16344

Szczegóły
Tytuł 16344
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

16344 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 16344 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

16344 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Danuta Mostwin Cień księdza Piotra. Babce mojej. Paulinie W pracy nad powieścią Cień księdza Piotra spotkałam się z pomocą wielu osób. Były to przekazyi pamiętniki mojej matki, listy odmojej rodziny,Ważnąpozycją była ofiarowana mi Monografia. historyczna, społeczna, i gospodarcza powiatu 3'anowskiego opracowana przez Wacława Stefana Flisińskiego, z którym przez długie lata, aż do jegośmierci w Nowym Jorku, byłam w bliskim kontakcie listownym. Wacław Stefan Flisiński,emigrant, z benedyktyńską cierpliwością i dokładnością poświęcił wiele lat swegożycia studiom nadrodzinnym powiatem janowskim,nie omijając najmniejszego strumyka czy historii przydrożnej kapliczki. Drugi maszynopis jego Monografii znajdująsię w zbiorach Biblioteki im. Łopacińskiego w Lublinie. D. M. Katarzyna Był rok 1863. Skwarne lipcowepopołudnie. Brzegiem lasu,niewysoką skarpą wzdłuż piaszczystej zbielałej od upałówdrogi prowadzącej z Dzierzkowic do Kraśnika, szła dziewczyna. Była boso, a wysokie pokostkę buciki niosła przewieszone sznurowadłami przez rękę. Słońce stałowprost nad drogąna niebie gładkim, bez obłoków, a las po obu stronach drogiciemniał nieruchomy i rozgrzany. Młode buki i brzozy, dzikieróże, jeżyny i leszczyna stały jakpłytka po brzegach wodarzeki niebezpiecznej, pełnej cieni, wirów i strachów. Dziewczyna była wysoka, krzepka, w taliiszczupła, bosenogimiała drobne i wąskie w przegubach dłonie. Pod chustkąmodrą, związaną na karku, czoło miałaniskie, twarz łagodnieowalna, brwi nad oczami niebieskimijak chustka jasne, szerokie. Coraz to ocieraławierzchemdłoni kropelki potu, co jejz czoła spływały na policzki. Szła zrazu szybko, a potem coraz wolniej, przystając, bo jejsię długaniebieska w białyrzucik spódnica zaczepiała o kolce głogu, i odwracałasię wsteczna drogę, patrząc, czy kto nie nadjeżdża. Przystanęła, bo zzazakrętucały wtumanie kurzu nadjeżdżałwóz. Jechał ostro,żenim zdążył zeskoczyć na drogę,już ją dopędzit. Podwieźcie! krzyknęła. .Furman wychylił się, zwolnił, ale koni nie zatrzymał, spojrzałna nią oczami ciemnymi, brwi miał nad nimi jak czarna gruba krecha, zmarszczoneteraz, gdy się jej przyglądał,noswydatny, zakończony szponiasto jak dziób sowi. Włosyczarne spadały mu ns wilgotneod potu czoło. Usta pod czarnym wąsemmiał wąskie, skrzywione. Uśmiechnęła się,wyciągnęłarękę, aby się chwycić wozu, ale on zamachnął sięnanią batem,aż krzyknęła przerażona, uskoczyła. Podciąifeonie. Wdrapała się na skarpę. Oczy miała pełne łez i z żalu,iprzerażenia. Nad drogą stal kurz,a wóz zniknął już za zakrętem. Szła dalej wzdłuż niewielkiej poręby,na której czerwieniły się z daleka poziomki, i już miała przysięść, żebysobie narwać jagód, aż spostrzegła, że wóz zawrócił. Leciał. z powrotem z trzaskaniem bata, a furman rozglądał się zanią. Poderwałasię, widoczna na porębie, chciała uskoczyćza drzewo, ale już ją dostrzegł. Zatrzymał konie. Wyskoczył. Dopadł jednym susem. Zasłoniła się przed nim rękami i cofała się dalej w poręby, aż upadfca rozgniatając niebieskąspódnicą poziomki. Pochylił się nad nią i chwyciłzaręce. Dziewczyno dyszał gdzie ty tu się sama włóczysz? Podniosła się. Nie wasza sprawa. Siadaj nawóz powiedział łagodnie. Podwiozę. Nie chcę ja waszego podwożenia powiedziała hardo. Zostawcie. Spojrzała na niego. Młody był, barczysty, wysoki, że mówiąc do niej musiał się schylać. A ja ci mówię, siadajna wóz. Pobiegłaprzed siebie. Ale nie umknęła mu nawet kilkukroków, chwycił ją wpół,przerzucił sobieprzez ramię, zaniósł na wóz, posadził koło siebie na koźle, a że się opierała,trzymał mocno w talii, a drugą ręką trzepnął lejcami. Wioo! Ruszyli w kurzu i gorączce. Las tubył gęsty po obu stronach. Dopiero jak wjechali pod górę zwolnił, spojrzał jejw oczy z bliska, aż poczuła jego oddechna twarzy. Jak ci na imię? Kasia. A wam? Stach. Uśmiechnęła się. Usta miałapełne, zęby szerokie i dużąmiędzy nimi przerwę. Przez tę szczerbę sepleniła i czerwieniła się wiedząc, że sepleni. A nieboisz się tak sama przezlas? Nie bałam się. Wassię przestraszyłam. Bogu dziękuj, żem dziś tu jechał. Spojrzała na niegozdziwiona. Skąd wy jesteście? A stąd roześmiał się z lasu. Ale was nigdzie nie widziałam. Rozglądał się, koniejeszcze bardziej zwolnił, jakby nasłuchiwał, i znówlejcami ruszył, popędził i pochylającsię doniej. ustami tuż przy jej twarzy, szeptał: To ty nie wiesz, cosię teraz w lasach wyrabia? Co? To ty, dziewczyno, żyjesz naświecie, obok tu żyjeszi nic nie wiesz? Przecież ciebie bytu mogli. Patrzyła na niego przerażona, bo wydało jej się, że mówi . terazpoważnie,zatroskany, i przysunęła się bliżej jeszcze3^, do niego. to Matka ci tak pozwoliła? Ojciec? '' Ja sierotapowiedziała. Zciotką mieszkam na Podlasiu. Nie będziesz to ty Gościeradówna? Tak. A wy? Kulczyba. Ach. ,. szepnęła,bo słyszała o nim i wydawał jej sięz tych opowiadań straszny i tajemniczy. Roześmiał się. A co wiezieciedo miasta? Oj, nie pytaj, co wiozę, bo sięjeszcze dopytasz. Jechali w milczeniu, a drogawyprostowywała się i szła już terazrówno, konie ciągnęły same, a od lasugęstego tu bardzo zaczął padać cień. Objął ją przez plecy, przyciągnął jeszczedo siebie. Kasiu. Co? Odwróciła się do niego twarzą. Ładna jesteś1 sm nawet przez chwilę zapomniał, że siedzieli na wozie,w którym wiózł powstańcząbroń dla oddziału, co siętamtejnocyz lasów pod Annopolem musiał przedzierać dolasówkrsśnickich, boKuśmirkę, która wiozła chleb, gary boczkui głowizny dla powstańców, złapał patrol dwóch objeszczyków, skatował i zamknął