Arthur Conan Doyle Duet z przygodnie stosowanym chórem Tytuł oryginału The Duet Opracowano na podstawie wydania z roku 1914, w przekładzie anonimowym, opublikowanego nakładem „Słowa Polskiego” we Lwowie. Egzemplarz udostępniła Biblioteka Główna Uniwersytetu im. Adama Mickiewicza w Poznaniu Do Pani Maud Crosse Droga Maud! Wszystkie dwuwioslowe łódeczki, które wyruszają w podróż po wielkim oceanie życia potrzebują map, które wskazywałyby im kierunek. Każda wyrusza ochoczo, a wioślarze z ufnością patrzą w przyszłość. Liczymy jednak wiele nieszczęśliwych wypadków, bo podróż łatwa nie jest, po drodze zdarzają się skały i mielizny. Przedstawiam tu parę kartek z Twego życia. Opowiadają o dniach spokojnych i burzliwych, burzliwych wzruszeniami, które wydają się niegroźne oglądane z wysoka, z pokładu olbrzymiego statku, ale stanowią poważne niebezpieczeństwo dla małych dwuwiosłowych łódek. Jeżeli Twój przykład powrotu do równowagi może pomóc komuś innemu w uspokojeniu się, wiem, że wynagrodzi Ci to moje wtargnięcie w Twe prywatne sprawy. Niech wasza podróż przejdzie tak, jak jej początek, a gdy kiedyś wiosła wypadną wam ze znużonych rąk, niech znajdą się inne kochające dłonie, by je z gotowością pochwycić. A zatem wesołej podróży! Przyjaciel Twój na zawsze. Autor UWERTURA O DATĘ Woking, 20 maja. Najdroższa Maud! Matka Twoja zaproponowała, a my zgodziliśmy się na to, że ślub odbędzie się z początkiem września. Czy nie myślisz, że można by zmienić termin na 3 sierpnia? Będzie to środa i dzień ze wszech miar odpowiedni. Postaraj się zmienić datę, gdyż jest dogodniejsza z wielu względów. Z niecierpliwością oczekuję odpowiedzi. A teraz najdroższa… (reszta nas nie obchodzi). St. Albans, 22 maja. Najdroższy Franku! Mama nie sprzeciwia się dacie 3 sierpnia, a ja gotowa jestem uczynić wszystko, co sprawi przyjemność Tobie i jej. Naturalnie trzeba zmienić zaproszenia oraz przynaglić krawcową i innych dostawców, ale nie wątpię, że to da się zrobić. Ach Franku!… (następne nie jest objęte naszym programem). Woking, 25 maja. Najdroższa Maud! Myślałem właśnie o zmianie daty i przypomniałem sobie, że pierwszego sierpnia zaczynają się ferie bankowe i podróż w tym czasie nie jest przyjemna. Zdaje się, że powinniśmy przyspieszyć ślub. Pomyśl na przykład, jak niemiła byłaby dla wuja Józefa podróż z Edynburga z tłumem bankowców i ich rodzin. Byłoby z naszej strony egoizmem nie ułożyć projektów tak, by chronić gości od niewygód. Wszystko to wziąwszy pod uwagę, myślę, że dzień 20 lipca, również środa, byłby najodpowiedniejszy. Mam nadzieję, kochanie, że wytężysz wszelkie siły, aby przekonać mamę. Gdy pomyślę… (to zbacza z tematu). St. Albans, 27 maja. Najdroższy Franku! Myślę, że to co pisałeś o pierwotnym terminie, jest bardzo względne. Nadzwyczaj to z Twojej strony uprzejmie, że myślisz o wuju Józefie. Rzeczywiście nie byłoby mu przyjemnie podróżować w tych warunkach i musimy zapobiec temu. Jest tylko jedna poważna przeszkoda, którą podaje mama. To mianowicie, że wuj Perciwal, drugi brat mamy, przyjeżdża z Indii specjalnie na ślub. (Pomyśl Franku: nasz ślub). On mnie zawsze bardzo kochał i mógłby czuć się dotknięty, gdyby ślub odbył się przed jego przyjazdem. Nie sądzisz, że dobrze byłoby poczekać? Mama pozostawia to do osądzenia Tobie, zrobimy jak uznasz za stosowne. Franku! (Reszta jest poufna). Woking, 29 maja. Najdroższa! Zdaje mi się, że nierozsądne ze strony wuja Perci wala byłoby czuć urazę, że w wyborze terminu tak dla nas ważnego nie oglądamy się na jego przyjazd. Myślę, że po namyśle obie z mamą tak się na to zapatrujecie. Jednak uwaga Twoja w jednym nadzwyczaj jest trafna. Byłoby rzeczywiście nietaktownie urządzać wesele bezpośrednio przed przyjazdem wuja. Przypuszczam, że wtedy miałby prawo czuć się dotknięty. Aby więc uprzedzić wszelkie rozżalenie, może Ty i matka Twoja zgodzicie się, że lepiej będzie, jeżeli datę ślubu oznaczymy na 7 lipca. Będzie to czwartek. Czytając Twój ostatni list… (reszta nas nie obchodzi). St. Albans, 1 czerwca. Mój Franku! Przekonana jestem, że masz rację mówiąc, że nie trzeba urządzać wesela przed samym przyjazdem wuja Perciwala. Przykro by nam było dotknąć go w jakikolwiek sposób. Mama chodziła do pani Mortimer porozumieć się co do sukien. Ta powiedziała, że robota może być przyspieszona i wszystko będzie gotowe do 7 lipca. Jest ona bardzo poczciwą osobą, a jej suknie leżą cudownie. O Franku, to już tylko parę tygodni i… Woking, 3 czerwca. Moja najdroższa Maud! Jakie dobre jesteście obie z matką przychylając się do moich propozycji. Tylko proszę nie kłopoczcie się sukniami. Potrzebujesz jedynie kostiumu podróżnego do ślubu, a resztę wyślą za nami. Jestem pewien, że biała suknia z czarnym paskiem — ta, w której grałaś w tenisa u Arlingtonów, wystarczyłaby zupełnie. Wtedy wyglądałaś w niej wprost cudownie. Zdaje się, że lubisz ją najbardziej ze wszystkich. Miałaś ją na sobie wtedy, gdy… pamiętasz! Wszystkie swe suknie musisz mieć zawsze! Ileż wspomnień jest z nimi związanych? Chcę cię w nich widywać całe lata. To wszystko piszę, aby wytłumaczyć, że skoro masz tyle ładnych sukien, nie powinno ci zależeć na pani Mortimer. Jeżeli się z robotą spóźni, rzeczy te przydadzą się potem. Nie chcę uchodzić za egoistę i niewyrozumiałego, ale moja najmilsza, byłoby przesadą pozwolić, aby mój krawiec lub Twoja krawcowa stali się przeszkodą w zawarciu małżeństwa. Ja chcę mieć Ciebie, Twoją zgrabną, drogą osóbkę; abyś tylko miała Twój „weselny kabacik”, jak mówi poeta Burns. A teraz posłuchaj! Pragnę, abyś wpłynęła na matkę i zjednała ją dla zmiany, drobnej tym razem, w naszych projektach. Im wcześniej wyjedziemy w podróż poślubną, tym hotele będą mniej przepełnione. Chciałbym, aby pierwsza Twoja podróż ze mną odbyła się bez śladu niewygody. W lipcu cały świat wyrusza na wakacje. Gdybyśmy wyjechali z końcem czerwca, uprzedzilibyśmy wszystkich. W tym, tym miesiącu! Spróbuj to ułożyć najmilsza; dzień 30 czerwca, wtorek, byłby doskonały. W urzędzie obeszliby się beze mnie. W ten sposób mielibyśmy dość czasu na zapowiedzi, zaczynając od tej niedzieli. Oddaję Ci tę sprawę, staraj się ją przeprowadzić. St. Albans, 4 czerwca. Najdroższy Franku! Mało brakowało, a musielibyśmy wołać doktora po nadejściu Twego ostatniego listu. Mama prawie spazmów dostała, gdy jej przeczytałam wyjątki. Jak to ja, jedyna córka, miałabym brać ślub w starej sukni. Ty bywasz czasem nadzwyczajny. Albo ta myśl, abym wszystko nosiła latami. Zrobię to czasem dla Ciebie, jak będziemy zupełnie sami, ale te suknie już teraz są niemodne. Gdybyś za rok zobaczył Twoją elegancką żoneczkę w sukni z wąskimi rękawami (w towarzystwie pań ustrojonych w bufy), nie pocieszyłbyś się myślą, że to w tej sukni po raz pierwszy… wiesz! Prawdę mówiąc, muszę mieć ślubną suknię. W przeciwnym razie mama nie uważałaby naszego małżeństwa za ważne. Gdybyś wiedział, jaka będzie śliczna, nie sprzeciwiałbyś się temu. Wyobraź sobie: srebrnawopopielata, wiem, że lubisz popielaty kolor, trochę białej koronki przy kołnierzu i mankietach oraz cudny haft z perełek. Do tego kapelusz jasnopopielaty z piórem i błyszczącą klamrą. Te wszystkie szczegóły mało Cię zajmują, mój panie, ale będzie Ci się podobał ten strój, gdy go ujrzysz. Ucieleśnia on Twój ideał gustownej skromności, który to sposób ubierania się jest w wyobrażeniu wszystkich panów oszczędny, dopóki nie mają żon i nie widzą rachunków od krawca. Krawcowa powiada, że gdy popracuje parę nocy, wykończy wszystko do 30. Franku, czy to możliwe! Od wtorku trzy tygodnie. A zapowiedzi! Ze strachem myślę o tym wszystkim. Drogi chłopcze, czy ja Ci się kiedyś nie znudzę? Co bym zrobiła, gdyby się tak stało? A najgorsze jest to, że Ty mnie w ogóle nie znasz. Ja mam setki wad, a Ty jesteś zaślepiony miłością i nie widzisz ich wcale. Ale kiedyś opadną ci łuski z oczu i zobaczysz wszystkie. Toż to będzie reakcja! Zobaczysz, jaka jestem samowolna, leniwa, roztrzepana, w ogóle nieznośna. Ale kocham Cię Franku z całego serca i duszy, licz na to. Dobrze się stało, że to napisałam, bo lepiej abyś wiedział, czego się możesz spodziewać. Powiesz sobie: Przynajmniej powiedziała wcześniej i nie jest gorsza niż obiecywała. Franku! Myśl o trzydziestym! PS. Zapomniałam dodać, że mam też popielatą z białym czapeczkę do sukni. Jest milusia. Zgodzili się więc co do wyboru daty. UWERTURY CIĄG DALSZY W TONACJI MINOROWEJ Woking, 7 czerwca. Najdroższa moja Maud! Tak bym chciał Cię widzieć, cały dzień byłem smutny… smutny, w głębokiej melancholii. Tęskniłem do Twego głosu; do dotknięcia ręki. Dlaczego desperuję ja, który za trzy tygodnie mam zostać mężem najmilszego dziewczęcia w całej Anglii? Pytam o to ciągle sam siebie i odpowiedź przychodzi — nieszczęsne sumienie męczy mnie ciągle. Czuję, że mogę zawieść Twe zaufanie, że winien Ci jestem zadośćuczynienie i nie wiem co zrobić. W ostatnim Twoim liście wspominasz, że jesteś roztrzepana. Nie, to nie Ty, ale ja i to w najgorszym znaczeniu tego słowa, od dnia, w którym Cię pokochałem. Tak zapamiętałem się w mojej miłości, tak mi ona ozłociła wszystko, że ani razu nie spojrzałem w oczy prozie życia i nie omówiłem z Tobą realnych warunków naszego małżeństwa. I teraz, prawie w ostatniej chwili, przychodzi mi na myśl, że Cię namawiam na postępek, który może rzucić cień na Twą świetlaną egzystencję. Cóż mogę Ci ofiarować za to, co poświęcasz dla mnie? Siebie, moją miłość i wszystko co posiadam, ale jak to mało, razem zebrawszy. Ty!… piękna, dobra, wesoła, najmilsza w świecie; a ja? Człowiek przeciętny, o miernej przeszłości i nieskrystalizowanych jeszcze ambicjach na przyszłość. To partia niewielka, a właściwie nędzna. Masz jeszcze czas, pomyśl, a jeżeli uznasz, że Cię to może za drogo kosztować, cofnij się bez obawy cienia wyrzutu z mojej strony. Stawiasz na kartę całe swoje życie. Nie mogę trzymać Cię za słowo dane wtedy, gdy jeszcze wszystkiego tego nie przemyślałaś. Teraz, gdy Ci to wszystko przedstawiłem, będę miał sumienie spokojne, cokolwiek się stanie; że oczy miałaś otwarte. Powinnaś porównać obecne swoje życie z tym, które Cię czeka. Ojciec Twój jest bogaty, a przynajmniej dobrze sytuowany i Ty byłaś przyzwyczajona mieć wszystko, czego zapragnęłaś. O ile znam dobroć Twej matki, wiem, iż żadne Twe życzenie nie pozostało nie spełnione. Żyłaś bez troski, ubierałaś się ładnie; obszerne mieszkanie, ogród, psy, ptaszki, pokojówka. Żadnych zgryzot, żadnej obawy o jutro. Tak sobie dobrze uprzytamniam bieg Twych zajęć: rankami muzyka, śpiew, ogrodnictwo, książki; po południu obowiązki towarzyskie, wizyty, goście, później tenis, fortepian, powrót ojca z miasta, miłe kółko rodzinne; od czasu do czasu odmiana, przyjęcie proszone, tańce, teatr, i tak miesiąc za miesiącem, rok za rokiem upływa, a Twoja buzia wesoła, pogodny charakter działa dobrze na otoczenie, co znowu promieniuje na Twoją własną egzystencję. Troska o byt materialny? To rzecz ojca. Gospodarstwo? To obowiązek matki. Żyłaś jak kwiat lub ptaszek, a czego od życia zażądałaś, dawało. A teraz musisz się zastanowić nad tym, co Ci życie obiecuje na przyszłość, jeżeli jeszcze chcesz je dzielić ze mną. Pozycja, stanowisko? Tego ofiarować Ci nie mogę, kim jest zastępca kasjera w towarzystwie ubezpieczeń? Nawet nie ma o czym mówić. Gdyby Dinton umarł — co niech Bóg broni, bo jest najlepszym w świecie chłopcem — dostałbym jego miejsce. Poza tym nie mam widoków na karierę. Mam wprawdzie aspiracje literackie, kilka krytyk po miesięcznikach, ale zdaje się, że do niczego wybitniejszego w tym kierunku nie dojdę. A dochody? Mam 400 f.szt. rocznie i tantiemy od interesów, które prowadzę. Ale to prawie nic. Ty dostaniesz 50, suma naszych dochodów pozostanie większa niż 400, ale mniejsza niż 500 f.szt. Czy pomyślałaś o tym, że trzeba będzie porzucić piękną willę w St. Albans, salony, pokój bilardowy, taras i zamieszkać w małym domku z ogródkiem w Woking, wynajętym za 50 f.szt. A gospodarstwo? Trzeba będzie wysiłku, aby zachować pozory zamożności przy ograniczonych dochodach. Gryzę się, bo czuję, że wychodzisz za mnie nie podejrzewając długiej, uciążliwej walki o byt, którą masz przed sobą. Maud, ukochana Maud, czuję, że za wiele poświęcasz dla mnie. Gdybym był prawdziwym mężczyzną, powiedziałbym: Zapomnij o mnie, zapomnij o wszystkim. Niech ten okres będzie epizodem wykreślonym z Twego życia. Możesz znaleźć lepszego — ja i moja miłość mogą zakryć słońce, które rozświetla Twą egzystencję. Jesteś taka delikatna i wdzięczna, jakże mogę myśleć o tym, aby Cię wciągnąć w krąg wyczerpujących trosk życiowych i kłopotów związanych z rządzeniem domem. Myślę o Twym wdzięku, elegancji, czarującym sposobie bycia; nie, stworzona jesteś, aby żyć życiem i oddychać atmosferą, jaka Cię dotąd otaczała. A ja wykorzystuję niegodnie to szczęście, że się Tobie podobałem… Jestem potworem samolubstwa, pozwalając Ci zejść w to, nad czym widzę Twoją wyższość. A co Ci daję w zamian? Te i tym podobne myśli przychodzą mi ciągle do głowy i doprowadzają do rozpaczy. Wspominałem Ci, że miewam czasem napady czarnej melancholii, ale nigdy takie, jak dzisiejszy. Nie życzę najgorszemu wrogowi, aby był tak nieszczęśliwy jak ja. Napisz do mnie, najmilsza Maud, i powiedz, co myślisz o tym wszystkim. Czy masz odwagę, czy nie boisz się zmian; a może ja mam rację? List otrzymasz rano, a wieczorem mogę już mieć odpowiedź, jeżeli złapię listonosza. Wilson był dziś u mnie i zakrzyczał mnie głupim gadaniem, podczas gdy moje myśli były przy tej sprawie. Wprawił mnie w usposobienie wprost samobójcze, ale przypuszczam, że nie byłem dla niego niegrzeczny i uśmiechałem się przez cały czas. Ciekawe, co lepiej: być uprzejmym hipokrytą, czy niegościnnym a szczerym. Żegnaj najdroższa, tym droższa, im więcej się boję, że Cię mogę utracić. Twój na zawsze. St. Albans, 8 czerwca. Franku, na miłość boską, wytłumacz mi, co ma znaczyć Twój ostatni list. Mówisz tak, jakby nasza miłość była rzeczą, którą można zmienić lub skasować. Ależ Ty nie potrafiłbyś wyrwać tej miłości z mego serca. Ty chyba nie wiesz, czym stałeś się dla mnie, moim skarbem, moim szczęściem, moim wszystkim. Ja życie bym dała za Ciebie; każde uderzenie mego serca należy do Ciebie. Każda moja myśl do Ciebie się zwraca i to od początku, od owego wieczoru u Arlingtonów. Miłość moja jest tak wielka, tak silna, że ogarnia całe moje jestestwo, jest sprężyną wszystkich moich . czynów. To szczęście mego życia i zmienić tego nie można, tak jak serca nie można zatrzymać w piersiach. Jak Ty możesz, jak możesz mówić o takich rzeczach, kiedy ja wiem, że mnie kochasz tak samo jak ja Ciebie, inaczej nie mogłabym pisać tego co piszę. Jestem za dumna na to, aby odsłaniać swe wnętrze. Ale uważam, że taka duma nie jest na miejscu, kiedy każde niezrozumienie może nam złamać życie. Pożegnałabym Cię sama, gdybym czuła, że Twoja miłość znikła lub zmniejszyła się, ale wiem, że tak nie jest. Mój drogi, gdybyś wiedział, jak straszna jest myśl o rozłące, to byś jej nawet nie dopuścił do siebie. Sama możliwość wydaje się okropna. Gdy czytałam Twój list, o mało nie zemdlałam; pisać nawet nie mogę. Franku, nie odbieraj mi mojej miłości, ja bym tego nie zniosła, ona jest dla mnie wszystkim. Gdybyś mnie teraz zobaczył, scałowałbyś zaraz te brzydkie, palące łzy. Czuję się słaba i nieszczęśliwa, nie mogę nawet dokładnie zgłębić Twego listu, wiem tylko, że piszesz o zerwaniu i że jestem zmęczona i biedna. Telegram: Frank Crosse do panny Maud Selby, willa Lam, St. Albans: „Wyjeżdżam stąd dziś, ósma piętnaście wieczorem, przyjadę o północy”. St. Albans, 10 czerwca. Jak to cudownie z Twojej strony, drogi chłopcze, przejechać dwa hrabstwa, pobawić parę godzin, by mnie pocieszyć i wyjaśnić wszystko. Naturalnie, że to śmieszne wziąć Twój list tak bardzo do serca; ale gdy czytałam słowa: „zastanowić się, zerwać”, tak mnie to stropiło, że już nie mogłam patrzyć trzeźwo na resztę. Samo słowo „rozłąka” trzeba by napisać ognistymi literami, które wżerają się w serce. Wtedy napisałam głupi list do mojego chłopaka i biedak przyjechał o północy w stanie umysłu godnym pożałowania. Nigdy ci tego nie zapomnę. Przykro mi, że byłam taka głupia, ale przyznać muszę, że i Ty nie okazałeś się zbyt mądry. Ta myśl, że ja zakochawszy się w kimś, mogę się zniechęcić jego skromnym domem lub małymi dochodami! Śmieję się na myśl o tym. Czy myślisz, że szczęście kobiety zależy od tego, czy ma kilka salonów i pokój bilardowy albo swego psa i inne przedmioty zbytku, które wymieniałeś? Ależ to są dodatki, to nie jest istota szczęścia. Ty i Twoja miłość, oto istota szczęścia! Ktoś mnie kocha i będzie kochał z całego serca, ja jego tak samo; jak uczucie to wszystko wokół mnie zmienia i upiększa. Zawsze myślałam, że chcę spotkać w życiu wielką miłość i oto doznaję jej. Powiadasz, że zaciemnisz horyzont mego życia — ależ Ty sam jesteś moim życiem, gdybyś znikł z niego cóż by zostało? Mówisz o moim szczęściu nim cię poznałam — jakie wszystko było czcze i puste! Czytałam, grałam, śpiewałam, wszystko jak mówisz, ale po co? Mama tak sobie życzyła, ale właściwego celu w tym nie było. Wtedy ty wszedłeś w moje życie i wszystko się zmieniło; czytam, bo lubisz rozmawiać ze mną o przeczytanych książkach. Gram, bo lubisz muzykę. Śpiewam, aby Tobie zrobić przyjemność. We wszystkim czym się zajmuję, towarzyszysz mi w myśli. Staram się być coraz lepsza i szlachetniejsza, bo chcę być choć w części warta miłości, którą masz dla mnie. A Ty mówisz, że zaciemnisz mi życie. Ale teraz już wiesz. Moje życie jest wiele warte, bo wypełnia je miłość. Jest ona kamieniem węgielnym mego życia, motorem, każe mi wykorzystać każdy mój talent, najmniejsze uzdolnienie. Jakże mogłabym tak czuć, gdybym nie wiedziała, że uczucie Twoje jest równie głębokie? Niemożliwe byłoby uznać wielką, jedyną miłość mego życia za uczucie połowiczne, niezdecydowane. Mam nadzieję, że już nigdy nie pomyślisz, iż względy materialne mogą zachwiać naszą miłością. Ale dosyć słów serio! Mama była mocno zdziwiona Twoim wpadnięciem o północy i równie gwałtownym wyjazdem raniutko. Kochany chłopcze! Już nigdy nie pozwolisz się opanować złemu humorowi i czarnym myślom, prawda? Jeżeli chcesz im koniecznie podlegać, to masz czas tylko do trzydziestego, bo potem nie pozwolę. Woking, 11 czerwca. Najdroższa dziewczynko! Jakaś Ty miła, dobra, słodka. Odczytywałem kilkakrotnie Twój list, by się coraz bardziej upewniać, że stoisz o wiele wyżej ode mnie. Twoje pojęcie miłości jest wzniosłe i pozbawione egoizmu. Głupcem byłem myśląc, że względy materialne mogłyby nią zachwiać. A jednak to miłość właśnie poddawała mi skrupuły, że przeze mnie może Ci być źle na świecie i dlatego napisałem ów list. Prawie się cieszę, że była mała burza, bo o ile weselszy wydaje się potem blask słońca! Przez to poznałem Cię lepiej i głębiej wejrzałem w Twoją duszę. Wiedziałem, że miłość jest po prostu rdzeniem mej duszy trudno jest uczucia określać słowami — ale nie śmiałem przypuszczać, że ona i z Twojej strony jest tak głęboka. Jakoś dziś, w czasach tenisa i five o’clocków, wielka namiętność, taka, o jakiej czytamy w poezji i powieściach wydaje się nie na miejscu. Myślałem, że gdybym Ci wyjawił to, co czuję, to bym Cię zdziwił, a może przestraszył. A tu Ty napisałaś dwa listy, które zawierają właśnie to, co byłbym powiedział, szczerze i z głębi serca. To są moje własne uczucia i nie ma tam ani jednej myśli, której bym nie podzielał. O Maud! Ja często piszę i mówię lekko, żartobliwie, ale wiedz, że na całym świecie nikt nigdy nie kochał żadnej kobiety bardziej niż ja Ciebie. Niech się dzieje co chce, do śmierci i do skończenia świata Tyś dla mnie jedyna. Dopóki będziesz przy mnie, nie dbam o to, co złego przyszłość przynieść może. Gdyby Cię zabrakło, cały świat nie zapełniłby próżni. Mówisz, że stałem się motorem Twego życia, że czytasz chętniej, uczysz się więcej, wszystko Cię bardziej interesuje. Nie mogłaś wynaleźć nic, co sprawiłoby mi większą przyjemność. To jest cudowne, to po części usprawiedliwia moje pragnienie złączenia naszych egzystencji. To uspokaja moje sumienie pełne skrupułów. Dobrze się stało, jeżeli taki jest rezultat. Czuję się szczęśliwy i swobodny odkąd dowiedziałem się o tym. To niemożliwe, aby mój wpływ doskonalił Cię, ale skoro to mówisz, mogę się tylko cieszyć i dziwić. Rupton Hale, jeden z moich nielicznych przyjaciół, pesymistycznie zapatruje się na kobiety. Grałem z nim w środę po południu w golfa i dyskutowaliśmy o intelekcie kobiecym. Twierdzi, że kobiety nie mają swego zdania, ale zawsze umysł ich odbija jakieś światło, którego w tej chwili nie widać. Przyznawał im jedynie nadzwyczajną łatwość przyswajania cudzych zapatrywań. Na to przytoczyłem parę bardzo sprytnych uwag, które słyszałem od jednej pani. „To siady wrażenia, które jakiś mężczyzna ostatnio na niej wywarł” — odpowiedział. Według jego teorii w rozmowie z kobietą można odnaleźć ostatniego mężczyznę, który miał na nią wpływ. „Ona będzie odbiciem człowieka, który z nią ostatnio rozmawiał”. Nie było to uprzejme, ale niezupełnie pozbawione słuszności. Najdroższy skarbie, nim skończę, pozwól powiedzieć, że jeżeli wniosłem promień w Twoje życie, to Ty o wiele, wiele więcej rozjaśniłaś moje. Zdaje się, że dusza moja dopiero od naszego poznania się zaczęła żyć pełnią. Byłem przedtem taki małostkowy, samolubny, a życie miałem ciężkie, głupie i bezcelowe. Chodzić, spać, jeść, a potem umrzeć, jakież to trywialne i materialistyczne. A teraz mury zacieśniające horyzont opadły i otacza mnie bezgraniczna przestrzeń. Wszystko wydaje się piękniejsze: most na Tamizie, ulica Króla Wilhelma, plac Abschurch, ciasna klatka biurowa, samo biuro, wszystko zostało owiane nieznanym urokiem. Chodzę teraz prędzej i głębiej oddycham. A i lepszy jestem. Sam Pan Bóg wie jak bardzo tego potrzebowałem. Staram—się stworzyć ideał i postępować według niego. Czuję, że to nieuczciwe dać się postawić na piedestale, podczas gdy najstosowniejsza byłaby mysia dziura, w której mógłbym się skryć razem z mymi wadami. Jestem podobny do tego człowieka, o którym Browning pisze, że opłakiwał plamy na swej zbrudzonej duszy, ale radował się jasnością bijącą od jego pani. A więc moja droga, mała, jasna pani, dobranoc serdeczna, jedyna i na zawsze kochana. Sobota, sobota, sobota. Ach, jak mi spieszno do soboty, kiedy Cię mam zobaczyć. Pójdziemy w niedzielę posłuchać zapowiedzi. ZAKOŃCZENIE UWERTURY St. Albans, 14 czerwca. Najdroższy Franku! Okropnie to nieprzyjemna rzecz usłyszeć swoje imię publicznie wygłoszone; a jaki donośny głos ma proboszcz. Powiedział jedynie: „Maud Selby z tej parani”, jakby cała parana miała wiedzieć, a potem o Tobie już bez przycisku. Zdaje się, że nie uważał nazwiska Franciszka Crosse z Woking za coś mogącego wszystkich zainteresować. Ale gdy po zapytaniu, czy nikt nie zna przeszkody w naszym połączeniu, spojrzał wyczekująco wokół, przeszedł mnie dreszcz; zdawało się, że ktoś wyskoczy jak diabeł z pudełka i zrobi scenę w kościele. Odetchnęłam, gdy ksiądz zmienił temat. Schowałam twarz w dłonie, ale czułam, że się czerwienię. Popatrzyłam spomiędzy palców na Ciebie, a Ty siedziałeś spokojnie i miałeś taką minę jakby Ci to robiło przyjemność. Na przyszły tydzień pójdziemy do kościoła po południu. Tatuś wcale tam nie uczęszcza od czasu jak sprowadzili nowego organistę; powiada, że nie może znieść tego rzępolenia! Jak nam było dobrze razem, nigdy tego nie zapomnę. Jaki Ty jesteś dla mnie dobry, mój Franku. Mam nadzieję, że nie będziesz żałował tego, co czynisz. Wszystko jest dobrze teraz, póki jestem młoda i znajdujesz, że ładna. Kontenta jestem, że tak myślisz, ale zarazem obowiązkiem moim jest powiedzieć Ci, że tak nie jest. Nie mam pojęcia, jak to odkryłeś; chyba dlatego, że mnie widujesz obok tatusia. Gdybyś mnie zobaczył przy Nelly Sheridan albo innej naprawdę ładnej pannie, widziałbyś różnicę. Zdarzyło się szczęśliwie, że lubisz siwe oczy i ciemne włosy, ale to nie znaczy, że ja jestem rzeczywiście ładna. Byłoby mi przykro, gdyby wszystko polegało na nieporozumieniu i gdybyś się o tym przekonał. Powinieneś ten list schować jako „dowód klasyczny” (tak mówi tatuś); kiedyś Ci się przyda. Chciałabym żebyś mnie teraz zobaczył, a właściwie wcale bym sobie tego nie życzyła; jestem czerwona i zgrzana, a dlaczego? — bo uczę się gotować. Czy to nie jest głupie, że my panny uczymy się wyjątków z gramatyki francuskiej, geografii Chin, a nigdy nie ugotujemy najskromniejszej potrawy. To jest wprost śmieszne. Ale na naukę nigdy nie jest za późno, toteż dziś sama poszłam do kuchni i upiekłam torcik. Nie masz pojęcia, ile rzeczy potrzeba do tego; myślałam, że kucharka żartuje, jak zaczęła kłaść przede mną te różności; zupełnie jak sztukmistrz dający przedstawienie. Była tam miska pusta i miska pełna krajanych jabłek, stolnica i łyżki, jaja, masło, korzenie i naturalnie wanilia. Stłukłyśmy jaja i wrzucałyśmy do miski. Nie wyobrażasz sobie co za kłopot, gdy jajo upadnie obok miski; potem ucierałyśmy je z masłem, wanilią i wszystkim innym. Tarłam tak długo, że aż osłabłam zupełnie, nie dziwię się, że kucharki mają takie duże, grube ręce. Gdy się z tego zrobiło ciasto, rozwałkowałam je, nałożyłam jabłek, zawinęłam i piekłam w piecu, aż się zrobiło rumiane. Wyglądało bardzo ładnie i mama powiedziała, że torcik porządnie zrobiony. Trochę był ciężki w stosunku do wielkości. Mama nie chciała skosztować, bo mówiła, że doktor Fristram nie pochwaliłby tego, ja zjadłam kawałek i było wcale dobre. Mama powiedziała, że służba może wziąć tort na leguminę, ale oni poradzili, by oddać go posługaczowi, który ma dużo dzieci. Bardzo przyjemnie jest pomyśleć, że jest się komuś użyteczną. Wiesz, co zaszło dziś rano? Przysłali dwa prezenty ślubne. Pierwszy to ładne sztućce do ryby, podarunek od pani Janowej Beyrick, starej znajomej rodziców. Bardzo to uprzejmie z jej strony, no i bardzo ładny garnitur. Drugim jest wspaniała torba z przyborami podróżnymi, od wuja Artura; na niej wybite litery M.C. Zaraz wykrzyknęłam: „Ach co za szkoda, dali złe litery”, a mama w śmiech. Myślę, że człowiek prędko się do tego przyzwyczaja. Jakbyś się czuł gdybyś to Ty miał zmienić nazwisko? Nazywaliby Cię Selby, ale Ty czułbyś się zawsze Crossem. Ja nie żartuję teraz, ale kobiety nieraz żartują niechcący. Kiedyś proboszcz jechał w swoim wózku, a mama powiedziała: „Jaki ładny tandem”. Chciała, zdaje się, powiedzieć: dogcart, ale tatuś uznał, że to najzabawniejsza rzecz, jaką słyszał w ostatnich czasach. Mama się cieszyła, ale możliwe, że do tej chwili nie wie, dlaczego to miało być zabawne. Okropnie głupie listy piszę; czy nie przeraża Cię myśl, że są dziełem osoby, z którą masz spędzić całe życie? Jakoś nie wydajesz się tym zaniepokojony. To odważnie z Twojej strony. Przypominam sobie teraz, że nie dokończyłam kwestii, którą zaczęłam ten list. Przypuściwszy nawet, że jestem ładna (moja cera jest czasami okropna), powinieneś pamiętać o tym, jak prędko lata płyną i jak się kobieta łatwo starzeje. Ledwie się pobierzemy, a zacznę dostawać zmarszczek i tracić zęby. Biedaku, to będzie straszne dla Ciebie. Mężczyźni zmieniają się mało i z wolna. Nic im to zresztą nie szkodzi, bo nikt nie wychodzi za nich dlatego, że są ładni. I Ty Franku powinieneś żenić się za mną nie dla mego wyglądu, ale dla tego, kim jestem, dla mojej duszy, tak jakbym wcale nie miała ziemskiej powłoki. Ja Cię tak kocham, naturalnie ciało także. Sama nie wiem jak Cię kocham, tylko wiem, że gdy jesteś ze mną, zdaje mi się, że śnię. Żyję tą chwilą. Twoja na zawsze, Maud. PS. Tatuś nas przestraszył, przyjechał i powiedział, że cała rodzina posługacza ciężko się rozchorowała. To był żart, furman w drodze powiedział mu o moim torciku. Bardzo to brzydko ze strony tatusia. Woking, 17 czerwca. Chciałbym bardzo, żebyś przyjechała do miasta w sobotę rano. Wrócimy do St. Albans razem wieczorem, spędzimy miło cały dzień. O niczym więcej nie myślę i liczę godziny. Proszę Cię, urządź to, niech Ci nic nie przeszkodzi. Ty zawsze zrobisz, co zechcesz. Nie zapieraj się, moja panno, bo tak jest. Spotkamy się przy budce księgarskiej na dworcu Charing Cross o godzinie pierwszej. Gdyby coś Ci miało przeszkodzić, zatelegrafuj do klubu. Pójdziemy razem po sprawunki i możemy się dobrze zabawić. Powiedz matce, że przyjedziemy w sam raz na obiad. Upiecz drugi torcik, a ja go zjem. W biurze nie ma wiele pracy i obejdą się beze mnie. Dostałaś więc sztućce do ryby, to dziwne, bo i ja także tego samego dnia dostałem pierwszy prezent i w dodatku taki sam. Jeżeli dostaniemy jeszcze jeden, to zaprosimy kogoś ha obiad z rybą, albo schowamy aby ofiarować Twojej przyjaciółce Nelly Sheridan, gdy będzie wychodzić za mąż. To się przyda. Dostałem jeszcze dwa prezenty. Jednym jest maszynka spirytusowa „Tantalus”, od moich kolegów biurowych, a drugim para kandelabrów brązowych od klubu krykietowego. Ułożyli to tak, że nic nie wiedziałem i byłem okropnie zdziwiony, gdy pewnego wieczoru zjawiła się deputacja. Na karcie był napis: „Niechaj Wasze uczucia będą wieczne, a szczęście bez chmur,, dopóki nie zdobędziesz stu punktów naraz”. Muszę podzielić się z Tobą ważną wiadomością; przeglądałem moje rachunki, zrobiłem bilans i spostrzegłem, że jestem winien ludziom więcej niż myślałem. Byłem zawsze trochę niedbały i nie wiedziałem jak stoję. Suma wszystkich rachunków wynosi około stu funtów. Największy, 42 funty, przysłała firma krawiecka na Conduit Street. Obstalowałem tam ubranie ślubne i to ich na razie uspokoi. Mam dość gotówki, aby zapłacić reszcie dłużników. I nie będziemy potrzebowali oszczędzać podczas podróży ślubnej. To byłoby okropne. Może między prezentami znajdą się czeki? Miejmy nadzieję. Jest jeszcze jedna ważna kwestia, w której muszę zasięgnąć Twojej rady. Mówiłaś, że nie powinienem mieć przed Tobą tajemnic, więc powiem; inaczej bym Cię nie nudził. Chciałem tę rozmowę odłożyć do soboty, ale myślę, że lepiej będzie, jak o tym pomyślisz dłużej i wtedy zadecydujemy. Poręczyłem za kogoś i to nieokreśloną bliżej sumę. To brzmi niepokojąco, prawda? Nie jest jednak tak źle, jak się zdaje, bo dotąd nic się jeszcze nie stało. Co jednak zrobić z tym w przyszłości. Odpowiedź jest łatwa. To poczciwy człowiek, agent Towarzystwa Ubezpieczeń; miał zeszłego roku jakieś niedokładności w rachunkach. Byłby został wydalony, ale gdy poznałem jego żonę i rodzinę, nabrałem przekonania, że tego więcej nie będzie i uratowałem go poręczeniem. Nazywa się Farintosh, jest jednym z tych miłych ludzi o słabym charakterze, do których się ma słabość, a równocześnie brak zaufania. Mogę naturalnie cofnąć w każdej chwili moje poręczenie, ale byłoby to dla niego gromem z jasnego nieba i ruiną dla całej rodziny. Nie powinno się, moim zdaniem, stając u wrót własnego szczęścia, czynić kogoś nieszczęśliwym. Będziemy jeszcze o tym mówić i zrobię tak, jak mi poradzisz. Nie zapominaj, że jestem odpowiedzialny tylko w razie wykroczenia z jego strony, a myślę, że tego nie będzie po otrzymanej nauce. Mam nadzieję, że przyszłe nasze mieszkanie będzie doskonałe. Nazywa się „Pod lipami”, na Maybury Road, jakieś pięć minut od stacji. Gdybyście z matką mogły się wybrać we wtorek lub środę, wziąłbym urlop na pół dnia i pojechalibyśmy razem oglądać je. Przed willą jest ładny gazon, a z tyłu ogródek, oranżeryjka (nawet); jadalny pokój i salon na parterze. W każdym pokoju zmieścić można naraz pięć osób. Podczas przyjęć będziemy musieli wywieszać tabliczki z napisami: „W jadalni pełno”, „W salonie pełno”, „Jest miejsce w oranżerii”. Są też dwie sypialnie, duża garderoba i skład. Kucharka i pokojowa wystarczą nam zupełnie. A na dodatek niedrogo, jakby dla nas zbudowane. Wprawdzie Rupton Hale powiada, że trzeba będzie uważać, aby się wciąż o ściany nie ocierać, a jak się będzie chciało kichnąć, to lepiej wyjść do ogrodu, ale to są żarty. Co za głupi list, mam nadzieję, że w sobotę lepiej wypadnę. To zależy zawsze od chwilowego nastroju; czasem jestem inny niż bym chciał, a nieraz nawet inny niż powinienem być. Chciałbym uprzyjemnić Ci sobotę, ostatnią wspólną wycieczkę przed „owym” dniem. Bywały czasy, w których byłem nieznośny i to wtedy, gdy chciałem Ci się najbardziej podobać. Ale Ty jesteś zawsze miła, dobra i spokojna. Więc do soboty, moje kochanie; Twój na zawsze Frank. PS. Dodaję, że nadszedł wspaniały garnitur do ryby z naszymi inicjałami od pani Preston, dawnej znajomej mego ojca. Byłem wczoraj w magazynie Spółki Złotników i kupiłem… zgadnij co? Wygląda prześlicznie na swojej białej, atłasowej podściółce. Ja je lubię szerokie i płaskie, myślę, że Ci się będzie podobała. Dziwne mam uczucie, patrząc na nią: niech się stanie co chce, w słońce czy niepogodę, radość czy zgryzotę, ona będzie z nami, będzie nas łączyła i będziemy ją widzieli do tej chwili, dopóki nasze oczy w ogóle będą coś rozróżniać. — Sobota, sobota, sobota. DWIE ARIE SOLOWE Mieli się spotkać przy budce księgarskiej na Charing Cross o godzinie pierwszej, więc pan Frank Crosse był już kwadrans przed pierwszą na miejscu, spacerował niecierpliwie, przystawał przy każdym ukazaniu się sylwetki kobiecej, jak pies legawy wypatrujący kuropatwy. Nim przyszedł, prześladowała go myśl, że Maud może przypadkowo zjawić się wcześniej i jego nie zastać. Każda chwila z nią była mu tak droga, że jadąc na dworzec zmienił fiakra, gdyż wydawało mu się, że ten ostatni ma lepszego konia. Ale znalazłszy się na miejscu stwierdził, że tak punktualna osoba ani się nie spóźnia, ani nie zjawia się zbyt wcześnie. A teraz, z brakiem logiki właściwym zakochanym ludziom, zapomniał, że to on zjawił się za wcześnie, i przechadzał się z miną desperata, kreując w myśli mnóstwo okoliczności, które mogły ją zatrzymać w drodze. Ludzie przyglądali mu się tymczasem, a my możemy uczynić tak wraz z innymi. Frank Cross był wysoki. Mniej więcej metr osiemdziesiąt pięć, dobra figura i elastyczny krok człowieka, który od dzieciństwa uprawiał sport. Szczupły, ale barczysty, trzymał się prosto i spojrzenie miał śmiałe, co świadczyło jednocześnie o rasie i energii. Twarz miał opaloną, a wąsy i włosy jasne. Oczy w całej twarzy najpiękniejsze, szafirowe, pełne wyrazu, czasem niesłychanie łagodne i miłe, czasem znów surowe i twarde. Był sierotą i po rodzicach nie odziedziczył nic prócz zdolności artystycznych po matce; nie dość jednak wielkich, by z ich pomocą zbudować egzystencję, ale dość, by wyrobić niejakie ambicje literackie, a charakter uczynić bardziej interesującym. Najlepsi przyjaciele nie mogli odmówić mu kilku wad, ale były to tylko cienie charakteru. Stanowczość, silna wola, uczuciowość i zdolność do głębokich wzruszeń, oto zalety które starczały za wszystko inne. Żadna kobieta nie uważała go za nudnego. Choć może lepiej by było gdyby za takiego uchodził, bo jego żywotna natura rzadko kiedy zadowalała się zwykłą przyjaźnią. Był to, jak zobaczymy później, młody człowiek z przeszłością, do czasu jednak, gdy Maud Selby ukazała się jak anioł na drodze jego życia. Lat miał dwadzieścia siedem. Można jeszcze opowiedzieć o nim parę rzeczy, których sam o sobie nie byłby powiedział za nic w świecie. Był jedynakiem i sierotą, ale zajął się swym dziadkiem i babką, którzy ze śmiercią jego ojca zostali bez centa. Pomimo ciężkiej czasami sytuacji, potrafił im zapewnić wygodę w małym domku w Worcester. Nie wspomniał nigdy, że ma finansowe trudności, obawiając się, że mogłoby to być przykre; toteż gdy nadchodził kwartalny czek, przyjmowali go jako cos naturalnego, nie podejrzewając nawet z jaką był połączony ofiarą. I on sam nie poczytywał sobie tego nigdy za zasługę. Pracował pilnie i prędko awansował w Towarzystwie Ubezpieczeń, w którym zaczynał jako praktykant. Zjednywał sobie przełożonych uprzejmością i otwartością. Dostał się też do sławnej jedenastki krykietowej w klubie Surrey. Nie wyrokując więc, czy był rzeczywiście odpowiedni dla Maud, o czym w swojej skromności powątpiewał, możemy z całą pewnością stwierdzić, że był jej tak samo godzien jak każdy inny młody człowiek. Jego pełna uczuć dusza, po szczycie radosnego oczekiwania, pogrążyła się właśnie w przepaść desperackich rozmyślań, że Maud go opuściła, gdy z uderzeniem godziny pierwszej ona sama ukazała się na platformie. Ta prześliczna figurka, szykowny wygląd, zgrabne ruchy, ładny sposób trzymania głowy, żywy elastyczny krok; po tym wszystkim można ją rozpoznać pośród tysiąca innych. Serce drgnęło na jej widok, ale prawdziwie angielska zdolność ukrywania uczuć pozwoliła jedynie postąpić żywo naprzeciw niej z twarzą spokojną i oczami tylko wyrażać uczucia. — Jak się masz! — Dzień dobry. Stał chwilę, patrząc na nią w milczeniu. Cieszył się i podziwiał śliczną całość. Przejęty był podziwem, czcią i jakby onieśmielony. Czym sobie na to mógł zasłużyć? Przypatrywała mu się spod oka, trochę drwiąco, z wesołym figlarnym uśmiechem, który stanowił jeden z jej głównych wdzięków. — Pan dobrodziej pochwala? — Bagatela! Jesteś cudowna! — To dobrze. Nie czekałeś długo? — Nie, to jest tak sobie. — Wyglądałeś tak uroczyście, gdy cię zobaczyłam. — Naprawdę? — A potem prawie podskoczyłeś. — Czy tak? To źle? — Dlaczego? — Właściwie nie wiem, ale uważam, że każdy powinien ukrywać swe emocje, może to głupie, ale we mnie instynktowne. — Nic nie szkodzi, to wcale nie był wielki skok. Dokąd pójdziemy? — Chodźmy do poczekalni. Weszli do ponurej, ciemnawej sali, zadymionej i dusznej. Drewniane ławki otaczały prostokąt brunatnego linoleum. W kącie siedział jakiś robotnik z żoną i dzieckiem. Czekali z bezmyślną cierpliwością, mieli jechać na sobotnią wycieczkę i spóźnili się na pociąg. Maud Selby i Frank Crosse zajęli kąt przeciwny. On wyjął z kieszeni pudełeczko od jubilera i otworzył je. Coś błysnęło na atłasie. — Franku, czy to naprawdę ta? — Podoba ci się? — Jaka szeroka, mamina jest cieniutka. — Wtedy nosili wąskie. — Śliczna jest, czy mogę? Albo nie, jest jakiś zabobon z tym związany. — O to nie ma obawy, przymierzałem ją do pierścionka z