Danuta Mostwin Cień księdza Piotra. Babce mojej. Paulinie W pracy nad powieścią Cień księdza Piotra spotkałam się z pomocą wielu osób. Były to przekazyi pamiętniki mojej matki, listy odmojej rodziny,Ważnąpozycją była ofiarowana mi Monografia. historyczna, społeczna, i gospodarcza powiatu 3'anowskiego opracowana przez Wacława Stefana Flisińskiego, z którym przez długie lata, aż do jegośmierci w Nowym Jorku, byłam w bliskim kontakcie listownym. Wacław Stefan Flisiński,emigrant, z benedyktyńską cierpliwością i dokładnością poświęcił wiele lat swegożycia studiom nadrodzinnym powiatem janowskim,nie omijając najmniejszego strumyka czy historii przydrożnej kapliczki. Drugi maszynopis jego Monografii znajdująsię w zbiorach Biblioteki im. Łopacińskiego w Lublinie. D. M. Katarzyna Był rok 1863. Skwarne lipcowepopołudnie. Brzegiem lasu,niewysoką skarpą wzdłuż piaszczystej zbielałej od upałówdrogi prowadzącej z Dzierzkowic do Kraśnika, szła dziewczyna. Była boso, a wysokie pokostkę buciki niosła przewieszone sznurowadłami przez rękę. Słońce stałowprost nad drogąna niebie gładkim, bez obłoków, a las po obu stronach drogiciemniał nieruchomy i rozgrzany. Młode buki i brzozy, dzikieróże, jeżyny i leszczyna stały jakpłytka po brzegach wodarzeki niebezpiecznej, pełnej cieni, wirów i strachów. Dziewczyna była wysoka, krzepka, w taliiszczupła, bosenogimiała drobne i wąskie w przegubach dłonie. Pod chustkąmodrą, związaną na karku, czoło miałaniskie, twarz łagodnieowalna, brwi nad oczami niebieskimijak chustka jasne, szerokie. Coraz to ocieraławierzchemdłoni kropelki potu, co jejz czoła spływały na policzki. Szła zrazu szybko, a potem coraz wolniej, przystając, bo jejsię długaniebieska w białyrzucik spódnica zaczepiała o kolce głogu, i odwracałasię wsteczna drogę, patrząc, czy kto nie nadjeżdża. Przystanęła, bo zzazakrętucały wtumanie kurzu nadjeżdżałwóz. Jechał ostro,żenim zdążył zeskoczyć na drogę,już ją dopędzit. Podwieźcie! krzyknęła. .Furman wychylił się, zwolnił, ale koni nie zatrzymał, spojrzałna nią oczami ciemnymi, brwi miał nad nimi jak czarna gruba krecha, zmarszczoneteraz, gdy się jej przyglądał,noswydatny, zakończony szponiasto jak dziób sowi. Włosyczarne spadały mu ns wilgotneod potu czoło. Usta pod czarnym wąsemmiał wąskie, skrzywione. Uśmiechnęła się,wyciągnęłarękę, aby się chwycić wozu, ale on zamachnął sięnanią batem,aż krzyknęła przerażona, uskoczyła. Podciąifeonie. Wdrapała się na skarpę. Oczy miała pełne łez i z żalu,iprzerażenia. Nad drogą stal kurz,a wóz zniknął już za zakrętem. Szła dalej wzdłuż niewielkiej poręby,na której czerwieniły się z daleka poziomki, i już miała przysięść, żebysobie narwać jagód, aż spostrzegła, że wóz zawrócił. Leciał. z powrotem z trzaskaniem bata, a furman rozglądał się zanią. Poderwałasię, widoczna na porębie, chciała uskoczyćza drzewo, ale już ją dostrzegł. Zatrzymał konie. Wyskoczył. Dopadł jednym susem. Zasłoniła się przed nim rękami i cofała się dalej w poręby, aż upadfca rozgniatając niebieskąspódnicą poziomki. Pochylił się nad nią i chwyciłzaręce. Dziewczyno dyszał gdzie ty tu się sama włóczysz? Podniosła się. Nie wasza sprawa. Siadaj nawóz powiedział łagodnie. Podwiozę. Nie chcę ja waszego podwożenia powiedziała hardo. Zostawcie. Spojrzała na niego. Młody był, barczysty, wysoki, że mówiąc do niej musiał się schylać. A ja ci mówię, siadajna wóz. Pobiegłaprzed siebie. Ale nie umknęła mu nawet kilkukroków, chwycił ją wpół,przerzucił sobieprzez ramię, zaniósł na wóz, posadził koło siebie na koźle, a że się opierała,trzymał mocno w talii, a drugą ręką trzepnął lejcami. Wioo! Ruszyli w kurzu i gorączce. Las tubył gęsty po obu stronach. Dopiero jak wjechali pod górę zwolnił, spojrzał jejw oczy z bliska, aż poczuła jego oddechna twarzy. Jak ci na imię? Kasia. A wam? Stach. Uśmiechnęła się. Usta miałapełne, zęby szerokie i dużąmiędzy nimi przerwę. Przez tę szczerbę sepleniła i czerwieniła się wiedząc, że sepleni. A nieboisz się tak sama przezlas? Nie bałam się. Wassię przestraszyłam. Bogu dziękuj, żem dziś tu jechał. Spojrzała na niegozdziwiona. Skąd wy jesteście? A stąd roześmiał się z lasu. Ale was nigdzie nie widziałam. Rozglądał się, koniejeszcze bardziej zwolnił, jakby nasłuchiwał, i znówlejcami ruszył, popędził i pochylającsię doniej. ustami tuż przy jej twarzy, szeptał: To ty nie wiesz, cosię teraz w lasach wyrabia? Co? To ty, dziewczyno, żyjesz naświecie, obok tu żyjeszi nic nie wiesz? Przecież ciebie bytu mogli. Patrzyła na niego przerażona, bo wydało jej się, że mówi . terazpoważnie,zatroskany, i przysunęła się bliżej jeszcze3^, do niego. to Matka ci tak pozwoliła? Ojciec? '' Ja sierotapowiedziała. Zciotką mieszkam na Podlasiu. Nie będziesz to ty Gościeradówna? Tak. A wy? Kulczyba. Ach. ,. szepnęła,bo słyszała o nim i wydawał jej sięz tych opowiadań straszny i tajemniczy. Roześmiał się. A co wiezieciedo miasta? Oj, nie pytaj, co wiozę, bo sięjeszcze dopytasz. Jechali w milczeniu, a drogawyprostowywała się i szła już terazrówno, konie ciągnęły same, a od lasugęstego tu bardzo zaczął padać cień. Objął ją przez plecy, przyciągnął jeszczedo siebie. Kasiu. Co? Odwróciła się do niego twarzą. Ładna jesteś1 sm nawet przez chwilę zapomniał, że siedzieli na wozie,w którym wiózł powstańcząbroń dla oddziału, co siętamtejnocyz lasów pod Annopolem musiał przedzierać dolasówkrsśnickich, boKuśmirkę, która wiozła chleb, gary boczkui głowizny dla powstańców, złapał patrol dwóch objeszczyków, skatował i zamknął w kozie. i Pobrali się następnego roku, wiosną, kiedy już zaczęło przy6icichać, chociażpo lasach do kwietniajeszcze potykali sięj powstańcy i kryli dłużej po znajomychim miejscach. Długie! ich małżeństwo podobne lipcowej dokraśnickiej drodze było I- ,szczęśliwe mimo gwałtownościKulczyby, zasobne dzięki jegozamaszystosci, rozmachowi i odwadze, a gospodarstwo uda! wa]o się, bo łagodna Katarzyna była jednak stanowcza, domi służbę umiała prowadzić. Zgadzalisię, chociaż tak do siebieniepodobni. I chociaż z tych samych stron pochodzili, innewnieśli z sobą do małżeństwa dziedzictwo. Stanisław Kulczyba urodził sięjesienią roku 1843. Na''^aswiat przyszedł w lasach kraśnickich. gdzie ojciec jego byłgajowym. Do chrztu zawieziono dziecko do parafii w Wilko,^azie, a wikarym był ksiądz rodem z Bilczy, Piotr Ściegienny. '^Ojciec Stanisława znal się z księdzem oddawna, chodziłlip! nim na tajne zebrania wKieleckie i pomagał Piotrowi w . rozpowszechnianiu "Złotej książeczki". W książeczce tej, autorstwa księdza Piotra, papież Grzegorz XVI czystą polszczyzną przemawiał do udręczonego pańszczyzną ludu: "Wotinnjuż do tych, którzy was uciskają, aby was uznali za ludzi. Borowy Kulczyba bardzo był księdzu Piotrowi przydatny,bo znał i przejścia graniczne, i miejscabezpieczne w lasach,gdzie ludzi ibroń można było przechować. Zajeżdżał też wikary nieraz do leśniczówki, przyjeżdżali i inni ludzie nietylko z okolicy, ale i zza granicy, z Krakowa i z Poznańskiego, i pierwszy rok życia Stacha pełenbył tej otaczającej gogorączki, wyczekiwań, przygotowań. Podobno szykowano siędo powstania, które ksiądz z Wilkołazu miał poprowadzić. Ksiądz Piotr, jak matka później opowiadała Stachowi, byłmężczyznąogromnym, silnym i wielki miałnawsiach posłuch,. Ojciec Stanisława miałzaledwiedwadzieściatrzy lata,jak poszedł z księdzemw październiku 1844 i więcej niewrócił. Nikt ani nic nie mogło go powstrzymać, był jak wszyscyKulezybowie porywczy. I widocznie od tej porywczościgdzieś zginął, bo ani go na Sybir nie wywieziono z księdzem, aninigdziesię o nim nie można było dowiedzieć. Stanisław chował się z matką i starszą siostrą, a najwięcej wzrastałz lasem i wlesie. Poznał wszystkie ścieżki, przejścia iszlaki graniczne, aleostrożniejszy był od ojca, sprytniejszy i nigdy nie dał się złapać. Dobrałsobie kilku dosiebie podobnych, co słuchali go ipoważali jak herszta i latem końmi, a zimą saniami przez zamarznięte rzeki wyprawiał się najpierw przewożąc unitów do Galicji do chrztówi ślubów, a potem do Krakowa i do Wiednia, szmuglująctowar zza granicy austriackiej w Lubelskie: chustki kaszmirowe, wełny na suknie i płaszcze, korale i koronki, a z Lubelskiego czasem mięso solone w garach, czasem przedniąmąkę i kaszę. Z tych. wypraw, a nie z gospodarstwa, chociażmieli na Podlasiu przeszło dwie włóki, zrobiłwielki mająteki Katarzynie przez całe życie niczego nie brakowało. Dzieci miał zKatarzyną ośmioro: sześciu chłopców i dwie dziewczynki. Chłopcy wszyscy po ojcu byli rośli, o kruczych prostychwłosach,oczach okrągłych, sowich,i tylko jeden, Stefan, wrodził sięw matkę z uśmiechu i łagodności, bo samKulczyba był porywczy, nieokiełznany, może i miałw sobie krew tatarskichnajeźdźców mówiono, że kulczyba znaczy potatarsku"sowie oko"a może to samotne w lesie wzrastanie, a potem iwyprawy graniczne wyzwoliływ nim okrucieństwo,bo synów bil za najlżejsze przewinienie. ^. Katarzyna z dobroci; łagodności i tej umiejętności radzenia sobie z ludźmi podobna była doojca swego, KonstantegoGościerada. Ojciec jej, ławnik kraśnicki, dom miał na GóW rach, pod miastem,a pamiętano go dobrze i długoz dwóch^ rzeczy: pierwsza że aż do śmierci swojej wczesnej na chożĄ, lerę chodził w brązowym franciszkańskimhabicie przepasali nym białym sznurem, adruga że bardzo był miłosierny -^ i ofiarny. ^ Było to po zalewie wiślanym pamiętnego lipca1844, kiedyl'. ;rzekawylałabardziejniż zwykle, a ludzieuciekali przed cho'^ robą i głodem: pełno ich było na lubelskich drogach i polach. i^ Drogami też przeciągały oddziały kozackie, może na uśmierzeni nie buntówwęgierskich, a może jeszcze wyszukując rozbił'. /ków po nieudanym powstaniu chłopskim, i grabiły wszystkoa" po drodze. Konstanty Gościerad mieszkając na Górze uchował^się grabieży kozackiej i żywił, leczyłi pomagał tym wszy stkim, co się do niego wdrapywali. Drzwi cały dzień stałyotworem,alepo pewnej nocy zimowej, kiedy dwoje dziecizamarzło niemogąc się dodrzwidomu dopukać, otwierałj^; je i nocą. Wydałtak cały dobytek i tylko mu zostały^ kartoflane obierki. Mówiono,że kiedy je posadził na wiosnę, 1.^,; te ziemniaczane łupiny wydały plon. Katarzyna mało pamiętała rodziców. Wychowała ją ciotka^ i czasem prowadziła na cmentarzcholeryczny, opowiadającIII wtedy o rodzicach, a najwięcej o ojcu. Mówiła też, że przy^, jażnił się z pewnym księdzem wikarym z Wilkołazu, że goII? ten ksiądz uczył od najmłodszegochłopca iże nierazdo^" domu zaglądał. A kiedy Katarzyna pytała, gdzie by księdzaIIJ',, mogłaodnaleźć, mówili,że pewnie już nie żyje. Zostałajej^i tylko przepisana ręcznie "Złota książeczka", którąchowałali jako pamiątkę po ojcu. Później, po latach, jak się już urodziłaj' Paulina, trzecie jej dziecko,pojechała Katarzyna do wsiTar1-; - ^ nawy niedaleko Krasnegostawu, bo mówiono, że wrócił tam : 'ksiądzz zesłania,ten sam,co był wikarym w Wilkołazie, tyl. "ko już podobno nie byłksiędzem. Początkowo nicsobie niemógł przypomnieć, ale jak mu pokazała pożółkły już i porozrywany zeszycik, podobno poznał nawet pismo i bardzosię rozrzewnił. Nie rozmawiała jednak o tym ze Stanisławem, bo wydalało jej się, że słuchał niechętnie, a bardziejbył zajęty swoimi wyprawami, gospodarstwem, dziećmi najpierw, żeby się;howały, a potem, żeby utrzymać je w posłuszeństwie, ajeszae później żeniaczką synów i małżeriatwami córek. Jan Było znów lato. Rok1890. Ledwo zasnęli, zmęczeni gorączkądnia, usłyszała przytłumiony, a niecierpliwy głos ojca: Paulinka. Paulinka. przynieś mi zestryszku onuce. Czy aby nie wolał po raz drugi? Zerwała się. Śpiąca obokManianieporuszyła się nawet. Ciemnobyło jeszcze, wybiegłado sieni, zapalała drżącymi palcamiświecę. Spoza drzwisypialnirodziców i dwóch młodszych braci krzątanina ojcaostrożna,żeby tylko nie zbudzić matki. Ale przecież i takwstanie, i tak goodprowadzi. Zawahała sięnaschodkach prowadzących na stryszek. Ogarnęłoją przerażenie,że musi tamwejśćteraz, w tejnadrannej ciemnicy, kiedy wszystkiestrachy czatują tylko, aby wyskoczyć. Stała w długiej nocnej koszuli, wysoka, wyższa od matki, silniejsza odniej, podobna doojca, ooczach okrągłych, ciemnych, sowich, przebiegłych,a teraz poszerzonych jeszcze strachem, cala w cieniach migających świecy, z warkoczem ciemnym splecionym ciasno, sięgającym do pasa. Paulinka. , Nim spostrzegła się,otworzył drzwi, drugirazzawołał, ateraz weźmie pasa. Śmignęła na górę. Bardziejbała się gniewu ojca niż strachów, bardziej jego pasaniż nieznanego, co czyhało między kuframi starychubrań, a najwięcejtam, gdzie nigdy nie dochodziło światło, gdzie dach stykał się z podłogą, tam gdzie czasem słychać było jęk, jakbykto pokutował i błagał o przebaczenie, duchy dziadka, babkialbo topielców ze stawu, co się tu ukryły. , Wieczne odpoczywanie. -szeptała i dygocącą ręką'otwarładrzwi od stryszku; zapachy suszu, śliwek, jajekwbeczkach poustawianychpod ścianami izapach grzybów, znajome przecież, a przeraziły ją, bo zapachy te należały nocą,a więcej jeszczeprzed świtem, do duchów, które nimi tu oddychały. W głębi stryszku siedziały ogromne, grube cieniei chybotały w płomyku świecy, dalej już była ciemność, aleniezupełna, a nabrzmiała ruchami,i odróżnićmożna byłoprzyczajone, skarłowaciałe twory, co porwą się bezszelestnie,przypadną do gardła, ognista ręka zatrzaśniedrzwiczki strychu i zaczną ciągnąć i dusić, ciągnąćaż w sam róg,pod dach,skąd teraz widać wyraźnie rękę rozcapierzoną, jak sunie,i Jęk słychać. Porwałaz kufra onuce, w biegu zdmuchnęłaświecę i zjechała plecami po schodachstryszku wprostna podłogęsieni pod ojca bose duże nogi- Stał ogromny, z brwiami nasrożonymi, zgrzywą siwiejącą już nadoczami. Za mąż chcesz iść, a nastryszek boisz się sama. Podniosła się zawstydzona, podała mu onuce. Uśmiechnąłsię, a ona już odmieniona, zapominająco strachu, stała całauniesiona tym uśmiechem, spojrzała mu w oczy, czy możezmienił zdanie, może się zgodzi. Proboszcz kraśnicki chciał przyjechać, przemówić zanim. I co mi powie? Da mu gruntu? Jeszcze by co Kościółkomu dał! Nie podobami siei Tatusiu. Odwrócił się zły. Będę z tobąmówić, jak wrócę. Zamknąłza sobą drzwi sypialni, a już słychać byłopłaczmłodszego brata, Stefcia,co się obudził zbyt wcześnie, i Katarzyny głos uspokajający,i znów głos ojca przepraszający,łagodny, i prędkiszept Katarzyny. Świtało. Stała przedzielona od niego drzwiami, pozostawiona samejsobie, ze strachami, co już na stryszku usychały w swej niedawnej ważności. Mocne, duże wargiskrzywiław płaczliwąpodkówkę, oczy zwęziły się w przepastne, ciemne szpary. Zapłakała. Cicho, samadla siebie. Szept matki zamazywał słowaojca, nie mogła usłyszeć, co mówią. Chwyciła jązłość,ssąca pustka pod żebrami aż zagryzła wargi, zwinęła ręce w pięść, małe twardepiersi uniosły się spiczasto pod koszulą. Nie zauważył. Zbył ją, odwrócił się,nie spojrzał, nie porozmawiał. Tylkotam wraca, tylko do niej, tylkodla niej ma dobresłowo. To pójdęsobie pójdę,a jak mi nie da, ucieknę! Tupnęła nogą wpodłogę. Drzwi od dworu trzasnęły. Odwróciła się. Najstarszybrat, Jaś, zaręczony już, wzrostem równy ojcu,w długich butach, gotowy dodrogi. Czujesz Bożą wolę, Paulina? zachichotałjej w ucho. Spojrzała na niegoniechętnie. Twarz Jasiadługa, drwiącaniećj, jakby podpatrywał, wiedział; oczy Kulczybów przymrużone chytrze i usta wielkie, pożądliwe,z uśmieszkiem cynicznym w kącikach warg skrzywionych, a przecież usta niedojrzałe jeszcze, bo się kurczyły ze strachu przed ojcem, aleteraz śmiał się bezgłośnie i zginał się wpółnad niątrzęsącsięodśmiechu. Przestałbyś! Uderzyła go zaciśniętą pięścią w wyciąg- 13. nięte ramię. Potłukłam się, spadłam ze stryszku. Mamunito nigdypo onuceniepośle. Zbił cię? Nie. Ale się wściekał. Bandytamruknął. Zbił wczoraj lgnąca. Wiem szeptała, pojednana już, zrównana nagłą wspólną niechęcią do ojca. Jakon dziś? Leży, jęczy, jakby nie ten sam, nic nie mówi, jęczy tylko. Zawołali doktora? To nie wiesz? Był wczoraj, doktor z Urzędowa. Niewiem. Ty, Paulina,nic teraznie wiesz. Jedno masz w głowie. Uroczył cię, a ty Bożą wolę czujesz. Kto? rzuciła się na niego. Kto? Przestałbyś! Co ty udajesz? Ale ja też nie pochwalam. Niewyjdzieszzaniego. Ojciec ci nie da. Zobaczysz! Nie da! On jednegochce. Majątku. A twój Zdziechowski goły, bidne to jak myszkościelna. Wyjdę,zobaczysz. Lepiej zobacz, jak lgnącaojciecskatował. Mnie nie skatuje, nie dam się. Ignae nie zamknąłspichlerza, krowę rozsadziło, wpuścił krowę wpszenicę. I co? Krowa stracona. Ty go bronisz? Nie bronię. Alejakby pilnował krowy. W szparzedrzwi zajaśniał młody dzień i zaraz nakamieniach przed domem zaturkotał wóz. żeby to mnie kiedy wziął westchnęła,Cieszysz się? Jeszczeczego! obruszył się. Bandyci napadają podrogach, mało to razy ojciec strzelał, co ci mam mówić. Odskoczyli od siebie, bo z sypialni już Kulczybygłos donośny,i zarazon sam ciężko, waląc podkutymi butami,pchnął drzwi. Obok niego, czepiająca się jego ramienia, powłóczysta, w ciemnej chustce sfaldowanej naramionach, Katarzyna. Zajechali! Idź, Jasiu. Zauważył syna. Zobacz,czy wozy w porządku. Katarzyna wspięta się na palce, objęła męża za szyjq. Materiału mi przywieź na rotundę, Stasiuniu. Paulina, nie zauważona, spod spuszczonych rzęspatrzyłana matki z ojcem pożegnanie. Katarzyna odwróciła się do córki. Uniosła brwi w góręi ruchem brody pokazywała jej drzwi U sypialni, bo już świtwkraczał do sieni, koszula Pauliny bielała i wydymała się na piersiach. Tatusiu szepnęła. Złagodniały pod czułymi objęciami żony,odwróciłsię łaskawie do córki. Korale ci przywiozę z Turcji, Paulinka. I zarazkrzyknął na Jasia: Dlaczegoś wozów nie sprawdził? Ruszaj się! Sprawdzałem rano, zmamunią się przyszedłem pożegnać. Katarzyna objęła syna ramionami. Pochyliłsię nadjej ręką. Czuł ciepły, uspokajający zapach wełny. Przyłożyła ustado jego ucha. Materiał będzie dla ciebie na ubranie, No już, dalej, dalej, zwijaj się! poganiał Kulczyba. Wypchnął Jasia, ale sam jeszcze raz zawrócił do progu, jeszczeraz objął żonę, ponad jej głową twarz Pauliny mimodziewczęcej miękkości już dziwnie zapamiętała, surowa i oczyzogromniałe, pełne powstrzymywanych łez. Wyciągnął do niej rękę,pochyliła się, pocałowała. Z Bogiemzostańcie. Jedźcie z Bogiem. Rozwarlidrzwi szeroko na drogę. Drugi wóz zajeżdżał odstrony sadu. Na wschodzie niebo zaczynałoróżowieć. Paulina nie patrzącna matkę wyszła do pokoju. Jeszczegoniły ją głosy odjeżdżających, pokrzykiwanie furmanów,turkot kół, wozów, ostatnie matki błogosławieństwa na drogę. Rzuciła się na łóżko. Odepchnęła młodszą siostrę, któraspałarozłożona wszerz łóżka. Zapłakała. Ale nie płakała długo. Wstała,przycisnęła twarz doszybek okna i patrzyła nadojrzewający, wstępujący we wschód słońca sad. Ubierała siępospiesznie,narzuciłaspódnicę, kaftanik i boso, chyłkiem wybiegła do sadu. Biegła między śliwami, co już pokrywały sięszarym nalotem, mocząc spódnicę w przedrannej rosie, aż dokrzaków agrestu i malin i do szerokiej, rozłożystej jabłonki. Wdrapała się na drzewo i dopiero ukryta w jego gęstych liściach zaczęła myśleć o Janie. Poznali się zeszłej zimyna weselu w Urzędowie. Był muzykantem. Grał na skrzypcachi śpiewał. Był wodzirejem. Roztańczony, lekki, był i tu, i tam, śmiech