w kozie. i Pobrali się następnego roku, wiosną, kiedy już zaczęło przy6icichać, chociażpo lasach do kwietniajeszcze potykali sięj powstańcy i kryli dłużej po znajomychim miejscach. Długie! ich małżeństwo podobne lipcowej dokraśnickiej drodze było I- ,szczęśliwe mimo gwałtownościKulczyby, zasobne dzięki jegozamaszystosci, rozmachowi i odwadze, a gospodarstwo uda! wa]o się, bo łagodna Katarzyna była jednak stanowcza, domi służbę umiała prowadzić. Zgadzalisię, chociaż tak do siebieniepodobni. I chociaż z tych samych stron pochodzili, innewnieśli z sobą do małżeństwa dziedzictwo. Stanisław Kulczyba urodził sięjesienią roku 1843. Na''^aswiat przyszedł w lasach kraśnickich. gdzie ojciec jego byłgajowym. Do chrztu zawieziono dziecko do parafii w Wilko,^azie, a wikarym był ksiądz rodem z Bilczy, Piotr Ściegienny. '^Ojciec Stanisława znal się z księdzem oddawna, chodziłlip! nim na tajne zebrania wKieleckie i pomagał Piotrowi w . rozpowszechnianiu "Złotej książeczki". W książeczce tej, autorstwa księdza Piotra, papież Grzegorz XVI czystą polszczyzną przemawiał do udręczonego pańszczyzną ludu: "Wotinnjuż do tych, którzy was uciskają, aby was uznali za ludzi. Borowy Kulczyba bardzo był księdzu Piotrowi przydatny,bo znał i przejścia graniczne, i miejscabezpieczne w lasach,gdzie ludzi ibroń można było przechować. Zajeżdżał też wikary nieraz do leśniczówki, przyjeżdżali i inni ludzie nietylko z okolicy, ale i zza granicy, z Krakowa i z Poznańskiego, i pierwszy rok życia Stacha pełenbył tej otaczającej gogorączki, wyczekiwań, przygotowań. Podobno szykowano siędo powstania, które ksiądz z Wilkołazu miał poprowadzić. Ksiądz Piotr, jak matka później opowiadała Stachowi, byłmężczyznąogromnym, silnym i wielki miałnawsiach posłuch,. Ojciec Stanisława miałzaledwiedwadzieściatrzy lata,jak poszedł z księdzemw październiku 1844 i więcej niewrócił. Nikt ani nic nie mogło go powstrzymać, był jak wszyscyKulezybowie porywczy. I widocznie od tej porywczościgdzieś zginął, bo ani go na Sybir nie wywieziono z księdzem, aninigdziesię o nim nie można było dowiedzieć. Stanisław chował się z matką i starszą siostrą, a najwięcej wzrastałz lasem i wlesie. Poznał wszystkie ścieżki, przejścia iszlaki graniczne, aleostrożniejszy był od ojca, sprytniejszy i nigdy nie dał się złapać. Dobrałsobie kilku dosiebie podobnych, co słuchali go ipoważali jak herszta i latem końmi, a zimą saniami przez zamarznięte rzeki wyprawiał się najpierw przewożąc unitów do Galicji do chrztówi ślubów, a potem do Krakowa i do Wiednia, szmuglująctowar zza granicy austriackiej w Lubelskie: chustki kaszmirowe, wełny na suknie i płaszcze, korale i koronki, a z Lubelskiego czasem mięso solone w garach, czasem przedniąmąkę i kaszę. Z tych. wypraw, a nie z gospodarstwa, chociażmieli na Podlasiu przeszło dwie włóki, zrobiłwielki mająteki Katarzynie przez całe życie niczego nie brakowało. Dzieci miał zKatarzyną ośmioro: sześciu chłopców i dwie dziewczynki. Chłopcy wszyscy po ojcu byli rośli, o kruczych prostychwłosach,oczach okrągłych, sowich,i tylko jeden, Stefan, wrodził sięw matkę z uśmiechu i łagodności, bo samKulczyba był porywczy, nieokiełznany, może i miałw sobie krew tatarskichnajeźdźców mówiono, że kulczyba znaczy potatarsku"sowie oko"a może to samotne w lesie wzrastanie, a potem iwyprawy graniczne wyzwoliływ nim okrucieństwo,bo synów bil za najlżejsze przewinienie. ^. Katarzyna z dobroci; łagodności i tej umiejętności radzenia sobie z ludźmi podobna była doojca swego, KonstantegoGościerada. Ojciec jej, ławnik kraśnicki, dom miał na GóW rach, pod miastem,a pamiętano go dobrze i długoz dwóch^ rzeczy: pierwsza że aż do śmierci swojej wczesnej na chożĄ, lerę chodził w brązowym franciszkańskimhabicie przepasali nym białym sznurem, adruga że bardzo był miłosierny -^ i ofiarny. ^ Było to po zalewie wiślanym pamiętnego lipca1844, kiedyl'. ;rzekawylałabardziejniż zwykle, a ludzieuciekali przed cho'^ robą i głodem: pełno ich było na lubelskich drogach i polach. i^ Drogami też przeciągały oddziały kozackie, może na uśmierzeni nie buntówwęgierskich, a może jeszcze wyszukując rozbił'. /ków po nieudanym powstaniu chłopskim, i grabiły wszystkoa" po drodze. Konstanty Gościerad mieszkając na Górze uchował^się grabieży kozackiej i żywił, leczyłi pomagał tym wszy stkim, co się do niego wdrapywali. Drzwi cały dzień stałyotworem,alepo pewnej nocy zimowej, kiedy dwoje dziecizamarzło niemogąc się dodrzwidomu dopukać, otwierałj^; je i nocą. Wydałtak cały dobytek i tylko mu zostały^ kartoflane obierki. Mówiono,że kiedy je posadził na wiosnę, 1.^,; te ziemniaczane łupiny wydały plon. Katarzyna mało pamiętała rodziców. Wychowała ją ciotka^ i czasem prowadziła na cmentarzcholeryczny, opowiadającIII wtedy o rodzicach, a najwięcej o ojcu. Mówiła też, że przy^, jażnił się z pewnym księdzem wikarym z Wilkołazu, że goII? ten ksiądz uczył od najmłodszegochłopca iże nierazdo^" domu zaglądał. A kiedy Katarzyna pytała, gdzie by księdzaIIJ',, mogłaodnaleźć, mówili,że pewnie już nie żyje. Zostałajej^i tylko przepisana ręcznie "Złota książeczka", którąchowałali jako pamiątkę po ojcu. Później, po latach, jak się już urodziłaj' Paulina, trzecie jej dziecko,pojechała Katarzyna do wsiTar1-; - ^ nawy niedaleko Krasnegostawu, bo mówiono, że wrócił tam : 'ksiądzz zesłania,ten sam,co był wikarym w Wilkołazie, tyl. "ko już podobno nie byłksiędzem. Początkowo nicsobie niemógł przypomnieć, ale jak mu pokazała pożółkły już i porozrywany zeszycik, podobno poznał nawet pismo i bardzosię rozrzewnił. Nie rozmawiała jednak o tym ze Stanisławem, bo wydalało jej się, że słuchał niechętnie, a bardziejbył zajęty swoimi wyprawami, gospodarstwem, dziećmi najpierw, żeby się;howały, a potem, żeby utrzymać je w