16374

Szczegóły
Tytuł 16374
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

16374 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 16374 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

16374 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Arthur Conan Doyle Duet z przygodnie stosowanym chórem Tytuł oryginału The Duet Opracowano na podstawie wydania z roku 1914, w przekładzie anonimowym, opublikowanego nakładem „Słowa Polskiego” we Lwowie. Egzemplarz udostępniła Biblioteka Główna Uniwersytetu im. Adama Mickiewicza w Poznaniu Do Pani Maud Crosse Droga Maud! Wszystkie dwuwioslowe łódeczki, które wyruszają w podróż po wielkim oceanie życia potrzebują map, które wskazywałyby im kierunek. Każda wyrusza ochoczo, a wioślarze z ufnością patrzą w przyszłość. Liczymy jednak wiele nieszczęśliwych wypadków, bo podróż łatwa nie jest, po drodze zdarzają się skały i mielizny. Przedstawiam tu parę kartek z Twego życia. Opowiadają o dniach spokojnych i burzliwych, burzliwych wzruszeniami, które wydają się niegroźne oglądane z wysoka, z pokładu olbrzymiego statku, ale stanowią poważne niebezpieczeństwo dla małych dwuwiosłowych łódek. Jeżeli Twój przykład powrotu do równowagi może pomóc komuś innemu w uspokojeniu się, wiem, że wynagrodzi Ci to moje wtargnięcie w Twe prywatne sprawy. Niech wasza podróż przejdzie tak, jak jej początek, a gdy kiedyś wiosła wypadną wam ze znużonych rąk, niech znajdą się inne kochające dłonie, by je z gotowością pochwycić. A zatem wesołej podróży! Przyjaciel Twój na zawsze. Autor UWERTURA O DATĘ Woking, 20 maja. Najdroższa Maud! Matka Twoja zaproponowała, a my zgodziliśmy się na to, że ślub odbędzie się z początkiem września. Czy nie myślisz, że można by zmienić termin na 3 sierpnia? Będzie to środa i dzień ze wszech miar odpowiedni. Postaraj się zmienić datę, gdyż jest dogodniejsza z wielu względów. Z niecierpliwością oczekuję odpowiedzi. A teraz najdroższa… (reszta nas nie obchodzi). St. Albans, 22 maja. Najdroższy Franku! Mama nie sprzeciwia się dacie 3 sierpnia, a ja gotowa jestem uczynić wszystko, co sprawi przyjemność Tobie i jej. Naturalnie trzeba zmienić zaproszenia oraz przynaglić krawcową i innych dostawców, ale nie wątpię, że to da się zrobić. Ach Franku!… (następne nie jest objęte naszym programem). Woking, 25 maja. Najdroższa Maud! Myślałem właśnie o zmianie daty i przypomniałem sobie, że pierwszego sierpnia zaczynają się ferie bankowe i podróż w tym czasie nie jest przyjemna. Zdaje się, że powinniśmy przyspieszyć ślub. Pomyśl na przykład, jak niemiła byłaby dla wuja Józefa podróż z Edynburga z tłumem bankowców i ich rodzin. Byłoby z naszej strony egoizmem nie ułożyć projektów tak, by chronić gości od niewygód. Wszystko to wziąwszy pod uwagę, myślę, że dzień 20 lipca, również środa, byłby najodpowiedniejszy. Mam nadzieję, kochanie, że wytężysz wszelkie siły, aby przekonać mamę. Gdy pomyślę… (to zbacza z tematu). St. Albans, 27 maja. Najdroższy Franku! Myślę, że to co pisałeś o pierwotnym terminie, jest bardzo względne. Nadzwyczaj to z Twojej strony uprzejmie, że myślisz o wuju Józefie. Rzeczywiście nie byłoby mu przyjemnie podróżować w tych warunkach i musimy zapobiec temu. Jest tylko jedna poważna przeszkoda, którą podaje mama. To mianowicie, że wuj Perciwal, drugi brat mamy, przyjeżdża z Indii specjalnie na ślub. (Pomyśl Franku: nasz ślub). On mnie zawsze bardzo kochał i mógłby czuć się dotknięty, gdyby ślub odbył się przed jego przyjazdem. Nie sądzisz, że dobrze byłoby poczekać? Mama pozostawia to do osądzenia Tobie, zrobimy jak uznasz za stosowne. Franku! (Reszta jest poufna). Woking, 29 maja. Najdroższa! Zdaje mi się, że nierozsądne ze strony wuja Perci wala byłoby czuć urazę, że w wyborze terminu tak dla nas ważnego nie oglądamy się na jego przyjazd. Myślę, że po namyśle obie z mamą tak się na to zapatrujecie. Jednak uwaga Twoja w jednym nadzwyczaj jest trafna. Byłoby rzeczywiście nietaktownie urządzać wesele bezpośrednio przed przyjazdem wuja. Przypuszczam, że wtedy miałby prawo czuć się dotknięty. Aby więc uprzedzić wszelkie rozżalenie, może Ty i matka Twoja zgodzicie się, że lepiej będzie, jeżeli datę ślubu oznaczymy na 7 lipca. Będzie to czwartek. Czytając Twój ostatni list… (reszta nas nie obchodzi). St. Albans, 1 czerwca. Mój Franku! Przekonana jestem, że masz rację mówiąc, że nie trzeba urządzać wesela przed samym przyjazdem wuja Perciwala. Przykro by nam było dotknąć go w jakikolwiek sposób. Mama chodziła do pani Mortimer porozumieć się co do sukien. Ta powiedziała, że robota może być przyspieszona i wszystko będzie gotowe do 7 lipca. Jest ona bardzo poczciwą osobą, a jej suknie leżą cudownie. O Franku, to już tylko parę tygodni i… Woking, 3 czerwca. Moja najdroższa Maud! Jakie dobre jesteście obie z matką przychylając się do moich propozycji. Tylko proszę nie kłopoczcie się sukniami. Potrzebujesz jedynie kostiumu podróżnego do ślubu, a resztę wyślą za nami. Jestem pewien, że biała suknia z czarnym paskiem — ta, w której grałaś w tenisa u Arlingtonów, wystarczyłaby zupełnie. Wtedy wyglądałaś w niej wprost cudownie. Zdaje się, że lubisz ją najbardziej ze wszystkich. Miałaś ją na sobie wtedy, gdy… pamiętasz! Wszystkie swe suknie musisz mieć zawsze! Ileż wspomnień jest z nimi związanych? Chcę cię w nich widywać całe lata. To wszystko piszę, aby wytłumaczyć, że skoro masz tyle ładnych sukien, nie powinno ci zależeć na pani Mortimer. Jeżeli się z robotą spóźni, rzeczy te przydadzą się potem. Nie chcę uchodzić za egoistę i niewyrozumiałego, ale moja najmilsza, byłoby przesadą pozwolić, aby mój krawiec lub Twoja krawcowa stali się przeszkodą w zawarciu małżeństwa. Ja chcę mieć Ciebie, Twoją zgrabną, drogą osóbkę; abyś tylko miała