wybuchał wokołoniego, a on grono rozbawionychgości opuszczał nieznacznie,przewijał sięw inną stronę i wracał do kapeli, grał, przewodził i znów rzucał się pośród tańczących, jakby wszystkiegobyło mu mało, niesyty zabawy, nie wytańczony, nie wyśpie15. wany do końca. Ciemnybył, zwinny, o oczach czarnychi białkach aż od tej czarności niebieskich, śniady, o cerze ażoliwkowej i włosach skręconych nad czołem i na karku. Inny od Kulczybów,wąsy miałzgolone i nosił sięinaczej, jakby bardziej z miejskai jakby nie z tej samej okolicy pochodził, a ze stronobcych,z daleka. Porwał się nagle do tańca, nie wiadomo, czyją sobie upatrzył,czy z przypadku tylko, alejak spojrzeli sobie w oczy,nie był tojużprzypadek. Dopiero tańczącz nim, z bliskazobaczyła, że nie był to chłopak młody, ale mężczyzna dojrzały, tylkowąsy zgolone i zwinność, i ta wesołość nieprzytomnie młodzieńcza odejmowały mu lat. A on czuł i widział, jakpod dotykiem jego rąk drży ta nieśmiała dziewczyna, jak sięrumieni, rozpala po raz pierwszy obudzona,gotowa, aby iśćza nim. Już na tymweselu, w zimie, Katarzyna zaniepokoiła sięocórkę. Przytrzymała ją w kącie iszeptała karcąco: Paulinka, opamiętaj się. ludzie patrzą! Przecież to wdowiec. A i ze dwadzieścia lat starszy odciebie. Inie gospodarz, a jakiś tam budowniczy! Nie lataj za nim do drugiegopokojul Na języki cię wezmą. Ale on jejjużnie puścił- Zewsząd zlatywały do niejjego spojrzenia. Śpiewając patrzył na nią, a gdybrał skrzypcedo ręki, dla niej grał. Wracali do domu saniami, zakutaniw futrzane derki, po śniegu wysokim i skrzypliwym. Wiatrchłodził rozpalone policzki Pauliny, aw niej i obok niejtylko jeszcze muzyka weselna, jeszcze tańczyła, jeszcze kołowała półprzytomna z uszczęśliwienia. Głowę straciłaś, dziewczyno denerwowała sięKatarzyna. Nie przypada mi do gustu huknął Kulczyba. Żebyśmi sięz nim czasemnie zmawiała, Paulinka, słyszysz? Podobno mówiła Katarzyna budował kościół- w/Kraśniku i dwory też buduje. Ziemi nie ma mruknął Kulczyba. Golec taki ipyta mi się od razu,czy może przychodzić. I co mu tatuś powiedział? poderwała się nagle Paulina. Nic mu niepowiedziałem. Anitak, ani nie. Jednotobie powiem: nie za tobą on patrzy,a za twoim wianem. Oparta o mocny: koniu- jabłonkiPaulina patrzyła, jaksoczysty, szkarłatny owoc słońca wytaczał się zza horyzontu. Spotykali się od tego czasu z Janem i ukradkiem za sademjak się tam wymykała wieczorem, i jawnie przyjeżdżał do 16 domu, niechętniewitany przez Kulczybę, a chłodno przezKatarzynę. Przymknęła oczy, widziała twarz jego nad sobąz włosami zwilgotniałymi nad czołem i czułazapach jego takprawdziwy, realny jak dźwięk albo barwa, jak kształt, którywdłoni zamknąć można i zachować- Objęta tym zapachemjak przepaską gorącą zdawała się lecieć, opadać w przestrzeń. Było to opadanie kojące, bo łagodziłoprzedrannez ojcemspotkanie i rozstanie; już nie myślała o niczym, o nikim, tylko to jedno, że musi być z Janem,że ucieknie z domu, wydrze się, a pójdzie za nim pozwolą czy nie pozwolą, ze ślubem czy bez ślubu. Od domubiegło doniej nawoływanie matki. Zsunęła sięzdrzewa,pobiegła. Katarzyna stała na dziedzińcu przy orzechu, który Kulczyba ogrodził ciasnympłotem, żeby koty niewspinały się do gniazd ptasich. Wołam i wołam mówiła. Gdzie ty takrano latasz? Przypatrywała sięcórce podejrzliwie. DJ sadu poszłam, nie mogłam już usnąć. Stefciocoś popłakuje, marudzi, może chory. Paulina śmignęła poprzez drzwi do sypialni rodziców. Katarzyna patrzyła na nią i za nią, nieustannie zdziwiona tą miłością Paliny nie siostrzaną, a matczynądo młodszegoo dwanaście lat brata. Chłopiec siedział na podłodze zapłakany, tarł piąstkamioczy ipochlipywał. Przypadł zaraz do siostry, wtulił się wjejwyciągnięte ramiona, a ona przyklęknęłanajpierw przy nim,potem dźwignęła się z klęczek i kołysząc dziecko chodziłaz nim po pokoju, szeptała: Co ci, Stefciu? Coci, Stefuniu? Ugiętapod' jego ciężarem, rozgrzana bliskością dziecka,mokra odjego ciepłych łez, Paulina znów nagle przypomniała sobieojca i rozżaliła się nad sobą. Płakali teraz we dwoje,coraz głośniej i rozpaczliwiej, aż Katarzyna wbiegłado pokoju, rozkrzyczał się najmłodszyśpiący w kołysce Broneki służąca Julka przyleciała zkuchni od porzeczek, któredziewczyny przebierałytego dniana konfitury. Zostaw dziecko Julce powiedziała Katarzyna. Chodź teraz zemną. Paulina wytarła łzy, szła posłusznie za matką przez świetlicę i przez dużą bieloną kuchnię, gdz^nastole stały miskiporzeczek i malin, a zapach pieariyB^W^fel. eba szedł sytnyi urzekający z piekarnika. Weszłiyc^kĄlhor^^jszernej,ciemnej i chłodnej, pełnej półek zga^mi, BO^ami^l' słojami. Kata lCŁeń księdza Piotra '? , ^' ' A^, 17. rzyna pociągnęła Paulinę do okna i ujęła w obie ręce twarz córki. Spójrz na mnie. Nieśmiało i niechętnie spojrzaław niebieskie, okrążone siatką zmarszczek, łagodne, ale penetrujące oczy matki. Nic tam między wami nie zaszło? Zaczerwieniła się, twarzi szyja stanęły w palących rumieńcach Mów! Pokręciła przecząco głową. Jak Bogakochasz? JakBoga kocham. A czy nie próbował? Spuściła oczy. Masz siedemnaście lat, a to człowiek dojrzały, przeżyłswoje,za jednym patrzy, jednego chce. A jeszcze, wiesz,samnic niema, a my,myśli, bogacze, Mamuniu, on mówi, że mnie kocha. Zestarzejesz się przy nim, zwiędniesz prędko, nie da ciani dobrobytu,ani spokoju, jedną już żonę pochował, starszy-o tyle lat. On młodszy niż niejeden młody. Ziemi nie ma. Wiatrem podszyty. Ja o ziemię nie dbam. Teraz nie dbasz. Teraztak ci się zdaje. Westchnęła ipogładziła głowę córki ruchem wolnym, zrezygnowanym, przesunęła palcami po jej brodzie mocnej, upartej, zwyraźnym pośrodku rozdwojeniem. Nie przekonam cię uśmiechnęła się. Będę mówićz ojcem, chociaż wbrew sobie,przeciw sobie. Siadaj teraz,. słuchaj. Paulina usiadła na wąskiej ławeczce pod ścianą. Zapach. anyżku z wielkich glinianych mis, zapach kiełbasi szynek,cierpkizapach marynat ze stojących rzędemna półkach słoipełnych kiszonych ogórków, borówek smażonych z jabłkamii gruszkami, grzybów w occie, zielonych pomidorów, śledzi,zapach zalanych tłuszczem smażonych i pieczonych mięs, grzybów i korzeni to było królestwo Katarzyny. Poruszała siępo nim godnie,świadoma ważności tego miejsca. Jedną rękąoparta o półkę, drugą wyciągnęła do córki i mówiła wolno,. gestykulując i przekazująckażde słowo: Jabłka trzebaritjp^rw wydrążyćdokładnie z pestek,pokroisz potem w cienkie plastry i zamoczysz w wodzie wapiennej na dwadni. Zrób gęsty syrop i smaż ostrożnie, aż bę18 - "' ; da przezroczyste,lekkie jak płatki róży. Nikt lak nie umieprzyrządzać. Jak tylko zbierze się papierówki,będziemy smażyć, siedź wkuchniz dziewczynami i doglądaj, taksię najlepiej nauczysz. A jak dojrzeją węgierki, to weźmiemy najpiękniejsze prosto z drzewa i w antałki. Zawiąże się pęcherzem i spuścimy do studni. Wyjmiesz potem na Boże Narodzenie, a jakbyś przyniosła świeże z ogrodu,omszone jeszcze, z zielonymi liśćmiPaulina podeszła domatki ipocałowała ją w rękę. Zrozumiała, że Katarzynają uczy, że w jakiś sposób, nie wiadomodlaczego, już ją przekonała i że jeśli matka się zgodziła, ojciec nie będzie protestował. Siedziały we dwie długo w komorze, rozprawiając o wędzeniu szynek i kiełbas,o tym, jaktrzebamarynowaćzielone jeszcze orzechy, a Paulina słuchając matki uspokajała się iwtulała w zapachy komory, w jejchłodną, ciemnawą wnękę, która była i domem, i matką, i bezpieczeństwem całegożycia. Datę ślubu naznaczono na początek listopada. WyprawaPauliny dawnojużczekała wkufrze gotowa, a tylko sprowadzona do domu krawcowa i podręczna dziewczyna szyły spiesznie suknię ślubną i obrzucały koronkami halki ikoszule. Ślub był w kraśnickim kościele,w tym samym, któryJanbudował. Szli pożółtych i czerwonych opadłych liściach kasztanów. Paulina w bieli sztywnej wysoko aż pod szyję,w welonie na twarzy iw rucianym wianku- Jan, niewiele odniej wyższy, szczuplejszy wydawał sięw ciemnym garniturze, włosy, chociaż przygładzone pomadą,wichrzyły się na karku, na skroniach i nadczołem. Zaraz po południu, jeszcze przed oczepinami, przyjechałdo Kulczybów goniec z Lublina z wiadomością. Kulczyba mówił z nim na osobności, a potem odwołał Katarzynę, zamknęli się w sypialnii naradzali. Paulina nic bynie zauważyła,gdyby jej Jaś,co był drużbą na ślubie, niepociągnął w kąt świetlicy. Ojciec konie kazał szykować. Do dnia będąjechaćz mamunią do Lublina. Stało się co? przeraziła się. Jaś nie wiedział. Paulinapobiegła szukać matki. W welonie, zgrzana od tańca, wymykając się zatrzymującym ją gościom, odnalazła matkę w sypialni. Katarzyna siedziała na łóżkui trzymaław ręku niewielką książeczkę. Schowała ją prędko za siebie. Paulina stanęła niezdecydowanie. Patrzyła na matkę. TwarzKatarzyny była skupiona, ale nie było wjej oczachłez. 19. Stało się co? mówił, że. szepnęła Paulina. Umarł kto? Jaś Nie chciałam ci psuć wesela, wymknęlibyśmy się nadranem i ciotka i wuj zajęliby się wszystkim Umarł kto? Tak. Kto? Ksiądz jeden. Ksiądz? Który? Kraśnicki proboszcz? Nie, ksiądz jeden u Bonifratrów w Lublinie. Katarzyna wstała złóżka, objęła córkę, tłumaczyła łagodnie: Kiedy, no, nie rozumiesz, dziecko, myślisz, że ojcu spieszno gospodarstwo terazzostawiać, że nam przyjemnie tak z twegowesela odjeżdżać, ale trzebana ten pogrzeb jechać,trzeba. Ważniejszy niż rodzina,niż moje wesele? Nie, to nie ważniejsze, ale inaczej ważne. Ty myśliszteraz: tylko wesele, tylko twój Jan. A inne są rzeczyw życiu. No, coja ci będę teraz głowę zawracać, idź do gości,trzeba do stołu prosić. Zapomnij. Nic nie zauważysz. Ledwo weszła do świetlicy, a Jan już doniejpodbiegł. Jużspostrzegł,że zgasła, żezmartwiona, pytał, czy to przezmego takamarkotna. Podszedł do muzykantów, pomówił i zaraz zaśpiewał, na nią tylko patrząc; Ej, wyleciała siwa zezula, na kalinejce padła,Wyszła Paulinka z. nowyj komory, za stolikiem siadła. Z daleka poprzez ten śpiew dochodził tubalny głos ojca, któryw kącie świetlicy, w grupie starszych mężczyzn rozprawiał: ...wczoraj mówił zmarł u Bonifratrów. Trzeba "-mówił żeby jaknajwięcej narodu szło, bo to był człowiekwielki. Na pogrzebie własnego ojca nie byłem. Mówił mi,jakdo niego pojechałem, tam już, do Lublina, żena wieśchciał po tym zesłaniu wrócić, alemu nie dali. A Jan rozochocił się,sam chwycił skrzypce i wyśpiewywał: Rzucaj, Janku, talarami,Rzucaj, Janku, talaramiZa wianeczek, za ruciany. Dopieronad ranem przypomniała sobie, że rodzice mająodjechać. Wbiegła do sypialni, wyleciała przed dom. Nie było 20 ich.Powietrze wilgotne i nieruchome, jeszcze noc prawie,tylko na wschodzie przecierałosię ledwo, ledwo iw tym niepewnym przedświcie stary orzech na środku dziedzińca wyciągał ogołocone z liści konary jak ręce o palcach spracowanych ziemią, wzniesione do nieba w przedranne] modlitwie. Jan wybiegł za nią stroskany. Objął, przytulił do siebie,bo drżała od zimna, a może i tłumionego płaczu. Pojechali. szepnęła i wskazała ruchem głowy szareświatłonawschodzie, które bardziej było cieniem niż blaskiem. Modrzewiowy dwór Dom ci taki wybuduję, Paulinka, jakiego nikt jeszcze niemiał. Dwór to będzie. Najpiękniejszy z wszystkich dworów wokolicy. Modrzewiowy będzie dom, osikowy gont, a podłogiwszystkie z dębu. A ile będziemy mieć pokoi? Dwanaście. Dużo. Okna wielkie. A napierwszym piętrze zbuduję balkonik To jak się na zimę takie wielkie pokoje ogrzeją? Piec wkażdym wstawię, wielki,rzeźbiony na górzeiz kolorowych kafli, a każdy innego koloru,Na sześciu kolumnach będzie się opierał dach, a na szczycie wieżyczkęwybuduję z okienkiem okrągłym, zkolorowymi szybkami,jak w kościele. A przed domem? Klomb bcdzie jeden wielki i wokoło rabatki, kwiatówsobie nasadzisz,ile będziesz chciała. Alejędo domuzrobięszeroką, brukowaną i obsadzę całą lipami. I kto to będzie koło tego domu robić? Przecieżto służby trzeba. Ani robić nie będziesz, ni w polo nie pójdziesz, ani doobory, ani do sta'ini. Chodzić tylkosofcie będziesz, przyjęciadla gościszykować, bs zjeźdź? ^ się donas będą zewsząd natańce i na muzykę. A dzieci to będziemy mieć dwanaścioro,sześciu chłopaków isześć dziewczyn. Aby tę robotę w Zaklikowie skończę, zaraz siębiorę za nasz dom. Zaraz na wiosnę. Nie wybudował. Odczterech lat mieszkali wdawnym domu kraśnickiegoorganisty. Dom ten niski,słomą kryty, nieszczelny już był, wilgotny, a przylegał do starego cmentarza. Sztachetowy cmentarny parkan na podmurówce z cegieł pokruszył się już, porozpadał i tylko stara aleja lipowa osłaniała cmentarz. Jesienią, kiedy ani śniegu jeszcze, ani liścijuż śladu, ani miodowegozapachu letniego, tylko wilgoćzgrzybiała, grube ciemne konary drzew odgradzały dom odstarego cmentarza. Kościół, co tu stał niegdyś, spalił się,ziemia dawno po nim. zaoranai przez księdza wzięta pod pszenicę. Dalej łąki i domjeden,drugi, rzucone, bo ani wieś to już, ani jeszcze miasto. AntoniMucha, który dawniej tumieszkał,pomagałksiędzuwkancelarii i uczył się na organachod głównego organistyChytrosia- Dopiero jak proboszcz Mordziński z Annopolaściągnął Chytrosia do nowej parafii Świętej Anny i Świętego Joachima, ksiądz kraśnicki awansował Muchę na organistę. Zaraz też Mucha przeniósłsię do miasta, zamieszkałtuż przy plebani! Dom stał pusty. Zdziechowski wydzierżawił goprzed samymślubem. Na krótko tylko mówił napół roku. Sam od śmierci pierwszej żony mieszkał w mieście, najmowałod kogoś pokój, bo i grunt, i dom, co miałpo niej, dawno sprzedał Wciągu tych czterech lat nieszczęściło się Zdziechowskim. Pochowali już troje dzieci. I znówPaulinie wydawało się, że jest wciąży. Siedziała sama w domu. Mżyło, wilgoćszła od podłogi. Wiało od progu listopadowym ziąbem. Jan dwa dni temu wyjechał, obiecał wrócić nazajutrz. Niebyłogo. Chodziła odsionki do sypialni, do kuchni,tam i z powrotem. Ręce splotłaprzedsobą. Niepokój chodził po niej dreszczami, nie pozwalał na sen anispoczynek. Rozejrzała się, co by jeszcze zrobić, doczego przyłożyć rękę. Służąca Helka dawno spala walkowie zakuchnią. Pies, biały pudel, chodził za nią krokw krok. Pies Jana. Zabierał gozawsze z sobą. Zostawiłtymrazem. Nalała wody do miski, przemyła twarz. Dźwignęłaniepełne wiadro z brudną wodą,wyniosła za dom. Deszcz siąpił, zachiupotało błotopod podeszwą buta. Pies przemknąłsięza nią szybko jak duch. Wyprostowała się, rozejrzała trwożnie, wylałaszybko wiadro, pobiegła do domu, pies wyskoczyłza nią. Pójdziesz ty, Zbój, błota dodomu naniesiesz! Usiadła w sypialni na łóżku, piespołożył się u jej nóg. Łóżko było wielkie, dębowe, z wysoką na nim pierzyną. Natołóżkoją zaniósł czterylata temu, kiedyto obiecywał jejmodrzewiowy dwór z osikowym gontem. Na tym łóżku rodziły się i umierały ich dzieci. Pierwsze przyszło naświat przedwcześnie, nieżywe. Drugie, dziewczynka, żytazaledwie dwa 22 miesiące, a trzeci, chłopiec, dochował się do trzech miesięcy. Odchodz-Llyw gorączce, w konwulsjach, ze sztywnym boleśnie karkiem. Dzieci ci się nie chowają mówiła Katarzyna ojciec pewnie chory. Chcry? przerażała się Paulina. Na co on chory, mamuniu? Dlaczego? Tak mówię tylko uspokajała ale może do doktorapowinien iść. Wzruszała ją twarz córki wychudła teraz,zbiedzona, ale i złość ją brała izagryzała wargi, żeby nieprzypomnieć: A mówiłam, a uprzedzałam. A kiedy się zacznieta budować? pytał ojciec Jan teraz broniła nowy dwór buduje w Wierzbicy. Jak nawiosnę skończy. O... o... szydził. Miało być, jak w Modliborzycachskończy. A jużi w Zaklikowie pokończył, i w Trzydniku pobudował, w Krzywdzie, mówili mi ludzie, domstawia. Przytym tara cmentarzu nic ci się dzieci nieuchowa. Wilgoć tami złe powietrze. I wstyd. Wstyd, żebyKulczybianka taką ruderę tylejuż czasu od Muchy za. takie pieniądze dzierżawiła. Ja Zdziechowskateraz jestem. Zdziechowski żaden gospodarz. Mówiłem krzyczał żaden on gospodarz' Aleś się uparła, jakdziad na starymdomu poorganiścinym siedzisz. A co siębędę zamartwiał,utrapiał, jaksobiepościelesz, tak się wyśpisz. A kiedy się zacietrzewiała, broniąc Jana, przerywał, rozkrzykiwał się; A ja ci mówię, a powtarzam, Paulinka: pierwsze siedło,drugie jedlo. To wiedz' Co mi z tego, że pieniądze przyniesiei różnych ci z miasta rzeczy nakupuje. Zarobi i przepuści. A w tengrunt grosza nie włoży. Cygan on. Człowiek bezgruntu, bez tego domu swego, to jak to drzewo, cowidziszw lesieścięte, jeszcze te gałązki w Ustkach, a już uschłe, anisię rozwinie, ani przetrwa. Najpierww siedle siedź,a potemo innych sprawachradź. Mówił mi broniłabędzie budował,aby sięz robotą opędzi. Dałemci grunt w wianie. Dałem? Przytakiwała. A wiesz, że jużmnie podchodził, żemoże sprzeda, że gdzie indziej kupi? Siostra młodsza, Mania szesnastolatka, szeptała prędkim,gorącym szeptem Paulinie doucha: Wiem coś, wiem,mówilimi. 23. Co wiesz? Gadasz tak, byle gadać. Nic nie wiesz! Wiem. Widzieli go na weselu w Kawęczynie. A ty wdomu wysiadujesz,czekasz, myślisz, że pracuje. Aon się zabawia. Milcz porywała się żebym ci tego czarnegołbanie rozwaliła! Odskakiwała, zwinniejsza odPauliny,lżejsza teraz od niej. Głupia! Każdy wie, że on z dziedziczką z Łukasiewiczówki się zadaje. Każdywie, inne ma na boku. A czego, myślisz,w Trzydniku tyle czasu siedziałna budowie? Już ludzie wiedzą! Rzucała sięna nią. Szarpała za włosy. Biły się, tarzały popodłodze. Wstyd rozdzielała Katarzyna. Opamiętaj się, Paulina, na młodszą siostrę się porywasz! Wracała do domu płacząc, obolała, i żaliła się Janowi. Aleczęsto ni. '1 było go. Nocą zza piecawyłaziły strachy. Ognistaręka o spalonych diabelskich szponach szła po ścianie sufitemaż do łóżka. Zasłaniała sobie głowę pierzyną, modliła sięgłośna odmawiając litanię. A czasem samotnąnocą przychodziłydzieci nieżywe daleką drogą z nowego cmentarza, z małychpłaskich mogiłek. Ich płacz, cichy, skomlący, brzęczał zaoknem. Odmawiała "Wieczne odpoczywanie raczim dać, Panie. " Siedziała teraz na łóżku, czekała na Jana. Nie patrzyłaprzedsiebie w lustroszafy. Unikała lustra wzrokiem. W noclistopadową, samej wpokoju, lepiej tamnie zaglądać, Zbój podniósł uszy. Jedzie! ucieszyła się. Pogładziłapsapo głowie. Zamerdał ogonem, wstał. Poszła spieszniedo kuchni. Pod blachą żar byłjeszcze. Uderzyła wwęgle pogrzebaczem. Ogieniekpoderwał się. Pochyliła się, rozdmuchiwała wegle- Sięgnęła po sagan z wodą, wstawiła na fajerkę. Pies drapał już łapą u drzwi, skomlał. Chwyciła chustkę, wybiegłaprzed dom, W czarności nic. Tylko turkot. Ale zaraz wjechałw światło domowej lampy, co stała na stole przy kuchennym oknie. Zbój przypadł do bryczki, zanosił się szczekaniem. Jan zszedł ciQżkoz. kozła, podbiegła do niego, wtulała sięw jego ramiona,obejmowała za szyję. Pachniał wilgotnym,butwiejącym lasem. Poczuła pot z jego czoła na policzku. Odwrócił się, zakaszlał. Odszedł od niej, stał odwrócony tyłem kaszląc długo,rozdzierająco. Splunął, otarł chustką usta. Coś ty przeraziła sięchory? Nic. przejdzie. znów zakaszlał. Mlekami tylko zagrzej. Spuściłagłowę. Chłodne, wilgotne palce mżącegowieczorudotknęły ją, wsunęły się głęboko zastanik. Wzdrygnęła się. Przywiozłem ci. Zaraz lecę,młek: ci zagrzeję. Co przywiozłeś? Przyniosę, tylkokonia wyprzęgnę. Wróciła do domu. Trzasnęłydrzwi, zadźwięczała szyba, płomień lampy nad blachą kuchenną zachwiał się, przygasł iznówwyskoczył, cienie zatańczyły po ścianach. Słyszała, jakwprowadzał "konia do stajni. Zaraz otworzy drzwi, wejdzie,zawoła: Paulinka, chodźno tu do ronię, chodź, niech cię ucałuję. W spiżarni ukroiła masła z osełki, nabrała mioduz garnczka. Mleko postawiła na ogniu. Za nią trzaśnieciedrzwi i kaszel Jana. Mleka ci zrobię z miodem i z masłem' Odwróciła sięod pslemska, stalprzed nią tensam: w burce, długich butach,w płjraieniii lampyśniada twarz nabrała rumieńców, oczywilgotne, gorące obejmowały ją, przejmowały w siebie. Wpiersiach poczuła ciepło obezwładniające, słodycz spływałaciężkimi, sytnymi kroplamiodpiersi w dół dobrzucha. Przycisnąłją do siebie, szeptał: Innego ja mioduchcę, jadę, a cały czas o tym myślę. Mleko wykipi. Oderwała się zadyszana. Patrz, coci przywiozłem! Zza burki schowaną wyciągnął chustkę. Podeszła, ostrożnie ujęła chustkę w ręce,wodziła palcamipo tkaninie, przyłożyła do twarzy. Czyściutka wełna. Kaszmirowa. To chyba tylko do kościoła? A jak już chcesz. Narzuć, pokaż się. Wiedziałem, że ciw tym czarnym będzie do twarzy. A męża nie pocałujesz? Przysunęła się szczęśliwa, onieśmielona zapachem szaladziwnym, drażniącym. Objął ją poprzez ten szal, przyłożył policzek do jej szyi. Gorący jesteś. Gorący, ciepło tu, ciepło od ciebie. Nie chciałbym już od ciebie odjeżdżać. Siedli naławie przy stole kuchennym. Postawiła przed nimkubekmleka, miód i masło pływały po wierzchu żółtym kożuchem. Popijał mleko. 