posłuszeństwie, ajeszae później żeniaczką synów i małżeriatwami córek. Jan Było znów lato. Rok1890. Ledwo zasnęli, zmęczeni gorączkądnia, usłyszała przytłumiony, a niecierpliwy głos ojca: Paulinka. Paulinka. przynieś mi zestryszku onuce. Czy aby nie wolał po raz drugi? Zerwała się. Śpiąca obokManianieporuszyła się nawet. Ciemnobyło jeszcze, wybiegłado sieni, zapalała drżącymi palcamiświecę. Spoza drzwisypialnirodziców i dwóch młodszych braci krzątanina ojcaostrożna,żeby tylko nie zbudzić matki. Ale przecież i takwstanie, i tak goodprowadzi. Zawahała sięnaschodkach prowadzących na stryszek. Ogarnęłoją przerażenie,że musi tamwejśćteraz, w tejnadrannej ciemnicy, kiedy wszystkiestrachy czatują tylko, aby wyskoczyć. Stała w długiej nocnej koszuli, wysoka, wyższa od matki, silniejsza odniej, podobna doojca, ooczach okrągłych, ciemnych, sowich, przebiegłych,a teraz poszerzonych jeszcze strachem, cala w cieniach migających świecy, z warkoczem ciemnym splecionym ciasno, sięgającym do pasa. Paulinka. , Nim spostrzegła się,otworzył drzwi, drugirazzawołał, ateraz weźmie pasa. Śmignęła na górę. Bardziejbała się gniewu ojca niż strachów, bardziej jego pasaniż nieznanego, co czyhało między kuframi starychubrań, a najwięcejtam, gdzie nigdy nie dochodziło światło, gdzie dach stykał się z podłogą, tam gdzie czasem słychać było jęk, jakbykto pokutował i błagał o przebaczenie, duchy dziadka, babkialbo topielców ze stawu, co się tu ukryły. , Wieczne odpoczywanie. -szeptała i dygocącą ręką'otwarładrzwi od stryszku; zapachy suszu, śliwek, jajekwbeczkach poustawianychpod ścianami izapach grzybów, znajome przecież, a przeraziły ją, bo zapachy te należały nocą,a więcej jeszczeprzed świtem, do duchów, które nimi tu oddychały. W głębi stryszku siedziały ogromne, grube cieniei chybotały w płomyku świecy, dalej już była ciemność, aleniezupełna, a nabrzmiała ruchami,i odróżnićmożna byłoprzyczajone, skarłowaciałe twory, co porwą się bezszelestnie,przypadną do gardła, ognista ręka zatrzaśniedrzwiczki strychu i zaczną ciągnąć i dusić, ciągnąćaż w sam róg,pod dach,skąd teraz widać wyraźnie rękę rozcapierzoną, jak sunie,i Jęk słychać. Porwałaz kufra onuce, w biegu zdmuchnęłaświecę i zjechała plecami po schodachstryszku wprostna podłogęsieni pod ojca bose duże nogi- Stał ogromny, z brwiami nasrożonymi, zgrzywą siwiejącą już nadoczami. Za mąż chcesz iść, a nastryszek boisz się sama. Podniosła się zawstydzona, podała mu onuce. Uśmiechnąłsię, a ona już odmieniona, zapominająco strachu, stała całauniesiona tym uśmiechem, spojrzała mu w oczy, czy możezmienił zdanie, może się zgodzi. Proboszcz kraśnicki chciał przyjechać, przemówić zanim. I co mi powie? Da mu gruntu? Jeszcze by co Kościółkomu dał! Nie podobami siei Tatusiu. Odwrócił się zły. Będę z tobąmówić, jak wrócę. Zamknąłza sobą drzwi sypialni, a już słychać byłopłaczmłodszego brata, Stefcia,co się obudził zbyt wcześnie, i Katarzyny głos uspokajający,i znów głos ojca przepraszający,łagodny, i prędkiszept Katarzyny. Świtało. Stała przedzielona od niego drzwiami, pozostawiona samejsobie, ze strachami, co już na stryszku usychały w swej niedawnej ważności. Mocne, duże wargiskrzywiław płaczliwąpodkówkę, oczy zwęziły się w przepastne, ciemne szpary. Zapłakała. Cicho, samadla siebie. Szept matki zamazywał słowaojca, nie mogła usłyszeć, co mówią. Chwyciła jązłość,ssąca pustka pod żebrami aż zagryzła wargi, zwinęła ręce w pięść, małe twardepiersi uniosły się spiczasto pod koszulą. Nie zauważył. Zbył ją, odwrócił się,nie spojrzał, nie porozmawiał. Tylkotam wraca, tylko do niej, tylkodla niej ma dobresłowo. To pójdęsobie pójdę,a jak mi nie da, ucieknę! Tupnęła nogą wpodłogę. Drzwi od dworu trzasnęły. Odwróciła się. Najstarszybrat, Jaś, zaręczony już, wzrostem równy ojcu,w długich butach, gotowy dodrogi. Czujesz Bożą wolę, Paulina? zachichotałjej w ucho. Spojrzała na niegoniechętnie. Twarz Jasiadługa, drwiącaniećj, jakby podpatrywał, wiedział; oczy Kulczybów przymrużone chytrze i usta wielkie, pożądliwe,z uśmieszkiem cynicznym w kącikach warg skrzywionych, a przecież usta niedojrzałe jeszcze, bo się kurczyły ze strachu przed ojcem, aleteraz śmiał się bezgłośnie i zginał się wpółnad niątrzęsącsięodśmiechu. Przestałbyś! Uderzyła go zaciśniętą pięścią w wyciąg- 13. nięte ramię. Potłukłam się, spadłam ze stryszku. Mamunito nigdypo onuceniepośle. Zbił cię? Nie. Ale się wściekał. Bandytamruknął. Zbił wczoraj lgnąca. Wiem szeptała, pojednana już, zrównana nagłą wspólną niechęcią do ojca. Jakon dziś? Leży, jęczy, jakby nie ten sam, nic nie mówi, jęczy tylko. Zawołali doktora? To nie wiesz? Był wczoraj, doktor z Urzędowa. Niewiem. Ty, Paulina,nic teraznie wiesz. Jedno masz w głowie. Uroczył cię, a ty Bożą wolę czujesz. Kto? rzuciła się na niego. Kto? Przestałbyś! Co ty udajesz? Ale ja też nie pochwalam. Niewyjdzieszzaniego. Ojciec ci nie da. Zobaczysz! Nie da! On jednegochce. Majątku. A twój Zdziechowski goły, bidne to jak myszkościelna. Wyjdę,zobaczysz. Lepiej zobacz, jak lgnącaojciecskatował. Mnie nie skatuje, nie dam się. Ignae nie zamknąłspichlerza, krowę rozsadziło, wpuścił krowę wpszenicę. I co? Krowa stracona. Ty go bronisz? Nie bronię. Alejakby pilnował krowy. W szparzedrzwi zajaśniał młody dzień i zaraz nakamieniach przed domem zaturkotał wóz. żeby to mnie kiedy wziął westchnęła,Cieszysz się? Jeszczeczego! obruszył się. Bandyci napadają podrogach, mało to razy ojciec strzelał, co ci mam mówić. Odskoczyli od siebie, bo z sypialni już Kulczybygłos donośny,i zarazon sam ciężko, waląc podkutymi butami,pchnął drzwi. Obok niego, czepiająca się jego ramienia, powłóczysta, w ciemnej chustce sfaldowanej naramionach, Katarzyna. Zajechali! Idź, Jasiu. Zauważył syna. Zobacz,czy wozy w porządku. Katarzyna