Twój „weselny kabacik”, jak mówi poeta Burns. A teraz posłuchaj! Pragnę, abyś wpłynęła na matkę i zjednała ją dla zmiany, drobnej tym razem, w naszych projektach. Im wcześniej wyjedziemy w podróż poślubną, tym hotele będą mniej przepełnione. Chciałbym, aby pierwsza Twoja podróż ze mną odbyła się bez śladu niewygody. W lipcu cały świat wyrusza na wakacje. Gdybyśmy wyjechali z końcem czerwca, uprzedzilibyśmy wszystkich. W tym, tym miesiącu! Spróbuj to ułożyć najmilsza; dzień 30 czerwca, wtorek, byłby doskonały. W urzędzie obeszliby się beze mnie. W ten sposób mielibyśmy dość czasu na zapowiedzi, zaczynając od tej niedzieli. Oddaję Ci tę sprawę, staraj się ją przeprowadzić. St. Albans, 4 czerwca. Najdroższy Franku! Mało brakowało, a musielibyśmy wołać doktora po nadejściu Twego ostatniego listu. Mama prawie spazmów dostała, gdy jej przeczytałam wyjątki. Jak to ja, jedyna córka, miałabym brać ślub w starej sukni. Ty bywasz czasem nadzwyczajny. Albo ta myśl, abym wszystko nosiła latami. Zrobię to czasem dla Ciebie, jak będziemy zupełnie sami, ale te suknie już teraz są niemodne. Gdybyś za rok zobaczył Twoją elegancką żoneczkę w sukni z wąskimi rękawami (w towarzystwie pań ustrojonych w bufy), nie pocieszyłbyś się myślą, że to w tej sukni po raz pierwszy… wiesz! Prawdę mówiąc, muszę mieć ślubną suknię. W przeciwnym razie mama nie uważałaby naszego małżeństwa za ważne. Gdybyś wiedział, jaka będzie śliczna, nie sprzeciwiałbyś się temu. Wyobraź sobie: srebrnawopopielata, wiem, że lubisz popielaty kolor, trochę białej koronki przy kołnierzu i mankietach oraz cudny haft z perełek. Do tego kapelusz jasnopopielaty z piórem i błyszczącą klamrą. Te wszystkie szczegóły mało Cię zajmują, mój panie, ale będzie Ci się podobał ten strój, gdy go ujrzysz. Ucieleśnia on Twój ideał gustownej skromności, który to sposób ubierania się jest w wyobrażeniu wszystkich panów oszczędny, dopóki nie mają żon i nie widzą rachunków od krawca. Krawcowa powiada, że gdy popracuje parę nocy, wykończy wszystko do 30. Franku, czy to możliwe! Od wtorku trzy tygodnie. A zapowiedzi! Ze strachem myślę o tym wszystkim. Drogi chłopcze, czy ja Ci się kiedyś nie znudzę? Co bym zrobiła, gdyby się tak stało? A najgorsze jest to, że Ty mnie w ogóle nie znasz. Ja mam setki wad, a Ty jesteś zaślepiony miłością i nie widzisz ich wcale. Ale kiedyś opadną ci łuski z oczu i zobaczysz wszystkie. Toż to będzie reakcja! Zobaczysz, jaka jestem samowolna, leniwa, roztrzepana, w ogóle nieznośna. Ale kocham Cię Franku z całego serca i duszy, licz na to. Dobrze się stało, że to napisałam, bo lepiej abyś wiedział, czego się możesz spodziewać. Powiesz sobie: Przynajmniej powiedziała wcześniej i nie jest gorsza niż obiecywała. Franku! Myśl o trzydziestym! PS. Zapomniałam dodać, że mam też popielatą z białym czapeczkę do sukni. Jest milusia. Zgodzili się więc co do wyboru daty. UWERTURY CIĄG DALSZY W TONACJI MINOROWEJ Woking, 7 czerwca. Najdroższa moja Maud! Tak bym chciał Cię widzieć, cały dzień byłem smutny… smutny, w głębokiej melancholii. Tęskniłem do Twego głosu; do dotknięcia ręki. Dlaczego desperuję ja, który za trzy tygodnie mam zostać mężem najmilszego dziewczęcia w całej Anglii? Pytam o to ciągle sam siebie i odpowiedź przychodzi — nieszczęsne sumienie męczy mnie ciągle. Czuję, że mogę zawieść Twe zaufanie, że winien Ci jestem zadośćuczynienie i nie wiem co zrobić. W ostatnim Twoim liście wspominasz, że jesteś roztrzepana. Nie, to nie Ty, ale ja i to w najgorszym znaczeniu tego słowa, od dnia, w którym Cię pokochałem. Tak zapamiętałem się w mojej miłości, tak mi ona ozłociła wszystko, że ani razu nie spojrzałem w oczy prozie życia i nie omówiłem z Tobą realnych warunków naszego małżeństwa. I teraz, prawie w ostatniej chwili, przychodzi mi na myśl, że Cię namawiam na postępek, który może rzucić cień na Twą świetlaną egzystencję. Cóż mogę Ci ofiarować za to, co poświęcasz dla mnie? Siebie, moją miłość i wszystko co posiadam, ale jak to mało, razem zebrawszy. Ty!… piękna, dobra, wesoła, najmilsza w świecie; a ja? Człowiek przeciętny, o miernej przeszłości i nieskrystalizowanych jeszcze ambicjach na przyszłość. To partia niewielka, a właściwie nędzna. Masz jeszcze czas, pomyśl, a jeżeli uznasz, że Cię to może za drogo kosztować, cofnij się bez obawy cienia wyrzutu z mojej strony. Stawiasz na kartę całe swoje życie. Nie mogę trzymać Cię za słowo dane wtedy, gdy jeszcze wszystkiego tego nie przemyślałaś. Teraz, gdy Ci to wszystko przedstawiłem, będę miał sumienie spokojne, cokolwiek się stanie; że oczy miałaś otwarte. Powinnaś porównać obecne swoje życie z tym, które Cię czeka. Ojciec Twój jest bogaty, a przynajmniej dobrze sytuowany i Ty byłaś przyzwyczajona mieć wszystko, czego zapragnęłaś. O ile znam dobroć Twej matki, wiem, iż żadne Twe życzenie nie pozostało nie spełnione. Żyłaś bez troski, ubierałaś się ładnie; obszerne mieszkanie, ogród, psy, ptaszki, pokojówka. Żadnych zgryzot, żadnej obawy o jutro. Tak sobie dobrze uprzytamniam bieg Twych zajęć: rankami muzyka, śpiew, ogrodnictwo, książki; po południu obowiązki towarzyskie, wizyty, goście, później tenis, fortepian, powrót ojca z miasta, miłe kółko rodzinne; od czasu do czasu odmiana, przyjęcie proszone, tańce, teatr, i tak miesiąc za miesiącem, rok za rokiem upływa, a Twoja buzia wesoła, pogodny charakter działa dobrze na otoczenie, co znowu promieniuje na Twoją własną egzystencję. Troska o byt materialny? To rzecz ojca. Gospodarstwo? To obowiązek matki. Żyłaś jak kwiat lub ptaszek, a czego od życia zażądałaś, dawało. A teraz musisz się zastanowić nad tym, co Ci życie obiecuje na przyszłość, jeżeli jeszcze chcesz je dzielić ze mną. Pozycja, stanowisko? Tego ofiarować Ci nie mogę, kim jest zastępca