. — Kto? — Twój ojciec i Leśniewski. — Jak to? — Zwyczajnie. Już myślałem, że Henio górą, a tu Leśniewski 79 z Zosią na zapowiedzi dał. Mało brakowało, Pietruś, a twoją mamą byłaby pani Leśniewska. Z wrażenia Piotrek rozlał mleko, pociekło po deskach stołu, spłynęło na malowaną podłogę. — Ale niezdara z ciebie. Wytrzyj, bo się po całym domu rozniesie. W swoim kącie Mucek dźwiga się lekko, popiskuje, uderza ogonem o podłogę. — Ani chybi pani Michalina do nas idzie. Z zapachu maciejki i wieczornych ciemności rzeczywiście wychodzi pani Michalina. — Rąk, nóg nie czuję — skarży się dziadkowi. — Kamiński zachorował i sama musiałam kosze z warzywem na ciężarówkę ładować. Już nie dla mnie taka robota. — Pani siada, pani Michasiu. Herbaty naleję. Pani Michalina bezszelestnie miesza brązowy płyn w szklance. Dziadek wynosi słoik konfitur, w przezroczystym, rubinowym syropie leżą krwawe, spęczniałe sokiem wiśnie. — To zeszłoroczne. Pani smażenia. Piotrek także dostaje spodeczek konfitury. Wyławia łyżeczką wiśnie. — Po co się pani tak męczy, pani Michasiu? Potrzebny pani ten handel jak psu piąta noga. — Muckowi, panie Józiu, teraz piąta by się przydała, kiedy czwarta złamana. — Popijając konfitury herbatą, pani Michalina błądzi wzrokiem po pokoju. — Zaraz się za porządki wezmę, takie męskie gospodarowanie to istny śmiech. — Dzisiaj nie pozwolę. — Dużo ja się będę o pańskie pozwolenie pytała, panie Józiu. ' — A trzeba się pytać, trzeba — sroży się dziadek. Potem śmieją się oboje. — No, to jak będzie z tym handlowaniem, pani Michasiu? — Bo to pan nie wie, panie Józefie? Za coś się musiałam złapać, kiedy nieboszczyka pochowałam, i tak już zostało. Po ludziach się przelecę, od tego marchwi, od tego kapusty, od innego jabłek, czereśni, truskawek kupię, jak tam wypadnie» Na bazarze mnie znają, co zawiozę, to i sprzedam. — Po chwili namysłu pani Michalina dodaje: — Ja się przyzwyczaiłam swój 80 grosz mieć, do dzieci ręki nie będę wyciągała. Jak trzeba, to i im pomogę. — Ano, pani racja. Tylko zdrowia szkoda. — A komu ono, to moje zdrowie, potrzebne? Nawet Piotrkowa łyżeczka przestała skrzypieć. «— Mnie. — Co też pan, panie Józefie? — Tak sobie umyśliłem, że jak się pani zgodzi, to się pobierzemy. Policzki pani Michaliny zalał rumieniec, nie wiadomo czemu, nagle stała się dużo młodsza, prawie zupełnie młoda. I dziadek także wyprostował się, zapiął marynarkę na wszystkie guziki, poprawił kołnierzyk. — Co też pan, panie Józefie, przy wnuku żarty sobie ze mnie stroi? — Żadne żarty, szczerą prawdę mówię. A Piotrusia już o zgodę pytałem. — Ale Heniek? I Eugeniusz? — Im do mojego życia nie ciekawość. Sam sprawę rozważyłem i wychodzi, że tak będzie dobrze. Powie pani: tak, jutro metryki do gminy zawiozę. Na co czekać? — Ano, nie bardzo mamy na co. Ale ja dzisiaj panu Józefowi nie odpowiem, namyślić się muszę. To nie rzodkiewkę wyrwał i zjadł, poważna sprawa. — Ja i rok poczekam, jak będzie trzeba. Piotrek ze zdumieniem przysłuchuje się tej rozmowie. Więc tak wyglądają oświadczyny? Dziwne, że tak, na filmach i w książkach były jakieś inne. Trochę wstyd przysłuchiwać się czemuś takiemu, trochę głupio. I dlaczego pani Michalina nie może się zaraz zgodzić, niechby się zgodziła już teraz, przecież to wszystko jedno? Powieki się same sklejają, a między panią Michaliną i dziadkiem toczy się najzwyklejsza rozmowa, jakby nie było żadnych oświadczyn. — Ile pan ma rzymskiej sałaty, tyle wezmę. I selera naciowego, bo to nowość. Na róże bym miała zamówienie, najbardziej na te liliowe. — Ile? — Z pięćdziesiąt sztuk. 5 Kilka miesięcy... 81 — Tych najdłuższych tyle nie natnę. Będzie sporo drugiego wyboru. — Niechby i drugiego, ale fioletowych. — Jak pani każe, pani Michasiu. Było prawie zupełnie ciemno, gdy pod oknem zagwizdali Leśniewscy. Prawdę powiedziawszy, Piotrek zupełnie zapomniał, że się umówił na ryby. — Gdzie cię niesie? — spytał w półmroku dziadek, — Ryby idziemy łowić. — Szczupaka przynieś. — To był oczywiście żart, szczupa-. ków w gliniankach nie bywało. Na wschodzie płonął wąski, ciemnoczerwony pas, ta czerwień rozlewała się coraz szerzej i szerzej, jaśniała, rozzłacała się jeszcze niewidzialnym słońcem, a gdy zagwizdał pierwszy ptak, nagle zrobił się dzień, przezroczysty, chłodny od rosy, pachnący trawą, liśćmi i ziemią. — Na pogodę najlepiej biorą — wymądrzył się starszy Leś-nieszczak podzwaniając kubełkiem. Nad gliniankami w dymieniu mgły tkwiło już paru wędkarzy, obserwowali ze skupieniem czerwone piórka spławików na ciemnej wodzie. Nagle coś zaśpiewało, zagrało wysoko w górze, najpierw brzmiało to jak daleki jęk skrzypcowej struny, potem stało się głośniejsze, wyraźniejsze, śpiewające dziwnym, nie słyszanym śpiewem. Na tle złotego nieba leciał biały ptak z wyciągniętą szyją, to jego lot grał skrzypcową muzykę, metaliczną i dźwięczną. — Łabędź — pouczył ich, zagapionych, starszy kolejarz, ten sam, którego spotkali pierwszego dnia. — Łabędziowi w skrzydłach wiatr gra, a może powietrze. Gdzie go niesie? Czego tutaj szuka? Ale swój rozum ma, chociaż i ptak. Leśnieszczaki wybrały miejsce pod wysokim brzegiem, gdzie rosło kilka skórzastych liści grążeli i drżała samotna kępa trzciny. — Tu, Piotrek, jest ryba. Tata mówi, że jak jest, to tylko tutaj. Dziwnie nie szło Piotrkowi łowienie. Niby nakładał pszenicę na haczyk, zarzucał i podcinał, niby uważał na spławik, ale nie ?2 potrafił się tak naprawdę skupić na wykonywanych czynnościach. Ciągle miał w głowie swój list do Elki i wczorajszą rozmowę dziadka z panią Michaliną. Zresztą mniejsza o dziadka, dziadek poradzi sobie sam, ale co będzie z Elką? Co jej powiej jeżeli ona przyjdzie wieczorem tu, na glinianki? Wyobraził sobie dokładnie, jak Elka wychodzi zza kępy wikliny, jak idzie do niego, może właśnie tutaj, gdzie rozkładają się talerze lśniących liści. Nie! Może lepiej, żeby wcale inie przychodziła. Za Elką może przypętać się Marian, tego by jeszcze brakowało. Średni Leśniewski coś złowił. Nieduża rybka, niebieskawi skrzela, wybałuszone oczki. 83 — Leszcz! Ja ci mówię, że leszcz — Akurat! Płotka. Spory roztrzygnął nie opodal łowiący kolejarz. — Krąpik, Z całym ceremoniałem krąp został umieszczony w wiadrze, potem do kubła trafiła uklejka, w końcu jazgarz nastroszony rozstawionymi, kolczastymi skrzelami. — Macie fart, chłopaki — chwalił kolejarz. — Aż mi żal, że na waszym miejscu nie stanąłem. Tylko Piotrek nie złapał nic, chociaż jego spławik też posuwał się drobnym drganiem po toni, ba, nawet się zanurzył raz i drugi, ale jak tu łowić ryby, kiedy ma się głowę nabitą ciężkimi myślami, które nie pasują do niczego. Ani do ryb, ani do poranka, ani do łabędzia, w którego skrzydłach śpiewa powietrze. — Coś ty, Piotrek, taki śnięty? — Odczep się! Wcale nie jestem śnięty. Najchętniej odszedłby stąd, zaszył się w skrytce, zastanowił się, co zrobić, ale musiał stać na brzegu i machać wędzis-kiem, a ryby, jakby rozpoznały nieudolność wędkarza, objadały mu z haczyka przynętę. Ani razu nie poczuł ciężaru na żyłce, nim zdążył podciąć, uciekały. — Ciągnij, ofermo! Ciągnij! — rozdarł się starszy Leśniesz-czak i jego krzyk zabrzmiał bardzo głośno w porannej ciszy. Kolejarz zmarszczył się z przyganą. — Kawalerka, cisza! Tu się ryby łowi! Tym razem tidało się zaciąć na czas. Zakotłowało się w wodzie, koniec wędziska ugiął się w pałąk. — Za żyłkę łap, za żyłkę! — krzyczał kolejarz porwawszy się na równe nogi. — Wędzisko zaraz pęknie. Ledwo zdążył to wymówić, kij trzasnął sucho. Żyłka ślizgała się w palcach, przecinała skórę, coś miotało się wściekle i z rozpaczą, chyba nie da rady utrzymać, trzeba puścić. Ale już za żyłkę chwycił średni Leśnieszczak, szarpnięcie, Piotrek zjechał jak na sankach do wody. Teraz biegł do nich kolejarz z pod-bierakiem. — Nad wodę go, chłopcy! Nad wodę! Nie puszczać! ; Przez moment widzieli ją wszyscy, wielka, obła ryba, obry- 84 sowana złotem drobnej łuski, z rozstawionymi skrzelami, na-czupirzona płetwami, później — jak na zwolnionym filmie — ryba zwisła między wodą a brzegiem i wolno, wolniutko zsunęła się z powrotem w czarną toń. — Takiego karpia puścić — lamentował kolejarz. — Ani bym uwierzył, że tu takie bywają. Koń nie ryba, pięć, sześć kilo jak nic. Żyłka pokrajała Piotrkowi palce niby nóż, teraz dopiero poczuł ból i krew skapującą do rękawów. — Aleś się, bracie, urządził. Ganiaj do domu, nic tu po tobie. Inni wrędkarze zostawili bez opieki wędziska i zebrawszy się nad liśćmi grążeli, rozprawiali o dzikim karpiu, którego przed chwilą o mało nie złowiono, i o rybach w ogóle. — Coś ty znowu naeudował, wnuku? — Dużą rybę ciągnąłem. — Jak teraz łyżkę będziesz w garść brał? Wodą utlenioną przemyjemy... Widać było, że dziadek za bardzo nie wierzy w tę dużą rybę i nie wie, czy się teraz gniewać, czy współczuć. Powłócząc chorą łapą Mucek opuścił swoje posłanie i podszedł do Piotrka. — Współczuje ci, mądry pies. — Ojej, ale piecze! Nie wytrzymam. — Pocierp. Poboli i przestanie. Naprawdę przestało. Może od tej rannej kąpieli w gliniance (karp wykąpał Piotrka solidnie, wciągnął go aż po pas), a może od pokaleczonych rąk Piotrek dostał dreszczy. To nie było złe. Napojony wywarem z malin, przykryty kołdrą, mógł przestać myśleć, co będzie, kiedy spotka się z Elką. Po prostu nie spotka się i już. Jest chory. Przed obiadem przybiegli Leśniewscy, ich opowiadania prze-. kształciły karpia w Istnego rekina, w największą rybę, jaką kiedykolwiek ktokolwiek widział. — Ja się przewróciłem, a Piotrka we wodę wciągnęło. Jak ogonem chlapnęła, bryzgi na całą łąkę poszły, aż strach było patrzeć. Takiej to by nawet tata nie wyciągnął, może dwóch by dało radę, jeden pewnie nie. No, wprost potwór, pan Kamiński mówił, że ze trzydzieści kilo ważyła. 