25. A... a... gorące, rozgrzewa, bo mi tak ścisnęło tu w piersiach. a to luźni. pomaga. Objął ją, przyciągnął do siebie. Wilgotnymi, gorącymi palcami rozpinałstanik, sięgał dopiersi. Helks. tam. szepnęła, wskazującruchem brody alkowę. śpi odpowiedział szeptem ale chodź, pójdziemy. Od czasu ich ślubuschudł ijakby jeszcze odmłodniał, oczyw pomniejszonej twarzy wydawały sią większe. Wzięła lampę znad kuchni. Szli do sypialni objęci wpół, cienie biegłyprzed nimi i za nimi, pies blisko przy nogach Jana. W świetle lampki sypialnia wydawała się sklepiona; izbaniska, bielona,łóżko, nad nim obraz i skrzyżowane dwie zeschłe wielkanocne palmy. Piec kaflowy w rogu, komoda przysadzista prezentślubny od rodziców i szafa jeszcze z Janapierwszego małżeństwa. Za dwoma okienkami wcienkichbiałych firankach rozmokła,odgradzającaod światanoc. Gdzieżeśto kupił? Dotykała szala palcami, podnosiłabliżej oczu, wąchała, ocierała o policzek. Ileś za to dał? Kupiłem. W Kraśnikutakich nie ma. Jeździłeś gdzieś. Gdzieś jeździł? A ile? Agdzie? A po co? Przedrzeźniał ją. Chodź! Ja tu do ciebiena skrzydłach, spragniony,a ty mnie wypytujesz. Na budowie byłem. W Trzydniku. Pracować trzeba byłow tej wilgoci. Zaziębiłem się. A chustka? Odkupiłem od jednej dziedziczki. z Warszawy ją przywiozła. ZWarszawy? Złożyła szal ostrożnie, wsunęła do szuflady komody. Sza]pachniał obcym, drażniącym, omdlewającym zapachem. To jej był ten szal? Dla siebiekupiła, ale mi odprzedała. Naperfumowany. Która to dziedziczka? Paulinka, choć tu do mnie. Czekam, aty mnie zwodzisz. Przecież się muszę rozebrać. Leżał jużw łóżku, patrzył, jak się rozbieraławolno, z namysłem. Zdmuchnijlampę prosiła. Aż do mnie przyjdziesz. Rozpinała spódnice, stanik, zsunęła halkę. Chciała sięgnąćpo nocną koszulę, ale już ją niecierpliwie pociągnął na łóżko,zdmuchnąłlampę. Gniewasz się? Która todziedziczka? Mówiła Mania. Nie słuchaj jej. zazdrości. Co mi tam inne. Rozmawiaćmuszę, ale ty tylko, tytylko jedna. Chłodna jesteś,zziębłaś, rozgrzać ciętrzeba. Nad ranem obudził ją kaszel. Ciemno jeszcze było. Jan siedział na łóżku. Przysunęła się,objęła go. Co ci? Zimno. Szczękał zębami. Dreszcze takie mnie rwą. Zimno, acasy się palisz. Nakładała pośpiesznie koszulę. Jezus, Maria, jakiś tychory! Gdzie idziesz? Nie idź! Chwycił ją za rękę. Niezostawiaj mnie. Miałem zły sen. Szło coś po mnie. Szło? Skąd? Zza pieca. tam. teraz nie. ale szło wyraźnie. Piespodniósł się, warknął, położyłsię z powrotem obokJana,przy łóżku. Trzęsącymi się rękami zapalała lampę. Płomyczek podniósł się najpierw słaby,zatrzepotał. Obejrzałasię trwożnie za piec. Nic nie ma. Jan opadł na łóżko, odetchnął. Zrobić ci czego? Mleka? Nie. nie. wody tylko. Śledził każdy jej ruch, oczy jego szły za nią, pogłębiały się,przyciągały, brały ją w siebie. Wypił wodę, którą mu podaław kubku, nie puścił jej ręki. Chodźtu szeptał chodź tu domnie, Przecieżjestem. Chodź bliżej, zdejm wszystko z siebie, ogrzej mnie. Zostaw lampę,nie gaś lampy. Ogarnęła go sobą. Zimno ci jeszcze? pytała. Nie szeptał już lepiej. Leżała z otwartymioczami, słuchając, jak on zasypia, Pościel, zmokła od jego potu, przywierała do skóry. Podniosłasię ostrożnie, aby go nie zbudzić. Otworzył oczy, jakby natotylkoczekał, czujny na każdy jej ruch. W głowiemi szumi skarżył się nie odchodź. Wpiersiachmnie dusi, tak jakbymi kto tu siedział, przyciskałi. boli. Pochyliła się nad nim, pełna współczucia, ale i lęku. przezszybki zmatowiałych okien wchodził blady,senny jeszcze 27. dzień. Zakaszlał, zakrztusił się, gestem rąk wołał o coś. Podała mu chusteczkę. Splunął pienistą krwawą śliną. Poczułamdłości wgardle,ślina podpłynęła jejdoust. Zerwała się,wybiegła z domu w gnijący, szarawy poranek. Nie dobiegłanawet dostodoły. Zgięta w pół, wymiotowała na błotnistąścieżkę,na naniesione tu wiatrem podgniłe liście lip. Helka wyjrzałaz progu. Kiwała głową współczująco, zezrozumieniem. Leć po starszą panią zakomenderowała Paulina. Uszła kilka kroków iopartaopłot warzywnego ogrodu dławiła sięśliną. Bo co? wołała trwożliwie Helka, Leć! Tupnęła nogą, nieodwracając się. Niech po doktora Szczepańskiego Franciszek jedzie. Nasz pan zachorował! Przezcałąjesień i zimęJan Zdziechowski nie wychodziłz domu. Lekarz z Kraśnika zapisał bańki, lekarstwo na kaszeli kazał godobrze odżywiać; śmietankę, jaja, żółtka tylkoubijane z cukrem, tłusty rosół z kury. Katarzyna przywiozłaod znachorkicały wór ziółi pokazała Paulinie, jak parzyć,jak odcedzać. Dom pełenbył teraz zapachu ślazu, mięty,rumianku, suszonych liścibrzozowych, kwiatów dziewanny,korzenia mydlnicy, kory białejwierzby, suszonych malin i macierzanki. Paulina wszystkie wieczoryprzesiadywała przyłóżkumęża. We dnietylko czasem wymykała się do matki. Alei wtedy, gdy wracała, oskarżałją,że go zostawia, chodziz innymi, zdradza go. We dnie bardziej był słaby, podnosiłsię rzadko. Gdy wstał, szedłdo miejsca przy oknie, gdzie wisiały jego skrzypce, zdejmował' ze ściany i grał. Paulina siadała zespuszczoną głową i tylko ukradkiemzerkała na wymizerowaną twarzmęża. Melodiaskrzypiec szła przez nią jakból. I ból ten, wydawało jej się, otwierał w niej rzeczy nowe,obszary nieznane, w które bała się spojrzeć i zagłębić, bomyślenie tylko, żemoże w niej być coś innego niż Jan, pragnienia obce, myśli z nim nie związane, wydawały się zdradąwobec chorego. Ja umrę mówił. Coś ty! krzyczała. żeby ci nawet takiemyśli nieprzychodziły do głowy! Ja umrę. Uśmiechał się smutno. Wyjdziesz drugiraz za mąż, Paulmka? Nie umrzesz. 28 A jak wyjdziesz, przyjdę cię straszyć. Tak jak ona mniestraszy,ona po mnie przychodzi. Drżała wtedyze strachu, bo wiedziała, że Jan mówi o swojej pierwszej żonie. Do tej pory zdawała się nie istnieć. Była przeszłością. A teraz cień jej, może cieńjej ręki zzapieca,wciskał się pomiędzy nich, odgradzał. Budziłasię wniej zazdrość i złość na tamtą. Ale wieczorem złość stawałasię strachem, bo nocą tamta była silniejsza. Sprzyjało jejskrzypieniepodłogi, wiatr dzwoniącyo szyby, szelesty w kominie, kopcenie lampy, krzyk puszczyka, cognieździł się kołostaregocmentarza, i wszystkiecienie, co szły upiornymi gromadamiod pułapu i kątówpo deskach podłogi aż do łóżka. Na łóżku,z Janem czuła się bezpieczna. Zapominała. W nocy wracałymusiły. Jak nocny ptak prostował skrzydła, a rozpalony gorączką pragnął jejcoraz bardziej. Ty jedna możesz mnie uratować szeptał w tobiejest życie. Miała go w tych nocach całkowicie dla siebie. W nierozłącznej obecności, nieustannym braniu go w siebie, chłonęłago, stawała się nim oddając mu jednocześnie siebie, swój upórtrwania, przekorę przeżycia i swoją najpierwszą młodość,która umierała z nim razem. Wstawała po tych nocach wyczerpana, z podsinionymioczami, podczas gdy on spał,znużony,nasyconynią, aż do następnego ataku kaszlu, do następnegokrwotoku. Pies spałprzy jego łóżku, czujny, zrywał się na każdedrgnienie swego pana, jeżył się na wieczorne strachywypełzając zza sprzętów. Paulina słabła. Ciąża, o której Jan niewiedział i o której powiedzieć mu nie chciała, bardziej jąwyczerpywała niż poprzednie. Nie dospane noce pełne byłynie tylko miłości, ale i przerażenia. Janzrywał się czasemz nerwowego snu i kazał jej na klęczkach przysięgać, że niewyjdzie za mążpo jego śmierci. Groził jej, zapewniało swojej miłościi zasypiałuspokojony jej przysięgami, jej pieszczotami, jej godzeniem się na wszystko, czegotylko zażądał. Z wiosną, zanim jeszczepierwsze pędy przydrożnych mleczy podeszły zielenią,poczuła pierwsze, słabe jeszcze ruchydziecka. Nie poszła z tym nawet do matki, chociaż Helka podejrzewała już dawno, już głośnoliczyła miesiące, przyglądając się jej podejrzliwie, ale nie śmiać zapytaćwprost. Jan z wiosną poczuł sięsłabiej i już się nawet nie podnosił,ażeby zagrać naskrzypcach. Gładził ręką puszyste ku-dłyZbója, rozmawiał z nim, a pies nie odchodził od niego i na29. wet obcych, którzy odwiedzali Jana, nie chciał dopuście dołóżka, Wielkanoc była wczesna, marcowa. Chłodne słońce nie roztopiło jeszcze resztek śniegu, co leżał brudnymi płatami wprzydrożnych rowach, kiedy stary Kulczyba jechał po kościele odwiedzić zięcia. Wszedł do domu córki ze sztucznym nieco rozmachem. Hardy,w burce nowej,lisem podbitej, ogromny, z wąsem jużsiwiejącym, aletwarzą czerstwą, zaczerwienioną od chłodnego powietrza, wyprostowany, w butach wysokich, wyświeconych na wielkanocne święta. Trzasnął drzwiami, a poprzezsionkęwionął zanim do pokoju świeży podmuch obiecującego wiosnę wiatru. Kulczybazatrzymał się w progu sypialni. Chore, duszne ciepło,zapach lekarstw i naparu ziół, brudnego kubła, do którego załatwiał się chory, zapach slodkawy, jakby gnijącego twarogu,zepsutego mleka, nieświeżegomięsa, zemdlił go. Cofnąłsię. Jan w czystejna święta pościeli, ogolony na ten dzień, wsparty na kilku poduszkach wyciągnąłdo niego rękę. Kulczyba posuwałsię wolno, a rękaszła naprzeciw niegowypominająca,zagarniająca i jakby godziła w niego, bo sięcofnął,spytał: No i jak tam? Chorytrzymał rękę wyciągniętą, a Kulczyba wzbraniał się,odwlekał, ale dotknięty już ręką, podszedł, potrząsnął nią,zwiędłą, wilgotną. Wzdrygnął się. Wzięło cię. chorujesz. Umrę chyba. Umrę. umrę. Na tamten świat się wybiera, widzieliściego. A chałupękto będziebudował? Uniósł się wyżej na poduszkach, chciał mówić, ale zakaszlał, Saa. mi widzi. cię. Paulina podeszła, podała mu naparu z ziół do popicia, spojrzała na ojca. Kulczyba uciekł oczami w bok, myślał, jakuciec, jak się wydostać,dusiło go. Niech tatuś siada. Paulina podsunęła mu krzesło. Brunatneplamy szłyod szyi aż za podbródek. Przyglądał sięcórce;kościpoliczkowe wystawały żałośnie,oczy umęczone,w czerwonych obwódkach. Pomyślał; płacze. Co wy tu jecie? rozsierdził się. Jak ta Helkagotuje? Paulina na kość wyschła! Trzeba by przysłać jedzenia. Zabieraj się ze mną, Paulinka. Przyniesiesz od mamuni ciasta, 30 szynki, bigosu. Nagotowały tyle. Zbieraj się! huknąłi odetchnął w sobie. Trzymał się krzesła,nie usiadł. Aż nim kto? Toprzecież Helka już przyszła z kościoła. Widziałem,Dalej,zabieraj się' Nie patrzył, unikał wzrokiem łóżka, ale chory śledził go,dopadał oczami, gdzie mógł. Przez chwilę się spotkali. Zdrowia ci, Jan,życzę przy tych świętach. no bo co. ,jak zdrowianie ma. Chory machnął ręką. Mucha pierwsza wiosenna bzyknęłaKulczybie koło nosa. Trzepnąl palcami. Patrzcie, już muchy. Nie siedźza długo jęczał Jan. Nie, nie będę, szybko sięuwinę. Przywiezie ci jedzenia, zaraz się lepiej poczujesz w sobie. Ja jeść nie mogę. Noto. z Bogiem zostawaj. Wyszedł na dwór, jeszczew sionce krzyknąłna Helkę: Na psna Zdziechowskiego tam uważaj, jakby co było potrzeba. Odetchnął na powietrzu, wskoczył na koziołbryczki. Paulina otulona w czarną chustkę wychodziła z domu. Podał jejrękę. Jechali milcząc. Kulezyba wdychał koński zapach zrozkoszą, uśmiechnąłsię. Wiosny tylko patrzeć, ociepli się, jemu też będzie lepiej. Rozpłakała się. Najpierw pochlipywałacicho, potem rozpaczliwie głośno. Tfu! splunął. Mówiłem' Nie chciałem się godzić. Mówiło micoś,żeby ci nie dawać za niego i^ć. Zmarnowałcię i tyle. Suchotnik. Ale. mówi tatuś, nawiosnę. jak się ociepli. Wiee. Jemu już na księżą oborę, Paulinka. Co ci mammówić. Ale jak się ociepli. Samtatuś mówi. doktor Szczepański mówi. Wiee! Co mi tam doktor Szczepański, wiela się tam nauczył w tych szkołach! Ludzina tamten świat wyprawia,z księdzem mają spółkę-Na księżą oborę Zdziechowski patrzy. Nieszczęście sobie wzięłaś na głowę. Tfu! żeby to cholera! Lekarstwa nie byłona ten twójupór. Dupy żemnie sprał,Dupę trzeba było sprać, a jego przegonić na czterywiatry. Rwałasię już, żeby zeskoczyć zbryczki, płakała głośno. Nie plącz uspokajał. Ludzie tusą, usłyszą. Jeszczenie umarli. Ale mówi tatuś. Na moj'3nieszczęście ja do was zajeżdżałem. Kasia mnienamówiła. No jaz. Paulinka, nie płacz. cicho, Ale ona płakała żałośniez głowąna bok przekrzywioną,wtulona twarzą w czarną wełnę chustki. Zastanawiał się, bokiem zerkał na córkę, przypominał sobiecoś, próbował mówić, wstrzymywał się. Dotknął rękąpodrygującego z płaczuramienia córki. Paulinka. Nic już nie pomoże. płakała. Życie moje skończone. Paulinka. Podniosła na niego zapłakane, zmęczone oczy. Pochyliłsię,szepnął: Nie będziesz ty czasem przy dziecku? Skinęła głową. Chustka zsunęłasię jej z włosów ściągniętych ku tyłowi w/ ciemny węzeł na karku. Kulczyba pogładziłtę głowę szorstkim, zakłopotanym ruchem. Ściemniało się. Pomruki szły najpierw z daleka i z dalekasyczały błyskawice. Aż niebo nadstarym cmentarzem pękłobiałym zygzakiem, grzmot runął i zatrząsł szybkami domu. Zaraz wiatr nadleciał kłębisty, razłopotany, aż dom się zakolebał i lusterko w sypialni nad miską spadło, roztrzaskałosię na podłodze. Jezus Maria szeptała Paulina. Patrzyła nalustro rozbite oniemiała w przerażeniu. Chwyciłanajpierw gromnicę,zapaliła,postawiła na oknie,a potem dotych kawałków: rozbite, pęknięte. W każdym przegląda się pokój i łóżko,i twarzJana, nieruchoma mimo tej wichury,trzasków,błysków. Janku. Nie odzywał się- Spał, oddychałszybko, spał cały dzień. Pochyliła się, dotknęła policzka. Rozpalony, suchy, ustawyschłe. Pociągnęłago za ramię. Spał. Pobiegła do kuchni. Gdzie Helka? Helciu! Nie siedzi czasem ze strachu przed burzą w piwnicy? Przypomniała sobie:poszła do rodziców. Burza ją zatrzymała. Paulina otworzyła drzwi nadwór. Deszczlał potężnym, druzgocącym strumieniem. Grad! Niebo pękło z trzaskiem, rozpadło się nad nią, przeżegnała się omdlałą ze strachu ręką. Zamknęła drzwi. 32 Siadła na krześle przy chorym. Wpatrywała się wniego. Może umarł? Otworzył oczy, spojrzał na nią niewidząc. Uchwyciła siętych otwartych oczu: Janku. Janku. Oddychał głośno otwartymi ustami. Wydawało jej się, uśmiechnął się. Zbój warowałprzy łóżku. Machał przyjaźnieogonem do Pauliny. Gromnica majaczyła przy oknie, szły od niej cienie na cały pokój. Aż pokój stanął nagle w niebieskimświetle i grzmotprzeszedł przez Paulinę. Zachwiała się, oparłao ścianę. Janspał. Chwyciła jego rękę, wołała: Jan, Janek, nie umieraj! Otworzył oczy. Szepnął: Pić. Unosiła mu głowędrżącymi rękami,- podsuwała kubek, piłniewiele, woda rozlewała siępo brodzie, po szyi. Opadł napoduszki, zasnął. Wyszłado kuchni, siadła przy stole, położyła głowęnaskrzyżowanych przed sobą ramionach. Grzmotyucichły,burza oddalała się,deszcz padał głośny, turkotał miarowo jakkoła pociągu, usypiał. Paulina! Obudziła się, porwała, w kuchni było ciemno, deszcz szemrał za oknem. Rozcierała ścierpnięte ręce. Paulina! Wbiegła do pokoju. W uszach powtarzał siękrzyk Jana; Paulina! odbijał nieustannym echem. Krzyk dawnozamilkł, a ona go słyszała, ogłuszał, przerażał. Jestem powiedziała. Siedziałna łóżku. Pies najeżony stal przy nim. Warczał. Na oknie bladym, żółtawym płomykiem paliła się gromnica. Tam] Jan wskazywał palcem. Wyprężony, nieprzytomnie wytrzeszczonymi oczami wpatrywał sięw szparę zapiecem,powtarzał: Tam, tam! Przyniosę lampę. Paulinka. Podeszła, ujęła go za rękę, przytrzymał się kurczowo, alenie patrzył na nią. Szeptał. Idzie, widzę ją. Idzie już pomnie. Nie przychodź jeszcze! Wyrwała się, pobiegła do kuchni, zapaliła lampę. Szła unosząc światłowysoko przed sobą. Nie siedział już wyprostowany, leżał z głową przekrzywio Cień księdza Piotra 33. na na bok. Kaszlał. Podeszła, wytarła pienistą krwawą ślinę z kącików jego ust. Jęczał niewyraźnie. Westchnęła: O mój Boże! Zdmuchnęłagromnicęi swąd poszedłpo pokoju przejmującą, złowróżbną smugą. Otworzyła drzwi na dwór, deszcz ustał, biały niepełny księżyc sta} nad starym cmentarzem. Było po północy. Jan jęczałcicho albo zapadał wsen. Usiadła znów w kuchni przy stole. Czuwanieprzy chorym znużyłoją. Zasnęła. Obudziło jąwycie psa. Poderwała się, wbiegła do sypialni. Szary bezsloneczny jeszcze dzień wchodził przez okno, lampa bladła w jego świetle. Jan leżał z głową odrzuconą na bok, smużka krwisączyła się z kącika ust. Otwarte oczy patrzyły nieruchomow kąt za piecem, zęby wyszczerzone w ostatnim zastygającymgrymasie. Zbój siedział przy łóżku, uniósł łeb w górę i wyłprzejmująco, żałośnie. Odsunęła się przerażona, wróciła, podniosłarękę Jana i to dotknięcie uderzyłoją. Smagnęło- Rzuciła się dodrzwi, wypadła na dwór,suchyszloch szarpał jejpłuca i brzuch. Biegła przed siebie, przez pole ksieżowskieuprawione pod pszenicę. Nogi grzęzłyjej w błotnistej, podeszczowej glebie. Upadła nagle nakolana i wybuchnęia płaczem. Boże, Boże, Boże. umarł. to i koniecmojego życia. koniec wszystkiego. Podniosła oczy do góry, jakby w tymszarzejącym niebieszukała pocieszenia. A na horyzoncie czerwienił sięjużwschód i różowe obłoki płynęły w górę zapowiedź dnia. Dominik Wczesnym niedzielnym popołudniem Franciszek, . furman Kulczybów, wiózł gościa od kraśnickiego omnibusu na Góry. Dzień był soczysty, nagrzany jak renklody, co dojrzewały jużpo sadach, akiedy wyjechali z turkotu i rejwachu miasteczka na trakt między las, widać już było z daleka toczące siękrągłe aż po widnokrąg pola nisko zżęte z grubymi snopami,po które, mimo niedzieli, zajeżdżały wozy ze wsi. Gość rozglądał się,powiedział: Żniwa widać dobre tego roku. A Panu Bogudziękować odwrócił się do niego Franciszek i zaraz zacząłopowiadać rozwlekle, na wpół do gościaodwrócony, bo koń sam szedł, ciągnął do stajni. Po34 gody dopisywały, to iąć można było dzień za dniem. Jużzwozić zaczęli. U nas to pan Kulczyba ludzi w niedzielęniepopędzi, alejak kto na swoim, to i wniedzielę robi, abyprzed deszczem. Mnie sięzdaje powiedział gość, który przyglądał 'sięteraz niebu, odwracającsię to na wschód,to na zachód że deszczu to jeszcze z kilkadni nie będzie. Pan to tak mówi jak znający się, a pan nie będzie z naszych stron? Franciszek obserwował gościa spodoka. Widać, że zmiasta. Wskazał