kasjera w towarzystwie ubezpieczeń? Nawet nie ma o czym mówić. Gdyby Dinton umarł — co niech Bóg broni, bo jest najlepszym w świecie chłopcem — dostałbym jego miejsce. Poza tym nie mam widoków na karierę. Mam wprawdzie aspiracje literackie, kilka krytyk po miesięcznikach, ale zdaje się, że do niczego wybitniejszego w tym kierunku nie dojdę. A dochody? Mam 400 f.szt. rocznie i tantiemy od interesów, które prowadzę. Ale to prawie nic. Ty dostaniesz 50, suma naszych dochodów pozostanie większa niż 400, ale mniejsza niż 500 f.szt. Czy pomyślałaś o tym, że trzeba będzie porzucić piękną willę w St. Albans, salony, pokój bilardowy, taras i zamieszkać w małym domku z ogródkiem w Woking, wynajętym za 50 f.szt. A gospodarstwo? Trzeba będzie wysiłku, aby zachować pozory zamożności przy ograniczonych dochodach. Gryzę się, bo czuję, że wychodzisz za mnie nie podejrzewając długiej, uciążliwej walki o byt, którą masz przed sobą. Maud, ukochana Maud, czuję, że za wiele poświęcasz dla mnie. Gdybym był prawdziwym mężczyzną, powiedziałbym: Zapomnij o mnie, zapomnij o wszystkim. Niech ten okres będzie epizodem wykreślonym z Twego życia. Możesz znaleźć lepszego — ja i moja miłość mogą zakryć słońce, które rozświetla Twą egzystencję. Jesteś taka delikatna i wdzięczna, jakże mogę myśleć o tym, aby Cię wciągnąć w krąg wyczerpujących trosk życiowych i kłopotów związanych z rządzeniem domem. Myślę o Twym wdzięku, elegancji, czarującym sposobie bycia; nie, stworzona jesteś, aby żyć życiem i oddychać atmosferą, jaka Cię dotąd otaczała. A ja wykorzystuję niegodnie to szczęście, że się Tobie podobałem… Jestem potworem samolubstwa, pozwalając Ci zejść w to, nad czym widzę Twoją wyższość. A co Ci daję w zamian? Te i tym podobne myśli przychodzą mi ciągle do głowy i doprowadzają do rozpaczy. Wspominałem Ci, że miewam czasem napady czarnej melancholii, ale nigdy takie, jak dzisiejszy. Nie życzę najgorszemu wrogowi, aby był tak nieszczęśliwy jak ja. Napisz do mnie, najmilsza Maud, i powiedz, co myślisz o tym wszystkim. Czy masz odwagę, czy nie boisz się zmian; a może ja mam rację? List otrzymasz rano, a wieczorem mogę już mieć odpowiedź, jeżeli złapię listonosza. Wilson był dziś u mnie i zakrzyczał mnie głupim gadaniem, podczas gdy moje myśli były przy tej sprawie. Wprawił mnie w usposobienie wprost samobójcze, ale przypuszczam, że nie byłem dla niego niegrzeczny i uśmiechałem się przez cały czas. Ciekawe, co lepiej: być uprzejmym hipokrytą, czy niegościnnym a szczerym. Żegnaj najdroższa, tym droższa, im więcej się boję, że Cię mogę utracić. Twój na zawsze. St. Albans, 8 czerwca. Franku, na miłość boską, wytłumacz mi, co ma znaczyć Twój ostatni list. Mówisz tak, jakby nasza miłość była rzeczą, którą można zmienić lub skasować. Ależ Ty nie potrafiłbyś wyrwać tej miłości z mego serca. Ty chyba nie wiesz, czym stałeś się dla mnie, moim skarbem, moim szczęściem, moim wszystkim. Ja życie bym dała za Ciebie; każde uderzenie mego serca należy do Ciebie. Każda moja myśl do Ciebie się zwraca i to od początku, od owego wieczoru u Arlingtonów. Miłość moja jest tak wielka, tak silna, że ogarnia całe moje jestestwo, jest sprężyną wszystkich moich . czynów. To szczęście mego życia i zmienić tego nie można, tak jak serca nie można zatrzymać w piersiach. Jak Ty możesz, jak możesz mówić o takich rzeczach, kiedy ja wiem, że mnie kochasz tak samo jak ja Ciebie, inaczej nie mogłabym pisać tego co piszę. Jestem za dumna na to, aby odsłaniać swe wnętrze. Ale uważam, że taka duma nie jest na miejscu, kiedy każde niezrozumienie może nam złamać życie. Pożegnałabym Cię sama, gdybym czuła, że Twoja miłość znikła lub zmniejszyła się, ale wiem, że tak nie jest. Mój drogi, gdybyś wiedział, jak straszna jest myśl o rozłące, to byś jej nawet nie dopuścił do siebie. Sama możliwość wydaje się okropna. Gdy czytałam Twój list, o mało nie zemdlałam; pisać nawet nie mogę. Franku, nie odbieraj mi mojej miłości, ja bym tego nie zniosła, ona jest dla mnie wszystkim. Gdybyś mnie teraz zobaczył, scałowałbyś zaraz te brzydkie, palące łzy. Czuję się słaba i nieszczęśliwa, nie mogę nawet dokładnie zgłębić Twego listu, wiem tylko, że piszesz o zerwaniu i że jestem zmęczona i biedna. Telegram: Frank Crosse do panny Maud Selby, willa Lam, St. Albans: „Wyjeżdżam stąd dziś, ósma piętnaście wieczorem, przyjadę o północy”. St. Albans, 10 czerwca. Jak to cudownie z Twojej strony, drogi chłopcze, przejechać dwa hrabstwa, pobawić parę godzin, by mnie pocieszyć i wyjaśnić wszystko. Naturalnie, że to śmieszne wziąć Twój list tak bardzo do serca; ale gdy czytałam słowa: „zastanowić się, zerwać”, tak mnie to stropiło, że już nie mogłam patrzyć trzeźwo na resztę. Samo słowo „rozłąka” trzeba by napisać ognistymi literami, które wżerają się w serce. Wtedy napisałam głupi list do mojego chłopaka i biedak przyjechał o północy w stanie umysłu godnym pożałowania. Nigdy ci tego nie zapomnę. Przykro mi, że byłam taka głupia, ale przyznać muszę, że i Ty nie okazałeś się zbyt mądry. Ta myśl, że ja zakochawszy się w kimś, mogę się zniechęcić jego skromnym domem lub małymi dochodami! Śmieję się na myśl o tym. Czy myślisz, że szczęście kobiety zależy od tego, czy ma kilka salonów i pokój bilardowy albo swego psa i inne przedmioty zbytku, które wymieniałeś? Ależ to są dodatki, to nie jest istota szczęścia. Ty i Twoja miłość, oto istota szczęścia! Ktoś mnie kocha i będzie kochał z całego serca, ja jego tak samo; jak uczucie to wszystko wokół mnie zmienia i upiększa. Zawsze myślałam, że chcę spotkać w życiu wielką miłość i oto doznaję jej. Powiadasz, że zaciemnisz horyzont mego życia — ależ Ty sam jesteś moim życiem, gdybyś znikł z niego cóż by zostało? Mówisz o moim szczęściu nim cię poznałam — jakie wszystko było czcze i puste! Czytałam, grałam, śpiewałam, wszystko jak mówisz, ale po co? Mama tak sobie życzyła, ale właściwego celu w tym nie było. Wtedy ty wszedłeś w moje życie i wszystko się zmieniło; czytam, bo lubisz rozmawiać ze mną o przeczytanych książkach. Gram, bo lubisz muzykę. Śpiewam, aby Tobie zrobić przyjemność. We wszystkim czym się zajmuję, towarzyszysz mi w myśli. Staram się być coraz lepsza i szlachetniejsza, bo chcę być choć w części warta miłości, którą masz dla mnie. A Ty mówisz, że zaciemnisz mi życie. Ale teraz już wiesz. Moje życie jest wiele warte, bo wypełnia je miłość. Jest ona kamieniem węgielnym mego życia, motorem, każe mi wykorzystać każdy mój talent, najmniejsze uzdolnienie. Jakże mogłabym tak czuć, gdybym nie wiedziała, że uczucie Twoje jest równie głębokie? Niemożliwe byłoby uznać wielką, jedyną miłość mego życia za uczucie połowiczne, niezdecydowane. Mam nadzieję, że już nigdy nie pomyślisz, iż względy materialne mogą zachwiać naszą miłością. Ale dosyć słów serio! Mama była mocno zdziwiona Twoim wpadnięciem o północy i równie gwałtownym wyjazdem raniutko. Kochany chłopcze! Już nigdy nie pozwolisz się opanować złemu humorowi i czarnym myślom, prawda? Jeżeli chcesz im koniecznie podlegać, to masz czas tylko do trzydziestego, bo potem nie pozwolę. Woking, 11 czerwca. Najdroższa dziewczynko! Jakaś Ty miła, dobra, słodka. Odczytywałem kilkakrotnie Twój list, by się coraz bardziej upewniać, że stoisz o wiele wyżej ode mnie. Twoje pojęcie miłości jest wzniosłe i pozbawione egoizmu. Głupcem byłem myśląc, że względy materialne mogłyby nią zachwiać. A jednak to miłość właśnie poddawała mi skrupuły, że przeze mnie może Ci być źle na świecie i dlatego napisałem ów list. Prawie się cieszę, że była mała burza, bo o ile weselszy wydaje się potem blask słońca! Przez to poznałem Cię lepiej i głębiej wejrzałem w Twoją duszę. Wiedziałem, że miłość jest po prostu rdzeniem mej duszy trudno jest uczucia określać słowami — ale nie śmiałem przypuszczać, że ona i z Twojej strony jest tak głęboka. Jakoś dziś, w czasach tenisa i five o’clocków, wielka namiętność, taka, o jakiej czytamy w poezji i powieściach wydaje się nie na miejscu. Myślałem, że gdybym Ci wyjawił to, co czuję, to bym Cię zdziwił, a może przestraszył. A tu Ty napisałaś dwa listy, które zawierają właśnie to, co byłbym powiedział, szczerze i z głębi serca. To są moje własne uczucia i nie ma tam ani jednej myśli, której bym nie podzielał. O Maud! Ja często piszę i mówię lekko, żartobliwie, ale wiedz, że na całym świecie nikt nigdy nie kochał żadnej kobiety bardziej niż ja Ciebie. Niech się dzieje co chce, do śmierci i do skończenia świata Tyś dla mnie jedyna. Dopóki będziesz przy mnie, nie dbam o to, co złego przyszłość przynieść może. Gdyby Cię zabrakło, cały świat nie zapełniłby próżni. Mówisz, że stałem się motorem Twego życia, że czytasz chętniej, uczysz się więcej, wszystko Cię bardziej interesuje. Nie mogłaś wynaleźć nic, co sprawiłoby mi większą przyjemność. To jest cudowne, to po części usprawiedliwia moje pragnienie złączenia naszych egzystencji. To uspokaja moje sumienie pełne skrupułów. Dobrze się stało, jeżeli taki jest rezultat. Czuję się szczęśliwy i swobodny odkąd dowiedziałem się o tym. To niemożliwe, aby mój wpływ doskonalił Cię, ale skoro to mówisz, mogę się tylko cieszyć i dziwić. Rupton Hale, jeden z moich nielicznych przyjaciół, pesymistycznie zapatruje się na kobiety. Grałem z nim w środę po południu w golfa i dyskutowaliśmy o intelekcie kobiecym. Twierdzi, że kobiety nie mają swego zdania, ale zawsze umysł ich odbija jakieś światło, którego w tej chwili nie widać. Przyznawał im jedynie nadzwyczajną łatwość przyswajania cudzych zapatrywań. Na to przytoczyłem parę bardzo sprytnych uwag, które słyszałem od jednej pani. „To siady wrażenia, które jakiś mężczyzna ostatnio na niej wywarł” — odpowiedział. Według jego teorii w rozmowie z kobietą można odnaleźć ostatniego mężczyznę, który miał na nią wpływ. „Ona będzie odbiciem człowieka, który z nią ostatnio rozmawiał”. Nie było to uprzejme, ale niezupełnie pozbawione słuszności. Najdroższy skarbie, nim skończę, pozwól powiedzieć, że jeżeli wniosłem promień w Twoje życie, to Ty o wiele, wiele więcej rozjaśniłaś moje. Zdaje się, że dusza moja dopiero od naszego poznania się zaczęła żyć pełnią. Byłem przedtem taki małostkowy, samolubny, a życie miałem ciężkie, głupie i bezcelowe. Chodzić, spać, jeść, a potem umrzeć, jakież to trywialne i materialistyczne. A teraz mury zacieśniające horyzont opadły i otacza mnie bezgraniczna przestrzeń. Wszystko wydaje się piękniejsze: most na Tamizie, ulica Króla Wilhelma, plac Abschurch, ciasna klatka biurowa, samo biuro, wszystko zostało owiane nieznanym urokiem. Chodzę teraz prędzej i głębiej oddycham. A i lepszy jestem. Sam Pan Bóg wie jak bardzo tego potrzebowałem. Staram—się stworzyć ideał i postępować według niego. Czuję, że to nieuczciwe dać się postawić na piedestale, podczas gdy najstosowniejsza byłaby mysia dziura, w której mógłbym się skryć razem z mymi wadami. Jestem podobny do tego człowieka, o którym Browning pisze, że opłakiwał plamy na swej zbrudzonej duszy, ale radował się jasnością bijącą od jego pani. A więc moja droga, mała, jasna pani, dobranoc serdeczna, jedyna i na zawsze kochana. Sobota, sobota, sobota. Ach, jak mi spieszno do soboty, kiedy Cię mam zobaczyć. Pójdziemy w niedzielę posłuchać zapowiedzi. ZAKOŃCZENIE UWERTURY St. Albans, 14 czerwca. Najdroższy Franku! Okropnie to nieprzyjemna rzecz usłyszeć swoje imię publicznie wygłoszone; a jaki donośny głos ma proboszcz. Powiedział jedynie: „Maud Selby z tej parani”, jakby cała parana miała wiedzieć, a potem o Tobie już bez