8§ — Ryba w wodzie wielką siłę ma. Już ją Piotrek poderwał, tylko haczyk nie wytrzymał. Rozgiął się, jakby był z masła, Z tych relacji wyglądało na to, że Piotrek dokonał niezwykłego czynu. Ciekawe, co powiedziała Elka, gdy doszły ją wieści, że Piotrek omal nie złapał największej ryby, o jakiej słyszano w tych okolicach. To nie byle co —? mieć na haczyku takiego potwora! I czy ona w ogóle wie, jak Piotrek pociął sobie palce żyłką? Ale o tym Leśniewscy nie zająknęli się ani słowem, chociaż nie omieszkali wspomnieć, że Marian jest zdania, iż ta ryba nie była wcale karpiem, tylko linem. Wujek Mariana też kiedyś złapał lina w gliniankach. — Poleżałbyś spokojnie. — Słupek rtęci wskazał tylko trzydzieści sześć i dziewięć. — Ja poszedłbym pomóc pani Michalinie, ale się boję ciebie zostawić, jeszcze coś zmalujesz albo gorączkę przeziębisz. — Polezę — przyobiecał bez ochoty, ale i bez wzdragania Piotrek. Przecież jak ktoś musi leżeć, to nie może pójść wieczorem nad glinianki. To każdy rozumie. Nawet Elka. Mucek chodził po pokoju postukując pazurami, śmiesznie wyglądał — z czapą opatrunku na głowie, z nagle wyłysiałym grzbietem, powłóczący łapą. Wydawało się, że czegoś szuka, kłapał zębami na dokuczliwe muchy, węszył po kątach, może tylko sprawdzał, co się zmieniło w ciągu jego choroby. Od czasu do czasu oglądał się na Piotrka, nie podobało mu się takie leżenie w łóżku w słoneczny, letni dzień. Po krótkim zastanowieniu Mucek zdecydował się przekroczyć próg. Siedź sobie, jak chcesz — wydawało się mówić jego spojrzenie — ja jestem jeszcze słaby, ale jednak wyjdę. Oczywiście zaraz Mucka wyniesie za furtkę, wystarczy, że. zaszczeka na niego stary Luks, od lat raz przyjaciel, raz wróg, zależnie od okoliczności, albo, co jeszcze gorsze, strzeli mu do głowy napić się wody z wiadra, zawsze lubił się wspinać przednimi łapami na cembrowinę, albo... Zapominając o danym dziadkowi przyrzeczeniu Piotrek w piżamie i boso wyskoczył w ślad za psem. — Można? — spytał czyjś głos. Za furtką stała Elka w najbardziej odświętnej ze swoich sukienek. 86 W pierwszej chwili Piotrek pomyślał, że ma gorączkę, ale nie — tam, za sztachetami, rzeczywiście stała Elka Leśniewska, najprawdziwsza Elka, i pytała, czy może wejść. — Można — zezwolił i, zupełnie zapominając o piżamie i bosych stopach, patrzył, jak Elka Leśniewska idzie od furtki do ganku starannie wygracowaną ścieżką. — Jej, ale tu ładnie! Jakie śliczne króliki. Truś, truś — wsunęła buraczany liść przez siatkę. — Najładniejsze są te puchatet z czerwonymi oczami. — Angorki. — Wyjmij mi jednego. Głaskała ogromnego, białego zwierzaka, dotykała uszu ozdo- 87 bionych puchatymi pędzlami na końcu, królik nieufnie poruszał nosem zdziwiony tą nieoczekiwaną serdecznością. — Uważaj, bo przerwiesz. — Przecież się znam. My też mamy króle, ale takie zwykłe. Łaciate. — Z tych się wełnę czesze. Wydawało się, że przyszła tylko obejrzeć króliki, stała i stała bez końca przed klatką, a Piotrek stał z nią razem, boso i w piżamie. — Te jak się nazywają? — Olbrzymy belgijskie. — Są takie, jakby miały za dużą skórę. Śmieszne, — A to są wiedenki. — Też bardzo ładne. — Budowałem z dziadkiem klatkę. — Milczenie zrobiło się nieznośne i trzeba było koniecznie coś powiedzieć. — W zeszłym roku. ~- — Mój tato też mówił, że zbuduje. — To mógłby przyjść i zobaczyć. — Ja mu powiem. Na tym rozmowa ostatecznie utknęła, może gdyby Eika wspomniała o liście, o spotkaniu nad gliniankami, byłoby wiadomo, o czym należy mówić, ale ona udawała, że nic o tym nie wie. — Janek mówił, że ciągnąłeś rybę. — Tak. — Podobno bardzo duża była. — Duża. Spojrzała jakoś ukradkiem na jego obandażowane ręce... Zresztą może nie spojrzała wcale, bo nie patrzyła na Piotrka, a Piotrek nie patrzył na nią. — To ja już pójdę. A kiedy powiedziała, że już pójdzie, stało się coś dziwnego, nagle Piotrek wiedział, co trzeba powiedzieć, żeby nie odeszła. — Nie idź, narwę dla ciebie kwiatów. Prawie zaciągnął ją do ogrodowego płotu, Ełka krótko westchnęła: — O, mamo! —i zamarła zagapiona. — Widzisz? : — Widzę. 38 Furtka była zamknięta, ale to nic nie znaczyło, już byli po drugiej stronie, wśród pachnących, barwnych krzewów, w woni róż, w pszczelim brzęczeniu. Sekator, potrzebny był sekator, ale Piotrek, zapominając zupełnie o tym, łamał pobandażowa-nymi palcami łodygi peonii, lilii, rwał wiechy łyszczców, trzaskały pędy róż i smutno zwisały rozdartym łykiem, zielonym i żywym. — Masz. To dla ciebie. — Za dużo. Nie zrywaj już. ?— Nie, jeszcze zerwę. Snop kwiatów robił się coraz cięższy i cięższy. — Piotruś, starczy! m — Nie chcesz różowych? — Chcę. — To weź! Wreszcie i on uznał, że dosyć. Nie oglądając się za siebie pomógł Ełce przejść przez płot, nie imogła przenieść kwiatów, przerzuciła je na drugą stronę. — Popatrz, połamały się — zmartwiona podnosiła peonie smutno zwisające na łodydze, róże o obsypujących się płatkach, zmiętoszone lilie. — Jaka szkoda. ------ — Ja ci mogę jeszcze narwać! — Nie chcę! — nieomal krzyknęła Elka. — No, to nie. Właśnie wtedy spadła pierwsza kropla deszczu. Już dawno, jeszcze wtedy, gdy stali przed króliczą klatką, słońce gdzieś odeszło, na niebo powoli wpełzła ciemna, wybrzuszona chmura i stanęła nad osadą nieruchoma, czekająca swojego czasu. Po pierwszej kropli lunął deszcz, zacinając skośnie po twarzy, zerwał się wiatr. Stali na ganku, z dachu ściekały strugi wody, porzucone pod płotem kwiaty taplały się w szybko rosnącej błotnistej kałuży,* — O, mamo! Ty się przeziębisz. Kto to widział, w piżamie po deszczu latać? Sweter chociaż narzuć. Chyba dopiero teraz zauważyła tę nieszczęsną piżamę (Piotrek nie cierpiał owej piżamy z całej duszy, była pomarańczowo-nie-bieska, w różowe kotki, jak dla malucha, rodzice przywieźli ją z NRD). — Przeziębisz się — powtórzyła. — Ja się nigdy nie przeziębiam. Jestem zahartowany;, — Może jesteś. — Nie: może, tylko na pewno. Postali jeszcze trochę, deszcz zaczął nacichać, chmura szorując brzuszyskiem po czubach topoli \ ełzła w swoją drogę, poganiana wiatrem. — Szkoda, że już wyjeżdżasz. — Wcale nie wyjeżdam. — Rodzice po ciebie przyjadą i pojedziesz. — Wcale nie chcę. — Jakbyś jeszcze został, tobyś mnie nauczył pływać. 90 — Marian cię uczy. — Sam nie umie. Ty mógłbyś mnie uczyć. Tak właśnie Elka Leśniewska powiedziała. Nieważna była ta głupia piżama, nieważny deszcz, dreszcze przebiegające po plecach, ważne było tylko tq>, że Elka przyszła do niego i jest tutaj, na ganku. — Przejaśnia się. Pobiegnę do domu. Zapomniane kwiaty dalej leżały w kałuży, już nie było Elki i aż nie chciało się. wierzyć, że stała tu naprawdę. Z komórki wyszedł Mucek i, nie wiadomo dlaczego, otrząsnął się, chociaż był zupełnie suchy. Elka miała rację, przeziębił się. Gdy dziadek wrócił do domu, zastał rozpalonego Piotrka. Przyszła lekarka, były w robocie bańki i zastrzyki. Co za pomysł chorować, kiedy lada dzień wracają rodzice? — Czego pan taki nieswój, panie Józefie? — Od dnia oświadczyn pani Michalina przestała nazywać dziadka panem Józkiem i przeszła na brzmiącego dostojniej pana Józefa. — Chłopak grypę złapał, dziura w niebie się nie zrobi z tego powodu. — Coś pani pokażę. — Teraz, po nocy? — I po nocy zobaczy pani, oo jest do zobaczenia. Skrzypnęła ogrodowa furtka. Bez trudu Piotrek mógł sobie wyobrazić dziadka stojącego z oskarżyeielsko wyciągniętą ręką nad różami powiewającymi pasmami łyka, nad ogłowionymi kępami peonii, nad połamanymi liliami, stratowanymi paprociami i gipsówkami,. nad powyciąganymi z ziemi kłączami irysów. — Kto to zrobił?, — Piotruś. — Dlaczego? — Nie wiem. Natargał, nałamał i pod płotem rzucił. — Może kto inny przez złość tak zrobił, panie Józefie? Nie wierzę, żeby to Piotruś. — Ja też nie wierzyłem, ale co wiem, to wiem. — Przecie tak bez powodu zrobić nie można. Co on miał na myśli, kiedy te kwiaty szarpał? — Coś miał. Myślałem — wytłumaczy, a on nic, słówka nie pisnął. 9? — Chory teraz jest. — Nie taki, żeby nie móc tych spam słów wykrztusić. — Pan z nim porozmawia, panie Józefie. — Nie mogę. Wspomnę, co zobaczyłem, d powiem za dużo. Ja nerwowy jestem, pani Michalino. Wnuka tego jednego mam i będę z nim koty darł o te kilka róż czy peonii? — Jak pan uważa, panie Józefie. — Co ja bym mógł mu powiedzieć, pani Michalino? Jak on sam tego nie rozumie, to co ja mu mogę wytłumaczyć? Dla mnie ten ogród to nie jest zwykły ogród, mnie nie chodzi o te parę złotych, wcale nie tak. .— Rozumiem, co to znaczy dla pana, panie Józefie. Skąd mogli wiedzieć, że w nocnym powietrzu głosy niosą się daleko i wyraźnie, że Piotrek słyszy każde słowo i zagryza w udręce palce. To prawda, to wszystko prawda, nałamał, podeptał, nie zastanawiając się przez jeden nawet moment, czy wolno tak postąpić, ale gdyby Elka zjawiła się raz jeszcze, zrobiłby drugi raz to samo, bo wcale nie żałuje kwietnego snopa rzuconego na ziemię, dał go Elce, a ona zrobiła z nim, co chciała. Nikt tego nie zrozumie, nawet dziadek, zresztą Piotrek prędzej umrze, niż powie dziadkowi, jak do tego doszło, że zaczął łamać łodygi róż, peonii, lilii. Coś wymyśli, jakoś się wykręci, ale nie opowie o Elce, za nic nie opowie. Jak każdego roku rodzice pojawiają się opaleni i uśmiechnięci, a dzień jest akurat szary, mżący drobnym kapuśniaczkiem. — Piotrusiu, kochanie, ty chyba jeszcze urosłeś! Ale blady jesteś. Mama się strasznie denerwuje, kiedy dziadek opowiada o- Piotrkowej chorobie, zatajając wciągnięcie przez rybę do glinianki i bieganie w piżamie po deszczu (o tym ostatnim dziadek być może nie wie). — Jak można sandały przemoczyć? Pewnie chcesz, żebym przez ciebie pochorowała się na serce. Całą radość mi zepsułeś, naprawdę! — Taka udana wycieczka — wtóruje mamie ojciec. •— A po powrocie taka przyjemność. Wprost ręce opadają. Rozkłada foldery na stole. 