szafirem. — Prawda! Zasłużyłeś na porządną burę. Jak mogłeś zapłacić dwadzieścia dwie gwinee za pierścionek. Tak jest, mój panie, bo widziałam wczoraj taki sam w Spółce Złotników. Ty rozrzutny chłopcze. — To z zaoszczędzonych pieniędzy. — Trzeba je było schować na ważniejsze wydatki. — Żadne nie były w połowie tak ważne. Maud odsunęła woalkę i przypatrywała się uważnie małemu złotemu kółku. Mglisty promień londyńskiego słońca padał przez okno wprost na jej włosy i rzucał na rozwiane loczki miedziany blask. Była to twarz piękna, wrażliwa, subtelna, kobieca, emanująca niewinną wesołością i dziecinną figlarnością, o pełnych wyrazu oczach i łagodnej linii ust, która mówiła o inteligencji, a zarazem o zdolności do poświęceń. Zwyczajny amator piękności rysów nie zwróciłby na nią baczniejszej uwagi, tak samo człowiek powierzchowny, lubiący wyraźne przejawy temperamentu. Ale ktoś, kto umiał patrzyć, w całym Londynie nie znalazłby milszego dziewczęcia niż Maud Selby, siedząca pod oknem w popielatym kostiumiku i w miedzianej glorii włosów. Oddała obrączkę, a jej ruchliwa twarz przybrała poważniejszy wyraz. — Czuję tak samo jak pisałeś, Franku; jest w tym coś tragicznego, ona pozostanie ze mną na zawsze, cała nasza przyszłość oprzędzie się wokół tego kółeczka. — Boisz się? — Bać się? jej dłoń w szarej rękawiczce spoczywała przez chwilę na grzbiecie jego ręki. — Nie obawiam się niczego, gdy jesteś ze mną; to jest rzeczywiście niezwykłe, bo z natury jestem bojaźliwa. Ale nawet gdybym znalazła się w prawdziwym niebezpieczeństwie, byłoby tak samo. Ja staję się po prostu częścią ciebie, a ty masz dość odwagi na nas dwoje. — Nie przypisuję sobie zbyt wielkiej odwagi — rzekł Frank — mam takie nerwy jak wszyscy. Popielaty kapelusik pochylił się twierdząco. — Ja coś i o tym wiem. Ty masz o mnie fałszywe wyobrażenie, to jest przyjemne, ale i przykre, bo czuję się oszustem. Ty sobie wyobrażasz, ze jestem bohaterem. Bóg wie czym, a ja wiem, że jestem takim samym młodym człowiekiem jak wszyscy, którzy chodzą po londyńskim bruku i nie jestem wart więcej… niż każdy inny. Roześmiała się z błyszczącymi radością oczami. — Lubię, gdy tak mówisz — rzekła — to właśnie jest w tobie piękne. Nie ma nadziei, by przekonać słuchacza, że nie jest się bohaterem, jeżeli same argumenty są poczytywane za bohaterstwo. Frank wzruszył ramionami. — Daj Boże, żebyś odkrywała moje wady stopniowo, a nie wszystkie naraz — powiedział. — A teraz, Maud, mamy przed sobą Londyn i cały dzień do dyspozycji. Dokąd pojedziemy, wybieraj. — Wszystko mi jedno, z tobą i tu mogłabym siedzieć do wieczora. Ten projekt miłego spędzenia czasu wywołał w obojgu wybuch śmiechu. — Chodźmy — rzekł Frank — pogadamy w drodze. Rodzina robotnicza czekała jeszcze, Maud wychodząc dała dziecku szylinga. Była tak szczęśliwa, że chciała wszystkich wokół widzieć szczęśliwymi. Ludzie oglądali się za nią, gdy przechodziła. Z lekkimi rumieńcami na policzkach, światełkami w oczach, uosabiała młodość, miłość, życie. Jakiś starszy jegomość drgnął na jej widok i patrzył ze zmienioną twarzą, dopóki nie znikła mu z oczu. Niegdyś taki sam rumieniec wykwitał na czyichś ustach, a słowa jego wywoływały podobne blaski w czyichś oczach. — Może weźmiemy fiakra? — Franku, powinniśmy uczyć się oszczędności. Chodźmy piechotą. — Dzisiaj? — Masz tobie! Widzisz sam, jaki mam na ciebie zły wpływ. — Wprost demoralizujący! Ale jeszcze nie ustaliliśmy dokąd pójdziemy. — Wszystko jedno, byle razem. — Jest zajmujący mecz krykietowy między klubem australijskim a Surrey. Czy zajęłoby cię to? — Dobrze, jeżeli chcesz. — I są przedstawienia popołudniowe we wszystkich teatrach. — Ty wolisz być na dworze. — Ja wolę to co ty. — Dobrze, więc proponuję, żeby zjeść drugie śniadanie. Przeszli przez plac przed dworcem i minęli piękny, starożytny krzyż kamienny. Pośród dorożek i pojazdów, spieszących przechodniów i wozów ciężarowych, stała pamiątka wieków średnich, pomnik pobożności postawiony przez króla z rodu Plantagenetów ku pamięci kochanej małżonki. — Sześćset lat temu — mówił Frank, gdy się zatrzymali — ten stary krzyż był obstawiony heroldami i rycerzami, wszystko na cześć tej, którą czcił król. Teraz posłańcy miejscy zajmują miejsca kamiennych rycerzy, a tam gdzie miały brzmieć trąby heroldów, rozlegają się odgłosy klaksonów. Tylko krzyż stoi niewzruszony na dawnym miejscu. To jedna z pamiątek, które żywo przywodzą na pamięć historię naszej ojczyzny. Maud chciała usłyszeć coś o królowej Eleonorze, więc Frank opowiedział, co pamiętał. — Była żoną Edwarda I i cudownej piękności kobietą. Ona to wyssała ranę, gdy został pchnięty zatrutym sztyletem. Umarła gdzieś na północy, a on sprowadził ciało, aby je pochować w opactwie Westminster. Gdziekolwiek kondukt stawał na noc, tam król stawiał krzyż. Wzdłuż całej Anglii stoją pamiątki smutnej podróży. Obeszli White Hall i minęli kirasjerów na wielkich czarnych koniach. Frank wskazał na jedno z okien sali bankietowej. — Widziałaś pamiątkę po królowej Anglii — rzekł — popatrz teraz na to okno, które wiąże się z pamięcią jednego z jej królów. — Dlaczego Franku? — Podobno przez nie Karol I wychodził na szafot, gdy mu mieli ściąć głowę. Pierwszy raz naród pokazał, że ma władzę większą niż królewska. — Biedak — mówiła Maud — taki piękny, takim dobrym był mężem i ojcem. Najlepsi królowie są właśnie najniebezpieczniejsi. — Och, Franku! Karol był zacnym człowiekiem, a wywołał wojnę domową. Jerzy III miał charakter bez skazy, a jego głupota pozbawiła nas Ameryki i prawie że zgubiła Irlandię. Po każdym z nich wstępowali na tron ludzie małej wartości, a jednak uczynili dużo mniej złego. Doszli do końca White Hall i otwarł się przed nimi wspaniały widok na Opactwo Westminster i budynki parlamentu. Najszacowniejsza ze starych angielskich budowli naprzeciw najpiękniejszej nowoczesnej. Jak naród, pozbawiony gustu i oddany utylitaryzmowi, mógł zdobyć się na wybudowanie czegoś tak wdzięcznego, pozostanie dla podróżnika zagadką. Słońce oświecało złocenia attyki, a wieże prezentowały się wspaniale w przymglonej londyńskiej atmosferze, niby pałac w marzeniu sennym. Był to gmach stosowny na siedzibę rządu, którego łagodnemu jarzmu podlegała piąta część ludzkości; rządu popartego tak słabą siłą zbrojną, iż tylko dobra wola ujarzmionych mogła go utrzymać. Frank i Maud przypatrywali się w milczeniu. — Jakież to piękne — wykrzyknęła — jak te złocenia rozjaśniają całą budowlę. — Szkoda, że nie używają ich częściej w naszej ponurej londyńskiej architekturze — dodał Frank. — Pomyśl, jak wspaniale wyglądałaby kopuła Św. Pawła, pozłocona niby słońce wschodzące nad stolicą. Ale oto i nasza restauracja, a stary Big Ben oznajmia, że to już prawie druga. W BRYTYJSKIEJ WALHALLI Omówili rozkład i umeblowanie mieszkania, suknie drużek, naukę gotowania i prezenty ślubne, zalety Brighton i rodzaje miłości, woleje w tenisie (Maud była utalentowaną tenisistką), bilety sezonowe, przyszłość świata, to wszystko przy buteleczce Perrin–Jones. Wybryk to zaiste godzien potępienia, ale miała to być ich ostatnia eskapada przed ślubem, więc pili za wspomnienia dobrych minionych chwil i za powodzenie w przyszłości. Jako para przyjaciół, nie tylko kochanków, mogli rozmawiać bez końca. Frank nie lubił rozmów o niczym, a Maud sztucznego ich podtrzymywania. Oboje woleli milczenie, niż konwencjonalne słówka. — Pójdziemy zaraz — rzekł Frank, płacąc rachunek — ty jeszcze nie widziałaś Australijczyków, prawda? — Owszem, w Clitton, cztery lata temu. — Ale to inna drużyna, jest wśród nich dziewięciu, którzy jeszcze nie grali w Anglii. — Oni są bardzo sprawni, nie sądzisz? — Bardzo, a suche lato im pomaga. Najlepszym jest Giffen, ale Darling, Iredale i Mady Hill są również znakomici. Więc, o mój Boże, co za szkoda! Wstając spojrzał w okno i ujrzał jedną z tych niespodzianek, którymi natura przerywa monotonię życia na Wyspach brytyjskich. Słońce znikło, gęsty szary opar unosił się znad rzeki, a deszcz padał ze spokojnym uporem, gorszym od najgwałtowniejszej ulewy. Już po meczu krykietowym. — Dwie kawy i dwie benedyktynki — zakomendenderował Frank i oboje usiedli. Minęło pół godziny, a chmury były coraz ciemniejsze. Smutna szara rzeka toczyła leniwie swe fale; w oddali przedzielone przestrzenią oślizłego bruku ciemniały potężne mury Katedry Westminsterskiej. — Czy zwiedzałaś Opactwo, Maud? — Nie, Franku, ale zrobiłabym to chętnie. — Ja byłem tylko raz. Czy to nie wstyd, że każdy z nas, młodych Anglików, zna wszystkie teatrzyki i kawiarnie Londynu, a nie bywa tam, gdzie jest ostoja naszej rasy? Najstarszy i najpotężniejszy pomnik, jaki sobie postawił naród. Już sześćset lat temu Anglia patrzyła na to, jak na świętość religijną i narodową. Nasi królowie, żołnierze i poeci kładą się tam na wieczny spoczynek. Toteż jest w starej katedrze tak ciasno, że już prawie miejsca nie ma na nowe pomniki. Chodźmy tam na godzinkę. Weszli przez bramę Salomona, jako najbliższą. U wejścia otrzepali się z wilgotnego pyłu. — Do kogo należy Opactwo, Franku? — Do ciebie i do mnie. — Żartujesz! — Wcale nie, należy do każdego, kto płaci podatki. Czy słyszałaś o Szkocie, który chciał zwiedzić okręt wojenny? Kogo mam zameldować kapitanowi? spytał wartownik. Jednego z właścicieli, odpowiedział Szkot. Taka sama jest nasza pozycja wobec katedry. Weszli z uśmiechem na ustach, który znikł, gdy zamknęli za sobą odrzwia. W tym świętym przybytku, mieszczącym duszę narodu, panowała powaga i milczenie, które działało nawet na ludzi bezmyślnych i roztrzepanych. Frank i Maud stanęli. Wysokie kolumny, proste i smukłe jak drzewa, wyrastały długą aleją. U pułapu wyginały się w piękne łuki i łączyły z łukami siostrzanych kolumn, tworząc kamienny deseń o wspaniałym rysunku. Naprzeciw olbrzymie okno o rozecie z barwnego szkła, wspaniałe purpurą i wszystkimi odcieniami karminu, przeświecało przez mrok wnętrza. Tu i tam, w każdej nawie, poruszało się w cieniu kilku zwiedzających, a wzdłuż murów spoczywali wielcy zmarli. Cicho było w tym przybytku umarłych, do uszu dochodził jedynie ściszony odgłos kroków w oddali lub szepty rozmów w pobliżu. Maud uklękła i ukryła twarz w dłoniach. Frank modlił się również, myślą więcej niż słowami. Potem ruszyli wzdłuż nawy. Frank przypomniał sobie ustęp w książce Macaulay, gdzie mówi ona o ludziach, którzy wyniszczeni pracą i walką w parlamencie, przychodzą tu odpocząć w spokoju. Tu leżą ludzie, którym powierzano ster, a oni czasem mądrze, czasem nierozsądnie, ale zawsze uczciwie pracowali. Są tu Canning i Peel, także Pitt, Fox, Grattan i Beaconsfield. Rządy i opozycje pozostawili za murami. Między posągami jeden Beaconsfield ma twarz człowieka, który wszystko zawdzięcza sam sobie. Inni wyglądają tak delikatnie, że trudno uwierzyć, iż mieli tyle siły, ile trzeba by rządzić. Frank opowiadał, co wiedział o każdym z nich: o Grattanie, najszlachetniejszym z Irlandczyków; o Castlereaghu, którego trumnę gonił aż do katedry rozszalały tłum, chcąc wydrzeć i znieważyć ciało; o Foxie, filozofie, lubiącym używać życia; o Palmerstonie, dzielnym sportsmenie, który na starość nie mógł chodzić, ale mógł dosiąść konia. Dziwili się realizmowi oblicza admirała Warrena naznaczonego ospą i naiwności rzeźbiarza, który Roberta Peela ubrał w rzymską togę. Zwróciwszy się w prawo szli bez celu wzdłuż nawy głównej. Oko podziwiało wysokość stropu, a umysł korzył się przed wielkością tych, nad grobami których strop ten się wznosił. Tu leżał Darwin, a tam Izaak Newton. Obok siebie spoczywali Ben Jonson; Stephenson, twórca dróg żelaznych; Livingstone, podróżnik; Wordsworth, Kingsley i Arnold. Tu byli rycerze wolności: Clyde, Ontram i Lenorence; malarze, poeci, lekarze; wszyscy dobrzy synowie, z których każdy służył matce ojczyźnie. A gdy się skończyła ich służba, matka wyciągała kochające dłonie, tuliła ich zimne zwłoki, a za każdego zmarłego syna wysyłała w życie nowego. I łono jej było ciągle płodne dziećmi kochającymi i wiernymi. Idź do katedry i patrz, a gdy się przeszłość narodu roztoczy przed twymi oczami, nie musisz obawiać się o jego przyszłość. Frank był zachwycony jednymi nagrobkami, a zdumiony dziwacznością innych i z obu tych uczuć zwierzał się narzeczonej. Zauważyli, że współczesne i elżbietańskie mają dużo cech wspólnych, jak np. typy twarzy, sposób układania włosów, elegancja architektury. W innych epokach panowała nieznośna afektacja, która przy końcu osiemnastego stulecia osiągnęła punkt kulminacyjny. — Wszystko wymuszone: postać, napis, całość — mówił Frank. — Te nieznośne alegoryczne grupy, otaczające zmarłego, są dziećmi tej samej epoki, która wydała doktora Johnsona i jego napuszoną prozę. Najgłębsze wrażenie wywołuje się zawsze najprostszymi środkami; tak zawsze było i będzie. Ale ten napis łaciński jest efektowny, przyznaję… Był to na wpół zatarty napis, pod mocno zniszczoną statuą z czasów Elżbiety. Figurze brakowało nóg, a rysy były zniekształcone. Dwa słowa zwróciły uwagę Franka: Moestisissima uxor, najżałośniejsza małżonka umieściła ją tam. — Biedny zniszczony pomnik miłości małżeńskiej. Chodźmy teraz w kąt poetów. To byłoby zebranie, gdyby pewnego dnia każdy z tych ludzi stanął w drzwiach swego grobowca. Tennyson ostatni i niemal największy z tych wielkich, leżał pod białą taflą posadzki — Sunset and evening star And one clear call for me (Zachód słońca i gwiazda wieczorna To na mnie wołanie wyraźne) przypomniał Frank. — Co za wspaniała myśl starca; gdybym układał poetów w szereg, postawiłbym go zaraz za Szekspirem. — Niewiele go czytałam — rzekła Maud. — Będziemy go czytywać razem, a wiele bliższym poety czuje się ten, kto stał nad jego grobem. Ten duży grobowiec to Chaucera, ojca poezji angielskiej. Obok Tennysona spoczywa Browning, przyjaciele za życia złączeni są po śmierci. Był on może nawet głębszym myślicielem, a rym i rytm ma równie cudowne. — Co za piękna twarz! — wykrzyknęła Maud. — To biust Longfellowa, Amerykanina. Odczytali napis: „Angielscy wielbiciele amerykańskiego poety umieścili to popiersie między pomnikami wieszczów Anglii’ — Cieszę się, że to widziałam — powiedziała Maud — znam jego wiersze bardzo dobrze. — Zdaje się, że jest on najbardziej poczytnym autorem piszącym po angielsku. — Kogo wyobraża ta statua? — To Dryden. Co za rozumna twarz, o wybitnym współczesnym typie. Tu, koło drzwi, jest Walter Scott. — Ma pełną dowcipu twarz. — A jakie wysokie czoło, to wielki umysł. — To jest Burns, inny wielki Szkot, czy nie uważasz, że jest między nimi pewne podobieństwo? — A tam są Dickens i Thackeray. Wierzę, że przeczuwali, że tu spoczną… — Odgadujemy tylko prawdopodobieństwo niektórych wydarzeń. — To jest coś więcej. Ja miałem przeczucie, że się z tobą ożenię już pierwszego dnia, w którym cię ujrzałem. A przecież to nie wydawało się prawdopodobne? W głębi duszy czułem, że tak się stanie. — Ja wiedziałam, że wyjdę za ciebie Franku, gdyż inaczej w ogóle nie wy szłabym za mąż. — Masz tobie! Oboje mieliśmy to uczucie, czyż to nie dziwne? — Tędy, proszę państwa, teraz do królów! „Państwo” była to ciekawie mieszana grupa osób, czekających w głównych drzwiach na przewodnika. Był tam wysoki, rudobrody mężczyzna o wybitnie szkockiej wymowie, z drobną, sympatyczną żoną; Amerykanin z dwoma głośnymi, egzaltowanymi córkami; zgrabny oficer marynarki; dwóch młodzieńców, których uwagę odrywała od nagrobków obecność Amerykanek, i jeszcze z tuzin turystów różnej płci i wieku. Frank i Maud przyłączyli się do nich i weszli razem do grobowców królewskich. — Tędy, proszę państwa — wskazywał przewodnik i pospieszyli po kamiennych flizach posadzki. Stanęli przy grobowcu, na którym wyobrażona była postać kobieca o smutnej szczupłej twarzy. — Maria, królowa szkocka — rzekł przewodnik — najpiękniejsza kobieta epoki. Ten pomnik postawił jej syn, Jakub I. — Czy nie jest prześliczna? — rzekła jedna z Amerykanek. — No nie wiem, ja się spodziewałam więcej — odpowiedziała druga. — Przyznaję — mówił ich ojciec — że wydarzenia jej życia nie mogły wpłynąć dodatnio na urodę. — Ile miała lat umierając? — Czterdzieści cztery, w dniu egzekucji. — No to wygląda młodo, na swój wiek — mruknął Szkot i całe towarzystwo posunęło się naprzód. Frank i Maud przystanęli, aby dłużej popatrzyć na nieszczęśliwą królową, barwnego francuskiego motyla, który z jasnej i ciepłej ojczyzny dostał się w ponury kraj psalmów i krwi. — Ale była twardsza niż jej rasa — rzekł Frank — zrobił osiemdziesiąt mil po bitwie pod Langside i nie czuła się zmęczona. — Tutaj wygląda na zmęczoną, biedactwo — mówiła Maud — przypuszczam, że ucieszył ją spoczynek. Przewodnik wymieniał dalsze groby. — Tu leży królowa Anna, a koło niej Maria, żona Wilhelma III, a tu Wilhelm. Król był małego wzrostu, a królowa wysoka, toteż na posągach król zawsze stoi na podwyższeniu. W tych podziemiach spoczywa trzydziestu ośmiu Stuartów. Trzydziestu ośmiu Stuartów! Książęta, biskupi, generałowie, będący niegdyś solą ziemi, najpotężniejsi w narodzie, teraz zrzuceni w jedno miejsce i nazywani trzydziestoma ośmioma Stuartami. Tak to republikanka śmierć i radykał czas wyrównują różnice społeczne. Weszli za przewodnikiem do innej kaplicy z imieniem Henryka VII nad drzwiami. Wielcy budowniczowie i rzeźbiarze żyli w owych czasach; gdyby kamień był podatny jak wosk, nie można by stworzyć nic misterniejszego, doskonalszych kształtów, wolut, girland pnących się po ścianach i zwieszających ze stropu. Nigdy, zda się, ręka ludzka nie stworzyła czegoś pracowiciej ozdobnego, a żaden mózg nie wymyślił rysunku o większej harmonii i piękności. W środku, z całą okazałością średniowiecznego przepychu, otoczone ogromną ilością herbów i dodatków heraldycznych leżały dwa brązowe posągi: Henryka i jego żony. Przewodnik przypomniał słowa testamentu tego króla, który kazał się pochować „z szacunkiem należnym królewskiej godności, unikając przeklętej parady i karygodnych zbytków”. W tych silnych określeniach Frank zauważył objaw gorącej krwi Tudorów. Niezłomny charakter Henryka VIII można było odczytać z ascetycznej i jakby kapłańskiej twarzy wychylającej się z sarkofagu. Przeszli koło uszkodzonych grobowców Cromwella, Blake’a i Iretona; była to podła zemsta tych, którzy nie potrafili dorównać im w boju. Zwrócili uwagę na grób Jakuba I, który nie postawił sobie nagrobka i po śmierci dowiódł, że godzien jest opinii filozofa, którą zdobył za życia. Oglądali grobowiec Villiersa, księcia Buckingham, tak zadziwiający i wspaniały, jak jego życie; rzucili okiem na trumnę małego Jerzego II, ostatniego króla Anglii, który osobiście wiódł w bój swe wojska; doszli do kąta Niewiniątek, gdzie spoczywają drobne kości biednych dzieci pomordowanych w Tower. Teraz przewodnik skupił swą trzódkę z miną człowieka myślącego o rzeczy bardzo ważnej, o której zapomnieć się nie godzi. — Proszę wejść na stopień aby zobaczyć profil — rzekł, wskazując postać kobiecą wyobrażoną na sarkofagu. — To wielka królowa Elżbieta. Była to twarz królowej, która zasługiwała, by mieć swego Szekspira na lądzie i swego Drake’a na morzu. Gdyby ją ujrzał król hiszpański, byłby odgadł, że nie warto zadzierać z tą surową starą damą o orlim nosie i zaciętych wargach. Można było zrozumieć jej srogie rządy, wytłumaczyć surowość dla kochanków, pojąć zaufanie, jakie miał do niej naród. Można było wyczytać wszystko w tej dziwnej twarzy. — Ona jest wspaniała — powiedział Frank. — Ona jest straszna — szepnęła Maud. — Czy ja pana dobrze zrozumiałem — pytał Amerykanin — czy to ta dama kazała ściąć tamtą królową szkocką, którą oglądaliśmy poprzednio? — Tak. — Wierzę, że jeżeli chodziło o ścięcie, ta kobieta umiała dopilnować, aby stało się to prędko i dobrze. — Ręczę, że nie była zamężna. — Nie. — To szczęście dla jej przypuszczalnego męża, ten nie miałby słodkiego życia. — Cicho, tatku! — szepnęły córki i procesja ruszyła dalej. Wchodzili do środkowej kaplicy, najstarszej i najszacowniejszej, gdzie pomiędzy królami z dynastii Plantagenetów leży Saksończyk, beatyfikowany św. Edward. Ta trumna stanowi centrum, wokół którego zbudowano przybytek umarłych. Dziwny sarkofag, niegdyś pokryty mozaiką, dziś odrapany i szary. — Ciało Edwarda Wyznawcy jest na górze w ołtarzu — mówił przewodnik — próżne miejsce po nim wypełniono cennymi relikwiami; w zagłębieniach klękali pielgrzymi. Są one w sam raz, by pomieścić człowieka na klęczkach; to oni wytarli mozaikę. — Kiedy powstał sarkofag? — zapytał Frank. — Około roku 1250. Królowie kazali się chować jak najbliżej świętej trumny, bo w tych czasach wierzono, że diabeł może porwać także ciało, więc im bliżej świętego, tym zdawało się bezpieczniej. — Henryk V, który wygrał bitwę pod Azincourt, jest tu także. Tam leżą jego hełm, tarcza i siodło, których używał w owej bitwie. A to Edward III, ojciec Czarnego Księcia. Czarny Książę nie dożył chwili wstąpienia na tron, ale był ojcem nieszczęśliwego Ryszarda II. Teraz proszę zwrócić się w tę stronę, pokażę jedną z najciekawszych rzeczy w katedrze. Był to duży głaz kamienny, który leżał pod starym krzesłem. — To poświęcony głaz z Seone, na którym od niepamiętnych czasów koronowano królów. Gdy Edward I opanował Szkocję, sześćset lat temu, sprowadził go i od tego czasu każdy monarcha Anglii siada nad nim podczas koronacji. — I królowa Wiktoria również? — padło pytanie. — Tak, i ona także. Legenda niosła, że jest to kamień, którym spoczywał biblijny Jakub, ale badania naukowe w kazały, że to jest szkocki czerwony piaskowiec. — A więc ten drugi tron jest szkocki? — pytał Amerykanin. — Nie, panie. Tron szkocki i angielski to jedno, ale od czasów Wilhelma i Marii koronują się oboje królestwo, więc potrzeba dwóch tronów; drugi jest nowszy… — Tak, ma tylko parę stuleci, dziwię się, że go tu postawiono. Powinni jednak bardziej nań uważać, ktoś tu wyrzezał swoje nazwisko. — Pewien chłopak ze szkoły Westminsterskiej założył się z kolegami, że spędzi całą noc wśród grobów i żeby dowieść, że tak uczynił, wyrżnął na tronie swoje nazwisko. — Co też pan mówi? — wykrzyknął Amerykanin. — Jeżeli tak było, to ten chłopak musiał zajść wysoko. — Może aż na szubienicę? — mruknął Frank. Wszyscy roześmiali się, a przewodnik pospieszył naprzód z poważną miną, gdyż obowiązany był pilnować powagi miejsca. — To jest grób królowej Eleonory — mówił. Frank pociągnął Maud za rękaw — Eleonory z Charing Cross — szepnął — patrz, jak jedna wiadomość wiąże się z drugą. — A tu leży jej mąż, Edward I; to on sprowadził głaz ze Scone. Gdy umierał, Szkocja była prawie podbita. Król rozporządził, aby go pochowali w tymczasowym grobie aż do całkowitego ujarzmienia Szkocji. Do dziś dnia, jak to państwo możecie zauważyć, leży w tymczasowym grobowcu. Wysoki Szkot zaśmiał się głośno i drwiąco. Inni spojrzeli nań z politowaniem, jak to zwykle czynią Anglicy względem ludzi nie umiejących panować nad sobą. Zimny tusz nie byłby podziałał skuteczniej. — Grób ten otwierano w zeszłym stuleciu — ciągnął dalej przewodnik — wewnątrz był napis: „Tu leży młot na naród szkocki”. Był to okazały mężczyzna, sześć stóp dwa cale od czubka głowy do pięt. Wyszli ze starej kaplicy, gdzie wielcy Plantageneci leżeli jak gwardia wokół świętego Saksończyka. — Tu jest grób Wolfa — objaśniał przewodnik — zginął na górze Abrahama. Jemu i jego żołnierzom zawdzięczamy, że Ameryka jest do dziś w posiadaniu Anglosasów. Oto obrazek przedstawiający jednego z jego Szkotów, pędzącego do bitwy Po krętej ścieżce z dzisiejszego szczytu Wolfa. On sam umarł w chwili zwycięstwa. Zdumiewająca była łatwość, z jaką przenosili się od epoki do epoki. Cała historia Anglii stała przed ich oczami, tak jakby wypadki nie następowały po sobie, ale działy się równocześnie. W jednej chwili przechodzili od pomników z czasów króla Jerzego do innych z czasów Elżbiety, a wszystkie były równie dobrze zachowane i równą otoczone czcią. Minęli zacnego de Vere; zbroja jego leżała rozbita w kawałki na marmurowej płycie na znak, że umarł w pokoju z całą ludzkością. Dalej ujrzeli straszny posąg śmierci, który widziany w świetle księżyca tak przestraszył nocnego złodzieja, że upuściwszy zdobycz, umknął przerażony z kościoła. Rzeźba jest tak okropna, a zarazem tak ciekawa, że szelest kroków całego towarzystwa ucichł w oddali, a Frank i Maud jeszcze nie mogli oderwać oczu. W podstawie monumentu są rozwarte brązowe odrzwia, a rzeźbiarz przekonał widza, że zostały gwałtownie otwarte. Skrzydła ich zdają się drżeć jeszcze; wydaje się, że słychać odgłos powstały od uderzenia nimi o ścianę. Z czarnego otworu wyskakuje straszne zjawisko, owinięte w chusty. Jedna z kościstych rąk trzyma się rogu podstawy, a druga, podniesiona, kieruje ostrze strzały ku piersi kobiety. Ona, panna młoda, lat dwudziestu kilku, chyli się zemdlona, a mąż z przerażeniem w twarzy wyciąga rękę i chce skoczyć między żonę a tajemniczego nieprzyjaciela. — Mnie się to przyśni — rzekła Maud i zbladła, jak już pewnie wiele kobiet przed tym pomnikiem — to jest przerażające. — Frank cofnął się o parę kroków i podziwiał: — Ten rzeźbiarz był genialny, mógł stworzyć rzecz śmieszną lub potężną, a to jest potężne. — Nazywa się Roubillac — odczytała Maud na podstawie. — Francuz albo z francuskiej rodziny. Czy to nie charakterystyczne, że monument, który nas uderzył genialnością pomysłu, jest dziełem cudzoziemca. My jesteśmy niezdolni do tego, zanadto się boimy zdradzić uczucie, ukazać głębię duszy, jesteśmy ludźmi o ciężkiej ręce i ciężkiej myśli. — Choć nie umiemy tworzyć pomników., to wydajemy ludzi, którzy umieją na nie zasłużyć — powiedziała Maud, a Frank zapisał sobie ten aforyzm na mankiecie. — My jesteśmy i w rzeźbie, i w architekturze zanadto sztywni — mówił. — Więcej fantazji i siły naszym rzeźbiarzom, więcej złota i ozdób architektom, tego nam trzeba, ale zdaje się, że to daremne życzenie. Lepiej byłoby, gdyby rozdzielić pracę na świecie, odnosząc się do uzdolnień poszczególnych narodów. Niechby Włosi i Francuzi pracowali nad upiększeniem naszego kraju, a my odwdzięczylibyśmy się organizując francuskie kolonie lub włoskie banki. To jest nasza domena. Przewodnik doszedł już do kresu pielgrzymki, do żelaznych drzwi. Zastali go tam czekającego niecierpliwie i pobrzękującego kluczami. Ale uśmiech Maud, uprzejme słowo podzięki wywołało wesoły wyraz na jego twarzy. Promień żywego słońca cieszy człowieka, który spędza życie wśród grobów. Przeszli północną nawę i wyszli bramą Salomona. Chmura zniknęła, a letnie słońce ozłacało mokre bruki. Może to był właśnie bajkowy Londyn? Przed nimi leżały zielone trawniki z kroplami deszczu, błyszczącymi na źdźbłach trawy. Powietrze było nasycone orzeźwiającą wilgocią. Na dalszym planie, od White Hall do Victoria Street, wiła się ciemna wstęga ruchu na jednej z wielkich arterii olbrzymiego miasta. Powyżej wznosiły się wspaniałe gmachy parlamentu, których widok kazał Frankowi żałować zbyt surowej krytyki angielskiego budownictwa. Stali u wyjścia. Przejście od miasta umarłych do stolicy żywych było przejmujące. Tamci ludzie żyli i umierali, aby zbudować to miasto. — Już po trzeciej — powiedział Frank. — Co za ponure miejsce wybrałem na przechadzkę? Mój Boże, mamy dla siebie jeden dzień, a ja cię prowadzę na cmentarz. Może pójdziemy do teatru, aby zagłuszyć smutne wrażenia. Ale Maud położyła mu rękę na ramieniu: — Zdaje mi się, że jeszcze nigdy nie byłam tak przejęta i nie nauczyłam się więcej. To była wielka chwila, niezapomniana. I nie myśl, że jestem jedynie po to abyś mnie bawił, chcę i powinnam towarzyszyć ci we wszystkim, co uważasz za dobre i piękne. Teraz, zanim opuścimy Opactwo, obiecaj mi, że będziesz zawsze rozwijał swój umysł. — Mogę ci to z całym przekonaniem obiecać. Choć wiem, że mogę się całe życie piąć na wyżyny, to są jednak takie strony twej duszy, które pozostaną dla mnie zawsze niedosiężnymi szczytami. A ty jesteś i zostaniesz zawsze moim drogim towarzyszem oraz najukochańszą żoną. Gdzież więc pójdziemy, do teatru czy do Australijczyków? Na co masz ochotę? — Nie wiem. — Więc dobrze, czuję teraz, że jedno i drugie byłoby profanacją. Chodźmy wzdłuż rzeki, siądźmy na ławce, patrzmy na rzekę błyszczącą w słońcu. SOLO I DUET W wigilię ślubu Frank Crosse i jego drużba, Rupton Hale, zjedli obiad w Raleigh Club z bratem Maud, Jasiem Selby, który był porucznikiem w regimencie huzarów. Jaś był młodym, zgrabnym, wygimnastykowanym koniarzem. Nie zważał na nikłe widoki Franka na światową karierę i pochwalił wybór Maud natychmiast, gdy się dowiedział; że Frank należy do drużyny Surrey. — Czego ci więcej trzeba? — powiedział. — Nie będziesz wielką panią, ale będziesz żoną pierwszorzędnego krykiecisty. — A Maud, zadowolona z pochwały, nie rozumiejąc wprawdzie pobudek, uściskała Jasia i nazwała najlepszym z braci. Ślub miał się odbyć o jedenastej rano w kościele Św. Moniki. Państwo Selby zamieszkali w hotelu Langham, a Frank i Rupton Hale stanęli w Metropolu. Wstali wcześnie z głowami obolałymi po przyjęciu urządzonym przez Jasia. Frank nie mógł jeść śniadania, a ponieważ nie chciał się pokazywać publicznie w ślubnym stroju, siedzieli w górnym saloniku. Po chwili stanął przy oknie i bębnił palcami po szybie. Wyobrażał sobie często ten dzień i łączył go w myśli z blaskiem słońca, powodzią kwiatów i wszelkimi atrybutami szczęścia i radości. Ale natura nie dorównała marzeniom. Ciężka chmura, złożona z mgły i dymu, wisiała nad miastem, a drobny deszczyk padał bezustannie, bębnił po szybach, spływał po dachach, bulgotał w rynnach. Na szarej, mokrej ulicy stały szeregiem dorożki, wyglądające jak olbrzymie chrząszcze, z błyszczącymi grzbietami. Okrągłe czarne parasole migały ponad oślizłym brukiem. Koń dorożkarski przewrócił się pod klubem Constitutional, a policjant pomagał woźnicy dźwigać go. Frank przypatrywał się im dopóty, dopóki nie naprawiono uprzęży i wszystko nie potoczyło się równo w stronę Trafalgar Square. Potem odwrócił się i oglądał w lustrze swój strój: czarny, wcięty surdut i perłowe spodnie ubierały korzystnie jego zgrabną postać. Lśniący kapelusz, jasne rękawiczki i ciemnoszafirowy krawat były absolutnie bez zarzutu. A jednak nie był zadowolony. Maud zasługiwała na kogoś lepszego. Co za głupota pić tyle wczoraj wieczorem? Dziś właśnie powinien wyglądać najlepiej i ona miała prawo żądać tego. Był niespokojny, a nerwy drgały w całym ciele. Dałby wszystko za papierosa, ale nie chciał, by czuć go było tytoniem. Zaciął się przy goleniu, a na nosie łuszczyła mu się skóra, skutkiem gry w krykieta w upalne dnie. Co za idiotyczny pomysł wystawiać nos na słońce przed samym ślubem! Może… gdy to Maud zobaczy? No, zerwać nie zerwie, ale może będzie się wstydziła! Wpadł w stan gorączkowy z powodu owego nieszczęsnego nosa. — Ależ ty jesteś czerwony, Crosse — rzekł drużba. — Mój nos, prawda? To bardzo łaskawe z twojej strony, mój drogi, że dotrzymujesz mi towarzystwa. — Ależ najchętniej, przebędziemy to wszystko razem. Hale zawsze lubił drwić, mimo że był najlepszym z przyjaciół i teraz przybrał tragiczny wyraz twarzy. Te żarty, londyński kapuśniaczek i stan nerwów, odpowiedni do okoliczności, czyniły Franka coraz bardziej nieszczęśliwym. Na szczęście do pokoju wpadł Jaś Selby, niby promień słońca. Widok jego świeżej, uśmiechniętej twarzy, może podobieństwo do Maud, podziałały na pana młodego uspokajająco. — Jak się masz Crosse! Jak się masz Hale? Wybaczcie moją bezceremonialność. Ta stara małpa z dołu chciała po was posyłać, ale ja pamiętałem numer. Jakoś niezbyt świetnie wyglądasz, mój stary? — Czuję się nieswojo. — To jest zła strona szampana, długie czuwanie nie jest zdrowe dla młodzieży. Napijmy się wódki! Nie? Hale trzymaj go, bo wszyscy wsiądą na ciebie, jeśli nie dostawisz pana młodego w kwitnącym stanie. Zanadto dogodziliśmy sobie wczoraj wieczorem; jedliście śniadanie? Ja także nie mogłem. Wódeczki z wodą sodową, ja radzę! — Jak się tam mają? — pytał niecierpliwie Frank. — Wybornie! Właściwie samej Maud nie widziałem, bo przywdziewa szaty godowe, ale mama promieniejąca. Wzrok Franka spoczywał na zegarku. Nie było jeszcze dziesiątej. — Jak myślicie, czy można by skoczyć do hotelu i zobaczyć ich? — Wielki Boże! Za nic, to byłoby wbrew konwenansom. Pilnuj go, Hale. Trzymaj się chłopcze. — To nie wypada, Crosse, zupełnie nie wypada — rzekł Hale uroczyście. — Co za głupota, tu nie robię nic, a tam mógłbym się jej przydać, nawet dodać odwagi. Zawołajcie fiakra. — Daj spokój, nie rób awantur. Hale, przemów mu do rozumu. Frank opadł z rezygnacją na krzesło i mruczał narzekając na nieznośne wymogi dobrego tonu. — Na to nic nie poradzimy, mój chłopcze, taki zwyczaj. — Nos do góry, Crosse, nos do góry, jak raz zaczniemy, to już pójdzie. Zaprosiłem dwóch koleżków, dobrzy oficerowie i chłopaki z humorem. Przewrócimy Langham do góry nogami, jak się ta kościelna pompa skończy. Frank siedział wpatrzony ponuro w zegarek i przysłuchiwał się wesołej paplaninie porucznika, przerywanej rozsądnymi uwagami drużby. — Minęło pół godziny — rzekł wreszcie — chodźcie, dłużej nie wysiedzę, muszę mieć zajęcie, czas do kościoła. — Niech będzie do kościoła — wołał Jaś — czekajcie, ja wiem co robić, bo byłem drużbą w zeszłym tygodniu. — Sprawdź. Hale, czy wszystko w porządku; obrączka dobrze, pieniądze dla klechy są, drobne ma. A teraz w prawo zwrot, marsz! Frank prędko odzyskał dobry humor. Nawet jazda ociekającymi wodą ulicami, deszcz bębniący nad głową i spływający po szybach poczwórnej remizy, nie spowodowały nowego napadu melancholii. Zarażony humorem Jasia, gwarzył wesoło. — No, i czy nie doszliśmy do ładu? — cieszył się Jaś. — Zaraz widać, że ostatnie dwadzieścia cztery godziny nie zostały zmarnowane. To lubię, chłop jak się patrzy, żeby się tacy na kamieniu rodzili. Po prostu, pełnej krwi, a przy tym dobry towarzysz. Ot, i już jesteśmy na miejscu. Był to stary, stylowy kościół o gotyckim portalu, opatrzony niszami na figury świętych. Sąsiednie domy i małe sklepiki tworzyły kontrast z powagą budowli. Boczne wejście stało otworem, weszli i znaleźli się w mrocznym wnętrzu, słabo oświetlonym przez wysokie a wąskie rzeźbione okna, o przepysznych kolorowych witrażach. Olbrzymie łuki zwierały im się nad głowami, a po ścianach wiły się i splatały napisy w średniowiecznej łacinie. Jeden krok przeniósł ich z dwudziestego wieku w piętnasty. — Byczy kościół — szeptał Jaś — takiego dziś nie kupić, ale działa równie rozweselająco jak lodownia. — Tam idzie kościelny. Hale, może się go zapytasz. Cerber nie był w najlepszym humorze. — To ma być kwadrans przed czwartą — rzekł widząc zbliżającego się Hale’a. — Nie, o jedenastej. — Kwadrans na czwartą, mówię, tak powiedział wikary. — Ależ to niemożliwe. — Przecież co godzina się tego nie robi! — Czego? — No, pogrzebów. — Ależ, chodzi o ślub. Przepraszam najmocniej, ja myślałem, że pan pyta o ten pogrzeb dziecka. — Niech Bóg broni. — Bo pan miał jakiś taki smutny wyraz twarzy, ale ubranie, no tak, naturalnie, teraz wiem. Mamy trzy śluby, o który panu chodzi? — Państwo młodzi nazywają się Crosse i Selby. Kościelny zerknął do starego, zatłuszczonego notatnika. — Tak panie, mam ich tu, pan czy pani Crosse z panem czy panią Selby. Jedenasta, panie łaskawy, punkt. Wikary jest ogromnie punktualnym człowiekiem, toteż radzę panom już zająć miejsca. — Czy coś się stało? — pytał Frank nerwowo, powracającego Hale’a. — Nie, nic. — O czym mówiliście tak długo? — Nie, mała pomyłka. — Czy mamy podejść bliżej? — Tak, już czas. Stanęli wreszcie przed ołtarzem. Frank upewnił się, że obrączkę ma w kieszeni kamizelki. Pięciofuntowy banknot włożył do drugiej kieszeni. Wtem drgnął i oblał się pąsem, gdyż z hałasem otwarto drzwi. Wtłoczyła się gruba baba z koszykiem i mopsem. — Kulą w płot, tym razem — szeptał Jaś i bawił się zmianą w wyrazie twarzy Franka. Ale prawie w tej samej chwili weszli państwo Selby. Pan Selby o czerwonym obliczu, z cwikierem na nosie, prowadził Maud. Wyglądała blado, ale bardzo wdzięcznie, ze spuszczonymi oczami i poważnym wyrazem twarzy. Za nią postępowały kuzynka Mary i Nelly Sheridan, obie w różowych sukniach i dużych różowych kapeluszach z białymi piórami. Ona sama miała popielatą suknię. Potem szła matka, młoda jeszcze i elegancka, z twarzy i figury przypominająca Maud. Gdy całe towarzystwo podeszło bliżej, żadna siła nie mogła utrzymać Franka. — Trzymaj, łapaj — rzucił Jaś do Hale’a gorączkowym szeptem, ale ich pupil skoczył już, aby przywitać Maud. Przystąpiono do ołtarza i wszyscy ustawili się, pozostawiając młodą parę w środku. W tej samej chwili odezwał się dzwonek i z zakrystii wypadł wikary, potrząsając ramionami, aby dobrze leżał biały ornat. Dla niego wszystko było najzwyklejszą, najprostszą rzeczą w świecie, ale Frank i Maud zdumieli się widząc nonszalancję, z jaką pochwycił modlitewnik i zaczął pospiesznie odczytywać modlitwy. Ceremonia była dla nich tak nowa i ważna, że oczekiwali czegoś mistycznego i potężnego w obrzędzie, a ten mały, żwawy człowieczek o zakatarzonym głosie, łączył ich jak kupiec wiążący dwie paczki. Swoją drogą, wikary robił to z jakieś tysiąc razy w roku, nie mógł więc już wzruszać się przy każdym obrzędzie tego rodzaju. Szereg przypisanych modlitw został odczytany; potem nauki, objaśnienia i upomnienia. Wreszcie wikary zwrócił się do Franka: — Czy chcesz pojąć tę niewiastę za ślubną małżonkę, aby żyć z nią według Bożego rozkazu w świętym stadle małżeńskim; czy będziesz ją kochał, wspierał, szanował w chorobie i zdrowiu, a wyrzekając się innych, pozostawał z nią aż do śmierci? — Będę — wyrzekł Frank z przekonaniem. — A czy chcesz mieć tego męża za ślubnego małżonka, aby żyć z nim według Bożego rozkazu w świętym stadle małżeńskim? Czy będziesz go słuchać i służyć mu, kochać go, szanować i być z nim w chorobie i zdrowiu, a wyrzekając się innych, pozostawać z nim aż do śmierci? — Będę — rzekła Maud z głębi serca. — Kto daje tę niewiastę temu mężowi w małżeństwo? — Ja — rzekł pan Selby — ojciec. A potem powtórzyli po kolei decydujące słowa: ,,Od dnia tego biorę cię