przycisku. Zdaje się, że nie uważał nazwiska Franciszka Crosse z Woking za coś mogącego wszystkich zainteresować. Ale gdy po zapytaniu, czy nikt nie zna przeszkody w naszym połączeniu, spojrzał wyczekująco wokół, przeszedł mnie dreszcz; zdawało się, że ktoś wyskoczy jak diabeł z pudełka i zrobi scenę w kościele. Odetchnęłam, gdy ksiądz zmienił temat. Schowałam twarz w dłonie, ale czułam, że się czerwienię. Popatrzyłam spomiędzy palców na Ciebie, a Ty siedziałeś spokojnie i miałeś taką minę jakby Ci to robiło przyjemność. Na przyszły tydzień pójdziemy do kościoła po południu. Tatuś wcale tam nie uczęszcza od czasu jak sprowadzili nowego organistę; powiada, że nie może znieść tego rzępolenia! Jak nam było dobrze razem, nigdy tego nie zapomnę. Jaki Ty jesteś dla mnie dobry, mój Franku. Mam nadzieję, że nie będziesz żałował tego, co czynisz. Wszystko jest dobrze teraz, póki jestem młoda i znajdujesz, że ładna. Kontenta jestem, że tak myślisz, ale zarazem obowiązkiem moim jest powiedzieć Ci, że tak nie jest. Nie mam pojęcia, jak to odkryłeś; chyba dlatego, że mnie widujesz obok tatusia. Gdybyś mnie zobaczył przy Nelly Sheridan albo innej naprawdę ładnej pannie, widziałbyś różnicę. Zdarzyło się szczęśliwie, że lubisz siwe oczy i ciemne włosy, ale to nie znaczy, że ja jestem rzeczywiście ładna. Byłoby mi przykro, gdyby wszystko polegało na nieporozumieniu i gdybyś się o tym przekonał. Powinieneś ten list schować jako „dowód klasyczny” (tak mówi tatuś); kiedyś Ci się przyda. Chciałabym żebyś mnie teraz zobaczył, a właściwie wcale bym sobie tego nie życzyła; jestem czerwona i zgrzana, a dlaczego? — bo uczę się gotować. Czy to nie jest głupie, że my panny uczymy się wyjątków z gramatyki francuskiej, geografii Chin, a nigdy nie ugotujemy najskromniejszej potrawy. To jest wprost śmieszne. Ale na naukę nigdy nie jest za późno, toteż dziś sama poszłam do kuchni i upiekłam torcik. Nie masz pojęcia, ile rzeczy potrzeba do tego; myślałam, że kucharka żartuje, jak zaczęła kłaść przede mną te różności; zupełnie jak sztukmistrz dający przedstawienie. Była tam miska pusta i miska pełna krajanych jabłek, stolnica i łyżki, jaja, masło, korzenie i naturalnie wanilia. Stłukłyśmy jaja i wrzucałyśmy do miski. Nie wyobrażasz sobie co za kłopot, gdy jajo upadnie obok miski; potem ucierałyśmy je z masłem, wanilią i wszystkim innym. Tarłam tak długo, że aż osłabłam zupełnie, nie dziwię się, że kucharki mają takie duże, grube ręce. Gdy się z tego zrobiło ciasto, rozwałkowałam je, nałożyłam jabłek, zawinęłam i piekłam w piecu, aż się zrobiło rumiane. Wyglądało bardzo ładnie i mama powiedziała, że torcik porządnie zrobiony. Trochę był ciężki w stosunku do wielkości. Mama nie chciała skosztować, bo mówiła, że doktor Fristram nie pochwaliłby tego, ja zjadłam kawałek i było wcale dobre. Mama powiedziała, że służba może wziąć tort na leguminę, ale oni poradzili, by oddać go posługaczowi, który ma dużo dzieci. Bardzo przyjemnie jest pomyśleć, że jest się komuś użyteczną. Wiesz, co zaszło dziś rano? Przysłali dwa prezenty ślubne. Pierwszy to ładne sztućce do ryby, podarunek od pani Janowej Beyrick, starej znajomej rodziców. Bardzo to uprzejmie z jej strony, no i bardzo ładny garnitur. Drugim jest wspaniała torba z przyborami podróżnymi, od wuja Artura; na niej wybite litery M.C. Zaraz wykrzyknęłam: „Ach co za szkoda, dali złe litery”, a mama w śmiech. Myślę, że człowiek prędko się do tego przyzwyczaja. Jakbyś się czuł gdybyś to Ty miał zmienić nazwisko? Nazywaliby Cię Selby, ale Ty czułbyś się zawsze Crossem. Ja nie żartuję teraz, ale kobiety nieraz żartują niechcący. Kiedyś proboszcz jechał w swoim wózku, a mama powiedziała: „Jaki ładny tandem”. Chciała, zdaje się, powiedzieć: dogcart, ale tatuś uznał, że to najzabawniejsza rzecz, jaką słyszał w ostatnich czasach. Mama się cieszyła, ale możliwe, że do tej chwili nie wie, dlaczego to miało być zabawne. Okropnie głupie listy piszę; czy nie przeraża Cię myśl, że są dziełem osoby, z którą masz spędzić całe życie? Jakoś nie wydajesz się tym zaniepokojony. To odważnie z Twojej strony. Przypominam sobie teraz, że nie dokończyłam kwestii, którą zaczęłam ten list. Przypuściwszy nawet, że jestem ładna (moja cera jest czasami okropna), powinieneś pamiętać o tym, jak prędko lata płyną i jak się kobieta łatwo starzeje. Ledwie się pobierzemy, a zacznę dostawać zmarszczek i tracić zęby. Biedaku, to będzie straszne dla Ciebie. Mężczyźni zmieniają się mało i z wolna. Nic im to zresztą nie szkodzi, bo nikt nie wychodzi za nich dlatego, że są ładni. I Ty Franku powinieneś żenić się za mną nie dla mego wyglądu, ale dla tego, kim jestem, dla mojej duszy, tak jakbym wcale nie miała ziemskiej powłoki. Ja Cię tak kocham, naturalnie ciało także. Sama nie wiem jak Cię kocham, tylko wiem, że gdy jesteś ze mną, zdaje mi się, że śnię. Żyję tą chwilą. Twoja na zawsze, Maud. PS. Tatuś nas przestraszył, przyjechał i powiedział, że cała rodzina posługacza ciężko się rozchorowała. To był żart, furman w drodze powiedział mu o moim torciku. Bardzo to brzydko ze strony tatusia. Woking, 17 czerwca. Chciałbym bardzo, żebyś przyjechała do miasta w sobotę rano. Wrócimy do St. Albans razem wieczorem, spędzimy miło cały dzień. O niczym więcej nie myślę i liczę godziny. Proszę Cię, urządź to, niech Ci nic nie przeszkodzi. Ty zawsze zrobisz, co zechcesz. Nie zapieraj się, moja panno, bo tak jest. Spotkamy się przy budce księgarskiej na dworcu Charing Cross o godzinie pierwszej. Gdyby coś Ci miało przeszkodzić, zatelegrafuj do klubu. Pójdziemy razem po sprawunki i możemy się dobrze zabawić. Powiedz matce, że przyjedziemy w sam raz na obiad. Upiecz drugi torcik, a ja go zjem. W biurze nie ma wiele pracy i obejdą się beze