92 — Tatuś popatrzy, w tym hotelu mieszkaliśmy. O, tam gdzie krzyżyk. A to ruiny świątyni rzymskiej. To rumuńskie stroje ludowe. Bardzo luksusowa restauracja, z pergolą i widokiem na morze. Tu plaża. W folderach zdjęcia są kolorowe, morze błękitne jak rozpuszczona farbka do bielizny, liście drzew soczyście zielone, ludzie brązowoskórzy jak Indianie. — Proszę, to dla tatusia. — Ojciec posuwa po blacie stołu portfelik z wytłaczanej skóry. Podobny portfelik podarował także zeszłego roku. Zaprzeszłego roku była to rzeźbiona szkatułka, a trzy lata temu futerał do okularów. — No i jak? Latało się z chłopakami Leśniewskich? Nim Piotrek zdążył odpowiedzieć na pytanie, wyręczył go dziadek. — Nie powiem, żeby ich nie widywał, ale głównie się trzymał ze Sławkiem. — Głos dziadka nawet nie drgnie, tylko krzaczaste brwi trochę mocniej się stroszą. — Az posłuszeństwem jak? — Dobrze — odpowiada dziadek tym samym tonem, co poprzednio. —Kłopotów tym razem nie było. — No, to pięknie. Masz u mnie maskę do nurkowania. Piotrek stoi jak wkopany, przełyka ślinę, chciałby powiedzieć, że nie zasługuje wcale na maskę, że było zupełnie inaczej, niż opowiada dziadek, dużo gorzej niż każdego roku, ale nie mówi nic. — Nie cieszysz się? Kiwa głową, O, tak, cieszy się. To wszystko, na co potrafi się zdobyć. — Jakby nie ta Malinowska, tobym powiedziała, że fantastycznie się wycieczka udała. Ona się przebierała trzy razy dziennie, cztery walizy ze sobą ciągnęła, wszystko zagraniczne — od chustki do sandałów. I jeszcze mnie zwracała uwagę, że takie kostiumy już niemodne, bezczelna! — Mama chyba jeszcze bardziej denerwuje się antypatyczną Malinowską niż wieścią o Piotrkowej chorobie. — Cały urlop mi popsuła! — Ta pani nawet w naszych zakładach nie pracuje, ale ją wkręcili kosztem kogoś z pracowników. • ?— Co ja przez nią nerwów straciłam. 94 Płynie długa opowieść o niegodziwościach owej Malinowskiej, na policzkach mamy ukazują się plamy wypieków. Dziadek niby słucha, a niby nie słucha, trudno to stwierdzić z całą pewnością. Nie wiedząc nic o przyjeździe Piotrkowych rodziców, zjawia się pani Michalina. Ostatnio zaczęła wpadać o różnych porach, nie tylko wieczorami. — Henio mnie nie poznaje? — To jest pani Michalina, stara znajoma rodziców. — Mama podaje pani Michalinie rękę. — A to moja żona. — Bardzo mi przyjemnie — można wyczuć, że pani Michalina jest przestraszona albo skrępowana, nawet jej głos brzmi inaczej niż zazwyczaj. — Góra z górą, a człowiek z człowiekiem — ojciec podsuwa pani Michalinie krzesło. — Jak idą interesy? — Nie najgorzej. Dziękuję Heniowi. — Pani Michalina zajmuje się dostawą owoców i warzyw na bazar — informuje mamę ojciec. Dziadek niespokojnie poruszył się na swoim krześle, dzwoni niepotrzebnie łyżeczką o szklankę, mocniej stroszy brwi. Zapada nieprzyjemne milczenie. «rw — My bardzo dziękujemy tatusiowi za opiekę nad Piotrusiem. — Nie ma za co. Zawsze chętnie go widzę u siebie"," '— To jednak kłopot. — Jaki kłopot! Mógłby całe lato siedzieć. — Nawet Henio pewnie nie wie, jak pan Józef do Piotrusia przywiązany. — Ojciec marszczy brwi, coś mu się nie spodobało w tym wtrąceniu pani Michaliny. — Z jednego słowa się rozumieją. — Widzę, że pani jest doskonale wprowadzona w rodzinne sprawy. — A żeby Henio wiedział, że jestem. Dziadek dotyka ramienia pani Michaliny, może ją prosi w ten sposób, aby milczała, bo pani Michalina najwyraźniej szykuje się do wygarnięcia wszystkiego, co myśli. 1— Jakby były już porzeczki, tobyśmy wzięli przy okazji łubiankę — odzywa się dotąd milcząca mama. 95, — Pewnie, że są. Weźcie koszyk, nazbieracie sobie. Na mżącym bez wytchnienia kapuśniaczku mama obrywa długie grona porzeczek, woła do pomocy Piotrka, ale Piotrek nie może wejść do ogrodu, bo dziadek stoi milcząc w furtce. W drobniutkim, chłodnym deszczu obwisły liście, stuliły się płatki, jest smutno i szaro. — Dziadku... — Chcesz coś powiedzieć? — Tak. To ja połamałem kwiaty. — Wiem. Dziadek zrozumie, na pewno zrozumie, kiedy Piotrek powie tę najprawdziwszą prawdę. Ani się nie uśmiechnie, ani nie po-stuka palcem w czoło, tylko pojmie wszystko od pierwszego słowa. — Ja narwałem kwiatów dla Elki. : — Tak sobie też i myślałem. Stoją naprzeciwko siebie, Piotrkowi chce się płakać, dlatego, że dziadek jest smutny, i dlatego, że dziś wyjeżdża, i dlatego, że pada ten drobniutki, szary, smutny deszcz. — Mogłeś powiedzieć wcześniej, Piotruś. — Ja się bałem. — Czego? Że cię pokrzywami po tyłku przeciągnę? — Że się będziesz, dziadku, śmiał ze mnie. — Chyba już wiesz, kiedy się śmieją, ? kiedy nie. Beczkę soli razem zjedliśmy. Chyba po raz pierwszy w życiu Piotrek pocałował z własnej woli czyjąś rękę, sękatą, ciężką rękę dziadka. — Nie trzeba, wnuczku. — Ja... ja przepraszam. Na szczęście ani mama zajęta oskubywaniem porzeczek, ani przeglądający jeszcze raz od nowa kolorowe foldery ojciec nie widzą sceny pojednania, gdyby widzieli, z pewnością chcieliby wiedzieć, co się właściwie stało i co to wszystko, na miłość boską, znaczy? Z pełną łubianką w ręku mama zachwyca się różami i dziadek przycina smukłe pąki na długich, dłuuugich pędach, układa w bukiet. — Może bym jeszcze trochę jarzyn zabrała, jak tu już jesteś- 96 my. Świeże z własnego ogrodu to zupełnie inna sprawa niż te wywiędłe sałatki w sklepie. I już jest jak co roku. Piotrek oczywiście poniesie swoją torbę, a rodzice zabiorą mnóstwo warzyw, łubiankę porzeczek i olbrzymi bukiet róz, Truano jest się z tym wszystkim zabrać, ale przecież jakoś dojadą do domu, co roku jakoś dojeżdżali. Ale coś jest jednak zupełnie inaczej, niż bywało zwykle. Po pierwsze, czymś nowym jest obecność pani Michaliny, która wiąże róże sznurkiem i wsypuje strąki groszku do ogromnej torby, a po drugie, przychodzą pożegnać Piotrka trzej bracia Leśniewscy, Sławek, Marian. I Elka. — Trzymaj się, Piotrek. 7 Kilka miesięcy... 97 — Przyjeżdżaj na przyszły sok, — Napisz do nas. — Koniecznie .napisz — to prosi Elka. — Napiszę. Przyjadę — obiecuje Piotrek szarpiąc się z błyskawicznym zamkiem swojej torby, wyciąga komiksy, klaser ze znaczkami. — Macie, weźcie na pamiątkę. Ojciec jest rozgniewany taką hojnością, drga mu mięsień w kąciku ust, ale nie wybucha. — Koniec wakacji? Piotruś, czy widziałeś film „Koniec wakacji"? — pyta Elka. — Tam także padał deszcz. — Padał. Podają sobie ręce. Do przystanku odprowadzi ich nie tylko dziadek, jak każdego roku, ale i pani Michalina, i Mucek. — Co się stało temu psu? Taki sparszywiały i kuleje. — Był chory. — Aha. Rodziców niezbyt interesują szczegóły choroby Mucka, chory to chory, i już. — Bardzo milutka dziewczynka — chwali mama Elkę Leśniewską. — I ci chłopcy także zupełnie sympatyczni. — Najgorsze łobuzy. — Wcale nie wyglądają na chuliganów. — Moja kochana, to są ci osławieni Leśniewscy — nazwisko Leśniewskich jest wymówione twardo, prawie zgrzytliwie. — Też masz się kim zachwycać! — Nie taki diabeł straszny, jak go malują — wtrąca pani Michalina. — Chłopaki jak chłopaki, ani lepsze, ani gorsze od innych. — Pozwoli pani, że pozostanę przy swoim sądzie. — A proszę, proszę. Nikt Heniowi nie zabrania myśleć po swojemu. Przez tylną szybę autobusu długo jeszcze widać dziadka, panią Michalinę i rudego Mucka przy dziadkowej nodze. — No, skończy się nareszcie to bisurmanienie. Za parę dni wyjeżdżasz na kolonie. Wydaje się, że już damy spokój tym wakacjom u dziadka. Więcej z tego złego niż dobrego. Jeżeli ktoś zna ojca, może się bez trudu zorientować, że ojciec jest najzwyczajniej wściekły, wcale nie zły, tylko właśnie 98 wściekły. Ale teraz w autobusie nie zdradzi swojej wściekłości, zrobi to dopiero w domu. Nie ma tym razem kolorowych i słonecznych opowieści o dalekich podróżach, wspomnień o spotkanych ludziach i obejrzanych budowlach, smaków i zapachów nowych potraw, przygód, które zdarzają się nawet podczas jazdy autokarem. Mama coś zaczyna blado i bez przekonania opowiadać, ojciec jej przerywa, jeszcze dużo czasu na opowieści, jutro, za tydzień, za miesiąc. Jak było do przewidzenia, w domu ojciec wyrzuca z siebie, chodząc między serwantką a wersalką (trzy kroki w jedną, trzy kroki w drugą stronę): — Tatuś się posunął, bardzo się posunął przez ten miesiąc. Trudno mieć pretensję, że dopuścił do choroby Piotra, i nie to mnie poważnie niepokoi. Jak ci się podoba, moja kochana, obecność tej osoby w domu mego ojca? — Robi sympatyczne wrażenie. — Phi! Dla ciebie wszyscy są sympatyczni, a ja ci powiem, że nie ma dymu bez ognia. — O co chodzi, Heniu? Ktoś musi pomagać teściowi w domowych sprawach. — Pomagać — parska drwiąco ojciec. — Ja sobie wyobrażam tę pomoc! Z wanny, w której siedzi, Piotr słyszy coraz pośpieszniejsze kroki między serwantką a wersalką, trzy w jedną, trzy w drugą- — Musimy działać. Rzecz jasna, napiszę do Eugeniusza i podzielę się z nim spostrzeżeniami, ale, tak czy tak, sytuacja moim zdaniem dojrzała do jakichś radykalnych posunięć. — Co masz na myśli? — A cóż jest naturalniejszego niż to, żeby tatuś u nas zamieszkał? To niemożliwe, niemożliwe — myśli Piotrek. Dziadek się nigdy nie zgodzi na porzucenie domu i ogrodu. Trzeba to zaraz powiedzieć ojcu. Kapiąc wodą, wyskakuje z wanny i biegnie do pokoju okryty tylko kąpielowym ręcznikiem. — Dziadek nie będzie chciał do nas się przenieść. — Aaaa, doczekałem się fachowego konsultanta. A czemu to, twoim udaniem, dziadek nie zechce się przenieść? 