na dobre i na złe, na bogactwo i na biedę, na zdrowie i chorobę, aby cię kochać, szanować i słuchać, aż nas śmierć rozdzieli, podług Bożego rozkazu, a na znak tego, daję ci ten pierścień”. — Obrączka, obrączka — szeptał Rupton Hale. — Obrączka, ty szalona głowo — irytował się Jaś Selby. Frank szukał gorączkowo we wszystkich kieszeniach. Obrączkę znalazł w ostatniej. Banknotu nie mógł znaleźć. Znowu wsunął ręce do kieszeni i przerażająca pauza nastała w ceremonii. — Później, w zakrystii — szepnął duchowny. — Jest już — wyjąkał Frank. Odnalazł go w drugiej kieszonce kamizelki, w której nigdy nic nie chował. Umieścił go tam, aby łatwo znaleźć. Banknot i obrączkę oddał wikaremu, który zręcznie schował jedno, a zwrócił drugie. Wtedy wysunęła się drobna, biała rączka Maud, a Frank wsunął złote kółko na trzeci palec. — Tym pierścieniem cię zaślubiam, a ciałem moim cię uwielbiam — (tu zamilkł aby dodać w myśli: i duszą także) — a mym ziemskim dobrem cię obdarzam. Potem nastąpiła modlitwa, aż wreszcie wikary złączył obie ręce, muskularną i opaloną, z białą i delikatną. — Co Pan Bóg złączył, człowiek niech nie rozłącza — mówił. — Ponieważ Franciszek Crosse i Magdalena Selby połączyli się w święte stadło małżeńskie, jak to wyznali przed Bogiem i obecnymi, a także przysięgli jedno drugiemu i zatwierdzili ofiarowaniem oraz przyjęciem pierścienia i złączeniem rąk, ja orzekam, że będą odtąd mężem i żoną. Stało się! Byli już nierozdzielni, dopóki nad jednym z nich nie zamknie się wieko trumny. Uklękli, a wikary recytował pospiesznie jakieś psalmy i modlitwy. Ale umysł Franka nie towarzyszył mu. Spoglądał ukradkiem na wdzięczną postać dziewczęcą przy swoim boku. Włosy wiły się ładnie nad jej białym karczkiem, a pochylenie głowy wydało mu się urocze. Taka słodka, pokorna, dobra, piękna, jego własna, jego zaprzysiężona towarzyszka na całe życie. Fala czułości przepłynęła mu przez serce. Jego miłość była zawsze ogromna. Ale teraz stała się heroiczna, potężna w swym altruizmie. Pragnął zapewnić jej szczęście, najwyższe jakie stać się może udziałem kobiety. Ale gdyby miał ją uczynić nieszczęśliwą albo w jakiś sposób ująć jej piękności i dobroci, to niech raczej umrze tu zaraz obok niej na stopniach ołtarza. Tak szczera i silna była ta modlitwa, że spojrzał wyczekująco na ołtarz jakby w przewidywaniu natychmiastowej katastrofy. Tymczasem wszyscy powstali, obrzęd się skończył. Wikary poszedł przodem, a wszyscy za nim do zakrystii. Odezwały się życzenia i powinszowania. — Najserdeczniejsze życzenia, Crosse — rzekł Hale. — Brawo Maud! Wyglądałaś bajecznie! — wykrzykiwał Jaś, całując siostrę. — Państwo podpiszą, tu i tu — mówił wikary. A świadkowie tam i tam. Dziękuję, życzę wara szczęścia, serdecznie życzę. Nie mam powodu zatrzymywać państwa dłużej. A teraz, z dziwnym uczuciem, jakby marzenia sennego, Frank i Maud Crosse szli główną nawą, on wznosząc dumnie głowę do góry, ona milutka i nieśmiała. Organy tymczasem rozbrzmiewały marszem weselnym. Powozy czekały, pomógł wsiąść żonie, wsunął się za nią i ruszyli wśród życzliwych uwag publiczności, która zebrała się u wejścia. Maud jeździła już nieraz sam na sam z Frankiem, ale teraz czuła się skrępowana i speszona. Obrzęd ślubny i wszystkie niewyraźne aluzje i przestrogi przestraszyły i onieśmieliły ją. Nie miała odwagi spojrzeć mężowi w oczy, ale on prędko ją uspokoił. — Jak się nazywasz? — pytał — powiedz zaraz! — Wiesz sam. — Mów, proszę. — Maud. — A dalej? — Maud Crosse. Och, Franku! — Mój skarbie! Jak to cudownie brzmi, Maud! Jaki miły jest świat! Czy deszcz nie jest uroczy? A świecące bruki, czy nie ładne? Czyż wszystko nie jest wspaniałe, a ja czy nie jestem najszczęśliwszym z ludzi! Najmilsza dziewczynko, daj rękę, czuję ją pod rękawiczką. Nie boisz się, moje złoto? — Teraz nie. — Bałaś się? — Tak, trochę. Franku, ja ci się nie znudzę, prawda? Serce by mi pękło, gdyby tak się stało. — Znudzić się, wielki Boże! Nigdy nie zgadłabyś co sobie myślałem, gdy nam ksiądz recytował list św. Pawła. — Doskonale wiem, co robiłeś! — Cóż robiłem? — Patrzyłeś na mnie. — Widziałaś? — Czułam to. — No tak, ale modliłem się równocześnie. — Naprawdę, Franku? — Gdy cię widziałem tam na klęczkach taką słodką, czystą i dobrą, doznawałem uczucia, że jesteś mi oddana na całe życie i modliłem się całym sercem. — O Franku! — Moja jedyna, ty jesteś po prostu aniołem, najsłodszym, najsubtelniejszym, najpiękniejszym stworzeniem pod słońcem i daj Boże, abym cię zawsze tak czcił. Jeżeli kiedyś powiem lub zrobię coś takiego, co mogłoby cię poniżyć, przypomnij mi tę chwilę i zawróć na drogę ideału, którą powinniśmy dążyć oboje. Ja, z mojej strony, będę się starał żyć życiem wyższym, bym przestał czuć się niegodny twojej miłości. Tak, będziemy wpływali na siebie wzajemnie, stając się wciąż mądrzejszymi i lepszymi. I to jest moja przemowa weselna, tu kończy się lekcja, szyby są zalane deszczem, woźnicę niech diabli wezmą, a zresztą, źle byłoby na świecie, gdyby człowiek nie mógł pocałować własnej żony. Ty skarbie! Duży kapelusz ze strusim piórem nie jest praktyczny, gdy jedzie się z ognistym panem młodym, powozem o szybach zalanych deszczem. Doświadczyła tego Maud, a resztę drogi zajęło wpinanie szpilek w odpowiednie miejsca. Po przyjęciu, które było albo bardzo późnym śniadaniem, albo wczesnym lunchem pojechali na dworzec Victoria, skąd mieli wyruszyć do Brighton. Jaś Selby i dwaj jego koledzy, którzy wyjednali młodej parze nieśmiertelność, jeżeli przez nieustanne picie zdrowia można ją uzyskać, zaopatrzyli się w stare pudełka, dziurawe pantofle i tym podobne starocie, aby zgodnie ze zwyczajem obrzucić nimi młodą parę. Jednakowoż na słówko Maud, że wolałaby odjechać spokojna, Frank z niewinną miną zaprowadził trzech rycerzy do ostatniego saloniku, zamknął drzwi, a klucz wraz z napiwkiem wręczył portierowi hotelowemu, nakazawszy mu wypuścić ich, gdy powóz zniknie z oczu. Spokojnie i wesoło wyruszyli w pierwszą podróż, która miała być wstępem do wielkiej podróży przez życie której końca nikt dojrzeć i przewidzieć nie zdoła. JAK ZACHOWUJE SIĘ POZORY Było to w hotelu Metropol w Brighton. Frank i Maud siedzieli przy ulubionym stoliku pod oknem, gdzie zawsze jadali śniadania. Na śnieżnobiałym obrusie apetycznie wyglądał półmisek miniaturowych kotlecików przyozdobionych papierowymi rozetami i otoczonych ławicą duszonych kartofli. Od podstawy ramy okiennej, rozciągała się nieogarniona błękitna przestrzeń morza, której jednostajność przerywały tu i ówdzie białe żagle rybackich łodzi. Na horyzoncie, tuż nad linią morza, ułożyły się obłoki, niby bloki śnieżne, rozsypujące się w puch. Cudowny i kojący był to widok, ale w tej chwili jedzenie interesowało ich bardziej. Pomimo że mogą utracić sympatię sentymentalnego czytelnika, zajadali z zapałem. Z ową nadzwyczajną umiejętnością przystosowania się do okoliczności, wspólną wszystkim kobietom (cnota to dziedziczna, będąca następstwem tego, że kobieta od początku istnienia ludzkości znajdowała się często w warunkach, których sama nie wybierała i nie pożądała), Maud znosiła swą nową sytuację łatwo i wesoło. W błękitnej sukni płóciennej, dużym marynarskim kapeluszu; o rumianych policzkach, które letnie słońce zdążyło już opalić, była uosobieniem szczęśliwej, zdrowej kobiecości. Frank, w kostiumie wioślarza stanowił doskonałe uzupełnienie obrazka. Większą część dnia spędzali na wodzie, co można było poznać, spojrzawszy na jego spracowane dłonie. Rozmowa toczyła się żywo, ale temat był powszedni. — Mam szalony apetyt. — I ja również. — To wybornie, zjedz jeszcze kotleta. — Dziękuję, dobrze. — A ziemniaki? — I owszem. — A ja zawsze myślałem, że ludzie w podróży poślubnej żyją samą miłością! — Ach, tak, to okropne Franku, że jesteśmy takimi materialistami. — Poczciwa stara matka natura, trzymajmy się jej spódnicy, to nigdy nie zbłądzimy. Każdy potrzebuje podstawy fizycznej, aby czerpać wrażenia moralne. Czy mogę cię prosić o korniszony? — Czy ty jesteś szczęśliwy, Franku? — Absolutnie i w zupełności. — Czy na pewno? — Nigdy niczego nie byłem tak pewny. — Szczęśliwa jestem, że to słyszę. — A ty? — O, Franku, czuję się niby we śnie, jakbym płynęła na obłoku. Ale ręce muszą cię boleć? — Nic a nic. — Wiosło jest bardzo ciężkie. — Nie mam wprawy w wiosłowaniu, na to nie ma miejsca w Woking, chyba że się chce pływać po kanale. Ale to warte tych kilku pęcherzy, co? Czy to nie wspaniałe, ten powrót w świetle księżyca, po falach srebrzących się wokół? Byliśmy tam zupełnie sami. Jakby w przestrzeni międzygwiezdnej, jakbyśmy przenosili się od Syriusza do Marsa, w tej próżni bezmiernej, o której mówił Hardy. To było przejmujące. — Nigdy tego nie zapomnę. — Pojedziemy znowu wieczorem. — Ale… pęcherze. — Do diabła pęcherze. Weźmiemy ze sobą niewód i spróbujemy coś złowić. — To będzie zabawne. — A po południu,, jeżeli zechcesz, możemy pojechać do Rottingdean. Zjedz ostatniego kotleta. — Nie, dziękuję. — No, zostawić go szkoda, już go nie ma. Ale, ale Maud, muszę być surowy. Nie potrafię, kiedy patrzysz na mnie w ten sposób. Żart na stronę, powinnaś bardziej uważać przy służbie hotelowej. — Dlaczego? — Tak dobrze maskowaliśmy się do tej pory, że nikt nie odkrył prawdy i nie odkryje, jeżeli będziemy uważać. Kelner jest przekonany, że jesteśmy starym małżeństwem, a wczoraj przy obiedzie o mało się nie wygadałaś. — Naprawdę? — Nie rób takiej pokornej minki, skarbie. Faktem jest, że zły z ciebie spiskowiec. Dobrze, że ja mam zdolności w tym kierunku, jak i w innych, niekoniecznie prawych, więc może się uda. Jesteś z natury tak prostolinijna, że nie potrafisz udawać, choćbyś chciała. — Co takiego powiedziałam, tak mi przykro, starałam się uważać? — Wiesz, o tej przyprawie. To było nierozsądne pytać się, czy jadam ocet. A potem… — Jeszcze coś? — O trzewikach, czy je kupiłem w Londynie, czy w Woking. — O Boże mój, Boże. — I jeszcze… — Chyba nic więcej, Franku! — To ciągłe używanie słowa mój. Musisz mówić: nasz. — Dobrze, dobrze, już wiem, to wtedy, kiedy powiedziałam, że wilgoć rozfryzowała pióro w moim, nie, w naszym, ależ nie, w ogóle, w kapeluszu. — Nie, to nie to, ale niech tak będzie zawsze: nasz kufer, nasz pokój i tak dalej. — Ależ naturalnie. Jakaż ja jestem głupia. A teraz kelner już wie? Co zrobimy? — Ej nie, nic nie wie, jestem tego pewien, wygląda na niezbyt przenikliwego, obserwowałem go cały czas. Poza tym rzuciłem parę uwag, które wyrównały wszystko. — Wtedy, gdy mówiłeś o naszej podróży do Tyrolu. — Tak. — Jak ty mogłeś? Opowiadałeś jak było zabawnie, gdy byliśmy sami w hotelu. — Coś mnie natchnęło, żeby tak powiedzieć. To go przekonało ostatecznie. — Albo o ciasnocie kabin na parowcach transatlantyckich… czerwieniłam się za ciebie. — Ale on słuchał zaciekawiony. — Ciekawe, czy uwierzył. Spostrzegłam, że służba przypatruje się nam uważnie. — Moja maleńka, jak jeszcze trochę pożyjesz, to się przekonasz, że każdy będzie ci się uważnie przypatrywał. Maud uśmiechnęła się bez przekonania. — Chcesz sera? — Proszę o masło. — Proszę masło i ser stilton! — Wiesz, podstawą wszystkiego jest, że zwracamy się do siebie zbyt uprzejmie i wszyscy to widzą. Stare małżeństwa zachowują się inaczej. Nie dbają o formy we wzajemnych stosunkach. To okropne, ale oznacza, że pobrali się już dawno. My, postępując inaczej, demaskujemy się. — Nigdy mi to nie przyszło na myśl. — Teraz, jeśli chcesz ostatecznie przekonać kelnera i rozwiać wszystkie wątpliwości, powinnaś powiedzieć mi coś nieprzyjemnego. — Albo ty mnie, Franku. A nie pogniewasz się? — Wcale nie. — Hm… Psia kość, nie potrafię, nawet z tak ważnych powodów. — Widzisz, i ja nie potrafię. — Ależ to głupota, przecież to tylko na niby. — No tak, to żarty. — Więc dlaczego tak nie zrobisz? — A ty? — Nim to ustalimy, zdąży wrócić. Patrz, mam szylinga, wybierz stronę, rzucimy, które przegra będzie dla drugiego niegrzeczne. Dobrze? — Niech będzie. — Co wybierasz? — Orła. Upadło przeciwnie — O mój Boże! — Masz być niegrzeczna, wymyśl, co powiesz, już idzie. Kelner wszedł, niosąc specjalność restauracji hotelowej, przepyszny zielony ser Stilton. Oko znawcy mogło się zachwycić rozmaitością zielonych odcieni, stosownie do położenia i światła. Umieścił ser na stole z uroczystą miną. — Piękny stilton — zauważył Frank. — No, ja nie znajduję go tak zachwycającym. Miała to być próbka niegrzecznego odezwania się, Maud zdobyła się na ten rozpaczliwy wysiłek; nie było to wiele, ale wywarło na kelnerze wrażenie wprost piorunujące; odwrócił się i wybiegł z pokoju. — Masz tobie, teraz go zgorszyłaś — zawołał Frank. — Dokąd on poszedł, Franku? — Poskarżyć się zarządcy na twoje zachowanie. — Nie, Franku, powiedz, żałuję, że tak powiedziałam, o już jest z powrotem. — Dobrze, już dobrze, siedź cicho! Tymczasem do pokoju wsunęła się procesja: na czele postępował gruby kelner z ogromnym półmiskiem na sery, za nim szedł służący z dwoma mniejszymi, a za tym jeszcze trzeci niósł jakiś żółty proszek na talerzu i zamykał pochód. — Oto jest gorgonzola, proszę pani — rzekł kelner surowo — a tam camembert i gmyese i jeszcze parmezan w proszku. Przykro mi, że stilton się nie podoba. Maud wzięła na talerz kawałek gorgonzoli i wyglądała na zawstydzoną. Frank wybuchnął śmiechem. — Ja chciałem, żebyś była niegrzeczna dla mnie, ale nie dla sera — rzekł, gdy procesja odeszła. — Zrobiłam, co mogłam, Franku. Sprzeciwiłam ci się. — Och! To istotnie był wybuch złego humoru! — I dotknęłam biednego kelnera. — A tak! Musisz przeprosić jego ukochany stilton, wtedy może ci przebaczy. — I nie myślę, aby był teraz głębiej przekonany, że jesteśmy starym małżeństwem. — Zostaw to mnie. Spokój umysłu Franka zostałby naruszony, gdyby usłyszał rozmowę kelnera z pokojową. Spotkali się w korytarzu i wymieniali spostrzeżenia. — Przyjemni państwo — mówiła pokojowa z miną doświadczonej osoby — milszej pary nie widzieliśmy tu przez ten wiosenny okres ślubów. — Ja bym ich tam tak nie chwalił — rzekł gruby kelner krytycznie — on to jeszcze ujdzie, przystojny i sprytny chłopak. — A cóż pan Jan jej zarzuci? — A no, co kto lubi, ja wolę pełniejsze, a co do jej gustu, to kręciła nosem na nasz stilton dziś przy śniadaniu. — Kręciła nosem? A wydaje się taka łagodna i uprzejma. — Może i jest taka, czy ja wiem, ale to jakaś dziwaczna para; dobrze, że się nareszcie pobrali. — Dlaczego? — Panno Joasiu, uszom nie wierzyłem, pobrali się ostatniego wtorku, o czym pisze dzisiejszy „Times”, a opowiadali o tym, jak podróżowali sam na sam. — Nie, doprawdy? — Byli sami w hotelu w Szwajcarii. — O, mój Boże! — I odbywali jakąś podróż statkiem. — No, nikomu już dziś wierzyć nie można! — Para narwańców. Ale ja im pokażę, że wiemy wszystko. Podsunę im dziś przy obiedzie „Timesa”. — To będzie dobra nauka; gdyby pan Jan nie mówił, że słyszał to z ich własnych ust, nigdy bym nie uwierzyła, takie rzeczy podkopują wiarę w ludzi. Maud i Frank byli przy deserze i portweinie, gdy kelner podszedł do ich stolika. — Przepraszam, państwo powinni przeczytać dzisiejszego „Timesa”. — Dlaczego? — Bo tam jest coś, co państwa zainteresuje. Położył przed nimi gazetę, wskazując palcem na wzmiankę w kronice. Potem usunął się dyskretnie. Frank spoglądał z przerażeniem na dziennik. — Maud, ktoś z twoich kazał umieścić tę wzmiankę! — O naszym ślubie? — Posłuchaj: Crosse Selby. Dnia 30 czerwca w kościele Św. Moniki ksiądz Jan Tudwell, wikary, udzielił ślubu panu Frankowi Crosse z Woking, Maybury Road z panną Maud Selby z St. Albans. Wielki Boże, Maud, co zrobimy? — No, to przecież nic złego. — Złego? Ależ to jest okropne. — Cóż to szkodzi, że w końcu się dowiedzą? — Moje wspomnienia, Maud! Podróże po Tyrolu, hotel szwajcarski, kajuta! Maud wybuchnęła śmiechem. — Kochany chłopcze, teraz widzę, że nie jesteś lepszym spiskowcem ode mnie. Daj kelnerowi napiwek, powiedz mu prawdę i nie spiskuj już nigdy. To jedyna rada, której ci mogę udzielić. Tak fatalnie skończyła się owa próba, którą wielu czyniło i która się wielu nie udała. Pamiętajcie o tym, miły czytelniku i miła czytelniczko, gdy nadejdzie wasza kolej. PRZYJAZD DO DOMU Skończyły się wakacje, czekały obowiązki. Na niego biuro, na nią gospodarstwo. Oboje cieszyli się na tę zmianę, gdyż życie hotelowe, zabawne z początku, stało się z czasem męczące swoją hałaśliwością i brakiem zacisznego kącika. Przyjemnie im było ruszać ze stacji Waterloo w tę piękną, letnią noc, wiedząc, że oczekuje ich własny dom. Mieli cały przedział pierwszej klasy dla siebie, przez całą drogę rozmawiali o planach na przyszłość. Młodości, jak ty potrafisz opromienić i wyidealizować wszystko, nawet podmiejski dom i czterysta funtów szterlingów rocznego dochodu! Oboje czuli się wprost wniebowzięci na samą myśl o szczęściu, które widzieli przed sobą. Pani Watson, zacna gospodyni, która opiekowała się kawalerskim gospodarstwem Franka, miała zająć się przygotowaniami. Wiedzieli, że przyjęła już dwie służące, więc wszystko będzie gotowe. Wyobrażali sobie powitanie, gospodynię stojącą w progu, miłe pokoje, wszystkie podarunki ślubne poumieszczane we właściwych miejscach, a w jadalni, w kręgu dużej lampy, stół zaścielony śnieżnym obrusem. To były rozkoszne marzenia. Maud była ciekawa swojej kuchni, Frank cieszył się na książki, oboje czuli zapał do pracy. Ale już na dworcu spotkała ich przykrość. Na stacji nie było ani jednej dorożki. — Czy zgodzisz się pójść piechotą, Maud? — Nawet wolę. Jakiś znajomy tragarz zaopiekował się kuframi i miał je przy pierwszej sposobności odesłać, oni zaś ruszyli piechotą po źle utrzymanej drodze, która niedługo przeszła w lepszą, prowadzącą wprost do ich willi. Szli prędko, pełni radosnego oczekiwania. — To za trzecią latarnią na prawo — mówił Frank — już tylko dwie latarnie, widzisz, będziemy mieszkali niedaleko stacji. Te okna wśród drzew, to mieszkanie Hale’a, mego drużby. No, już tylko jedna latarnia. Przyspieszyli kroku, tak że prawie biegnąc dopadli wejścia i stanęli przed willą. Biała brama zamykała krótką a szeroką drogę, którą pośrednik nazwał szumnie podjazdem. Tuż za nią stał dom, który robił wrażenie pełnego zaciszności i komfortu. Noc była tak ciemna, że dostrzegali jedynie zarys. Ku wielkiemu zdziwieniu nie zobaczyli światła w drzwiach ani oknach. — Jak można? — zaczął Frank. — Nic nie szkodzi, kochanie. Ich pokoje znajdują się na pewno z tyłu. — Ależ ja podałem godzinę, to jest okropne, przepraszam cię bardzo. — Tym milej będzie, gdy znajdziemy się w środku. Jaka ładna brama. Całość robi przemiłe wrażenie. Ale mimo jej wysiłków aby rzecz przedstawić korzystniej, nie można było zaprzeczyć, że ten ciemny, pozamykany dom, nie odpowiadał ich marzeniom sprzed pół godziny. Frank niecierpliwie ciągnął za dzwonek. Nikt nie nadchodził, zaczął więc pukać. Potem pukał jedną ręką, a drugą szarpał dzwonek, ale z domu nie dochodził żaden głos, oprócz rozgłośnego dzwonienia. Na domiar złego, gdy tak stali samotni i opuszczeni na progu, spadło kilka kropel i po chwili deszcz zaczął szemrać wśród ogrodowych zarośli. Maud wybuchnęła nagle serdecznym, niepohamowanym, wesołym śmiechem. Frank pomimo swej irytacji musiał jej towarzyszyć. — Słowo daję, pani Watson nie będzie jutro do śmiechu, jeżeli nie poda poważnych przyczyn na swoje usprawiedliwienie — rzekł. — Może się biedaczka rozchorowała? — To powinny być tu dwie służące: kucharka i pokojowa. Dobrze się stało, że nie przywieźliśmy od razu pakunków, musiałyby stać w ogrodzie na deszczu. Schroń się tymczasem pod okap drzwi, a ja spróbuję się włamać. Kuchnia była również ciemna, a drzwi zamknięte. Chodził od okna do okna, ale żadnego nie mógł otworzyć. Powrócił do drzwi kuchennych, wybił laską szybę, wsunął przez nią rękę, namacał klucz tkwiący w zamku, obrócił go i tym sposobem znalazł się wewnątrz. Wszędzie panowała ciemność. Po omacku dotarł do drzwi wejściowych, otworzył je i przyjął Maud w otwarte ramiona. — Witaj we własnym domu, kochanie moje, obyś nie przeżyła w nim smutnej chwili. Co za powitanie, widzisz, nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło. Inaczej nie mógłbym cię sam przyjąć i wprowadzać. Teraz oboje młodzi stali w przedpokoju, w mokrych okryciach, ale w dobrym humorze. Frank zapalił zapałkę i poszukał lampy. Nie było w niej nafty. Mruknął jakieś ostrzejsze słowo i niosąc ostrożnie swą pochodnię wszedł do jadalni. Tam na bocznym stoliku stały dwa kandelabry. Zapalił świece i wszystko przybrało weselszy wygląd. Każde z nich ujęło świecznik i zaczęli zwiedzać własny dom. Jadalnia była doskonała, pokój wąski i długi. Maszynka spirytusowa stała na orzechowym kredensie, a brązowe świeczniki ozdabiały kominek. Na środku, pod zegarem, leżał otwarty telegram. Frank chwycił go z pośpiechem. — Masz tobie, słuchaj — wołał. — „Przyjeżdżamy we czwartek około dziesiątej wieczorem”. A ja pisałem: we wtorek. To wina telegrafisty. Przybyliśmy o dwa dni za wcześnie. Dobrze było znaleźć wyjaśnienie, choć jeszcze wiele rzeczy było niezrozumiałych. Przeszli przedpokój, zasłany błyszczącym linoleum i zaglądnęli do salonu. Ten pokój nie był ładny, mały i kwadratowy, ale nie byli usposobieni krytycznie. Cieszyli się wielością uroczych drobnostek i fotografiami przyjaciół, oprawionymi w ramki, umiejętnie rozmieszczonymi. Wielka lampa z giętego żelaza i majoliki stała obok kominka, ale i w niej nie było nafty. — Pani Watson bardzo ładnie ułożyła wszystko — rzekła Maud, a jej ruchliwe palce zaczęły równocześnie coś przestawiać. — Ale gdzie może być ona sama? — Musiała wyjść, mieszka tymczasem tutaj. Najbardziej dziwi mnie nieobecność służby, bo myślałem, a nawet pewien jestem, że została przyjęta. Co będziemy robili? — Czy nie jesteś przypadkiem głodny, Franku? — Umieram z głodu! — Ja też. — No to zacznijmy szukać, czy nie ma tu czegoś do jedzenia. Ręka w rękę, niby para młodocianych pokutników, rozpoczęli poszukiwania. Kuchnia, w której się znaleźli, nie stała w ostatnich czasach pustką, tu i tam leżały brudne talerze z resztkami jedzenia, a ogień choć teraz wygasł, płonął niedawno. W kącie leżał tłumok, w drugim przewrócone krzesło z wyciągniętymi rozpaczliwie nogami. Dziwny nieporządek, niezgodny z zasadami i zwyczajami pani Watson panował w tym pomieszczeniu. Uwagę zgłodniałej pary przyciągnęła spiżarnia. Z okrzykiem radości wydobyli z niej bochenek świeżego chleba, masło, ser oraz puszkę kakao. Dalej odkryli miskę pełną jaj. Maud przypasała fartuch, porwała zapałki, patyczki i papier, a w chwilę później ogień błysnął, by wkrótce rozpalić się na dobre. — Nalej wodę do kociołka, Franku. — Już jest, może coś jeszcze? — Pokrój chleb i zaraz będziemy jeść kolację. — Trochę za świeży — mówił Frank. — W szufladzie są noże i widelce, pójdę nakryć do stołu. — I zostawisz mnie tu samą? O nie, jeżeli mam być kucharką, to ty będziesz podkuchenną. Weź filiżanki i do każdej wsyp łyżeczkę kakao. Jakież to zabawne! Uważam, że cudownie jest być gospodynią domu. — Która ma podkuchenną. — Ta jest okropnie niezgrabna i ciągle ściska swoją panią. Muszę zdjąć kapelusz. Wyjmij cukier do kakao. Kociołek już syczy. Słyszysz, Franku? — stanęła, nasłuchując. — Ktoś tu jest! Oboje usłyszeli dochodzący skądś chrapliwy oddech i zaczęli się rozglądać przerażeni. — Co to — spytała Maud — może mysz? — Pewnie nic złego, nie bój się niepotrzebnie, zdaje się, że dochodzi z tego kąta. Przybliżył się ze świecą i nagle dojrzał trzewik. — Wielki Boże — zawołał — tu śpi jakaś kobieta. Maud, uspokojona, że nie mysz powodowała ten hałas, podeszła, dzierżąc patelnię z jajami. Co do kobiety i to śpiącej, nie było wątpliwości. Leżała niby bezwładna kłoda, z głową pod stołem i zaczerwienioną twarzą. Wydawała się ogromna. — Hej! — krzyczał Frank, wstrząsając nią — hej, wstawaj! Ale kobieta spała dalej. — Nuże, zbudź się — wrzeszczał i podniósł ją do pozycji siedzącej. Ale owa niewiasta siedząc spała równie mocno jak leżąc. — Biedaczka musi być chora — mówiła Maud. — Franku, może poszłabym poszukać doktora? — Zbudź się kobieto! Zbudź się — wrzeszczał Frank, wstrząsając nią z całych sił. Gięła się jak lalka wypchana trocinami, z rękami opuszczonymi bezwładnie wzdłuż ciała. Spoliczkował ją, ale była dalej całkowicie nieprzytomna. W końcu położył ją na ziemi, podsunąwszy pod głowę stołeczek. — Nic nie pomoże — rzekł — nic nie poradzę, wyśpi się. — Franku, chyba nie przypuszczasz, że jest… — Ależ jestem przekonany. — To okropne! — Woda się gotuje, może zjemy kolację. — Mój drogi, nie potrafiłabym jeść, wiedząc, że ta nieszczęśliwa tu leży, wiem, że ty również byś nie mógł. — Bierz ją diabli — rzekł Frank, z goryczą spoglądając na bezwładny kłąb — nie rozumiem, dlaczego mielibyśmy się krępować. Jej tu dobrze. — Franku, to nieludzkie. — Cóż więc zrobimy? — Musimy ją położyć do łóżka. — Nigdy w życiu. — Tak, mój drogi, to nasz obowiązek. — Ależ moje dziecko, musimy być praktyczni. Baba waży z cetnar, a pokoje sypialne są na górze. Nie damy rady. — Czy nie sądzisz, że gdybyś ją wziął za głowę, a ja za nogi, to dźwignęlibyśmy? — Ale nie wniesiemy jej na schody, to kolos. — No, to połóżmy ją na sofie w salonie — zadecydowała Maud — gdy będę wiedziała, że leży na sofie, zjem spokojnie kolację. Widząc, że nie ma rady, Frank chwycił pijaczkę pod ramiona, Maud ujęła ją za nogi i zanieśli chrapiącą, ale szczęśliwą, do salonu. Sofa ugięła się pod ciężarem, a oni dyszeli z wysiłku. To była ciekawa ceremonia. Maud nakryła dywanikiem nieruchomą postać i wrócili do kuchni. Nakryli do stołu i siedli do kolacji. Ten wspólnymi siłami przyrządzony posiłek był lepszy niż najbardziej wyszukane potrawy. Wszystko wydawało się ładne: tapety, obrazy, dywan, sprzęty. Siedzieli przy sobie zachwyceni szczęściem: czystym, pogodnym szczęściem serdecznej przyjaźni, która jest uczuciem głębszym i więcej wartym, niż najgwałtowniejsze miłosne zapały. Nagle zerwał się z krzesła. Usłyszeli odgłos kroków na ścieżce ogrodowej. Potem zazgrzytał klucz, a chłodny powiew przekonał ich, że ktoś otworzył drzwi wejściowe. — Ja nie wejdę, to sprzeciwia się prawu — mówił szorstki głos. — Ale mówię panu, że ona jest bardzo silna i gwałtowna — odparł drugi, w którym Frank rozpoznał głos pani Watson — wypędziła z domu pokojową, a ja nie mogłam jej dać rady. — Bardzo mi przykro, łaskawa pani, ale to byłoby przeciwne prawom angielskim. Niech mi pani da pełnomocnictwo, to wejdę; jak ją pani dostawi do progu, to się nią zajmę. — Musi być w jadalnym pokoju, bo widzę światło — mówiła pani Watson, a potem. — Wielki Boże, pan Crosse, jakże się przestraszyłam! O, ja nieszczęśliwa, że też państwo musieli przyjechać jak wyszłam z domu. Nie oczekiwałam, aż za dwa dni. Teraz będę sobie całe życie wyrzucać! Teraz wszystkie pomyłki i nieszczęścia zostały wyjaśnione. Kucharka okazała się nałogową niepohamowaną pijaczką. Wypędziła z domu pokojową, a gdy pani Watson udała się ze skargą na policję, upiła się aż do utraty przytomności i w tym stanie ją znaleziono. Równocześnie nadjechał wózek z rzeczami, więc winowajczynię, wciąż pogrążoną w błogim śnie, ulokowano na nim i odjechała pod opieką policjanta. Tak spędzili państwo Crosse pierwszy wieczór w domu „Pod Lipami”. PROGRAM Frank Crosse odznaczał się systematycznością, ludzie nieżyczliwi mogli go nawet nazywać pedantem; lubił swe życie ujmować w reguły i formułki. Jaki nadać rytm nowemu życiu, które rozpoczynali? Wszystkie dwuwiosłowe łódki, które wyruszają w drogę, winny nakreślić jakiś plan podróży, oznaczyć i przyjąć kierunek; tyle wokół przewróconych kadłubów, połamanych podobnych łodzi, które unoszą się miotane falami życia. Frank myślał o tym dużo; mimo swych młodych lat, znał życie, był obserwatorem bacznym i myślącym. Przypatrywał się egzystencji swych przyjaciół, tych szczęśliwych i tych, którzy się ze szczęściem minęli. I teraz w następstwie tych refleksji zasiadł przy stole z poważną miną i kartką papieru w ręce. — Maud — rzekł — musimy pomówić w ważnej sprawie. Maud posłała mu zdziwione spojrzenie i złożyła robotę. — O Boże! — Dlaczego: O Boże? — Coś złego? — Ależ nigdy w świecie. — Wyglądasz tak uroczyście, myślałam, że przeglądałeś rachunki. Co powiesz? — Wiesz Maud, myślałem w ostatnich czasach dużo o małżeństwie. Czy nie sądzisz, że dobrze byłoby powziąć parę postanowień, ułożyć nasze życie, oprzeć je na jakichś zasadach? — Ach tak, tak zróbmy to, zabawimy się. — Ależ ja mówię poważnie, Maud. — Ja także traktuję to serio. — Zdaje mi się, że gdy teraz ułożymy zasady postępowania, to później cokolwiek zajdzie, będziemy wiedzieli, czego się trzymać. — Jakież są te reguły, mój drogi? — Powstaną, gdy je wspólnie zbudujemy. Wszak nie mogę nakreślić całego programu i narzucić go tobie. To się nie zgadza z moją zasadą równości w małżeńskiej spółce. Ale gdy się przekonamy, że niektóre rzeczy traktujemy tak samo, możemy je przyjąć jako punkty podstawowe przy układaniu programu życiowego. — Proszę, podaj jakiś punkt. — Mam kilka w myśli i chciałbym także usłyszeć twoje przemyślenia. Te wszystkie, wiesz, wyobrażenia, jak możemy w życiu osiągnąć wszystko, co piękne i dobre. Zaczniemy od kwestii niezgody. — O, Franku, to okropne. — Moje dziecko, musimy patrzyć w przyszłość, powinniśmy przewidzieć i przygotować się na różne okoliczności. — Ależ to niemożliwe. — Przecież nie potrafisz nie zirytować się nigdy przez całe życie. — Ale nigdy na ciebie, Franku. — O, ja czasem bywam bardzo irytujący. Moje zdanie jest takie: zły humor mija i nie szkodzi nikomu, ale jeżeli dwoje ludzi jest w złym humorze, to jedno denerwuje drugie i zaczynają mówić sobie rzeczy przykre, których nie myślą. Zróbmy układ, że nigdy oboje równocześnie nie wpadniemy w zły humor. Jeżeli ty będziesz zła, ja będę siedział cicho, a gdy ja się zezłoszczę, dasz mi się także wygadać. Jeżeli jedno dzwoni na alarm, drugie wytęża siły, aby uważać. Co o tym sądzisz? — Myślę, że jesteś komicznym chłopakiem. — A zgadzasz się? — Naturalnie, mój drogi, że się zgadzam. — Punkt pierwszy — rzekł Frank i gryzmolił coś na papierze. — Teraz twoja kolej. — Nie mam żadnego pomysłu. — No, to teraz rzecz inna: unikajmy zbytniej bezceremonialności w stosunkach. — Cóż to znaczy? — To znaczy: nigdy nie zapominać o formach towarzyskich. Wielu mężów zapomina, że ich żony to damy, wiele żon przemawia do mężów daleko mniej grzecznie niż do niejednego natrętnego gościa. Oni nawet nie myślą źle, ale zbaczają z właściwej drogi. My tak robić nie będziemy. — Jakoś mi się to nie wydaje możliwe. — Ludzie to zwykle robią mimo woli, daj mi znak za pierwszym razem. — Dobrze, mój panie. — Punkt trzeci jest właściwie uzupełnieniem drugiego. Niech każde stara się utrzymywać miłość drugiego ku sobie i zasługiwać na nią. Ludzie zwykle obojętnieją po jakimś czasie, tak jakby to nie miało znaczenia, gdy się jest małżeństwem. Gdyby się każde zawsze starało podobać drugiemu, nie byłoby tego. Na przykład wiele kobiet zaniedbuje po ślubie muzykę. — Ach, prawda, ja tydzień nie ćwiczyłam — zawołała Maud. — A także ubranie i fryzurę. Ręka Maud przesunęła się natychmiast po niesfornych loczkach. — Wszystko w porządku, ale widziałaś pewnie nieraz sama, jak się kobiety zaniedbują. On mnie i tak będzie kochał, myślą, i może mają rację, ale jednak ryzykują. — Wiesz Franku, nie myślałam, że jesteś taki mądry. — To z doświadczeń moich przyjaciół. A mężczyzna? Powinien zawsze uwzględniać upodobania żony, tak jak to czynił względem narzeczonej. Jeżeli ona nie znosi dymu, nie powinien palić, nie powinien ziewać w jej obecności, powinien ubierać się starannie i starać się jej podobać. Popatrz na ten brudny mankiet, powinienem był go dawno zdjąć. — Tak, jakby mi to szkodziło! — O, widzisz, tak mówić nie wolno, bo to demoralizuje. Powinnaś więcej wymagać. Gdy przyjeżdżałem do St. Albans, nie miałem brudnych mankietów. — Przebacz moją muzykę, a ja przebaczę mankiet. Zgadzam się ze wszystkiem, co mówisz, a teraz ja coś dodam. — Dobrze, cóż takiego? — Każde z nas powinno się interesować pracą drugiego, — No, naturalnie. — Ale tak się nie dzieje. — Jak to, przecież interesujesz się moją pracą biurową. — Tak, a czy pan dobrodziej interesuje się gospodarstwem? — Może byłem zbyt obojętny. — Nie, nie mój drogi, jesteś najwspanialszy, ale zauważyłam to u rodziców i u innych także. Przy końcu tygodnia lub miesiąca mąż wydobywa księgę czekową i mówi: „No, wydajemy więcej niż nas na to stać” lub „To mniej niż się spodziewałem”, ale nigdy nie zainteresuje się pracą żony. Nie stara się spojrzeć jej oczami i nie widzi trudności, które ona musi pokonywać. Chciałabym wyrażać się jaśniej; rozumiem, że trud żony jest jednostronny, a winno być inaczej. — Uważam, że mówisz słusznie, będę pamiętał o tym. Jak to ujmiemy na naszej liście? Każde powinno się interesować pracą drugiego? Dobrze, już napisałem. Powiesz coś jeszcze? — Teraz twoja kolej. — A więc myślę, że najświętszą rzeczą w małżeństwie i racją jego istnienia jest miłość, ale ta miłość nie powinna nigdy przejść w czułostkowość. Każde powinno poznawać i doceniać dobre strony drugiego, a starać się zwalczać lub poprawiać złe. Miłość, która mówi: „Ja wiem, że to źle, ale kocham ją czy jego tak bardzo, że odmówić nie mogę”, to jest zła miłość, nie sprosta ona zadaniu, które stawia małżeństwo. Powinno się raczej mieć szacunek względem siebie wzajemnie i tą czułostkowością nie poniżać wysokiego i szlachetnego uczucia. — Jak to wyrazisz? — Wzajemny szacunek jest nieodzowny przy wzajemnej miłości! — Tak będzie dobrze. — To wydaje się niemożliwe, ale zwykle sama siła i intensywność miłości czynią ją bezmyślną i ślepą. Teraz projekt reguły, który chyba nie będzie ci się podobał. — Powiedz. — W skrócie: „Struna zanadto naprężona łatwo pęka”. — Co przez to rozumiesz? — Małżeństwo powinno pozostawić sobie wzajemnie pewną swobodę i wolność. Jeżeli tego nie będzie, to prędzej czy później jedno z nich samo ich poszuka, co może mieć skutki wprost zgubne. To tkwi po prostu w naturze ludzkiej, która jest rzeczą starszą niż instytucja małżeństwa. — To mi się nie podoba, Franku. — Wiedziałem, że tak będzie, ale mam nadzieję, że gdy się nad tym zastanowisz, nabierzesz innego przekonania. Zwykle, jeżeli jest mowa o wolności w małżeństwie, ludzie uważają, że należy się ona mężczyźnie. Może robić, co mu się podoba, ale zarazem pozostaje surowym sędzią swej żony. To nie jest słuszne. Na przykład: czy mąż ma prawo otwierać i czytać listy adresowane do jego żony? Nie, tak samo jak i ona nie powinna czytać listów męża. Robienie tego to właśnie zbytnie naciąganie struny, łańcucha, jeżeli wolisz. — Franku, łańcuch to okropne słowo! — To jedynie metafora. Albo co do przyjaźni. Czy człowiek żonaty ma się wyrzec zupełnie uczucia przyjaźni dla innej kobiety? Maud kręciła głową z powątpiewaniem. — Wolałabym najpierw zobaczyć tę kobietę — powiedziała. — Lub też mężatka, czy powinna zabronić sobie wszelkiej przyjaznej poufałości z mężczyzną, którego lubi, a który może mieć na nią dobry wpływ? Byłby to przykry brak zaufania do siebie wzajemnie. Ludzie, którzy są siebie zupełnie pewni, zostawiają sobie pod tym względem wolność. Jeżeli tego nie robią, znowu przeciągają strunę. — Ale jeżeli tego nie będzie struna będzie tak wolna, jakby jej wcale nie było. — Znajdziemy inne argumenty. Widziałem przykłady: dajmy na to państwo Wardrop. Była to para nierozdzielna, wszystko robili wspólnie. Gdy go nie było, ona otwierała jego listy, a on jej. Aż nastąpiła reakcja. Przeciągnięta struna pękła. Myślę nawet, że dla niektórych osób dobre byłyby osobne wakacje. — O, Franku! — Tak, tak, nie dla nas naturalnie, mówiłem ogólnikowo, ale dla niektórych byłoby to zbawienne. Zatęskniliby za sobą i kochaliby się potem więcej. — Tak, ale mówimy o nas, a nie o innych. — Masz słuszność, „zagalopowałem się”, jakby powiedział twój brat Jaś. Ale boję się, że mimo moich wysiłków nie jesteś przekonana. Maud przybrała uroczo buntowniczą minkę. — Nie, Franku, nie jestem. Moim zdaniem, w małżeństwie nie można być zbyt blisko. Wszelkie myśli, nadzieje, aspiracje powinny być wspólne. Myślę, że nigdy jednak nie dotrę do twego serca i duszy tak zupełnie, jakbym chciała. Każdy rok powinien nas zbliżać do siebie, byśmy stali się jednością, tak dalece, jak to jest możliwe na ziemi. Jeżeli się poddać, należy to uczynić z wdziękiem. Frank wstał, pocałował żonę w rękę i usprawiedliwiał się: — Mądrość serca jest wyższa od mądrości umysłu — rzekł. — Ale miłość mężczyzny jest zdecydowanie bardziej racjonalna, stąd różnice. Może zrezygnujemy z tej zasady? — Nie, kochanie, napiszmy: „Struna, naciągnięta zbyt mocno, łatwo pęka”. Tej struny, o której ja mówiłam, naciągać nie trzeba. Taka, która musi być naciągana, nie ma już żadnej wartości. To ma być dobrowolne, naturalne, nieuniknione. — Czy masz coś jeszcze? — Tak, mam — mówiła dalej — jeżeli kiedykolwiek miałbyś mi coś do zarzucenia, zrób to gdy będziemy sami. — I wzajemnie. Cóż jest bardziej upokarzającego, jak publiczna nagana? Różnice zapatrywań, wytaczane w towarzystwie, są bardzo niemiłe i oznaczają złe wychowanie. Ludzie czynią to czasem niby żartem, ale tego też nie powinno być. Powiesz coś jeszcze? — Już tylko kwestie materialne. Ale one także znaczą wiele. Na przykład finansowe: jestem zdania, że każdy mąż powinien wyznaczać żonie stałą roczną pensję, tak żeby miała swoje pieniądze i sama nimi dysponowała. Zwracanie się w każdej najdrobniejszej sprawie do męża jest dla żony upokarzające. Jeżeli zaś żona ma swoje własne dochody, to winny jej być pozostawione. Gdy zechce się przyczynić do utrzymania domu to dobrze, ale powinna sama zarządzać swym majątkiem. Jeżeli kobieta naprawdę kocha męża, Franku, nie odmówi udziału w swych dochodach. Gdyby moje niewielkie dochody mogły rozwiązać twoje problemy, z radością oddałabym ci je. — — Tak, ale mąż nie powinien rezygnować ze swych ambicji. W wielkich trudnościach może użyć majątku żony, ale jedynie wtedy. Tyle, co do pieniędzy żony, a teraz kwestia zarządzania domem. — To ciężkie zadanie! — Ciężkie jedynie dla tych, którzy za wiele wymagają od życia. Rzeczywiste przyjemności są najtańsze: książki, muzyka, wieczory spędzane z przyjaciółmi w domowym kółku, spacery, miła jednostajność codziennego życia, krykiet, golf i tenis, kosztują niewiele. — Ale musisz jeść i pić, Franku. A Jemima i kucharka kosztują bajecznie dużo. — Ale obiady u nas zaczynają być zanadto wymyślne. Na co, na przykład, ta druga jarzyna? — Wiedziałam, że wystąpisz przeciwko tej biednej jarzynie. To akurat najtańsze. — Rzecz względna, nie wątpię, że kosztuje trzy pensy dziennie, przyznaj. Wiesz, ile trzy pensy dziennie czynią przez cały rok? Po to masz męża rachmistrza, by to wiedzieć. Cztery funty, jedenaście szylingów i pensa. — To nie wydaje się dużo. — Ale za te pieniądze, a nawet mniej, można zostać członkiem „Czytelni londyńskiej” z prawem wypożyczenia piętnastu książek naraz i poznania tym sposobem literatury całego świata. A teraz osądź sama, z jednej strony wszystkie możliwe książki, mądre, ładne, dowcipne, a z drugiej róża kalafiorów, szparagi lub karczochy. Co jest lepsze? — Mój Boże, więc nie będziemy nigdy jeść drugiej jarzyny? — A legumina? — Mój drogi, ty zawsze jesz leguminę. — To prawda, bo stoi przede raną, ale gdyby jej nie było, nie jadłbym. Byłoby znowu pięć do sześciu funtów rocznie. — Wiesz co, zrobimy kompromis, jednego dnia druga jarzyna, a drugiego legumina? — Doskonale. — Uważam, że ze szczególnym upodobaniem rozprawiasz o oszczędności w jedzeniu, gdy jesteś najedzony. Ciekawe, czy będziesz tego samego zdania jutro, jak przyjedziesz z miasta? A teraz, czy jeszcze o oszczędności? — Nie twierdzę, by pieniądze dawały szczęście, ale uważam, że długi są nieszczęściem. Musimy więc unikać wydatków niepotrzebnych do czasu, kiedy uskładamy fundusz rezerwowy, by móc stawić czoło niespodziewanym okolicznościom. Jeżeli zauważysz, że zrobiłem niepotrzebny wydatek, zwróć mi uwagę. Za kawalerskich czasów byłem dość rozrzutny. — Aha, czerwony kaftan do golfa. — Tak, to było idiotyczne z mojej strony. — Nic nie szkodzi, kochanie, wyglądasz w nim bardzo ładnie, ostatecznie kosztował tylko trzydzieści szylingów. A może masz coś do zarzucenia mnie. — No, widziałem wczorajszy rachunek od krawcowej. — O, Franku, to taka śliczna suknia i mówiłeś, że ci się podoba. Dobry krój dużo kosztuje, a sam powiadasz, że kobieta powinna być szykowna po ślubie. — Nie myślałem o sukni. — A o czym? — O jedwabnej lamówce. — Jakiś ty zabawny! — To cię kosztowało o trzydzieści szylingów więcej, a czy to nie wszystko jedno, czy lamówka jest jedwabna, czy nie? — O nie, spróbuj sam. — Ale nikt nie zobaczy tej różnicy. — Już przy wejściu do salonu każda kobieta zobaczy, że suknia ma jedwabną lamówkę. Frank poczuł, że wszedł na teren nie znany. — Jest wszak jeden sposób oszczędzania, którego nie pochwalam — rzekł — a to uszczuplanie sumy, przeznaczanej na dobroczynność. Nie, żebym w tym kierunku robił dużo, może nawet za mało. Ale odejmować biednym, to okropne. Powinniśmy odmawiać jedynie sobie. Teraz Frank, zgodnie ze swoją systematycznością, miał wszystkie punkty wynotować na kartce. Nie było to nic nadzwyczajnego, ale mogło służyć za punkt orientacyjny niejednej dwuwiosłowej łódce, aż do czasu, w którym wymyśli lepszy. Wskazówki owe brzmiały następująco: RADY DLA MŁODEGO MAŁŻEŃSTWA 1. Ponieważ jesteście małżeństwem, powinniście dążyć do urzeczywistnienia ideału dobrego małżeństwa. 