końcem bata na czarny surdut, sztywny biały kołnierzyk i czarną przecinającąkołnierzykkrawatkę. Ale też poznałem zaraz,jak inopan wysiadł z tego omnibusu. Mówił pan Kulczyba; szlachetnie sobiebędziewyglądał, godnie tak, nie za miody. Gość roześmiał się. Ja z tych stron jestem. Tylko ze trzydzieści lat już nawsi nie mieszkałem. Bo pan tak trochę inaczej mówi niżw naszych stronach,Inaczej niżna wsi. Topan teraz w mieście i cały czas wmieście? Po świecie i w mieście. Heeejta! powstrzymałkonia Franciszek, bo nagle zaczął schodzić z drogi, a na wprost wóz pędził i trzech chłopakówmijając Franciszka huknęło mu na powitanie. Na zwózkę? zawołał. No! Trza zwozić, póki czas! Z Bogiem! Panu Bogu oddajem! krzyknąłktóryś już zdalekaz mijającego bryczkę wozu. Ten tam chłopakpowiedział Franciszek to aż2 Metelina,najęli godożniw tu jedni. Ładna wieś Metelin. Pan będziez Metelina? Nie. Byłem tam na wiosnę i później jeszcze, tak na początku lata. Z panem Kulczybą widzieliśmy się wtedy. Tam w Metellnie Franciszek znów jechał do gościaodwrócony, luźno puszczając lejce to wyręby zaczęli niedawno. PanMetelski lassprzedał. Zaczęli? Mówią: ktośz Lublina ten las kupił. To ja kupiłem powiedział gość. Franciszek pokiwał głową wpodziwie. Ucieszył się i zagwizdał nawet na konia, bo taki gość powinien dać dobry napiwek. Zaczął też mu się lepiejjeszcze przyglądać,chociaż 35i. nieznacznie, ale z większym szacunkiem. Pomyślał sobie,żenieznajomy ma twarz szczerą i że mówić do niego możnałatwo, bo się nie odwraca jak kto drugi, a wszystko jakbyrozważa i przyjmuje należycie, z szacunkiem, ocenia. Ubrany i uczesany z miejska,z bródką krótką, spiczastą,zwąsami opadającymi miękko ażza kąciki ust, gość miałoczy swojskie,koloru podeszczowej wody,co się zbieraw bruzdach ina którą padnie trochę słońca zza chmury: aniszare, ani całkiem niebieskie, pogodne. Gość wyciągnął wielką chustęz kieszeni surduta i wytarł nią spocone czołomi kark. Gorąco się robi. Przekrzywiał szyję wsztywnymkołnierzyku, wycierał chustką brodę i wąsy. Niedaleko jużpowiedział Franciszek zarazbodziemy skręcać i na górkę. Kwasu siępan napije zimnego z piwnicy albo mleka,zaraz będzie lepiej. A... do Miętowa Franciszek jeździ czasem? Czemu nie miałbym jeździć. Pszczelarz jest tam jsdenw Miętowie, to pan Kulczyba jeździł,żeby rój kupić. Miód to tam zawsze mieli taki, że nigdziem nie smakował takiego. To pan z Miętowa? Tam się urodziłem. To i rodzice tam może. Nie. tylko jeszcze siostra została. Ale my to pochodzimy ze Skorczyc. Moje nazwisko Skorczyca. To tak też sobie miarkowałem powiedział Franciszek. Itwarz mipana znajoma taka,inie wiedziałem,skąd. Bo nibyi nieznajoma, ajak się pan roześmieje, to jakz naszych stron. Trzydzieści lat, jakpan ze wsi domiastaposzedł. Kawał życia. Trzydzieści lat. Miałem osiemnaście, jakmnie wylosowali. Ojciecto płakał, czuł, że już mnie nie zobaczy. Gość umilkł, zamyślił się. Znajome miejsca ciężkie byłyod wspomnień, szedł od nich żal za tym, co było, chociaż to,co minęło, w części tylko stworzyło człowieka, którym byłteraz. Należałi nie należał dotej ziemi. Nie był już chłopem,a jeszcze w pełni niestal się mieszczaninem. Skorczycowieod pokoleńsiedzieli w Janowskiem, a nazwisko wywodzili od ptaka skorca albo szczygła. Byli to ludziepogodni, bogobojnii . specjalne mieli zamiłowanie do pasiek. Wiadomo było, że jeśli Skorczyca, to pszczelarz. Ród wygi3fl nął bardzo podczas epidemii cholery,kilku ich tylko zostało,a Jakub Skorczyca ożenił się z dziewczynąz Miętowa i tamprzeniósł się na początku lat czterdziestych. W roku 1848 urodził im sięchłopak, nazwali go Dominik. Dziecko było jasnowłose, wesołe, atak nabożne, że sam proboszcz, który gochrzcił, zaczął go uczyć czytać, a najpierw żywot jego patrona Dominikade Guzman, który ofiarował siebie niewiernymza uwolnienie jedynego syna wdowy. Matce Dominika marzyła się nawetkariera księżowska dla syna, jednak posłaćgo do miasta na naukę nie mielizaco. Przezjakiś czas zawstawiennictwem i z pomocą proboszcza jeździł Dominikdo szkoły w Krasnymstawie, ale chociaż uczył się dobrze,szkoły nie skończył. Rok, w którym urodził się Dominik Skorezyca, był na świecie rokiem burzliwym, pełnym nadzwyczajnych zdarzeń. Jużw lutym tego rokuParyż wyrzucił panujących Orleanów,a wprowadził republikę. W Wiedniu,w Berlinie, w/ Krakowie i we Lwowiewrzało: zrzucano Metternichów i feudalew. Na Węgrzechwalczono oniepodległość,a na czele prowadzących powstanie szedłrazem z Kossuthem generał polski naemigracji,Józef BemW Miętowie od ostatniego nieudanego powstania chłopskiego, kiedy to w roku 1844 wywieziono na Sybir księdza PiotraŚciegiennego, po strachu, jaki z tego padł na ludzi, o polityce nie mówiono ani też nie bardzo kto wiedział, co się dzieje. Ludzie, skupieni wokół Kościoła, patrzyli tylko na rządyrzymskiego namiestnika ibardziej byli obywatelami katolickiego Kościoła ni7 ziemi, na której się wychowali. Kiedy Dominik miał latpiętnaście, natknąłsię pewnej zimowej nocy wlesie na powstańców, co kryli się przedbranką. Przestraszyłsię okropnie, a kiedy zrozumiał, że totacysamijak ion katolicy, przyniósłim ze wsijedzenia po kryjomu i jeszcze pomagał opatrywać szmatami rannych. Modliłsię jednak bardzo, ażeby gonigdy nie wzięli do żadnego wojska, i polecał się w opiekę rycerskiemu swojemu patronowi. Mimo to podczas "zapisu" w roku1866 wylosowano Dominika. Poszedł z tysiącami polskich chłopów na wojnęrosyjko-tureckąna Bałkanyi na Krym, na tułaczkę, z której wielu miało już nie wrócić. Jeśli Dominik wyprosił sobie łaskę u swego świętego, rycerskiego patrona, była tochyba łaska poznania pułkownikadoktoraAfajewa. Piotr Iwanowicz Afajew, chirurg, naczelnik szpitalana tyłach frontu, przechodząc przez salęchorychzauważył młodego sanitariusza, który z nadzwyczajną cierpli37. wością i delikatnością opatrywał cuchnące ropą. poszarpaneudo żołnierza. Ranny ryczał,przeklinał, udo cuchnęło okropnie, ale chłopak ani się nie cofał, ani nie odpowiadał rannemu, przeciwnie, starał się go uspokoić. Jak się nazywasz? spytał Afajew. DominikSkorczyca. Chłopiec wyprostował się i zaczął drżeć ze strachu. Nie bój się powiedział lekarz podobaszmi się,dobrze pracujesz. Skończ z nimi przyjdź do mego pokoju. PułkownikPiotrAfajew był człowiekiem pod pięćdziesiątkę, średniego wzrostu, o czerwonawej cerze i niewielkich szarych oczach, na których przy czytaniu i przy badaniu chorych nosił binokle w cienkiej złotej oprawce. Miał małą szpakowatą i spiczastą bródkę, wąsy koliście opadające aż pozakąciki ust i byłzawszebardzo schludnie ubrany. Do ludzi,niezależnieodich klasy społecznej, odnosił się z uważnymszacunkiem. Kiedy Dominik zapukał i wszedł do pokoju doktora, PiotrAfajew powziął już co doniego decyzję. Ile masz lat? spytał. Dwadzieścia, wasza ekscelencjo powiedział Dominiki znów mimo woli zaczął drżeć. Wiesz, lepiej usiądź powiedział Afajew. Zaraz,pokaż mi swojeręce. Dominik przysiadł ostrożnie na brzegu krzesła i wyciągnąłobie ręce do doktora. Piotr Afajew przyglądał się uważniepalcom Dominika, obrócił jego ręce dłońmi do góry, powiedział: Ja, widzisz,jestem chirurg i człowieka poznaję po rękach. Dobre masz ręce. Możnapowiedzieć, inteligentne. Nieto^co ten dureń Serafin, ten to miał niezguła widły do gnoju,nić ręce. Wyrzuciłem wczorajdurnia, samowar zepsuł, całyserwis wytłukł. Dominik. Dominik się nazywasz? Tak jest, wasza ekscelencjo. Pójdzieszdo mnie na ordynansa. Pójdziesz? Pójdę, wasza ekscelencjo uśmiechnął się Dominikl w tym dniu rozpoczęła się trwająca kilkanaście latedukacja Dominika Skorczycy. Gość wysiadł z bryczki, wcisnął oniemiałemu ze szczęściaFranciszkowi rubla do ręki i szedł do domu na wprost witającego go Kulczyby, Gdytak szedł uśmiechnięty, zażywny,chociaż nieotyły, ztwarzą zaczerwienioną, przygładzając 38 krótką bródkę,bardziej był podobny do doktora Piotra Iwanowicza Afajewa niż do własnego swegoojca Jakuba, poktórym Dominikodziedziczył podeszczowy kolor oczu, wysokie czoło, anade wszystko głębokie przywiązanie do religii, której nie zachwiał długi pobyt poza wsią rodzinną. Niechbędzie pochwalony Jezus Chrystus powiedziałDominik. Na wieki wieków. Stanisław Kulczyba pochyliłsię,rozpromieniony wyciągnął do przyszłegozięcia obydwa swojepotężneramiona i ściskając go prowadził do świetlicy. Noc poślubna Ślub ustalono na pierwszy czwartek lutego. Dominik znałproboszcza zUrzędowa i chciał, żeby ślub byłw kościeleŚwiętego Mikołajai Świętej Otylii, patronki miasta. Kulczybowie nie nalegali na Kraśnik, chociaż nawszystkie chrzciny,śluby i pogrzeby jeździli do Najświętszej Maryi Panny w Kraśniku. Nowy zięć podobał im sięobojgu i wdzięczni mu byli,że zabiera z domu Paulinę. Paulina tego roku 1898 miała lat dwadzieścia trzy, a klęcząc przed głównym ołtarzem, gdzie obraz Świętej Otylii,uzdrowicielki chorych oczu, wyglądała poważnie, dostojnie,jakprzystało na wdowę. Suknięmiałaszarąz cienkiegosukna, kapelusz szary z szerokimrondem, tylko żabot biały przyszyi weselny był i młody. Usta krzywiła płaczliwie i z wrażenia, i zprzypomnień ślubu z Janem, i ze strachu przed nieznanym, boją Dominik wprost od ślubu zabierał do miasta,do Lublina. Martwiła się też o dziecko, o Michasię, co dopiero niedawnoskończyłarok życia i klęczącprzed obrazemŚwiętej Otylii bardziej sięmodliła ocórkę niż o swoje małżeństwo z Dominikiem. Kulczybowie zasiedli w pierwszej ławce, obok starsisynowie Jaś i Ignacekz żonami, córka Maniateż z mężemi dwaj młodsi chłopcy Stefan i Bronek. Tylko Kostuś nieprzyjechał z Lublina, bo ważne go zatrzymały sprawy w magazynachbankowych, ale obiecał na Skorczycówczekać wmieściei przygotować dom na ich przyjazd. Katarzyna wycierała oczy chusteczką. Popłakiwała zwyklena ślubach ze wzruszenia, a teraz chciała zapłakać z ulgi. 39. Pociągnęła męża za rękaw i kiedy organy rozdźwięczały sięgłośniej, przechyliła się do niego, powiedziała: Ja już się teraz o nią nie boję. Przez cały rok odśmierci Jana oboje bali się o Paulin? Dziecko urodziła wcześnie. Micha-sia była wątła, płaczliwai wydawało się, nie przeżyje. Paulina nie odchodziła od córki. Jej miłość była nieprzytomna, drapieżna. Niedawała nikomu dotknąć Michasi i dopiero po kilku miesiącach pozwoliła matce i służącej Julce niańczyć dziewczynkę. Ale kiedydzieckopoczuło się lepiej, Paulina zaczęłachorować. Była tochoroba trudna do nazwania, bo ani doktor Szczepański, aniznachorka, której radziła się Katarzyna, nie mogli wiele poradzić. Paulina schudła, pokaszliwała, niespala nocami albowstawała przed świtem i włóczyła się podomurodziców milcząca, zaabsorbowana własnymi myślami. Wzięłabyś się dojakiejś robotyupominałamatka. Idź w pole, dopilnuj ludzi przy burakach. Paulina szław pole, ale niewidziała ani buraków, ani pracujących ludzi. Wracała do domu i albosiadała na ławce, albokołysała i karmiła dziecko. W głowie jej się pomieszało skarżyła się do męża Katarzyna. Patrzy na mnie,a nie widzimnie. Mówię doniej, a nie słyszy mnie. Mnie słyszy powiedział Kulczyba. Zawołał córkę doŚwietlicy, kazał jej usiąść przy stole, sam usiadł na wprostPaułiny, popatrzył. Za mąż ci trzeba iść. Nieodpowiedziała. Mówię, czas ci za mąż, rokminął od śmierci Zdziechowskiego. Żałobaprzeszła, za mężem się trzeba oglądać. Przysięgłam mu zaczęła płakać że nigdy ,za mążnie wyjdę. Bo co? Powiedział,że mnie przyjdzie straszyć. Głupia ty jesteś, moje dziecko, mało towdówdrugi,aniektóre i trzeci raz się wydają, i żadna ze strachów nieumarła. No to jak? Nieodpowiadała. Był w niej jeszcze żalnie wypłakany,bólciężki, że ani udźwignąć, ani zrzucić z siebie. Alejak powiedzieć ojcu? Nie zrozumie. Podniósł się i zaczął chodzić po świetlicy. Dywan tłumił 40 kroki,a tam, gdzie deski tylko podłogi, ciężko uderzały podkute, mocne buciory. Słuchaj, Paulinka, kobiecie bez męża niedobrze. Gdziepójdziesz, jak się co z nami stanie? Do Jasia na łaskę? DoIgnacka kątem? A może doMani dzieci jej niańczyć? i Nie krzyknęła do Maninigdy! Uśmiechnął się. W domu też tak siedzieć nie możesz. To gdzie pójdę? Sama gospodarstwa nie poprowadzisz. Mężaci potrzeba. Nikt mi się nie podoba. O! Stanął przed nią, ujął się pod boki. Już tyteraz sama niebędziesz wybierać. Jużeś raz wybierała. Bez mojejwoli nie będzie! krzyknęła. Ty na ojca głosu nie podnoś! huknął. Pamiętaj, żeśwdowa iz dzieckiem i za wiele przebierać nie możesz. Porwała się, wybiegła ze świetlicy, krzyczała: Pójdę,wszystko jednogdzie, przed siebie, bo mnie tunie chcą, bo mnie ojciec wyrzuca! Dziecko masz krzyczał za nią Kulczyba o dzieckumyśl,o Michasi! Dominik Skorczyca od dwóchlat już był wdowcem. Po powrocie z wojska ożenił się we wsi rodzinnej, ale zaraz wyjechałdo miasta. Ciasno mu było na wsi, obco. A chociażaniludzie, ani kraj się nie zmienił, on sam,jakby wyrósł z dawnego, jakby stal na uboczu, przypatrywał się, a już do środka wejść ani nie umiał, ani nie chciał. Kupił ziemię pod miastem, wybudował dom, założyłogród, alew ogrodzie wieleteż nie siedział. Wciągnął sięw handel zbożem i lasami. Jeździliz kupcem Jankielem pocałym powiecie janowskim. Jankiel Wajngarten miał swoich ludzi po miasteczkach, donosilimu, gdzie się szykuje transakcja. Żona Dominika z dwojgiemmałychdzieciwiędła z tęsknotyza wsią. Nie cieszyły jej zarobki męża, przerażało bliskie miasto, błagałago, aby wrócili nawieś. I raz, jadącodwiedzić rodzinę na wsi, zachorowałatam i umarła. Długo swatano Dominika. Niełatwo sięmu było zdecydować. Bo nie szukał żony ani ze wsi, ani z miasta, tylko takiej jak on sam, coani tu, ani tam znaleźć nie mógł. Niepodobała mu sięteż żadna. O Paulinie powiedziałmu Kostuś. Poszli razem do sklepu Zolotariewa napiwo opić transakcje; 41. zbożową i tu Kostuś rozgadał się Dominikowi o rodzinie,o swojej własnej inności i wyrośnięciu ze wsi, o siostrzemłodszej, którą dawno mąż odumarł. Paulinęzobaczył Dominik po raz pierwszy w kraśnickimkościele. Przyglądał sięjej z boku:profil miała mocny, hardy, nie oglądała się wokoło, aleteż nie wydawało sięDominikowi, aby się modliła. Skupiona była w sobie, jakby w siebiezapatrzona, obojętna na otoczenie. Przecisnął się bliżejołtarza, aby jej się lepiejprzypatrzeć. Przyciągnięta jegowzrokiem spojrzała nie widząc go. Miał jej twarz wyłuskanąz tłoku innych twarzy izadrżał. Żebymnietylko zechciała westchnął. Klęczał teraz obok Pauliny cały przejęty, uniesiony ważnością chwili. Modliłsię. Modlił się szeptem, poruszającwargami, świadomy bliskości Pauliny, jej zapachu, jejoddechu,a jednocześnie uczulony na zapach kadzidła, świec przy ołtarzu, uniesiony i przyziemny, wiążąc szeptaną modlitwą misterium ołtarza z misterium ocz-ekującego go życia. A u niej płaczliwosci strach, i ciekawość. Nie modliła sięjuż, nie widziała przed sobą ołtarza, tylko co zobaczy tam,jaki to będzie dom, jej dom. Ogarnęło jąpodniecenie. Co onazrobi w tym domu, jak go zmieni,ulepszy. Sprowadzi wtedyrodzinę. Powie: "Patrzcie! To ja,ja to zrobiłam. Urządziłammu dom. Nareszcie własny dom, nie chałupa po organiście". Kulezyba przechylił się dożony. Paulinazadowolona powiedziała, To co, że dwadzieścia pięćlatstarszy. Jej takiego męża potrzeba. Na południowo-zachodnim krańcu miasta Lublina, na piaszczystej wyżynie opadającej stromo ku rzece Bystrzycy leżyosada Rury. Nazwa ta sięga początków XVI wieku, kiedy toaż spod Wrotkowa,z prawego brzegu Bystrzycyprzeciąganowodę rurami do miasta. Na Rurach też,tuż za szerokąalejąLipową, rozsiadł się cmentarzmiejski założony pod koniecXVIII wieku, pagórkowaty, zadrzewiony, gdzie graniczyłyzsobą trzywyznania: ewangelickie, katolickie i prawosławne. Część osady graniczącą z cmentarzem, a i samą ziemię podcmentarną nazywano w okresie małżeństwaPaulinyi Dominika Rurami Brygidkowskimi. Wywodziło się to od brygidówi brygidek,którzy na tych ziemiach otrzymali duże nadaniakrólewskie. Zakony brygidkowskie sprowadził do Lublinakról Władysław Jagiełło i polecił im opiekę nad kościołem 42 Najświętszej Maryi Panny Zwycięskiej, który to kościół wybudował na pamiątkębitwy grunwaldzkiej. Chociaż brygidekdawno już nie było, bo i klasztor budowany za czasów ksieniDoroty Firlejówny przeszedłw ręce wizytek, a później urzędników rosyjskich, i tereny niegdyś nadania królewskiegostały się miejskim cmentarzem nazwa ulicy i dzielnicy doniej przylegającej została. Ziemia była tam niedroga iurodzajna i to pewnie przekonało Dominika. Cmentarz go nie przerażał, bliskość miastazachęcała i zachęcała wieś, bo pola podchodziły ażpod samcmentarz i z cmentarzem niemal graniczyły sady i ogrody,a latem nadbystrzańskie łąki zarastaływysoką, stepową niemal trawą, kaczeńcem, a wyżej miłkiemwiosennym o wielkich żółtych kwiatach i liliowym drobnym storczykiem. Dominik budynki zaplanował w czworobok wokół podwórza. Od RurBrygidkowskich zamykała je brama i odgradzałyjednopiętrowe murowane kamieniczki, które wynajmował lokatorom. Mieszkali tam urzędnicy rosyjscyz rodzinami, a woficynie faktor Jankiel Wajngarten, wspólnikDominika whandlu sianem, a później i w dostawachkapustydla wojska. Jankiel mieszkał z żoną i trzema córkami, Haną,Gildą i Łajką. Od ulicy Lipowej i cmentarza odgradzał zabudowaniaogród owocowyi warzywny otoczony wysokim drewnianympłotem. W samym podwórzu stał parterowy dom gospodarski,w głębi obora, stodoła, stajnia i drewutnia. Schodziło sięstamtąddo długiej, głębokiej, ocementowanej piwnicy. Za drewutnią, za stodołą, ukrytyw rogu podwórza tużprzy ogrodzie był rząd drewnianych bielonych wapnem wychodków. Przed bramą wzdłuż ulicybiegł płytki rynsztokcuchnący latem, zimą zlodowaciały. Rynsztok ten łączył początek Rur Brygidkowskich i cmentarz na Lipowej z dawnym kościołem Brygidek jużw sercu miasta nawprost miejskiego teatru, którego budowę Dominik jeszcze pamiętał. Ciemno było, gdy zajechali. Paulina opatulona w futrai derki, ukołysana turkotem krytej bryczki zasnęła. Budziłasię teraz z płytkiego, męczącego snu, niepewna jeszcze,gdziejest, co się z nią stało. Jan, furman Dominika, kołatałjuż do bramy, aDominik wyskoczył z bryczki i wyciągającdo niej obydwa ramiona mówił szczęśliwym, prędkim szeptem: Paulina, Paulinka, przyjechaliśmy! To nasz dom! Podniosła się postękując, rozcierając zdrętwiałe nogi, podała murękę, zeskoczyła na podmarznięty, chrupki śnieg. Rozejrzała się. 43. A gdzie to miasto? Jutro pojedziemy, zobaczysz. No i już Tekla otwiera! Prowadził ją do bramy podniecony. 