wspięta się na palce, objęła męża za szyjq. Materiału mi przywieź na rotundę, Stasiuniu. Paulina, nie zauważona, spod spuszczonych rzęspatrzyłana matki z ojcem pożegnanie. Katarzyna odwróciła się do córki. Uniosła brwi w góręi ruchem brody pokazywała jej drzwi U sypialni, bo już świtwkraczał do sieni, koszula Pauliny bielała i wydymała się na piersiach. Tatusiu szepnęła. Złagodniały pod czułymi objęciami żony,odwróciłsię łaskawie do córki. Korale ci przywiozę z Turcji, Paulinka. I zarazkrzyknął na Jasia: Dlaczegoś wozów nie sprawdził? Ruszaj się! Sprawdzałem rano, zmamunią się przyszedłem pożegnać. Katarzyna objęła syna ramionami. Pochyliłsię nadjej ręką. Czuł ciepły, uspokajający zapach wełny. Przyłożyła ustado jego ucha. Materiał będzie dla ciebie na ubranie, No już, dalej, dalej, zwijaj się! poganiał Kulczyba. Wypchnął Jasia, ale sam jeszcze raz zawrócił do progu, jeszczeraz objął żonę, ponad jej głową twarz Pauliny mimodziewczęcej miękkości już dziwnie zapamiętała, surowa i oczyzogromniałe, pełne powstrzymywanych łez. Wyciągnął do niej rękę,pochyliła się, pocałowała. Z Bogiemzostańcie. Jedźcie z Bogiem. Rozwarlidrzwi szeroko na drogę. Drugi wóz zajeżdżał odstrony sadu. Na wschodzie niebo zaczynałoróżowieć. Paulina nie patrzącna matkę wyszła do pokoju. Jeszczegoniły ją głosy odjeżdżających, pokrzykiwanie furmanów,turkot kół, wozów, ostatnie matki błogosławieństwa na drogę. Rzuciła się na łóżko. Odepchnęła młodszą siostrę, któraspałarozłożona wszerz łóżka. Zapłakała. Ale nie płakała długo. Wstała,przycisnęła twarz doszybek okna i patrzyła nadojrzewający, wstępujący we wschód słońca sad. Ubierała siępospiesznie,narzuciłaspódnicę, kaftanik i boso, chyłkiem wybiegła do sadu. Biegła między śliwami, co już pokrywały sięszarym nalotem, mocząc spódnicę w przedrannej rosie, aż dokrzaków agrestu i malin i do szerokiej, rozłożystej jabłonki. Wdrapała się na drzewo i dopiero ukryta w jego gęstych liściach zaczęła myśleć o Janie. Poznali się zeszłej zimyna weselu w Urzędowie. Był muzykantem. Grał na skrzypcachi śpiewał. Był wodzirejem. Roztańczony, lekki, był i tu, i tam, śmiech wybuchał wokołoniego, a on grono rozbawionychgości opuszczał nieznacznie,przewijał sięw inną stronę i wracał do kapeli, grał, przewodził i znów rzucał się pośród tańczących, jakby wszystkiegobyło mu mało, niesyty zabawy, nie wytańczony, nie wyśpie15. wany do końca. Ciemnybył, zwinny, o oczach czarnychi białkach aż od tej czarności niebieskich, śniady, o cerze ażoliwkowej i włosach skręconych nad czołem i na karku. Inny od Kulczybów,wąsy miałzgolone i nosił sięinaczej, jakby bardziej z miejskai jakby nie z tej samej okolicy pochodził, a ze stronobcych,z daleka. Porwał się nagle do tańca, nie wiadomo, czyją sobie upatrzył,czy z przypadku tylko, alejak spojrzeli sobie w oczy,nie był tojużprzypadek. Dopiero tańczącz nim, z bliskazobaczyła, że nie był to chłopak młody, ale mężczyzna dojrzały, tylkowąsy zgolone i zwinność, i ta wesołość nieprzytomnie młodzieńcza odejmowały mu lat. A on czuł i widział, jakpod dotykiem jego rąk drży ta nieśmiała dziewczyna, jak sięrumieni, rozpala po raz pierwszy obudzona,gotowa, aby iśćza nim. Już na tymweselu, w zimie, Katarzyna zaniepokoiła sięocórkę. Przytrzymała ją w kącie iszeptała karcąco: Paulinka, opamiętaj się. ludzie patrzą! Przecież to wdowiec. A i ze dwadzieścia lat starszy odciebie. Inie gospodarz, a jakiś tam budowniczy! Nie lataj za nim do drugiegopokojul Na języki cię wezmą. Ale on jejjużnie puścił- Zewsząd zlatywały do niejjego spojrzenia. Śpiewając patrzył na nią, a gdybrał skrzypcedo ręki, dla niej grał. Wracali do domu saniami, zakutaniw futrzane derki, po śniegu wysokim i skrzypliwym. Wiatrchłodził rozpalone policzki Pauliny, aw niej i obok niejtylko jeszcze muzyka weselna, jeszcze tańczyła, jeszcze kołowała półprzytomna z uszczęśliwienia. Głowę straciłaś, dziewczyno denerwowała sięKatarzyna. Nie przypada mi do gustu huknął Kulczyba. Żebyśmi sięz nim czasemnie zmawiała, Paulinka, słyszysz? Podobno mówiła Katarzyna budował kościół- w/Kraśniku i dwory też buduje. Ziemi nie ma mruknął Kulczyba. Golec taki ipyta mi się od razu,czy może przychodzić. I co mu tatuś powiedział? poderwała się nagle Paulina. Nic mu niepowiedziałem. Anitak, ani nie. Jednotobie powiem: nie za tobą on patrzy,a za twoim wianem. Oparta o mocny: koniu- jabłonkiPaulina patrzyła, jaksoczysty, szkarłatny owoc słońca wytaczał się zza horyzontu. Spotykali się od tego czasu z Janem i ukradkiem za sademjak się tam wymykała wieczorem, i jawnie przyjeżdżał do 16 domu, niechętniewitany przez Kulczybę, a chłodno przezKatarzynę. Przymknęła oczy, widziała twarz jego nad sobąz włosami zwilgotniałymi nad czołem i czułazapach jego takprawdziwy, realny jak dźwięk albo barwa, jak kształt, którywdłoni zamknąć można i zachować- Objęta tym zapachemjak przepaską gorącą zdawała się lecieć, opadać w przestrzeń. Było to opadanie kojące, bo łagodziłoprzedrannez ojcemspotkanie i rozstanie; już nie myślała o niczym, o nikim, tylko to jedno, że musi być z Janem,że ucieknie z domu, wydrze się, a pójdzie za nim pozwolą czy nie pozwolą, ze ślubem czy bez ślubu. Od domubiegło doniej nawoływanie matki. Zsunęła sięzdrzewa,pobiegła. Katarzyna stała na dziedzińcu przy orzechu, który Kulczyba ogrodził ciasnympłotem, żeby koty niewspinały się do gniazd ptasich. Wołam i wołam mówiła. Gdzie ty takrano latasz? Przypatrywała sięcórce podejrzliwie. DJ sadu poszłam, nie mogłam już usnąć. Stefciocoś popłakuje, marudzi, może chory. Paulina śmignęła poprzez drzwi do sypialni rodziców. Katarzyna patrzyła na nią i za nią, nieustannie zdziwiona tą miłością Paliny nie siostrzaną, a matczynądo młodszegoo dwanaście lat brata. Chłopiec siedział na podłodze