2. Ułóżcie więc maksymy i starajcie się postępować według nich. 3. I nie zrażajcie się, jeżeli zbłądzicie, zbłądzicie pewnie nie raz, ale może nie zawsze. 4. Nie wpadajcie nigdy w złość równocześnie, niech każde czeka na swą kolej. 5. Nie przestawajcie nigdy być kochankami, gdy któreś z was ochłodnie, ktoś inny może zapłonąć. 6. Nim zostaliście mężem i żoną, byliście dobrze wychowanymi ludźmi; nie zapominajcie o tym. 7. Starajcie się prezentować jak najkorzystniej, to podniesie męża lub żonę w ich własnych oczach. 8. Trzeba mieć ideały i dążyć ku nim. 9. Miłość ślepa jest głupią miłością, starajcie się doskonalić drugą stronę. 10. Stały wzajemny szacunek jest konieczny w miłości. 11. Struna naciągnięta zbyt mocno, łatwo pęka. 12. Dla obojga jest jedno prawo. 13. Jest jedna rzecz gorsza od publicznej kłótni, a to publiczne pieszczoty. 14. Pieniądze nie dają szczęścia, ale ludzie szczęśliwi mają ich zwykle pod dostatkiem. 15. Więc oszczędzajcie. 16. Najłatwiejszy sposób oszczędzania to obchodzić się bez rzeczy niepotrzebnych. 17. Jeżeli nie potraficie, to lepiej obejdźcie się bez żony. 18. Mąż, który ma szacunek dla żony, nie pozwoli zostać jej żebraczką. Musi mieć własną kasę. 19. Jeżeli oszczędzacie, oszczędzajcie na sobie. 20. W sprawach finansów trzeba się przygotować na najgorsze, ale mieć nadzieję, że wszystko ułoży się jak najlepiej. To był ich program. Mogli go poprawić przez doświadczenie albo uzupełnić przez praktykę, ale przydał im się na początek. WYZNANIA… — Powiedz mi Franku, czy kochałeś kogoś zanim mnie poznałeś? — Jak ta lampa źle się dziś pali — odparł zagadnięty. Paliła się tak źle, że musiał pójść do jadalni po drugą. Zabawił tam jakiś czas. Czekała cierpliwie, nieubłagana. — Czy tak Franku? — Czy co? — Czy byłeś zakochany? — Moja droga Maud, po co zadawać takie pytania? — Mówiłeś, że nie powinniśmy mieć przed sobą tajemnic. — Nie, ale są rzeczy, o których mówić nie warto. — Ja bym nazwała to sekretem. — Jeżeli ci zależy… — O tak. — No to odpowiem, ale nie miej żalu, jeżeli moja odpowiedź nie będzie ci się podobała. — Kim była Franku? — Która? — Więcej niż jedna? — Wiedziałem, że nie będziesz zadowolona. — Lepiej było nie pytać. — To zostawmy ten temat. — Nie, teraz nie, zaszliśmy za daleko. Musisz mi powiedzieć wszystko. — Wszystko? — Tak, wszystko. — Nie wiem czy potrafię? — Czy to niemożliwe? — Nie, przyczyna jest inna. — Powiedz Franku. — Tego byłoby dość dużo. Czy wiesz, jak jeden z nowożytnych poetów tłumaczył się żonie ze swoich przedmałżeńskich przygód? Powiedział, że jej właśnie szukał. — To by mi się podobało! — zawołała oburzona. — Szukałem ciebie. — Szukałeś, zdaje się, dość długo i pilnie! — Ale znalazłem cię nareszcie. — Wolałabym żebyś znalazł mnie wcześniej. Wspomniał coś o kolacji, ale ona nie dała zbić się z tropu. — Ile razy kochałeś naprawdę? — pytała. — Proszę, odpowiedz bez żartu. Chciałabym znać prawdę. — A jeżeli zechcę skłamać? — Nie zrobisz tego. — Nie, nie mógłbym ci spojrzeć w oczy. — No więc, ile razy kochałeś? — Nie powinnaś sobie wyobrażać Bóg wie czego ani też zbytnio brać do serca. Widzisz, to zależy od tego, co nazywasz miłością. Są różne rodzaje i stopnie miłości. Czasem trwa chwilę, a czasem to namiętność całego życia. Nieraz podstawą miłości jest fascynacja fizyczna, a czasem sympatia intelektualna lub wspólnota duchowa. — A które z tych uczuć masz do mnie? — Wszystkie trzy. — Czy na pewno? — Możesz być przekonana. Przybiegła do niego i badanie zostało na chwilę przerwane. W kilka chwil potem nastąpił ciąg dalszy. — No, a teraz proszę, od początku. — Ach, Maud, nie, nie mogę. — Jak się nazywała? — Nie, Maud, to byłoby już za wiele. Nawet tobie nie powinienem wymienić żadnego nazwiska. — Kim więc była? — Proszę cię nie pytaj o szczegóły, to jest okropnie nieprzyjemne. Daj mi opowiadać po swojemu. Skrzywiła się. — Pan dobrodziej się wykręca, ale nie chcę ci dokuczać, opowiadaj po swojemu. — Prawdę powiedziawszy, Maud, ja zawsze byłem w kimś zakochany. Jej twarzyczka powlokła się chmurą. — Twoja miłość zatem musi być rzeczą, o którą jest dość łatwo. Tani towar! — To, moim zdaniem, racja bytu młodego, normalnego, zdrowego człowieka, obdarzonego pewnym zasobem imaginacji oraz gorącym sercem. To wszystko lub prawie wszystko było powierzchowne. — Zdaje się, że twoja miłość jest zawsze powierzchowna, jeżeli tak łatwo ją zdobyć. — Nie gniewaj się, Maud. Nie znałem cię wtedy i nie miałem żadnych zobowiązań. — Miałeś obowiązki względem siebie. Powinieneś był mieć więcej szacunku dla swego własnego ja. — Masz tobie, wiedziałem, że się pokłócimy o to. Po co się dopytywać o takie rzeczy? Jestem głupcem, że mówię szczerze. Siedziała przez chwilę cicho, z miną poważną i surową. Frank, w głębi duszy, był uszczęśliwiony, że jest o niego zazdrosna i przypatrywał się jej spod oka. — I cóż dalej? — spytała po chwili. — Czy mam mówić dalej? — Tak, muszę wysłuchać do końca. — Zirytujesz się tylko. — Zaszedłeś za daleko, aby przestać. A ja nie irytuję się, tylko mi trochę przykro. Nie myślałam, że jesteś takim Mormonem — tu roześmiała się. — Każda kobieta mnie ciekawiła. — To dobre określenie! — Tak się zaczynało, a jeżeli okoliczności sprzyjały, zainteresowanie wzrastało, aż nareszcie, no, rozumiesz przecież. — Iloma się interesowałeś? — Hm, mniej więcej każdą. — A w ilu wypadkach zainteresowanie wzrastało? — Ach, tego nie wiem. — W dwudziestu? — Ej, chyba więcej. — Trzydziestu? — Może. — Czterdziestu? — Więcej nie. Maud wydawała się przerażona rozmiarami tej nieprawości. — Czekaj, teraz masz lat dwadzieścia siedem, w takim razie jeżeli zacząłeś mając lat siedemnaście, kochałeś się cztery razy do roku. — Jeżeli liczysz w ten sposób, to może ich było więcej niż czterdzieści. — To okropne — krzyknęła Maud i rozpłakała się. Frank ukląkł przed nią i całował jej ręce. Miała małe, pulchne rączki, gładkie, o aksamitnym dotyku. — Czterdziesta pierwsza i ostatnia — wołała, płacząc i śmiejąc się zarazem, i zaczęła go ciągnąć za włosy. — Przy tobie czuję się brutalem — mówił — teraz kocham ciebie, całą duszą i sercem. — Nie mogę gniewać się na ciebie — rzekła Maud — to byłoby nieszlachetne, gdy mówisz szczerze. Nikt cię do tego nie zmuszał. To bardzo ładnie z twojej strony. Ale wolałabym żebyś od razu się mną zainteresował. — Stało się inaczej. Przypuszczam, że są ludzie, którzy i za kawalerskich czasów prowadzą życie cnotliwe, ale nie uwierzę nigdy, że ci są właśnie najlepsi. Są albo aniołami na Ziemi, jak Newman lub Gladstone za młodych lat, albo też chłodnymi, nieśmiałymi, pozbawionymi męskości charakterami, które do niczego nie dojdą w życiu. Ci pierwsi muszą być wielcy, takich nie spotkałem poza historią. Drugich poznać nie chcę. Kobiety nie lubią poglądów ogólnych i dysput na ten temat. — Czy one były ładniejsze ode mnie? — Kto? — No, te czterdzieści kobiet. — Nie, kochanie, jak możesz pytać o to? Czemu się śmiejesz? — Nic, przyszło mi na myśl, jak by to było zabawnie zgromadzić wszystkie czterdzieści w jednym pokoju, a ciebie wpuścić między nie. — Zabawnie! — Frank oburzył się. — Kobiety mają czasem dziwaczne pomysły. Maud śmiała się do łez. — Czy nie uderza cię komizm sytuacji? — Wcale nie! — odparł chłodno. — Ale to prawda — rzekła i wybuchnęła znowu dźwięcznym, głębokim śmiechem. Niektóre kobiety posiadają słodki, pełny, wesoły śmiech, to jeden z najpiękniejszych głosów w naturze. — Czy już skończyłaś? — rzekł kwaśno. Jej zazdrość bardziej mu pochlebiała. — Dobrze już, dobrze, nie gniewaj się, gdybym się nie śmiała, płakałabym. Przykro mi, że ci dokuczyłam. Wrócił na swoje miejsce, więc podbiegła do niego. — Czy dosyć? — Jeszcze nie. — A teraz? — Dobrze, przebaczam ci. — To doskonałe! Ty przebaczasz mi po tych wszystkich wyznaniach. Ale żadnej z nich nie kochałeś tak jak mnie kochasz? — Żadnej. — Przysięgnij. — Przysięgam! — I moralnie, i na żadne inne sposoby, o których mówiłeś? — Na żadne. — I nigdy nie będziesz? — Nigdy. — Mój chłopcze; nigdy a nigdy? — Nigdy a nigdy. — A te czterdzieści były szkaradne? — Nie, Maud, tego powiedzieć nie mogę. Skrzywiła się i spuściła główkę. — To wolałeś je? — Gdybym którąś wolał, byłbym się z nią ożenił. — To prawda, musiałam cię interesować więcej niż inne, jeżeli się ze mną ożeniłeś. Nie pomyślałam o tym. — Ty głuptasku, naturalnie, że ciebie kochałem najbardziej. Zostawmy ten temat i nie poruszajmy go nigdy więcej. — Czy masz ich fotografie? — Nie. — Żadnej? — Żadnej. — Co z nimi zrobiłeś? — Nie miałem ich wicie. — A te co miałeś? — Spaliłem przed ślubem. — To ładnie z twojej strony. Nie było ci żal? — Nie, wiedziałem, że tak trzeba zrobić. — Czy wolałeś brunetki, czy blondynki? — Nie wiem sam, nie przebierałem nigdy; pamiętasz to zdanie Henleya: „Piękna — czy brzydka — zawsze kobieta”. To jest właśnie uczucie kawalera. — Ale czy możesz dać słowo, że żadna z tych czterdziestu nie była ładniejsza ode mnie? — Mówmy o czymś innym. — Ani mądrzejsza?! — Jakaś ty dziś nudna, Maud. — Odpowiedz mi. — Już ci odpowiedziałem. — Nie słyszałam. — Owszem, słyszałaś. Mówiłem, że ożeniwszy się z tobą, dałem dowód, że ciebie kocham. Nie mogę porównywać twoich przymiotów z przymiotami wszystkich możliwych ludzi, to byłaby głupota. Mogę jedynie powiedzieć, że twoje zalety tworzą taką kombinację, która jest mi najdroższa i najmilsza. — Widzę to — rzekła Maud z powątpiewaniem — jesteś przynajmniej szczery. — Masz, dotknąłem cię? — Nie, wcale nie, wolę, że jesteś szczery. Nie chciałabym, byś myślał coś, czego nie śmiałbyś mi powiedzieć. — A ty, Maud, czy byłabyś ze mną równie szczera? — Tak, mój drogi. Czuję, że winna ci jestem równie szczere wyznanie. Ja także miałam małe przygody. — Ty?! — Może wolałbyś o tym nie mówić. Po co wznawiać stare historie? — Nie, wolę byś powiedziała. — Nie będzie ci przykro? — Nie, wcale nie. — Dowiedz się Franku, że jeżeli kobieta zamężna powie swemu mężowi, iż do chwili, w której go poznała nie doznała nigdy uczucia względem innego mężczyzny, skłamie. Może są i takie, ale ja ich nie widziałam; nie życzyłabym sobie nawet poznać ich, bo to muszą być natury chłodne, nudne, niesympatyczne. — Maud, ty już kogoś kochałaś?! — Nie mogę zaprzeczyć, że kilku mężczyzn zainteresowało mnie, nawet głębiej. — Kilku?! — Nie znałam cię wtedy, mój drogi, nie miałam względem ciebie żadnych zobowiązań. — Kochałaś kilka razy?! — Uczucia były powierzchowne. Są różne rodzaje i stopnie miłości. — Wielki Boże, Maud, ilu wywołało w tobie uczucie? — Faktem jest, że młoda, zdrowa panna z gorącym sercem i imaginacją czuje pociąg do każdego prawie młodego mężczyzny. Chcę być szczera i odwdzięczyć ci się za twoje zwierzenia. Ale jest pewien rodzaj młodych ludzi, względem których moje zainteresowanie było największe. — Umiałaś nawet klasyfikować?! — Zaczynasz być zły, już nic nie powiem. — Za dużo powiedziałaś, musisz dokończyć. — Chciałabym jedynie powiedzieć, że bruneci zawsze robili na mnie wrażenie. Nie wiem dlaczego, ale ulegałam temu stale. — I dlatego wyszłaś za człowieka z jasnymi włosami. — No, nie mogłam wymagać absolutnie wszystkich przymiotów od mojego męża. Nie byłoby to rozsądne. Zapewniam cię jednak, że ciebie najbardziej kocham. Nie musisz być najpiękniejszy ani najmądrzejszy; ideałów nie ma na świecie, ale kocham cię. Mam nadzieję, że nie zrobiłam ci przykrości. — Przykro mi, że nie jestem twoim ideałem, Maud. To głupota chcieć być ideałem, ale myślałem zawsze, że miłość przemienia przedmiot i on wydaje się idealny w kochających oczach. Co do moich włosów to przepadło, ale jeżeli uważasz, że mógłbym zmienić coś w sobie… — Nie, nie, chcę cię mieć takim jakim jesteś, gdybyś mi się nie podobał najbardziej ze wszystkich, nie wyszłabym za ciebie. — Ale tamte doświadczenia? — Ej, nie mówmy lepiej o tym. Co dobrego może wyniknąć z rozmowy o moich doświadczeniach, minionych w dodatku? Tylko cię znudzę. — Wcale nie, czuję szacunek dla twojej szczerości, choć przyznaję, że to wszystko jest dość nieoczekiwane i niespodziewane. Mów dalej. — Zapomniałam na czym skończyłam. — Na powiedzeniu, że przed ślubem miałaś miłosne intrygi z kilkoma młodymi ludźmi. — Jak to okropnie brzmi, prawda? — Toteż zaraz mnie uderzyło. — Ale ty przesadzasz. Mówiłam jedynie, że kilku wywarło na mnie wrażenie. — Szczególnie bruneci. — Rzeczywiście. — Myślałem zawsze, że byłem pierwszy. — Stało się inaczej. Mogłam skłamać i zapewnić cię, że tak było, ale nie śmiałabym ci wtedy spojrzeć w oczy. Widzisz skończyłam się uczyć mając lat siedemnaście, a zaręczyłam się mając dwadzieścia trzy. To sześć lat. Wyobraź sobie wszystkie bale, pikniki, wycieczki, wizyty przez owe sześć lat. Spotykałam młodych ludzi ciągle. Wielu z nich interesowało się mną, a ja… — Interesowałaś się nimi. — To naturalne, Franku. — Tak, całkowicie naturalne, a potem wrażenie pogłębiało się. — Czasami. Jeżeli spotykasz młodzieńca, który zajmuje się tobą ciągle, na balu, na ulicy, w ogrodzie, wieczorem odprowadza cię do domu, to naturalne, że zainteresowanie wzrasta. — Tak. — A potem… — Co potem? — Nie będziesz się gniewał? — Nie, wcale nie, czemu nie zostawiasz kluczy na stoliku? — Mogłyby skusić Jemimę, podać ci? — Nie, nie, mów dalej. — No, jeżeli zainteresowanie wzrastało, zaczynały się doświadczenia. — Ach! — Nie krzycz Franku! — Krzyknąłem? Przepraszam, mów dalej, do czego dochodziło? — Po co szczegóły? — Musisz dokończyć, zaszłaś za daleko, aby móc przestać. Chcę usłyszeć o doświadczeniach. — Nie usłyszysz, jeżeli będziesz upominał się o nie w ten sposób. Maud umiała zachować się godnie, jeżeli chciała. — Ja się nie upominam, proszę cię, abyś miała do mnie zaufanie i opowiedziała mi o swych doświadczeniach. Oparła się o poręcz krzesła, przymknęła oczy, a twarz jej zabarwił uśmiech pełen wspomnień. — Franku, jeżeli chcesz mieć rzeczywiście dowód mego zaufania i szczerości, to powiem. Pamiętaj, że nie znałam cię wtedy. — Pamiętam wszystko. — Opowiem ci jeden przypadek. Był pierwszy tego rodzaju i pamiętam go wybornie. Powodem wszystkiego było to, że zostawili mnie samą z jednym panem, który przyszedł z wizytą do mojej matki. — Tak. — Byliśmy, jak się domyślasz sami w pokoju. — Tak, tak, mów dalej. — Zaczął mi prawić komplementy: że jestem bardzo ładna, że nigdy nie widział milszej panienki i tak dalej. Wiesz co się zwykle mówi w takich wypadkach. — A ty? — O, ja prawie się nie odzywałam, bo byłam młoda i niedoświadczona, ale te pochlebstwa sprawiały mi przyjemność. Musiałam mu to okazać, gdyż nagle… — Pocałował cię! — Tak rzeczywiście. Nie spaceruj tak gwałtownie po pokoju, to mnie denerwuje. — Dobrze, mów, co nastąpiło po tej zniewadze? — Czy chcesz koniecznie? — Muszę wiedzieć. Co zrobiłaś? — Szkoda, że mówiłam, bo widzę, że jesteś zirytowany. Zapal fajkę i mówmy o czymś innym. Gdy się dowiesz prawdy, to się bardziej zdenerwujesz. — Nie. Co zrobiłaś? — Jeżeli chcesz wiedzieć koniecznie, pocałowałam go także. — Pocałowałaś go? — Tak, mój drogi, to może było złe, ale pocałowałam. — Mój Boże, po co to zrobiłaś? — Podobał mi się. — Brunet? — Tak, miał ciemne włosy. — Maud, Maud, mów, mów, co dalej? — Pocałował mnie jeszcze kilka razy. — Naturalnie, jeżeli ty go całowałaś, cóż innego mogło nastąpić? A potem? — O, Franku, już nie mogę. — Mów, mów, jestem przygotowany na wszystko. — No to siadaj i nie lataj tak po pokoju. Działam ci tylko na nerwy. — Już siedzę. Widzisz, nie jestem zdenerwowany. Na miłość boską, mów! — Prosił, abym mu usiadła na kolanach! — Och! Maud roześmiała się. — Skrzeczysz jak żaba. — Cieszę się, że uważasz to za śmieszne, mów, czy przystałaś na tę naturalną i umiarkowaną propozycję. Usiadłaś mu na kolanach? — Niestety tak. — Boże miłosierny. — Nie bądź taki zły, to działo się nim cię poznałam. — I ty mi tu z zimną krwią opowiadasz, że siedziałaś na kolanach tego łajdaka? — Cóż miałam robić? — Co robić? Mogłaś krzyczeć, dzwonić, bić go, mogłaś wstać w swej obrażonej godności kobiecej i wyjść z pokoju. — To nie było łatwe dla mnie, wyjść z pokoju. — Trzymał cię? — Trzymał. — O. gdybym tam wtedy był! — A była też inna przyczyna. — Jaka? — Nie umiałam jeszcze dobrze chodzić, bo miałam dopiero trzy lata. Frank siedział w milczeniu. — Ty czarownico! — rzekł nareszcie. — Ty stary gąsiorze. To mi dobrze zrobiło. — Ty potworze! — Musiałam dorównać moim czterdziestu poprzedniczkom. Ty muzułmaninie, ale się zdenerwowałeś, przyznaj się? — Zdenerwowałem? Jeszcze myśli zebrać nie mogę. To jakiś okropny sen. Ty nie masz serca, Maud. — To było cudowne, wspaniałe! — To było straszne! — A jaki ty byłeś zazdrosny. Tak się cieszę. — Mam wrażenie — mówił Frank, biorąc ją w objęcia — że nigdy jeszcze nie zrozumiałem tak jak dzisiaj… I wtedy weszła Jemima z tacą. PANI BEETON Od ślubu upłynęło już kilka miesięcy, gdy Frank zauważył, że jego żona ma jakieś zmartwienie. Czasami była smutna i zniechęcona, bez widocznej przyczyny. Pewnej soboty wrócił do domu wcześniej niż zwykle i wchodząc do sypialni ujrzał ją siedzącą przy oknie z grubą książką na kolanach. Gdy spojrzała na niego z radością i pomieszaniem zarazem, spostrzegł na jej twarzy ślady świeżych łez. Odłożyła pospiesznie książkę i wstała. — Płakałaś, Maud? — Nie Franku, nie. — Łkasz jeszcze trochę, Maud, otrzyj zaraz te łzy. — Ukląkł przed nią i całował. — Lepiej teraz? — Tak, kochanie, nic mi nie jest. — Łez nie ma? — Nie ma. — A teraz mów. — Nie chciałam mówić, Franku. Zrobiła parę milusińskich minek, zanim zdecydowała się wyjawić swój sekret. — Chciałam to zrobić bez twojej wiedzy, żebyś miał niespodziankę. Widzę jednak, że nie podołam, za głupia jestem na to. A to niemiłe. — Frank ujął potężną książkę. Tytuł brzmiał „Nauka gospodarstwa domowego przez p. Beeton”. Otworzyła się na karcie ,,Uwagi ogólne o świni domowej”. Pod spodem na obrazku widniał ślad dużej łzy. Frank ucałował go uroczyście, co wywołało uśmiech Maud, wesoły już, ale przez łzy. — No, już dobrze, nie cierpię widzieć cię stroskaną, choć bardzo ci z tym do twarzy. Powiedz czemu nie możesz podołać? — Chciałabym wiedzieć o gospodarstwie tyle. ile każda pani domu w Anglii. Wiedzieć tyle, ile pani Beeton. Chciałam nauczyć się wszystkiego, kartka po kartce na pamięć. — A jest ich 821 — stwierdził Frank, przeglądając. — Tak, wiem, że zestarzałabym się do tego czasu, ale w ostatniej części mówi o homeopatii i innych mniej ważnych kwestiach. To chciałam odłożyć na później. Na razie uczyłam się części pierwszej, ale to bardzo trudne. — Ale dlaczego? — Bo chcę, żebyś był tak szczęśliwy jak pan Beeton. — Ręczę ci, że jestem. — Nie Franku, to niemożliwe. Ona pisze, że szczęście i wygoda męża zależą od umiejętności gospodarskich żony. Pani Beeton była chyba najlepszą na świecie gospodynią, a więc pan Beeton musiał być najszczęśliwszym z ludzi. A dlaczego pan Beeton miałby mieć szczęśliwsze i wygodniejsze życie niż mój Frank? Powiedziałam sobie, że tak nie może być i nie będzie. — I nie jest! — Tak ci się zdaje, ale ty się na tym nie znasz, myślisz, że wszystko jest dobrze, ale gdybyś poszedł z wizytą do pani Beeton, zobaczyłbyś różnicę. — Jaki ty masz zły zwyczaj sadowienia się zawsze przy oknie. Ręczę, że pani Beeton nie pochwaliłaby tego. Ze wszystkich okien naprzeciw widzą, co się tu dzieje. — …? — Nie moja wina, że jesteś taka ładna. — Czy naprawdę jeszcze myślisz, że jestem ładna? — Bajeczna. — Po tak długim czasie? — Codziennie ładniejsza. — Nie znudziłam ci się jeszcze? — Skarbie mój! Gdybyś się znudziła, znudziłoby się życie! — Jakie dziwne jest to wszystko. — Prawda? — Gdy pomyślę o naszym pierwszym spotkaniu przy tenisie. „Mam nadzieję, że pan nie gra zbyt dobrze, panie Crosse?” „Nie. pani, cieszę się, jeżeli mi się uda wygrać seta”. Tak się zaczęło. A teraz! — Tak, to rzeczywiście oryginalne. — A potem przy obiedzie. „Pani lubi grę Irwinga?” ,,O tak, to geniusz”. Jacy byliśmy ceremonialni i dobrze wychowani, a teraz siedzimy razem w sypialni i ja ciągnę cię za włosy. — Tak, to dziwnie, ale gdy o tym myślę, przypuszczam, że to się zdarzało i innym. — Ale nie to samo. — No niezupełnie, ale z pewnym podobieństwem, niby familijnym. Ludzie, którzy się pobiorą, znają się po jakimś czasie lepiej, niż przy pierwszym spotkaniu. — Co o mnie pomyślałeś, Franku? — Mówiłem nieraz. — Powiedz jeszcze. — Po co? — Lubię słyszeć. — To cię psuje. — Chcę być psuta. — Dobrze, myślałem więc: jeżeli zdobędę tę dziewczynę, będzie coś ze mnie na świecie; a także i to: jeżeli nie dostanę tej dziewczyny, nie będzie ze mnie nic i nie wiem gdzie się podzieję z rozpaczy. — I to zaraz przy pierwszym spotkaniu, Franku? — Zaraz. — A potem? — A potem, dzień po ślubie i tydzień po tygodniu uczucie rosło i pogłębiało się, aż w końcu wchłonęło wszystkie zamiary, nadzieje i ambicje. Nie śmiem nawet myśleć o tym co by się stało, gdybyś odmówiła. Roześmiała się rozkosznie. — Tak miło tego słuchać. A najlepsze, że się dotąd nie zniechęciłeś. Bałam się zawsze, że pewnego pięknego dnia po ślubie, nie zaraz naturalnie, ale tak na przykład po tygodniu, otrząśniesz się jak człowiek, który był zahipnotyzowany i powiesz: ,,a ja myślałem, że ona jest ładna, że miła, jak mogłem się tak zaślepić w takiej nudnej, brzydkiej, samolubnej…” Franku! Sąsiedzi zobaczą! — No to mnie do tego nie zmuszaj. — Co pomyśli Potter? — Powinnaś zaciągnąć story, jeżeli masz zamiar mówić takie rzeczy. — Siadaj teraz grzecznie i bądź miły. — Powiedz, co ty o mnie myślałaś? — Myślałam, że dobrze grasz w tenisa. Że umiesz rozmawiać! — Tak? Nigdy jeszcze nie czułem się tak sztywny. I byłem zdenerwowany. — To mi się właśnie podobało, nie cierpię ludzi chłodnych i pewnych siebie. Wiedziałam, że jesteś nieswój i myślałam sobie nawet… — Co? — Że to może z mojego powodu? — A podobałem ci się? — Zainteresowałeś mnie bardzo. — To jest właśnie cud, którego pojąć nie mogę. Ty z twoją urodą i wdziękiem, mająca bogatego ojca i wszystkich młodych ludzi u stóp, a ja biedak ani piękny, ani uczony, bez przyszłości, bez… — Cicho już cicho, tak, tak, masz. — Masz babo placek, już i stara pani Potter stoi w oknie. Wracajmy do poważnej rozmowy. — Na czym skończyliśmy? — Zdaje się, że na owej świni, a potem mówiliśmy o panu Beeton. Ale dlaczego tam jest mowa o świni? Dlaczego płakałaś nad nią? I co ta pani pisze o świni? — Przeczytaj sam. Frank czytał głośno: „Świnia należy do ssaków, pochodzi z rodziny Sus scrofa, z rodzaju pachydermata, czyli gruboskórców. Jej cechy: długi ruchomy ryj, czterdzieści dwa zęby, nogi zakończone czterema palcami i ogon mały, zakręcony, niektóre gatunki pozbawione są zupełnie tej ozdoby”. Ale cóż to ma wspólnego z gospodarstwem, tam do licha? — Tego właśnie nie wiem, to okropnie zniechęca, gdy trzeba zapamiętywać takie rzeczy. Co mnie obchodzi, że świnia ma czterdzieści dwa palce u nóg? Ale jeżeli pani Beeton to wie, człowiek czuje, że powinien to wiedzieć również. Gdybym zaczęła wybierać, czego się mam uczyć, to by mało co zostało. Ale to jest swoją drogą pyszna książka, o czymkolwiek chcesz przeczytać, znajdziesz. O, tu jest spis. Śmietana, chcesz wiedzieć o śmietanie, masz; chrypka, jeżeli chcesz dostać, to jest właściwie nie chcesz, znajdziesz sposób w jaki jej uniknąć; ciastka, wszystko o ciastkach. Czuller, pewnie nawet nie wiesz, co to jest czuller? — Nie, nie wiem. — I ja nie wiem, ale mogę zobaczyć. To jest rodzaj omletu. Frank wziął książkę z jej rąk i upuścił ją na ziemię. Upadła z głuchym stukotem. — Choćby nie wiem czego miała cię nauczyć, nie okupi w moich oczach swego błędu. Przeklęte nudziarstwo, ty… — wykrzyknął nagle z napadem zabawnej wściekłości i kopnął grube dzieło — tobie zawdzięczam te smutne, zmęczone minki mojej żony. Znam teraz mego wroga. Ty nieznośna, pompatyczna bestio, ja cię zaraz obedrę z tej czerwonej okładki. Ale Maud porwała ją w objęcia i przytuliła do siebie. — Nie. Franku, nie, co ja bym bez niej robiła? Ty nie masz pojęcia, jaka to mądra książka. Siadaj tutaj przy mnie na stołeczku, a ja ci przeczytam wyjątki. — O tak, doskonale. — Siedź cicho i słuchaj, co za perła rozumu: „Gospodyni domu to jakby dowódca armii, jej duch przenika wszystko, a w tym samym stopniu w jakim ona czyni zadość swym obowiązkom, wypełnia je służba”. — Z tego wynika, że Jemima powinna być wzorem. — Przeciwnie, to tłumaczy błędy i opuszczenia Jemimy. Posłuchaj dalej: „Ranne wstawanie to jeden z głównych obowiązków pani domu. Jeżeli to czyni, jest prawie pewne, że gospodarstwo idzie porządnie i składnie. — No, ty wstajesz o dziewiątej, czego więcej trzeba? — O dziewiątej? Pewna jestem, że pani Beeton zrywała się o szóstej. — Co do tego to mam pewne wątpliwości, zanadto na to nastaje. Nie zdziwiłbym się wiadomością, że jadała śniadanie w łóżku. — Ty nic nie uszanujesz, Franku. — Udziel mi jeszcze nieco mądrości. — „Prostota i oszczędność są cnotami, bez których żadne gospodarstwo nie ostoi się długo. Dr Johnson mówi: Jedzenie skromne” — ale do licha z Johnsonem, któż dba o zdanie mężczyzn, gdyby to mówiła pani Johnson… — Johnson gospodarował u siebie całe lata i bajecznie mu się powodziło! — Nie wierzę — Maud potrząsnęła loczkami — pani Beeton, dobrze, ale nie chcę, aby mnie uczył dr Johnson. Gdzie skończyłam? „Musimy pamiętać, że oszczędność w gospodarstwie jest wielką zasługą”. — Hurra, nie będzie drugiej jarzyny, nie będzie leguminy codziennie, „Vive la biere de Pilsen!” — Jesteś okropnie hałaśliwy. — To ta książka mnie wprowadza w dobry humor. Cóż więcej? — „Przyjaźń nie powinna być zawierana dorywczo, serca nie należy oddawać pierwszemu lepszemu”. — No, ja myślę! Niech bym cię na tym złapał! Czy ci papieros nie szkodzi? Co pani Beeton napisała o paleniu w sypialni? — Taka okropność nie przyszła jej nawet na myśl. Gdyby cię znała, musiałaby dodać jeszcze parę rozdziałów do swego dzieła, aby odpowiedzieć na wszystkie pytania. Czy mam czytać dalej? — Proszę, proszę. — „W rozmowie różne drobnostki jak: małe rozczarowania, przykrości, wypadki życia codziennego nie powinny być poruszane”. — Wiwat! Ta książka zawiera wyższą mądrość w każdym calu, o wiele jest mądrzejsza niż dzieła pisane przez mężczyzn — wykrzykiwał Frank w zachwycie. — Wiedziałam, że ci się to będzie podobało: „Dobry humor powinien być stale pielęgnowany, na nim opiera się szczęście i zadowolenie całego grona domowników”. — Nadzwyczajne. — „Zakładając gospodarstwo powinno się zawsze dobierać wszelkie artykuły w najlepszym gatunku”. — Dlatego też wybrałem ciebie, Maud. — Dziękuję. Dalej mamy uwagi o sukniach i modzie, o przyjmowaniu służby, o obowiązkach codziennego życia, o wizytach, o świeżym powietrzu i ćwiczeniach cielesnych… — To jest najważniejsze! — wykrzyknął Frank, zrywając się i podnosząc żonę z niskiego fotelika — jest czas, by zagrać partię golfa przed zmrokiem, jeżeli wyjdziemy zaraz. Ale teraz posłuchaj, moja pani: jeżeli kiedykolwiek zobaczę, że się martwisz i rozmyślasz ze smutkiem o gospodarskich sprawach… — Nie, Franku, już nie będę! — No, bo gdyby tak było, to rozpalimy panią Beeton pod kuchnią, pamiętaj! — A nie zazdrościsz panu Beeton? — Nie zazdroszczę nikomu na świecie. — To po co mam naśladować panią Beeton? — Rzeczywiście, po co?! — O, Franku zdjąłeś mi ciężar z serca. Ta książka nie dawała mi spokoju od miesiąca. Kochane chłopczysko! Chodźmy. — I zbiegli ze schodów w poszukiwaniu kijów do golfa. PAN SAMUEL PEPYS Z wielu miłych sposobów spędzania czasu, Maud lubiła najbardziej wieczorne pogawędki sam na sam, nieraz parogodzinne. Przesadą byłoby twierdzić, że wolała to niż tańce, ale w skali przyjemności stały wyżej niż teatr, owe wieczorne posiedzenia, podczas których rozmawiali, jeżeli czuli ochotę, a jeżeli woleli milczenie, milczeli. Porozumienie to ożywiały żarciki, sprzeczki, aluzje, które stanowią jakby znaki tajemne domowej masonerii, znaki, które dla każdego intruza stanowić będą niezrozumiałą zagadkę. Pięć lub sześć wieczorów tygodniowo tak spędzali. Ona z robótką, Frank z książką, używając w całej pełni szczęścia, po które ludzie nieraz udają się na kraj świata, a ono tymczasem czeka ich przy ognisku rodzinnym, jeżeli zechcą serce swe zadowolić cichym, pełnym poświęcenia przywiązaniem. Czasami jednostajność tę przerywał dźwięk dzwonka oznajmiający, że ktoś z bliskich znajomych przychodzi z bezceremonialną wieczorną wizytą. Wtedy Maud mówiła: „Masz”, a Frank dodawał coś mniej eleganckiego, nie przeszkadzało im to jednak powitać przybysza serdecznym: „Jak to ładnie z twojej strony, że przyszedłeś nas odwiedzić”. Bez tej niewinnej hipokryzji życie byłoby o wiele trudniejsze. Frank w doborze lektur miał gust katolicki. W sypialni na półeczce, pamiątce czasów kawalerskich, stały ulubione książki, które wypełniały te chwile, gdy nie było nowych. Były to dzieła, które czytał w młodości, a do których zaglądał tak często, że stały się dobrymi przyjaciółmi. Upodobania te były zdrowe, rozsądne, ale niezbyt wyrafinowane. Holmesa Autokrata, Gibbonsa Historia, Jeffriesa Dzieje mego serca, Carlyle’a Życiorys, Dziennik Pepysa i Borrowsa Lavegro. Pewnego razu przyszło mu na myśl, że dobrze by żona podzielała jego literackie sympatie i zaproponował wieczorne lektury ulubionych autorów. Maud była uszczęśliwiona. Gdyby nawet zaproponował czytanie w sanskrycie, zgodziłaby się z ochotą i przysłuchiwała z uśmiechem. W takich drobiazgach miłość kobiety okazuje się silniejsza niż miłość mężczyzny. Pewnego wieczoru Frank ukazał się w salonie z grubą księgą w ręce. — To jest pan Pepys — rzekł z namaszczeniem. — Co za śmieszne nazwisko — zawołała Maud — słysząc je, myślę o niestrawności, sama nie wiem dlaczego. Ach prawda, pepsyna, naturalnie. — Będziemy zażywać go codziennie po obiedzie, aby podobieństwo było zupełne. Ale mówiąc serio, kochanie, myślę, że skoro zaczynamy te czytania, powinniśmy zabierać się do nich poważnie i zastanowić się nad… Aj, boli! — Och, przepraszam mój drogi, chyba cię nie skaleczyłam? — Przeciwnie, nawet mocno. — To dlatego, że miałam w ręku igłę, a ty wyglądałeś tak uroczyście, że… no, że nie mogłam wytrzymać. — Ty mała jędzo. — Daj spokój kochanie, Jemima może zaraz wejść z kawą. Usiądź i czytaj o panu Pepysie, ale przede wszystkim opowiedz mi wszystko od początku, tak jakbym o nim nigdy w życiu nie słyszała. — No, temu nie uwierzę. — Nic nie szkodzi, bądź grzeczny i zrób jak ci każą. Zaczynaj! — A więc, pan Pepys urodził się… — Jakie miał imię? — Samuel. — O, to nie lubiłabym go. — Tego nie zmienimy. Urodził się… mógłbym zobaczyć kiedy i gdzie, ale to niepotrzebne. Urodził się w roku tysiąc sześćset którymś, ale kim był jego ojciec, zapomniałem. — Będę się starała zapamiętać wszystko, co o nim powiesz. — No, będzie tego niewiele. Powiodło mu się w życiu, pod koniec został wysokim dygnitarzem marynarki, umarł w dobrych warunkach, a bibliotekę swą, o dużej wartości, zapisał uniwersytetowi, ale któremu, zapomniałem. — Twoje informacje są niezmiernie dokładne, Franku. Wiem, wiem, kochanie, ale to nie jest potrzebne. To nie ma nic do kwestii głównej. — Mów więc dalej. — Biblioteka owa leżała długo w zapomnieniu, jak to się zdarza często, aż razu pewnego, może sto lat po śmierci starca, ktoś zaczął przeglądać książki i znalazł kilka tomów zapisanych ręcznie i to cyframi, tak że nie można było dostrzec początku ani końca. — Ach, jakież to interesujące. — Podnieciło to ciekawość ogólną. Dlaczego pisał cyframi? Wyobraź sobie tylko jaka to była praca. Ktoś podjął się odcyfrowania tych „hieroglifów”. Stało się to około roku 1820; w trzy lata później udało się odczytać wszystko. — Jak doszli do tego? — Ha, cokolwiek umysł ludzki stworzy, to inny umysł zbadać potrafi. W każdym razie odczytali, spisali i przekonali się, że mają w ręku dzieło, jakiego nie ma na świecie i o jakim nie słyszano w historii literatury. Maud złożyła robotę na kolanach i słuchała z otwartymi ustami, podniósłszy ciekawie brwi. — Był to dziennik tego człowieka, dziennik jego życia z wszystkimi wrażeniami, czynami i myślami; myślami, nie tymi, które chciał mieć lub przekazać otoczeniu, ale tymi prawdziwymi, najprawdziwszymi, z samego dna duszy. Widzisz tego człowieka i znasz lepiej., niż go znała żona. Nie tylko, że przez opis codziennych zajęć uzyskujemy jak najdokładniejszy wizerunek życia i obyczajów tych czasów; książka ta stanowi niesłychanie ciekawy dokument psychologiczny. Masz przed oczami wysokiego urzędnika, mówcę, literata, opiekuna sztuki i nauk, i czytasz jego najskrytsze myśli, i dowiadujesz się, jak głupie snują się czasem pod czaszką. Nie jest gorszy od każdego z nas ani trochę, ale jest szczery; ta książka może się stać dla wielu źródłem pociechy, bo każdy przeciętny grzesznik myśli sobie: „Jeżeli ten człowiek, którego postępki były zacne i który żył otoczony szacunkiem całego społeczeństwa, czuł i myślał w ten sposób, to ja nie jestem chyba gorszy od niego”. Maud spojrzała z ciekawością na grubą, ciemną książkę. — Czy to wszystko jest tutaj? — zapytała. — Nie, kochanie, całość nie będzie może nigdy ogłoszona drukiem, przypuszczam, że większa część jest zupełnie nieczytelna. Często kombinował cyfry tak zawile, aby przeczytanie uczynić niemożliwym. Wszystko, co było kiedykolwiek wydrukowane, jest tutaj. Frank przewracał kartki, na których tu i tam widniały podkreślenia. — Czemu się uśmiechasz, Franku? — Dziwny ma sposób mówienia o swojej żonie. — Był żonaty? — Tak, z uroczą kobietą. Musiała być dobra i łagodna. Ożenił się z nią, gdy miała lat piętnaście, zdaje się, dla jej piękności. Znał się na piękności, stary Pepys. — Czy byli szczęśliwi? — Zdaje się, że tak, umarła mając dwadzieścia dziewięć lat. — Biedactwo. — Było jej dobrze na świecie, choć raz mocno ją zasmucił. — Naprawdę? — Tak i raz zbił służącą. — Brutal. — Ale był dobrym mężem. Miał parę bardzo dobrych cech. — A jak mówi o żonie? — Miał zwyczaj mówić: „Moja żona, biedne gałgaństwo”. — Impertynent! Franku, powiedziałeś dzisiaj, że wielu ludzi myśli rzeczy, o których Pepys, ten szkaradnik, mówi. Tak, tak, nie zaprzeczaj. Czy ty także myślisz o mnie „biedne gałgaństwo”? Od tej pory wiele się zmieniło. A jak te opisy stawiają przed oczami życie domowe owych czasów. — Przeczytaj coś z tego. — Posłuchaj: „A potem do łóżka bez pacierzy, bo jutro wielkie pranie”. Taki szczegół dostaje się do nas po upływie dwóch stuleci. — Dlaczego bez pacierzy? — Nie wiem, przypuszczam, że ż powodu prania musieli wstawać wcześnie, więc chcieli prędko zasnąć. — Boję się, że ty tak samo robisz i to bez wymówki. Czytaj dalej. — Idzie on do kogoś na obiad, zdaje się do swego wuja. Opowiada: „Doskonały obiad, tylko w pieczeni dzika czułem każdą żyłę pod zębem, to nie było przyjemne”. — Doskonale! Podobnie jak ryba u pani Hunt Mortimer w zeszłym tygodniu. Pan Pepys ma rację, to nie było przyjemne. — Tu znowu coś innego: „Rozmawiałem z żoną o tym, jak wszyscy koło nas urządzają życie skąpo i źle w porównaniu do tego, jak myje urządzamy”. I miał rację, bo oni cokolwiek robili, robili dobrze. Gdy jadł obiad u kogoś, mówił, że ów gospodarz podał „skąpy obiad z wołowiny, mięsa wędzonego i kilku gołębi, wszystko w najgorszym gatunku”. — No, to się wydaje dosyć. Ludzie musieli dobrze jadać w tych czasach. — Oni się zwykle przejadali i przepijali. Ale Pepys podaje nam także spis potraw na jednym ze swoich przyjęć. Zaznaczyłem go gdzieś tutaj. Jest: „Potrawka z zajęcy i kurcząt, pieczeń barania gotowana, półmisek karpi, combry jagnięce, półmisek gołębi pieczonych, homary, trzy torty, półmisek dziczyzny, sardele, wina, wszystko wyborne, ku memu wielkiemu zadowoleniu”. — Wielki Boże, mówiłam, że utożsamiam go z niestrawnością. — Przechodził ją nie raz. — Kto to wszystko gotował? — Żona pomagała. — Nie dziwota, że umarła. Biedactwo! Ale jaką oni musieli mieć olbrzymią kuchnię? Nigdy nie mogłam zrozumieć, dlaczego w starych domach są takie wielkie paleniska. Ale jeżeli piecze się naraz sześć gołębi, comber jagnięcy i wszystko inne, trzeba olbrzymiego ognia. — Najdziwniejsze jest to — mówił Frank, przeglądając w zamyśleniu książkę — że on notuje najdrobniejsze złe skłonności, których inni wstydziliby się tak dalece, że staraliby się sami jak najprędzej o nich zapomnieć. Chwilowe porywy skąpstwa, zazdrostki, zawistki, wszystkie drobne podłostki. Opisuje, jak odwiedzając przyjaciela przeglądał książkę: „Dobra książka, pisze, szczególnie ten list do dworzanina, ze wskazówkami i poleceniami; są one prawdziwe i mądre, chciałem wyrwać i schować te dwie kartki, na których jest napisany, ale nie zrobiłem tego”. Oryginalne wyznanie! — Nie wytłumaczyłeś mi dotąd, a może zrobiłeś to, a ja nie zrozumiałam; to nie szkodzi, że jestem trochę głupsza, co? Dlaczego Pepys pisał tak, że nikt nie mógł odczytać. — On sam chyba mógł. Był to człowiek dziwnie systematyczny. Wciąż na przykład liczył swój majątek, katalogował i spisywał swoje książki. Lubił mieć wszystko spisane i uporządkowane, życie też, wciąż robił przegląd swych postępków. Ale mimo wszystko nie myślę, że to wystarczające wytłumaczenie. — Nie, moje doświadczenie i znajomość mężczyzn… — Oo, twoje doświadczenie! — Tak, mój panie, moje doświadczenie, jesteś niegrzeczny, poucza mnie, że mężczyźni mają zabawne napady próżności, która przybiera najrozmaitsze formy. — Taak! Czy i ja?