2 drugiejstronyjuż kroki i światło latarni. Zamek w bramie zachrzęścił, zaskrzypiały zawiasy. Dziewczyna w kaftanie i chustce zarzuconejna plecy, z drewnianą tacą, na niej chleb i sól. Podała tacęPaulinie, schyliła się, pocałowała ją w rękę, a przelotnympenetrującym spojrzeniem dotknęła twarzy, włosów pod futrzanym kapturem. Niech Bóg dopomaga. Bóg zapłać. Przejęła z rąk dziewczyny tacę. SpojrzałanaDomuńka. Wyciągnął z kieszeni rubla, wetknął dziewczynie doręki. Leć, Tekta,trzeba krupniku zagrzać. Zmarzliśmy. Szli za światłem latarni. Dominik prowadził ją pod rękę,jakby bał się, żeza chwilęupadnie, potknie się. Niezręcznie,niosąc tacę w jednym ręku, drugątrzymając się Dominika,posuwała się po ziemi nieznanej, pośród domów i drzew obcych, przeraźliwie zziębnięta, z dreszczami, które ją opadłypo śnie, z myślą jedną tylko: co z Michasią, gdzie Michasia,kiedy ona tu przyjedzie, czy nie chora, czy Katarzyna i Julkadobrze się zaopiekowały dzieckiem. Otworzył przed nią drzwi, ciepło i światło szło z pokojudosionki. Patrzyłniespokojnie, czyjej sięspodoba, jak jejsię spodoba, uprzedzał zarazzdejmując z niej futro: Gospodyni tyle czasunie było. Sama sobie wszystkourządzisz, jak zechcesz. Teklę polubisz, dobra dziewczyna,robotna, ale trzeba jej kierunku, z Janem się mają kusobie,może i się pobiorą, chciałbym. Pokój był obszerny, z wysokim białym kaflowym piecem,stółpośrodku ikl. . . a, szafa,kanapa, tremo. Z kuchni szedł zapach miodu ostry, podpalony. Nie usiadłanawet, rozejrzała się szybko i zaraz: Miód, czuję, dziewczyna przypala! Pierwszy tu raz, nie znając domu, poskoczyła przed siebiepo kilkudrewnianych schodkach w góro, przed drzwi kuchenne, za gorącą miodną smugą ażdo paleniska. Ja krupnikzrobię! wołała. Za duży ogień, fajerkępodłożyć trzeba, miódchwilajeszcze, a by się spalił! Patrzył za nią,nie zatrzymywał. Teklę tylko odwołał,kazał nakrywać do stołu. Pochylona nad blachą mieszała miódłyżką drewnianą, a rozglądała się po kuchni. Kuchnia byłarozległa, zasobna, półki biegły po ścianach pełne słoi,garnków, kredens oszklony w kącie, stół drewniany do białości wyszorowany pod ścianą, taborety przynim, a nadstołemobraz Matki Boskiej Karmiącej. Łzy, co ją dławiły od samego ślubu, popłynęły teraz, wytarła je rękawem,przełknęła gorzkość piekącą. Tamta kuchnia w poorganiścinym. domu,uboga ż niewielka, cieniem siękładła natę kuchnię dostatnią. Spróbowałamiodu, sparzyłasobie usta, gryzła wargi, żeby nie płakać. Zawołała, żeby tamto zagłuszyć, strach przepędzić,bo już w niej dygotał: Korzeni nie macie? Goździków tu trzeba,cynamonu mało! Dominik zaszedł ją od tylu, aż drgnęła. Przytulił- twarz dojej szyi. Poczuła szorstkość brody i wąsów na skórze, odsunęłasię. - Moja ty gospodyni, jaktosię zarazkrząta. Podał jej słoik z korzeniami: laski cynamonu, goździkii gałka muszkatołowa. Kwiatu muszkatołowego trzebaby dodaćE Mamunia zawsze dodaje do krupniku! A co tylko chcesz, poswojemu przyrządzaj! Spojrzała wjego oczy rozrzewnione, twarz dobrotliwieuśmiechniętą, ale jej nie uspokoił, nieuciszył strachu,cowężem pełzał przez nią, zaciskał się, aż nogi mdlały. Wiedziała: to,czegosię bata, podkradałosię już blisko, już dotykało,następowało. Uciekła przed, tym do kuchni, chowała twarzw palenisko, zakasać by spódnicę podróżnej sukni, pobiec,uciec, schować się wjakąś dziurę. Do stołu nakryte! krzyczała Tekla. No to wyłóż ze spiżarni, co kazałem na dziś przygotować, i idź spać. Dzieci zjadły? Przenosząc talerze z kuchni Tekła przystanęła, pochyliłasiędo Dominika, szepnęła: Tereska jeść nie chciała. Zamartwia się. Będę z nią mówił. Zamyślił się, oczy starszej, trzynastoletniej córki, zielone, długie i smutne, żegnały go, gdyodjeżdżał na ślub. Pomówię znią obiecywał sobie, alezaraz do Paułiny: A nie zmarzłaś ty, Paulinka? Amożeś głodna? Ledwośweszła i jużdo roboty. No i po co? Kolacjęzjemy, położysz Się. Miód dobry powiedziała, a więcej, żebymu zrobićprzyjemność. - Z jakiejto pastelu? Zawiozę cię tam. Ze Skorczyc. Ujął się pod boki. Syta, upajająca szczęśliwość tak go ogarnęła, że chciałby jej wszystkimużyczyć,cały świat wnią. włączyć. Tdda zarzuciła chustkę i drzwiami kuchennymi wymykała się już do komórki, gdzie miała swoje posłanie. Czekaj zatrzymał ją. A daliście już zJanemnazapowiedzi? Roześmiała się, twarz miała szeroką, czerstwąjak dojrzałazdrzewa papierówka. Mówił, jak przyjedzie, niby teraz. Ja jużgo przypilnuję, ze mną pójdziecie, a dom to wamwyszykuję ten, co się Szymczakowie wyprowadzili, deski sięwstawi nowe w podłogę, dach Jan podreperuje. Odwróciłasię od drzwi,podskoczyła, pocałowała go wrękę. Panią. szepnął panipodziękuj. Podsunęłasię do Pauliny, ujęła rękę nieśmiało, musnęłaustami. Paulina odwróciła się. Odetchnęła głęboko odpychającstrach, co się czaił, powiedziała: Ile ty masz lat, Tekla? Na siedemnasty mi idzie. Spuściła oczy. A Paulinajakby poraz pierwszy ją dojrzała: warkocze splecione podchusteczką, dziewczęceramiona jeszcze, a już twarde od pracy, biodraprzysadziste. Krzepka taka jesteś w sobie uśmiechnęła się myślałam, że masz dziewiętnaście. Roześmiała się. Zamrugałaciemnymi skośnymi oczami, spojrzałaśmielej na Paulinę. Skądżeś ty, Tekla? Aż Zemborzyc. Tostąd niedaleko powiedział Dominik. Lasy wielkie. A jagodów, a grzybów! rozgadywalasię Tekla. To do domu na wesele pojedziesz? Jasierota,wesela to ni ma mi kto. Wziąłem ją tu, będzie trzy lata temu, błąkało się to powsi, dziećmi się miała zająć, a tu jej cały dom spadł na głowę. Ale przyuczyłasię, i chętna, robotna. To my ci tu wyprawimy wesele. Już ty się niemartw! zawołała Paulina i aż zdziwiła się sama sobie, bojej to samo się powiedziało, ani sięzastanawiała, tak wyszło. Ajuż Teklachwyciłająza rękę i pocałowała,i biegła dodrzwicała rozpromieniona, przejęta zapowiedziamii obietnicą domu, i odkryciem gospodyni, której tak się bała. Dobra i człowieka uszanujepowtarzała sobie i jeszczekładąc się na wyrku w komórce nieprzestawała powta46 rzać: Człowieka uszanuje i dobra, tylko takwygląda srogo,tak srogo, że pierwszy nie przystąp. Zostali sami. Po razpierwszytego dnia. Poraz pierwszyw życiu, z daleka od wszystkiego, we własnym swoim, domu. Stałaprzy blasze mieszając dawno już rozgrzany miód, niepewna teraz, zagubiona: cozrobić, gdzie się ruszyć, copowiedzieć. Przez okno kuchenne, do połowy tylkozasuniętebiałą firanką, wchodziło niebo zimowe nabitechłodnymigwiazdamii obcość nieznanego, niepojętegoświata,który siętu dla niej zaczynał i który ją odgradzał od znajomych drógi ścieżek, domów i pola, od wszystkiego, do czego przywykła,czym była i co rozumiała. Zapatrzyłasię i już nietylkostrach ją opadł, ale itęsknota,smutek, jak za rzeczą zgubioną, utraconą na zawsze, żal rozstania, na który ani lekarstwa, ani pocieszenia. A on patrzył na nią. W zapachu gorącego miodu, cynamonu, goździków, kwiatu i gałki muszkatołowej, rozgrzana i rozświetlona ogniem spod paleniska, zdawała się ogarniać i wypełniać sobą całą przestrzeń mieszkania, nadawać jej znaczenie, przetwarzać ją swoją obecnością w dom, którego takpragnął, którego mutak brakowało. Paulinka. Wyciągnął do niejręce. Zadrżała, sprężyła się w sobie, cofnęła jakby do ucieczki,ale powstrzymała się, uniosłagłowę spokojnie. Podszedłdoniej. Pocałował lepkie od miodu palce. Objął ją. W zaciskających sięwokołoniej ramionach, w oczach poza łagodnąmądrością ciemniejących już izwężonych, w oddechu krótszym i gorącym rozpoznawała, żeto jest już blisko. Wyrwała Się. Spirytus! Miód spirytusemtrzeba by zalać, póki gorący! Prawda. Ty zmarznięta po drodze,głodna,a ja. Alesię już doczekać nie mogę szepnął. Odszedł, a ona oddychałateraz,a tak gwałtownie, głośno,myślała usłyszy. Ale Dominik otwierał kluczem drzwikredensu, wyjął gąsiorek spirytusu, postawił na stół. Jużmiód niosę opamiętała się. Wlewany do garnczka z miodem spirytus buchnął słodkim,odurzającym gorącem. Przecedzić teraz trzeba. Rozejrzała się,zdjęła z półki gęstesito i czysty garnczek. Trzymała sito, podczasgdyDominik przelewałkrupnik. Spojrzeli na siebie: ona lękliwie,a i badające, bo wciąż go przecież nie znała, on wzrokiemrozmiłowanym, ale już biorącym w posiadanie. 47. Stół nakryty białą serwetą, zastawiony zakąskami. Przyjrzała się, zdziwiła. A to co? Kawior. Kawior? W domu tegośmy nie mieli. Co to? "-Spróbuj. Pokręciła głową. Nie, nie. A to? Łosoś wędzony. Łosoś? Dla ciebie, na twój przyjazd. Spróbuj. I nie dziś tylkotakbędzie. Zawsze. Ale pij krupnik. Zziębłaś przecież. No,umoczchociaż usta. Umoczyła wargi, przełknęła, a krupnik poszedł po niejstrużką gorącą. Znów wypita. Płomień poszedł po gardle,policzki zaczęły ją palić. Jedz zachęcał. Kiedy, no, nie mogę. Przechylił się poprzez stół. Boisz się, nie bój się, nie. W kącikach jegoust drgających żartobliwym prześmieszkiem wyczytała, że wie. Wiedział cały czas, czego się bała,dlaczego uciekła do kuchni, dlaczego teraz nie mogła jeść. I wiedział w tej chwili, kiedysię już przestał uśmiechać,a tylko wpatrzył w nią smutnie,wiedział, że go nigdy niekochała. Weszła do sypialni. Pachniało nakrochmalonąbieliznąiwoskiem. Pierzyny piętrzyły się na dwóch łożach o ciężkichdębowychwezgłowiach. Nad łóżkiem pod obrazem Chrystusaw cierniowej koronie pełgała pokornym szkarłatnym płomykiem oliwnalampka. Lampa o szklanym malowanym kloszupaliła się, do połowy przykręcona, nastoliku przyłóżku. Odszafydębowej, sięgającejsufitu, padałcień na pluszowy dywan. Nagrzany piec szumiał i żarzył się w półmroku. Przysiadła nabrzegu łóżka i zaczęła się ostrożnie rozbierać. Wsunęła się w wyciągniętąz przywiezionego z domu kosza długą,zapinaną pod szyją białą koszulę. Czekała, bałasię wejść dołóżka i bała sięruszać po nieznanym pokoju. Pomyślałao Michasi, żeona tam sama, płacze możeza nią i że trzebaby dziecko jaknajszybciej tu sprowadzić. Ale były to tylkomyśli przelotne, które jej nie dotykały do głębi, tylko zahaczały o pustkę, bo czuła tak, jakby nic w niej nie było,tylko strach i drżenie, bo mimo ciepła sypialni szczękała zębami z zimna. 48 Dominik wszedł do pokoju już w szlafrokuna nocnej koszuli. Nie obmyjesz sięto? spytał. Wody zagrzałem,przyniosłem w dzbanie. A zaparawanem miednica jest i kubeł, i mydło. Ja już się w kuchni umyłem. Pokręciła głową, że nie. Aby ręceobmyj zachęcał. Jutro Tekla wody nagrzeje, balię wyszykuje, to się cała ukąpiesz. Paulinawestchnęła. Nie lubiła się myć ani kąpać. Jannigdy jej do tego nie napędzałani ojciec,może tylko matka,ale się wymigiwała, jakmogła. Do rzekiszłosiękąpać. Albodo stawu. A w balii przed wielkimiświętami. Przed ślubemz Dominikiem też ją wykąpali. Podszedł do niej, dłońmiprzesunął od ramion aż do przegubów rąk,ścisnął, a oddech jego rozpalony sparzył jej szyję. Obmyję się,pójdę odskoczyła. Weszła za parawan, stanęła przed miednicą. Nie dygotałajuż teraz, pałała gorącem. Zamkniętej za parawanem przywidziała jej się twarz Jana. Przyjdzie mnie straszyć. obiecał. przyjdzie. zaprzysięgał się. Boże miłosierny żegnałasię daj muwieczne odpocznienie. Za wiele się niemyj, Paulinka, chodźże już! wołałniecierpliwie Dominik. Czekał na nią chodząc tam i z powrotem po sypialni: odokna zasłoniętego ciężką kotarą do szafy trzydrzwiowej,której długie lustro odbijało jego całąpostać. Przeszłabosoporozgrzanymdywanie, zatrzymała się przy łóżku. Pomodlimy się razem powiedział Dominik. Ukląkł pierwszy, a ona uklękła przy nim składając posłusznie ręce. W imię Ojca i Syna i Ducha Świętego, Amen. Ojczenasz, któryś jest w niebiesiech. Odwrócił się, spojrzałbokiem na nią, że milczy,więc natychmiast zawtórowała mugłośno: ...święć się imię Twoje. Dominik modlił siędługo, głośno, z przejęciem wpatrzonyw obraz ponad oliwną lampką, i od czasudo czasu spoglądając bokiem na żonę: ...od powietrza, głodu,ognia i wojny zachowaj nas, Panie. Od nagłej a niespodziewanej śmierci zachowaj nas, Panie. Wstał z klęczek, wyprostowałsię, pociągnął zarękę Pauli"Si objął ją,pocałował w czołoi odchylił pierzynę. 48. Połóż się, Paulinka. Przywarła do poduszki, podkurczyła nogi pod siebie, słyszała walenie własnego serca. Dominik przykręcił i zdmuchnął lampę, tylko rozżarzone do czerwoności drzwiczki piecai lampka oliwna przed obrazem, i ciemność. Poczułajego ręce odsuwające koszulę. Zamknęła oczy, nie broniła się już,uwięziona nim poddawała się biernie rytuałowi nocy poślubnej. Dopiero gdy przeszedł na drugie łóżko, otworzyłaoczy. Zza pieca szły chybotliwecienie,a zza ciężkiej kotary oknawysuwała się przygarbiona, chwiejna postać. Usiadła na łóżku, Przerażona odwróciła się doDominika. Ale on,odwróconyna wznak, oddychał równo, głęboko, spał. Zakryła głowę pierzyną. Leżała,bojąc się poruszyć, bo wydawało się jej: ktośchodzi po pokoju,zbliża się do łóżka, czyjeś ręce poprzez pościeldotykają jej twarzy. Zaskrzypiałaszafa, trzasnęły deskipodłogi. Odrzuciła pierzynę, patrzyłaprzed siebie w ciemność,gdzie błąkał się odblask pieca. Stał tam. Stalpomiędzy piecemi oknem. Jego szept poszedł po sypialni, usłyszała gow sobie i poza sobą: Zdradziłaśmnie. Co miałam robić? tłumaczyła się. Czy to miałamwybór, czy mogłam? Nie odpowiadał. Zbliżał się tylko, rósł, płynął z wyciągniętymi ramionami,ale nie wprost na nią, nie do niej, doDominika. Słyszała jego głos, odbijał sięw niej, rósł, żechciałasię zerwać i krzyczeć. -Ogromnym cienistympłaszczem zbliżał się do łóżka Dominika, pochylał się nad nim. Wyskoczyłaz łóżka, zasłoniłaśpiącegosobąi wyciągniętą ręką. rozbiłacień. Nie rusz go! Zostaw! szeptała. Szła zakrywając dłonią usta, ślepa od płaczu, zgubionawśród obcych sprzętów, kręciła siępo pokoju poszukując śladów cienia, ale tylko piec szumiał i postękiwał i chrzęściłapod jej stopami podłoga. Przystanęła przy łóżku, na którymspał Dominik. Odsunęła pierzynę, wsunęłasię i przylgnęłablisko do niego,do jegouspokajającego ciepła. A on, obudzony jejbliskością,zadrżał. Objąłją, dotykał twarzy, rąk, piersi, jakby zdumiewając się i upewniając, że toona. Uszczęśliwiony, nie dowierzający, że ona jest przy nim,że garniesię do niego, że mu odpowiada, całował ją iotaczałsobą,a corazmocniej, goręcej, znarastającą siłą i szaleństwem, ażprzeszył ją sobą, że jęknęła i zapadła się, zapomniała, zatraciła opadając w przestrzeń pełną ukojenia, ciszy i snu. 50 Droga do Lublina Ciemno było jesscze,gdy wyjeżdżali. Chłódprzedranny szedłod ziemi i przejmował dreszczem. Cisza nabita zimnymigwiazdamidrgała po kątach i zakamarkach przyczajonymlękiem. Katarzyna otulona szalem poszła budzieStefana. Dwóch ich tylko zostało wdomu: Bronek, najmłodszy, i Stefan. Pogładziła sutą i twardą czuprynę syna. Stetciu, nie śpisz? Dawno już. Czas się zbierać. Westchnęła. Ciężko jej się było żegnać. Wiedziała:pożegnanie jest utratą,a on miał dopieroczternaście lat. Dla kogo go utraci? Ktogo przyjmie, oceni,zachwyci sięnimi nadnim użali? Pogłaskała policzek syna. Takie dziecko! Ja już wstaję, jużwstaję, mamuniu. Moje dziecko mówiła naszykowałam suszu beczkędla Pauliny, konfitury z róży i zwiśni, sok malinowy i jagodowy i dwa kosze śliwek. Miódw garncuowiniętydobrze i naprzedzie wozu, a zeszłoroczne borówki i rydzeowinęłamw siano i w worek. Pamiętaj, to dla Dominika. Zawsze temoje rydze sobie chwali, Westchnęła znów. Pachnąca wełną szala i snem, i jabłkowymi powidłami, które wczorajz dziewczynami smażyła całydzień, matka byłaczęścią domu,wpisana w dom dom tworząca. A on odjeżdżał. Boisz się, Stefciu? Roześmiał się. Teraz się śmiejesz, ale gdyby co, jakbyś nie zdał tegoegzaminu, jakby ci źle było, wracaj. Wiesz, żeojciec najlepiej by dla ciebie chciał, dla ciebie szykował. I samanie wiem,jak mu Paulina wyperswadowała. Gimnazjum. A początkowo słyszeć nie chciał. Ja już się starzeję,nie wiem, może toi dobre, może lepiej tam niż tu. Ale ziemiazawsze najważniejsza. No,ja już idę. Franciszek, słyszę, konie zaprzęga. Wstała i odwracającsię jeszcze od drzwi, małowidocznaw mroku,roześmiała się ciepło, cicho. A tenBronek śpi. Śpi, nie obudzi się. Wyszła. A on wyskoczyłz łóżka,spod ciepłapierzyny nagiw chłód pokoju. Nalał wody z dzbanka do miednicy i myłsiędrżąc z zimna i podniecenia, iz radości, która zaczęła nimtargać, że coś sięzaczyna, zmienia. Stojąc przedoknem,w którym noc jeszcze i tylkosad pod gwiazdami, i tylkopobielone. wapnem pnie jabłonek, wypatrywał poprzez ciem51. ność rozszerzonymi, okrągłymi oczyma, jakby tam już coświdział, dostrzegał i szykował się na to nowe sprężony w skoku, już nie chłopiec, a jeszcze nie mężczyzna. W kuchni Franciszeksiorbał uważnie barszcz. W świetlelampy twarz Franciszka brunatna łamała się w linie i bruzdy,zarośnięta szczeciną szyja poruszała się rytmicznie-Dużą,o szerokichpaznokciach ręką łamał chleb i drobił sobie dobarszczu. Katarzyna kręciła siępo kuchni niespokojnie. A może byś jeszcze wziął wianek suszonych borowików? Stefan wzruszył ramionami. Czy ja wiem? Ja zawinę w woreczek! podeszłaFranciszkowa. Lepiej zawsze więcej posłać niżmniej. Stefciu zaniepokoiła się Katarzyna nie jesz barszczu? Nie mogę. Takrano. Mleka dam Stefciowi powiedziała Franciszkowai zabrała miskę ze stołu. Boże,jak ty się denerwujesz mówiła Katarzyna. Nie uspokoję się, póki Franciszek nie wróci. Ale, Franciszku, nie dziś, nie po nocy. Pan Skorczyca Franciszka przenocuje,ugości. On pana Skorezycę to lubi powiedziała Franciszkowa. Sprawiedliwy jestczłowiekmruknął Franciszek. Posiwiałe włosy spadały mu na czoło, maczał wąsy w barszczu,krótka kędzierzawa broda zakrywała popękane od wiatrui słońca wargi, Ja się tylko zamartwiammówiłaKatarzyna żetaka droga Franciszka zmęczy, przecież Franciszek już niemłodzik, Antek mógłby jechać. A... Odłożyłłyżkę, wstał, przeciągnął się, przeżegnał. Pojedziem. Trzeba się zbierać, żeby przed wieczoremzdążyć. Na południe powinien zajechaćciszkowa. wtrąciła sięFran A konie? ofuknął ją. Ile on może miećlat? myślał Stefan i zaczął obliczać,ale się mylił. Starszyod ojca, to pewne. Wyszło muprzeszłosiedemdziesiąt. Możliwe to? Franciszkowa w granatowej w biały rzucik chusteczce ciasno zawiązanej nagłowie, wspódnicy długiej, fartuchu kręciła się, patrzyła za mężem, wzięła się podboki. 