mnie. Dostałaś więc sztućce do ryby, to dziwne, bo i ja także tego samego dnia dostałem pierwszy prezent i w dodatku taki sam. Jeżeli dostaniemy jeszcze jeden, to zaprosimy kogoś ha obiad z rybą, albo schowamy aby ofiarować Twojej przyjaciółce Nelly Sheridan, gdy będzie wychodzić za mąż. To się przyda. Dostałem jeszcze dwa prezenty. Jednym jest maszynka spirytusowa „Tantalus”, od moich kolegów biurowych, a drugim para kandelabrów brązowych od klubu krykietowego. Ułożyli to tak, że nic nie wiedziałem i byłem okropnie zdziwiony, gdy pewnego wieczoru zjawiła się deputacja. Na karcie był napis: „Niechaj Wasze uczucia będą wieczne, a szczęście bez chmur,, dopóki nie zdobędziesz stu punktów naraz”. Muszę podzielić się z Tobą ważną wiadomością; przeglądałem moje rachunki, zrobiłem bilans i spostrzegłem, że jestem winien ludziom więcej niż myślałem. Byłem zawsze trochę niedbały i nie wiedziałem jak stoję. Suma wszystkich rachunków wynosi około stu funtów. Największy, 42 funty, przysłała firma krawiecka na Conduit Street. Obstalowałem tam ubranie ślubne i to ich na razie uspokoi. Mam dość gotówki, aby zapłacić reszcie dłużników. I nie będziemy potrzebowali oszczędzać podczas podróży ślubnej. To byłoby okropne. Może między prezentami znajdą się czeki? Miejmy nadzieję. Jest jeszcze jedna ważna kwestia, w której muszę zasięgnąć Twojej rady. Mówiłaś, że nie powinienem mieć przed Tobą tajemnic, więc powiem; inaczej bym Cię nie nudził. Chciałem tę rozmowę odłożyć do soboty, ale myślę, że lepiej będzie, jak o tym pomyślisz dłużej i wtedy zadecydujemy. Poręczyłem za kogoś i to nieokreśloną bliżej sumę. To brzmi niepokojąco, prawda? Nie jest jednak tak źle, jak się zdaje, bo dotąd nic się jeszcze nie stało. Co jednak zrobić z tym w przyszłości. Odpowiedź jest łatwa. To poczciwy człowiek, agent Towarzystwa Ubezpieczeń; miał zeszłego roku jakieś niedokładności w rachunkach. Byłby został wydalony, ale gdy poznałem jego żonę i rodzinę, nabrałem przekonania, że tego więcej nie będzie i uratowałem go poręczeniem. Nazywa się Farintosh, jest jednym z tych miłych ludzi o słabym charakterze, do których się ma słabość, a równocześnie brak zaufania. Mogę naturalnie cofnąć w każdej chwili moje poręczenie, ale byłoby to dla niego gromem z jasnego nieba i ruiną dla całej rodziny. Nie powinno się, moim zdaniem, stając u wrót własnego szczęścia, czynić kogoś nieszczęśliwym. Będziemy jeszcze o tym mówić i zrobię tak, jak mi poradzisz. Nie zapominaj, że jestem odpowiedzialny tylko w razie wykroczenia z jego strony, a myślę, że tego nie będzie po otrzymanej nauce. Mam nadzieję, że przyszłe nasze mieszkanie będzie doskonałe. Nazywa się „Pod lipami”, na Maybury Road, jakieś pięć minut od stacji. Gdybyście z matką mogły się wybrać we wtorek lub środę, wziąłbym urlop na pół dnia i pojechalibyśmy razem oglądać je. Przed willą jest ładny gazon, a z tyłu ogródek, oranżeryjka (nawet); jadalny pokój i salon na parterze. W każdym pokoju zmieścić można naraz pięć osób. Podczas przyjęć będziemy musieli wywieszać tabliczki z napisami: „W jadalni pełno”, „W salonie pełno”, „Jest miejsce w oranżerii”. Są też dwie sypialnie, duża garderoba i skład. Kucharka i pokojowa wystarczą nam zupełnie. A na dodatek niedrogo, jakby dla nas zbudowane. Wprawdzie Rupton Hale powiada, że trzeba będzie uważać, aby się wciąż o ściany nie ocierać, a jak się będzie chciało kichnąć, to lepiej wyjść do ogrodu, ale to są żarty. Co za głupi list, mam nadzieję, że w sobotę lepiej wypadnę. To zależy zawsze od chwilowego nastroju; czasem jestem inny niż bym chciał, a nieraz nawet inny niż powinienem być. Chciałbym uprzyjemnić Ci sobotę, ostatnią wspólną wycieczkę przed „owym” dniem. Bywały czasy, w których byłem nieznośny i to wtedy, gdy chciałem Ci się najbardziej podobać. Ale Ty jesteś zawsze miła, dobra i spokojna. Więc do soboty, moje kochanie; Twój na zawsze Frank. PS. Dodaję, że nadszedł wspaniały garnitur do ryby z naszymi inicjałami od pani Preston, dawnej znajomej mego ojca. Byłem wczoraj w magazynie Spółki Złotników i kupiłem… zgadnij co? Wygląda prześlicznie na swojej białej, atłasowej podściółce. Ja je lubię szerokie i płaskie, myślę, że Ci się będzie podobała. Dziwne mam uczucie, patrząc na nią: niech się stanie co chce, w słońce czy niepogodę, radość czy zgryzotę, ona będzie z nami, będzie nas łączyła i będziemy ją widzieli do tej chwili, dopóki nasze oczy w ogóle będą coś rozróżniać. — Sobota, sobota, sobota. DWIE ARIE SOLOWE Mieli się spotkać przy budce księgarskiej na Charing Cross o godzinie pierwszej, więc pan Frank Crosse był już kwadrans przed pierwszą na miejscu, spacerował niecierpliwie, przystawał przy każdym ukazaniu się sylwetki kobiecej, jak pies legawy wypatrujący kuropatwy. Nim przyszedł, prześladowała go myśl, że Maud może przypadkowo zjawić się wcześniej i jego nie zastać. Każda chwila z nią była mu tak droga, że jadąc na dworzec zmienił fiakra, gdyż wydawało mu się, że ten ostatni ma lepszego konia. Ale znalazłszy się na miejscu stwierdził, że tak punktualna osoba ani się nie spóźnia, ani nie zjawia się zbyt wcześnie. A teraz, z brakiem logiki właściwym zakochanym ludziom, zapomniał, że to on zjawił się za wcześnie, i przechadzał się z miną desperata, kreując w myśli mnóstwo okoliczności, które mogły ją zatrzymać w drodze. Ludzie przyglądali mu się tymczasem, a my możemy uczynić tak wraz z innymi. Frank Cross był wysoki. Mniej więcej metr osiemdziesiąt pięć, dobra figura i elastyczny krok człowieka, który od dzieciństwa uprawiał sport. Szczupły, ale barczysty, trzymał się prosto i spojrzenie miał śmiałe, co świadczyło jednocześnie o rasie i energii. Twarz miał opaloną, a wąsy i włosy jasne. Oczy w całej twarzy najpiękniejsze, szafirowe, pełne