… — Ty! Ty jesteś nimi po prostu wypełniony, tymi objawami. Nie próżnością, tego nie myślę, ale dumą. Jesteś dumny jak Lucyfer, ale za dumny, aby to okazać. To jest najsubtelniejsza forma próżności. Tak, rozumiem ciebie znakomicie. — A w jego przypadku próżność przybrała postać życzenia, aby zostać sławnym po śmierci. Tego wszystkiego za życia opublikować przecież nie mógł? — Chyba nie. No, więc odłożył to na czas po swej śmierci. Musiał pisać cyframi, bo inaczej ktoś mógłby znaleźć i odczytać zapiski za życia autora. Przypuszczam, że zostawił klucz i wskazówki, by można było wszystko przeczytać, ale te dziwnym sposobem zaginęły. — To bardzo możliwe. Ogień na kominku wygasł, więc Maud zsunęła się z krzesła i usiadła na obramowaniu paleniska, oparta plecami o kolana Franka. — Czytaj teraz, kochanie — prosiła. Ale światło lampy padało wprost na jej śliczną główkę, ślizgało się po białym karczku i kręconych, fantazyjnych, nieporządnych, ulubionych loczkach, które oderwały się tu i ówdzie od masy kasztanowych włosów. I jak zwykle robią mężczyźni, odwrócił uwagę swą od Pepysa, od siedemnastego stulecia, od wszystkiego, co jest nauką i wiedzą, i skoncentrował ją na kimś zupełnie innym. Niestety, tego rodzaju wzruszenia działają na każdy intelekt. Człowiek, choćby na krótko, ale zwykle da materializmowi pierwszeństwo przed idealizmem. A ten, który tego nie czyni, traci wiele. ODWIEDZINY U PANA PEPYSA Bywają na świecie objawy dziwactwa, do których każdy normalny człowiek mógłby się przyznać. Zdarzają się też niczym nie usprawiedliwione porywy skąpstwa. Na przykład: niemądre zwlekanie z zapaleniem drugiej zapałki w ciemnościach, co kończy się poparzeniem palców i kilkoma przekleństwami. Albo mozolne układanie treści telegramu, aby się zmieściła minimalna liczba wyrazów; w rezultacie powstaje zagadkowa, a często dwuznaczna wiadomość, gdy wydanie jednego pensa uczyniłoby ją jasną i zrozumiałą. Wszyscy lubimy się popisać w tym względzie. W tydzień po rozmowie o Pepysie, gdy już spora część jego pamiętnika została odczytana, Maud dostała od Franka telegram następującej treści: „Pani Crosse, Woking. — Pepys kanapki garnirowane, duńskie rękawiczki, pomnik, czekaj dłużej. Czwarta”. Był to wzór zwięzłości, który pozostawiał wiele do życzenia jako wiadomość. Maud ślęczała i próbowała układać słowa na różne sposoby. Najwięcej sensu miały, gdy je rozłożyła w następujący sposób: Pepys, kanapki garnirowane, duńskie rękawiczki, czwarta, pomnik, czekaj dłużej. Przepisała wszystko i brała słowo po słowie. Pepys, to było niezrozumiałe zupełnie. Kanapki garnirowane, również; duńskie rękawiczki, tak: przypomniała sobie, że mówiła Frankowi o sklepie, w którym kupowała je o sześć pensów taniej. Maud była tak niesłychanie oszczędna, że wolała wydać dwa szylingi na bilet kolejowy, aby zaoszczędzić sobie wydania owych sześciu pensów. W owych duńskich rękawiczkach leżał klucz od zagadki. Serce jej zabiło radością, gdy zrozumiała, że ma się spotkać z Frankiem o czwartej przy pomniku i ma na niego czekać, gdyby się spóźnił. Powróciwszy do pierwszych wyrazów, domyśliła się, że kanapki oznaczają pewną niewielką restauracyjkę, gdzie artykuł ten znakomicie przyrządzano, a gdzie już dwa razy byli z Frankiem na podwieczorku. Zostawiając więc słowo „Pepys” do ostatecznego wyjaśnienia, Maud wydała pospieszne rozkazy Jemimie i kucharce, i pospieszyła na górę, by przebrać się w nowy kostium; szatę, która napełniała ją mieszanymi uczuciami, na które składały się zadowolenie i wyrzuty sumienia, albowiem był wspaniały, kosztował siedem gwinei i jeszcze nie został zapłacony. Owo rendez–vous było w ostatniej chwili powziętym projektem Franka, bo nader mało zostało czasu do osiągnięcia wyznaczonego punktu. Złapała szczęśliwie pociąg z Woking do stacji Waterloo i ten z Waterloo do miasta, tak że przybyła pod pomnik pięć minut przed czwartą. Czwarta biła, gdy Frank w swoim pięknie wygładzonym cylindrze i poważnym urzędowym surducie ukazał się na rogu King William Street. Maud podała mu rękę, którą uścisnął i oboje zaśmiali się. — Jak to dobrze, że przyjechałaś, kochanie; rozjaśniasz i rozweselasz stare miasto. — Naprawdę? Nim przyszedłeś, czułam się sama i opuszczona; takie tłumy, a każdy gapi się na mnie. — To na twoją suknię. — Dziękuję. — Rzeczywiście, ten brązowy kolor… — Brązowy? Dziki. — No to jasnobrązowy; w każdym razie wygląda ślicznie, a ty także, ty także, Maud. Chodźmy tędy. — Dokąd idziemy? — Do stacji kolei podziemnej. Już jesteśmy. Dwa bilety drugiej klasy, proszę. Nie, tędy idzie się do pociągów na West End, tędy, na dół, ten człowiek powiedział, że następny jest nasz pociąg. Znajdowali się w dusznej piwnicznej salce z dwoma drewnianymi platformami, gdzie podziemne pociągi wyładowują swych pasażerów. Ostry zapach łaskotał gardła i pobudzał do kaszlu. Było ponuro i ciemno, ale młodość i miłość o to nie dbają. Opanowało ich szczęście i radość z powodu owego nadprogramowego spotkania. Oboje paplali naraz, a Maud ciągnęła Franka wciąż za rękaw, zwracając mu uwagę na różne rzeczy. Potrafili rozjaśnić całe otoczenie urokiem własnej miłości, zaczęli zachwycać się obrzydliwą koleją podziemną. — Czyż to nie jest potężne i wspaniałe — mówiła Maud — patrz na te olbrzymie cienie. — Jeżeli za parę tysięcy lat ludzie odkryją to wszystko, pomyślą, że byliśmy rasą olbrzymów — odrzekł Frank — dzieła naszej epoki, powstające z inicjatywy i ku korzyści całego społeczeństwa są o wiele potężniejsze niż te, które stwarzał kaprys królewski. Londyńskie koleje są dziełem bez porównania większym niż piramidy. Patrz na te dwa światła zbliżające się do nas w ciemnościach. Dwie purpurowe tarcze zabłysły w głębi tunelu, groźne i przerażające, rosnąc wśród zbliżającego się huku i turkotu. Z hałasem wyskoczyły z ciemności, a długi, czarny od dymu pociąg zatrzymał się ze zgrzytem hamulców przed platformą. — Tu jest jakiś prawie pusty przedział — powiedział Frank, z ręką na klamce. — Czy nie sądzisz, że lepiej będzie… — rzekła Maud. — Tak, tak — krzyknął Frank. I wskoczyli do tego, który był zupełnie pusty. Bo jeżeli chodzi o samotność i brak niedyskretnych oczu, to kolej podziemna wiedzie prym. Gdzie więc młoda, kochająca para, którą okrutny los rozdzielał co dzień na siedem godzin, mogła się czuć lepiej. Frank z niezadowoleniem przyjął do wiadomości, że dojechali do Mark Lane. — A bodajże cię — rzekła Maud i zaczęła się rozglądać za sklepem, gdzie mogłaby kupić szpilki do włosów. Każda niewiasta wie, lub wiedzieć kiedyś będzie, że pomiędzy kochającym mężem, a utratą szpilek do włosów zachodzi bardzo ścisły związek. — No, a teraz Franku, twój telegram. — Dobrze, kochanie, chodź ze mną, a sama zrozumiesz. Minęli stację kolei i weszli w wąską ulicę. Na jej końcu stał stary, okopcony kościół z kwadratową wieżą, otoczony małym ogródkiem, który niegdyś był cmentarzem. — To jest kościół Św. Olafa — rzekł Frank. Pchnął skrzydło ciężkich dębowych drzwi i znaleźli się w środku. Rzędy krzeseł wypełniały nawę, ściany i okna nosiły cechy starości. Kolorowe szyby, szczególnie nad ołtarzem, miały barwy nasyconej purpury i głębokiej czerwieni, które umiano znaleźć jedynie w minionych stuleciach. Przyćmione blaski padały na ciemne drewniane stalle i szarą kamienną posadzkę. Gdzieniegdzie występowały łacińskie napisy, kute w marmurze wraz z pompatycznymi figurami i emblematami; przodkowie nasi wykuwali je nie tylko na nagrobkach. Umieli żyć i umierać z godnością i afektacją. Białe nagrobki wyglądały z kątów i zagłębień. Gdy Frank z żoną szli boczną nawą, kroki ich rozlegały się w pustym kościele. — Oto jest! — rzekł Frank, zatrzymując się pod ścianą. Spoglądał na współczesny zupełnie wizerunek człowieka w dużej fryzowanej peruce. Była to twarz okrągła, spokojna, o bystrych oczach i zmysłowych ustach. Robił wrażenie człowieka praktycznego i dobrotliwego, o tym właśnie rysie zmysłowości, którego potrzeba, aby twarz uczynić miłą i wesołą. Pod spodem był napis: SAMUEL PEPYS ze składek publicznych, 1883 — Jaki on miły — rzekła Maud. — Wcale niebrzydki chłopiec, co? — Nie wierzę, aby mógł uderzyć żonę lub służącą. — Posądzasz go o kłamstwo? — Ach, zapomniałam, że sam to napisał. Przypuszczam więc, że tak było. Szkoda. — Nie martw się, możemy powiedzieć tak, jak pewna stara poganka, gdy jej czytano ewangelię. — Cóż ona powiedziała? — Powiedziała: to było bardzo dawno temu i miejmy nadzieję, że to nieprawda. — O, Franku, jak możesz mówić takie rzeczy i to w kościele. Czy myślisz, że Pepys leży tutaj? Sądzę, że pomnik oznacza grób. — Tu odpada kawałek tynku, czy mogę go wziąć? — Nie bardzo. — Ale to nic nie szkodzi, w tym nie ma nic złego, a zresztą jesteśmy sami. Oderwała kawałeczek tynku, ale w tejże chwili zdrętwiała, bo usłyszała obok siebie krzyk oburzenia i jakaś drobna, czarno ubrana postać wysunęła się prawie spod jej łokcia, niby duch. — Niech pani to zostawi — rzekł człowiek surowo. Biedna Maud wyciągnęła rękę ze zrabowaną relikwią. — Boję się, że to nie da się przymocować — mówiła — bardzo mi przykro. — Cały kościół rozebraliby w ten sposób — rzekł kościelny — tego nie wolno robić — mruczał i kiwał głową. — To nie szkodzi — rzekł Frank stanowczo — tynk odpadłby i tak, proszę nie robić z głupstwa wielkiej sprawy. Kościelny spojrzał na młodego pana i zobaczył w jego oczach energię, a w wyciągniętej ręce suty napiwek. — Dobrze, już dobrze — pomrukiwał — widać, że pani się tym interesuje, nie to co inni. Niech mi pan wierzy, że jeden na stu ze zwiedzających kościół wie, kim był Pepys. Pepys, mówią, co za Pepys? Ten, co napisał Pamiętniki, odpowiadam. Jakie Pamiętniki”? Aż się czasem płakać chce. Ale panienka pewnie myślała, że bierze tynk z jego grobu? — Tak, rzeczywiście. Kościelny uśmiechnął się. — Ale tak nie jest. Pokażę państwu, gdzie on leży, jeżeli państwo obiecają, że nic nie skubną. O tu, bliżej ołtarza. Widziałem go w trumnie na własne oczy, a żonę w drugiej. — Pan go widział? — Tak, panie i jestem jedynym żyjącym człowiekiem, który to może powiedzieć, bo było nas wtedy tylko czterech, a trzej już nie żyją, jak i pan Pepys. — Niech pan nam opowie! — zawołała Maud. — Więc to było tak, panienko; mieliśmy zobaczyć, czy tam jest dużo miejsca i natrafiliśmy na nich. — I co zobaczyliście? — Jego trumna leżała wyżej, a jej na dole, zważywszy, że ona umarła trzydzieści albo i więcej lat wcześniej. Trumny były bardzo zniszczone i widzieliśmy go tak dokładnie, jak ja teraz widzę pana. W pierwszej chwili, gdy spojrzałem na niego, leżał tęgi, małego wzrostu, z rękami złożonymi na piersiach, a gdy patrzyliśmy, zaczął się rozpadać i rozsypywać i zamienił się w kupkę prochu. Tak się zawsze dzieje, gdy dostanie się powietrze. Ona tak samo, a jego prochy zaczęły przesiewać się przez szpary trumny i zmieszały się z jej prochami. W oczach Maud stanęły łzy, ujęła męża za rękę i zdziwiła się, uczuwszy, że ręka ta jest bardzo zimna. Kobiety nie wiedzą, że mężczyźni wzruszają się łatwiej i głębiej. Nie powiedział: O Maud! bo nie mógł. — Wtedy używano do balsamowania ciał proszku, niby pieprz — ciągnął dalej kościelny — i wikary, było to w czasach starego Belamy, powąchał go i zaczął tak kichać, że chcieliśmy już posyłać po doktora. Czy państwo widzieli nagrobek pani Pepys? — Nie, przyszliśmy przed chwilą. — Jest tam, na lewo. — Ta kobieta, co się wychyla? — Tak panie, to pani Pepys. Była to miła uśmiechnięta twarz, twarz młodej kobiety. Rzeźbiarz przedstawił ją pochyloną naprzód, swobodną i naturalną. — Biedactwo! — westchnęła Maud. — Przykro pomyśleć, że umarła właśnie wtedy, gdy jej mąż zaczął być sławny i majętny. Ona mu swego czasu prała koszule i paliła w piecu, gdy mieszkali na poddaszu. Szkoda, że nie doznała tego powodzenia. — Jeżeli go kochała, to nic nie przychodziło jej ciężko. Maud pochyliła się i podniosła głowę, patrząc na biust młodej kobiety, a tamta znów wychylając się z obramowania, zdawała się patrzeć na nią. Dwie marmurowe czaszki tkwiły po obu stronach nagrobka. Czerwony promień zachodzącego słońca zaglądnął przez jedno z bocznych okien i oblał całą grupę gorącym światłem. Gdy Frank, stojący w cieniu, przeniósł oczy z wizerunku zmarłej na dziewczęcą postać swojej żony, poczuł jakby falę przerażenia, lodowy powiew zza grobu, widmo śmierci pożerającej, chłonącej życie. Czy nasze ciała istotnie ożywia śmiertelny duch, a jeżeli nie, to jakim prawem jesteśmy ofiarami piekielnej igraszki? — Nie to jest, to być musi — odezwał się półgłosem. — Co Franku? Co ci jest, mój drogi? Zbladłeś okropnie. — Wyjdźmy już, Maud, mam dość tego ponurego kościoła. — Ponurego? — rzekł kościelny z oburzeniem — wszak sam Lord Major przychodzi tu przynajmniej raz w roku i nigdy tak nie myślał. Weselszego, jaśniejszego kościoła nie znajdą państwo w całym Londynie. Niegdyś, pamiętam to dobrze, gdy ludzie umieli dawać pieniądze na chwałę Tego, który im je pozwolił zdobywać, tace bywały pełne banknotów i złota, a teraz to ciężko i miedź zebrać. Tak bywało pięćdziesiąt lat temu, gdy byłem młodym człowiekiem. Może państwo nie uwierzą, Lorda Majora dawnego, a także i obecnego, widziałem siedzących na ławce w tym kościele; a pan go nazywa ponurym. Frank ukoił zranioną dumę kościelnego tłumaczeniem, że mówiąc ponury, chciał wyrazić interesujący. Uścisnął też jego rękę w pewien specjalny sposób, gdy wysunęła się dyskretnie zza pleców. Potem wraz z Maud powracali ulicą, która się nazywa Leething Lane. — Biedaku, co się stało? — pytała Maud, podnosząc na niego współczujący wzrok. W takich chwilach przekonuje się człowiek, jakim błogosławieństwem jest towarzystwo kochającej kobiety. Chmury czmychnęły przed słońcem. — Byłem osłem, zacząłem myśleć o różnych okropnościach. Nie przejmuj się Maud, wyszliśmy dla przyjemności, pal sześć przyszłość, używajmy teraźniejszości. — Ja tak zawsze robię — rzekła Maud i mówiąc to mówiła za całą swoją płeć. — No, a teraz co, kanapki czy rękawiczki? — Interesy najpierw — rzekła Maud dumnie i poszła wykonać swój zamiar zaoszczędzenia sześciu pensów. Ale ponieważ dała się skusić („Taki miły, uprzejmy kupiec, Franku”) na kupienie czterech metrów bordiury, sztuczki koronki, sześciu haftowanych chusteczek do nosa i czterech par ażurowych pończoch — czego nie zamierzała wchodząc do sklepu, oszczędność nie przyniosła tak wielkich korzyści, jak sobie wyobrażała. Wycieczkę zakończyli w ciemnej sali staromodnej gospody, która niegdyś przyjmowała pod swe skrzydła pojazdy różnego rodzaju, a dziś była samotna i opuszczona. Jedyną pozostałością owych czasów była sławna umiejętność przyrządzania kanapek i grzanek maślanych. Był tam nowy kelner, który wyobrażał sobie, że ma do czynienia z parą kochanków i czuł w powietrzu intrygę, ale gdy poprosili o drugi półmisek przystawek i dodatkowy dzbanek kipiącej wody, poznał apetyty małżeńskie. Zamiast, jak inni porządni ludzie, wrócić w końcu do domu, poszli za radą Maud, której przyszło do głowy, że czarne myśli Franka zagłuszy całkowicie „Ciotka Karola”, którą grano w Teatrze Globe. Włóczyli się jeszcze parę godzin po mieście, a potem wsunęli na swoje miejsca, pomiędzy szczerych, poczciwych ludzi, którzy nie wstydzą się objawiać swoich wrażeń i śmiali się do zmęczenia. Potem „doma”, jakby się wyraził Pepys, ich przyjaciel. A gdy po latach dzień taki, jaśniejący pomiędzy szarzyzną innych, przywoła pamięć, starzy ludzie uśmiechną się na jego wspomnienie. Obyśmy, ja i ty miły czytelniku, siedząc pod koniec życia w fotelach przy kominku, mieli wiele takich dni, do których pamięć wraca chętnie, napawając się ich swobodną wesołością. To nam umili niejedną ciemną chwilę starości. ZGRYZOTA Pewnego wieczoru Frank powrócił z miasta chmurny. Żona — nie pytała o nic, tylko po obiedzie usiadła przy jego fotelu i czekała. Wiedziała dobrze, że jeżeli ma wziąć w tym udział, to powie jej sam, a miała do niego dość zaufania, by zgodzić się na tajemnicę. Głównym powodem jego smutku było, że musi podzielić się z żoną przykrą wiadomością. Po chwili zaczął. — Mam zmartwienie, kochanie. — Widzę, o co chodzi? — Może lepiej nie mówić? — Byłabym bardzo złą żoną, gdybym dzieliła z tobą jedynie przyjemności. W każdym razie wolę znosić przykrości z tobą, niż z kim innym największą radość — przytuliła głowę do jego kolan — a teraz mów. — Czy pamiętasz to, co ci mówiłem jeszcze przed ślubem, że poręczyłem za kogoś? — Pamiętam doskonale. — Nazywał się Farintosh, był agentem asekuracyjnym, a ja poręczyłem za niego, aby nie stracił posady. — Tak, i to było bardzo szlachetne. — Dzisiaj spotkałem go na dworcu. Gdy mnie zobaczył, uciekł. W jego oczach wyczytałem winę, jestem pewien, że w rachunkach będą znowu braki. — Co za niewdzięczny! Nędznik. Przypuszczam, że i jemu nie jest wesoło. W ogóle byłem głupcem, że się z tego nie wycofałem; to dobre, póki się jest kawalerem. Teraz ja, człowiek żonaty, mam zobowiązania na sumę, Bóg wie jak wysoką, której nie będę mógł pokryć. Co z nami będzie, Maud? — Ile to wynosi? — Pojęcia nie mam i to jest właśnie najgorsze. — No, ale przecież Towarzystwo, w którym pracujesz, nie zechce cię wyzyskiwać? — To nie jest moje Towarzystwo, tylko inne. — Co zrobiłeś dotąd? — Poszedłem do nich w porze śniadaniowej i prosiłem kontrolera, aby zbadał księgi rachunkowe Farintosha. Przyjdzie tu jutro rano, a ja na jutro wziąłem urlop. Wieczór i noc spędzili w niepewności, czy jedynie uszczuplą się ich dochody, czy też będą zrujnowani. Frank był niezwykle ambitny i myśl, że mógłby nie podołać zobowiązaniu, raniła głęboko miłość własną. Nerwy jego były w okropnym stanie, ale silna dusza żony wzniosła się ponad lęki i porwała go ze sobą w jasny świat miłości i ufności. Dobra istotnej wartości, dobra duchowe nie będą utracone. Cóż się zmieni, jeżeli nawet zamieszkają pod namiotem w polu? Gdzie będzie istotna różnica, jeżeli zamiast trzymać służbę, usłuży mu sama? To wszystko są drobnostki, zewnętrzne strony życia, a jego treść, istota, ich miłość, wzajemne zaufanie, umysłowe i duchowe przyjemności, tego nikt nie może im zabrać! I tak uspokajała go pieszczotą i łagodnymi słowami, aż smutna noc zamieniła się w najpiękniejszą w życiu. Zaczął błogosławić los, który dał mu w ten sposób poznać mężne serce i głębię poświęcenia, które orzeźwiają niby zapach kwiatu, gdy życie przygniata swą ciężką ręką. Wkrótce po śniadaniu przybył pan Wingfield, rachmistrz bankowy z Londynu, wysoki, elegancki mężczyzna, o nieco sztywnym sposobie bycia. — Mam przykry obowiązek, panie Crosse — rzekł. Frank skrzywił się. — Cóż robić? — Miejmy nadzieję, że suma nie będzie znaczna. Daliśmy znać panu Farintosh, że będziemy przeglądać jego rachunki. Jeżeli jest pan gotów, możemy iść. Agent mieszkał niedaleko, w bocznej uliczce; miedziana tablica odróżniała jego mały domek od innych. Jakaś kobieta o smutnej twarzy otworzyła drzwi, a sam Farintosh, blady i przerażony, siedział pomiędzy księgami w małym frontowym pokoiku. Jedno spojrzenie, które Frank rzucił nań, wystarczyło by całe rozgoryczenie zamieniło się w litość. Usiedli przy stole, rachmistrz w środku, Farintosh po prawej, a Frank po lewej stronie. Nie mówili nic, czasem tylko padło konieczne pytanie lub wyjaśnienie. Przez dwie godziny słychać było szelest dużych niebieskich kart ksiąg rachunkowych oraz szmer posuwanego przez Wingfielda pióra, za pomocą którego zliczał długie kolumny cyfr. Frankowi serce zamierało ze strachu na widok kolosalnych sum. Czy rachunki zgodzą się ze stanem kasy? Cała jego przyszłość zależała od tej kwestii. Jakże prozaiczne i pozbawione blasku są dzisiaj warunki i okoliczności, które stanowią o karierze człowieka. Na tych nowych polach bitew rycerze nie otrzymują publicznej podzięki za spełniony obowiązek, ani nikt nie odbiera im ostróg; powodzenie i klęska przychodzą cicho i nieznacznie, a stanowi o nich nieraz drobiazg. Oto nadchodzi w życiu Franka przełom, tu w tym małym pokoiku, pełnym kalendarzy i ksiąg rachunkowych. — Czy te dane mogę uważać za pewne? — zapytał w końcu Wingfield. — Tak, panie. — W takim razie winszuję panu, panie Crosse. Widzę tu jedynie różnicę pięćdziesięciu funtów. Tyle właśnie, ile wynosiły ich oszczędności, które tak starannie odkładali. W każdym razie była to wiadomość dobra i Frank uścisnął serdecznie wyciągniętą rękę rachmistrza. — Ja tu jeszcze zostanę, aby przeliczyć główne pozycje po raz drugi, ale nie widzę potrzeby zatrzymywać pana dłużej — rzekł Wingfield. — Wracając, proszę wstąpić i zjeść z nami śniadanie. — Z przyjemnością. — Więc: au revoir — Frank popędził do domu i wpadł na żonę. — Nie jest tak źle, kochanie, tylko pięćdziesiąt funtów. — Zaczęli oboje tańczyć i skakać z radości jak dzieci. Ale Wingfield przyszedł na śniadanie z miną poważną i smutną. — Przykro mi, że muszę pana rozczarować — rzekł — ale rzecz jest poważniejsza, niż sądziłem z początku. Niektóre sumy uważaliśmy za nie wypłacone, a on tymczasem pieniądze odebrał, a papiery zniszczył. To jeszcze sto funtów. — A więc razem sto pięćdziesiąt. — Tak, mniej nie będzie. Zrobiłem tu notatkę dla pana. Frank rzucił okiem znawcy na papier przedstawiony przez rachmistrza. — Widzę, że Towarzystwo otworzyło mu w banku kredyt na sto dwadzieścia funtów. — Tak, oto książeczka z wykazem tej sumy. — Kiedy ją wystawiono? — Zeszłej soboty. — Mógł je już podjąć od tego czasu. — To bardzo możliwe. — Pójdźmy tam po śniadaniu upewnić się. — Dobrze. — No, i ponieważ są to pieniądze Towarzystwa, lepiej odjąć mu możność dysponowania nimi. — Tak, ma pan rację. Śniadanie nie było wesołe i wszyscy ucieszyli się, gdy się skończyło. Gdy Frank miał wychodzić, Maud wciągnęła go do drugiego pokoju. — Nie mogłam cię puścić bez słówka, kochanie. Bądź dobrej myśli, mam przeczucie, że to wszystko dobrze się skończy. Frank wyszedł podniesiony na duchu; wrócili do agenta. Gdy zrozumiał, czego chcą od niego, jego blada twarz zbladła jeszcze bardziej. — Czy to konieczne, panie Wingfield? — perswadował — czy nie mogliby mi panowie zawierzyć na słowo? — Przykro mi, że muszę odmówić, dotąd zanadto wierzyliśmy pańskiemu słowu. — Ale te pieniądze są, przysięgam. — To są już pieniądze Towarzystwa i musimy je objąć w posiadanie. — Ależ to zniszczy cały mój kredyt tutaj, jeżeli będę pobierał tę kwotę pod przymusem. — Niech mu pan pozwoli zostawić na książeczce dziesięć funtów — zaproponował Frank. Farintosh niechętnie zgodził się na ten kompromis i wyszli. U wejścia do banku agent zwrócił się do nich, z wyrazem błagania na twarzy. — Niech panowie nie wchodzą ze mną, nie mógłbym oczu podnieść ze wstydu. — Niech pan Crosse decyduje. — Nie będę uparty, wejdź pan sam i przynieś pieniądze. Nie mogli później zrozumieć, dlaczego prosił o to, może miał rozpaczliwy zamiar prosić kasjera o pożyczkę. Jeżeli tak było rzeczywiście to dostał krótką odprawę, gdyż wrócił wyglądając jak wariat i podszedł do Franka. — Wolę się przyznać od razu, nie mam ani centa w banku. Frank gwizdnął i obrócił się na pięcie, nie chciał wyrzutami powiększać upokorzenia nieszczęśliwca. Przy tym sam czuł się winny, ryzykował z pełną świadomością, a nie należał do tych, którzy narzekają bez potrzeby. Wingfield odprowadził go do domu ze słowami współczucia, przy bramie pożegnał się i poszedł na stację. Zobowiązanie ich wzrosło zatem do sumy dwustu siedemdziesięciu funtów. To zbiło z tropu nawet Maud. Gdyby wystawili cały swój dobytek na sprzedaż, jeszcze nie spłaciliby tej sumy. Była to jedna z najprzykrzejszych chwil w ich życiu, ale pomimo to czuli na dnie duszy jakby prąd spokoju i szczęścia. Zmartwienie uczciwie podzielone i znoszone odważnie spaja dwa serca ludzkie w nierozłączną całość. Wkrótce po obiedzie ktoś zadzwonił. — Proszą pana, to pan Farintosh chce się z panem widzieć — rzekła wchodząc Jemima. — Wpuść go tutaj. — Może ja lepiej pójdę, Franku. — Nie, nie prosiłem go, aby tu przychodził, jeżeli chce sam, to niech mówi z nami obojgiem. Wszedł przygarbiony, ze spuszczonymi oczami. Położył kapelusz na podłodze i oparł się o krzesło, które mu Frank podsunął. — No, i cóż, panie Farintosh? — Cóż, panie Crosse, przyszedłem powiedzieć panu i pani także, że bardzo mi przykro, że sprowadziłem na dom państwa takie nieszczęście. Byłem pewien, że po tym ostatnim wypadku wszystko pójdzie dobrze, ale musiałem płacić stare długi i to cała bieda. Po prostu nie miałem szczęścia, ale jest mi też bardzo, bardzo przykro, że pan, który mnie uratował, będzie przez to teraz cierpiał. — Słowami pan już tego nie naprawi, za złe mam panu tylko, że nie przyszedł pan do mnie, gdy chodziło o mniejszą sumę. — Miałem wciąż nadzieję, że zdołam wszystko naprawić i nie będę musiał pana martwić. Tymczasem szło coraz gorzej, aż do tej chwili. Ale ja chciałem zapytać, co pan teraz będzie robił? Frank popatrzył zdziwiony. — A cóż, zapłacę. — Pan chce zapłacić wszystko? — Ktoś to musi zrobić. — Czy pan pamięta brzmienie aktu, w którym zobowiązał się pan do ewentualnego zapłacenia za mnie. — Nie dosłownie. — Otóż właśnie! Ja bym radził, żeby pan oddał tę sprawę do adwokata. Moim zdaniem pan nie powinien płacić. — Nie płacić! — Frank uczuł, jak ołowiany ciężar spada mu z serca, a to serce podskoczyło do góry, niby balon powietrzny. — Pan był trochę, że śmiem tak powiedzieć, roztrzepany, i nie przeczytał formuły tak dokładnie, jak ja. Tam była klauzula, w której Towarzystwo zobowiązywało się do częstego przeglądania moich rachunków, aby nigdy znaczna suma nie przypadła panu do zapłacenia. — Teraz przypominam sobie — wykrzyknął Frank — czy nie robili tego? — Nie, panie, nie robili. — Na Boga! Maud, słyszysz, jeżeli to prawda, to oni są sami sobie winni. Czy nigdy nie przeglądali pańskich ksiąg? — Owszem, cztery razy. — A w jakim czasie? — W ciągu czternastu miesięcy. Balon powietrzny spadł, a ciężar ołowiany powrócił na swoje miejsce. — Powiedzą, że to wystarczy i sąd przyzna im rację. — Nie, panie, nie sądzę: często i regularnie to nie znaczy cztery razy w przeciągu czternastu miesięcy. — Ale może sąd będzie to uważał za wystarczające? — Niech pan łaskawie zauważy, że to miało się dziać dlatego, aby pańskie zobowiązanie nie mogło stać się wielką sumą. Tysiące funtów przechodziły w tym czasie przez moje ręce, więc czterorazowe przeglądanie ksiąg stanowczo nie czyniło zadość potrzebie, dla której zostało postanowione. — I ja tak myślę — rzekła Maud z przekonaniem — Franku, jutro trzeba się zająć tą sprawą — A ja, panie Crosse — rzekł Farintosh, zabierając się do odejścia — będę świadkiem, jeżeli go Towarzystwo zażąda. Niech to będzie częściowym zadośćuczynieniem za kłopot, który panu sprawiłem. Tak więc pewien promyczek nadziei rozjaśnił smutną sprawę. Został jednak przyćmiony listem, który Frank znalazł przy swoim nakryciu, gdy zasiadał do śniadania. TOWARZYSTWO UBEZPIECZEŃ HOTSPUR w sprawie zaległości Farintosha. Łaskawy Panie! Przyjechawszy do Londynu, porównałem zaraz rachunki Farintosha z księgą główną. Przykro mi, iż muszę martwić Pana w dalszym ciągu, ale znalazłem jeszcze zaległość na sumę siedemdziesięciu funtów. Mogę jednak zapewnić Pana, że to wszystko. Suma ogólna wynosi trzysta czterdzieści funtów. Niecierpliwie będziemy oczekiwać pańskiego czeku, gdyż spieszno nam zakończyć tę niemiłą sprawę. Szczerze oddany James Wingfield Na co Frank i Maud odpowiedzieli: Łaskawy Panie! Otrzymałem Pańskie powiadomienie w sprawie zaległości w wypłatach, spowodowanych niesumiennością agenta Farintosha, która wynosić ma trzysta czterdzieści funtów. Stwierdziłem jednak, że w sprawie tej istnieją pewne okoliczności, które ją zmieniają. W związku z tym, przed zapłaceniem żądanej sumy, muszę zasięgnąć informacji. Szczerze oddany Frank Crosse Odpowiedź Towarzystwa Ubezpieczeń Hotspur: Panie! Gdyby list Pański był prośbą o zwłokę w zapłacie, poczekalibyśmy chętnie, ale ponieważ okazuje raczej chęć zrzucenia odpowiedzialności, pozostaje nam jedynie uciec się do kroków, mających na celu wymuszenie należnej nam sumy. Z poważaniem John Waters, sekretarz Odpowiedź Franka i Maud: Panie! Adwokat A.C.R. Owen, Shirley Lane 14 E.C. został moim pełnomocnikiem w tej sprawie! Czyli w uprzejmej formie: Idź do diabła! Ale wyprzedziliśmy wypadki. Tymczasem Frank udał się jak zwykle do miasta, a Maud wyczekiwała w domu, co było stanowczo mniej przyjemne. W godzinach przeznaczonych na lunch Frank odwiedził adwokata, który obejrzał akta sprawy, był jednak poważnie nastrojony. — Możliwość jest — rzekł — ale daleko do pewności. Wszystko zależy od tego, jak sędzia zrozumie akt główny. W każdym razie pomoże nam, jeżeli zasięgniemy opinii pewnej bardzo poważnej kancelarii. Skopiuję to i poślę do Mannersa, będziemy mieli orzeczenie, nim powrócisz do domu na obiad. Po godzinach urzędowych Frank wpadł do kancelarii i znalazł Owena szczerze zmartwionego. — Jestem zły — rzekł. — Orzeczenie przeciwko nam? — Całkowicie. — Pokaż. Był to dokument na błękitnym papierze z nagłówkiem: ,,W sprawie Towarzystwa Ubezpieczeń Hotspur przeciwko panu Frankowi Crosse. Przejrzałem przysłane mi akta — pisał uczony człowiek — i w moim pojęciu Towarzystwo Ubezpieczeń Hotspur ma prawo żądać od Pana Crosse sumy, która ma pokryć zaległości pana Farintosha”. Było tam jeszcze wiele słów, ale to już nas nie obchodzi. — Więc co mam robić? — pytał Frank — widać, prawo angielskie tak tłumaczy sprawę. — A ja bym szedł przeciwko nim, szansę stanowczo masz. — Mój stary, trzeba ci wiedzieć, że jeśli mi się nie powiedzie, będę bankrutem. Nie wiem nawet, jak bym zdobył honorarium dla ciebie. — O tym nawet nie myśl — rzekł Owen. — Manners nie jest nieomylny, zasięgnijmy zdania Hollanda. W dwadzieścia cztery godziny później Frank zastał Owena promieniejącego. — Ten jest po naszej stronie, czytaj sam. Frank odczytał głośno: „Studiowałem uważnie kwestię poddaną memu osądowi i załączone dokumenty. W moim przekonaniu Towarzystwo nie ma prawa żądać zadośćuczynienia, gdyż samo nie wypełniło jednego z głównych warunków wiadomej umowy”. — On: często i regularnie rozumie tak samo jak my — wtrącił Owen — i zgadza się z nami w każdym punkcie — ciągnął, wskazując drugi dokument. — A gdybyśmy zasięgnęli jeszcze jednej opinii i z trzech wybrali najrozsądniejszą? — zaproponował Frank. — To zbyt kosztowne; Holland jest mądry i moim zdaniem jego opinia przeważy szalę w sądzie. — I myślisz, że mogę być pewien swego? — Gdy ma się do czynienia z prawem, nigdy nie można być niczego pewnym, ale radzę spróbować. Tak więc Frank został wciągnięty w tryby maszynerii niezmiernie skomplikowanej, a jednocześnie nieskończenie potężnej, karmionej niemądrymi formułami i nieznośną angielszczyzną, którą nazywają procedurą sądową. Prowadzi ona do ostatecznego orzeczenia, mniej lub bardziej sprawiedliwego, ale zawsze niezmiernie kosztownego. Wstępem do tej historii był list królowej, do którego to honoru Frank nigdy nie dążył, ani go nie pożądał. Wiktoria, z Bożej Łaski Królowa połączonych Królestw Wielkiej Brytanii i Irlandii, Obrońca Wiary, zwróciła się do pana Franka Crosse z Woking. hrabstwo Surrey, w następujących słowach: „Rozkazujemy panu, abyś do dni ośmiu włącznie poddał się orzeczeniu władzy w sprawie wniesionej przez Towarzystwo Ubezpieczeń Hotspur”. Gdyby tego nie uczynił, Jej Królewska Mość raczyła nadmienić, iż mogą nastąpić rzeczy dlań nieprzyjemne, a Hardlinge Stanley przytakiwał Jej Królewskiej Mości. — No, to znaczy, że za osiem dni może już być po wszystkim — rzekł Frank. Owen roześmiał się serdecznie. — To znaczy, że w ciągu ośmiu dni musimy obiecać, iż zaczniemy przygotowania do naszego wystąpienia w przyszłości. To jest właściwe znaczenie dokumentu. Ty zachowaj filozoficzny spokój, a resztę zostaw mnie. Trudno jednak zachować filozoficzny spokój, gdy posiadając pięćdziesiąt funtów majątku, staje się do walki z przeciwnikiem, który obraca kapitałem trzech milionów funtów. W rozmowach z Maud traktował sprawę lekko, ona tak samo wobec niego, ale każde z nich cierpiało i wiedziało doskonale co czuje druga strona. Czasem następowała przerwa w krokach urzędowych i można było mieć złudzenie, że już po wszystkim, ale groźna maszyna odzywała się, tryby zaczynały cisnąć i oboje odczuwali, że są w jej mocy. Przede wszystkim musieli wnieść sprzeciw, to znaczy dać znać, że przystępują do procesu. Wtedy strona przeciwna wyłuszczyła powody i usprawiedliwienie swej skargi. Potem władza miała orzec, czy rozprawa odbędzie się w przytomności skarżących, czy bez nich. Zadecydowano obecność stron. Wówczas każda ze stron zażądała dokumentów strony przeciwnej, nazwali to „poszukiwaniem”, tak jakby te papiery były gdzieś ukryte i trzeba ich było szukać z latarniami i ostrożnością. Każda strona robiła uwagi stronie przeciwnej, a potem żądała przejrzenia uwag przeciwnika. Wreszcie adwokat Towarzystwa zreasumował i usprawiedliwił jego żądania. Gdy to Maud odczytała, wybuchnęła płaczem, powiedziała, że wszystko stracone i że nigdy nie wybaczy sobie sprawienia na wiosnę drogiej sukni. Na to adwokat Franka przygotował obronę, po przeczytaniu której Frank wykrzyknął: — Ależ to przesądzone, temu się nie oprą. Po przygotowaniach obie strony okazały chęć przystąpienia do rozprawy sądowej i wyznaczono termin. Był to dziwnym zbiegiem okoliczności dzień urodzin Franka. To dobry znak! — zawołała Maud. pierwszym zwiastunem bliskiej rozprawy okazała się otyła osobistość, która wręczyła Frankowi, wychodzącemu rano z domu, nową epistołę Królowej. Jej Królewska Mość wzywała pana Franka Crosse. aby stawił się na rozprawie Wysokiego Trybunału celem świadczenia w sprawie Towarzystwa Ubezpieczeń Hotspur. Niestawienie się pociągnie dochodzenie karne. Jej Królewska Mość stanowczo nie jest uprzejma, zwracając się w podobnych sprawach do swych poddanych. Tak ostro zredagowane wezwanie wydało się Frankowi niespodziewanym ciosem, ale Owen się śmiał. — To jest po prostu kruczek, tym bardziej myślę, że miękną i chcą cię tylko nastraszyć. — No i nastraszyli — powiedział Frank. — Tak możemy się zabawić i my. Trzeba się postawić. — Cóż chcesz zrobić? — Spowodować wysłanie analogicznych wezwań. — Doskonale! — zawołał Frank i wkrótce w kierunku biur Towarzystwa podążył wysłannik z całą paczką „dochodzeń karnych”. A za dwa dni miało nastąpić rozstrzygnięcie. AKCJA RATUNKOWA Dzień rozstrzygnięcia zbliżał się, a myśl o ruinie nie opuszczała ich dniem i nocą. Cień padał na ich życie, nie mieli chwili wolnej od zmory. Gdyby proces wypadł na ich niekorzyść (Owen, pomimo nadziei, nie ukrywał, że tak się stać mogło) musieliby zapłacić całą sumę oraz koszty procesu. Sprzedaż wszystkiego, co posiadali nie wystarczyłaby. Gdyby wygrali, bogate Towarzystwo mogło apelować do wyższej instancji i ściągnąć na nich nową serię emocji i wydatków. Zawsze było źle, Frank mówił mało i spał też niewiele. Pewnego wieczoru, na dwa dni przed procesem. Wingfield, rachmistrz Towarzystwa przyjechał do Woking. On głównie zajmował się sprawą. Jego wizyta była rodzajem ultimatum. — Jesteśmy gotowi sami ponieść nasze dotychczasowe koszty, jeżeli pan zechce skargę cofnąć i sumę zapłacić. Nie mogę tego zrobić — rzekł Frank spokojnie. — Koszty wzrastają kolosalnie i ktoś będzie musiał je zapłacić. Mam nadzieję, że zrobicie to wy. — Pan nie będzie mógł mówić, że nie ostrzegaliśmy. Szczerze mówiąc, myślę, że uległ pan nierozsądnym namowom. Nie macie najmniejszej szansy wygrania. — To zobaczymy po rozprawie — rzekł Frank. Wobec