zapłakany, tarł piąstkamioczy ipochlipywał. Przypadł zaraz do siostry, wtulił się wjejwyciągnięte ramiona, a ona przyklęknęłanajpierw przy nim,potem dźwignęła się z klęczek i kołysząc dziecko chodziłaz nim po pokoju, szeptała: Co ci, Stefciu? Coci, Stefuniu? Ugiętapod' jego ciężarem, rozgrzana bliskością dziecka,mokra odjego ciepłych łez, Paulina znów nagle przypomniała sobieojca i rozżaliła się nad sobą. Płakali teraz we dwoje,coraz głośniej i rozpaczliwiej, aż Katarzyna wbiegłado pokoju, rozkrzyczał się najmłodszyśpiący w kołysce Broneki służąca Julka przyleciała zkuchni od porzeczek, któredziewczyny przebierałytego dniana konfitury. Zostaw dziecko Julce powiedziała Katarzyna. Chodź teraz zemną. Paulina wytarła łzy, szła posłusznie za matką przez świetlicę i przez dużą bieloną kuchnię, gdz^nastole stały miskiporzeczek i malin, a zapach pieariyB^W^fel. eba szedł sytnyi urzekający z piekarnika. Weszłiyc^kĄlhor^^jszernej,ciemnej i chłodnej, pełnej półek zga^mi, BO^ami^l' słojami. Kata lCŁeń księdza Piotra '? , ^' ' A^, 17. rzyna pociągnęła Paulinę do okna i ujęła w obie ręce twarz córki. Spójrz na mnie. Nieśmiało i niechętnie spojrzaław niebieskie, okrążone siatką zmarszczek, łagodne, ale penetrujące oczy matki. Nic tam między wami nie zaszło? Zaczerwieniła się, twarzi szyja stanęły w palących rumieńcach Mów! Pokręciła przecząco głową. Jak Bogakochasz? JakBoga kocham. A czy nie próbował? Spuściła oczy. Masz siedemnaście lat, a to człowiek dojrzały, przeżyłswoje,za jednym patrzy, jednego chce. A jeszcze, wiesz,samnic niema, a my,myśli, bogacze, Mamuniu, on mówi, że mnie kocha. Zestarzejesz się przy nim, zwiędniesz prędko, nie da ciani dobrobytu,ani spokoju, jedną już żonę pochował, starszy-o tyle lat. On młodszy niż niejeden młody. Ziemi nie ma. Wiatrem podszyty. Ja o ziemię nie dbam. Teraz nie dbasz. Teraztak ci się zdaje. Westchnęła ipogładziła głowę córki ruchem wolnym, zrezygnowanym, przesunęła palcami po jej brodzie mocnej, upartej, zwyraźnym pośrodku rozdwojeniem. Nie przekonam cię uśmiechnęła się. Będę mówićz ojcem, chociaż wbrew sobie,przeciw sobie. Siadaj teraz,. słuchaj. Paulina usiadła na wąskiej ławeczce pod ścianą. Zapach. anyżku z wielkich glinianych mis, zapach kiełbasi szynek,cierpkizapach marynat ze stojących rzędemna półkach słoipełnych kiszonych ogórków, borówek smażonych z jabłkamii gruszkami, grzybów w occie, zielonych pomidorów, śledzi,zapach zalanych tłuszczem smażonych i pieczonych mięs, grzybów i korzeni to było królestwo Katarzyny. Poruszała siępo nim godnie,świadoma ważności tego miejsca. Jedną rękąoparta o półkę, drugą wyciągnęła do córki i mówiła wolno,. gestykulując i przekazująckażde słowo: Jabłka trzebaritjp^rw wydrążyćdokładnie z pestek,pokroisz potem w cienkie plastry i zamoczysz w wodzie wapiennej na dwadni. Zrób gęsty syrop i smaż ostrożnie, aż bę18 - "' ; da przezroczyste,lekkie jak płatki róży. Nikt lak nie umieprzyrządzać. Jak tylko zbierze się papierówki,będziemy smażyć, siedź wkuchniz dziewczynami i doglądaj, taksię najlepiej nauczysz. A jak dojrzeją węgierki, to weźmiemy najpiękniejsze prosto z drzewa i w antałki. Zawiąże się pęcherzem i spuścimy do studni. Wyjmiesz potem na Boże Narodzenie, a jakbyś przyniosła świeże z ogrodu,omszone jeszcze, z zielonymi liśćmiPaulina podeszła domatki ipocałowała ją w rękę. Zrozumiała, że Katarzynają uczy, że w jakiś sposób, nie wiadomodlaczego, już ją przekonała i że jeśli matka się zgodziła, ojciec nie będzie protestował. Siedziały we dwie długo w komorze, rozprawiając o wędzeniu szynek i kiełbas,o tym, jaktrzebamarynowaćzielone jeszcze orzechy, a Paulina słuchając matki uspokajała się iwtulała w zapachy komory, w jejchłodną, ciemnawą wnękę, która była i domem, i matką, i bezpieczeństwem całegożycia. Datę ślubu naznaczono na początek listopada. WyprawaPauliny dawnojużczekała wkufrze gotowa, a tylko sprowadzona do domu krawcowa i podręczna dziewczyna szyły spiesznie suknię ślubną i obrzucały koronkami halki ikoszule. Ślub był w kraśnickim kościele,w tym samym, któryJanbudował. Szli pożółtych i czerwonych opadłych liściach kasztanów. Paulina w bieli sztywnej wysoko aż pod szyję,w welonie na twarzy iw rucianym wianku- Jan, niewiele odniej wyższy, szczuplejszy wydawał sięw ciemnym garniturze, włosy, chociaż przygładzone pomadą,wichrzyły się na karku, na skroniach i nadczołem. Zaraz po południu, jeszcze przed oczepinami, przyjechałdo Kulczybów goniec z Lublina z wiadomością. Kulczyba mówił z nim na osobności, a potem odwołał Katarzynę, zamknęli się w sypialnii naradzali. Paulina nic bynie zauważyła,gdyby jej Jaś,co był drużbą na ślubie, niepociągnął w kąt świetlicy. Ojciec konie kazał szykować. Do dnia będąjechaćz mamunią do Lublina. Stało się co? przeraziła się. Jaś nie wiedział. Paulinapobiegła szukać matki. W welonie, zgrzana od tańca, wymykając się zatrzymującym ją gościom, odnalazła matkę w sypialni. Katarzyna siedziała na łóżkui trzymaław ręku niewielką książeczkę. Schowała ją prędko za siebie. Paulina stanęła niezdecydowanie. Patrzyła na matkę. TwarzKatarzyny była skupiona, ale nie było wjej oczachłez. 