wyrazu, czasem niesłychanie łagodne i miłe, czasem znów surowe i twarde. Był sierotą i po rodzicach nie odziedziczył nic prócz zdolności artystycznych po matce; nie dość jednak wielkich, by z ich pomocą zbudować egzystencję, ale dość, by wyrobić niejakie ambicje literackie, a charakter uczynić bardziej interesującym. Najlepsi przyjaciele nie mogli odmówić mu kilku wad, ale były to tylko cienie charakteru. Stanowczość, silna wola, uczuciowość i zdolność do głębokich wzruszeń, oto zalety które starczały za wszystko inne. Żadna kobieta nie uważała go za nudnego. Choć może lepiej by było gdyby za takiego uchodził, bo jego żywotna natura rzadko kiedy zadowalała się zwykłą przyjaźnią. Był to, jak zobaczymy później, młody człowiek z przeszłością, do czasu jednak, gdy Maud Selby ukazała się jak anioł na drodze jego życia. Lat miał dwadzieścia siedem. Można jeszcze opowiedzieć o nim parę rzeczy, których sam o sobie nie byłby powiedział za nic w świecie. Był jedynakiem i sierotą, ale zajął się swym dziadkiem i babką, którzy ze śmiercią jego ojca zostali bez centa. Pomimo ciężkiej czasami sytuacji, potrafił im zapewnić wygodę w małym domku w Worcester. Nie wspomniał nigdy, że ma finansowe trudności, obawiając się, że mogłoby to być przykre; toteż gdy nadchodził kwartalny czek, przyjmowali go jako cos naturalnego, nie podejrzewając nawet z jaką był połączony ofiarą. I on sam nie poczytywał sobie tego nigdy za zasługę. Pracował pilnie i prędko awansował w Towarzystwie Ubezpieczeń, w którym zaczynał jako praktykant. Zjednywał sobie przełożonych uprzejmością i otwartością. Dostał się też do sławnej jedenastki krykietowej w klubie Surrey. Nie wyrokując więc, czy był rzeczywiście odpowiedni dla Maud, o czym w swojej skromności powątpiewał, możemy z całą pewnością stwierdzić, że był jej tak samo godzien jak każdy inny młody człowiek. Jego pełna uczuć dusza, po szczycie radosnego oczekiwania, pogrążyła się właśnie w przepaść desperackich rozmyślań, że Maud go opuściła, gdy z uderzeniem godziny pierwszej ona sama ukazała się na platformie. Ta prześliczna figurka, szykowny wygląd, zgrabne ruchy, ładny sposób trzymania głowy, żywy elastyczny krok; po tym wszystkim można ją rozpoznać pośród tysiąca innych. Serce drgnęło na jej widok, ale prawdziwie angielska zdolność ukrywania uczuć pozwoliła jedynie postąpić żywo naprzeciw niej z twarzą spokojną i oczami tylko wyrażać uczucia. — Jak się masz! — Dzień dobry. Stał chwilę, patrząc na nią w milczeniu. Cieszył się i podziwiał śliczną całość. Przejęty był podziwem, czcią i jakby onieśmielony. Czym sobie na to mógł zasłużyć? Przypatrywała mu się spod oka, trochę drwiąco, z wesołym figlarnym uśmiechem, który stanowił jeden z jej głównych wdzięków. — Pan dobrodziej pochwala? — Bagatela! Jesteś cudowna! — To dobrze. Nie czekałeś długo? — Nie, to jest tak sobie. — Wyglądałeś tak uroczyście, gdy cię zobaczyłam. — Naprawdę? — A potem prawie podskoczyłeś. — Czy tak? To źle? — Dlaczego? — Właściwie nie wiem, ale uważam, że każdy powinien ukrywać swe emocje, może to głupie, ale we mnie instynktowne. — Nic nie szkodzi, to wcale nie był wielki skok. Dokąd pójdziemy? — Chodźmy do poczekalni. Weszli do ponurej, ciemnawej sali, zadymionej i dusznej. Drewniane ławki otaczały prostokąt brunatnego linoleum. W kącie siedział jakiś robotnik z żoną i dzieckiem. Czekali z bezmyślną cierpliwością, mieli jechać na sobotnią wycieczkę i spóźnili się na pociąg. Maud Selby i Frank Crosse zajęli kąt przeciwny. On wyjął z kieszeni pudełeczko od jubilera i otworzył je. Coś błysnęło na atłasie. — Franku, czy to naprawdę ta? — Podoba ci się? — Jaka szeroka, mamina jest cieniutka. — Wtedy nosili wąskie. — Śliczna jest, czy mogę? Albo nie, jest jakiś zabobon z tym związany. — O to nie ma obawy, przymierzałem ją do pierścionka z szafirem. — Prawda! Zasłużyłeś na porządną burę. Jak mogłeś zapłacić dwadzieścia dwie gwinee za pierścionek. Tak jest, mój panie, bo widziałam wczoraj taki sam w Spółce Złotników. Ty rozrzutny chłopcze. — To z zaoszczędzonych pieniędzy. — Trzeba je było schować na ważniejsze wydatki. — Żadne nie były w połowie tak ważne. Maud odsunęła woalkę i przypatrywała się uważnie małemu złotemu kółku. Mglisty promień londyńskiego słońca padał przez okno wprost na jej włosy i rzucał na rozwiane loczki miedziany blask. Była to twarz piękna, wrażliwa, subtelna, kobieca, emanująca niewinną wesołością i dziecinną figlarnością, o pełnych wyrazu oczach i łagodnej linii ust, która mówiła o inteligencji, a zarazem o zdolności do poświęceń. Zwyczajny amator piękności rysów nie zwróciłby na nią baczniejszej uwagi, tak samo człowiek powierzchowny, lubiący wyraźne przejawy temperamentu. Ale ktoś, kto umiał patrzyć, w całym Londynie nie znalazłby milszego dziewczęcia niż Maud Selby, siedząca pod oknem w popielatym kostiumiku i w miedzianej glorii włosów. Oddała obrączkę, a jej ruchliwa twarz przybrała poważniejszy wyraz. — Czuję tak samo jak pisałeś, Franku; jest w tym coś tragicznego, ona pozostanie ze mną na zawsze, cała nasza przyszłość oprzędzie się wokół tego kółeczka. — Boisz się? — Bać się? jej dłoń w szarej rękawiczce spoczywała przez chwilę na grzbiecie jego ręki. — Nie obawiam się niczego, gdy jesteś ze mną; to jest rzeczywiście niezwykłe, bo z natury jestem bojaźliwa. Ale nawet gdybym znalazła się w prawdziwym niebezpieczeństwie, byłoby tak samo. Ja staję się po prostu częścią ciebie, a ty masz dość odwagi na nas dwoje. — Nie przypisuję sobie zbyt wielkiej odwagi — rzekł Frank — mam takie nerwy jak wszyscy. Popielaty kapelusik pochylił się twierdząco. — Ja coś i o tym wiem. Ty masz o mnie fałszywe wyobrażenie, to jest przyjemne, ale i przykre, bo czuję się oszustem. Ty sobie wyobrażasz, ze