52 On taki kuntenty, że jedzie- Wszystkim na wsi rozgadał. A przywieź mi co! Szturchnęła go. Chustkę jaką! Zakryłausta i odwróciła się do Katarzyny chichocząc. Po co starej babie chustka? powiedział Franciszek. Zbierać się, Stefciu, zbierać się, jedziem! , Mój Franciszku podeszła do niegoKatarzyna żebytylko Paulina nie zapomniała dać tego materiału na wsypy,co mi miała kupić. Stefciu, dzieckodrogie, przypomnij! Do widzenia, Franciszkowo. Podszedł doniej i poczuł łzy w krtani, bo przecież nie na dzień jechał, nie na dwa,a Franci. iZkowa była zawsze,i życiejegotoczyło się tuż przyniej, wobec niej. Objęła go. Pachniało od niej kwasotą barszczu izaczynemchlebowym,szorstkie jej ręcegładziły policzki chłopca. Jedzie naszedziecko, jedzie' Rozpłakała się nagłei zaczęła głośno wycierać nos w fartuch, aż Franciszek zniecierpliwiony huknąłŁ pociągnął Stefana za rękaw burki. Jedziem, Stefciu, prędzej, abo się ta stara baba całkiemrozmiękczy. Wyszli w chłód przecierającej się nocy, a Katarzyna wybiegła za nimi. -2'Iódlsię krzyczała co rano ico wieczór módl się,pamiętaj! Ale oni jużbyli na wozie wymoszczonym słomą, wyłożonym workami,i Franciszek cmoknął na konie. Ryszyły z górki chyżo, tylko Stefan odwracając się zobaczył, jak matkakreśliła w powietrzu znaki ręką, iwiedział, że zakreślała takkrzyż zawsze, jak ktoś odjeżdżał zdomu. Wóz zaturkotał po brukowanym gościńcu i już byli nadole,na drodzepiaszczystej, w której grzęzły koła, pośrodku łąkpodmokłych, nad którymipierzaste i mleczne leżały rannemgły. Zalakami, za uśpioną jeszcze wsią droga skręcaław las. Szedł tędy trakt na Wilkolazi na Niedrzwicę, na pótnoer;-wschód aż do samegoLublina, Franciszek siedział nieruchomy, milczący, wydawało się, jakbyspał jeszcze albo popadł dopiero w drzemkę. Odwracającsię widział Stefan jego profil: nos szeroki z siwymi kłaczkami wilgotnych włosów,wąs opadający ku brodzie, posiwiały mocno, daszek czapkiwciśnięty naczoło, zarost brody nierówny, krótki i poradlonepoliczki. Trwał na tle lasu, jakby do niegonależący, z niegowyciosany, atylko konie szły samei wóz kolebał się kojąco. Stefanmyślał o szkole. W jaki sposóbzastanawiałsięudało się Paulinie przekonać ojca? Czyżbymu przyrzekła, zewykształci gona księdza? Do niedawna jeszcze przyszłość je. go była tu, na Górach, pod Kraśnikiem. Czekałna niego ojcamajątek. I nagle ta zmiana. Zaczęło sięna Wielkanoc, chociaż i przedtem pisała Paulina do matki. Ale naWielkanoc przyjechali oboje: Paulinai Dominik. Zobaczył wtedy siostrę po raz pierwszy od czasuślubu. Zdążyła już urodzić dwie córki. Rozrosła się i jakbyjeszcze urosła. Pewniejsza siebie, patrzyłaojcu w oczyhardowytrzymując spojrzenie, którym tyranizował ją przez lata. Nie miał już nad nią władzy. Schylała się dojegoręki z szacunkiem, całowała podsuniętą dłoń Kulczyby, ale tylko ustamuskaływyschniętą od wiatru i ziemi skórę. Nie mógłjuż jejpopędzićnastrych po onuce zimowym czarnym ranem, kiedystrachywyłaziły ze wszystkich zakamarków, anizamknąćwkomórce, ani porazić jak oślepiającą błyskawicą spojrzeniem straszliwszym niż krzyk i bicie, ani zagrozić przepędzeniem z domu, bo przecież już z domu odeszła. Spoglądałnanią ze zdziwionym szacunkiem,oceniał niedowierzająco,ale już zaczynał słuchać i rozważać jej słowa,chociaż czasemwracałmu dawny nawyk ioganiał się od niej lekceważąco: A, co ty tam pleciesz, Paulinka. Coty tamwiesz! A może przekonał go Dominik? Układny i rozważny, coi na zbożu się znal, i nalasach, na koniach ina ogrodowiźnie, obznajomtony w interesach, przerastający Kulczybęnie chytrością, a pomysłem,nie tyle sprytem, co umiejętnością kalkulacji. Brał Kulczybę pod ramięi szli razem brukowanym gościńcem aż do studnii przez pastwiska rozmawiająctak o sprawach niedostępnych innym. A gdy wracali, Dominik ponawiał jeszcze zaproszenie: Ajak ojciec przyjedziedo nas doLublina,pójdziemy doKapucegona zrazy nelsońskie. Przywoził też od tego samego Kapucego z jego sklepu,Handlu Wini Delikatesów, wina i smakołyki: chałwę rosyjskąi landrynki, suchy chlebek świętojańskii pomarańcze, kawiori wędzoneryby, aż Katarzyna nie mogła się nadziwić, że mężczyzna tak zna się na wszystkim, tak wie,czym Kulczybiedogodzić lepiej niż ona, znająca go cale niemal życie. Przekonali ojca, zgodził się. Pytał tylko Stefana, czychce pojechać,tłumaczył, że będzie musiał Bronkowi dać; zarząd majątkiem, ale i Stefana nie ukrzywdzi. Tak, chciałjechać. Alenawet teraz, jadąc już, nie wierzył. Stał na progu nieznanego, nieprzytomny z przejęcia i radości. Przygoda biegła przednim. Tylko jądopędzić. I szkoła. Spóźniony był do trzeciejklasy. Czekał goegzamin. Nie martw się upewniała go 54 .. '.rpaulina zdasz wszystko. Ty byś miałnie zdać, ty, Stefan? Myślał też o Paulinie. Z całego rodzeństwa ta siostra była munajbliższa. Jej nieustanna tkliwa obecnośćwplecionaw jego dzieciństwo. Jakże tęsknił za nią,gdy odjechała. Płakał. Nikt nie umiał go tak fHuchać jak Paulina. Spojrzeniemiała penetrujące, uważne, przechylała głowę w potakiwaniu,zaciskała nagle dłonie gestem przerażenia albozdumienia. Nie śmiała się pełnym śmiechem, tylkouśmieszki niepełnealbo prześmieszki w kącikach ust ironiczne nieco jak u wszystkich Kulczybów. Słuchaj, Stefan tłumaczyła mugorączkowo najważniejsze, żebyś się uczył. Zdasz egzamin dogimnazjum,unas będziesz,aojciec zapłaci. Już ty się nie martw. Tuchcesz zostać? że cięzgniótł jak Ignacka, jak Jasia? Niebił cię podjudzała nie walił pasem? A przypatrzsię naIgnacka. Pamiętasz, jakgo skatował? Teraz aż strach patrzeć: zgłupiał. A jakniezdam tego egzaminu? Wydymała wargi. Zdasz. Ja ci to mówię: zdasz. A potem,czekaj,zobaczysię. Może na uniwersytet, może do Krakowa. Zamyślałasię. A ty? spytał. Wzruszyła ramionami. Moje życie skończone. Co ty, Paulinka? A Dominik? Adzieci? Ja wiem, wiem. Ale przecież do szkoły nie pójdę. Bojak? Wtedy zaczynał rozumieć, chociaż jeszcze niezupełnie, nieświadomym myśleniem, odczuciembardziej, współczuciemdlasiostry,że nie o niego tylko chodziło,ale i o nią samą poprzezniego. Ze nie tylko ona jemu, ale i onjej był potrzebny. U spodu, tam gdzie pnielasui poszycie: młode buki, leszczyna, paprocie, zaczynało szarzeć, przejaśniać się. Franciszekziewnął, przeciągnął się, końcem bata wskazał w stronę jaśniejącą. W lesie wilkolaskim, tam het dalej,jakby tam poszedłna przełaj, to bagna. Ze cztery wiorsty bagien. A głębokie,będziena dwadzieścia metrów. Tam się ludzi potopiło. Kiedy? spytałStefan. A kiedy. Jak się zaczęły te wojny. Najpierw to jaktwój dziaduś poszedł z proboszczem z Wilkolazu. a później. Dziadek? zdziwił się Stefan. Ojciec mi nie mówił. ^ ^ . S5. O, bo pan Kulczyba nie będzie o tych rzeczach mówić. Miał tego dość i mnie nawet przykazał. Mało było nieszczęścia? Jakiksiądz? dopytywał Stefan. Franciszek nie patrzył na niego, ale twarz jakby mu sięożywiła, zsunął grzbietem dłoni daszek z czoła, wytarł palcem nos, powiedział: Ja to miałem wtedy chybaz dziesięć lat. Pamiętam, lepiej to terazpamiętam niż dawniej. A twój tatuś to sięakurat urodził. Proboszcz był zWilkolazu. nazywał się Piotr,ale dalej. - no, nie pamiętam. Zbieralisię po lasach, chłopinajwięcej. I co? Kozacy ich wytłukli. Tu będzie za sześć wiorst taka Męka, z drogi, wbokod kapliczki. Chodźmy tam. że mnie twój tatuś karnocił,żem cię tam prowadził. Do Lublinatrzeba jechać! Itam powiedział po chwili straszy. Co? rozejrzał się, roześmiał nieszczerze,bo i wierzył,i nie wierzył. Na niebie pobladłyjuż gwiazdy i dzień podnosił się z wolna jeszcze i ospale. KatarzynaDudkowa i Anna Łyżwinato straszą. Czarownice. Dawno tak to było. Ludzie zapomnieli. Spalili obie wKraśniku,a przedtemjeszcze ręce poobcinali toporem dołokcia. Za co? Zaczary. Straszne, mówili, było świętokradztwo. Nogęodłamały od krucyfiksu w kościółku ipotemto kolanko odnogi wzięły skrobać. I padalca z drogi wzięły, ususzyły w piecu i utarły. Wzięły tegoproszku i do gorzałki. Ta Anna tochciała męża otruć, a Dudkowa, co była babka i czarownica,podjuchciłają i kazała to kolankoułamać. Wio! krzyknąłna konie. Pobiegły żwawiej z góry w wąwózgłęboko wycięty, nad którym korony grabów tworzyłyłukowate sklepienie. Chłód ich ogarnął i mrok,ale wąwóz by! krótki i znówkonie pociągnęły ciężko grzęznąc wpiachu na płaski gościniec. Plamy słońca kładły się już na liście przydrożnych krzaków. Jechali znóww milczeniui tylkoStefan zastanawiał się,dlaczego ojciec nic mu o księdzu niepowiedział. Ale jak zacząłsobie przypominać i wracać tu i tam, myśląwiązaćzasłyszane słowa, zdania, opowieści, to poczuł, że wieo tymksiędzu, ze nawet wie, jak się nazywał, i że to na jegopogrzeb wyjechali rodzice ze ślubu Pauliny z Janem Zdzie58 cbowskim, kiedy on,Stefan, miałzaledwie pięć lat. I możeten właśnie dzień ślub, uroczystość w kościele i weselew^domu, inagły wyjazd rodziców, który,pamiętał, przeraził- go byłnajpierwszym świadomymwspomnieniem jegodzieciństwa. Ja wiem, Franciszku, jaksię ten ksiądz nazywał. Co? mruknął Franciszek i jakbyotrząsnął się zdrzemki. I nawet pamiętam, że tonajego pogrzeb wyjechali rodziceze ślubu Pauliny. Atak skinął głową Franciszeki nawet ich zawiozłem. Długożył tenczłowiek, taki byłsilny. Ściegienny sięnazywał. Ja pamiętałem powiedział Stefan. Ale więcej jużniepamiętał, ani nawet niewiedział, co takiego ksiądz ten zrobił i dlaczego matka i ojciec jeździli na pogrzeb. Muszę sięspytać mamuni, jak przyjadęlatem. Latem? To prawie rok uświadomił sobie. I zaczęłomubyćsmutno za domem. Kolebany wozem, zdrzemnął się iprzyśniły mu się wkrótkim, płytkim śnie dwie czarownicez uciętymi do łokcia ramionami. Obudził się, boFranciszekzatrzymał konie. Ho! krzyczał. Ho! Zeskoczył z wozu. I o tych czarownicach też słyszałem powiedziałStefan. Ale to było więcej jak sto lat temu. Ale straszą powiedział Franciszek. Tubędzie niedaleko ten krzyż, ta Męka. Tam, za tą kapliczką w bok, lasem. Czekaj tu,ja zobaczę. Stefan zauważył dopiero, że zatrzymali się przy kapliczce. Przejeżdżał tędy nieraz,alejakoś nigdynie zaszedł do środka. Kapliczka,murowana z kamienia, otynkowana, wejściemiała półkoliste, zamknięte żelazną furtką. Franciszek odszedłdalej w las. Konie skubały trawę na skraju, dzień jużbył, ale młody i ^różowy jeszcze. Stefan przeciągnął się, rozprostowałramiona,potem pcHnąłżelazną furtkę i wszedł dokapliczki. Był tu chłód przechowanyz nocy, półmrok, zapach wilgocii ściśnięcie trzech ściannierównych, sklepionych, jak wezwanie do kontemplacji. Wyciosany zdrzewa, poczerniałytkwiłtam w kamiennej wnęce świątek. Ogromną, ciężką, udręczoną głowę opierałna dłoni nieporadnej, o ledwie zaznaczonych pakach. Stefan ukląkł. Bukietwyschniętych chabrówl storczyków zachrzęścil, rozsypał się pod naciskiem kolana. Przeżegnał się, podniósł, pchnął furtkęi już chcial wyjść, ..^. 57. gdy nagle odwrócił się. Wydawałomu się, że wypukłe, ledwo uchylone oczy świątka spojrzały. Złudzenie znikło natychmiast. Pozostałatylko twarz Frasobliwego, brzydka, płaskai okrągła, z koroną cierniową strzelającą ostro wokoło głowy. Małe bezwargieusta nad promieniście wyciętym zarostem otwarte były w bolesnym, niemym krzyku. Przejęłogo współczuciedla tej głowy, współczucie wykraczającepoza religię, niezwiązane formułą litanii ani codziennych pacierzy. Któż go to tak wyciosał? pomyślał. Z takim smutkiem, z takimudręczeniem? I użalił się jużteraz nad ręką człowieka, którautrwaliła tragizmbraku oparcia, nieproporcjonamość myśli idłoni. Usłyszał, że Franciszekstanął zanim. Taki smutnypowiedział. Franciszek przyklęknął, przeżegnał się. Wyszli razem mrużąc oczy przed słońcem. Franciszek wciskał czapkę na głowę. Smutny mruknął. Frasujesię. Mało to ludzie nagrzeszą,nadtymi tam też się frasuje. Nad kim? Co tu się nie działo! Chcesz, to pojedziemy do tej Męki. A co się działo? Nie minęło dwadzieścia lat od tamtego księdza z Wilkołazu, a znów ludzi pełno po lasach. Szedł energicznie przedStefanem, rozgarniając czepiającesiępędy jeżyn. Bór był mieszany: dęby i sosny,pachniałogrzybami, zając czmychnął im sprzed nóg. Franciszek mówiłteraz nie proszony i nie odwracając siędo Stefana: Myśmy się z twoim tatusiem tu zjeżdżali z jednym leśnikiem, Wagnerem. Naboje żeśmy przewozili, kapiszony i brońw skrzyniach dla powstańców, co się w lasach kryli podChruślinąkoło Urzędowa. Siodłatośmy brali z Zaklikowa,a brońbyła zGalicji. Czasem tośmy pod samą granicę jeździli po te skrzynie. To kiedy to było? pytał. Tak to ci zaraz nie obliczę. Franciszek odwrócił siędo Stefana i Stefan zauważył, że twarz Franciszka jakby odmlodniała, znikły bruzdy, wąs stał sztywniej nad ustami. Ale pani Kulczybina to jeszcze była panienka i mieli sięz tatusiem ku sobie. Na drodze ją spotkał, miał akurat skrzynie na wozie pod sianem. A ona żeby ją podwieźć. Stefanroześmiałsię. Nie mówili mi. Naprawdę? A byłFranciszek w jakiej bitwie? Nie odpowiedział. Szedł wolniej, wpatrzonyprzed siebie. 58 To już tu, widzisz! Polanatak zarosła, mało tu ludziprzychodzi. ' Na polanie porosłej już młodym lasem był kopiec zarosłytrawą i dzikąróżą, która teraz dojrzewała krwawymi jagodami głogu. Na kopcu był krzyż. Spróchniały u spodu,z blaszanymwizerunkiem. Franciszek zdjął czapkę. Przeżegnali się. To kto tu pochowany? szepnął Stefan. Tu powstańcy, pochowali ich w tej mogile razem pojakiejś bitwie. A żebyś ojcu nie mówił,bo mnie skarnoci. Alezapamiętałem to miejsce mruczał do siebie tyle czasui zapamiętałem. Trzeba by też krzyż naprawić powiedział Stefan już próchnieje u spodu. Po co? wzruszyłramionami Franciszek. A w bitwie byłem raz. Iraz mnie porwali. Bitwa to była niedalekoBatorza, na wzgórzach. Wiozłem broń w tamtą stronę do naszego wojska, byłotak na jesieni, ale jeszcze ciepło i liście nadrzewach. Zajechałem wsamo południe, patrzę: wojska pełno,a ludzie ze wsi zaczęli wynosić jedzenie. I nagle jak nie huknie! Kozacy wpadli, ja wóz zawróciłem iza wieś. Z dalekatylko tampatrzyłem. No i co? Franciszek nieodpowiedział. Wcisnął czapkę głębiej na głowę i zaczął się energiczniej przepychać między żółknącymijuż gdzieniegdzie gałęźmi buku. Listowie było jeszcze sute,koniecsierpnia, ana małej polance niedaleko już skrajuzaczynały liliowieć wrzosy. Zamarudziliśmy denerwował się Franciszek a trzeba jeszcze wNiedrzwicystanąć. Wskoczył na wóz,gwizdnął nakonie. Ruszyli. Stefan myślał o bitwie, o której wspomniałmuFranciszek. Mogłabyć to prawda, a mogła byći fantazja starego. O bitwie niedaleko Batorza wiedział, i wiedział, że na batorskim cmentarzu wielu było pochowanych z tej bitwy powstańców. Ale sprawy te wydawały musię tak z nim niezwiązane, tak już odległe i uległe zwyczajności jak pniedrzewa próchnicy. Na batorskim cmentarzuodezwał się Franciszek, jakbyodgadując jego myśli pochowali też pułkownika. Boważny pułkownik tam zginął w tej bitwie. Jaki? Tego tojuż nie pamiętam. O pokazałnagle ręką boczną drogę,odgałęzienie z głównego traktu tędy można jechaćdo Wilkołazu. 59. Dzień już był i coraz więcej pokazywać się zaczęło wozówna drodze. Ludzie jechaliz pól albo napola, bo czas byłbardzo pracowity, okres kopania kartofli już się zaczynałi wszystkie ręce potrzebne były w polu. A jak Franciszka porwali? spytał. E... co tam przeciągnął niechętnie takmówiłem. Stefan nie nalegał. Wiedział,że stary był uparty iże jeślisam nie powie, nic się z niego nie wyciągnie. Dziwił się,żeFranciszek tak długo z nim rozmawiał. Podniecony był pewnie podróżą do Lublina. A jechał wiedział Stefan główcie dlatego, że ojciec wszystkich młodszych potrzebował doroboty, a do konnego omnibusu nie zmieściłybysię kosze, słoje i tłumoki, które razem z nim szły do Lublina. Był rok 1900. Zakilkanaście dni,piątegowrześnia,Siefankończył lat czternaście. Niższy od ojcai od starszych braci, delikatniejszy był,mniej barczysty, z budowy bardziej podobnydoswojej matki, Katarzyny. Skóręmiał jasną, łatwo zapalającą się od słońca, usta niewielkie i tylkooczy, ciemne, ruchliwe, podobnemiał do oczu Pauliny. Do szkołychodziłStefanv/ Kraśniku. Na tym skończyło się jegowykształcenie, chociaż czytałwszystko, co tylko wpadło mu w ręce, albo co mu brat starszy, Kostuś, przywoził z Lublina: "Głos Lubelski", czasemwarszawski "Kurier Codzienny". W"Kurierze" tym, w kronice cots^godtiiowej wyczytał przepowiednieBolesława Prusaozmianach, które ma przynieść rozpoczynający się wiek dwudziesty. Życie ludzkie przedłuży higiena, a zarobekośmiogodzinny wystarczy przeciętnemu człowiekowido życia. Każdyotrzyma elementarne wykształcenie i ilość studiującychna uniwersytetach znacznie się podwyższy. To może i japójdę na uniwersytet? myślałczasem. Teraz, znużony, popadł znów w drzemkę imajaczyła mu się bitwa w lesie Wokoło nasypu i Męki, a obudzony nagłym skrętem wozu, powiedział: Ale wie Franciszek, że to nie tylko u nas takie bitwy,wojny. Na całym świecie. Pisali w"Gazecie Lubelskiej" owojnachw Afryce io powstaniu w Chinach. A w Moskwiei w Petersburgu, i w Charkowie to są strajki. Iw Warszawieteż były demonstracje. Franciszek nie odzywał się. Wojny na świecie, nawet demonstracje w Warszawie zdawały sięgo nie obchodzić. Siedziałmilcząc, pokrzykując tylko od czasu do czasu na konie. Dopiero późnym popołudniem, kiedy już dojeżdżali do rogatek lubelskich, odwrócił się do Stefana. Jechałem do tego młyna na Lipszczyźnie. Tak na wiosnętobyło, zaraz na drugi rok po tej bitwie kołoBatorza. Jadę,gjeszcze podjechałem do lasu, żebydrzewa trochę do domunabrać. Trzech ludzi na mnie wpadło. Z chłopska ubrani. I^Łeli dubeltówki i pojedynkę. Zbilimnie. Ściągnęli z wozut siusiałem iść zanimi do lasu. Prowadzili mnie wlas głęboko/a tam ichbyło więcej. Wszystko ze strzelbami, palilitamogień. Powiedzielimi: musisz teraz być z nami. A kto to był? Dwóchto było takich, co uciekłoz więzienia. Jednegopoznałem, JakubaPrężynę, co to od dawna włóczył się zakradzieżą. A inni nie wiem. Tak pokilkudniach, jak mipozwoliliiśćza swoją potrzebą, totak poszedłem wolno lasami aż na pola i potem znów lasami do domu. Dużo tych bandbyłopo lasach. Do karczmy raz pod Janowem wpadli, uprowadzili czterechchłopów. Albo szli na wieś nocą, zabieraliludzi. Po każdejwojnie tak. Ludzie idą w las i na rozbój. Stefan zapomniał już olesie. To tojuż Lublin? pytał. A co tam? To cmentarz mówi Franciszek a miasto jeszczedalej. Pójdziesz, sam zobaczysz. To się nazywa Rury Brygidkowskie i tu już zaraz będzie dom pana Skorczycy. Polecisz po Jana, żeby bramę otworzył. Ale Jan'staijuż przed bramą iwypatrywał. Wjechali napodwórze o samym zachodzie słońca. Kasztan na środku dziedzińca oświetlony był czerwonym odblaskiem. Dominikw białej, rozpiętej pod szyją koszuli wybiegł z domu witać szwagra. Paulina przepasana fartuchem szła wolno na spotkaniebrata. Zauważył, że jest znów w ciąży. I tak jakza każdymspotkaniem siostry, wypatrywał Pauliny innej, dawnej, któraza chwilę wysunie się spoza tejotyłej,dojrzalej matrony,rozczarowującej go i onieśmielającej. Idopiero gdy się uśmiechnęła, a jej duże, mocne wargi rozchyliły się nad górnymi zębami z szeroką pośrodku przerwą, kiedy jej ciemne, penetrujące oczy zwęziły się łobuzerskim, młodym prześmieszkiem odetchnął. - No i jesteś powiedziała. Widzisz! A widzisz! Niemówiłam ci? Ale. czy ja abyzdam ten egzamin? Jużty zostaw to mnie. I zaraz odwróciła się i zawołała: Panie Gierasimiuk,panie Gierasimiuk! I do Stefana: Dominik dal mu mieszkanie za darmo, żebycię tylkouczył. Uczy w gimnazjum. On jużcię przygotuje. Zobaczysz. Ol. Ośmielony, chociaż jeszcze niepewny ani siebie, ani tegomiejsca, w którym miał zacząć nowe zupełnie życie, spojrzalna dziedziniec. Kilkanaście par oczu przyglądało mu się,obserwowało jego powitanie z Pauliną. Lokatorzy domu wiedzieli o przyjeździe Stefana. Nieduży, bladyGierasimiuk,nauczyciel rosyjskiego w niższych klasach gimnazjum, szedłszybko przez podwórze, wyciągał rękę do Stefana. Przykasztanie stał Jankiel. Trzymał na ręku najmłodszą swojąwnuczkę Keginkę,córkę Łajki. Uśmiechnąłsię. Wiedział. Sam doradzał Dominikowi posianie Stefanado gimnazjum. Julka wypadła z domu, że kolacjagotowa. A Paulina,coraz bardziej ożywiona, promieniejąca, mówiła: Więc to jest, panie Gierasimiuk, mój brat, Stefan. Zobaczypan, jaki onjest zdolny, jak on siębędzie uczył. Szedł w kierunku domu oszołomiony, zmęczony podróżą,pociągany i zatrzymywany przez Paulinę,aż dopiero Dominikwziął go podrękę i wprowadził do mieszkania. Ładnietu u was powiedział. Dominik uśmiechnął się. Paulina się cieszy powiedział sam nie wiem, ktoz was dwojga więcej chciałtej szkoły dla ciebie. Siadaj,głodny jesteś, zaraz Julka poda kolację. A jaką mieliście drogę? Dobrze się wam jechało? Dobrze. A czy daleko do gimnazjum? spytał. Bo nagle uświadomił sobie, że z całej rodziny, pięciu braci idwóchsióstr, tylko on jeden szedł do gimnazjum. Pierwszyz roduKulczybów i rodu Gościeradów. Pierwszy z osady Góry itychw okolicy, którzy, jak i on, w świadectwie urodzeniazaznaczone mieli: stan gminny. Palmowa Niedziela Czas był wielkopostny. Nocmarcowa wilgotna, cierpka, niespokojna przeczuciem wiosny. Jękliwe wichry, co znadbystrzyckich łąk leciały zawodząc pokutniczo, łomotały okiennicami. Czasem