19. Stało się co? mówił, że. szepnęła Paulina. Umarł kto? Jaś Nie chciałam ci psuć wesela, wymknęlibyśmy się nadranem i ciotka i wuj zajęliby się wszystkim Umarł kto? Tak. Kto? Ksiądz jeden. Ksiądz? Który? Kraśnicki proboszcz? Nie, ksiądz jeden u Bonifratrów w Lublinie. Katarzyna wstała złóżka, objęła córkę, tłumaczyła łagodnie: Kiedy, no, nie rozumiesz, dziecko, myślisz, że ojcu spieszno gospodarstwo terazzostawiać, że nam przyjemnie tak z twegowesela odjeżdżać, ale trzebana ten pogrzeb jechać,trzeba. Ważniejszy niż rodzina,niż moje wesele? Nie, to nie ważniejsze, ale inaczej ważne. Ty myśliszteraz: tylko wesele, tylko twój Jan. A inne są rzeczyw życiu. No, coja ci będę teraz głowę zawracać, idź do gości,trzeba do stołu prosić. Zapomnij. Nic nie zauważysz. Ledwo weszła do świetlicy, a Jan już doniejpodbiegł. Jużspostrzegł,że zgasła, żezmartwiona, pytał, czy to przezmego takamarkotna. Podszedł do muzykantów, pomówił i zaraz zaśpiewał, na nią tylko patrząc; Ej, wyleciała siwa zezula, na kalinejce padła,Wyszła Paulinka z. nowyj komory, za stolikiem siadła. Z daleka poprzez ten śpiew dochodził tubalny głos ojca, któryw kącie świetlicy, w grupie starszych mężczyzn rozprawiał: ...wczoraj mówił zmarł u Bonifratrów. Trzeba "-mówił żeby jaknajwięcej narodu szło, bo to był człowiekwielki. Na pogrzebie własnego ojca nie byłem. Mówił mi,jakdo niego pojechałem, tam już, do Lublina, żena wieśchciał po tym zesłaniu wrócić, alemu nie dali. A Jan rozochocił się,sam chwycił skrzypce i wyśpiewywał: Rzucaj, Janku, talarami,Rzucaj, Janku, talaramiZa wianeczek, za ruciany. Dopieronad ranem przypomniała sobie, że rodzice mająodjechać. Wbiegła do sypialni, wyleciała przed dom. Nie było 20 ich.Powietrze wilgotne i nieruchome, jeszcze noc prawie,tylko na wschodzie przecierałosię ledwo, ledwo iw tym niepewnym przedświcie stary orzech na środku dziedzińca wyciągał ogołocone z liści konary jak ręce o palcach spracowanych ziemią, wzniesione do nieba w przedranne] modlitwie. Jan wybiegł za nią stroskany. Objął, przytulił do siebie,bo drżała od zimna, a może i tłumionego płaczu. Pojechali. szepnęła i wskazała ruchem głowy szareświatłonawschodzie, które bardziej było cieniem niż blaskiem. Modrzewiowy dwór Dom ci taki wybuduję, Paulinka, jakiego nikt jeszcze niemiał. Dwór to będzie. Najpiękniejszy z wszystkich dworów wokolicy. Modrzewiowy będzie dom, osikowy gont, a podłogiwszystkie z dębu. A ile będziemy mieć pokoi? Dwanaście. Dużo. Okna wielkie. A napierwszym piętrze zbuduję balkonik To jak się na zimę takie wielkie pokoje ogrzeją? Piec wkażdym wstawię, wielki,rzeźbiony na górzeiz kolorowych kafli, a każdy innego koloru,Na sześciu kolumnach będzie się opierał dach, a na szczycie wieżyczkęwybuduję z okienkiem okrągłym, zkolorowymi szybkami,jak w kościele. A przed domem? Klomb bcdzie jeden wielki i wokoło rabatki, kwiatówsobie nasadzisz,ile będziesz chciała. Alejędo domuzrobięszeroką, brukowaną i obsadzę całą lipami. I kto to będzie koło tego domu robić? Przecieżto służby trzeba. Ani robić nie będziesz, ni w polo nie pójdziesz, ani doobory, ani do sta'ini. Chodzić tylkosofcie będziesz, przyjęciadla gościszykować, bs zjeźdź? ^ się donas będą zewsząd natańce i na muzykę. A dzieci to będziemy mieć dwanaścioro,sześciu chłopaków isześć dziewczyn. Aby tę robotę w Zaklikowie skończę, zaraz siębiorę za nasz dom. Zaraz na wiosnę. Nie wybudował. Odczterech lat mieszkali wdawnym domu kraśnickiegoorganisty. Dom ten niski,słomą kryty, nieszczelny już był, wilgotny, a przylegał do starego cmentarza. Sztachetowy cmentarny parkan na podmurówce z cegieł pokruszył się już, porozpadał i tylko stara aleja lipowa osłaniała cmentarz. Jesienią, kiedy ani śniegu jeszcze, ani liścijuż śladu, ani miodowegozapachu letniego, tylko wilgoćzgrzybiała, grube ciemne konary drzew odgradzały dom odstarego cmentarza. Kościół, co tu stał niegdyś, spalił się,ziemia dawno po nim. zaoranai przez księdza wzięta pod pszenicę. Dalej łąki i domjeden,drugi, rzucone, bo ani wieś to już, ani jeszcze miasto. AntoniMucha, który dawniej tumieszkał,pomagałksiędzuwkancelarii i uczył się na organachod głównego organistyChytrosia- Dopiero jak proboszcz Mordziński z Annopolaściągnął Chytrosia do nowej parafii Świętej Anny i Świętego Joachima, ksiądz kraśnicki awansował Muchę na organistę. Zaraz też Mucha przeniósłsię do miasta, zamieszkałtuż przy plebani! Dom stał pusty. Zdziechowski wydzierżawił goprzed samymślubem. Na krótko tylko mówił napół roku. Sam od śmierci pierwszej żony mieszkał w mieście, najmowałod kogoś pokój, bo i grunt, i dom, co miałpo niej, dawno sprzedał Wciągu tych czterech lat nieszczęściło się Zdziechowskim. Pochowali już troje dzieci. I znówPaulinie wydawało się, że jest wciąży. Siedziała sama w domu. Mżyło, wilgoćszła od podłogi. Wiało od progu listopadowym ziąbem. Jan dwa dni temu wyjechał, obiecał wrócić nazajutrz. Niebyłogo. Chodziła odsionki do sypialni, do kuchni,tam i z powrotem. Ręce splotłaprzedsobą. Niepokój chodził po niej dreszczami, nie pozwalał na sen anispoczynek. Rozejrzała się, co by jeszcze zrobić, doczego przyłożyć rękę. Służąca Helka dawno spala walkowie zakuchnią. Pies, biały pudel, chodził za nią krokw krok. Pies Jana. Zabierał gozawsze z sobą. Zostawiłtymrazem. Nalała wody do miski, przemyła twarz. Dźwignęłaniepełne wiadro z brudną wodą,wyniosła za dom. Deszcz siąpił, zachiupotało błotopod podeszwą buta. Pies przemknąłsięza nią szybko jak duch. Wyprostowała się, rozejrzała trwożnie, wylałaszybko wiadro, pobiegła do domu, pies wyskoczyłza nią. Pójdziesz ty, Zbój, błota dodomu naniesiesz! Usiadła w sypialni na łóżku, piespołożył się u jej nóg. Łóżko było wielkie, dębowe, z wysoką na nim pierzyną. Natołóżkoją zaniósł czterylata temu, kiedyto obiecywał jejmodrzewiowy dwór z osikowym gontem. Na tym łóżku rodziły się i umierały ich dzieci. Pierwsze przyszło naświat przedwcześnie, nieżywe. Drugie, dziewczynka, żytazaledwie dwa 22 miesiące, a trzeci, chłopiec, dochował się do trzech miesięcy. Odchodz-Llyw gorączce, w konwulsjach, ze sztywnym boleśnie karkiem. Dzieci ci się nie chowają mówiła Katarzyna ojciec pewnie chory. Chcry? przerażała się Paulina. Na co on chory, mamuniu? Dlaczego? Tak mówię tylko uspokajała ale może do doktorapowinien iść. Wzruszała ją twarz córki wychudła teraz,zbiedzona, ale i złość ją brała izagryzała wargi, żeby