jestem bohaterem. Bóg wie czym, a ja wiem, że jestem takim samym młodym człowiekiem jak wszyscy, którzy chodzą po londyńskim bruku i nie jestem wart więcej… niż każdy inny. Roześmiała się z błyszczącymi radością oczami. — Lubię, gdy tak mówisz — rzekła — to właśnie jest w tobie piękne. Nie ma nadziei, by przekonać słuchacza, że nie jest się bohaterem, jeżeli same argumenty są poczytywane za bohaterstwo. Frank wzruszył ramionami. — Daj Boże, żebyś odkrywała moje wady stopniowo, a nie wszystkie naraz — powiedział. — A teraz, Maud, mamy przed sobą Londyn i cały dzień do dyspozycji. Dokąd pojedziemy, wybieraj. — Wszystko mi jedno, z tobą i tu mogłabym siedzieć do wieczora. Ten projekt miłego spędzenia czasu wywołał w obojgu wybuch śmiechu. — Chodźmy — rzekł Frank — pogadamy w drodze. Rodzina robotnicza czekała jeszcze, Maud wychodząc dała dziecku szylinga. Była tak szczęśliwa, że chciała wszystkich wokół widzieć szczęśliwymi. Ludzie oglądali się za nią, gdy przechodziła. Z lekkimi rumieńcami na policzkach, światełkami w oczach, uosabiała młodość, miłość, życie. Jakiś starszy jegomość drgnął na jej widok i patrzył ze zmienioną twarzą, dopóki nie znikła mu z oczu. Niegdyś taki sam rumieniec wykwitał na czyichś ustach, a słowa jego wywoływały podobne blaski w czyichś oczach. — Może weźmiemy fiakra? — Franku, powinniśmy uczyć się oszczędności. Chodźmy piechotą. — Dzisiaj? — Masz tobie! Widzisz sam, jaki mam na ciebie zły wpływ. — Wprost demoralizujący! Ale jeszcze nie ustaliliśmy dokąd pójdziemy. — Wszystko jedno, byle razem. — Jest zajmujący mecz krykietowy między klubem australijskim a Surrey. Czy zajęłoby cię to? — Dobrze, jeżeli chcesz. — I są przedstawienia popołudniowe we wszystkich teatrach. — Ty wolisz być na dworze. — Ja wolę to co ty. — Dobrze, więc proponuję, żeby zjeść drugie śniadanie. Przeszli przez plac przed dworcem i minęli piękny, starożytny krzyż kamienny. Pośród dorożek i pojazdów, spieszących przechodniów i wozów ciężarowych, stała pamiątka wieków średnich, pomnik pobożności postawiony przez króla z rodu Plantagenetów ku pamięci kochanej małżonki. — Sześćset lat temu — mówił Frank, gdy się zatrzymali — ten stary krzyż był obstawiony heroldami i rycerzami, wszystko na cześć tej, którą czcił król. Teraz posłańcy miejscy zajmują miejsca kamiennych rycerzy, a tam gdzie miały brzmieć trąby heroldów, rozlegają się odgłosy klaksonów. Tylko krzyż stoi niewzruszony na dawnym miejscu. To jedna z pamiątek, które żywo przywodzą na pamięć historię naszej ojczyzny. Maud chciała usłyszeć coś o królowej Eleonorze, więc Frank opowiedział, co pamiętał. — Była żoną Edwarda I i cudownej piękności kobietą. Ona to wyssała ranę, gdy został pchnięty zatrutym sztyletem. Umarła gdzieś na północy, a on sprowadził ciało, aby je pochować w opactwie Westminster. Gdziekolwiek kondukt stawał na noc, tam król stawiał krzyż. Wzdłuż całej Anglii stoją pamiątki smutnej podróży. Obeszli White Hall i minęli kirasjerów na wielkich czarnych koniach. Frank wskazał na jedno z okien sali bankietowej. — Widziałaś pamiątkę po królowej Anglii — rzekł — popatrz teraz na to okno, które wiąże się z pamięcią jednego z jej królów. — Dlaczego Franku? — Podobno przez nie Karol I wychodził na szafot, gdy mu mieli ściąć głowę. Pierwszy raz naród pokazał, że ma władzę większą niż królewska. — Biedak — mówiła Maud — taki piękny, takim dobrym był mężem i ojcem. Najlepsi królowie są właśnie najniebezpieczniejsi. — Och, Franku! Karol był zacnym człowiekiem, a wywołał wojnę domową. Jerzy III miał charakter bez skazy, a jego głupota pozbawiła nas Ameryki i prawie że zgubiła Irlandię. Po każdym z nich wstępowali na tron ludzie małej wartości, a jednak uczynili dużo mniej złego. Doszli do końca White Hall i otwarł się przed nimi wspaniały widok na Opactwo Westminster i budynki parlamentu. Najszacowniejsza ze starych angielskich budowli naprzeciw najpiękniejszej nowoczesnej. Jak naród, pozbawiony gustu i oddany utylitaryzmowi, mógł zdobyć się na wybudowanie czegoś tak wdzięcznego, pozostanie dla podróżnika zagadką. Słońce oświecało złocenia attyki, a wieże prezentowały się wspaniale w przymglonej londyńskiej atmosferze, niby pałac w marzeniu sennym. Był to gmach stosowny na siedzibę rządu, którego łagodnemu jarzmu podlegała piąta część ludzkości; rządu popartego tak słabą siłą zbrojną, iż tylko dobra wola ujarzmionych mogła go utrzymać. Frank i Maud przypatrywali się w milczeniu. — Jakież to piękne — wykrzyknęła — jak te złocenia rozjaśniają całą budowlę. — Szkoda, że nie używają ich częściej w naszej ponurej londyńskiej architekturze — dodał Frank. — Pomyśl, jak wspaniale wyglądałaby kopuła Św. Pawła, pozłocona niby słońce wschodzące nad stolicą. Ale oto i nasza restauracja, a stary Big Ben oznajmia, że to już prawie druga. W BRYTYJSKIEJ WALHALLI Omówili rozkład i umeblowanie mieszkania, suknie drużek, naukę gotowania i prezenty ślubne, zalety Brighton i rodzaje miłości, woleje w tenisie (Maud była utalentowaną tenisistką), bilety sezonowe, przyszłość świata, to wszystko przy buteleczce Perrin–Jones. Wybryk to zaiste godzien potępienia, ale miała to być ich ostatnia eskapada przed ślubem, więc pili za wspomnienia dobrych minionych chwil i za powodzenie w przyszłości. Jako para przyjaciół, nie tylko kochanków, mogli rozmawiać bez końca. Frank nie lubił rozmów o niczym, a Maud sztucznego ich podtrzymywania. Oboje woleli milczenie, niż konwencjonalne słówka. — Pójdziemy zaraz — rzekł Frank, płacąc rachunek — ty jeszcze nie widziałaś Australijczyków, prawda? — Owszem, w Clitton, cztery lata temu. — Ale to inna drużyna, jest wśród nich dziewięciu, którzy jeszcze nie grali w Anglii. — Oni są bardzo sprawni, nie sądzisz? — Bardzo, a such