9P — Ojca martwi, że dziadek mieszka samotnie — zaczyna tłumaczyć mama. — U nas będzie miał odpowiednią opiekę. Przygotowane posiłki, wygody, ciepłą wodę, gaz. — Przecież jak dziadek ożeni się, nie będzie samotny... — Urwał w pół zdania, już zrozumiał, że właśnie tego nie wolno mówić, a w każdym razie nie teraz. — Coś ty powiedział? — Że dziadek się ożeni. — Skąd ci to przyszło do głowy? — Tak sobie powiedziałem — skłamał. — Przecież dziadek może się ożenić. Jakby chciał, to może. — Mówił ci o tym? — Nie. — Na pewno nie? — Na pewno. — Coś kręcisz — ojciec uniósł brodę Piotrka do góry, zajrzał w oczy. — Widzę, że kręcisz. — Wcale nie. Przez cienkie ściany słychać wszystko tak wyraźnie, jakby rozmawiający znajdowali się w zasięgu ręki, a nie za drzwiami drugiego pokoju. — No i proszę, w niczym się nie pomyliłem. — Heniu, nie denerwuj się, pamiętaj o swoim sercu. Nie masz żadnych dowodów, że jest tak, jak przypuszczasz. To wszystko są domysły.. — Moja kochana, a skąd Piotrkowi przyszedłby do głowy ten pomysł z małżeństwem? Dzieci w tym wieku są spostrzegawcze. Mógł coś także usłyszeć. — Może nie tak zrozumiał. Znasz przecież Piotra, sto pomysłów na sekundę, jeden dziwniejszy od drugiego. — Tego nie wymyślił. Zresztą wystarczyło spojrzeć, jak ona podkreślała na każdym kroku swoją ważność. Z trudem się powstrzymywałem, żeby nie wygarnąć, co myślę o jej postępowaniu. Wcale nie jest tak, jak sądzi ojciec. Ani dziadek nie jest znie-dołężniałym staruszkiem, ani pani Michalina niczego nie podkreśla. Wystarczy sobie przypomnieć wieczorne pogawędki, grzechot zmywanych naczyń w misce, głosy, śmiech, no, wszy- 100 stko. To, co mówi ojciec, jest niesprawiedliwe, nie powinien tak twierdzić, bo... bo nic nie rozumie. Gdyby pobył u dziadka chociaż przez dwa tygodnie, ale pobył tak naprawdę, a nie zajechał tylko, żeby napić się herbaty i zabrać kosz owoców, zaraz by zobaczył całą sprawę zupełnie inaczej. — Ależ, Wandziu, nie bądź naiwna. Znam tych ludzi, bądź co bądź wychowywałem się między nimi. Nie uwierzę w żaden altruizm. Wyrachowanie, tam wszyscy za dobrze liczą, żeby się bawić w sentymenty. — Ale przyznasz, Heniu, że teść... — O tak, tatuś był zawsze bezinteresowny i dlatego obawiam się poważnie, co z tego wyniknie. 101 Ta rozmowa trwa i trwa bez końca, mimo że rodzice są na pewno zmęczeni, wrócili wczoraj w nocy, przed południem pojechali po Piotrka, jutro rano idą już do pracy. Nad domami zapalają się barwne neony, ścicha warkot samochodowych silników, z otwartych okien rozlegają się te same serie z broni maszynowej i taka sama tętniąca galopadą muzyka. Elka przybiegła razem z braćmi, prosiła, żeby do niej napisać, mówiła o deszczu w filmie „Koniec wakacji", a przecież wakacje wcale się jeszcze nie skończyły ani dla niej, ani dla Piotrka. Jest dopiero trochę po połowie lipca, ponad miesiąc do pierwszego dzwonka. Ale miała słuszność, te wakacje już się skończyły, dziwne wakacje, ezas innego spojrzenia na znane sprawy. Czy Elka także zobaczyła coś zupełnie inaczej? Czy tym kimś, kogo ona teraz widzi inaczej, może być on, Piotrek? Bo coś się stało między nimi tego dnia, kiedy Elka przeszła przez skrzypiącą furtkę i stanęła przed klatką z królikami. Albo może stało się to podczas tamtej gry w zbijaka. A może w chwili, kiedy położył na jej kolanach list w niebieskiej kopercie. Wcześniej, później, ale stało się na pewno. Elżbieta Leśniewska, Elka Leśnieszczanka, ruda Elka, Marchewka. Piotr napisze do niej, ale nie tak zwyczajnie. To będzie niezwykły list, w tym liście będzie padał tamten deszcz ukośnie zacinający biczami wody, poczołga się nisko ciemna chmura, zapachną porzucone w błocie kwiaty. Pamiętasz? Bo ja pamiętam wszystko i — wiesz — nigdy nie zapomnę. A kiedy już napisze ten list do Elki, będzie mógł napisać jeszcze drugi. Do dziadka. Może i w liście będzie łatwiej powiedzieć dziadkowi, że się zmienił, że dużo zrozumiał. I jeszcze przekaże dziadkowi to, czego nie przekazał przez te wszystkie dni: słowa weterynarza o ogrodzie szczęśliwego człowieka. To jest ważne, chyba bardzo ważne. Jak to się stało, że zapomniał powtórzyć? Nic, napisze o tym, dziadek przeczyta i odłoży Piotr-kowe pismo do szuflady, gdzie leżą kartki z powinszowaniami imienin od ojca i stryja Eugeniusza, a także listy od Branka przysyłane na dziewiąty maja, rok po roku, przez tyle lat. W tamtym pokoju dalej toczy się rozmowa między rodzicami. — Zupełnie nie rozumiem twoich obiekcji. — (To ojciec.) — 102 / Chyba możesz mieć do mnie zaufanie. Z czystym sumieniem mogę powiedzieć, że kieruję się dobrem nas wszystkich. — Jakoś nie bardzo umiem sobie to wyobrazić. — (Teraz mama.) — Co tu sobie wyobrażać. Jakoś się .pomieścimy przy dobrej woli. —* Ale lekcje... — Lekcje będzie odrabiał w naszym pokoju. W jego wieku rozkładałem swoje książki na parapecie okna i też było dobrze. — A jeśli teść się nie zgodzi?. — Zostaw to mnie. Skrzyp rozstawianej wersalki, znak, że jednak nawet i ta rozmowa będzie miała swój koniec. — Nigdy dotąd nie stawiałeś, Heniu, tych spraw w tak zdecydowany sposób. Przyznam, że jestem zaskoczona. I jeszcze w dodatku zaraz po wycieczce, nawet nie dałeś mi ochłonąć. — Dotąd — ojciec mocno podkreśla owo „dotąd" — nie orientowałem się w sytuacji tak, jak orientuję się dzisiaj. — Może masz rację. — Mama mówi sennie i bez przekonania, jest zmęczona wyprawą do dziadka, zbieraniem porzeczek i tą rozmową także. —? Z całą pewnością mam rację. * * * Od rana nie wiadomo, co ze sobą zrobić, koledzy się rozjechali na cztery strony świata, tylko skarżypyta Jolka prowadza się z czarnym pudlem, pudel ma na imię Kaj ii mimo upału jest przyodziany we wdzianko zawiązywane na mnóstwo tasiemek, — Kaj ma trzy złote medale — chwali się Jolka. — Ciocia zostawiła go u nas'. I musi tak chodzić, bo mu się sierść będzie źle układała. Potem dodaje: — Mamy kolorowy telewizor. Jak chcesz, wpadnij. Fantazja, mówię ci. W piaskownicy wrzeszczą jakieś nieważne maluchy, nawet z nudów Piotrek nie ma zamiaru nawiązywać stosunków towarzyskich ze szczerbatymi uczniami pierwszej czy drugiej klasy. 103 Na porankach idą filmy znane na pamięć, „Jeździec bez głowy", „Flip i Flap w Legii Cudzoziemskiej", „Podwodna odyseja", „Pojedynek potworów", telewizja proponuje „Zorra" i „Wilhelma Telia". Jeźdźca w czarnej masce Piotrek miałby okazję oglądać po raz ósmy w życiu, niezawodnego łucznika po raz piąty. Naprawdę nie ma co robić, przecież nie będzie się wdrapywał na zjeżdżalnię, kręcił na karuzeli czy ćwiczył na tych drabinkach dla smarkaczy. Na placach zabaw śmierdzi smołą, w upale asfalt, którym są pokryte, zmienia się w klejąeą paciajkę. Po trawnikach rozstawiono deszczownie, dzieciaki wbiegają z wrzaskiem pod strugi wody, to także nie jest zajęcie dla przyszłego ucznia siódmej klasy. Liżąc lody przypomina sobie wędrówkę skrajem szosy. Sławek zdaje się mówił, że lubi czekoladowe i takie zielone, nie wiadomo jakie. Co robi Mucek, kiedy już nie ma Piotrka? Pewnie drepcze statecznie za dziadkowymi nogami, dziadek się zatrzymuje i Mucek się zatrzymuje, dziadek siada i Mucek układa się pod krzesłem, dziadek wstaje i Mucek także się podnosi, żeby znów powędrować krok w krok za swoim gospodarzem. Czy Mucek ma żal do Piotrka? Czy wie, że nie raz i nie dwa Piotrek najzwyczajniej zapomniał o istnieniu Mucka pochłonięty własnymi sprawami? Mucek nigdy nie zapomina o niczym, kiedy potrzeba, potrafi dać do zrozumienia, że to mu się podoba, a z tym nigdy się nie zgodzi. Jak zawsze po powrocie do Warszawy Piotrka ogarnia tęsknota za wszystkim, co pozostało tam, u dziadka. Nowa jest tylko myśl o Elce, ale pasuje do tamtej, znanej tęsknoty. Kalafior ma smak wygotowanego papieru (nie jadł oczywiście wygotowanego papieru, ale wyobraża sobie, że tak właśnie musi smakować), w mieszkaniu jest duszno. — Wszędzie dobrze, ale w domu najlepiej. Jedz, Piotrek. Z pewnością jadłeś od przypadku do przypadku, a potrzebujesz regularnego odżywiania, i to bogatego w kalorie. ? Kiedy tak ojciec mówi, mogłoby się wydawać, że regularne posiłki bogate w kalorie są najważniejszą rzeczą na świecie. — A wcale nie. •'' — Mój kochany, ja doskonale wiem, jak jada dziadek. Pajda chleba z miodem i kubeczek zsiadłego mleka. 