nieprzypomnieć: A mówiłam, a uprzedzałam. A kiedy się zacznieta budować? pytał ojciec Jan teraz broniła nowy dwór buduje w Wierzbicy. Jak nawiosnę skończy. O... o... szydził. Miało być, jak w Modliborzycachskończy. A jużi w Zaklikowie pokończył, i w Trzydniku pobudował, w Krzywdzie, mówili mi ludzie, domstawia. Przytym tara cmentarzu nic ci się dzieci nieuchowa. Wilgoć tami złe powietrze. I wstyd. Wstyd, żebyKulczybianka taką ruderę tylejuż czasu od Muchy za. takie pieniądze dzierżawiła. Ja Zdziechowskateraz jestem. Zdziechowski żaden gospodarz. Mówiłem krzyczał żaden on gospodarz' Aleś się uparła, jakdziad na starymdomu poorganiścinym siedzisz. A co siębędę zamartwiał,utrapiał, jaksobiepościelesz, tak się wyśpisz. A kiedy się zacietrzewiała, broniąc Jana, przerywał, rozkrzykiwał się; A ja ci mówię, a powtarzam, Paulinka: pierwsze siedło,drugie jedlo. To wiedz' Co mi z tego, że pieniądze przyniesiei różnych ci z miasta rzeczy nakupuje. Zarobi i przepuści. A w tengrunt grosza nie włoży. Cygan on. Człowiek bezgruntu, bez tego domu swego, to jak to drzewo, cowidziszw lesieścięte, jeszcze te gałązki w Ustkach, a już uschłe, anisię rozwinie, ani przetrwa. Najpierww siedle siedź,a potemo innych sprawachradź. Mówił mi broniłabędzie budował,aby sięz robotą opędzi. Dałemci grunt w wianie. Dałem? Przytakiwała. A wiesz, że jużmnie podchodził, żemoże sprzeda, że gdzie indziej kupi? Siostra młodsza, Mania szesnastolatka, szeptała prędkim,gorącym szeptem Paulinie doucha: Wiem coś, wiem,mówilimi. 23. Co wiesz? Gadasz tak, byle gadać. Nic nie wiesz! Wiem. Widzieli go na weselu w Kawęczynie. A ty wdomu wysiadujesz,czekasz, myślisz, że pracuje. Aon się zabawia. Milcz porywała się żebym ci tego czarnegołbanie rozwaliła! Odskakiwała, zwinniejsza odPauliny,lżejsza teraz od niej. Głupia! Każdy wie, że on z dziedziczką z Łukasiewiczówki się zadaje. Każdywie, inne ma na boku. A czego, myślisz,w Trzydniku tyle czasu siedziałna budowie? Już ludzie wiedzą! Rzucała sięna nią. Szarpała za włosy. Biły się, tarzały popodłodze. Wstyd rozdzielała Katarzyna. Opamiętaj się, Paulina, na młodszą siostrę się porywasz! Wracała do domu płacząc, obolała, i żaliła się Janowi. Aleczęsto ni. '1 było go. Nocą zza piecawyłaziły strachy. Ognistaręka o spalonych diabelskich szponach szła po ścianie sufitemaż do łóżka. Zasłaniała sobie głowę pierzyną, modliła sięgłośna odmawiając litanię. A czasem samotnąnocą przychodziłydzieci nieżywe daleką drogą z nowego cmentarza, z małychpłaskich mogiłek. Ich płacz, cichy, skomlący, brzęczał zaoknem. Odmawiała "Wieczne odpoczywanie raczim dać, Panie. " Siedziała teraz na łóżku, czekała na Jana. Nie patrzyłaprzedsiebie w lustroszafy. Unikała lustra wzrokiem. W noclistopadową, samej wpokoju, lepiej tamnie zaglądać, Zbój podniósł uszy. Jedzie! ucieszyła się. Pogładziłapsapo głowie. Zamerdał ogonem, wstał. Poszła spieszniedo kuchni. Pod blachą żar byłjeszcze. Uderzyła wwęgle pogrzebaczem. Ogieniekpoderwał się. Pochyliła się, rozdmuchiwała wegle- Sięgnęła po sagan z wodą, wstawiła na fajerkę. Pies drapał już łapą u drzwi, skomlał. Chwyciła chustkę, wybiegłaprzed dom, W czarności nic. Tylko turkot. Ale zaraz wjechałw światło domowej lampy, co stała na stole przy kuchennym oknie. Zbój przypadł do bryczki, zanosił się szczekaniem. Jan zszedł ciQżkoz. kozła, podbiegła do niego, wtulała sięw jego ramiona,obejmowała za szyję. Pachniał wilgotnym,butwiejącym lasem. Poczuła pot z jego czoła na policzku. Odwrócił się, zakaszlał. Odszedł od niej, stał odwrócony tyłem kaszląc długo,rozdzierająco. Splunął, otarł chustką usta. Coś ty przeraziła sięchory? Nic. przejdzie. znów zakaszlał. Mlekami tylko zagrzej. Spuściłagłowę. Chłodne, wilgotne palce mżącegowieczorudotknęły ją, wsunęły się głęboko zastanik. Wzdrygnęła się. Przywiozłem ci. Zaraz lecę,młek: ci zagrzeję. Co przywiozłeś? Przyniosę, tylkokonia wyprzęgnę. Wróciła do domu. Trzasnęłydrzwi, zadźwięczała szyba, płomień lampy nad blachą kuchenną zachwiał się, przygasł iznówwyskoczył, cienie zatańczyły po ścianach. Słyszała, jakwprowadzał "konia do stajni. Zaraz otworzy drzwi, wejdzie,zawoła: Paulinka, chodźno tu do ronię, chodź, niech cię ucałuję. W spiżarni ukroiła masła z osełki, nabrała mioduz garnczka. Mleko postawiła na ogniu. Za nią trzaśnieciedrzwi i kaszel Jana. Mleka ci zrobię z miodem i z masłem' Odwróciła sięod pslemska, stalprzed nią tensam: w burce, długich butach,w płjraieniii lampyśniada twarz nabrała rumieńców, oczywilgotne, gorące obejmowały ją, przejmowały w siebie. Wpiersiach poczuła ciepło obezwładniające, słodycz spływałaciężkimi, sytnymi kroplamiodpiersi w dół dobrzucha. Przycisnąłją do siebie, szeptał: Innego ja mioduchcę, jadę, a cały czas o tym myślę. Mleko wykipi. Oderwała się zadyszana. Patrz, coci przywiozłem! Zza burki schowaną wyciągnął chustkę. Podeszła, ostrożnie ujęła chustkę w ręce,wodziła palcamipo tkaninie, przyłożyła do twarzy. Czyściutka wełna. Kaszmirowa. To chyba tylko do kościoła? A jak już chcesz. Narzuć, pokaż się. Wiedziałem, że ciw tym czarnym będzie do twarzy. A męża nie pocałujesz? Przysunęła się szczęśliwa, onieśmielona zapachem szaladziwnym, drażniącym. Objął ją poprzez ten szal, przyłożył policzek do jej szyi. Gorący jesteś. Gorący, ciepło tu, ciepło od ciebie. Nie chciałbym już od ciebie odjeżdżać. Siedli naławie przy stole kuchennym. Postawiła przed nimkubekmleka, miód i masło pływały po wierzchu żółtym kożuchem. Popijał mleko. 