przeciwnika trzymał się dobrze, ale po odejściu Wingfielda Maud zauważyła, że jego wiara w powodzenie osłabła mocno. — Wydawał się bardzo pewny wygranej — mówił Frank — nie mówiłby w ten sposób, gdyby nie wiedział na pewno. Ale Maud była zupełnie innego zdania. — Gdyby na pewno wiedzieli, że odzyskają pieniądze drogą sądową, nie przysyłaliby Wingfielda. — On jest poczciwy i chce nam oszczędzić kłopotów. Maud nie dowierzała. — On robi to, co każą i nie można mieć mu tego za złe. Jeżeli uważali za stosowne czynić coś poza plecami adwokatów i przysyłać go tu, to muszą mieć wątpliwości. Może zgodziliby się na kompromis? Ale Frank potrząsnął głową. — Nawarzyliśmy piwa, to musimy je wypić — rzekł. — Zaszliśmy za daleko, aby się cofać. Gdyby przyjęli kompromis, to jedynie taki, jakiego również nie wytrzymalibyśmy, musimy więc doczekać końca. Tym razem Maud nie zgadzała się, całą noc robiła plany i nie spała. Postanowiła działać na własną rękę i było jej tak spieszno, że z upragnieniem wyczekiwała poranka. Gdy schodziła na śniadanie, plan kampanii był gotowy. — Pojadę z tobą, Franku. — Bardzo się z tego cieszę, kochanie. Jeżeli planowała sprawunki, często wyjeżdżała z nim razem, więc nie zdziwiło go to. Zdziwiłoby go więcej, gdyby wiedział, że zanim wstał, wysłała przez Jemimę trzy telegramy. „John Selby, Fenchurch Street 53 E.C. Przyjdę o jedenastej. Ważny interes, Maud”. „Porucznik Selby, Canterbury. Przyjedź najbliższym pociągiem, czekaj na mnie Fenchurch Street, pół do dwunastej. Ważne, Maud.” „Pan Owen, Shirley Lane 14 E.C. Przyjdę o dwunastej. Ważne. M. Crosse”. Tym rozpoczęła kampanię. — Ale, ale Franku — rzekła w drodze — jutro twoje urodziny. — Tak, tak — odpowiedział ponuro. — Mój Boże, cóż ci ofiaruję, czy nie pragniesz czegoś specjalnie? — Mam wszystko, czego mógłbym pragnąć — rzekł, patrząc na nią. — Aleja coś wyszukam, muszę się za tym rozejrzeć w mieście. Oględziny swe zaczęła od wizyty u ojca na Fenchurch Street. Było to coś dlań niezwykłego, owa wizyta córki w ważnym interesie, toteż był niepomiernie zdziwiony. — Wyglądasz, kochanie, doskonale. To dobrze świadczy o twoim mężu. A cóż tam słychać w Woking? Mam nadzieję, że nowa kucharka ci dogadza. Ale Maud nie przyszła na pogawędkę. — Kochany Tatusiu! — mówiła — jestem w kłopocie i musisz mi pomóc. Niech Tatuś wysłucha, co powiem, stara się widzieć rzeczy z mego punktu widzenia, nie stawia przeszkód i zrobi to. o co poproszę. — Zarzuciła mu ręce na szyję i ucałowała serdecznie. — To się nazywa działać pod przymusem — mruczał, uwalniając się — jeżeli to jest dozwolone w państwie, to koniec z interesami. — Mrugał oczami i wydawał się bardzo zadowolony. — A teraz czym mogę pani służyć? — Teraz będę mówić tonem urzędowym — rzekła i ucałowała go jeszcze raz. — Proszę słuchać: prawda, że Tatuś daje mi rentę w kwocie pięćdziesięciu funtów rocznie, co? — Moje dziecko, więcej nie mogę, Jaś mnie dużo… — Nie chodzi o to… — A o co chodzi? — Zdaje się, że Tatuś wspomniał, iż te pięćdziesiąt funtów to procent od tysiąca funtów, które są złożone dla mnie. — Tak jest pięć procent, papiery wartościowe. — A gdybym ja się zadowoliła sumą dwudziestu pięciu funtów rocznie, to mogłabym wziąć pięćset funtów i nikt nie straciłby na tym? — Tylko ty sama. Maud roześmiała się. — Potrzebuję tych pieniędzy tylko na jeden dzień, wszystkiego z pewnością nie wydam. Chcę jedynie wiedzieć, że mogę na nie liczyć, gdybym ich potrzebowała. Teraz mój Tatusiu nie pytaj o nic, tylko powiedz skąd mogłabym dostać zaraz te pięćset funtów. — A nie powiesz mi na co ci one są potrzebne? — Wolałabym nie mówić, ale jeżeli Tatuś chce koniecznie… Stary Selby popatrzył w jasne, szczere oczy córki i nie pytał więcej. — Słuchaj! Masz otwarty rachunek w banku? — Tak, Tatusiu! — To dobrze, nie powinien być wspólny z mężem, tylko twój, osobny — wypisał czek. — Możesz wyjąć pięćset funtów. Sprzedam połowę twoich papierów wartościowych, ale będziesz może musiała stracić na kursie. I w rodzinie trzeba być dokładnym w interesach. Jeżeli mi zwrócisz te pięćset funtów, będziesz brała znowu pięćdziesiąt funtów rocznie. Maud wzięła czek i wysłała pocztą do banku. Zakończywszy sprawę ponownym uściskaniem ojca wybiegła. Jaś Selby, już na schodach, palił papierosa. — Hejże, Maud, mobilizujesz rezerwę, czy co? Co się dzieje? Dobrze, że trafiłaś na mój wolny dzień; wy kobiety myślicie, że my żołnierze nie mamy nic do roboty. Tak było dawniej, ale teraz chcą z nas zrobić mądrali. Nie, dziękuję Ci, nie chcę widzieć Tatusia, pomyślałby, że przychodzę po pieniądze i zepsułoby mu to humor na cały dzień. Maud zabrała brata do fiakra, opowiedziała historię kłopotów Franka, opatrując ją własnym komentarzem i wyjawiła swoje zamiary. Jaś zainteresował się tym ogromnie. — Co Tatuś na to? — Nic mu nie mówiłam, myślę, że Frank nie chciałby tego. — To dobrze, mnie ścierpi; wie, że ja też jestem aferzystą. Raz w życiu podpisałem papierek, bardzo mały papierek; nic dotąd o jego losach nie słyszałem. Cała historia nie była większa od kartki pocztowej, a co się nasłuchałem w domu za to? Muszą zamęczać Franka. — Od tygodni nie mieliśmy spokojnej chwili. — Zgryzota źle oddziaływa na młodzież. Czemu nie został oficerem, tak jak ja? Ale niech sobie nic z tego nie robi. Razem damy temu radę, Maud. Owen naturalnie oczekiwał ich i Maud zaczęła: — Ja jestem przekonana, panie Owen, że oni nie chcą dopuścić do rozprawy. Przyjazd Wingfielda świadczy o tym. Mój mąż ma zbyt wiele ambicji, aby wchodzić z nimi w układy, ale ja nie mam skrupułów. Czy nie sądzi pan, że mogłabym pójść do pana Wingfielda, zapłacić te trzysta funtów i zakończyć sprawę? — Z punktu widzenia prawnego to byłoby nieprawidłowe; jako przyjaciel sądzę, że próbować można. Ale nie radzę pani ofiarowywać od razu wszystkiego, a powiedzieć, że godzicie się na kompromis. Niech oni wyznaczą sumę jaką uważaliby za dostateczne odszkodowanie. — Niech pan to zostawi mnie — rzekł Jaś, mrugnąwszy na adwokata. — Ja ją znam dobrze i będę pohamowywał. Do interesów jestem numer jeden, klasa A, jak się mówi o koniach. Założymy im munsztuk i niech próbują brykać. Chodź Maud i kończmy. Był dla niej nieocenionym towarzyszem, bo jego wesołość i dowcipy obracały całą rzecz w śmiech. W jego towarzystwie nie mogła brać tego serio. Przyszli do biur Towarzystwa i kazali wezwać pana Wingfielda. Ten był zajęty, ale pan Waters, sekretarz, gruby, pompatycznie wyglądający pan, wyszedł do nich. — Przykro mi, bardzo przykro pani Crosse, ale jest już za późno na kompromisy. Ponieśliśmy znaczne koszta i jedynym wyjściem jest rozprawa. Biedna Maud o mało się nie rozpłakała. — A gdybyśmy ofiarowali panom… — Godzinę do namysłu! — wpadł jej w słowo Jaś. Pan Waters kiwnął głową z powątpiewaniem. — Wątpię, czy zmienilibyśmy zdanie. Pan Wingfield zaraz nadejdzie i wysłucha wszystkich życzeń pani. Na razie przepraszam najmocniej, ale mam ważne sprawy do załatwienia. — Ależ Maud, ty gąsko — wykrzyknął Jaś, gdy Waters zamknął za sobą drzwi. — Ty chciałaś dać wszystko. Dobrze, że cię na czas powstrzymałem. — Ja chciałam tylko zapytać. — Dziękuj Bogu, że masz aferzystę pod bokiem. Nie podobał mi się ten obywatel, o wiele za gruby na mój gust. Czy nie widziałaś, że on nadrabiał miną? — Skąd możesz to wiedzieć? — To patrzyło mu z oczu, kto tyle co ja handluje końmi, zna się na minie kupców. Oczy mu się zaświeciły jak kotu. Powiadam ci, że wybierając się w te regiony, trzeba mieć sprytnego towarzysza. Teraz nie pozwól się wyminąć ani o pół głowy. Tymczasem wszedł Wingfield i jego sposób bycia był zupełnie inny. Polubił bardzo Crosse’ów, a nie chciał też wywlekać spraw Towarzystwa przed sąd, toteż zależało mu bardziej, niż chciał okazać, na polubownym załatwieniu sprawy. — Nasza rozmowa jest właściwie nieformalna, powinniśmy rozmawiać za pośrednictwem adwokatów. — Nie było mowy o adwokatach, gdy przyjeżdżał pan do Woking. Myślę, że prędzej dojdziemy do porozumienia, jeżeli załatwimy tę kwestię sami — rzekła Maud. — I ja tak sądzę — mówił Wingfield — wysłucham chętnie pani propozycji. Czy państwo przyznajecie, że winni jesteście Towarzystwu odszkodowanie? — Do pewnego stopnia tak, ale Towarzystwo musi przyznać, że również zawiniło. — Idziemy tak daleko, iż przyznajemy, że księgi powinny być przeglądane częściej i że za wiele zaufania pokładaliśmy w agencie. To powinno panią zadowolić. Ale i to, że pani przyzna nam pewne prawa do odszkodowania to duży krok naprzód. Nie chcemy być uparci, ale jak długo nie przyznawaliście nam tego, musieliśmy iść drogą wymuszenia. Teraz musimy ustalić, jak wysoka ma być suma. Ja proponuję, aby każda strona zapłaciła swoje koszta dotychczasowe, a pani Towarzystwu… — Czterdzieści funtów — rzekł Jaś z powagą. Maud była pewna, że pan Wingfield wstanie i wyjdzie z pokoju. Ale ponieważ nie uczynił tego ani nie okazał żadnego oburzenia, dodała: — Tak, czterdzieści funtów. Potrząsnął głową. Łaskawa pani, to bardzo mało. Ofiarujemy czterdzieści funtów — powtórzył Jaś. Na czym państwo opierają przekonanie, że to wystarczy? — Myśleliśmy długo. Pan Wingfield wstał. — Dobrze, jakiekolwiek odszkodowanie jest lepsze niż żadne — powiedział — nie wiem, co na to powie dyrekcja. Dziś po południu ma być sesja, więc przedstawię im to. — A kiedy my dowiemy się o decyzji? — Napiszę do adwokata państwa. — Niech się pan nie krępuje, kiedy panu dogodniej! — mówił Jaś, a gdy wyszli i znaleźli się w fiakrze, był po prostu olśniony wielkością dzieła. — Klasa pierwsza A i wzmianka honorowa — wykrzykiwał. Siostra obcałowywała go tymczasem. — A co, Maud, czy nie jestem aferzystą? Tego nie kupisz, to rasa. Wziąłem go zaraz na pierwszym okrążeniu i już nie nadrobił. — Jesteś cudowny, wspaniale to zrobiłeś. — Widzisz, tak trzeba z nimi postępować. Zaraz poznał, że jestem pełnej krwi! Jeden aferzysta pozna drugiego na pierwszy rzut oka. Maud śmiała się, gdyż kawaleryjski żargon Jasia i biała pręga od czapki mundurowej na brodzie, zupełnie nie wskazywały na aferzystę. — Dlaczego czterdzieści funtów? — pytała. — No, od czegoś trzeba zacząć? — Ale dlaczego czterdzieści? — Bo od tej sumy się zaczyna przy zakupie koni wojskowych. W interesach trzeba się trzymać pewnych reguł. Ja nigdy nie wychodzę ponad czterdzieści. Zjedli śniadanie w restauracji, a potem Jaś zaprowadził Maud na wystawę, którą nazwał niezmiernie kształcącą. Okazało się, że to przegląd koni w ujeżdżalni. Stamtąd pojechali do adwokata, gdzie oczekiwał ich list adresowany do pani Crosse. — „Łaskawa Pani! Szczęśliwy jestem, iż mogę powiadomić panią, że nasi dyrektorowie postanowili zaprzestać kroków sądowych i przyjąć czterdzieści funtów jako zadośćuczynienie ze strony męża pani”. Maud i Owen odtańczyli triumfalną farandolę. — Cudownie to pani załatwiła, cudownie — wołał Owen — nic lepszego nie widziałem w życiu. Proszę dać czek i poczekać. Pójdę i wszystko załatwię — A niech mi pan przyniesie kwit — prosiła Maud. Gdy następnego dnia Frank zszedł na śniadanie, ujrzał przy nakryciu srebrną papierośnicę, w której odgadł podarunek urodzinowy. — Czy to dla mnie, kochanie? — Tak, Franku, prezent od żony. — Jak to miło z twojej strony! Prześliczna papierośnica. Ale tam coś jest w środku? — Pewnie papierosy. — Nie, to jakaś kartka. Towarzystwo Ubezpieczeń Hotspur… Boże mój, ani chwili spokoju. Skądże to się tam wzięło? Co to znaczy? „Niniejszym kwitujemy”… Maud, Maud coś ty zrobiła? — Kochane moje chłopczysko — wołała, obejmując go za szyję — jaka jestem szczęśliwa! TOWARZYSTWO IMIENIA BROWNINGA Zaczęło się od tego, że pani Hunt Mortimer, szykowna adwokatowa w rozmowie z panią Beecher, młodą żoną bankiera, wyraziła się, iż w takiej miejscowości jak Woking nie ma życia umysłowego. Pani Beecher doszła do tego samego przekonania, zwłaszcza po przeczytaniu w „Ladies Journal” artykułu, w którym zalecano kulturę umysłu jako najlepszy środek na przedłużenie młodości. Przyniosła wspomniany artykuł, gdyż rozmowa miała miejsce w jej salonie i przeczytała niektóre wyjątki. Tytuł brzmiał: „Szekspir jako kosmetyk”. Maud zainteresowała się tym ogromnie i tego samego wieczora postanowiły utworzyć kółko literackie, które miało czytać i komentować utwory wybitnych poetów. Spotkania miały się odbywać w środowe popołudnia w każdym z domów. Ta godzina skupienia ponad poziomem codziennego życia miała, ich zdaniem, działać korzystnie na umysły zgnębione monotonią prowincjonalnego tygodnia. Co miały czytać? Trzeba to było ustalić, aby w przyszłą środę rozpocząć czytanie. Maud proponowała Szekspira, ale pani Hunt Mortimer orzekła, że nie jest on wystarczająco przyzwoity. — A cóż to szkodzi? — powiedziała pani Beecher. — Wszak jesteśmy zamężne? — Mimo to takie czytanie nie byłoby stosowne — brzmiała odpowiedź pani Hunt Mortimer, która była nieubłagana w sprawach przyzwoitości. — Ale o ile wiem, pan Bowdler uczynił Szekspira absolutnie przyzwoitym w nowym wydaniu — powiedziała pani Beecher. — Bardzo to niedbale przeprowadził, pozostawił mnóstwo rzeczy niestosownych, a wykreślił ustępy zupełnie niewinne. — Skądże pani to wie? — Bo raz zaczęłam porównywać i przeczytałam te ustępy, które Bowdler opuścił. — Czemu pani to zrobiła? — zapytała Maud złośliwie. — Bo musiałam się przekonać, czy niestosowności zostały opuszczone — rzekła pani Hunt Mortimer surowo. Pani Beecher wstała i wszczęła poszukiwania niewidocznej szpilki na kominku. Pani Hunt Mortimer ciągnęła dalej. — Jest jeszcze Byron, ale on jest bardzo namiętny, są w jego dziełach ustępy… — Nigdy w nich nic złego nie znalazłam — rzekła pani Beecher. — Bo pani nie wiedziała gdzie szukać. Jeżeli pani ma Byrona w domu, podejmę się wyjaśnić zaraz i wykazać, co powinny opuszczać osoby, dbające o czystość swych myśli. Nie ma? To z pamięci powtórzę pani, czego trzeba unikać. — Zostawmy Byrona — rzekła pani Beecher, bardzo ładniutka osóbka o ruchach kotki, która nie troszczyła się o żadne kosmetyki, nawet literackie — co panie powiedzą o Shelleyu? — Frank przepada za Shelleyem — zauważyła Maud. Ale pani Mortimer potrząsnęła głową. — Jego dzieła są tendencyjne. On był, o ile wiem, deistą czy też ateistą, nie mogę sobie w tej chwili przypomnieć, a my powinnyśmy te zebrania uczynić umoralniającymi. — A Tennyson? — zaproponowała Maud. — Słyszałam zdanie, że jest on zanadto zrozumiały, by mógł być liczony między geniuszy naszego narodu. Wzniosła mysi musi być niejasna. Nie ma nic pociągającego w czytaniu i komentowaniu dzieła zrozumiałego. To nam przywodzi na myśl… — Browninga! — wykrzyknęły tamte panie. — Istotnie. Utwórzmy towarzystwo imienia Browninga. — Dobrze, doskonale! Na tym stanęło. Został jednak jeszcze jeden punkt do przedyskutowania, a mianowicie, kogo dopuścić do kółka. Mężczyzn nie chciano wcale. — Oni powodują zbyt wiele zamieszania! — rzekła pani Hunt Mortimer. Chodziło o to, by wciągnąć umysłowości poważniejsze, które mogłyby i umiały odnieść korzyść z tych studiów. O pani Fortescue nie było co myśleć, bo słynęła z gadatliwości. Pani Jones była zbyt światowa. Pani Charles umiała myśleć i mówić jedynie o służbie. Pani Patt Beatson lubiła dyktować prawa. Może lepiej byłoby zacząć we własnym kręgu, a potem stopniowo wciągać innych. Pierwsze zebranie miało się odbyć u pani Crosse, a pani Hunt Mortimer miała przynieść swoje wydanie w dwóch tomach. Pani Beecher mówiła, że jeden tom wystarczy, ale pani Hunt Mortimer twierdziła, że lepiej mieć większy wybór. Maud powróciwszy do domu, opowiedziała wszystko Frankowi. Podobało mu się, ale zapatrywał się na te zamiary nieco sceptycznie. — Powinnyście zacząć od rzeczy łatwiejszych. Ale Maud zrobiła oburzoną minę, z którą bardzo jej było do twarzy. — Mój panie, my traktujemy to serio. Uważam, Franku, że jedną z twych wad jest niedocenianie kobiecego intelektu. Pani Hunt Mortimer twierdzi, że choć jesteśmy upośledzone twórczo, łatwiej sobie wszystko przyno…, jakże tam?… — Przyswajamy. — Tak, to właśnie chciałam powiedzieć. A ty zawsze mówisz, że tak, tak! Nie, nieznośny jesteś. Gdy tylko zaczynam mówić serio, zawsze tak robisz i wszystko psujesz. Czy ty lubiłbyś, gdyby cię studiującego Browninga ktoś wciąż całował? Czułbyś wtedy, że cię nie biorą serio. Czekaj, czekaj, zacznij mówić poważnie… Początek wyznaczono na godzinę trzecią, a dziesięć minut wcześniej przyszła pani Mortimer z dwiema wielkimi księgami pod pachą. Przyszła tak wcześnie, objaśniła, gdyż kwadrans przed piątą miała zacząć się pora teatru amatorskiego u Dixonów. Pani Beecher ukazała się dopiero pięć minut po trzeciej. Jej kucharka pokłóciła się z pokojową i odeszła, a w sobotę mieli być goście na obiedzie. Młoda mężatka była ogromnie wzburzona i nie przyszłaby, gdyby nie obietnica. Trudno jest czytać poezję, gdy myśli się o pasztecikach. — Dlaczego o pasztecikach? — pytała pani Hunt Mortimer. — Moja droga — rzekła pani Beecher, która miała zwyczaj najprostsze rzeczy mówić tak, że wydawały się sekretami — moja pokojowa umie bardzo dobrze gotować, i będę mogła jej zaufać, jeżeli Marta rzeczywiście odejdzie, ale nie wszystko potrafi i paszteciki oraz leguminy nie udają się. Muszę więc znaleźć potrawę, którą potrafiłaby dobrze przyrządzić. Pani Hunt Mortimer uważała się za znakomitą gospodynię, więc problem bardzo ją zainteresował. Maud odkryła również, że zebranie nie zapowiada się tak nudno, jak się obawiała. — Och, wiele jest rzeczy do wyboru — mówiła pani Hunt Mortimer z miną rzeczoznawcy. — Ostrygi naturalne lub we francuskim cieście… — To nie jest sezon ostryg — przypomniała Maud. — Chciałam właśnie powiedzieć — wpadła jej w słowo pani Hunt Mortimer z niezwykłą przytomnością umysłu — że wszelkie kombinacje z ostrygami są niemożliwe, bo to nie sezon, ale krokiety z mózgu… — Mój mąż ich nie znosi! — No dobrze, a co pani powie na kanapki encaisse, potrzebne są do tego jedynie siekane grzybki, szalotki, parmezan, grzanki, imbir, pieprz, sól, tłusta wędzonka… — — Och, nie, nie! — wykrzyknęła pani Beecher z desperacją. — Anna nigdy nie spamiętałaby tego. — A kotleciki ? la Constance — przypomniała pani Hunt Mortimer — te już bardzo łatwe, kotleciki, masło, wątróbki gęsie, korniszony, grzybki… — — Ależ moja droga, pamiętaj o tym, że to jest tylko pokojowa, to wszystko jest nierozsądne. — Potrawka z gęsi, kurczęta smażone, krokiety z cielęciny a la Browning… — I tym sposobem powróciłyśmy do Browninga — wykrzyknęła Maud. — Mój Boże, to moja wina — rzekła pani Beecher — bardzo mi przykro, niechże pani Hunt Mortimer przeczyta coś. — A paszteciki można dostać w restauracji — zaproponowała Maud, tknięta szczęśliwą myślą. — Moje kochanie, jak to cudownie z pani strony, że pomyślała pani o tym, naturalnie, co za pyszna myśl. Teraz możemy kwestię pasztecików uważać za załatwioną i przystąpić do… — Do „Piece de resistance” — rzekła pani Hunt Mortimer uroczyście, spoglądając na spis rzeczy tomu pierwszego. — Muszę wyznać, że moja znajomość poety była dotąd powierzchowna. Powinnyśmy teraz starać się przyswoić go tak, aby się stał naszą własnością. Mam wrażenie, że owe trudności w pojmowaniu Browninga są przesadzone. Przy dobrych chęciach i wytrwałości, przezwyciężymy je. Pani Beecher i Maud doznały ulgi na wieść, że pani Hunt Mortimer nie jest pod tym względem mądrzejsza od nich. Obydwie zatem przybrały śmielsze minki, Maud zmarszczyła czoło, a pani Beecher zwróciła oczy na karnisz, jakby myślą przebiegała katalog dzieł poety. — Ja wiem, co trzeba zrobić — rzekła — musimy dać sobie słowo, że nigdy nie ominiemy ani jednej linii bez zrozumienia. Przerobimy raz i drugi, aż pojmiemy. — Co za wspaniała myśl — wykrzyknęła Maud z właściwym sobie entuzjazmem — pani Beecher ma bajeczne pomysły. — Moje przyjaciółki mówią mi „Nelly” — rzekła bruneteczka. — Jak to pani miło powiedziała, będę tak mówić, jeżeli pani chce, ale i mnie proszę mówić: Maud. — Pani wygląda jak Maud — rzekła pani Beecher — ja wyobrażam sobie Maud wesołą, ładną i jasnowłosą. Prawda, że imiona idą zwykle w parze z charakterem. Marie są zwykle domatorkami, Róże lubią flirt, Elżbiety są obowiązkowe, Eweliny lubią imponować, Alicje są bezbarwne, Heleny lubią rządzić… — A Matyldy są niecierpliwe — rzekła pani Hunt Mortimer, śmiejąc się — i ta, która siedzi między wami ma powód do niecierpliwości, gdyż czeka, gdy wy wymieniacie komplementy. — Czekamy — zawołała pani Beecher z wyrzutem — proszę wybierać, bo czas ucieka. — Nic z pierwszych utworów, gdyż te są wytworem rozwijającego się geniusza — zauważyła pani Hunt Mortimer — szczególnie dziś, w dzień inauguracji naszego Towarzystwa, powinnyśmy rozpocząć czytanie dzieła, które pochodzi z najlepszego okresu twórczości poety. — A jak poznamy, które z dzieł jest najlepsze? — pytała Maud. — Zdaje się, że chyba to, którego sam tytuł nasuwa głębsze myśli: „Ładna kobieta”, „Miłość w życiu”, „Każda żona do swego męża”… — Cóż mu powiedziała? — zawołała Maud. — Te tytuły brzmią nieco frywolnie. — To niemądry tytuł — zauważyła pani Beecher, która lubiła wydawać sądy na podstawie swego sześciomiesięcznego doświadczenia małżeńskiego. — Pewna żona do swego męża lub pewien mąż do swej żony, ale skąd można wiedzieć, co powie każdy mąż do każdej żony; nikt nie może przewidzieć co zrobi mężczyzna, to stworzenie nieobliczalne… Ale pani Hunt Mortimer była już pięć lat zamężna i czuła się równie kompetentna w sądzeniu mężczyzn, jak dawaniu przepisów na paszteciki. — Gdy poznasz, droga pani, mężczyzn lepiej, zauważysz, że jest zwykle jakaś racja lub raczej prymitywny instynkt, który kieruje ich czynami. Ale mówiąc poważnie, trzeba nam skupić myśl, gdyż będę musiała wyjść po czwartej, a i tak zostawiam sobie jedynie dziesięć minut na drogę. Pani Beecher i Maud usadowiły się w fotelach z powagą na twarzach. — Słuchamy! — zawołały jednocześnie. — Oto „Czarownik z Hamelin”… — Ach, to szalenie interesujące! — wykrzyknęła Maud z radością w oczach. — A to dlaczego? — zapytały towarzyszki. — Ach, bo Frank, mój mąż, przyjechał kiedyś na bal kostiumowy jako czarownik z Hamelin, Nie miałam pojęcia, że to z Browninga. Jak był ubrany? — zagadnęła pani Beecher. — Jesteśmy zaproszeni na bal kostiumowy do Astonów i chciałabym wymyślić coś dla Jerzego. — To był kostium czarny z czerwonym. Trochę jak Mefistofeles i fantazyjny kapelusz z dzwoneczkiem u szczytu. Miał też naturalnie flet, a w ręku pałeczkę z wypchanym szczurem na końcu. — Ze szczurem, to okropne! — No, według legendy, szczury biegły za czarownikiem z Hamelin, więc ten szczur musiał towarzyszyć Frankowi. Gdy tańczył, wkładał go do kieszeni, ale raz zapomniał, rozdeptali go i kłaki rozwlekli po całym salonie. Pani Hunt Mortimer była również zaproszona na ów bal i myśli jej odbiegły od książki. — A pani jak była ubrana? — zapytała. — Ja wystąpiłam jako Noc. — Jak to, pani, blondynka? — Toteż Tatuś mówił, że nie była to bardzo ciemna noc. Suknię miałam czarną, zwykłą balową, we włosach srebrny półksiężyc, czarny welon, gwiazdy na staniku i spódnicy i kometę nad czołem. Tatuś wylał na mnie przy kolacji śmietankę i powiedział, że to mleczna droga. — To oburzające, jak panowie lubią żartować z najpoważniejszych rzeczy — rzekła pani Hunt Mortimer — ale nie wątpię, że suknia pani była niezmiernie efektowna. Ja mam zamiar wystąpić jako Księżna Devonshire. — Ślicznie — zawołały pani Beecher i Maud. — To nie jest trudny kostium. Mam stare koronki, które są w rodzinie od stu lat. To będzie podstawa kostiumu. Suknia nie musi być bardzo skomplikowana… — Jedwabna? — pytała pani Beecher. — Ja myślałam o białym brokacie w drobne kwiatki. — O, tak! I hafty z pereł. — Nie, obszyta koronkami. — Prawda, pani wspominała. — To będzie cudowne — mówiła Maud. — Pasek wysoko i falbanki u rękawów. No i naturalnie duży kapelusz; panie wiedzą o jakim myślę, taki z dużym strusim piórem. — Włosy naturalnie pudrowane — rzekła pani Beecher. — Tak, pudrowane loki. — Będzie pani w tym do twarzy. Jest pani wysoka i rysy odpowiadają typowi. Chciałabym i ja wybrać sobie coś odpowiedniego. — A o czym pani myślała? — Przychodziła mi na myśl Ofelia. Czy myśli pani, że byłoby to dobre? — O, z pewnością, czy pani już wymyśliła sobie kostium? — A więc — zaczęła pani Beecher — mam projekt, ale chciałabym również zasięgnąć rady. — Raz tylko byłam na „Hamlecie” i ta pani była wtedy ubrana na biało, w lekkim welonie na głowie. — Myślę, że spód z białego jedwabiu, a wierzch… — Z „crepe de Chine” — zawołała Maud. — Ależ w czasach Ofelii nie słyszano nawet o czymś podobnym — rzekła pani Hunt Mortimer — raczej siatka srebrna. — Tak, tak — wykrzyknęła pani Beecher — i nieco kosztowności. To właśnie myślałam, naturalnie krój powinien być klasyczny. Moja krawcowa to prawdziwy skarb. A na jedwabiu haft złotem. — Wypukły — rzekła Maud. — Albo też zwykły krzyżykowy. We włosach diadem z pereł. Szekspir… Nazwisko poety obudziło ich sumienia zawstydzone popatrzyły na siebie, a potem na zegarek. — Musimy, naprawdę, musimy już zacząć czytanie — zawołała pani Hunt Mortimer — jak mogłyśmy się tak zagadać o sukniach? — To moja wina — rzekła pani Beecher z pokorą. — Nie, moja — zaprzeczyła Maud — bo wszystko zaczęło się od tego, że powiedziałam jak był przebrany Frank. — Zaczynam czytać ten wiersz, na którym otworzę książkę. Zdaje się, że powinnam już iść, ale może jeszcze parę kartek przerobimy. A więc, oto jest „Setebos”, co za dziwny tytuł. — Co to znaczy? — zapytała Maud. — Dowiemy się zapewne w dalszym ciągu, będziemy czytać linię za linią i tłumaczyć. Oto pierwszy wiersz: »Will sprawl now that the heat of day is best« — Cóż to? — zapytała pani Beecher. — Sama nie wiem, może następny wiersz wytłumaczy: …„Flat on his”… — No, nie miałam pojęcia, że Browning tak pisze. — Niech pani czyta dalej. — Nie, nie mogę, przejdźmy do następnej zwrotki. — Ale miałyśmy nie opuszczać. — A na cóż czytać rzeczy, które nie mogą nas zbudować ani wykształcić? Zacznijmy następną zwrotkę i miejmy nadzieję, że się nam lepiej powiedzie. Pierwsze słowa brzmią…, czy naprawdę ma tak być? — Co takiego? „Setebos i Setebos i Setebos’”. Trzy literatki popatrzyły na siebie ze smutkiem. — To gorzej niż sobie wyobrażałam — rzekła czytająca. — Musimy opuścić ten wiersz. — Ależ my wszystko opuszczamy. — To jest imię jakiejś osoby — rzekła pani Beecher. — Albo trzech osób! — Nie, ja myślę, że jednej. — A po co powtarza się trzy razy? — Dla emfazy. — A może to ma być pan Setebos, pani Setebos i małe Setebos! — No, jeżeli będziecie się śmiały, przestanę czytać. — Ale może my źle robimy, tłumacząc wiersz po wierszu, lepiej zdanie po zdaniu. — Osoba ta, mianowicie Setebos, miał wrażenie, że przebywa ciągle w świetle księżycowym. — Ależ to nonsens! — wykrzyknęła pani Beecher. Pani Hunt Mortimer popatrzyła na nią z wyrzutem. — Łatwo nazywać nonsensem wszystko, czego się nie rozumie — rzekła — ja nie wątpię, że Browning ukrył w tych słowach jakąś głęboką myśl. — Co? Pani Hunt Mortimer spojrzała na zegarek. — Przykro mi, ale muszę już iść — rzekła. — I to właśnie w chwili, gdy zaczęło nam iść tak dobrze. Przyjdziecie panie w przyszłą środę do mnie, prawda? Do widzenia i dziękuję za miłe popołudnie. Ale zaledwie ucichł szelest jej sukni w korytarzu, Towarzystwo imienia Browninga zostało rozwiązane większością dwóch trzecich głosów wszystkich jego członków. — I po co to wszystko? Po dwóch zwrotkach dostałam bólu głowy, a są jeszcze dwa tomy — zdecydowała pani Beecher. — Musimy zmienić poetę. — Jest niezrozumiały! — Jego Setebozowatość! — A pani Hunt Mortimer mówi, że go lubi. — Może Tennyson? — To o wiele lepiej. — Ale Tennyson jest zrozumiały, czyż nie? — Zupełnie. — Więc po co go przerabiać, jeżeli nie ma tam nic do objaśnienia? — Myśli pani, że mogłybyśmy go czytać samodzielnie? — Sądzę, że byłoby to nawet łatwiejsze. — No tak, z pewnością. I po godzinie nędznego żywota towarzystwo wzajemnego kształcenia się odczytywaniem utworów Browninga, założone przez panią Hunt Mortimer, rozpłynęło się w nicość. DOBRY INTERES — Muszę się ciebie poradzić. — Maud wyglądała prześlicznie w blaskach porannego słońca. Miała na sobie bluzkę batystową w drobne różyczki, tuż nad obrusem widać było błyszczącą klamrę paska. Przed nią leżała poranna korespondencja, stała filiżanka kawy. — O cóż chodzi? — Dziś pojadę późniejszym pociągiem, więc nie muszę się spieszyć. — To wspaniale. — Obawiam się, że Dinton będzie innego zdania. — Godzina nic nie znaczy. — Znaczy wiele w urzędzie, w Londynie godzina to majątek! — Nie cierpię Londynu i urzędu, on zawsze staje między nami. — Zdaję się, że wiele kochających par rozdzielają tak samo. Podszedł ku niej, wywrócił filiżankę, został wyłajany i po chwili oboje upadli na kanapę zanosząc się od śmiechu. Gdy skończył podziwiać jej błyszczące pantofelki i śliczny kształt odziany ażurową pończoszką, przypomniała mu, że chciał zasięgnąć jej opinii w jakiejś sprawie. — Cóż to ma być? — zmarszczyła czoło i starała się wyglądać tak jak ojciec, gdy myśli o jakimś interesie. Ale ojciec jej nigdy, rozmawiając o interesach, nie znajdował się w ramionach młodego człowieka. Trudno zachować powagę, gdy ktoś nawija twoje loczki na palce. — Mamy trochę zaoszczędzonych pieniędzy. — To bardzo rozumnie z twojej strony. — Tylko pięćdziesiąt funtów. — Nic nie szkodzi, kochanie, to początek. — I ja tak myślę, to kamień węgielny naszej fortuny. Niech jejmość poradzi, gdzie je złożyć. Nie marszcz czoła! — To wielka odpowiedzialność, Franku! — Tak, nie powinniśmy tego stracić. — Nie, nie powinniśmy. A gdybyśmy zainwestowali w jeden z tych nowych fortepianów za pięćdziesiąt gwinei. Nasz stary Broadwood był doskonały za moich panieńskich czasów, ale teraz zaczyna skrzeczeć w wyższych tonach. Frank zaprzeczył ruchem głowy. — Wiem, że potrzebujemy nowy, a taka artystka jak ty powinna mieć najlepszy instrument na świecie. Obiecuję ci, że gdy tylko uzbieramy więcej, dostaniesz nadzwyczajność, ale na razie nie wydawajmy pieniędzy, powinniśmy włożyć je w jakiś interes, który przynosi procent. Nie wiemy co się stanie, mogę się rozchorować, mogę umrzeć. — Franku, jaki ty jesteś nieznośny! — No, lepiej być przygotowanym na wszystko. Trzeba mieć je w pogotowiu, a zarazem powinny coś przynosić. Co zrobimy? — Tatuś kupował zwykle kamienicę. — Ale na to mamy za mało. — Nawet na mały domek? — Nawet na najmniejszy. — A pożyczyć na hipotekę? — Też za mało. — A więc pożyczka rządowa, jeżeli uważasz, że to pewne. — O, pewne absolutnie, tylko procent bardzo mały. — Ile byśmy dostali? — Pięćdziesiąt funtów przyniosłoby nam ze trzydzieści szylingów rocznie. — Trzydzieści szylingów? Franku! — Raczej mniej, niż więcej. — No i pomyśl, taki bogaty naród jak nasz wziąłby pięćdziesiąt funtów i tak nas traktował? Jacy oni skąpi. Nie dawaj im tego. — Nie, nie dam. — Jeżeli potrzebują, niech złożą korzystniejszą ofertę. — Spróbujemy czegoś innego. — Ty masz jakiś plan, Franku. Powiedz! Przyniósł gazetę poranną i rozłożył ją tak, że sprawozdania giełdowe znalazły się na górze. — Spotkałem wczoraj w mieście pewnego pana, który dużo wie o kopalniach złota. Rozmawialiśmy krótko, ale namawiał bardzo, by kupić udział kopalni Eldorado. — Ładnie brzmi. A sprzedaliby nam? — O tak, akcje są wystawione na sprzedaż. Kopalnia prosperowała dobrze i dawała wysokie dywidendy, ale natrafiała na różne nieszczęścia. Najpierw nie mieli wody, a potem mieli jej za dużo i zostali zalani. Naturalnie wtedy akcje spadły. Teraz kopalnia jest w lepszym stanie, ale akcje stoją wciąż nisko. Wydaje się, że wziąć teraz kilka to dobry interes. — A czy są bardzo drogie? — Przeglądałem „Rejestr kopalniany” wczoraj po południu. Początkowo kosztowały dziesięć szylingów od sztuki, ale musiały potanieć. — Dziesięć szylingów, to niedużo. — Oto są — rzekł wskazując ołówkiem punkt w długiej linii. — Tutaj, pomiędzy Royal Bonaura i Konsolami alabastrowymi. Widzisz — Eldorado Propr. A zatem 4 3/4 – 4 7/8. To pewnie oznacza cenę. — Tak, jest napis: Ceny wczorajsze. — Te liczby oznaczają cztery szylingi i dziewięć pensów lub coś podobnego. — Jaką ty masz głowę do interesów, mój drogi! — Myślę, że kupując po tej cenie, nie zrobimy głupstwa. Widzisz, za nasze pięćdziesiąt funtów możemy ich kupić dwieście, a potem sprzedać z zyskiem. — A gdyby nie poszły w górę? — To nie spadną. Nie przypuszczam, by mogły jeszcze spaść. Ale mogą nieobliczalnie wzrosnąć. — I twój znajomy zapewniał, że wzrosną. — Tak, wydawał się o tym przekonany. A co ty sądzisz, Maud? — Nie śmiem radzić. Pomyśl, gdybyśmy stracili! Może kupić tylko sto, a za resztę Royal Bonaura, jedne i drugie nie spadną. — Akcje Royal Bonaura są drogie i nie mamy informacji o nich. Lepiej zróbmy tak, jak mówiłem. — Dobrze. — A więc zdecydowaliśmy. Mam tu blankiet telegraficzny. — A nie mógłbyś kupić będąc w mieście? — Nie, tego nie załatwia się samemu, jest agent giełdowy. Obiecałem Harrisonowi, że udam się do niego. Harrison, Throgmoston Street Kup dwieście Eldorado. Crosse, Woking. — Czy to nie wydaje się nagłe, Franku? — Nie, tak się robi interesy. — Mam nadzieję, że on się nie obrazi. — Mogę ręczyć. — Nie wspomniałeś o cenie. — O cenie mówić nie mogłem, bo jej nie znam. Sama widzisz: idzie w górę lub spada. Dziś już może być niższa lub wyższa niż wczoraj. Dużej zmiany z pewnością nie będzie. Gwałtu, Maud, jestem spóźniony. Mam trzy i pół minuty na dojście do dworca. Do widzenia. Strasznie cię kocham w tej bluzce. Do widzenia. — Co słychać? — Ach, już przyjechałeś, tak się cieszę! — Uważaj, okno otwarte. — O, mój Boże, mam nadzieję, że nie widział. Nie, nie, patrzył w przeciwną stronę. Akcje mamy. — Czy Harrison telegrafował? — Tak, masz. Crosse, Woking! Kupiłem dwieście Eldorado, po 4 3/4. Harrison. — Doskonale. Myślałem, że go spotkam w pociągu. Nie zdziwię się, jeżeli zajrzy do nas wracając. Przechodzi obok naszego domu w drodze do siebie, do Maybury. — Pewnie się zjawi. — Co ty tam masz? — Gazetę. — Jaką gazetę? — A kto zawsze rozprawia o ciekawości kobiecej? — Pokaż. — Jeżeli chcesz koniecznie wiedzieć, to jest „Doradca Finansowy”. — Skąd go wzięłaś? — Wiedziałam, że Montresorowie prenumerują giełdową gazetę. Przypomniałam sobie, że pani Montresor mówiła, że jest nudna. Gdy poszedłeś, posłałam Jemimę, by ją pożyczyła i przeczytałam od deski do deski aby zobaczyć, co napisano o naszej kopalni. Naszej kopalni! Franku, prawda, to brzmi wspaniale? — I jest tam coś? Zaczęła klaskać w ręce z radością. — Jest: Ta zyskowna kopalnia. Widzisz, tu pod nagłówkiem: Wiadomości z Australii. — Pokazywała palcem, on posmutniał czytając. — O, Maud, tu piszą „zniszczona”. — Co zniszczonego? — Tu piszą: zniszczona, a nie zyskowna kopalnia. — Franku! — odwróciła prędko główkę. — Nic nie szkodzi, kochanie! Co ci jest? — Franku, pięćdziesiąt funtów, nasze pierwsze oszczędności. I pomyśleć, że schowałam tę gazetę, by zrobić ci przyjemność! — Druk jest w tym miejscu trochę zatarty i pomyłka była naturalna. I gazeta może się mylić. Maud, Maud nie rób tego, nie warto, całe złoto na świecie nie jest tego warte. Moja słodka dziewczynko! Już lepiej, niech diabli porwą to otwarte okno. Młody i przystojny mężczyzna szedł ku domowi. W chwilę później Jemima zaanonsowała go. — Wiwat, Harrison! — Jak się masz, Crosse? Dzień dobry pani. — Dzień dobry panu, zaraz każę podać herbatę. Owo podanie herbaty musiało wymagać długiego chlapania i przelewania wody. Maud powróciła mniej zarumieniona i weselsza. Czy to dobra gazeta, proszę pana? — Co, „Doradca”? To najpodlejszy świstek w całym Londynie. — Naprawdę? Jak to dobrze! Kupiliśmy dziś parę akcji, a ona nazywa naszą kopalnię zniszczoną. — Któż zważa na to co mówi „Doradca”? On Bank Anglii nazwałby upadającym, gdyby mógł. Jego opinia nic nie znaczy. Crosse, ja właśnie przyszedłem w sprawie tych akcji. — Myślałem, że tak zrobisz. Sam dopiero wróciłem i z telegramu dowiedziałem się, że wszystko dobrze załatwiłeś. — Tak, chciałem ci wręczyć rachunek, dniem wpłat jest poniedziałek. — Dobrze, dziękuję, zaraz napiszę czek. A to co? Rachunek leżał na stole. Frank Crosse zbladł i wpatrywał się w niego uporczywie. Rachunek ów brzmiał jak następuje: Throgmoston Street Kupiono dla p. Franciszka Crosse, według obowiązujących przepisów, 200 Eldorado. 200 szt po 4 3/4…… 950 — — Należności stemplowe. 4 17 6 Biurowe ………. 