104 Kompot jest nijaki, paókowaty i za słodki. — Dlaczego nie jesz? — Jem. — Ja po kolejkach stoję, a ciebie w zęby kłuje — wybucha ni z tego, ni z owego mama. — Jak z kolonii wrócisz, będziesz się stołował w barze mlecznym. Mam już tego wszystkiego zupełnie dosyć. Po obiedzie także nie ma co ze sobą robić, od rozgrzanego asfaltu bucha w górę zastałym gorącem, kurz trzeszczy w zębach. — Dlaczego się snujesz? — Bo nudno. — Może oboje z mamą matmy cię zabawiać? O, nie! Zajmij się czymś sensownym. — Kiedy nie mam czym. — To weź się za coś pożytecznego. — Leżąc na wersalce, ojciec szeleści rozłożoną gazetą (przypomnienie muszego lotu nad stołem, tutaj nawet nie ma much), udziela Piotrkowi dobrych rad. — Przejrzyj podręczniki do siódmej klasy, poczytaj lekturę, zrób porządek na półkach. Nie pozostaje nic innego, jak- zamknąć się w pokoju i przejrzeć owe podręczniki, a także powyciągać wszystko z regału i porozkładać na podłodze. To, co Piotrek gromadzi od lat, można by od biedy określić mianem skarbów: krzemienie oblane wapienną skorupą, w środku smoliście czarne albo bursztyno-wożółte, prześwitujące różowo muszle skujek, bardzo ogromna szyszka, nie wiadomo z jakiego drzewa, potrójny kłos, bagnet z ułamanym ostrzem, zamek od prawdziwego karabinu (mocno przeżarty rdzą), jakaś część od czegoś (nikt nie ma pojęcia, co tó rzeczywiście jest), stary ołowiany żołnierz (żołnierz jest czer-wono- granatowo-złoty, dosiada siwego konia) i wreszcie komiks, szwedzki, duński albo norweski, z którego nie można nic zrozumieć, ale można oglądać ilustracje przedstawiające osiłka w lamparciej skórze i hełmie kosmonauty. Osiłkowi towarzyszy piękna dziewczyna ubrana nader skąpo w bikini z tej samej lamparciej skóry, zamiast kasku piękna dziewczyna nosi nad czołem płonącą gwiazdę. — Może byś wreszcie zlikwidował ten śmietnik! — Za 105 drzwiami pachnie benzyną, mama czyści zamszową kurtkę. Jakim sposobem wie, co się dzieje w pokoju Piotra, pozostanie tajemnicą. ^—Dorosły chłopak, a zbiera i trzyma byle co. Uwaga mamy coś przypomniała ojcu, słychać szelest składanej gazety, skrzypnięcie wersalki, znak, że ojciec wstał. — Piotr, chodź no tutaj! ^ ; Już wiadomo, że to nie będzie przyjemna rozmowa. — Powiedz, mój drogi, ile kosztował bloczek „Sojuz-Apollo"? Nie wiesz? A może mi powiesz, jaka jest cena kosmicznej serii węgierskej? Albo mongolskiej, tej związanej z wysłaniem sondy na Marsa? Palec ojca oskarżycielsko godzi w Piotrka. — Rozdawać będziesz, tak? I to jeszcze komu? Leśniewskim! Nie dostaniesz maski, mowy nie ma. Do października wstrzymuję ci kieszonkowe. Musisz si^ nauczyć szanować pieniądze. Zarób i rozdawaj, proszę bardzo, wolna droga. Jeżeli Piotrek teraz odpowie, w tym samym momencie rozpocznie się długa tyrada, że ojciec w jego wieku nie tylko szanował każdy grosz, ale już sam zarabiał, zbierał makulaturę, butelki, złom, wynajmował się do kopania kartofli i zbierał na dniówkę truskawki, a przy tym wszystkim uczył się bardzo dobrze, najlepiej z oałej klasy. Więc Piotrek przezornie milczy. — Żebyś sobie zapamiętał! — kończy ojciec. Podchodzi do okna, spogląda na dół. — Wandziu! — woła matkę, teraz patrzą oboje. — Ci z parteru kupili malucha. — Ciasny — krzywi się mama. — Wolałabym wartburga. — Będziemy mieli akurat wartburga, kiedy synek będzie wszystko wynosił z domu i rozdawał. W ten sposób nikt nie na-starczy, choćby miliony zarabiał. Już można się wycofać na palcach, po cichu, za własne drzwi, bo między rodzicami zacznie się pewnie jedna z tych rozmów, jaki samochód należałoby kupić, gdyby w ogóle mogli kiedykolwiek porwać się na taki wydatek. — Trabant jest ekonomiczniejszy, mały przepał, łatwy w konserwacji. ?— Wyglądu nie ma. Mydelniczka. — Możesz jeździć rolls-roycem, jak ci zależy na wyglądzie. Ja mówię realnie. 106 — Skody mi się podobają. — Mnie nie. Tylko fiat, trabant albo syrena. — 1 tak nie mamy pieniędzy. Słychać podniecone głosy tych z parteru, którzy myją i tak nienagannie błyszczący samochód, po jezdni i chodniku płyną strugi wody zapienione białymi kłębami mydlin. — ...a ja ci mówię, że to jest realne. — Pierwsza część ojcowej wypowiedzi została zagłuszona przez krzyki posiadaczy małego fiata, nie wiadomo wcale, co jest takie realne i dlaczego. Szkoda, że Piotrek nie zabrał do dziadka tego komiksu w nieznanym języku. Jesteś do niej podobna — mógłby powiedzieć Elce przewracając postrzępione kartki. Bo naprawdę, jak się dobrze przyjrzeć, to dziewczyna z gwiazdą jest podobna do Elki; taki sam kolor włosów i w ogóle. Gdyby miał zdjęcie Leśniesz-cżanki, mógłby porównać: tę z gwiazdą nad czołem i prawdziwą Elkę, która stała z nim na ganku, gdy lunął nagły deszcz z czarnej chmury. Zresztą po co fotografia? Wystarczy przymknąć oczy, a zaraz zjawi się Elka, taka sama, jaką widział pierwszego dnia, schodzącą ze stopni drewnianego ganku. Piotrek sięga po fiński nóż i układa go na wyciągniętej dłoni niby do pikutowych widełek. Dudnią schody, Elka zbiega ucieszona, że jak co roku przyszedł Piotrek, zaraz zapyta go, jakie miał stopnie, i pochwali się, że ona ma na świadectwie prawie same piątki. Pod płotem leży obrażony Mucek. Mieliśmy jechać do kąpieli — mówi jego niechętnie zwieszony ogon i oklapłe w smutku uszy. Leśnieszczaki wyśmiewają Mariana, że grał z dziewczynami w zbijaka. — Zasnąłeś czy co? — do pokoju zagląda mama, mierzy wejrzeniem stos Piotrkowych skarbów rozsypanych po podłodze. — Jeśli nie zlikwidujesz tego bałaganu, ja sama to wyrzucę. Patrzeć nie można. Dlaczego w tym domu jest tak jakoś jakby duszno? Rzecz jasna, że to są rzeczywiście rupiecie, szpargały i w ogóle, tylko że dla Piotrka wcale takie nie są, nie ma zamiaru ich wyrzucać i nie potrafi wzbudzić w sobie skruchy za ofiarowany klaser i rozdane komiksy. Czemu dziadek nie tylko domyślił się, że kwiaty były zrywane dla Elki, ale także potrafił rozumieć, dlaczego zostały zerwane i porzucone? Dziadek rozumie wszystko 107 f fff 3. ? *» ~- 3 Won & albo prawie wszystko, ojciec niewiele, chociaż Piotrek jest z nim przez cały długi rok, a u dziadka kusy miesiąc, ledwo trzy tygodnie. Kiedy dziadek twierdzi, że coś jest czarne, najpewniej to coś jest rzeczywiście czarne, kiedy to samo mówi ojciec, wcale nie wiadomo, czy to prawda. Może być czarne, a może nie być, w każdym razie Piotrek nie dostrzega tego czarnego koloru, który podobno jest. Każdy sąd wypowiadany przez ojca brzmi jak twierdzenie z podręcznika matematyki, nikt przy zdrowych zmysłach nie będzie zaprzeczał, że licznik mnoży się przez licznik, a mianownik przez mianownik, to jest złe, to jest dobre, to czarne, to białe i już. A dziadek mówi inaczej, tak jakby chciał usłyszeć zdanie Piotrka, jakby zależało mu, żeby Piotrek zdradził, co myśli o tym czy o tamtym. No i tłumaczy, a kiedy ktoś tłumaczy, jakoś łatwiej się wszystko rozumie. Chociażby o tym pająku, który mądrze buduje swoje sieci, albo o tym, że czasami trzeba wspomnieć nieobecnych. Nawet najsroższe połajanki dziadka nie były za bardzo na serio, bo był przy nich uśmiech zatajony w zmarszczkach okalających oczy, ledwo dostrzegalne drgnięcie krzaczastych brwi, rozbawione przymrużenie powiek. Niejednemu chłopakowi mówiłem to samo, więc i tobie powiem, chociaż to tyle, co by grochem o ścianę rzucać — tak można by przetłumaczyć nie wypowiedziane myśli dziadka. Ojciec, chociaż jest rodzonym synem dziadka, nie odziedziczył nic z jego zdolności rozumienia, dla ojca istniało tylko to, co sądził on sam, racja zawsze leżała tylko po jednej stronie. Wreszcie kończy się ten spotniały, nudny dzień, w którym nie wiadomo było, co z sobą począć.' — Na wycieczce była z nami dziewczynka w twoim wieku. Doskonale wychowana, bardzo na miejscu. Chciałabym, żebyście się zaprzyjaźnili. Jutro wieczorem przyjdą państwo Jankowscy z Lilianką. Proszę cię, Piotr, abyś się tak zachowywał, żebyśmy się nie musieli za ciebie wstydzić. Tą nowiną mama żegna już leżącego Piotrka. — Pan Jankowski pracuje w księgowości w zakładzie ojca. Bardzo sympatyczny. Akurat potrzebna Piotrkowi jakaś doskonale wychowana 108 Liliana, którą przez następne pół roku rodzice będą mu stawiali za przykład. — Jaki ty doprawdy jesteś! Inny na twoim miejscu toby się ucieszył, a ty nic. Gdy Piotrek się budzi, jest bardzo wcześnie, środkiem jezdni pełznie pomarańczowa polewaczka, okrągłe szczotki zmywają asfalt z szuraniem, jest pusto i chłodno. Spod sklepu donosi się szklane brzęczenie, przywieźli butelki z mlekiem. Z półotwartych, osłoniętych firankami Okien po kolei jazgo-czą budziki, jedne cienko i przenikliwie jak ujadający piesek, inne basowo i dostojnie niczym dzwon. Na balkonie sąsiedniego bloku ukazał się ojciec Jolki skarżypyty, w podkoszulku i piża-mowych spodniach, rozejrzał się na boki i ostrożnie zrobił dwa przysiady, rozkładając szeroko ramiona. Na ten dzień mama wzięła sobie wolne, jutro Piotrek jedzie na kolonie, a dzisiaj przychodzą z wizytą państwo Jankowscy, więc trzeba pochodzić po sklepach. — Dwie pary skarpet, dres, spodnie, dwie koszule, sweter, sandały. — Sandały zostały obrócone na wszystkie strony i odstawione z westchnieniem na bok. — Czy ty nie rozumiesz, że wszystko kosztuje? Już zniszczyłeś. Kurtkę też poplamiłeś smołą. Palcami cię będą wytykali, że jesteś niechluj. Chodzili długo po sklepach, onama dźwigała jedną ciężką siatkę, Piotrek drugą. Wreszcie kupili wszystko, co chcieli kupić, to znaczy, co mama chciała kupić, a nie było tego mało, siatka aż wyłamywała ciężarem bark. — Zapakuj się, później sprawdzę, czy wszystko masz. Nie zapomnij, jak w zeszłym roku, o ręcznikach i paście do zębów. Nie mam zamiaru świecić z twojego powodu oczami. Torba jest już zaciągnięta na błyskawiczny zamek, ale mama z powrotem otwiera, ogląda zapakowane rzeczy, każe przynieść z łazienki lawendowe mydło, z szafy sześć chustek do nosa. I zostawić finkę, na koloniach nóż jest niepotrzebny, łatwo o nieszczęśliwy wypadek. Komiksu z dziewczyną, która nosi nad czołem gwiazdę, mama też nie pozwala zapakować, w świetlicy będą pisma. Czy Piotrek, nie pamięta, że w zeszłym roku wy- 109 chowawczyni miała pretensję o komiks? Książkę z lektury, proszę bardzo, ale żadnych komiksów! Obiadu dzisiaj nie będzie, bo przychodzą państwo Jankowscy, gdzieś tak około