25. A... a... gorące, rozgrzewa, bo mi tak ścisnęło tu w piersiach. a to luźni. pomaga. Objął ją, przyciągnął do siebie. Wilgotnymi, gorącymi palcami rozpinałstanik, sięgał dopiersi. Helks. tam. szepnęła, wskazującruchem brody alkowę. śpi odpowiedział szeptem ale chodź, pójdziemy. Od czasu ich ślubuschudł ijakby jeszcze odmłodniał, oczyw pomniejszonej twarzy wydawały sią większe. Wzięła lampę znad kuchni. Szli do sypialni objęci wpół, cienie biegłyprzed nimi i za nimi, pies blisko przy nogach Jana. W świetle lampki sypialnia wydawała się sklepiona; izbaniska, bielona,łóżko, nad nim obraz i skrzyżowane dwie zeschłe wielkanocne palmy. Piec kaflowy w rogu, komoda przysadzista prezentślubny od rodziców i szafa jeszcze z Janapierwszego małżeństwa. Za dwoma okienkami wcienkichbiałych firankach rozmokła,odgradzającaod światanoc. Gdzieżeśto kupił? Dotykała szala palcami, podnosiłabliżej oczu, wąchała, ocierała o policzek. Ileś za to dał? Kupiłem. W Kraśnikutakich nie ma. Jeździłeś gdzieś. Gdzieś jeździł? A ile? Agdzie? A po co? Przedrzeźniał ją. Chodź! Ja tu do ciebiena skrzydłach, spragniony,a ty mnie wypytujesz. Na budowie byłem. W Trzydniku. Pracować trzeba byłow tej wilgoci. Zaziębiłem się. A chustka? Odkupiłem od jednej dziedziczki. z Warszawy ją przywiozła. ZWarszawy? Złożyła szal ostrożnie, wsunęła do szuflady komody. Sza]pachniał obcym, drażniącym, omdlewającym zapachem. To jej był ten szal? Dla siebiekupiła, ale mi odprzedała. Naperfumowany. Która to dziedziczka? Paulinka, choć tu do mnie. Czekam, aty mnie zwodzisz. Przecież się muszę rozebrać. Leżał jużw łóżku, patrzył, jak się rozbieraławolno, z namysłem. Zdmuchnijlampę prosiła. Aż do mnie przyjdziesz. Rozpinała spódnice, stanik, zsunęła halkę. Chciała sięgnąćpo nocną koszulę, ale już ją niecierpliwie pociągnął na łóżko,zdmuchnąłlampę. Gniewasz się? Która todziedziczka? Mówiła Mania. Nie słuchaj jej. zazdrości. Co mi tam inne. Rozmawiaćmuszę, ale ty tylko, tytylko jedna. Chłodna jesteś,zziębłaś, rozgrzać ciętrzeba. Nad ranem obudził ją kaszel. Ciemno jeszcze było. Jan siedział na łóżku. Przysunęła się,objęła go. Co ci? Zimno. Szczękał zębami. Dreszcze takie mnie rwą. Zimno, acasy się palisz. Nakładała pośpiesznie koszulę. Jezus, Maria, jakiś tychory! Gdzie idziesz? Nie idź! Chwycił ją za rękę. Niezostawiaj mnie. Miałem zły sen. Szło coś po mnie. Szło? Skąd? Zza pieca. tam. teraz nie. ale szło wyraźnie. Piespodniósł się, warknął, położyłsię z powrotem obokJana,przy łóżku. Trzęsącymi się rękami zapalała lampę. Płomyczek podniósł się najpierw słaby,zatrzepotał. Obejrzałasię trwożnie za piec. Nic nie ma. Jan opadł na łóżko, odetchnął. Zrobić ci czego? Mleka? Nie. nie. wody tylko. Śledził każdy jej ruch, oczy jego szły za nią, pogłębiały się,przyciągały, brały ją w siebie. Wypił wodę, którą mu podaław kubku, nie puścił jej ręki. Chodźtu szeptał chodź tu domnie, Przecieżjestem. Chodź bliżej, zdejm wszystko z siebie, ogrzej mnie. Zostaw lampę,nie gaś lampy. Ogarnęła go sobą. Zimno ci jeszcze? pytała. Nie szeptał już lepiej. Leżała z otwartymioczami, słuchając, jak on zasypia, Pościel, zmokła od jego potu, przywierała do skóry. Podniosłasię ostrożnie, aby go nie zbudzić. Otworzył oczy, jakby natotylkoczekał, czujny na każdy jej ruch. W głowiemi szumi skarżył się nie odchodź. Wpiersiachmnie dusi, tak jakbymi kto tu siedział, przyciskałi. boli. Pochyliła się nad nim, pełna współczucia, ale i lęku. przezszybki zmatowiałych okien wchodził blady,senny jeszcze 27. dzień. Zakaszlał, zakrztusił się, gestem rąk wołał o coś. Podała mu chusteczkę. Splunął pienistą krwawą śliną. Poczułamdłości wgardle,ślina podpłynęła jejdoust. Zerwała się,wybiegła z domu w gnijący, szarawy poranek. Nie dobiegłanawet dostodoły. Zgięta w pół, wymiotowała na błotnistąścieżkę,na naniesione tu wiatrem podgniłe liście lip. Helka wyjrzałaz progu. Kiwała głową współczująco, zezrozumieniem. Leć po starszą panią zakomenderowała Paulina. Uszła kilka kroków iopartaopłot warzywnego ogrodu dławiła sięśliną. Bo co? wołała trwożliwie Helka, Leć! Tupnęła nogą, nieodwracając się. Niech po doktora Szczepańskiego Franciszek jedzie. Nasz pan zachorował! Przezcałąjesień i zimęJan Zdziechowski nie wychodziłz domu. Lekarz z Kraśnika zapisał bańki, lekarstwo na kaszeli kazał godobrze odżywiać; śmietankę, jaja, żółtka tylkoubijane z cukrem, tłusty rosół z kury. Katarzyna przywiozłaod znachorkicały wór ziółi pokazała Paulinie, jak parzyć,jak odcedzać. Dom pełenbył teraz zapachu ślazu, mięty,rumianku, suszonych liścibrzozowych, kwiatów dziewanny,korzenia mydlnicy, kory białejwierzby, suszonych malin i macierzanki. Paulina wszystkie wieczoryprzesiadywała przyłóżkumęża. We dnietylko czasem wymykała się do matki. Alei wtedy, gdy wracała, oskarżałją,że go zostawia, chodziz innymi, zdradza go. We dnie bardziej był słaby, podnosiłsię rzadko. Gdy wstał, szedłdo miejsca przy oknie, gdzie wisiały jego skrzypce, zdejmował' ze ściany i grał. Paulina siadała zespuszczoną głową i tylko ukradkiemzerkała na wymizerowaną twarzmęża. Melodiaskrzypiec szła przez nią jakból. I ból ten, wydawało jej się, otwierał w niej rzeczy nowe,obszary nieznane, w które bała się spojrzeć i zagłębić, bomyślenie tylko, żemoże w niej być coś innego niż Jan, pragnienia obce, myśli z nim nie związane, wydawały się zdradąwobec chorego. Ja umrę mówił. Coś ty! krzyczała. żeby ci nawet takiemyśli nieprzychodziły do głowy! Ja umrę. Uśmiechał się smutno. Wyjdziesz drugiraz za mąż, Paulmka? Nie umrzesz. 28 A jak wyjdziesz, przyjdę cię straszyć. Tak jak ona mniestraszy,ona po mnie przychodzi. Drżała wtedyze strachu, bo wiedziała, że Jan mówi o swojej pierwszej żonie. Do tej pory zdawała się nie istnieć. Była przeszłością. A teraz cień jej, może cieńjej ręki zzapieca,wciskał się pomiędzy nich, odgradzał. Budziłasię wniej zazdrość i złość na tamtą. Ale wieczorem złość stawałasię strachem, bo nocą tamta była silniejsza. Sprzyjało jejskrzypieniepodłogi, wiatr dzwoniącyo szyby, szelesty w kominie, kopcenie lampy, krzyk puszczyka, cognieźdz