dreszcz wstrząsnął domem, a tak przenikający,pobudliwy, że Dominik głowę pochylał, pięściściskał, aby od^zew dreszczu, co po krzyżu do lędźwi biegł, stłumić w sobieschłodzić. Oczamiprzywierał do krwawiącej przed obrazemlampki oliwnej. Szeptał: "Biednyjedynie na Ciebie zdanyjest, Panie, Tyś opiekunemsierocie. Czemu odszedłeś. Panie, laleko, czemu odwracasz sięw chwilach potrzeby i ucisku,;dy szaleje bezbożnik, abiedny sięmartwi? " Dominikmodliłsię. Gruby jego bas, stłumiony pólszeptem,odnosił się ciężką, kadzidlaną chmurą ażdo rzezanej w drzerie głowyChrystusa. Czerwonawypłomyk lampki chwiał się,przygasałi w cieniachtych cierniowa korona płaskorzeźbywiększa wydawała się niż za dnia. Sytne, dusznawe ciepło wypełniało sypialnię. Piec postękiwał leniwie, kojąco sapał. Na szerokim drewnianym łożu pojękiwała przedsennie Paulina. Z kołyski Michasi oddech nierówny: to lekki, nieuchwytny, tochrapliwy i aż zatrważający. Dominik klęczał przed łóżkiem. Dłoniemiał złożone modlitewnie przed sobą. Profil uważniony mrokiem sypialni. Noswydatny, z żytkami czerwonymi u nasady nozdrzy, brodaokrągła, ostro ku przodowi wysunięta i przedzielona pośrodku. Usta niewielkie osłaniał mu wąs siwiejącyjuż, a małaspiczasta bródka zrzedła niecoi zrudziała,chociaż włosymiałł jeszcze bujne, ciemnoblond, na skroniach tylko i przy czole samym wyblakłe od siwizny. Szlafrok odłożył na krzesło; i klęczał w samej koszuli tylko,długiej, białejz hafcikiem^,pod szyją. Kolana zaczęły go boleć od twardych desek podłogi,1 ale pozycji nie zmieniał. Satysfakcję sprawiał mutenból jakpokuta samemu sobie zadana. Szeptał: "Boże, Ty ufającymTobie raczejmiłosierdzie niż gniew okazujesz. " Przerwał. Wydawało mu się:płacz. Podniósł się z klęczek, stanął, nasłuchiwał. Cisza. Duchy? Wzdrygnął się. Pokutujące duszez cmentarza na Rurach? A może chcą tu czego? Izarazniespokojnie zwrócił siędo łóżka, pochylił nad śpiącą Pauliną. Twarz jej wymizerowana,' weśnie bezbronna, nabrzmiałaprzed bliskim rozwiązaniem, zmartwiła go. Będzie sobie musiała odpocząć postanawiał. A zatroszczony o nią, zaniepokojony tym płaczem dalekim, który może się mu przesłyszał, amoże ostrzegał, przyrzekał sobie wstrzemięźliwość. Znów ukląkł przedłóżkiem i starał się modlić, ale myśl corazto mu się zrywała, uciekała do spraw własnych, do wspólnego ich życia. Zeszłego lipca skończyłbył pięćdziesiąt dwalata. Cztery lata upłynęły od czasu małżeństwa jego z Pauliną. Już w październiku roku1893, dokładnie wdziewięćmiesięcy po owejciemnej, przerażająceji gorącejnocy poślubnej, Paulinaurodziła dziewczynkę. Poródmiała ciężki. Akuszerka Bojanowska, którą Dominik sprowadził do żony,kazała wołać lekarza, bo zaraz porozwiązaniu rzuciła sięgotączka. Doktor Arnsztajn, ten sam,co leczył Michasię naskrotuly, wyciągnąłPaulinę zpopołogowej gorączki, ale nie. wyleczył jej z depresji i tej niechęci do dziecka, której w sobie zwalczyć nie mogła. Imię dladziecka podsunęłosię samo z "Pamiętnika Wacławy" Elizy Orzeszkowej, którego Dominik nie czytał, Paulinaprzeczytać nie miała czasu, ale o którym ludzie mówili. Wacia była duża, krzykliwa,żarłoczna, wyrywałasię do matkii zaplakiwala z daleka od Pauliny. Paulina karmiąc ją nieodczuwała satysfakcji, leczbóli niecierpliwość. Niańczeniedziecka zostawiała Julce i Dominikowi. Wychudła, nic jejniesmakowało, siadywała czasem przedoknem patrząc w jedenpunkt i myślała nieraz wtedy, że niedługo już umrze. Poprawiłasię dopiero przy drugim dziecku. Helenka urodziła sięw niecałe dwa lata później w kwietniową wielkanocną niedzielę. Poród był niespodziewanie lekki, dziecko niewielkie,ciche ibardzo do Dominika podobne. A że urodziła się "wczepku", ludzie przepowiadali jej życie szczęśliwe i niezwykłe. Ale chociaż ito dziecko nie zaskarbiło sobie tej miłości,conajpierwsza, Michasia, Paulinaprzypatrując się Helencemrużyła oczy i wydymającdolną wargę kiwała głową. Mądre mówiła zobaczycie, to będzie mądre dziecko. Czułość jej dla Helenki nie była więc uczuciem samym w sobie,ale spodziewaniem się tej nieokreślonej jeszcze mądrości,którą jużw niej widziała, od niej siędomagała i którą przyszłość miała rozwinąć. Po Helence też Paulina gwałtownieutyła. Ręce i stopy wydłużyłyjej się, twarz nabrała rysówkanciastych i w tym stwardnieniuzaczęła się upodabniać doojca swego, Stanisława Kulczyby. Dominikklęczał, a nie modlił się już. Przeraził się tej niemożności modlitwy, rozproszonego skupieniai już zaczynał nanowo, gdynagle ten płacz. Zduszony był,daleki, żałosnyiśpiącego nie zbudziłby, ale on czuwał. Zdjął szlafrok z krzesła, nałożył, cały czas uważnienasłuchując: czyzza okna,czy z sadu? Płaczznów umilkł, a może ucichł, ale gdy przeszedł sypialnię dzieci, gdy potem na palcach przezstołowypokój zbliżał się do kuchnizrozumiał. Gdy czterylata temu Paulina zajechałado domu na Rurach Brygidkowskich, zastała tamnie tylko służącą Teklę, alei dwiecórki zpierwszego małżeństwaDominika. MłodszaMańcia, chociaż dziewięcioletnia wtedy,wyglądała najwyżejna sześć lat,tak była drobna i niewielka. Pokorna, uległapodporządkowała się natychmiast Paulinie. A tak była przylepna, tak przymilna, tak wzbudzająca litość swoją niepozornością, że Paulinaani głosu podnieśćna nią niemogła, anijej odsunąć, gdy się tuliła do macochy, aże nie odsuwała 64 przygarnęłai pokochałatę przyrodnią córkęopiekuńczo inazawsze. Było to uczucie inne niż trwożliwamiłość do Michasi,spodziewającasię do Helenki ipełna sprzeczności do Waci. Do Tereski jednak, starszej córki Dominika, nigdy nie mogłasię przekonać. Była to wowym czasie dziewczyna dwunastoletnia, wysoka już, orysach twarzy tak regularnych i delikatnych, oczachpodłużnych, zielonychi pięknych, że Paultnę drasnęło uczucie zazdrości o nieznaną, pierwszą żonę Dominika. A kiedyTereska tuliła się do ojca, obejmowała go zaszyję i gdy ostentacyjnie odwracała sięodmacochy, w Paulinie rosła złośći przyrzekała sobie, ze nauczy ją posłuszeństwa. Bo czyż dziecinie powinnyślepo słuchać rodziców? Czyż niewbił jej tego do głowy jej ojciec? Stosowała więcwobec uporu Tereskite kary, których sama takbałasię jako dziecko. Zamykała ją w komórce, wysyłała na stryszek pociemku, pokrzykiwała, żeleniwa, i zapędzała do roboty. Tereska była uparta, zazdrosna o ojca i nieszczęśliwa, Dominikbezradny. Uspokajał córkę, to znów przemawiał do żony. Tosię ułoży myślałtrzeba tylko cierpliwości i modlić się,ufać Bogu. Czasem przezkilka dni niebyło go w domu, gdywyjeżdżali z Jankielem na przetargikoni i objazdy lasów. Po przyjeździe ulepszał sad i ogród, spędzał długie godzinyna zebraniach wszystkich możliwych bractw kościelnych, anajbardziej był czynnyw parafii kościoła Bernardynów. Czekali więc na niego,wypytywali o jego przyjazd. Niewielemiałchwil wolnych dla samej Tereski. A czyż nie była jednąz rodziny, traktowaną na równi? Czyż nie modliłsię za mątak samo jak za każdez dzieci? Przecieżto on nauczyłją pacierza. To on na każde Boże Narodzenie kupował dla niejprezenty. Czegowięc chciała? Dlaczego płakała teraz? Boprzecież to płakała Tereska. Wszedł schodkami na górę, do kuchni. Drzwibyły uchy^lone. W ciemności spod blachy kuchennej, poprzezfajerkii nie domknięte drzwiczki popielnika, poblask kładł się nawyszorowane deski podłogi ceglaną, ciepłą smugą. Płacz szedłz kąta przy oknie nasilony teraz, spotęgowany Dominika wkuchni obecnością. Stanął niepewny, zażenowany i zastanawiał się,, dlaczegonajstarsza jego córka śpi w kuchni, a niew sypialni razem z trzema młodszymisiostrami. Przypomniałsobie, że przecieżwie, ze nawet pytano go o zgodę, że to Tereska sama domagała sięosobności, a Paulinaw zeszłymroku, po urodzeniu Helenki, wyszykowała jej ten "pokój': dwiarogowe ściany kuchenne, jedna z oknem wychodzącym naogród, dwie zestawione z sobą ciężkie szafy i kretonowa za Cień księdza piotra 65. słcna-parawan. Nigdy jednak w "pokoju" tym nie był. Nigdynie uchylił kretonowejfiranki. Ogarnęłogo nieprzyjemnepoczucie winy, jakby zrobił coś, czego w tej chwili żałował,wstydsil się. Poczuł sięjednocześnie zażenowany, boprzecieżod kilku lat z Tereskątak na osobności nie rozmawiał. Jakmógł do tego dopuścić? Jak to sięstało? Nie spostrzegł nawet, że dziewczynaskończyła juższesnaścielat. Stał niezręczny, z siebie niezadowolony, nie wiedział,odezwać się, zapalić świecę, czekać? Ale ona odezwałasiępierwsza głosem schrypłymod płaczu: Ktoto? To ja, córeczko. Tatuś? Tatusiu, oj, tatusiu. Co ci jest, Teresko? Nieodpowiadała, płakała tylko. Lampę trzeba zapalić roówił nie widzę nic. Gdzietu lampa? Usłyszał, jak wyskoczyła z łóżka. Lampa nastole, Ale mnienic, tatusiu, mnie tylko. Stanęła w różowawymodblasku paleniska. Twarz jeszczew ciemności, tylko długa biała koszula i bose stopy. Macocha śpi? Nie mówtak, przecież to twoja matka. Śpi? Nie zbudziła się? Zapalił lampę. Knot zatlit się, zafilowal, przykręcony uspokajai się, klosz otulił go, sprzęty zaczęły występować 2ciemności. Dominik usiadł na taborecie. Podniósł głowęi napotkał wzrok córki. Stała jeszcze przy palenisku, smukła iwysoka w barchanowej pod szyj^ zapiętej koszuli. Jasnygruby warkoczsięgał jej do pasa. Wydawała mu się tak stojącodległa jak postacieze sceny w Teatrze Wielkim, pełna niewyzwolonego jeszcze śpiewu albo słów górnolotnych i rymowanych. Nie ta samaTeresa. Obca. Co ci jest, córeczko? Taka jestemszepnęła nieszczęśliwa. Nie mów tak! Nikt mnie nie kocha. Co ty, Teresko-- co ci nagle do głowy. Tatuś to mnie już nie kocha. Jak ja bym. ciebie. twój ojciec. ale dlaczego. tytak po nocy, nagle. Już nigdy tatuś czasu dla mnie nie ma. Wszystko onatylko, dla niej tylko,a ona to by mnie chciała. Nie wymawiaj nawet! Aletak w nocy, czyś tynie cho-ra? Czolo pokaż. Przysunęła się do niego, przygarnęła, ażją poczuł bliskoi cofnął się gwałtownie,bo dotknęły go piersi przez barcho. nową koszulę sterczące już i twarde,i zrozumiał w gwałtownym przebłysku, w odruchu cofnięcia prędszego niżmyśl, że^^aiie dziecko to już, a kobieta, i nie dziecinny słyszał płacz. - Gorące masz czoło. Połóż się, córeczko. ,.',,,Odsunęła się, odeszła. Tatusiu, co ze mnąbędzie? Jak to co będzie? To dlatego płaczesz po nocy? A możespaćci tam niewygodnie? Wygodnie. To nie to. Połóżsię teraz. Przyświecę ci lampą. Posiedzę tu trochę,aż zaśniesz. Uniósł lampęw górę i rozsunął kretonową firankę-I wtedy po raz pierwszy zobaczył ten pokoik. Dwie pobielone, wyłączone z kuchni ściany wydały mu sięnajpierw pokrytedziwną tapetą, ale gdypoświecił bliżej lampą, zdumiał się. To ty? spojrzał na córkę. Skinęła głowątylko. Stała tuż przy ojcu niepewna, drżąca,starając się wyczytać z jego twarzy naganę, aprobatę. Ale on,zdziwiony, zaskoczony i onieśmielony wobecspraw, którychnie mógł zrozumieć, patrzył na szkice ptaków w klatkach. Byłyto smutne ptaki: niektóreo stulonych skrzydłach, innewyrywającesię do lotu, a wszystkiew klatkachz cienkichdrutów. Były to ptaki schwytane, z utajonym głębokim pragnieniem lotu, którego na tychścianach nigdy nie miały zaznać. Skreślone czarną kredką,wypełniające pokoik nieśpiewną, nielotną ptaszarnią przemówiłydo niego żalem swego niewypowiedzenia. Nieładne? spytała. Piękne. Ja nie wiedziałem, że ty tak potrafisz. Skąd? Siadła na łóżku, podkurczyła pod siebie stopy i patrzyłananiego załzawionymiz przejęcia oczami. Podobająsię tatusiowi, naprawdę? Dominik czułsię zażenowany. W domuwisiały obrazy religijne. Chrystus z obnażonymsercem, Ostatnia Wieczerzaw pokoju stołowym, Matka BoskaKarmiąca wkuchni nad stopem i jeden duży landszait z fragmentem jesiennego lasu. WJego życiu pełnym powinności, obrzędów, ułożonym wedługrytmu dnia i nocy, pór roku i świąt kościelnych, nie starczaio już miejsca na sztukę. Poezją byłamodlitwa i śpiewy koś61. cielne. Obrazy roztaczały się same: na dróżce sadu, na grządce kwiatowej, miał je przed oczami jadsc wozem przez las,I chociaż umiał odczuć piękno szkicu i obrazu, chociaż czułybył na dźwięk wiązanego słowa, onieśmielony czuł się w^becwarsztatu tworzenia, który, wydawało mu się, nie jest udziałem najbliższej jego rodziny. Jak żywe te ptaki. Myślałbym, jakiś malarz to zr. -bit,artysta. To ja. A płaczesz. czego? Płakałam, bo co ze mną będzie? Stefan mówiLżebymnie tatuś posłał do takiejszkoły, co uczą rysunku. Stefanto widział? Widział. Kiedy? A nieraz. A... A macocha powiedziała, że mnie wyślena wieś. Teresko usiadł obok niej, postawił lampę na stołku,jedynym oprócz łóżka umeblowaniu "pokoju", ptaki cisnęłysię wokołonich, wyłączni świadkowie rozmowy. Kiedy ty,dziecko moje, byłaś u spowiedzi? Pójdę dopiero A nie masz, dziecko moje, takiego grzechu na sumieniu,co ci spać nie daje? Nie. nie. Wieszty, o czymja mówię? Wiem, tatusiu jęknęła, bo wiedziała, ojakich grzechachojciec wspominaalenie wysyłaj mnie na wieś, jaz tobą tu chcę być, przy tobie. Krzywdy ci niedam zrobić. Wiano maszi po matce,i ja dołożę. Trzeba się będzie rozglądać, kogo by ci tu namęża. Westchnęła. A do tej szkoły? Do jakiej? Dotej, co Stefan mówił, artystycznej. Niech on ci już lepiej nie radzi. Przeżegnaj się i śpij. Nie odezwała się już. Wiedziała, rozmowa skończona. Położyła się, przykryła pierzyną. Dominik pogłaskał ją pogłowie,a gdy przytrzymała jego rękę i pocałowała, uśmiechnął się. Nie damci krzywdyzrobić, córeczko,Wracał jednak do sypialni bez uśmiechu, zasępiony, apatyczny, jakby mu wszystko nagle przestało smakować, a wszystkie drogi zalała gęsta mgła, że niewiadomo, którą wybrać, jak poczynać. żeby tylko Paulina nie domyśliła sięniczego, żeby nie podejrzewałabat się. Ale dlaczego w takim razie chce ją wystać nawieś? Niebędę z nią o niczymmówił decydował wyszukam Teresce odpowiedniegoczłowieka, uczciwego, będzie miałaswój dom,gospodarstwo; uspokoi się. A Paulinie teraz nic. Ale tak jak nie chciałrozprawiać o swoich podejrzeniach z Pauliną, tak samo pragnął jej rady. Idąc tak niezdecydowany, ostrożnie, na palcach^aby nikogow domu nie zbudzić, zgasiłlampę już po zejściuze schodów do pokoju stołowego i po omacku, bezszelestniewsunął się do sypialni. Uchylił pierzynę i przezchwilę leżałbez ruchu, w zupełnym spokoju. Ale Paulina usiadła naglena łóżku. Co to się stało? zawołała. Czy mnie się śniło? Czyto Michasia płakała? Czy to ty wstawałeś do Michasi? Uspokój się szepnął zbudzisz dziecko. Nie płakała. Śpi. Ściszyła głos. Doktor Arnsztajn mówi, że trzeba będzie operowaćteskrofuły. I że jak się tych zolzów nie wytnie, tomogą sięprzebić. No to trzebabędzie zrobić operację. Może w ŻydowskimSzpitalu na Lubartowskiej. Ach wykrzyknęła i znów ją musiał uspokajać tobie to tak łatwo mówić: operacja i już! A ja chodzę jakbłędna. Tu mi Michasia choruje, tu już ledwo, ledwo się ruszam i pewnie na samą Wielkanoc się położę, tak samo jakz Helenką. Ciasta nie popieczone. To sięnie przejmuj westchnął,sen jużgo zaczynałogarniać, już się do niego dobierać. Dominik! krzyknęła. Ty chrapiesz, śpisz, bo co ciebieobchodzi, to nie twoje dziecko! Janie śpię. nie śpię bronił sięsłyszałem. To ciTekla i Julka ciasta popieką. O,widzisz! Spałeś'. Ja nie o ciasta. Tekla dociast sięnie nadaje, spartoli wszystko. Ja o Miehasię. Otrzeźwiał już teraz,podniecony ton głosu Pauliny i jegozaczął denerwować. Boga nie obrażaj, Paulinka, nigdy różnicy nie robiłemmiędzy dziećmi. I patrz,Michasia tu z nami,a Tereska w kucnni. Ipłacze Bo co takiego? Na wieś mówiła chcesz ją wyrzucić. Z domu wysłać. Za co? I zaraz pożałował, że tak się dal sprowokować, bo czuł, jakPaulina unosi się wyżej na łokciach, odsuwa od niego i jakzapada pomiędzy nimi chłodna wrogość, której tak się zawszeobawiał, której tak chciał uniknąć. To to mruknęła. To oto- To o to siętak nocązaplakuje, a tyś ją poszedł pocieszać. A co miałemzrobić, jak dziecko płacze? Dominik! Odwróciła sit;, przysunęła i szeptała, jakgdyby ktoś ich mógł podsłuchać. Ty oczu nie masz! Niewidzisz? To już i Tekla, i Julka, i u Ruslakowych wiedząiszepczą sobie za moimi plecami. Zeco? odszepnął, chociaż przecieżwiedział, wyczułjuż, zrozumiał. Nie widziałeś, jak gzi się ze Stefanem? Mnie JLIŻ to woko wpadło wlecie. W ogrodzie ich mało co nie przyłapałam,ale mi czmychnęli. Chłopak piętnaście latma iuczyć się tuprzyjechał. Samaś chciała, żeby przyjechał. To tyStefana winisz? I mnie? Oboje. Nie ciebie, nis ciebie. Ichtam. Nie dokończył,przestraszy: się połączenia imion. Wytrzeźwiał już był zupełnie,nawet sprzętysypialni stały się bardziej widoczne, aw rogukoło okna owalne wysokie tremo majaczyło jakpodsłuchującycień. Ja mu dam,. jamu dam zarzekałasię mściwie. Zwinęła obie dłonie w pięści, uderzała nimi po pierzynie. I jej też, całe dnie się dziewczyna wałkonil Ja szeptał chwytając jaza przegub ręki chciałbymz tobą pomówić, alespokojnie. Comamy mówić? Wyrwała rękę. Ja jej nic powiedziećnie mogę! Odpoczątkujest przeciwkomnie! Jak Michasi zdrowia pragnę, to sięzaklinam, że chciałam jak najlepiej. Głaskał ją ps ręce bezradny,wyczuwając już nadciągającypłaczjak przedburzowe drgania wiatru,zanimuderzy ogarniający wszystko, zapamiętały deszcz. Słyszał też,jak Michaslazaczyna się kręcić niespokojnie i wydawało mu się, że czujeciepły, mdlący zapach zmoczonego prześcieradła. A w głębi,dotkliwe jak ból głuchy issący, dręczyło go podejrzenie:Jakdaleko to zaszło pomiędzy nimi? Co się stało? Cosię rozgrywało poza jegoplecami, \w jego domu, pomiędzy najbliższymikrewnymi? Ja chciałem tylko usprawiedliwiałsiępomówić ztobą, poradzić się. inagle zaryzykował nieśmiało bomoże by Stefan na jakiś czas się wyprowadził, aż. Odsunęłasię od niegojeszcze dalej, na brzeg łóżka. Gdzie? A nie czekając, aż odpowie, krzyknęła prawie: Z powrotem nawieś? W pole? I zaraz zaczęłapłakać: To na to go tu sprowadzałam, na to się użerałamz ojcem, na to prezenty nauczycielom, pieniądze, żeby go dogimnazjum, do egzaminuprzygotować? Dotykał ręką jej czoła, starał sięgładzić po głowie, amyślał, żePaulinę obchodzi co innego niż jego samego. Podczasgdy on drżał myśląc o tych dwojgu, nagls przez los sobierzuconych, gdy już widziałich przy sobie i ichmłody, rozpalający się ogień smagałmu plecy przerażeniem, które nie byłoprzerażeniem tylko, ona rozpaczała, że Stefan się nie uczy. Czyż to możliwe, abytym tylkobyła zaprzątnięta? Przechylił się do niej,odsuniętejwrogo na skraj łóżka,objął, starał się przyciągnąć do siebie. Paulinka. Zostaw mnie. Ty tylko jednegochcesz ode mnie. A jaktego już nie masz, tomnie oskarżasz! Ach, mój Boże. westchnął. Odsunął się, położył, ręce skrzyżował pod głową. Gdyby spal, nic jeszcze bysię niesiało. Ale czuwał i modlił sięstarając się zdusić w sobie pożądliwość, codręczyła go teraz, gdy Paulinę należałooszczędzać. Alejskże była niesprawiedliwa. Czy nie zasięgał zawszejej rady? Czynie łączyło ich wspólneplanowanie przyszłości rodziny? A teraz ostatnio plany dzierżawy ziemi za miastem? Była częścią jego życia, nieodzowna wednie, gdy byłz nią razem,towarzysząca jego myślom,gdy był od niej z daleka. Czymją skrzywdził, że tak go niesprawiedliwie osądzała? A mażenie kochała go nigdy? Może zawsze należaładoJana, pierwszego swego męża? Nigdy nie wzbudził w niej tejpierwszej, gwałtownej namiętności, obalającej wszystko naprzekór ustalonymprawom ludzkiej gromady. Myślał o Paulinie,a narzucał mu się obraz Stefana. Przypatrywał mu siętak przyciągniętemu przypomnieniem: na twarzdelikatną,chłopięcą jeszcze, padał już cień miękkiego zarostu, Miał prawieszesnaście lat o kilka miesięcy młodszyod Tereski. Wyjechał jako dziecko, i w ciągu tychdwóch lat wyrósł,stał się kimś innym, drugimobok Dominika mężczyzną w domu. Czyż nie prosił go nierazo pomoc,czy nie powierzał mujuż, chociaż z uśmiechem, opieki nad domem, gdy wyjeżdżał? ^o i doczekał się. 71. Pomówię z nim postanawiał. I znów wahał się. Pomówić? 