7 10 0 Suma f. szt. 961 7 6 — Zdaje się, że jest tu jakaś pomyłka — rzekł poruszając spierzchniętymi wargami. — Pomyłka? — Spodziewałem się czegoś innego. — Franku! Prawie tysiąc funtów! — wyszeptała Maud. Harrison spojrzał na jedno, potem na drugie i pojął, że chodzi o rzecz wielkiej wagi. — Przykro mi, ale ja starałem się postąpić według instrukcji. Chciałeś mieć dwieście Eldorado, czy nie? Tak, po cztery szylingi i dziewięć pensów sztuka. Cztery szylingi! Ależ one kosztują cztery funty i siedemdziesiąt pięć szylingów sztuka. — Ja czytałem, że początkowo szły po dziesięć szylingów, a potem zaczęły spadać. — Tak, spadały przez długi czas, ale były już i po dziesięć funtów sztuka. — A dlaczego tego nie napisano w gazecie? — Gdy jest liczba z ułamkiem, to zawsze oznacza funty. — Boże, i mam znaleźć tę sumę do poniedziałku. — Płaci się zawsze w poniedziałek. — Nie mogę tego zrobić, Harrison, to niemożliwe. — No, to alternatywą jest… — Nie, prędzej umrzeć! Nie chcę zbankrutować. Harrison zaczął się śmiać, ale przestał ujrzawszy wyrzut w szarych, utkwionych w sobie oczach. — Uważam, że nie miałeś z tym dużo do czynienia. — Nie, nigdy i przysięgam, to ostatni raz. — Bierzesz to zbyt tragicznie; gdy mówiłem o alternatywie nie miałem na myśli bankructwa. Trzeba tylko sprzedać wszystko jutro rano i dopłacić różnicę kursu. — Można tak zrobić? — Naturalnie, dlaczego nie? — Jaka będzie ta różnica? Harrison wyjął z kieszeni wieczorną gazetę i rozłożył ją: — My zajmujemy się głównie kolejami i mniej mnie interesują kopalnie. Znajdziemy tu… Bagatela — zaczął gwizdać cichutko. — No? — pytał Frank i uczuł na swej ręce pod stołem ciepłe dotknięcie małej rączki. — Różnica jest, ale na twoją korzyść. — Na moją korzyść? — Tak, posłuchaj: Targ kopalniany Afryki Południowej jak i Australii, początkowo apatyczny, w ciągu dnia ożywił się. Notujemy wzrost od 1/16 do 1/3. Z australijskich kopalni szybko wzrasta wartość Eldorado. Dzieje się tak za sprawą informacji, że reszta wody została wypompowana. — Więc mogę je teraz sprzedać po cenie wyższej niż kupiłem? — No, myślę. Masz ich dwieście, a na każdej dziesięć szylingów zysku. — Maud, dawaj kieliszki! Harrison musisz wypić, to jest prawie sto funtów! — Więcej niż sto. — I nic nie muszę płacić? — Ani jednego pensa. — Kiedy otwierają giełdę? — O jedenastej. — No, to bądź tam o jedenastej i sprzedaj zaraz. — Nie zechcesz poczekać? — Nie, nie, nie będę miał chwili spokoju, dopóki nie sprzedasz. — Dobrze, dobrze, mój drogi, możesz polegać na mnie. Dostaniesz swój czek we wtorek lub środę. Cieszę się, że wszystko się tak dobrze skończyło. — Wiesz Maud, ciągle jeszcze nie postanowiliśmy, co zrobić z naszymi pięćdziesięcioma funtami — powiedział Frank, gdy całą tę historię omawiali jeszcze raz. — Chyba kupię akcje rządowe. — Dobrze — rzekła Maud — tak będzie najpatriotyczniej. Dwa dni później poczciwy stary Broadwood o piszczącym sopranie i huczącym basie został wygnany z domu, a na jego miejscu zjawił się nowy za dziewięćdziesiąt pięć gwinei. Orzechowy, ze złoceniami, o tonach tak głębokich i dźwięcznych, że Maud była w stanie godzinami przy nim siedzieć, delektując się samym uderzeniem jak najpiękniejszą muzyką. Nazywała ów fortepian Eldorado i tłumaczyła każdemu gościowi, że mąż jej jest tak genialny w interesach, iż zyskał w jeden dzień tyle, ile kosztował instrument. Ponieważ jednak dobrze nie rozumiała przebiegu sprawy, nie mogła wytłumaczyć, jak się to stało. Wszyscy jednak odnosili wrażenie, że pan Frank Crosse jest człowiekiem nadzwyczaj zdolnym i uczynił coś ogromnie istotnego w sprawie kopalń australijskich. Opinia poszła w świat. BURZA NADCIĄGA Niebo jest pogodne i świeci słońce, ale na horyzoncie ukazuje się czarna chmura, zbliża się szybko i niepostrzeżenie. Frank Crosse uczuł jej bliskość, gdy schodząc na śniadanie ujrzał przy swym nakryciu kopertę zaadresowaną dobrze sobie znanym pismem. Jak on swego czasu to pismo kochał, jak mu serce drgało na jego widok, jak chciwie je odczytywał? Teraz żmija zwinięta koło nakrycia mniej by go przeraziła. Jakże kapryśne, nieobliczalne i pełne niespodzianek jest życie. Rok temu drwiąco roześmiałby się i pogardliwie zaprzeczył, gdyby mu powiedziano, że list przerazi go jak zapowiedź nieszczęścia. Otworzył kopertę i wrzucił w ogień. Ale nim zdążył rzucić okiem na list, usłyszał szybkie kroki żony na schodach i ona sama wbiegła jaśniejąca zdrowiem i szczęściem. Miała na sobie lekki różowy szlafroczek. W promieniach słońca wyglądała prześlicznie i wydała mu się tak piękna jak nigdy przedtem. Gdy wchodziła, wsunął list pospiesznie do kieszeni. — Przepraszam za szlafrok. — Tak podobasz mi się najbardziej. Nie, inaczej nie przejdziesz. Teraz możesz iść. — Tak się bałam, że zjesz śniadanie sam, że postanowiłam nie kończyć toalety. Mam na to dość czasu, gdy ciebie już nie ma. Masz tobie: zimne talerze. I kawa wystygła. — Każda kawa smakuje w towarzystwie Maud! — Myślałam, że mężowie nie mówią komplementów. Bardzo się cieszę, że jesteś inny. Mara wrażenie, że zdanie kobiet o mężczyznach jest niesprawiedliwe. To dlatego, że kobiety, które mają złych mężów, mówią o tym wszędzie, a szczęśliwe milczą. Ja nie znalazłabym chwili, by pisać książkę o tym, jak cudowny jest Frank Crosse. Ale gdybyś był zły, moje życie byłoby puste i wtedy mogłabym pisać tomy. — Gdy to słyszę, czuję się szelmą! — To także dobrze o tobie świadczy. — Dosyć Maud, bo mi naprawdę przykro. — Franku, co ci jest? — Nic, kochanie. — O, nie, coś ci jest! — Możliwe, że jestem trochę nieswój. — Tak, stanowczo. Może to katar? Zażyj trochę chininy z amoniakiem. — Po co? Nie. — Proszę, proszę! — Ależ, moje dziecko, nic mi nie jest. — To doskonałe lekarstwo! — Wiem, ale nie potrzebuję. — Jakieś listy? — Tak, jeden. — Czy coś ważnego? — Nawet nie zacząłem czytać. — Przeczytaj. — Wezmę do pociągu. Do widzenia, kochanie. Już czas na mnie. — Ach, gdybyś tylko chciał zażyć chininę z amoniakiem! Wy, mężczyźni, jesteście tacy uparci. — Do widzenia, za osiem godzin odżyję. Usiadł w rogu przedziału, rozłożył list i czytał. Potem jeszcze raz od początku ze zmarszczonym czołem i zaciśniętymi ustami: „Mój najdroższy Franeczku! Może nie powinnam Cię tak tytułować skoro zostałeś zacnym, porządnym mężulkiem. Siła przyzwyczajenia, a zresztą znałam Cię wcześniej i dłużej niż Twoja żona. Nie wiem czy zechcesz mi przyznać rację, ale pamiętam doskonale, że był czas. kiedy mogłam zostać Twoją żoną, mimo wszystkiego co wiedziałeś o moim życiu i przygodach. Ale zastanowiłam się głęboko i doszłam do przekonania, że to nie byłoby rozsądne. Byłeś zawsze najpoczciwszym chłopcem, ale Twoje możliwości finansowe nie były dość zachęcające dla Twojej Violetty, która lubi się bawić. Wolę szczęście krótsze i weselsze. Ale gdybym kiedyś chciała osiedlić się i zacząć uczciwe życie, Ciebie wybrałabym na towarzysza. Mam nadzieję, że nie staniesz się zarozumiały, gdyż jedną z Twych największych zalet była skromność. Mój kochany, nie daję za wygraną co do Ciebie, nie łudź się. Wczoraj spotkałam Karolka Scotta, opowiadał mi o Tobie i dał Twój adres. Czy nie błogosławisz go za to? Może nie? Może pamiętasz jeszcze Twoją starą przyjaciółkę i chciałbyś ją zobaczyć? I zobaczysz, czy chcesz czy nie, mój chłopcze, przygotuj się na to. Pamiętasz jak oburzały Cię zawsze moje ekscentryczne pomysły? Taki pomysł wpadł mi i teraz do głowy. Chcę Cię jutro widzieć w Londynie, a jeżeli się na moje warunki nie zgodzisz, wieczorem wpadnę do Woking. Pomyśl, jaka bomba! A wiesz, że co przyrzeknę, spełniam święcie. Uważaj więc! Jutro (czwartek, 14–go, abyś nie miał wymówki w sprawie daty) wyjdziesz z biura o trzeciej trzydzieści. Wiem, że możesz to zrobić gdy zechcesz. Pojedziesz do Marianiego. Pójdziemy do naszej dawnej separatki, napijemy się herbaty i pogadamy jak za dawnych czasów. Przyjdziesz więc. A gdybyś nie przyszedł, to jest pociąg, który odjeżdża ze stacji Waterloo o szóstej, a przyjeżdża do Woking o siódmej. Wpadnę w samą porę na obiad. Będzie heca! Do widzenia, mój stary. Mam nadzieję, że Twoja żona nie ma w zwyczaju czytywania Twoich listów. Inaczej spazmy pewne. Twoja zawsze Violetta Wright List napełnił go gniewem. Być zaproszonym przez ładną kobietkę to przyjemność dla najsolidniejszego nawet małżonka (nie ufaj takiemu, który zaprzeczyłby), ale dojrzeć w tej intrydze niebezpieczeństwo jest niemiło. A pogróżka nie była czcza. Violetta była rzeczywiście osobą, która umiała spełnić co przyrzekła. Oświadczała nieraz ze śmiechem, że to jedyna jej cnota. Gdyby nie poszedł do Marianiego, przyjechałaby z pewnością do Woking. Drżał na samą myśl, że Maud mogłaby mieć przykrości. Co innego było przyznać się żonie do przedmałżeńskich doświadczeń, a co innego pozwolić naruszyć spokój ogniska domowego. Sama myśl wydawała się profanacją. Czysta atmosfera uległaby zmianie. Innego wyjścia nie było; czuł, że do Marianiego pójść musi. Wiedział, że potrafi być panem siebie, i nie wyniknie stąd nic nieprzewidzianego. Wielka, absolutna miłość do żony była tarczą od wszelkiego niebezpieczeństwa. Samo przypuszczenie niewierności przejmowało go wstrętem. Gdy oswoił się z tą myślą, nad gniewem i obawą zaczęły brać górę inne uczucia. Ze strony jego dawnej kochanki była to śmiałość i umiłowanie ryzyka. To pochlebiało jego męskiej próżności. Czuł, że zobaczenie się z nią nie będzie niemiłe. Na przedostatniej stacji gniew opuścił go, a przyjechawszy na stację Waterloo stwierdził ze zdziwieniem, że cieszy się na zapowiedziane rendez–vous. Mariani to mała restauracyjka, położona w sieci wąskich, ciemnych uliczek. Jej usytuowanie przy bocznej ulicy, było korzystne dla celów, którym służyła. Jej liczni goście byli wolni od ogólnie panującej chęci zwrócenia na siebie uwagi. Upodobania ich nie odznaczały się ani zbytkownością, ani oryginalnością. W większości wypadków mały, cichy apartamencik był im milszy niż wspaniały przepełniony salon; gotowi nawet byli zapłacić zań o wiele więcej. Frank przybył pięć minut przed czwartą. Pani jeszcze nie było. Stanął przed bramą i czekał. Po chwili w wąskiej uliczce rozległ się turkot fiakra i ukazała się ona. Piękna kobieta wydaje się najładniejsza w powozie, bo cień podniesionej budy nadaje jej urodzie rembrandtowskie refleksy. Skinęła ręką i uśmiechnęła się wesoło. — Nic się nie zmieniłeś — rzekła, gdy jej pomagał przy wysiadaniu. — I ty również. — Cieszę się, że tak myślisz. Nie mogę się z tobą zgodzić w tym punkcie. Wczoraj skończyłam trzydzieści cztery lata. To po prostu okropne. Nie, dziękuję, mam drobne. Czy dosyć? Zamówiłeś już pokój? — Nie. — Ale pójdziemy? — Dobrze, cieszę się na pogawędkę. Gospodarz, wygolony, o słodkim sposobie mówienia i „wytwornych” ruchach, stał w korytarzu. Tam spędzał swoje dziwne życie. Przypomniał sobie tę parę od razu i powitał ojcowskim uśmiechem. — Dawno nie miałem szczęścia oglądać pana. — Tak, byłem zaręczony. — Ożenił się — wtrąciła dama. — O! — zawołał właściciel. — Może mogę służyć herbatą? Tak, i paszteciki. Pani lubi paszteciki? — O tak, naturalnie. — Numer dziesiąty — szepnął właściciel i kelner poprowadził ich na górę. — Każdy posiłek dziesięć szylingów — szepnął, gdy Frank go mijał u wejścia. Służył dopiero od niedawna i będąc sam nowym kelnerem, brał każdego za nowego gościa; pomyłka, którą się często popełnia w życiu. Był to brzydki, mały pokój, którego środek zajmował duży stół, pokryty brudnym obrusem. Dwa okna, dyskretnie zasłonięte, wpuszczały nieco mglistego londyńskiego światła. Po obu stronach pustego kominka znajdowały się dwa fotele, przeciwległą ścianę zajmowała staromodna sofa. Na kominku stały dwa różowe wazony, a nad nimi wisiał portret Garibaldiego. Dama usiadła i zdjęła rękawiczki, Frank stanął przy oknie i zapalił papierosa. Kelner wchodził, wychodził, kręcił się i hałasował, co w rezultacie zakończyło się wniesieniem tacy i kociołka z gorącą wodą. — Jeżeli będę potrzebny, państwo raczą zadzwonić — wyrzekł wreszcie i wychodząc zamknął ostentacyjnie drzwi. — Teraz możemy rozmawiać — rzekł Frank, wrzucając papierosa do kominka — ten kelner działał mi na nerwy. — Słuchaj, mam nadzieję, że się nie gniewasz na mnie. — Za co? — No za moją groźbę, że przyjadę do Woking i tak dalej. — Gniewałbym się, gdybym był pewny, że to serio. — O, całkiem serio. — Po co? — Żeby ci odpłacić pięknym za nadobne, gdybym się przekonała, że mnie opuściłeś. Psia krew, ona ma cię trzysta sześćdziesiąt pięć dni w roku… — O to się nie kłóćmy, widzisz, że jestem. Pij herbatę. — Jeszcze nawet na mnie nie popatrzyłeś. Napiję się herbaty, ale razem z tobą. Stanęła przed nim i podniosła woalkę. Jej twarz i postać warte były uwagi. Oczy sarny, ciemne obfite włosy, ciepły rumieniec na policzkach, figura bogini, ale raczej Junony niż Wenery, gdyż skłaniała się nieco ku otyłości. W oczach błyszczało wyzywające podniecenie, które człowieka mającego mniej zimnej krwi niż jej towarzysz, mogłoby poruszyć. Suknia ciemna i skromna, ale bajecznie skrojona. Była wystarczająco sprytna, by wiedzieć, że kobieta piękna winna zwracać uwagę na siebie, a brzydka na stroje i ozdoby. — No i co? — Na Jowisza, wyglądasz cudownie, Violetto! — A dalej? — Paszteciki stygną. — Franku, co się z tobą stało? — Nic. — A jednak… Przechyliła się i ujęła jego ręce, poczuł dobrze znany, subtelny zapach jej perfum. Zapach to czynnik niebezpieczny, niesie przypomnienie dawnych, lub przedsmak nowych, wrażeń. — Franeczku, ty mnie jeszcze nawet nie pocałowałeś. Zwróciła do niego uśmiechniętą twarz i pochylił się ku niej. Ale opanował się. Przekonanie, że panuje nad sobą dodało mu odwagi. Z uśmiechem na ustach, trzymając ciągle jej ręce, poprowadził ku fotelowi i usadził wygodnie. — Bardzo jesteś urocza — rzekł — a teraz napijmy się herbaty, a ja wygłoszę małe kazanie. — Ty i kazanie? — Nawrócony grzesznik to najlepszy kaznodzieja. Więc naprawdę jesteś nawrócony? Zdaje się. Dwa kawałki cukru, prawda? Ty powinnaś nalewać, nie ja. Bez śmietanki i bardzo mocna? Jak ty możesz zachować tę piękną cerę — nie wiem. Ale ją zachowujesz, słowo daję. Nie patrz na mnie z takim gniewem. Tę ostatnią uwagę wywołały jej gwałtowne rumieńce i rozżalone spojrzenie. — Ty się naprawdę zmieniłeś — rzekła z żalem i irytacją zarazem. — Naturalnie, przecież jestem żonaty. — Przecież Karol Scott jest także żonaty. — Nie oczerniaj Karola. — Mogę się sama oczernić, wszystko mi jedno. Więc już mnie nie kochasz? A ja myślałam, że twoja miłość będzie trwać wiecznie. — Słuchaj Violetto, bądź rozsądna… — Rozsądna! Ach, jak ja nienawidzę tego słowa. Mężczyzna używa go wtedy, gdy chce popełnić okrucieństwo albo podłość. To jest zawsze początek końca. — Czego ty chcesz? — Chcę, żebyś znowu był mój, jak dawniej. Oddałabym wszystkich za ciebie. Ty masz dobry wpływ na mnie. Naprawdę! Nie wyobrażasz sobie nawet, jaka jestem teraz zła dla innych? Zapytaj Karolka, on ci powie. Tak się zmieniłam odkąd straciłam cię z oczu. Nie bądź okrutny, Franku, pocałuj mnie. Uczuł znowu dotknięcie jej ciepłej, delikatnej ręki, a lekki zapach fiołków uderzył mu do głowy, jak wino. Zerwał się z krzesła, zapalił drugiego papierosa i zaczął chodzić po pokoju. — Nie pal papierosa, Franku! — A to dlaczego? — Bo mówiłeś, że to pomaga w osiągnięciu kontroli nad sobą. Ja nie chcę, żebyś się kontrolował. Chcę, byś czuł tak jak ja. — Siadaj i bądź grzeczna. — Wyrzuć papierosa. — Nie bądź głupia, Violetto. — Wyrzuć go zaraz! — Nie, zostaw. Wyrwała mu papierosa z ust i wrzuciła do kominka. — Cóż ci z tego przyjdzie? Mam całą papierośnicę. — Pójdą za tamtym. — No, dobrze, nie będę palił. — Już ja tego dopilnuję. — Nic na tym nie zyskasz. — Teraz będziesz lepszy. — Usiądź i pij herbatę. — Ach, przeklęta herbata! — To nie powiem ani słowa, póki nie siądziesz i nie zaczniesz porządnie się zachowywać. — Już, mów więc. — Widzisz, moja kochana, są rzeczy możliwe i niemożliwe. To jest absolutnie, ostatecznie niemożliwe. Przeszłości nie wskrzesimy. To się już skończyło i nie wróci. — Więc po co tu przyszedłeś? — Pożegnać się z tobą. — Platonicznie? — Tak jest. — W separatce u Marianiego? — Dlaczego nie! Roześmiała się gorzko. — Ty byłeś zawsze postrzelony, Franeczku. On oparł łokcie na stole i zaczął spokojnie: — Słuchaj, Violetto, nigdy więcej się nie spotkamy… — Na to trzeba zgody dwóch osób. — To znaczy, że ja cię nie zobaczę, ani nie będę się starał spotkać z tobą. Gdybyś nie była taka, jaka jesteś, przyszłoby mi to znacznie łatwiej. A tak, kosztuje mnie dużo. Nie zrozum mnie fałszywie i nie myśl, że słabnę. Tak nie jest, ale nie chciałbym tego przechodzić po raz drugi. — Bardzo mi przykro, że cię rozdrażniłam. Nie zauważył ironii zawartej w jej słowach. — Byliśmy zawsze dobrymi przyjaciółmi, dlaczego mielibyśmy się rozstawać jak wrogowie? — A dlaczego mielibyśmy się w ogóle rozstawać? — Do tej kwestii nie będę wracał. Teraz proszę, rozważ wszystko i pomóż mi. Przyjdzie mi to dużo łatwiej, gdy znajdę w tobie podporę. Gdybyś była zacną, poczciwą dziewczyną, podałabyś mi rękę, jak każdemu innemu znajomemu i życzyłabyś mi szczęścia. Wiesz dobrze, że ja bym tak zrobił, gdybyś ty zdecydowała się wyjść za mąż. Ale dama nie dała się tak prędko uspokoić. Popijała herbatę w milczeniu i tylko błyski w oczach wskazywały bliską burzę. Nagle, z głośnym szelestem jedwabiu, znalazła się między jego krzesłem a drzwiami. — Nie, Franku, dosyć tych głupstw — zawołała. — Nie myśl, że się byle czym wykręcisz. Mam cię i zatrzymam. On zwrócił się wraz z krzesłem ku niej i patrzył bezradnie. — O Boże! Czy mam zacząć od początku? — spytał. — Nie, tego nie chcę — mówiła ze śmiechem, ale zarazem irytacją w głosie. — Nie jestem osobą, która się łatwo wyrzeka czegoś, do czego przywiązuje wagę. Nudzić cię więcej nie będę… — To dobrze — szepnął. — Możesz sobie gadać, co chcesz, a i tak nic nie wskórasz, mój chłopcze. Ja cię znałam dawniej niż ona i zatrzymam cię albo też zrobię taką aferę, że pożałujesz gorzko porzucenia mnie. To bardzo wygodnie siedzieć tu i prawić kazania, ale to, Franeczku, nic nie pomoże. Tak łatwo się człowiek nie wykręca. — Dlaczego się tak złościsz, Violetto? Co myślisz zyskać przez to? — Chcę zyskać ciebie, Franku. Ja cię bardzo, bardzo lubię. Do tego stopnia, że zaczynam obawiać się, czy to nie jest przypadkiem prawdziwa, wielka miłość. W każdym razie, nie daruję; a jeżeli chcesz postępować przeciwko mej woli, daję słowo, że przygotuję różne niemiłe niespodzianki. On spoglądał melancholijnie w filiżankę. — Co to za czasy? — ciągnęła dalej, położywszy dłoń na jego ramieniu. — Od kiedy wsiadłeś na tego moralnego konika? Byłeś taki sam jak reszta naszych znajomych. Mówisz tak, jak gdyby człowiek przez to, że się żeni, przestawał żyć. Co się zmieniło? — Zapytaj się, kto mnie zmienił? — rzekł powstając. — Moja żona mnie zmieniła. — Przeklinam twoją żonę! Spojrzawszy mu w tej chwili w oczy, ujrzała obraz, jakiego jeszcze nie znała. — Dosyć! — rzekł surowo. — Nie chciałam powiedzieć nic złego. Jak twoja żona to zrobiła? Gniew jego stopniał na przypomnienie domu i Maud. — Swoją dobrocią, stwarzając atmosferę. Gdybyś wiedziała, jaka jest szlachetna, jaka subtelna w najskrytszych swych myślach, jaka świeża, słodka i czysta, zrozumiałabyś, że sama myśl o zdradzie lub nielojalności jest nie do zniesienia. Powinien był być mniej wymowny. Wzrastające wzburzenie damy wybuchło. — Niewinna! — wykrzyknęła. — Tak samo jak ja! Drgnął cały i jego oczy zapłonęły gniewem, daleko większym od jej gniewu. — Milcz! Jak śmiesz mówić o mojej żonie? Nie jesteś godna wymawiać jej imienia. — Pojadę sama do Woking — wyjąkała. — Jedź do diabła — odpowiedział i zadzwonił, aby zażądać rachunku. Przypatrywała mu się ze zdziwieniem, które odsunęło irytację na drugi plan. Równocześnie wkładała rękawiczki, krótkimi, nerwowymi ruchami. Takiego Franka Crosse nie znała. Kobieta pozostająca z mężczyzną w bliskich stosunkach przez dłuższy czas, podejrzewa go w głębi duszy o słabość. Dopiero gdy się poróżniaą widzi jego siłę i to zwykle jest niespodzianka. Ten wybuch dodał mu jeszcze w jej oczach wartości. — Ja nie żartuję! — szeptała, schodząc ze schodów. — Przyjadę, jak Bóg na niebie! Nie zważał na to i wyszedł bez słowa pożegnania. Znalazłszy się na ulicy, obejrzał się. Stała w bramie z głową dumnie wzniesioną, podczas gdy odźwierny gwizdał na dorożkę. Nim nadjechała, Frank podszedł do Violetty. — Mam nadzieję, że nie bierzesz za złe mego wybuchu. Mówiłem zbyt ostro. — Chcesz mnie odwieść od zamierzonej wycieczki? — zadrwiła. — Nic nie pomoże, jadę. — To już twoja rzecz — rzekł i pomógł jej wsiąść do powozu. NIEBEZPIECZEŃSTWO I znowu pokój jadalny. Poranne słońce oświetla go i odbija się w srebrnych przyborach do kawy i platynowanym półmisku na kanapki. Wszystko tak samo, nawet talerze, które Jemima zapomniała zagrzać. Maud w glorii włosów, po których ślizgają się promienie słońca, w różowym szerokim kołnierzu, siedzi milcząca, spoglądając od czasu do czasu na męża. Ten zjadł śniadanie smutny, pogrążony w przykrych myślach. Instynkt ciągnął go w jedną stronę, a sumienie w drugą. Instynkt, stary konserwatywny przyjaciel; sumienie zaś, właściwie jego obudzenie się, datuje się dopiero oi1 wczoraj. Toteż zwykle łatwo przewidzieć, które zwycięży Czy ma mówić Maud o Violetcie Wright, czy nie? Gdyby ta ostatnia trwała w pierwotnym zamiarze, byłoby wskazane przygotować Maud. Ale może jego wczorajsze argumenty przekonały ją, gdy pierwszy gniew minął. Po co w takim razie wywoływać wilka z lasu? Gdyby istniało istotnie niebezpieczeństwo wizyty, cokolwiek powiedziałby, nie pomogłoby ani trochę. A gdyby się nie zjawiła, mowa o tym przyniosłaby tylko szkodę. Sumienie mówiło mu, że lepiej być z żoną szczerym, instynkt zaś szeptał, że zostałoby jej to w pamięci i zatruło myśli. I może lepiej posłuchać instynktu niż sumienia? Nie dopytuj się nigdy młoda żono. A ty młody małżonku nie bądź zanadto szczery. Są rzeczy, które mogą być przebaczone, ale nigdy, przenigdy, nie zostaną zapomniane. Najwznioślejsza rzecz na świecie, serce kochającej kobiety, jest zanadto czułe, zanadto święte, aby je można bezkarnie znieważać zwierzaniem brudów życia. Ty jesteś jej własnością, ona twoją, przyszłość należy do was. Przeszłość lepiej zapomnieć. Młode pary, które się chwalą, że nie miały tajemnic przed sobą, są szczęśliwe jedynie dlatego, że to nieprawda. — Nie spóźnisz się dzisiaj, Franku? — spytała nareszcie Maud, patrząc spoza imbryka z kawą. — Nie, kochanie, dziś już nie. — Bo wczoraj wróciłeś późno, wiesz o tym? — Wiem, wiem. — Czy cię zatrzymali w biurze? — Nie, poszedłem na herbatę z dawnym znajomym. — Do jego domu? — Nie, do restauracji. Gdzie Jemima zapodziała moje kalosze? Ciekawe, czy je umyła? O, są. A mój paltot? Czy mam coś załatwić w mieście? No, to do widzenia, do widzenia. Maud zauważyła, że nigdy jeszcze tak się nie spieszył. Tajemnicą jest zawsze dla każdego urzędnika, na czym spędza jego żona godziny samotności? Czas jej ubiega na tysiącu zajęć, które będąc same w sobie drobnymi, stanowią różnicę, jaka istnieje między starannym a zaniedbanym gospodarstwem. Pod znakomitym przewodnictwem wszechwiedzącej pani Beeton, następują one po sobie w niezmiennym porządku. Narada z kucharką, przegląd spiżarni, wczorajszych resztek i obmyślenie dla nich nowej postaci, tak by znalazły praktyczne i smaczne zastosowanie. Dysponowanie obiadu i zakupów. Mąż traktuje gotowy obiad, np: solę smażoną, szpik w muszelkach, pudding cytrynowy, tak jakby te potrawy wyrastały wprost z nakrytego stołu. Nie wie nic o usiłowaniach przewidującej zapobiegliwości, która sprawia, że każdy dzień przynosi odmianę, każda zmiana sezonu jest umiejętnie wyzyskana, zapobiegliwości, która ciągle czuwa i rzadko błądzi. On używa owoców tej pracy, ale samej pracy nie zna i nie rozumie. A tymczasem obowiązki są spełniane wesoło i bez narzekań. Gdy wszelkie zarządzenia tyczące obiadu, tego najważniejszego w układzie dnia momentu, zostają wydane, ciągle pozostaje jeszcze mnóstwo roboty. Trzeba od bluzki odpruć białą lamówkę a przyszyć różową. Krawiectwo domowe jest „Pod Lipami” praktykowane z zapałem i Frank zaczął być w pieszczotach ostrożniejszy od czasu, gdy odkrył pewnego wieczoru, że żona ma w ustach rząd szpilek; odkrycie to nie jest miłe, jeżeli zostanie uczynione własnymi wargami. Potem trzeba poukładać w szufladach, oczyścić srebro, umyć liście fikusa, a pióro strusie, które wczoraj zmokło, ufryzować na nowo. Po zrobieniu tego wszystkiego pozostaje przed lunchem tyle czasu, ile trzeba na wzięcie najnowszego romansu i rzucenie okiem na dwie ostatnie kartki, by wiedzieć, „jak się kończy”. To wszystko zajęcia domowe, a teraz, stokroć uciążliwsze, obowiązki towarzyskie. Różowy szlafroczek zostaje zamieniony na szykowny kostium z popielatego francuskiego sukna. Składanie wizyt jest o wiele zabawniejsze, gdy ma się na sobie ładną suknię, a i rozmowa idzie lepiej, gdy się ma krawcową na jednej z głównych ulic stolicy. We wtorki Maud przyjmuje u siebie, w inne dni przegląda bilety wizytowe leżące na tacy w przedpokoju i jest przerażona swoją niewdzięcznością względem łaskawych sąsiadów. Ta jej praca nie ma nigdy końca i co dzień powraca z wizyt z nowymi obowiązkami na sercu. Nie znani jej dotąd ludzie przychodzą wciąż w odwiedziny. Pierwsze ich słowa brzmią zwykle: „…Mam nadzieję, że jeszcze nie bardzo się spóźniliśmy z powitaniem w naszym miasteczku… etc.” — i trzeba im też składać wizyty. Podczas gdy wychodzi, nowe karty pojawiają się na tacy w przedpokoju i tak nieustające a nudne formy wyczerpują dobry humor i siły ofiary. Na początku każda wizyta okazywała się okropnym ciężarem. Jemima wchodziła i wypowiadała nazwisko, które mogło być podobne do nazwiska osoby przybyłej, ale mogło też nie mieć z nim nic wspólnego. Dama wchodziła, nazwisko jej mogło brzmieć dajmy na to: Baker. Maud nie mogła wiedzieć kim jest pani Baker. Osoba wizytująca rzadko kiedy czuła się w obowiązku opowiedzenia czegoś o sobie. Następowało dziesięć minut wymuszonej rozmowy o specjalnościach Woking, tj. lasach świerkowych, boiskach do golfa. Filiżanka herbaty i pożegnanie. Wtedy Maud biegła do biletów i starała się odgadnąć kim była osoba odwiedzająca i dlaczego przyszła. Owego dnia Maud nie wybierała się nigdzie i miała nadzieję, że nikt nie przyjdzie do niej. Godzina niebezpieczeństwa już minęła i było po czwartej, gdy ktoś zadzwonił energicznie. — Pani White — rzekła Jemima, otwierając drzwi do salonu. — Wright — poprawiła ta pani wchodząc — Violetta Wright. Maud powstała z uśmiechem na ustach. Był to jej specjalny i wesoły uśmiech, spowodowany miłą kobiecą chęcią uczynienia przyjemności ludziom, którzy się do niej zwracali. Uprzejmość jej nie była nigdy sztuczna, gdyż miała ona naturę prawdziwie wielkiej pani, to, o czym mówi się często, a bardzo rzadko spotyka. Tak samo, jak pojęcie gentlemana lub chrześcijanina. Ale pani owa nie odpowiedziała na ów zapraszający gest. Stały tak przez chwilę, patrząc na siebie: jedna wysoka, dojrzała, imponująca, druga wdzięczna, młodziutka i nieśmiała, ale każda w swoim rodzaju piękna i pociągająca. Szczęśliwy Frank, którego przeszłość i teraźniejszość ubarwiały tak czarujące postacie. Byłby szczęśliwszy, gdyby zdołał wymazać zupełnie przeszłość przy nadejściu teraźniejszości. Przybyła milczała ciągle, spoglądając ciemnymi oczami krytycznie i wyzywająco na rywalkę. Maud, przypisując owo milczenie zakłopotaniu i trudnościom pierwszej wizyty, próbowała nawiązać rozmowę. — Proszę usiąść w fotelu. Pani się zapewne zmęczyła. Jest jeszcze bardzo ciepło. Niezmiernie to uprzejmie z pani strony… Blady uśmiech przemknął po pięknej twarzy. — Uprzejmie z mojej strony — powtórzyła. — O tak, w miejscowości takiej jak Woking, która się dopiero zaludnia, to ciężkie zadanie dla zamieszkałych dawniej, owo witanie nowo przybyłych. Byłam wprost rozczulona uprzejmością wszystkich mieszkańców miasteczka. — Widzę — rzekła nieznajoma — iż pani przypuszcza, że mieszkam tutaj; ale tak nie jest, przyjechałam wprost z Londynu. — Taak — podjęła Maud i czekała na jakieś wytłumaczenie, a gdy nie usłyszała nic, ciągnęła dalej. — Mam nadzieję, że Woking podoba się pani. — Pani jest chyba również zamężna. Czy pani nie kocha swego męża? — Och, o moim nie mówmy. Czy pani nigdy nie kochała nikogo innego? — Prawdziwie? Nigdy. Maud dziwiła się samej sobie, ale pytania owe były stawiane tak naturalnie i szczerze, że odpowiedź przychodziła sama przez się. Cieszyła się, że owe lody niechęci zostały przełamane i że z jakiegoś niezrozumiałego powodu zyskała uznanie nieznajomej. — A więc, szczęśliwa istoto, poślubiłaś jedyną miłość twego życia? Maud uśmiechnęła się i kiwnęła głową potwierdzająco. — Co za cudowna rzecz! Myślałam zawsze, że to się zdarza jedynie w książkach. Musi pani być bardzo szczęśliwa. — Jestem bardzo, bardzo szczęśliwa. — Zasługuje pani na to. Przy tym jest pani bardzo ładna. Jeżeli kiedyś miała pani rywalkę, byłoby dla niej bardzo pocieszające wiedzieć, że została pokonana przez taką piękność. Sama ta myśl pobudziła Maud do śmiechu. — Nie miałam nigdy rywalki — rzekła. — Mój mąż nigdy nikogo nie kochał. — Czy tak? O, zapewne. To wspaniale, że oboje zaczęliście życie z „czystą kartą”. Myślałam właśnie, że do twarzy pani z gniewem, ale teraz uważam, że ślicznie i z rumieńcem zadowolenia. Gdybym była mężczyzną, mąż pani miałby we mnie rywala. Więc i on nie kochał nigdy nikogo, prócz pani? Myślałam, że to się zdarza jedynie w romansach. Ostatnie słowa zostały wypowiedziane tonem ostrym i ironicznym, który wstrząsnął subtelną naturą Maud. Spojrzała na towarzyszkę i uderzył ją bolesny wyraz twarzy tej ostatniej. Wkrótce zastąpiła go pogodna powaga. — To cudownie — rzekła — ale muszę zwrócić uwagę pani na jedną rzecz, jeżeli się pani nie pogniewa za wścibstwo. Niech pani nie będzie egoistką w pożyciu małżeńskim. — Egoistką? — Tak, jest bowiem pewien egoizm familijny, który jest równie brzydki, a może nawet gorszy od egoizmu osobistego. Ludzie kochają siebie i o bożym świecie nie wiedzą, o nikim nie myślą; ziemia może się zapaść, a oni dbają jedynie o siebie i swoją miłość. To nazywam egoizmem familijnym. To jest moim zdaniem grzech i wstyd. Maud spoglądała z podziwem na tę niezwykłą kobietę. Mówiła szybko i z zapałem, jak ci, którzy długo przeżuwali gorzkie myśli w sobie, nie trafiwszy na odpowiedniego słuchacza. — Pamiętaj o kobietach, które były mniej szczęśliwe od ciebie. O tych, które więdną, giną z tęsknoty za miłością, która je omija; serca ich rwą się i pragną wypełnić przeznaczenie, a natura bezlitośnie się z nimi obchodzi. Pomyśl o kobietach brzydkich, o kobietach samotnych. Przede wszystkim pomyśl czasem życzliwie o tych twoich siostrach, które upadły przez swoją słabość, wiarę w ludzi, źle umieszczoną miłość. To ten właśnie familijny egoizm zmienia każdy dom w fortecę, obwarowaną przeciw nieszczęsnym wędrowcom. Społeczeństwo robi im krzywdę. Gdy sobie przypomnę… Przerwała z nagłym wybuchem płaczu. W jednej chwili Maud znalazła się obok niej. Widok czyjegoś zmartwienia sprawiał jej zawsze przykrość, a teraz jeszcze nerwy jej były mocno poruszone tą dziwną rozmową. — Kochana pani Wright, proszę nie płakać! — szepnęła i jej drobna biała ręka przesunęła się łagodnie i nieśmiało po ciemnej fali włosów nieznajomej. — Proszę nie płakać, pani dużo przeszła w życiu. Tak chciałabym pani pomóc. Ale rozpacz Violetty nie trwała nigdy długo. Przesunęła niecierpliwie ręką po oczach, wyprostowała swoją wysoką postać i spojrzawszy w lustro roześmiała się, prostując zgięty kapelusz i poprawiając włosy szybkimi i lekkimi dotknięciami dłoni. Zły stan stroju obudzą w każdej niewieście chęć czynnej pomocy w poprawieniu go, toteż Maud tak się zajęła nieszczęśliwą, że zapomniała o swym wzruszeniu. — Tak, już dobrze — rzekła Violetta — przykro mi, że zrobiłam z siebie wariatkę. Zwykle sentymentalna struna we mnie milczy. Myślę, że pora iść, by zdążyć na pociąg. Jestem zaproszona do teatru i nie powinnam się spóźnić. Jakież to dziwne — mówiła Maud, patrząc na swoją twarzyczkę, odbijającą się w zwierciadle — pani bawi u mnie od bardzo niedawna, a jednak czuję się bliższa pani niż wszystkim moim znajomym. Co to jest? Jest między nami jakiś tajemniczy węzeł. Czułam doskonale, że była pani do mnie uprzedzona, a i pani się nie pogniewa gdy powiem, że i ja nie czułam do pani sympatii. A teraz przeciwnie, chciałabym żeby pani przychodziła co dzień. Ja odwiedzę panią w Londynie. Maud pomimo serdecznej natury nie była wylewna ani gadatliwa, toteż przemowa ta dziwiła ją zawsze, gdy sobie o niej później przypomniała. Jej entuzjazm uległ jednak ochłodzeniu z braku oddźwięku ze strony Violletty. Oczy tej ostatniej wyrażały wielką serdeczność i jakby wdzięczność, ale kiwnęła głową odmownie. — Nie! Przypuszczam, że się już nigdy nie spotkamy. Nie mogę nawet zaprosić pani do siebie. Chciałam koniecznie poznać panią i poznałam, ale na tym musi się skończyć. Wargi Maud poczęły drgać jakby uczuła przykrość, a nawet obrazę. — Czemu chciała mnie pani poznać? — zapytała. — Niegdyś znałam męża pani. Interesowało mnie bardzo kogo wybrał na żonę. — Mam nadzieję, że pani nie krytykuje wyboru? — rzekła Maud przekornie. — Uczynił doskonale, lepiej niż się spodziewałam. To pani nie ma wysokiego wyobrażenia o jego guście? — Owszem, gust miał zawsze znakomity. — Pani jest bardzo dobra i uprzejma. Zna pani mego męża mało, ale uważam, że pani posiada wielką znajomość świata i ludzi. Często zastanawiałam się nad tym, czy jestem dla niego naprawdę najstosowniejsza? Co pani o tym myśli? Nieznajoma patrzyła chwilę w milczeniu na wdzięczną, pełną kobiecego uroku postać młodej gospodyni. — Tak — zaczęła z wolna, jak ktoś, kto waży słowa — jest pani. Jesteś damą w pełnym tego słowa znaczeniu i to damą o szlachetnej duszy. Kobieta może mężczyznę zepchnąć bardzo nisko, ale może też unieść jego duszę bardzo wysoko. Nie ustępuj mu pani zanadto. Nie ustępuj wtedy, gdy czujesz, że bronisz sprawy lepszej, chcesz iść szlachetniejszą, wznioślejszą drogą. Pokazuj mu zawsze cele wyższe. Wtedy jego szacunek dla ciebie wzmocni miłość, którą ma ku tobie, a te uczucia zespolone są o wiele potężniejsze niż każde osobno. Sam instynkt wskaże to pani i dlatego jesteś dla niego najlepszą i najstosowniejszą żoną. Ta opinia została wypowiedziana tak poważnie i z takim przekonaniem, że Maud zajaśniała dumą i radością. Przez tę dziwną kobietę przemawiało przekonanie i doświadczenie. — Jakaż pani mądra — wykrzyknęła — tak, czułam zawsze, że taką właśnie powinna być żona. Daj Boże, bym się tym stała dla Franka! — A teraz jeszcze jedno ostrzeżenie zanim się rozstaniemy — zaczęła Violetta — nie przestawaj pani nigdy dbać o miłość męża. Nie przyjmuj jego pocałunków i pieszczot jako rzeczy zwyczajnej, obojętnej, która należy ci się. Nie opuszczaj się w drobnych uprzejmościach i staraniach, które okazywałaś mu w pierwszych dniach po ślubie. Niech z miłości waszej nie zniknie nigdy pierwiastek świeżości i nowości, bo z nim może zniknąć miłość. To jest najczęstszy błąd, który popełniają zamężne kobiety. Zwracaj pani baczną uwagę na potrzeby i upodobania męża; będzie on umiał docenić samą twoją myśl i uwagę. Jeżeli go zaniedbasz, nie upomni się, ale zauważy. Pomyśli sobie: zmieniła się i zacznie sam się zmieniać. Bardzo to z mojej strony szlachetne dawać pani takie rady. — Bardzo to wspaniałomyślne z pani strony i czuję, że to wszystko jest prawdziwe i rozumne, ale dlaczego szlachetne? — Chciałam powiedzieć, że nie mam w tym żadnego interesu. Co mnie obchodzi, czy mąż będzie panią kochał? A jednak, sama nie wiem dlaczego… — Tu przerwała, objęła Maud i ucałowała serdecznie. — Z pani jest dobre stworzonko i ufam, że będzie pani szczęśliwa. Frank Crosse uwolnił się z tłumu powracających ze stolicy i szedł szybko boczną drogą pełną wybojów. Nagle, z drgnieniem serca, dostrzegł wysoką, zgrabną postać idącą naprzeciw. Nie było na świecie drugiej kobiety tak wysokiej, która umiałaby wyglądać tak zgrabnie. — Violetta! — Wiwat, Franku! Przypuszczałam, że to ty, ale te cylindry czynią wszystkich mężczyzn podobnymi do siebie. Twoja żona się ucieszy, że już wracasz. — Violetto! Zniszczyłaś nasze szczęście! Jak mogłaś to zrobić? Nie masz serca. Bóg widzi, że chodzi mi nie tylko o siebie; pomyśleć, że jej uczucia zostały znieważone, zaufanie do mnie, wiara w ludzi, stracone… — Ależ Franku nic złego się nie stało. — Wszak byłaś u mnie w domu? — Byłam. — I widziałaś ją? — Widziałam. — A więc?