piątej poda się podwieczorek. ?Przyjrzawszy się uważnie Piotrkowi, mama nagle wpada w rozpacz. Zarośnięty jak zbój, nie można go ludziom pokazać, bo się przestraszą. W tej chwili marsz do fryzjera, potem zaraz do domu. U dziadka nikogo nie obchodziło, czy Piotrek jest ostrzyżony, czy nie, nawet te nieszczęsne plamy ze smoły nie miały większego znaczenia, w każdym razie nikt nie łamał rąk z tego powodu. Plama to plama, nie ma potrzeby się nad nią rozwodzić. Co by powiedziała mama, widząc wysmodruchanych Leśnieszezaków? Brr, aż strach o tym myśleć. — Włóż garnitur. Tylko, na litość boską, nie wybrudź się! Ten garnitur jest kremowy, z błyszczącymi guzikami, nosi się do niego białą koszulę, białe podkolanówki i muszkę, krótkie spodenki mają ostro zaprasowane kanty. Brudzi się bardzo łatwo, trzeba nieustannie uważać, żeby czegoś nie dotknąć, o coś się nie otrzeć, na czymś nie usiąść. Właściwie w tym garniturze można tylko stać, jakby się połknęło kij, i zdmuchiwać niewidzialne drobiny kurzu z kremowych rękawów. Piotr nie znosi tego garnituru, mama lubi go bardzo. — No, wreszcie wyglądasz jak człowiek. Razem z ojcem przybywa do domu butelka wina, koniak jest, przywieziony z Rumunii, cała, nie napoczęta butelka. — Tak się zastanawiam, czy wypada podać ten koniak z wycieczki? — Nie pomyślałem o tym — martwi się ojciec. — Rzeczywiście może to nie najlepiej. Widok zastawionego już stołu przywraca mu jednak dobry humor. — W porządku. Gdyby tak Michalski albo, powiedzmy/Przybyła, naczelny inżynier, to co innego. Dla Jankowskich wystarczy tego, co jest. Kiedy się słyszy taką rozmowę, coś rośnie w gardle, ma się chęć krzyknąć, stłuc salaterkę z kompotem, umyślnie wybru-dzić kremową kurteczkę o błyszczących guzikach. Przynajmniej 110 s Piotrek czuje taką ochotę, chociaż słyszał już nieraz podobne rozmowy. Na stole pysznią się sałatki, kolorowe, przybrane chrupkimi liśćmi sałaty, jajkiem pokrajanym w ćwiartki, różowe plastry schabu, cieniutko nakrajana bułka, pudełka z rybkami w barwnych sosach. Na parapecie czeka na swoją kolej tort, ogromny, zwieńczony czapą bitej śmietany. Porzeczkowa galaretka drży lekko, krwawo prześwituje przez nią popołudniowe słońce. To są porzeczki z dziadkowego ogrodu, te same, które zbierała mama w mżącym kapuśniaczku. Rosły sobie, dojrzewały, a tu nagle przemieniły się w tort, który stoi na ósmym piętrze nad ludną ulicą, daleko od ogrodu, od krzaków, od tamtego słońca. — Proszę, Piotrusiu, nie robić takich min. Zależy mi na tym, żebyś się poprawnie zachowywał. Gdyby spróbował wytłumaczyć^o czym myśli, rodzice byliby bardzo zdziwieni. Prawie na pewno ojciec powiedziałby coś o skutkach zadawania się z Leśniewskimi, normalnym ludziom takie rzeczy nie chodzą po głowie. Czy to nie wszystko jedno, skąd się wzięły porzeczki na porzeczkowy tort? — Witamy, witamy! O, nowa suknia! Liłianko, to jest Piotruś. Prosimy państwa do pokoju. Och, przepraszam, syn jest okropny dzikus, chłopcy w tym wieku, państwo rozumieją... Nie ma powodu, żeby Piotrek nie lubił państwa Jankowskich z dobrze wychowaną córką Lilianą, którzy przyszli z wizytą do rodziców, ale nie lubi ich niejako z góry, na zapas, odyma się cały i stroszy obronnie w gwarze powitań. — Już państwo macie takiego dorosłego syna? Nigdy bym nie uwierzyła, gdybym nie zobaczyła na własne oczy. I jak się udały wakacje, młody człowieku? Wszystko jest drażniące, ten „młody człowiek" po prostu nie do zniesienia. — Piotruś był na wsi. — A Lilusia zawsze z nami jeździ. Nie potrafiłabym zostawić jej samej. — Piotruś ma na wsi doskonałą opiekę. Teść ma własny dom w miejscowości letniskowej. — O, to zazdroszczę państwu. My z żoną marzymy o chatce gdzieś niedaleko Warszawy i o ogródku. 111 — A słyszał już pan, że Michalski kupił działkę nad Zalewem? — Niemożliwe! — Mówiono mi o tym, jako o rzeczy zupełnie pewnej. — No, tak. Najpierw wóz, potem letni domek, normalna kolej spraw. Szczerze powiem, że zazdroszczę, to prawdziwy odpoczynek taka działka. Zalesiona? — Przyznam, że me pytałem. Ta cała Lilusia jest ciemnowłosa, wysoka, wyższa od Piotrka, chuda jak patyk. Nie wygląda .na to, żeby czuła się zbyt pewnie, raczej jest przestraszona, chyba chętnie by stąd uciekła, gdyby tylko mogła. — Proszę się częstować. Koniaku? Marka przecież dobrze znana. — Ojciec śmieje się z własnego żartu, goście mu wtórują. — Cóż to, Lilusia bez apetytu? Piotruś, poczęstuj Lilusię. Pod ciężkim spojrzeniem ojca podsuwa chudej dziewczynce salaterkę, ona grzecznie nabiera na talerz." Ufff, ma to już za sobą. — Prawdziwe frykasy. — Wszystko takie świeżutkie. _ — Jedzcie, dzieci. Witaminy najważniejsza rzecz. Ja to Lilusi jeszcze kupuję Vibald. Jest anemiczna. — Syn zdrowy, ale ostatnio mocno się przeziębił. Teść, państwo rozumieją, starszy człowiek i nie dopilnował zmiany przemoczonego obuwia. — Ile to kłopotów z tymi dziećmi! Już teraz się denerwuję z powodu tego przejścia do szkoły średniej. Namawiam Lilusię, żeby się zgłosiła do olimpiady polonistycznej, to daje dodatkowe preferencje. Piotrek jest prawie pewien, że Liliana rzuca swojej matce mroczne spojrzenie. Może nie lubi takich rozmów o sobie, może jej trochę wstyd, że Piotrek tego słucha? Inaczej było przy stole u Leśniewskich, u Sławka, u Mariana, u Karola. Zjadało się raz-dwa, nie toczyło długich rozmów, nie siedziało bez końca nad wymazanymi sałatką i sosem majonezowym talerzykami, muszka nie łaskotała w szyję, idiotyczne kremowe rękawy nie brudziły się od zetknięcia z obrusem. A naprzeciwko nie siedziała żadna Lilusia, tylko Elka. 112 ~ Kawy czy herbaty? Zaraz ojciec zaproponuje obejrzenie slajdów z dawnych wycieczek. — Szkoda, że nie mam jeszcze błon z naszej wyprawy. Miło byłoby sobie przypomnieć wspólne przeżycia. — Bardzo dużo zrobiono w Rumuni na odcinku turystyki. Tylko zazdrościć. — Ale z obsługą nie najlepiej. Pamiętają państwo ten incydent z kelnerem? — Rzeczywiście oburzające. — Dobrze go usadził nasz przewodnik. Szczękają zmieniane klatki slajdów. Wartburg, Galeria Drezdeńska, Brama Brandenburska w Berlinie, Unter den Linden, tereny dorocznej wystawy kwiatowej w Erfurcie — to wszystko Piotrek widział sto razy. Czemu ojciec nigdy nie zawiózł tych swoich slajdów do dziadka, dziadkowi podobałby się Erfurt, klomby skomponowane z żywych kwiatów, obrazy i makaty z płożących roślin, baseny kwitnące kielichami różowych, żółtych i szkarłatnych nenufarów. A może te slajdy przypomniałyby mu coś więcej? Gdyby zobaczył na slajdach morze, to samo morze szare i spienione, które wyrzucało niegdyś na brzeg rozbite łodzie, połamane skrzynie i utopionych ludzi, co by wtedy powiedział? — Teraz, proszę państwa, Węgry — zapowiada ojciec. Aparat do wyświetlania slajdów trzaska coraz prędzej. — Dolina Dunaju, na wzgórzach ruiny zamków. Nad Balatonem. Balaton jest bardzo płytki. Tu Wyspa Małgorzaty, słynne podgrzewane baseny ze sztuczną falą. Parlament. Katedra Świętego Stefana. A to restauracja regionalna z orkiestrą cygańską. Stado świń na puszcie. Motel niedaleko Szegedu, gdzie mieszkaliśmy dwa dni. Nowoczesny, prawda? , Potem jest Bułgaria. Mauzoleum Władysława Warneńczyka, ogólny widok na kompleks hotelowy w Słonecznym Brzegu, port w Burgas, cerkiew Aleksandra Newskiego w Sofii, pasmo Witoszy z okna autokaru, tłuścioch przywalający swoim ciężarem małego osiołka, degustacja miejscowych win w piwnicach w Tyrnowie. Tyrnowo jest także: łupkowe dachy, wąskie uliczki. 8 Kilka miesięcy..-! 113 Główną postacią tycłi wszystkich" slajdów jest mama. Mama stoi pod lipami na Unter den Linden, mama wącha kwiaty w Erfurcie, zwiedza galerię, kąpie się w Balatonie, popija wino z malowanego dzbanuszka, pozuje na tle złotych kopuł cerkwi, palm i osiołków. Ojciec pojawia się z rzadka, slajdy z ojcem są nieostre i nie doświetlone, mama nie może się nauczyć posługiwania aparatem fotograficznym. — Przemiła pamiątka. My robimy zdjęcia, ale to nie to samo. — Moja złota, już dawno namawiałem cię na slajdy. Wreszcie pan, panie Henryku, przekonał żonę, że to lepsze niż album. Zapalono światła i na stół wjeżdża tort. Wygląda naprawdę wspaniale, biel i czerwień, śmietana i porzeczki, krwawe refleksy padają na kryształową paterę. — Teść jest zamiłowanym ogrodnikiem — zaczyna swoje mama. — Jego owoce są bezkonkurencyjne. Z żadnych kupnych porzeczek nie można otrzymać takiego koloru i aromatu. Zaraz państwo sami ocenią. Gdy przychodzi jego kolej,, Piotrek obronnie cofa talerzyk. Nie chce tortu. — Dziękujesz za tort? Co się z tobą dzieje, Piotrusiu? Może by opowiedzieć mamie, co się z nim dzieje? Piotrek pamięta, co mówiła pan Michalina, dobrze pamięta, nic nie zapomniał. To nie powinien być tort z owoców przywiezionych od dziadka. I nie powinni go jeść ci opaleni, obcy ludzie, ta chuda Lilusia o mrocznym spojrzeniu. Ogród dziadka to jest ogród dziadka i nie ma nic wspólnego z tymi gośćmi, ze rżniętą paterą, ze slajdami ojca, z tymi rozmowami. To... to jest gorsze od połamanych kwiatów, bo kwiaty były dla Elki, Elka ma coś wspólnego z dziadkowym ogrodem, przynajmniej dla Piotrka ma na pewno. — Dziękuję za wino. Jesteśmy wozem, państwo rozumieją. — Jeden kieliszek zawsze można. — Wykluczone. Łatwo o wypadek. Państwo jeszcze nie zmotoryzowani, więc nie zdają sobie sprawy, czym grozi picie a"lkoholu. Wargi ojca zaciskają się niechętnie, ojciec nie lubi, kiedy mu się przypomina, że jeszcze nie ma samochodu. Sam może mówić na ten temat, innym — wara. 114 — Doskonały tort. Czy można poprosić o drugi kawałek? — Ja wezmę przepis od pani Wandzi. — Z największą chęcią. Liliana parę razy dziobie łyżeczką swój kawałek tortu i odsuwa talerzyk. — Jedz — odzywa się do niej Piotrek zduszonym szeptem. — Jak wzięłaś, to musisz zjeść. — Nie muszę. Ty też nie jesz. — Ja to co innego. — A skąd ty wiesz, że ja nie jestem coś innego?, — A bo tak. : — Lilusiu, opowiedz koledze, co widziałaś na wycieczce. —• Matka Lilusi ma takie jasne włosy, że aż prawie białe, na przegubach jej rąk podzwania całe mnóstwo srebrnych bransoletek, je z wielkim apetytem, chętnie się śmieje. ~ Ona ma doskonałą pamięć, proszę państwa. — I co widziałaś? — Dużo. — A konkretnie? — Ma dziwną ochotę rozzłościć tę całą Lilu-się, dlatego spytał, co widziała, i dlatego pyta teraz dalej, chociaż wcale nie jest ciekawy je j wrażeń z podróży. ?