… — Nie zdradziłam tajemnicy, mój chłopcze. Byłam wzorem dyskrecji. Daję słowo, że wszystko zostało jak dawniej. A co do niej, to kochana i najmilsza w świecie istota. Nie jesteś wart nawet oczyścić tych jej drobnych trzewików. i wiesz to dobrze. Dla niej rezygnuję i ustępuję miejsca, ale tylko jej, nikomu innemu, rozumiesz. I gdybym się kiedykolwiek dowiedziała, że brykasz, pożałujesz, że mnie znałeś i przeklniesz dzień, w którym zawarliśmy znajomość. — Dobrze, dobrze Violetto. — Co tu dużo gadać, pocałuj mnie ostatni raz. Podniosła woalkę i pocałowali się. On miał w klapie palta jakiś zwiędły kwiat, wzięła go. — To na pamiątkę naszej przyjaźni, Franku, jako wspomnienie. Skończyło się — myślała. Jakiś młody golfista wsiadłszy na następnej stacji zdziwił się. widząc wtuloną w kąt przedziału drugiej klasy płaczącą gorzko, bardzo piękną kobietę. Tymczasem Frank wysłuchał sprawozdania z niezwykłej wizyty. — Wielka to szkoda, mój drogi, że nie znasz jej dobrze, bo chciałabym bardzo mieć o niej dokładniejsze informacje. Najpierw wydała mi się wariatką, potem kimś nieznośnym i wstrętnym, w końcu zaś jedną z najmilszych i najmądrzejszych kobiet jakie znam. Rozzłościła mnie, przeraziła, zmartwiła, uradowała i pouczyła, a to wszystko następowało po sobie tak prędko jak nigdy w życiu. Jest tak subtelna… — Subtelna? Czyż być może? — I powiedziała o mnie, że jestem, ach, nawet nie mogę spamiętać… różne takie miłe rzeczy. — W takim razie jest rzeczywiście subtelna. — I tak dobrze myśli o twoim guście, Franku! — Naprawdę? — I wiesz, myślę, że sama… ale tak wiesz cichutko, w głębi serca, kochała się w tobie. — O, Maud, jakie ty masz czasem niemądre wyobrażenia. Ale jeżeli mamy iść na ten proszony obiad to trzeba się zacząć ubierać. ULICA CHEYNE ROW NR 5 Frank kupił Żywot Carlyle’a i Maud zaglądała doń w chwilach wolnych od zajęć gospodarskich. Z początku wydała się jej ta książka sucha i nieciekawa, ale od chwili, gdy zrozumiała, że jest to historia życia dwojga ludzi, zainteresowanie jej kolosalnie wzrosło. Do zagadnień historycznych np. Cromwella, Fryderyków itp. odnosiła się z tolerancją i obojętnością, ale kwestia: Jakim on był dla niej lub: Jak ona to znosiła, napełniała ją zawsze zainteresowaniem. Jej słodka duszyczka rzadko była w stanie kogoś znienawidzić, ale pomiędzy najmniej lubianymi postaciami poważny mędrzec z Chelsea począł zajmować poczesne miejsce. Pewnego wieczoru, gdy Frank siedział przy kominku i czytał, ujrzał żonę na klęczkach przy sobie i parę badawczych oczu wpatrzonych błagalnie. — Franku, chciałabym byś mi coś obiecał. — Cóż takiego? — A obiecujesz? — Jakże mogę obiecać, jeżeli nie wiem o co chodzi? — Jaki ty jesteś niedobry; rok temu najpierw byś obiecał, a potem pytał. — Ale teraz jestem już starym i doświadczonym mężem. Powiedz! — Musisz mi obiecać, że nigdy nie będziesz takim jak Carlyle. — Nie, nigdy takim nie będę. — Z pewnością? — Z pewnością. — Przysięgasz? — Przysięgam! — Ach, Franku, pojęcia nie masz, jakie to dla mnie szczęście. Ta biedna, dobra kobieta. Rano się rozpłakałam czytając jak była traktowana! — Jak mianowicie? — Czytałam, że on był zimny, drwiący, bezlitosny. Nigdy nie docenił tego, co dlań czyniła. Nie myślał o niej wcale. Żył w swoich książkach i dla nich, a nigdy dla niej. Okrutny, nieznośny człowiek. Frank poszedł na górę i powrócił z inną książką w ręce. — Gdy skończysz Żywot, przeczytaj to, kochanie. — Cóż to jest? — Jej listy. Przygotowane zostały do druku zaraz po jej śmierci, gdy mąż żył jeszcze. Nie znasz tego? — Zrozum raz kochanie, że ja niczego nie znam. To bardzo przyjemnie nie być zmuszaną udawać mądrzejszą niż się jest. A teraz zaczynaj — i przytuliła rozkosznie główkę do jego kolan. — Nie mam tak dużo do powiedzenia. Jak wiesz, mieli w życiu wiele zmartwień i przykrości. Ona, o ile wiem, dbała o siebie bardzo. Języczek, jeżeli go chciała użyć, miała ostry jak szydło. On był kłębkiem nerwów; młodość miał smutną i zatrutą. Nie mieli dzieci, które byłyby dla nich łącznikiem i ukojeniem. Z pół tuzina bębnów wystarczyłoby do utrzymania zgody. Zresztą wspomniałem poprzednio, że on ją przeżył i to o piętnaście albo więcej lat. Zebrał te listy i wydał opatrzone uwagami, a w tych uwagach wyczytać można głęboką miłość i cześć, z jaką odnosił się do pamięci o niej. Wdzięczna główka oparta o jego kolana uniosła się gestem zniecierpliwienia. — I co przyszło z tego biednej kobiecinie; dlaczego nie okazał jej więcej serca gdy żyła? Mówiłem ci już Maud, że trzeba rozpatrzyć tę sprawę bezstronnie. Pamiętaj, że nikt bardziej nie potępiał Carlyle’a, niż on siebie. Mógłbym odczytać wyjątki z tych uwag… — Czytaj, proszę! Oto jest pierwszy list, w którym opowiada o sprowadzeniu się do domu na Cheyne Row. Jak wiesz, młode lata spędzili w Szkocji i gdy przyjechali do Londynu on miał już około czterdziestki. List zawiera opis przeprowadzki, towarzyszy mu adnotacja napisana po jej śmierci: „Po tygodniu już wszystko było oczyszczone, urządzone, gotowe do zamieszkania i stawało się z każdym dniem coraz bardziej błyszczące, wygodne, śliczne, tak że mogło zadziwiać. Już opisałem i mówiłem o działalności mojej małej Jeannie: heroiczna, kochająca, poważna, spokojnie piękna, taką ją widzę teraz, gdy ten czas wyłania się ku mnie opromieniony przez Wieczność. Od urodzenia żyła w dostatkach, a teraz stała się dla mnie uboga, szlachetnie uboga. Gdziekolwiek byłem nie widziałem nigdy domu, który w tak piękny, naturalny sposób godził minimum dochodów z komfortem i godnością ludzką”. — No, Maud, czy ten człowiek nie doceniał swojej żony? — To wszystko słowa, słowa — rzekła. — Tak, słowa, ale dźwięczy w nich prawda. Łatwo ocenić co udane, a co prawdziwe. Zdaje się, że kobiety w ogóle nie mają do tego talentu, inaczej nie wpadałyby tak często w pułapki. Masz tu odsyłacz od innego listu: „List ten napełnia mnie żalem i uwielbieniem; światło bije od tego ślicznego, miłego gospodarstwa i rozjaśnia ciemniejsze i smutniejsze chwile naszej przeszłości”. Nieco później: „Moja biedna, droga żoneczka stała się dla mnie i przeze mnie uboga”. — Tak, to lubię; w ogóle po tym, co mi powiedziałeś, zaczyna mi się podobać ten nasz filozof. — Trzeba sobie uprzytomnić dwie rzeczy, najpierw, że był Szkotem, a więc ze wszystkich ludzi najmniej skłonnym do noszenia serca na dłoni; a potem, że umysł jego, pochłonięty rozpatrywaniem wzniosłych kwestii, nie był zdolny do pamiętania i sądzenia drobnostek. — Tak, ale dla kobiety drobnostki są wszystkim — rzekła Maud — gdybyś ty, mój panie, nie myślał o takich drobnostkach, jak uprzejmość dla żony, okazywanie jej współczucia, miłości i myślenie o jej potrzebach, nie pocieszyłaby mnie świadomość, że napisałeś najmądrzejszą w świecie książkę. Znienawidziłabym ją po prostu. Przekonana jestem, że w głębi serca ta biedna kobieta nienawidziła dzieł, które odbierały jej męża. Ciekawe czy ich dom jeszcze stoi? — Tak, czy chciałabyś go zwiedzić? — Nie wiem, czy znalazłoby się coś co zrobiłoby mi teraz większą przyjemność! — Wiesz, Maud, wchodzimy w bardzo dobrane i miłe koło znajomych. Zeszłego miesiąca pan Pepys, a teraz znowu państwo Carlyle. Będzie to znakomity program na sobotnie popołudnie. Maud była bardzo oszczędną osóbką. Frank również. Oboje mieli tę szlachetną godność klasy średniej, która nie dopuszcza myśli o robieniu długów. Jadąc dorożką, a nie omnibusem, mieli uczucie, że popełniają zbytek, ale pozwalali sobie nań od czasu do czasu. To wielka przyjemność mknąć małym londyńskim powozikiem; zważywszy, iż dla prawdziwej wygody i bezpieczeństwa siedzący muszą trzymać się wpół. Nikt z ulicy tego nie zauważy, gdyż powozik zbudowany jest praktycznie. Zobaczyć to może jedynie dorożkarz, gdy zajrzy do środka. Tak właśnie uczynił i chrząknął z dowcipną miną: — No, gdyby cię twoja żona teraz zobaczyła, miałbyś się z pyszna, hę…? Był to dorożkarz z wykształceniem; usłyszawszy słowa: Dom Carlyle’a, natychmiast zwrócił swój wehikuł ku Tamizie. Przed nimi widniał most Chelsea, osnuty przędzą lekkiej, właściwej Londynowi mgły. Olbrzymie, cyklopowe łuki kroczyły przez mętne fale rzeki, która zdawała się toczyć ciemny roztopiony metal. Wszystko miało niewyraźne, rozmyte zarysy. Wspaniały jest ten opar londyński w pogodny dzień. Wtem dorożka zatrzymała się. — Przepraszam państwa — rzekł woźnica tonem uprzejmie pouczającym — ale może chciałaby pani oglądnąć pomnik Carlyle’a. Oto jest, siedzi w płaszczu, z księgą w ręce. Frank i Maud wysiedli i weszli do małego ogródka, który otaczał pomnik. Był bardzo skromny i prosty: stary człowiek w szlafroku i wygodnych trzewikach, z książką na kolanie, o spojrzeniu dalekim, zdradzającym oderwane myśli. W całym Londynie nie ma skromniejszego pomnika, ale nie ma też żadnego, który tak dobrze oddawałby psychikę uczczonego nim męża. Stali wpatrzeni weń przez jakieś pięć minut. — Wiesz — rzekł wreszcie Frank — mały jest i skromny, ale doskonale oddaje charakter i rysy Carlyle’a. Jest naturalny. On myśli, to jest wspaniałe, Maud. Frank był artystą w głębi serca i prawdziwe dzieło sztuki wywoływało w nim zawsze uczucie zachwytu. Ten starzec o głowie upstrzonej przez ptactwo stał mu się miły i bliski. Pomiędzy bezdusznymi, pompatycznymi, pozbawionymi indywidualności pomnikami Londynu, znalazł się jeden, na którym oko spoczęło z przyjemnością. — Czy jest jeszcze jakiś tak dobry pomnik? — Może Gordona, na Trafalgar Square. — Może, ale inne: Nelson, Napier, Hawelock! Pomyśleć, że nie zdobyliśmy się na nic godniejszego tych wielkich ludzi. Widzieliśmy mędrca, teraz chodźmy do jego domu. Dom był już stary, gdy Carlyle się doń sprowadził. Na jednej z kamiennych płyt widniała data: 1708. Siedem czy osiem szarych, skromnych domów stało szeregiem. Ten był środkowy i miał płaskie, nagie ściany i wąskie okna o zmatowionych przez czas szybach. Ponad wąskimi drzwiami, do których dochodziło się po kilku kamiennych stopniach, widniał niezręcznie wprawiony medalion z płaskorzeźbą profilu Carlyle’a. Frank zadzwonił i w drzwiach ukazała się otyła matrona o rumianym, uśmiechniętym obliczu. — Proszę tu wpisać swe nazwisko i adres — rzekła. — Po szylingu od osoby, tak, dziękuję panu. Teraz pierwsze drzwi na lewo. To był pokój jadalny. Ale Frank zatrzymał się w mrocznej, brzydkiej, ponurej sieni o ścianach wyłożonych ciemnym drewnem i stał wpatrując się w schody: zwyczajne, stare o chwiejącej się barierze, wydeptane i zakurzone. — To okropne, Maud, pomyśl tylko. Po tych schodach ona biegała wiele razy dziennie jako młoda kobieta, on przeskakiwał je po dwa naraz, spiesząc się zawsze, ciągle zajęty młody człowiek. Potem stąpali po nich ostrożnie, starzy i schorowani. Teraz odeszli na zawsze, a schody wciąż stoją. Nie wiem, czy kiedykolwiek czułem tak wyraźnie, że jesteśmy po prostu bańkami mydlanymi. Gdy przyjdzie kres, rozpływamy się w nicość. — Mogli być tu szczęśliwi — rzekła Maud — w tym domu czuje się smutek i nieszczęście, atmosfera tego wnętrza jest dziwnie ponura. Oprowadzająca dama uznawała wzruszenie, ale była zdania, że powinno być stopniowane. Pierwsze jego objawy winny występować w jadalni, a dopiero następne w sieni. Po jej naleganiach weszli do długiej izby o staroświeckim pułapie, gdzie owa para spędziła znaczną część swego życia. Mebli było mało, obrazki z życia Carlyle’a pokrywały ściany. — Tu jest kominek, w którym palił zwykle fajkę — rzekł Frank. — Dlaczego w kominku? — Bo żona nie znosiła zapachu tytoniu. Wieczorami prowadził swych przyjaciół do kuchni. — Wyobraź sobie mnie wypędzającą cię do kuchni. — No w tych czasach zwyczaj palenia nie był tak rozpowszechniony ani tak pobłażliwie traktowany. — A przy tym palił fajkę napełnioną machorką — dodała matrona — oto jest portret pani Carlyle, który uważają za doskonały. Była to twarz szczupła, o bystrym spojrzeniu; z oczu wyglądał spryt i pociąg do namiętności. Tuż obok wisiał twardy, surowy wizerunek jej małżonka. W tych dwóch twarzach można było czytać całą historię ich pożycia. — Biedactwo — szepnęła Maud. — Tak, ma pani rację — rzekła matrona, której akcent wskazywał wyraźnie północne pochodzenie — on nie był słodki w pożyciu, jego własna matka to mawiała. A teraz, czy państwo odgadną do czego służył ten pokoik? Była to komórka, nieco większa od szafy, bez żadnego okna; wchodziło się do niej z jadalni. — Nie mam pojęcia. — A więc to jest pokoik pudrowy, z czasów, gdy ludzie nosili peruki. Puder robił tyle nieporządku w domu, że ludzie wymyślili pokoiki służące jedynie do tego celu. W drzwiach był okrągły otwór, człowiek wsadzał przezeń głowę, a fryzjer stojący w środku na drabince sypał na nią puder. Było niezmiernie interesujące zostać na chwilę przeniesionym w odległe czasy i uprzytomnić sobie ilu tu ludzi mieszkało i odgrywało tragikomedię swego życia. Peruki! Peruki nosiła jedynie szlachta, a więc ludzie wyższego towarzystwa zamieszkiwali niegdyś te same pokoje, w których później gderał Carlyle i złościła się jego żona. Tamci również gderali i złościli się, a może jeszcze gorzej! Dom służył teraz jedynie za przytułek cieniom. — To — mówiła matrona gdy weszli na piętro — był salon, otóż i sofa. — Ta sofa? — spytał Frank. — Owszem, proszę pana. Ta, o której mówią w listach. — Ona była z niej bardzo dumna, Maud. Dała za nią osiemnaście szylingów, sama ją wypchała i pokryła. Była doskonałą gospodynią. Sama przyznaje, że wychowała się w zbytkach i była bardzo próżna, ale wyrosła na bardzo pracowitą niewiastę. Co to za papiery w tej szafce? — To jakaś historia, którą pisał, gdy zaskoczyła go śmierć. Coś o królach norweskich. Te zakreślenia sam porobił. — Nie mogę tego przeczytać. — I nikt nie mógł. Może dlatego nie wydali tej książki. To są portrety królów pruskich, o których napisał dzieło. Frank oglądał stare ryciny; jedna przedstawiała Fryderyka Wielkiego o powierzchowności nauczyciela ludowego, na drugiej widniały żabie rysy Fryderyka Wilhelma, zwariowanego kolekcjonera. Gdy się odwrócił matrony nie było, zeszła otworzyć drzwi. Znaleźli się przez chwilę sam na sam. — Wiesz kochanie, co mi przychodzi na myśl — rzekła Maud — tu mieszkała para ludzi utalentowanych, może najmądrzejszych na świecie, a mimo mądrości brakowało im czegoś, co nam przypadło w udziale. Czym jest mądrość, spryt, uczony pogląd na świat wobec miłości? — Bagatela, wątpię czy w tym domu aforyzmów wygłoszono kiedyś coś równie mądrego i prawdziwego. Dzięki Bogu, mamy lepszą cząstkę. — Uścisnął żonę, a sześciu elektorów brandenburskich i królów pruskich spoglądało na nich dumnie ze ściany. Usiedli w krzesłach stojących koło okna i patrzyli w ciemną, wąską ulicę. Frank zaczął wyliczać wszystkich wielkich ludzi, którzy wyglądali przez te same okna, a więc: Tennyson, Ruskin, Emerson, Mili, Frondę, Mazzini, Leigh, Hunt… gdy przerwała mu wchodząca właśnie matrona. W rogu pokoju stała szafka z drobnymi pamiątkami. Ozdobne bileciki od Goethego pokryte bardzo wyraźnym, jakby chłopięcym pismem. Karteczki, które Carlyle umieszczał na podarunkach dla żony. Na jednej widniał napis: ,,Niech wszystko dobre spotyka moje kochanie podczas przebywania w zatoce teraźniejszości, a także i na wielkim oceanie, do którego ta jest wstępem. Amen. Amen. T.C.” Na innej, datowanej 1850: Wiele lat życzę mojej małej Jeannie i oby najgorsze już przeszły. Cokolwiek jest w mej mocy zrobię, aby z mej winy nie czuła braku. Niech ją Bóg błogosławi”. Dziwne, że ten apostoł surowości i trwałości obyczajów zdolny był do tak serdecznych wynurzeń. — To jest jej sypialnia — oświadczyła matrona z powagą. A to jest owo stare, czerwone łóżko — wykrzyknął Frank. Wyglądało ono sztywno i obco bez obicia i pościeli. — Należało niegdyś do matki pani Carlyle — tłumaczyła matrona. — O nim wspomina w listach, że musiała je rozebrać na sztuki. — A czemu rozbierała je na sztuki? — zapytała Maud. — Lepiej nawet nie pytać kochanie. — O tak, pan ma rację! Gdy się je raz wniesie do starego domu, wynieść bardzo trudno. Pani Carlyle była jedną z najbardziej pedantycznych kobiet w Szkocji. To ubieralnia, w kącie stoi jego laska. Proszę zobaczyć, co napisano na szybie. Był to rzeczywiście dom wspomnień. Na szybie widniał napis diamentem: „John Harbel Knowles umył wszystkie okna w tym domu i kilka z nich pomalował w osiemnastym roku swego życia. 7 marca 1794 r.” — A kto to był? — zapytała Maud. — Nikt nie wie, panienko! — zwykle wszyscy, wszędzie i zawsze, brali Maud za panienkę. Frank obejrzał napis z uwagą. Był to syn gospodarzy domu i młody arystokrata, który wcześniej nie wziął się do żadnej roboty — zadecydował. Matrona zdziwiła się. — Skąd pan to wie? Co wspólnego mógłby mieć zwyczajny robotnik z takim nazwiskiem jak John Harbel Knowles albo z diamentem umieszczonym prawdopodobnie w pierścionku? I kto by się poważył pisać na czyimś oknie? I dlaczego chwalił się robotą, jakby miał do niej pierwszy raz w życiu sposobność. Pomalowanie kilku tylko okien nie wskazuje również na zawodowca Twierdzę stanowczo, że była to pierwsza praca syna państwa domu. — Być może, iż ma pan rację, ja o tym nigdy jeszcze nie myślałam — rzekła matrona. — Tu jest pokój sypialny samego Carlyle’a, w którym sypiał przez czterdzieści siedem lat. W tej szkatule jest jego maska pośmiertna. Przykre wrażenie robiła ta trupia twarz, biała i sztywna, leżąca w tym samym pokoju, w którym tyle razy spoczywała żywa głowa filozofa. Maud i Frank patrzyli na nią długo w milczeniu. Była to twarz o profilu orlim, odmienna zupełnie od wszelkich portretów Carlyle’a. Wpadnięte policzki, zaciśnięte bezzębne usta, ostro zakończony nos i głębokie oczodoły stanowiły całość, którą niegdyś ożywiał duch tak potężny. W rysach twarzy malował się spokój i jakby zdziwienie. — Mówią, że dwóch tylko ludzi na świecie miało tak samo oddalone ucho od czoła, a to Napoleon i Gladstone — rzekła matrona. — Oto twarz szlachetnego człowieka, gdy zakończy czynny i męczący żywot — mówił Frank — wierzę, że gdzieś w innym wymiarze Tomasz Carlyle, bez kataru żołądka i Joanna Wels, bez nerwów, znają się i kochają. — Miło to pomyśleć — zawołała Maud — jakże słodka wydawałaby się nam śmierć, gdybyśmy mogli być tego pewni. Matrona uśmiechnęła się pobłażliwie, wyższa swą znajomością „skróconego katechizmu”. — Tam nie ma ślubów ni małżeństw — wyrecytowała, kiwając głową przecząco. — Tu jest pokój gościnny, w którym sypiał Emerson, gdy przyjeżdżał. A teraz pokażę państwu gabinet. Był to dziwny pokój, który sam Carlyle kazał oddzielić w specjalny sposób, mając nadzieję, że nie dojdą go w nim hałasy ulicy, pianie kogutów, a przede wszystkim dźwięki gam wygrywanych wciąż na fortepianie przez jakąś sąsiadkę. Kosztowało go to sto funtów i okazało się, że gabinet jest niemożliwy do użycia; w lecie z powodu gorąca, a zimna w zimie. Przy tym jest tak skonstruowany, iż odbija każdy szmer. Był to pokój jasny i obszerny, mógł pomieścić wiele książek. Były tam jeszcze różne druki i pakiety listów w oszklonej szafie. — Oto jedna z jego fajek — pokazywała matrona — kazał je sobie przysłać z Glasgow. A to jest pióro, którym napisał Fryderyka. Popatrzyli na stare pogięte gęsie pióro, zniszczone dokonaniem wielkiego dzieła. Ono mogło się pochwalić, że wypełniło swoje przeznaczenie. Leżący obok kawał zwęglonego papieru zwrócił uwagę Franka. — Popatrz Maud — zawołał. — To jest kawałek ze spalonej Rewolucji francuskiej. — Ach tak, pamiętam, pożyczył manuskrypt przyjacielowi i ten go spalił przypadkiem. — Co za cios, co za straszny cios! I pomyśleć, że powiadomił żonę w ten sposób: Biedny Mili jest bardzo zmartwiony tym wypadkiem. To najpiękniejszy rys Carlyle’a. O, tu jeszcze jedna kartka, jak on ładnie pisał wtedy… — Proszę przeczytać ten list — rzekła matrona. Był to list Carlyle’a do wydawcy, w sprawie zniszczonego dzieła: „Niech mnie pan nie żałuje, ale raczej uważa za wyścigowca, który potknął się wprawdzie, ale wstanie i biec będzie”. — Widzisz, czym jest prawdziwe nieszczęście dla mężnego człowieka — mówił Frank — wzniosło go do poziomu bohatera. Ciekawe, że nie mógł znieść piania koguta. Jak skomplikowana jest natura ludzka, jak wysoko może się człowiek wznieść, a przy tym podlegać drobnostkom. Gdy będę miał gabinet do pracy, te słowa każę sobie wypisać gdzieś na widocznym miejscu. One same są warte pielgrzymki do Chelsea. To stwierdzenie wywołał sławny napis: „Wypoczynek? A czy nie dość mi będzie spoczywać przez wieczność całą!” Spokojna maska pośmiertna dodawała tym słowom siły i wartości. Frank zapisał je na jednym z biletów wizytowych żony. Obeszli już całe mieszkanie, ale matrona, ujęta ich entuzjazmem, chciała jeszcze coś pokazać. Zeszli do ogródka. Była tam kamienna ławka, na której filozof palił fajkę, Sit ?nie twarde i niewygodne. W innym miejscu były ślady altanki, którą zrobiła pani Carlyle, aby jej przypominała wieś. Dalej ścięty pień orzecha. Poszli też na grób psa Nera, najsławniejszego z foksterierów. W końcu zaszli do ciemnej, ponurej kuchni, gdzie gospodarzył szereg często zmieniających się sług, o których wzmianki spotykamy w Listach i Dzienniku. Biedaczki, mieszkanki podziemia pracujące ciężko dla innych, ostro przywoływane do porządku. Biedaczki, ograniczone w swoich marzeniach i nadziejach na przyszłość. Tak myślał Frank, spozierając wokół siebie — I pomyśl, ani słówka współczucia dla nich, tylko narzekania we wszystkich listach. Pióro jego wysławiało godność i wielkość człowieka, a gdzie godność tych biednych dziewcząt, dla których miał tylko ostre, zgryźliwe słowa. — Jemima by się na to nie zgodziła — rzekła Maud. Przyjemnie było znaleźć się znowu na dworze, ale dopiero pośród zieloności Woking Maud otrząsnęła się z wrażenia, które wywarł na niej dom pełen pośmiertnych wspomnień. — Ty masz dopiero dwadzieścia siedem lat — zauważyła, wychodząc ze stacji. Często tak zaczynała rozmowę w środku, w dalszym ciągu jej myśli. — Cóż z tego, kochanie? — Gdy Carlyle miał dwadzieścia siedem lat nie wiedział, że dokona tego wszystkiego. — Zapewne. — A jeżeli się wtedy ożenił, to jego żona miała względem niego takie uczucia jak ja względem ciebie. — Zdaje się. — A więc nie ma żadnej gwarancji, że ty nie staniesz się taki sam. — Mianowicie? — Jak Carlyle. — Przysięgam! — wykrzyknął Frank i weszli śmiejąc się w furtkę ogródka. OSTATNIE DŹWIĘKI DUETU Niejedno młode małżeństwo czuje dobrze, że nie ma raju we troje, ale zwykle zjawia się po jakimś czasie mały hałaśliwy intruz i przerywa słodkie sam na sam. Przyjście trzeciego jest i dla nich, i dla niego początkiem nowego życia; życia które jest może pożyteczniejsze i wznioślejsze, ale wymaga wielu poświęceń i wyrzeczeń. Różowe stworzonko o błyszczących oczkach zabiera dla siebie część pieszczot i troskliwości, a samo jego przyjście kosztuje matkę tyle, iż serce jej ku niemu się zwraca. Co do mężczyzny, to rzecz ma się inaczej. Do dumy ojcostwa przyłącza się rozżalenie; cierpienia, które przebyła żona, pozostają mu w pamięci długo, choć ona już o nich nie myśli. Jego zmartwienia, obawy, bezradność dają mu w owym domowym wydarzeniu rolę dużą, ale niewdzięczną. Nadszedł czas, w którym Maud zaczęła chorować, potem polepszyło jej się, a gdy minęło kilka miesięcy, wszelkie oznaki zaczęły zapowiadać, że zbliża się dzień, o którym sama myśl napawała jej męża przerażeniem. Ona zaś patrzyła w przyszłość pogodnie, ze spokojem i odwagą, którą zwykle okazują kobiety. Jego myśl o tym nie opuszczała dniem ni nocą; nieraz o świcie, wtedy gdy człowiek jest najpodatniejszy na wszelkiego rodzaju zwidy, zrywał się drżący i zlany zimnym potem. Nerwy miał dobre, u dentysty wysiadywał najcierpliwiej w świecie, ale cóż warta wszelka filozofia i hart, gdy cierpi ukochana? Lękał się i denerwował przekonany, że nikt tego nie spostrzega. Mężczyzna wierzy zawsze, iż potrafi cokolwiek ukryć przed kochającą kobietą. Maud obserwowała go w milczeniu i snuła plany. — Wiesz, kochanie — odezwała się pewnego wieczoru — że gdybyś mógł dostać tydzień urlopu, to dobrze byłoby skorzystać z zaproszenia pana Mildmay i spędzić parę dni w Norway. Frank popatrzył na żonę osłupiały. — Co? Teraz? — No tak, teraz, zaraz. Właśnie teraz? Maud spojrzała nań z ogromną i serdeczną szczerością. Kobieta takiego spojrzenia używa jedynie wtedy, gdy chce oszukać. — Tak, kochanie, to wzmocniłoby twoje nerwy przed następnym tygodniem. — Więc wiesz, że to nastąpi za dwa tygodnie? — Tak, a byłoby mi bardzo miło wiedzieć, że jesteś spokojny. — Ja? A co to ma do rzeczy, jak ja się będę czuł? W każdym razie, nie ma mowy. — Nie dostałbyś urlopu? — Owszem, bardzo łatwo. — Więc jedź. — Zostawić cię samą! — Ależ wrócisz na czas. — Tego nie można być pewnym! Nie Maud, tego nigdy bym sobie nie przebaczył. Nie przyszłoby mi to nawet do głowy. — Ale, gdy ja proszę? — Dosyć Maud, kwestia jest przesądzona. Gdy Frank się raz zdecydował, odwieść go było niepodobieństwem. Doznała przy tym zabawnego uczucia. Była jednocześnie zadowolona i zmartwiona porażką, ale ponieważ uczucie zadowolenia przeważało, uściskała upartego męża. — Jesteś uparciuch! Ale może masz rację, a ja wolę, byś był wtedy w domu. To prawda, że nigdy nie można niczego wiedzieć na pewno. Jeżeli niewiasta prowadzi kampanię wybiegów, może jedną lub więcej potyczek przegrać, ale zwycięstwo na pewno przy niej zostanie. Mężczyzna rozprasza swą uwagę na wiele pomniejszych szczegółów, a ona koncentruje ją w jednym punkcie. Maud postanowiła dopiąć celu i była przekonana, że się jej uda. Próbowała tu i tam, przez swoją matkę, przez bliższych znajomych, ale na próżno. Oczekiwane przejście nie przerażało jej ani na chwilę, ale myśl, że Frank będzie cierpiał, była jej strasznie przykra. Wyobrażała sobie, co przechodziłaby będąc na jego miejscu. Różnymi, mądrze obmyślanymi sposobami, starała się go oddalić, ale wszystko rozbijało się o jego mocne postanowienie. Nagle spostrzegła, że już za późno. Ta pewność przyszła pewnego dnia wczesnym rankiem, a on leżąc tuż obok, nie domyślał się niczego. Przed wyjściem przyszedł do niej raz jeszcze. — Nie jadłaś śniadania kochanie? — Nie, nie jestem głodna. — Może, jak wstaniesz… — Wiesz, na razie wolę poleżeć. — Czyżby…? — Ale gdzież tam, właśnie chcę się polenić, aby mieć dużo sił w przyszłym tygodniu, gdy ich będę potrzebowała. — Najdroższa, oddałbym dziesięć lat mego życia, aby już mieć ten przyszły tydzień za sobą. — Tak, tak, naturalnie. — Głuptasku. Myślę, że lepiej abyś została w łóżku. — Nawet mnie trochę głowa boli, nic wielkiego, ale zawsze… — Może zawołać doktora Jordana, aby ci coś zapisał? — Tak sądzisz? Rób jak chcesz! Mógłbyś wstąpić do niego idąc na stację i powiedzieć żeby zaszedł do mnie? I tak wezwany doktor zastał czekające nań nader ważne zadanie. Gdy Frank wyszedł napisała do niego bilecik, który zastał, powróciwszy o piątej po południu, w przedpokoju na stole. Równocześnie zauważył, że w domu panuje głębokie milczenie. Z niecierpliwością otworzył kopertę. Kłamliwe pismo brzmiało. „Mój drogi. Głowa boli mnie ciągle i doktor Jordan jest zdania, że powinnam leżeć jak najspokojniej i nic nie mówić. Gdy mi się zrobi lepiej, zaraz przyślę po ciebie. Na razie lepiej do mnie nie zaglądaj. Pan Harrison obiecywał, że przyjdzie, aby ci pomóc posadzić cebulki. Zajmij się tym i nie niepokój się o mnie, gdyż potrzebuję jedynie wypoczynku”. Było mu bardzo przykro nie słysząc szmeru jej sukni, który zjawiał się natychmiast po szczęknięciu klucza w zamku. Przedpokój i jadalnia wydały mu się dziwnie ponure bez widoku wesołej twarzyczki. Przeszedł je na palcach i spojrzawszy przez okno, ujrzał swego sąsiada idącego przez ogród z koszykiem w ręku. Otworzył mu drzwi z palcem na ustach. — Nie hałasuj, Harrison — rzekł — moja żona jest cierpiąca. Harrison gwizdnął z cicha. — Może… — Nie, nie, nie to. Tamtego oczekujemy dopiero w przyszłym tygodniu. Siadaj i zapal fajeczkę. Bardzo ładnie z twojej strony, że przyniosłeś sam te cebulki. — Zaraz pójdę po więcej. — Poczekaj chwilę, zaraz pójdziesz. Usiądź tymczasem i zapal fajeczkę. Ktoś tam chodzi na górze. To pewnie Jemima, ona ma taki ciężki chód. Żeby tylko nie zbudziła Maud. Przypuszczam, że wszystkie mają ataki bólu głowy w tych warunkach. — O tak, moja żona też miewała. Nie, dziękuję ci, dopiero co wypiłem herbatę. Ale ty źle wyglądasz, Crosse. Nie bierz tego zanadto tragicznie. — Po prostu nie mogę o niczym innym myśleć. A jeżeli coś złego się stanie, to co ja zrobię? Nie miałem pojęcia, że można się tak denerwować. A ona jest święta, po prostu święta, bez cienia egoizmu. Nie zgadłbyś co chciała zrobić. — Cóż takiego? — Wiedziała czym będzie dla mnie bezczynne siedzenie, podczas gdy ona przechodzić będzie te straszne rzeczy. Dziwnym sposobem odgadła co się dzieje w mojej duszy. Chciała mnie koniecznie zwieść co do ostatecznego terminu i pod jakimkolwiek sposobem oddalić z domu. Robiła różne spiski i to tak mądrze, że byłaby mnie naprawdę zwiodła, gdyby nie jakiś głos wewnętrzny, który mnie ostrzegł. Zanadto nalegała i dlatego przejrzałem. Ale pomyśl, jak to odważnie z jej strony zważać na mnie i chcieć ponosić wszelkie cierpienia samej, a mnie ich oszczędzić. Chciała koniecznie abym jechał do Norway na golfa. — Niewielkie ma widać wyobrażenie o twoim sprycie, jeżeli sądziła, że jej się to uda. — Rzeczywiście, w tym punkcie zwieść mnie nie można, ani też sądzić, że instynkt mój nie wskaże mi kiedy ona będzie mnie potrzebować. Ale to jest szlachetny rys. Czy cię to nie drażni, że ciągle o tym mówię. — Mój drogi, tego ci trzeba, zanadto się starasz wszystko w sobie ukryć. To ci może zaszkodzić. Całe to przejście nie jest tak straszne jak opowiadają. — Tak sądzisz? — Miałem przecież tego przykład już dwa razy. Pewnego pięknego poranka pojedziesz jak zwykle do miasta, a gdy wrócisz będzie już po wszystkim. — O nie, zapowiedziałem w biurze i jeżeli zauważę, że to już, nie ruszę się z domu. Może mówić co chce, a ja wiem dobrze, że moja obecność doda jej sił i odwagi. — Możesz nie spostrzec. Frank roześmiał się szczerze. — Zobaczymy — rzekł — więc ty wiesz z doświadczenia, że to nie jest tak bardzo straszne? — Nie, przemija prędko. — Prędko, co ty nazywasz prędko? — Jordan za pierwszym razem był u nas sześć godzin. — Boże wielki, sześć godzin! — Frank otarł spocone czoło. — Musiały ci się wydawać sześcioma latami. — No tak, trwały dość długo. Pracowałem wtedy w ogrodzie. Powiem ci w sekrecie, trzeba się czymś zająć i wówczas czas prędzej mija. — To dobra rada. Jak tu coś dziwnie pachnie, czy czujesz ten delikatny, słodkawy apetyczny zapach? Może mi się tylko zdaje. Moje nerwy są rzeczywiście naprężone od jakiegoś czasu. Ale to wyborna myśl o tej robocie. Chciałbym mieć wtedy jakąś okropnie ciężką pracę. Może wykopać wszystko z ogrodu za domem i posadzić przed domem? Harrison roześmiał się. — Poradzę ci coś mniej heroicznego — rzekł — schowaj te cebulki i posadź je wtedy. Ale muszę pójść po następne; nie kłopocz się drzwiami, zostawię je otwarte, bo za pięć minut wracam. — A ja zaniosę te do cieplarni — rzekł Frank. Wziął koszyk z cebulkami i ułożył je porządnie na półce w małej cieplarni, przylegającej do domu. Stamtąd wyszedł do ogrodu i po chwili usłyszał w pobliżu niby miauczenie kota. Nie było ono głośne, ale wytrwałe z regularnymi przerwami dla zaczerpnięcia powietrza. Wziął grabie i zaczął rozgarniać krzaki pod oknem sypialni. Ten potwór mógł obudzić Maud i trzeba go było koniecznie wypłoszyć. Nie zobaczył go wprawdzie, ale gdy postukał grabiami i parę razy zawołał: psik, pisk ustał i Frank wrócił z pustym koszykiem do jadalni. Teraz zapalił fajkę i oczekiwał powrotu Harrisona. Wtem kot odezwał się znowu. Odgłos nie był tak wyraźny jak w ogrodzie, pomyślał więc, że to może nie szkodzi. Miał wielką ochotę pójść na górę i zaglądnąć czy Maud śpi jeszcze. Jeżeli Jemima albo ktokolwiek inny mógł spacerować w grubych butach tam na górze, to nie było obawy, aby on miał narobić za wiele hałasu. Ale Maud pisała wyraźnie, że sama go zawezwie, więc lepiej zaczekać. Wyglądał przez okno i zawołał parę razy: psik. Potem usiadł w fotelu plecami do drzwi. Ktoś nadszedł i stanął w drzwiach. Frank kącikiem oka, bez odwracania głowy, dostrzegł, że niesie coś w rękach. Pomyślał, że Harrison mógłby zachowywać się ciszej, więc rzekł chłodno nie odwracając głowy: — Zanieś je do cieplarni. — Dlaczego do cieplarni? — Bo tam je zwykle trzymam; połóż na półce albo do kubełka na węgle, gdzie chcesz zresztą, tylko nie rób takiego hałasu. — No wiesz, Crosse… Wtem Frank skoczył na równe nogi. — Ten przeklęty kot wlazł już do pokoju. I odwróciwszy się ujrzał poczciwą pomarszczoną twarz doktora Jordana. Ten ostatni niósł w ramionach podługowate zawiniątko z brązowego szala. W jednym miejscu był otwór, przez który wychodziła malusieńka piąstka. Rączka wykonywała poruszenia zakreślające koła w powietrzu, tak jakby jej właściciel chciał okazać swą radość z powodu szczęśliwego przybycia: Oto jestem, moi drodzy, hurra, hurra, hurra! zdawała się wołać rączyna. Frank ujrzał za piąstką szeroko otwartą buzię, różowy guziczek w miejscu nosa i dwoje oczu o powiekach zamkniętych i zaciśniętych tak uparcie, jakby posiadacz ich przysiągł sobie, że za nic i nigdy pod żadnym warunkiem nie zechce oglądać świata, w którym nagle się znalazł. Frank upuścił fajkę i stał jak skamieniały przed niespodziewanym zjawiskiem. — Co to jest? — Dziecko! — Dziecko, czyje dziecko? — Pańskie, naturalnie. — Moje dziecko!… Skąd… skąd się wzięło? Doktor Jordan wybuchnął śmiechem. — Wygląda pan jak człowiek zbudzony ze snu — rzekł — żona pańska była cierpiąca cały dzień, ale teraz już wszystko dobrze, a ten oto pański syn i spadkobierca jest najwspanialszym chłopcem jakiego widziałem w życiu, ponad siedem funtów żywej wagi. Frank był człowiekiem dumnym do ostatecznych granic. Nigdy nie okazał wzruszenia. Może gdyby znalazł się sam, gdy przez serce przepływała fala szczęścia unosząc z sobą wszystkie obawy i złe przeczucia, byłby upadł na kolana i modlił się. Ale szczera modlitwa płynie z serca, nie z kolan, więc całą siłą myśli i uczucia dziękował w duszy Przedwiecznemu, który działa nie oglądając się na nic. Doktor widział przed sobą człowieka bladego, ale spokojnego i znalazł, że dziwnie mało jest wzruszony. — No i cóż? — rzekł niecierpliwie doktor Jordan. — Czy ona ma się dobrze? — O tak, czyż pan nie weźmie swego syna na ręce? — Mogę pójść do niej? Myślę, że pięć minut nie zaszkodzi. Doktor Jordan opowiadał później, że Frank był na górze trzema susami, a pielęgniarka mówiła, że spotkawszy go uszła ledwie z życiem. Maud leżała w łóżku z twarzyczką równie bladą jak poduszka. Usta jej były prawie białe, ale uśmiechnięte. — Franku! — Moja najdroższa maleńka! — Nic nie wiedziałeś, co? Powiedz, prawda, że nic nie wiedziałeś? I dopiero to zapytanie przełamało niemądrą dumę, która trzymała wzruszenie na uwięzi. Frank padł na kolana przy łóżku i ukrywszy głowę w poduszkach zaczął łkać tak, jak nie łkał od dzieciństwa. Nie widział nawet doktora, gdy ten ostatni podszedł i wziął go za ramię. — Niech pan już idzie — rzekł. — Przykro mi, że robię z siebie wariata — rzekł Frank, czerwieniąc się po uszy — ale to ponad moje siły. — Panie — odpowiedział doktor — winien panu jestem przeprosiny, gdyż źle pana osądziłem. Teraz ubierają pańskiego syna i za dużo tu mężczyzn w sypialni. Frank zszedł na dół. Zmrok zapadał, on usiadł, zapalił fajkę i oparłszy łokcie na kolanach, a głowę na rękach patrzył w niebo osnute zmrokiem wieczoru, na gwiazdy rozbłyskujące w fioletowej przestrzeni. Wokoło była głęboka cisza, jedynie jakiś spóźniony ptaszek zaćwierkał parę razy w krzewach ogrodowych. Na górze słyszał szmery, kroki, głosy, a między nimi jego głos, głos nowego człowieka. I gdy przysłuchiwał się temu krzykowi czuł doskonale, że odtąd wiele zmieni się w jego życiu, że od tej godziny jakkolwiek harmonijnie ułoży się im życie, to zawsze brzmieć będzie trio, a nie miły i kochany duet. TERCET (WYJĄTEK Z LISTU PANI CROSSE DO AUTORA) Dziwne to bardzo, że Pan tak trafnie twierdzi, iż nasz mały jest śliczny, a dalej wspomina, że różni się bardzo od innych dzieci. To prawda: Frank i ja zastanawiamy się, skąd Pan to wie? Oboje znajdujemy, że to dowód Pańskiej wielkiej inteligencji. Chcę Panu coś opowiedzieć o małym, skoro Pan o to prosi, ale Frank mówi, że szkoda zaczynać zważywszy, że w domu jest tylko jedna ryza papieru. W każdym razie będę pisać zwięźle i krótko, nie dlatego, że nie mam o czym (nie wyobraża Pan sobie nawet co to za milusieństwo), ale dlatego, że może zbudzić się lada chwila. Wtedy mogłabym posługiwać się tylko jedną ręką, a drugą musiałabym poruszać zabawkę zrobioną z kolorowych piórek, a wtedy trudno jest wyrażać się jasno i zrozumiale. Wie Pan dobrze, że nie mam zwyczaju spisywania i klasyfikowania mych wrażeń, więc proszę wybaczyć, jeżeli ten list wyda się Panu niemądry. Frank zrobiłby to bez porównania lepiej. Ale malec ma tyle przyzwyczajeń i milutkich minek, że powinnam napisać coś o tym. Może najlepiej będzie jeżeli opiszę jeden dzień jego życia — każdy jest podobny do drugiego. Nikt nie powie, że mój syn nie jest systematyczny. Pierwsza rzecz, którą robię rano, to zajrzeć do kołyski i zobaczyć, czy jeszcze śpi, choć wiem dobrze, że nie obudził się, bo oznajmiłby to nader głośno: Kochani! Pomimo to zaglądam i widzę, że wszystko jest jak było, a dziecka nie widać od razu, tylko po chwili rozróżniam mały, różowy, zadarty nosek. Gdy tak stoję nad kołyską, słyszę westchnienie, taki głęboki rozkoszny oddech, równocześnie pod pierzynką powstaje trzęsienie ziemi, ukazuje się mała piąstka i zaczyna opisywać kółka. On umie tak ślicznie, wesoło poruszać piąstkami. Otwiera jedno oczko, tak jakby chciał się przekonać, czy można bezpiecznie otworzyć i drugie, i wtedy stwierdziwszy, że flaszeczki z mlekiem nie ma tam, gdzie ją przed zaśnięciem zostawił, wydaje żałosny pisk. W jednej chwili znajduje się u mnie na rękach i zabawia się koronką od różowego szlafroczka. Gdy spostrzeże, że czeka na niego wyborna, ciepła kąpiel, staje się wesoły, śmieje się i gwarzy sam do siebie. Musiało mu się kiedyś, zanim przyszedł na świat, przytrafić coś bardzo śmiesznego, bo nic, co zaszło od jego urodzenia, nie usprawiedliwia wyrazu intensywnej wesołości, który można spostrzec w jego oczach. Gdy się śmieje staje się podobny do wesołego, bezzębnego mnicha, taki tłuściutki i jowialny. Interesuje się wszystkim co widzi wokół siebie. Wodzi oczami za niańką krzątającą się po pokoju, wygląda oknem, przypatruje się krytycznie moim włosom i sukni. Lubi niedbałą fryzurę, a jaskrawa krawatka lub błyszcząca broszka zwracają zawsze jego uwagę i wywołują uśmiech. Najdziwniejszy jest ten uśmiech. Gdy leży i rozgląda się swymi dużymi, poważnymi, niebieskimi oczami, nagle cała twarzyczka mu się rozjaśnia, usteczka poczynają zabawnie drgać w jednym rogu i buzia pokrywa się dołeczkami. Wygląda słodko i niewinnie, a zarazem śmiesznie i sprytnie. Jego niemądra mama ma ochotę śmiać się i płakać jednocześnie. Potem przychodzi kąpiel i wtedy okazuje nam wielki brak zaufania. Kąpać się lubi, ale jest przekonany, że tylko jego własne wysiłki ratują go od utonięcia, więc zaciska rozpaczliwie piąstki, a nóżkami fika cały czas energicznie. Każdemu ruchowi matki i niańki przygląda się podejrzliwie. Ubiera się chętnie i uśmiecha radośnie póki sobie nie przypomni, że należy mu się śniadanie. Wtedy uśmiech znika, twarzyczka czerwienieje ze złości, pokrywa się zmarszczkami i rozlega się rozpaczliwy wrzask. Jeżeli flaszka nie ukaże się natychmiast, wyje okropnie i bije pięściami w powietrzu, dopóki jej nie dostanie. Czasem bardzo przypomina ojca. Ciągle rozgląda się za butelką, czasem chwyci mój palec albo kawałek sukni, albo cokolwiek innego i niesie do ust, a gdy spostrzeże to nie to czego chciał, odrzuca z wielką złością. Gdy wreszcie otrzyma swoją flaszkę, staje się najszczęśliwszym stworzeniem na świecie i ssie długimi haustami, wydając jeednocześnie pomruk zadowolenia. Po tym wszystkim, umyty i najedzony gotów jest do zabawy, która polega na obserwacji. Przekonana jestem, że po ojcu odziedziczył zdolność do obserwacji, refleksji i że zbiera różne wrażenia na późniejszy użytek. Myślałam dawniej, że dzieci są głupie i bezmyślne, może inne dzieci są takie, ale on nie jest bezmyślny ani obojętny. Czasem jest rozbawiony, czasem zły, nierzadko poważnie czymś zainteresowany, ale zawsze ożywiony i zajęty. Gdy wchodzę do pokoju patrzy zawsze na moją głowę, a jeżeli mam na sobie kapelusz ogrodowy z kwiatami, cieszy się. Woli perkal od jedwabiu. Gdy mu się przyglądam, uderza mnie jak można było powziąć teorię o grzechu pierworodnym. Patrzę w cudowne, niewinne oczy dziecka i rodzą się poważne wątpliwości. Lubię w nie patrzyć, czasem wydaje mi się, że spostrzegam w nich jakby ślad wspomnienia o innym życiu, zdaje się, że gdyby umiał mówić opowiedziałby nam ciekawe rzeczy. Raz siedząc przy kołysce… O! przepraszam, słyszę że jego królewska mość mnie wzywa. Szkoda! Do widzenia. Szczerze Panu oddana Maud Crosse PS. Nie miałam czasu przeczytać tego listu, ale twierdzę stanowczo, jeżeli dotąd tego nie uczyniłam, że to jest nadzwyczajne dziecko!