**^ — Konkretnie przejrzyj sobie podręcznik [do geografii, to będziesz wiedział. -2 .-??' , — Wyobraź sobie, że kiedyś przeglądałem. — To dobrze. — Coś taka dowcipna? — Akurat taka sama, jak ty. Starci rozprawiają z wielkim zapałem o owej pani Malinowskiej, która przebierała się po trzy razy dziennie. Podobno to kuzynka kogoś z działu osobowego, strasznie arogancka, zupełnie bez wychowania. To skandal, że trzeba było podróżować w takim towarzystwie! Jakby te jej ciuszki były najważniejsze na świecie! Państwo sobie wyobrażają, odmówiła wspólnego spaceru do winnicy, bała się, że sobie zakurzy spodnium. W autokarze siedziała przez dwie godziny na upale, dobrze jej tak! — Ja to bym kiedyś pojechała na wieś — odzywa się całkiem cicho owa Liliana. — Nie byłaś? 115 — W Krynicy Morskiej byłam, ale dawno i to wcale nie jest wieś. — Głupio, że nie byłaś. Pojedź kiedyś. — Może jak będę dorosła. Ale nie ruszyła tortu podziabanego łyżeczką. — No, moi państwo! My tu gadu, gadu, a jutro praca czeka. Muszą nas państwo kiedyś odwiedzić. Z synkiem, rzecz jasna. Serdecznie zapraszamy. — Dziękujemy za zaproszenie. tf Po odejściu gości ojciec mówi gniewnie: F — Co za tony, myślałby kto! I wozem musieli się pochwalić. — A Piotrek oczywiście utytłał się jak prosię. O! O! — Istotnie, kremowe rękawy noszą ślady sosu i bitej śmietany. — Słowem się do nikogo nie odezwał. — Mała Jankowskich też nic nie mówiła. — Bardzo cię przepraszam, Heniu, ale przywitała się jak człowiek, nie trzymała łokci na stole, nie zalała się sosem. Na tej twojej wsi chłopak całkiem dziczeje, strach go ludziom pokazać. — Na jakiej mojej? Sama zaproponowałaś, żeby go znowu tam zawieźć. Ja byłem przeciwny, o ile jesteś łaskawa sobie to przypomnieć. Kiedy ojciec mówi prawie szeptem, to znaczy, że jest dotknięty do żywego. — Przeciwny, przeciwny! Ale nie przypominam sobie, żebyś "coś innego zaproponował. Przecież nie można zostawić chłopaka na miesiąc w pustym mieszkaniu ani związać go sznurkiem. — Ja u siebie załatwiłem kolonie, ty też mogłaś się postarać, na pierwszy turnus. Im ojciec mówi ciszej, tym mama bardziej podnosi głos. — Ile razy mam powtarzać, że u mas jest ograniczona ilość miejsc? Dwa razy mi odmówili! Nie pamiętasz? Jakoś jednak dochodzą do porozumienia, rzeczywiście Piotrek musiał i w tym roku pojechać do dziadka, nie ma się o co sprzeczać. To nie jest nic niezwykłego, po każdym powrocie dochodzi do takiej wymiany zdań. Zawsze mama musi powiedzieć o TEJ TWOJEJ WSI i o tym, że Piotrek zupełnie zdziczał przez te trzy tygodnie, a ojciec zaczyna odpowiadać szeptem 116 i udowadniać, że pomysł wakacji u dziadka wyszedł od mamy. Dziwne jest tylko to, że dzisiejsza rozmowa odbywa się w obecności Piotrka, normalnie toczy się po wyprawieniu go do łóżka, co nie znaczy "wcale, że on jej nie słyszy, ale można się przynajmniej spodziewać, że tak właśnie jest. Dzisiaj spodziewać się nie można. — No, sam widzisz, co my z tobą mamy! — Ziewając ojcisc przekazuje Piotrkowi część winy za sprzeczkę z matką. — Kłopotów a kłopotów, a satysfakcje raczej wątpliwe. Gdy wreszcie wszystko cichnie, Piotrek zakrada się do kuchni i zabiera resztę tortu do siebie, do pokoju. W światłach latarni i przesuwających się reflektorów je śmietanę i porzeczki nie czując wcale smaku. Ten weterynarz powiedział o szczęściu i było coś bardzo ważnego w jego słowach. Dziadek twierdził, że dla niego ogród wcale nie jest ogrodem, tylko czymś zupełnie innym, ale nie wyjaśnił czym. Dla rodziców ogród był miejscem, gdzie rodziły się dorodne owoce d warzywa, przy okazji zabierało się je do Warszawy, dla gości i do słoików, nic nie kosztowały i były dużo ładniejsze niż te ze sklepów Hortexu. No, a dla niego, dla Piotrka? Czy dla niego ten ogród i dom też coś własnego znaczyły? Co? Na dworcu kłębiły się tłumy zdenerwowanych rodziców. Wydawało się, że właściwie są tylko rodzice, koloniści zupełnie zginęli w ciżbie. Potem się okazało, że jednak są i oni, objuczeni torbami i walizami. Jeszcze wielki bałagan w zarezerwowanym wagonie i wreszcie wszystko było w porządku. — Napisz! — Pamiętaj, nie przezięb się! — Włożyłam ci drugi sweter. — W plecaku masz zaadresowane kartki. Kolonijni koledzy wychylali się przez okna, przyobiecywali, że napiszą, że się nie przeziębią i że będą nosili dwa swetry naraz. — Słuchaj wychowawcy, nie grymaś przy posiłkach i nie rób głupstw. Trzymaj się! — Do widzenia, Piotrusiu! : Na kolonii było jak na kolonii, ta sama szkoła ogrodzona dru- 117 olaną siatką na betonowych słupkach, te same łóżka ustawione w klasach, to samo jezioro, a raczej ten sam kawałek jeziora, także starannie ogrodzony. W najgłębszym miejscu woda sięgała Piotrkowi nieco powyżej pasa, nie było mowy o wymknięciu się na głębszą toń. Te same spacery po lesie i kopanie piłki na boisku. Nie wszyscy kopali, część tkwiła w świetlicy, oglądając teleferie. Stół pingpongowy był' jeden, za to kilka kompletów różnych gier. Szachy też były te same, co w zeszłym roku, w jednym pudełku brakowało czarnej wieży d dwóch pionków. Tylko zamiast znanej z poprzednich lat wychowawczyni pojawił się nowy wychowawca, brodaty, a jakże, uzbrojony w aparat z potężnym półmetrowym obiektywem, noszony bez przerwy na szyi. Nie byłoby w nim nic nadzwyczajnego, gdyby nie pewna rozmowa, do której doszło już przy końcu turnusu. — Nie będziesz występował podczas ogniska? — Zadając to pytanie wychowawca rozkręcił obiektyw i ułożył na stole kilka nagwintowanych pierścieni i kilka matowych soczewek. — Robisz przez cały czas takie wrażenie, jakbyś spał na stojąco. — Wcale nie śpię, proszę pana. — Nie mam na myśli prawdziwego snu. Jesz, chodzisz do kąpieli, grasz w nogę, niby wszystko w porządku, kłopotów wychowawczych nie sprawiasz, ale przez cały czas odnoszę wrażenie, że ciebie tu nie ma. Tak, to prawda. Przez cały czas Piotrek właściwie przebywał gdzie indziej, napisał nawet kilka listów, jeden do Elki, w tych listach nie było nic specjalnie ważkiego, ale wciąż wracało słowo „pamiętam". Tego samego dnia, kiedy wysłał list do Elki, wysłał i drugi. Do dziadka. Zapisał ciasno prawie trzy strony. Same pytania ciągnęły się w nieskończoność: jak Mucek? co z panią Michaliną? czy jeszcze przyjeżdża weterynarz? czy są już śliwki? co teraz kwitnie? czy dziadek ma żal o tamto? czy... Najważniejsze pytanie nie zostało wcale postawione, bo Piotrek najzwyczajniej bał się je zadać. Zresztą nie wierzył, żeby to, o co chciał zapytać, mogło się rzeczywiście wydarzyć. W lipcu (nigdy nie pada śnieg, słońce nie wschodzi w środku nocy, wierzby nie owocują gruszkami, a ryby nie przechadzają się środkiem ulicy. To, co jest niemożliwe, nie powinno się zda- 118 rzać, chyba że w książkach i filmach, ale to zupełnie inna historia. Fakt pozostawał jednak faktem, Piotrek bujał myślami całkiem gdzie indziej, a wychowawca to odkrył i stąd doszło do rozmowy. x — Jakieś kłopoty? — Nie. — Poprawki, o ile wiem, nie masz. Coś w domu nie tak? — Złożył razem dwa pierścienie, skręciła — Możesz nie odpowiadać, to właściwie z mojej strony tylko ciekawość, nic innego. — Mogę odpowiedzieć. — Więc co to jest? — Co? — Twoja nieobecność. Tylko nie mów, że się nudzisz, nudzą się wszyscy z najstarszej grupy. Kolonie to być może znakomita przechowalnia maluchów, ale nie miejsce dla dorastających ludzi. Chciałem skombinować dla was żaglówkę, zorganizować maraton pływacki, wypuścić się z wami na kilkudniową ro-binsonadę i nic z tego. Bezpieczeństwo, katary, zachwianie systemu trzech kalorycznych posiłków na dobę... Jednym słowem, marzenie ściętej głowy. Nuda jest taka sama dla wszystkich, nie specjalnie dla ciebie. — Chyba tak. Coś się pokręciło z pierścieniami i soczewkami, obiektyw został skręcony, a mimo to na stole została jeszcze jedna, samotna, zapomniana soczewka. — Popatrz, popatrz, mam superatę, z którą nie wiadomo co zrobić! Jakie zmartwienie może mieć człowiek w twoim wieku, jeżeli przyjąć, że ze stopniami w porządku, w domu normalnie, a zdrowie dopisuje? Czy wiesz, że wyglądasz, jakby cię bez przerwy bolały zęby? — Nie bolą mnie zęby. : — Ale wyglądasz tak, jakby bolały. A może powiedzieć brodaczowi to, o czym Piotrek ciągle myśli? — Bo ja bym chciał, żeby zostało tak, jak jest. — Wytłumaczyłeś, bracie. Teraz już mam jasny obraz. — Uśmiech skrył się w brodzie. — Co ma zostać tak, jak jest? 120 ?' Co? Jak' w ogóle można pytać: co! Ma być domTogrodzony drewnianym płotem, przy domu ogród, drzewa o biało pomalowanych pniach, jasnozielone kępy roślin strzelające kielichami kwiatów, pszczele brzęczenie, kołowrót odarty łańcuchem do jasnej miazgi, rudy Mucek z lisim pyszczkiem i dziadek w poplamionym kapeluszu. Dopóki jest dziadek, to są i Leśniewscy, i Elka, i glinianki, i rower, i pikuty, i wszystko. A to może przestać być, ponieważ... — Ja nie chcę, żeby dziadek mieszkał u nas. To wyznanie brzmi głupio i dziecinnie, można by sądzić, że Piotrek nie lubi dziadka, nie chce się z nim dzielić mieszkaniem, wolnym czasem, rodzicami. — Czemu to? — Bo nie chcę. — Z twojego punktu widzenia jest to rzeczywiście dostateczny powód, nie jestem jednak pewien, czy obiektywne racje uzasadniają twoje pragnienie. A teraz serio. Dziadek jest samotny, prawda? — Nie. Tak. — Niezbyt zdrowy? — Tak. — Powiem ci szczerze, nie podoba mi się twój egoizm, bo to się nazywa egoizm, nie inaczej. Samotny, starszy, chory człowiek ma prawo do opieki, nawet kosztem niezadowolenia kogoś takiego, jak ty. Myślałem, że naprawdę przeżywasz coś, w czym warto ci pomóc, a ty, okazuje się, jesteś po prostu małym sobkiem, który na zapas zamartwia się, że będzie musiał chodzić do apteki i słuchać dziadkowego kaszlu. — Wcale nie! Udało się znaleźć miejsce na zapomnianą soczewkę, wreszcie obiektyw był skręcony, jak należy. — Pewien jesteś? Mam do was pecha. Ile razy jestem przekonany, że macie poważne zmartwienia, okazuje się, że ktoś cierpi z powodu posiadanych przez kolegę oryginalnych lewi-sów albo dlatego, że to koleżankę, a nie ją, wybrano na próbne zdjęcia do filmu. Wymyślacie problemy, jesteście jak francuskie pieski, które nawet podczas upału trzeba zawijać w kołder-, kę, żeby się nie przeziębiły. 121 Taka była ta rozmowa, która niczego nie wyjaśniła i nie pomogła w niczym. Zresztą młody wychowawca nie zrozumiał Piotrka, to wcale nie było dziwne, ponieważ Piotrek sam też niezbyt dokładnie rozumiał, o co mu chodzi. A może i rozumiał, tylko nie potrafił tego przekazać innemu człowiekowi, przecież ta historia była bardzo długa i skomplikowana i właściwie należało ją opowiadać od słów: „Mój ojciec urodził się na wsi pod Warszawą...'1 -'i**;» -Jc» Albo może sięgnąć w jeszcze bardziej zamierzchłą przeszłość: „Mój dziadek był konduktorem w tramwajach..." Chociaż nie, nie tak. Najpierw trzeba opisać ogród, dokładnie, nie zapominając "o niczym, bo każda rzecz może okazać się najważniejsza i najpotrzebniejsza do zrozumienia sprawy. Dom też opisać, z winoroślą rozpiętą na kracie, z niskimi sufitami, zapachem jabłek przepajającym ściany, dymem kładącym się po niebie w młodym zmierzchu; poduszki ułożone jedna na drugiej, napiętrzone w stosy, skrzypiące drzwi, których prawie nigdy nie zamyka się na klucz, bo po co? A jak już opisze się to, co najważniejsze, można opowiedzieć o dziadku, tak najzwyczajniej opowiedzieć; jak budowali wspólnie klatkę dla królików, jak poszli razem na cmentarz i dziadek rozmawiał z babcią, podczas gdy Piotrek czekał przy bramie, o hstach od Branka składanych rok po roku w szufladzie, o pani Michalinie, Mucku, Elce, Leśniewskich, ścieżce podsuwającej się pod rowerowe koło, snopie kwiatów rzuconym w błoto. Jak już skończy się tę opowieść, wtedy dopiero wolno powiedzieć: Chcę, żeby to było. Jeżeli to zostanie przedstawione tak właśnie, będzie można bez trudu pojąć, o co właściwie chodzi. Inaczej nie. Tylko że istnieje jednak jeszcze ta druga część opowieści, ta, która zaczyna się od słów: „Mój ojciec..." Tej nikomu nie można przekazać, bo nie wiadomo, jak i kiedy się zaczyna i czym się kończy. A mimo to na pewno istnieje druga część tej historii, jeszcze nieznana, ale pozostająca w nierozdzielnym związku z pragnieniem: chcę, żeby to zostało. Na peronie jest mama z nie zblakłą jeszcze opalenizną, ożywiona i troskliwa. — Dobrze ci było? W co się bawiliście?. Miałeś sympatycznych kolegów? Jak z pogodą? 122 Na te pytania odpowiada się kolejno. Było dobrze. Bawiliśmy się wesoło. Koledzy sympatyczni. Pogoda w kratkę, ale obleci. — A w domu istne trzęsienie ziemi. Na szczęście już po remoncie. Dziesięć dni koczowaliśmy w jednym kącie, malarze, cykiiniarz, specjalista od lakierowania parkietu, hydraulik, koniec świata. — Nie pisałaś o tym. — Nie byłam w stanie. Cieszę się, że mam to już za sobą. Przed dworcem mama proponuje lody. Mogą być, czemu nie, na kolonii lodami nie przekaraniaino. Mieli kiedyś dać na deser, ale nic z tego nie wyszło, podobno rozpuściły się w termosach. — Czemu ojciec nie przyszedł z tobą?^ — Ojciec pojechał do dziadka. — Coś się stało? — Nie. Nic się nie stało. — To po co pojechał? — Porozmawiać. Lody są mieszane, truskawkowe, śmietankowe, czekoladowe, duża porcja, rozpuszczająca się w ozareczce kolorowo i słodko. — Nie spiesz się tak z fjedzemiem, Piotrek, bo dostaniesz anginy. Bardzo łatwo przeziębić gardło, szczególnie w upaŁ. — O czym ojciec chce rozmawiać z dziadkiem?.. ** — Ile razy mamy ci powtarzać, tże nie wolno" się wtrącać w sprawy dorosłych ludzi? Jedz lody i wychodzimy. Te lody nie są woale dobre, a przynajmniej przestały być dobre od momentu, kiedy mama zabroniła wtrącać się do spraw; dorosłych. — Chyba zostawię. — Popie oczy, księży wóz! Miałeś ochotę na dużą porcję. Zupełnie niepotrzebny wydatek, mogłeś się zastanowić, ile jesteś w stanie zjeść. W odmalowanym, wylaki&rowanym, pachnącym czystością mieszkaniu jest dziwnie obco. Inaczej. Za regał wsunięto nowe składane łóżko, kwiecisty pas materiału i aluminiowy stelaż. — Gdzie są moje rzeczy?, — Ostrzegałam, że wyrzucę. Nie podoba mi się śmietnik w domu. Na półkach zostały tylko książki, schludnie pookładane w sza- 123 ry papier, grafionem, ojcowym pismem wyciągnięto na grzbietach tytuły: Klub włóczykijów, Księga urwisów, Wakacje z du~ chami, Siady białego księżyca, Mister Di, Wyspa Skarbów, Trzej muszkieterowie, Widmo z Głogowego Wzgórza. Osobno te do zwykłego czytania, osobno lektury, przedziela je karton, wykaligrafowano na nim: Beletrystyka (po jednej stronie), Lektiu ry szkolne (po drugiej). — Powinieneś podziękować, że zlikwidowaliśmy ten bałagan. Nareszcie jakoś wygląda w twoim pokoju. Za to nie można dziękować. Jeżeli nie chce się awantury, można tylko milczeć. I chyba najrozsądniej będzie nie mówić nic. — Zawsze wyobrażam sobie, kiedy cię nie widzę, że jesteś dużo mądrzejszy. — W łazience do wanny leje się z szumem woda. Żelazne prawo powrotu to natychmiastowa kąpiel. — Kiedy ty wreszcie zaczniesz serio myśleć, Piotrek? Zachowujesz się ciągle jak smarkacz. — To znaczy jak? -, __ — Niepoważnie. Dzieci naszych znajomych są znacznie dojrzalsze niż ty. Chociażby ?? mała Jankowska. Mógłbyś brać z niej przykład. Chyba chodzi o to, że Piotrek nie rozpromienił się na widok dokonanych porządków, że jest naburmuszony, że znowu wyrósł z wiatrówki. Takie najzwyklejsze pretensje przy corocznych spotkaniach po powrocie z kolonii. — Aha, był list do ciebie, ale się zgubił podczas porządków. I — Od kogo? ; — Od jakiejś koleżanki. 1 Dla mamy Elka jest „jakąś koleżanką", kimś, czyj list może zostać zawieruszony, podarty albo omyłkowo wyrzucony do śmieci. Bo to musiał być list od Elki. To na pewno był list od Elki. — Kupiliśmy ci dżinsowy garnitur w Juniorze. Bardzo ładny. Nie chcesz obejrzeć? Piotrek nie chce. Co może go obchodzić dżinsowe wdzianko, kiedy wie, że nigdy nie przeczyta listu od Elki Leśniewskiej? — Myślałam, że będziesz zadowolony. Dla ciebie naprawdę nie warto nic robić. Czy ty w ogóle potrafisz ocenić to, oo masz? 124 Przed zamkniętymi drzwiami łazienki mama jeszcze długo mówi o niewdzięczności, egoizmie, trudnym charakterze Piotrka, a kiedy tak mówi; świat staje się Jesacze trudaiie^zy d'° jesienią, bo przecież łatwiej jest żyć, ^dząc, że się jest udanym, niż wtedy, gdy wie się, że nie wszystko jest w porządku. Wieczorem wraca ojciec, wyjątko^0'bez owoców> bez bukietu. — Ho, ho, jeszcze isię wyciągnąłeś! Chłop całą gębą z ciebie się robi. — Co u dziadka? — W porządku. Co by miało być? 1— Nie wiem. — Dziadek cię pozdrawia. ?— Ja do niego napisałem. — Nie wspomniał o tym. Przy kolacji mowa jest o nadc^zącym roku szkolnym. ? ojciec, i mama oczekują, że Piotrek wreszcie poważnie weźmie się do nauki, przecież chyba dotarło do niego, że stopnie z dwóch ostatnich klas liczą się ???? przyjmowaniu do szkoły średniej? Nie od rzeczy byłoby takż* wybrać jeden przedmiot, zapisać się do koła historycznego crt geograficznego, to także jest brane pod uwagę. Na co mo& Uc*y* przeciętny uczeń z przeciętną cenzurą? Na nic! Zupełnie na nic Mama i ojciec będą głęboko rozczarowani, jeżeli Piot^k nie dostanie się do szkoły średniej, i dlatego właśnie usiłują Juz teraz' zawcfSU' pomz-mawiać z nim jak z dorosłym człowi^kiera' ma^ nadzie^> ze to rozumie i że postara się zostać dobry**1 uczniem. Rozmowa między rodzicami zacz/™ ** w kuchm', mo^ cicho, ale nie tak cicho, żeby nie m°^a b^ł° Pochwy°lc ??1??? zdań. — ...tak, być może w najbliższym czasie. T° nie byla prZy" jemna rozmowa. Nie słychać, co odpowiada czy o c° Wia ????' ?™?&™™ jej głos szum wody i jęk kranu. . , ?\/?„™ „ „ • • • ? - „rrienhr. ale me bez oporów. — Mam wrażenie, ze uznał argufi y' Dopiero kiedy powiedziałem, że... Kran chrypi coraz głośniej, po proStu jęczy. ??± ~-„ „ ?. ? \. +,* idu ido rozumiałem się z ni- — Coz, nie są zachwyceni, bez trv*uu ^ mi. To bardzo ułatwiło sprawę. 125 Nie wiadomo, kto i czym nie jjest zachwycony^ i ~®a ułatwia sprawę. -Teraz dopiero, po zakręceniu Krauu, słychać głos ?????* — .Rozmawiałeś z mą także? — Tak, «— I? — Trudno mi teraz precyzować jakieś ostateczne wnioski. Przypuszczałem, że będzie gorzej. Głośny łoskot pokrywek, coś upadło. —? Jednak