2e co? Zeza dużo widuje się z Tereską? Ale przecieżmieszkają w jednym domu. Tu nie ma co mówić, należy cośpostanowić. Któreśz nich. powinnoodejść. Jeśli nie Stefan,więc Tereską. I z tym. postanowieniem odwrócił się do żony. ,2 głową wciśniętą w poduszkę płakała cicho. Trzeba by szepnąłnieśmiało coś postanowić, cośzrobić z Tereską. Nic nią zrobię rozszlochałasię bo ona mnie nienawidzi. Ciszej,obudziszMichasię,. Myślałem, może by trzeba ją wydać za "mąż. Przestała płakać. Rób, co chcesz, Dominik,twoja córka. Ale przecież i twoja, tak jakMichasia. Nieporównuj,Tereską dorosła dziewczyna, a Michasianawet ojca swego nie znała, sit rota od urodzenia. Jutro pomówimy, przyjdzie Kostua, poradzi. To śpij teraz. Leżeli obok siebie w milczeniu, ale kiedy wydawało się Dominikowi, że już łaskawość snuzaczynała go kołysać, a twarze Stefana i Tereski odchodziły ustępując miejsca obrazomlasu, do którego jechali z Jankielem, że to' bryczka kolebie,poczuł nagle szarpanie za ramię i zaraz usłyszał płacz piskliwy, i wiedział: to Michasia znów dostała konwulsji. Paulina jużbyła przydziecku, rozcierała jej stopy. Michasia wyciągnięta, sztywna, waliła glówką o poduszkę. Światłopośpiesznie zapalonej lampy padało najej śniadą twarzyczkę,która Paulinie wydała się sina. Umiera jęknęła Uspokójsię powiedział to nic, zaraz przejdzie, zsiusiala się. Wyjął dziecko z łóżka, utulił w ramionach i zaczął z niąchodzić po sypialni. Michasia z wolna uspokajała się, jej piskliwy płaczprzeszedł wcichy szloch, rozgrzewałasię i drobne wyprężonemięśnietraciły niedawną sztywność. Ścienny zegar w stołowym pokoju zaczął odmierzać godzinę. Paulina, pochylona nad pustym łóżeczkiem Michasi, wyprostowała się. Północ szepnęła. Glos miała zmęczony, wrękach zmoczone prześcieradła. Odłożyła je w kąt pokoju i sięgnęła dobieliżniarki. Poruszała sięciężko, koszula unosiła się na wzdętym podbrzuszu, nogi miała w tej ciąży nabrzmiałe, stopy 72 spuchnięte, szła z trudem, pojękując. Dominik kołysałnarękach Michasię. Ty już się połóż powiedział współczująco, ale onawzruszyła tylko ramionami,a odwracając się powiedziałatym samym ciężkim, zmęczonymgłosem: Nie wstrząsaj niątak, bo sięjeszcze te skrofuły przebiją. Prześcieliła łóżeczko,pomogła mu ułożyćusypiające jużdziecko, Ona ciebie szepnęła wól; niż mnie. Chociaż jao niątak drżę, tak się boję. A leżąc już, spojrzała na niego, jaksiedział z głową opuszczoną na fotelu. W pochyleniu tym,zmęczony i posmutniały, wydał jej się nagle starszy, wymizerowany, zbiedzony. Dominik, dlaczego ty się nie kładziesz? śpij, zgaszę zaraz lampę. Zmęczer-te nlespanej nocy spadło na niegoi ciążyło terazna karku, na plecach. Sięgnął po stojącą na etażerce lampkę,przykręcił knot, zdmuchnął. Czuł się skrzywdzony,osamotniony, myślał: Już teraz nie będzie jak dawniej. Tychdwojestanęło pomiędzy nami. A może zawsze zbyt wieleosóbi spraw stało pomiędzynami? Może nie takiego powinna była mieć męża. Możenie taką matkę powinna była mieć Tereską. Ja do Stefana się wezmę powiedziała, a jakby wyczuwając jego myśli, dodała - a o Teresce będziemy mówić. Może ity masz,rację, że trzeba by ją wydać za mąż. BędzieÓUała swo^ dom, to się odmieni. Przyjdzie jutro Kostuś, będziemy radzić. Myślałem,że jużcię nic nie obchodzi. ' Czasem mówiła to już nic mnie nie obchodzi. InneKobiety pracują do końca, biegająw pole, a ja, patrz, puchnę,łasząc sięnie mogę. I takie moje życie. Jak sięprzybliża ten^stan, jak teraz, to zawszemyślę,umrę, nie przeżyję. Zatrwożył się, chociaż przywykł byłjużdo jej narzekań,śle nagły smutek irezygnacja w jej głosie po niedawnymwybuchu złości były jak ostrzegawczy sygnał: podnieś się,zrób coś, zmień. Podniósł się zfotela, usiadł nałóżku, poszukał jej ręki, ująłł dłoń wilgotną i poddającą się biernie. Przeżyjeszmówił, a głos jego w ciemności uśmiechałsię pocieszająco przejdziesz przez to; każda kobieta tak sięmęczy. '"- Nie każda. 73. Bo ty powiedział nagle ty się buntujesz. Zdziwiony, że tak to wypowiedział, że nazwał przypuszczenie słowem, bezwiednie, nie szukając, zastanowił się. Czyżbypo razpierwszy odkrywał prawdziwość jej istoty? Ale o cosię buntowała? Przeciw komu? Bo przecież bunt jest przeciwko, jest wyzwaniem i walką, usiłowaniem zmiany, potępieniem stanu rzeczy, szukaniem nowych dróg. Trwali tak wmilczeniu,on trzymając jejrękę, wsłuchanywe własny tok rozmyślań,ona jakby zapatrzona w siebie,badając przyczyny buntu, który on w niej odkrywał. W ciszy sypialni tylko równy teraz oddech śpiącej Michasi. Wiatrzaoknem przycichł, a zegar z pokoju stołowego odezwał sięjednym krótkim uderzeniem. Wstał już nowy dzień, niedziela. Pomódl się powiedział łagodnie. Nie mogę. Postaraj si^, poddaj się. Nie mogę. Zmartwiony, bezradny gładził jej rękę. Czyżby buntowałasięprzeciwko woli Boskiej? Bo przecież wolą Bożą było, abykobieta rodziła, A jeśli ona swoją rezygnacją, brakiem zainteresowania dla życia, niemocą nawet modlitwy doprowadzido takiego stanu, że nie przeżyje tej ciąży? Czy nie ledwouratowałją przy narodzeniu pierwszego ich dziecka? A potemdługo, długo niemogławrócić do zdrowia. Powiedz, powiedz mi, so ty byś chciała? Czego bvś pragnęła? Czegobym pragnęła? Chciała już prędko odpowiedzieć, że nic, że chce tylko spokoju. Bo czymożna odwrócić strumień przeznaczenia? Jużją z sobą porwał,już ją pędził wirem, którego nie powstrzyma jej pragnienie zmiany. Pochwycił jąw nieubłagane obrotyświat jej ludzi i zwyczajów według ustalonych praw, wobecktórych nie byłoodwołania- Wiedziała,dokąd taksię toczy,dokąd tak bez własnejwolibiegnie: po nowe ciąże, nowedzieci, starzenie się i śmierć. I nic niezaznaczy jej tu naziemi bytności, odciski jej stópzetrą miliony innych stóp, myśli jej rozwieją się jak chmury przepędzonewiatrem, nic niezaznaczy jej przejścia poprzez rzekę życfa. Woda zamknie sięza nią. Popłynie dalej. Czego więc mogła pragnąć, czego się spodziewać? Wiesz powiedziała jak tak myślę teraz, to jednej rzeczychciałabym naprawdę, żeby Stefan się uczył i Michasia, i dzieci. 74 No więc widziszucieszył się pragniesz jednakczegoś. I musisz być silna. Musisz wtym im pomóc. Do Stefana sięweźmiemy,on jest zdolny,przyłoży się do nauki. Poczuł, jakopiera się o niego, podnosi i jak głos jej nabrałostrzejszej barwy, gdy mówiła; Na lato pojedziena wieś- Możenawet i naWielkanoc. Z Gierasimiukiem się ułożyłam. Od Wielkanocy zacznie uczyćMichasię,żeby ją na czas przygotować do wstępnej klasy. Ale przecież Michasiama dopiero niecałe sześć lat itaka przecież jest chorowita. To nic, wydobrzeje, mówił doktor Arnsztajn, że trzebazaczynać zawczasu. Nieprotestował. Przypomniało mu siętylko,że Tereskawspominała o szkole i że tak ją zaraz do tego zniechęcił, taksię nawet nie zastanowił, a może trzeba by,możechociaż najakiś czas, pókisię nie wyda jej za mąż. Chciał nawetwspomnieć Paulinie, ale ona rozwijała już przednim cały plandlaMichasi, który bez jego wiedzysamajuż sobie ułożyła. A żeożywiła się przy tym, że energia i chęć życiazaczynały jejwracać, nie przerywał. Michasię potem poślemy doszkoły, do pani Roś, na ulicęNamiestnikowską, tam jest ta szkoląkołoBernardynów. Widziałeś, tamdziewczynki noszą takie brązowemundurki,i Michasi taki się sprawi. Paulina, to jeszcze światczasu. ".A po gimnazjum. Gdzietu teraz planować uśmiechnął się tyle latjeszcze, tyle czasu. Doktor Arnsztajn mówi,że planować dla dziecka trzebawcześnie. On sięzna, mówił, że Michasia jest bardzo zdolnymdzieckiem. Kto wie, może i na uniwersytet pójdzie. -- To jużza daleko,Paulinka. Na uniwersytet? Poco? Usiadła energicznie na łóżku. Żona Arnsstajna doNiemiec jeździła na uniwersytet. To Arnsztajnowie powiedział. Żydzi są mądrzy. Wiedzą. To nie Żydzi, Paulinka, to tacy ludzie jak Arnsztajnowie. - Co tymi będziesz opowiadał! Wróciła do swego niemającego sprzeciwu, energicznego głosu, aż się zdziwił i ucie^yi, że tak ją ze stanu przygnębieniai bezwoli mógł wyprowadzić. Co ty mówisz, Dominik? A weź takiego Jankiela! Sam mi powiedział, że ich Reginha pójdzie do gimnazjum. 75. Reginka niewiele starsza od naszej Helenki. A widzisz, widzisz'; I już szukajądla niej nauczyciela. A Mańcia, to ci mówię, w tej szkole publicznej nic sią nienauczyła. Gierasimiukją przepytywał. Mówi, ze 2, tym, co się nauczyła, do gimnazjum nie zda. Mańcia do gimnazjum? zdziwił się, a i nawet po kryjomu ucieszył, bo chociaż wiedział, że Paulina lubiła jegomłodszą córkę z pierwszego małżeństwa, nie przypuszczał, żsi o nią tak się troszczyła, że tak ją włączała w wielkie swoje plany przyszłości. Mówiłam ci przecież. Na jesienibędzie zdawała. Mówiłam, chyba, żeś nie słyszał, bo z Janem wtedy coś okoniachmówiliście. I tylko,pamiętam, powiedziałeś: dobrze, dobrze. Ja powiedziałem? Przecież pamiętam. A Mańciachce się dalej uczyć? Chce, cieszysię. No todobrze. A,Paulinka ściszył głos a Tereska? Jak tam byłem u niejdziś wnocy, to o takiej szkolemówiła,żeby się uczyć rysunku. Ale sam zarazsobie odpowiedział - to nie ma sensu, po co? Byłajuż w szkole. Czekaj nozatrzymałago może by ijąposłać do tejszkoły. Lepiejto, niżby się wdomu wałkonita. Bo przecieżtak jej z dniana dzień za mążsięnie wyda. Przecież nieweźmieszpierwszego lepszego dla swojej córki. Niech sobieidzie trochę do tejszkoły, żeby ci potem nie wyrzucała, żebynie płakała,że ojciec o nią nie zadbał. Odetchnął, jakby się nagle rozstępowaćzaczęła mgła, któratak go otoczyła, unieruchomiła tej nocy, izachęcony jej zainteresowaniem, jej nagłą zmianą dlaodrzucanej do niedawnaTereski, odważył się,spytał: A czy ty myślisz, że między nimi nic nie było? Ze tara sięnic nie stało? Czy było powiedziałanie wiem. Latają są sobą. Kto ichtamwie. Ale stać to się jeszczenic nie stało. Wiesz? Wiem. Skąd? Co się pytasz, Dominik, jamam swoje sposoby. Wiem. Ja wiem, że tymasz. Umilkł. W ich wspólnym małżeńskim pożyciu były granice, których nieprzekraczali. Wiedzeni instynktem, zatrzymywalisię wobec wytyczonych zwyczajowym prawem granic. I chociaż oboje wiedzieli, naruszenie słowne granicy zniszczyłoby wartość, która była częścią 76 ich samych. Jak to jednak dobrze, że się udało to w por^odkryć. Palec Boży w tym. Trzeba Bogu podziękować. A czyty wiesz powiedziałże to już mamy palmową niedzielę? Wybiłamsię zupełnie ze snu powiedziała ale lepiej się czuję. Prześpij się, bo jato odpocznę, a ty będzieszszedł dziś w procesji. Ale zarazsama zapadła w sen, bo gdy się do niej odezwał,usłyszał, jak oddycha głęboko,uspokojona. Nakrył ją szczelniejpierzyną, a sam leżałjeszcze i myślał, jak to dobrze, żeona się już lepiej czuje, że tak się uspokoiła. I chociażsmuga żalu, że w jejpragnieniach nie byłomiejsca dla niego,dla nich obojga, mąciła czystość nowo odzyskanego spokoju,to przecież tłumaczył sobie: o dziecisię tak troszczyła, a więco rodzinę, o wszystkich, tym samym i jego włączając w krągswoich pragnień. Różne drogi prowadzą do Boga westchnął już pół sięmodląc,a pół usypiając więc może przez te szkoły,tę naukę, która dla niej taka ważna, idzie też jakaś droga, którejon sam nie wybrał dla siebie, a którą ona w swoim buncieodkryła. Zapadł w sen nierówny, pełenprzypomnieńnocnych przeżyć. Obudziły gopiania kogutów i szczekanie Białka. Budzącsię przypomniał sobienocną rozmowę z Tereska i zarazodetchnął, świadomy,że jednak wszystko się ułożyło,że widziprzed sobą drogę, nie zamgloną już,trudną,ale jasną. Wstałostrożnie, aby nie zbudzić Pauliny. Uchylił firankęi przezszparę okiennicy dostrzegł budzący się różowy dzień. Ukląkł,jak stał,blisko okna,ale zwrócony profilem do ciemniejącegonad łóżkiem obrazu. Szarość obejmowała jużsypialnię. Mdlała w tym dziennym świetle czerwona lampka oliwna. Dominik złożył dłonie. Podejmował znane na pamięć słowa i dostojnie smakował ich ważność, unosił każde na falioddechu. "Pana jest ziemiai to, co ją napełnia, krąg ziemi i jegomieszkańcy. Bo On go na morzach zbudował i na rzekachosadził. Dzieci żydowskie niosąc gałązki oliwne wyszły naprzeciw Panu wołając i mówiąc: Hosanna na wysokościach! '. Przebiegła podwórze. Przemknęła się bramą. Śnieg padałmokry, szerokopłaciasty, topniał zaraz na chustce, na rozmiekającej ziemi. Obejrzała się poza bramą: nikogo. Skręciła naprawo, tylko kilka kroków i już schodydo drewnianego budynku, w którym Skorczycowie wynajmowali mieszkania lokatorom, Ostrożnie pchnęła drzwi do sieni. Nie skrzypnęłynawet. Duszna, ciemna wilgoć. I ciemno, cicho w mieszkaniuna parterze. Wielka Środa, ludzie pewnie w kościele. Ale nagórze, na facjatce, przez szparę w drzwiach smuga światła. Ledwo dotykając schodów pobiegłana górę. Zadyszała się. Pod przytrzymującymi chustkę dłońmi czułaprędki, ogłuszający łomot serca. Dotknęła klamki, poruszyła. Cisza. Wahające, dygocącymi palcami zapukała. Stefan obudził się, siadłna łóżku. Nie przykręcona lampa na stoliku filowała. Otwartaksiążka zsunęła się z łóżka. Położył się popołudniutylko nakrótko, w ubraniui zasnął. Kto tam? Ledwo dosłyszalny szept poprzez drzwi. Poderwał się. Otworzyłdrzwi. Tereska! Wysunęła się z ciemnej wilgoci sieni, nie zdejmując chustkistanęłana brzegupokoju-Zamykał pośpiesznie drzwina skobel. Stało się coś? szeptał. Nie rozbudzony jeszcze, nagranicy snu, szukał w pamięci: Jaki to dzień? Która godzina? A jednocześnie świadomy jej obecności, zapachuwilgotnejwełny itego zapachu, który poprzezwełnę chustki promieniował odniej, delikatny a drażniący, którymon sobie jąprzypominał, zapach, który nabierał kształtu i barwy, którybył pierwszym zwiastunem jej zbliżania się, jej obecnościbardziej niż dźwięk jej głosu, sepleniący nieco, przyciszony,bo zawsze z sobą, gdy sami, rozmawiali szeptem, zapach bardziej ją określający niż jej uśmiech półsmutny, odsłaniającykrótkie, szerokie zęby czuł, jak drży i niespokojnymi palcami coraz to przeczesywał włosy, i dotykał policzków, naktórych mało widoczny jeszcze i miękki unosił się pierwszypuch zarostu. Od załamań sufitu padały cienie na deski podłogi. Stałaodwrócona profilemdo stolikapod oknem, na którym, rozrzuconeksiążki ilampa,którą on teraz przykręcał, poprawiał. Na wprost niej szafa z długim, wąskimlustremi wtym lu strze zobaczyła się:chustka zsunęła się z głowy, awłosyzwi^nięte w tyle rozluźniły sięi przylegały do czoła, policzkówi szyi. Zobaczyła się na tle tego pokoju, o którym tylerazymyślała, marzyła bojąc się tu zajść, chociaż przecież, zanimwprowadził się Stefan, przychodziła tu. Ale terazwszystkobyło inne, przeniknięte jego obecnością i nagłym przerażeniem, że tu przyszła,że są tu sami, i podniecającymoszołomieniem, że są razem nie na stryszku w stodole, nie w ogrodsie, alejak w zamkniętej, ciepłej dłoni, w załamaniach ściani sufitu, w gorącymoddechu rozgrzanego kaflowegopieca. Pozanią odbite w lustrze: łóżko, umywalkaz miednicą, dzbanemaliowany, wiadro. Te sprzęty, ichrealna w pokoju obecność uprzytomniły jej grozę wykroczenia, szaleństwo, na które sięzdobyła przychodząc tu sama wieczorem, po rozmowiezojcem, w której przecież wyczuła,że wie, chociaż nieoskarżał jej, ale zdecydował;wyjedziesz zdomu. Zaraz po świętach. Nieodwołalnie. Już wszystko z Pauliną uplanowali. Mimo to zdecydowała się na ten skok w chwili, która wydawałasię sprzyjająca, jedyna. Zaszytaw swoim pokoiku przyczaiłasię czekając, kiedy Janowa wyjdzie do wieczornego udoju. Słyszała zaprzęganie koni do bryczki i jak akuszerka Bojanowska wychodziła z Dominikiem pełna zwykłych swoichzachwytów nad nowymdzieckiem Pauliny. Biegła tu półprzytomna, głucha od gęstej goryczy, cojąoplatała jak czepliwe wodorosty wgłębi nie widzianego morza, bo tak się czuła jak na dnie, pod wodą, oplatana, unieruchomiona, świadoma tylko swojej własnej krzywdy, przeznaczenia, od którego nie maucieczki. Obojętnystał jej sięcały świat itylko jednego szukała: pocieszenia. Po to pocieszające utulenie tubiegła. Odwróciła twarz odlustra. Wilgotnymi oczami patrzyła na szpary w deskach podłogi. W gardłaczuła duszące łkanie,co aby chwila wybuchnie, bo już niątrzęsło, już dygotały uda iramiona. Co się stało? szeptał. Tereska1 Przyciągnął ją do siebie. Chustka zsunęła się z ramion napodłogę. Ciepła,rozpłakana, dygocąca przytuliła siędo niego,a on,świadomy tylko jej oddechu, dotknięcia jej piersi,słynął jakby zoddalenia nierówny, przygłuszony szept: Wyrzucają mnie z domu. Dlaczego? "- Ktoś wyszpiegował, doniósł, powiedział 2e co? Widzieli nas w stodole. Może Julka, może Janowa alboPaulina, jak ostatnio była wtedy w oborze. ^fc . 73. Ale nie wiesz na pewno? Niewiem. A teraz, Tereska, widział cię kto? Nikt. Tatuś z Janem pojechali odwieźć Bojanowską. Bojanowską? Paulina ma córkę. Tak? odsunął się Kiedy? I jak ona? Już ze dwie godziny temu. Dobrze, dziecko małe. A ja zaspałem. Poczuła, że się od niej odsunął. I chociaż stali jeszcze przysobie, ciasno objęci, że się jakby od niej oddalił. Podrażnionamyślała mściwie: macocha, Paulina, wsunęła się pomiędzynich, obecna w intymnej ich samotności, rozdzielała ich. Brati siostra. Odsuwała od siebieświadomość bliskiego ich pokrewieństwa:Stefan był jej, pierwszy, w którym się zakochała,pierwszy, który ją całował. Paulina stała na przeciwległymkońcu podejrzliwa, niechętna, odsuwająca ją od ojca. A terazwyrzucałają, namówiła ojca. To ona. Ona jest wszystkiemu winna. Wyrzucają mnie z domu jęknęła. Ale gdzie? Dokąd? Kiedy? Po świętach zaraz. Tatuś mówił, do zakładu krawieckiego, uczyć się szycia. To nie do szkoły rysunku? Nie. I tam będziesz mieszkała? Tatuśtak powiedział. Przytuliła mokry policzek do jego szyi. Ja się zabiję. Dlaczego? Co ty? Tereska! Bo jeszcze. Co? Powiedział, będzie mnie za mi. li wydawać. Tak? Wyprostował się, a o. ia garnęła się, tuliła donisgo. Ja się otruję,ja się iabiję, taka krzywda, z domu mniewyrzucają, do obcych! Gładziłją po włosach,po plecach, całował wczoło, w policzki, alew sobie jakbyprzytomniał, chłódł, jakby dopieroteraz budził się ze snu, którego przedłużeniem wydawało sięprzyjście tu, do niego, Tereski. Dopiero teraz zaczynał sobiezdawać sprawę z jegow jej krzywdzie udziału. A ona, czekając na pocieszenie, na jego użalenie się, zaczynała płakać głośniej: 80 Ja się otruję,otruję! Nic tupo mnie, nikt mnie nie chceMamusia moja mi sięśniła, jużmnie dosiebie wota, lepie]mi tam z nią będzie. Na dole skrzypnęły drzwi. Odskoczyli od siebie. Nasłuchiwali. Kroki, przekręcanie klucza wzamku. " To Lewandowska na dole wróciła szepnął. Poczuł chłodny dreszcz na plecach, wzdrygnął się. Tereskapodniosła chustkęz podłogi, zarzuciła ją sobie na ramionai stała patrząc na niego, milcząca, oczekująca. Oczy miaław owalnej, szczupłej twarzy długie, szerokorozstawione,zielonawe, zwężone teraz, włosy nad niskim czołem wświetlelampy przebłyskiwałyrudawo. Wydała mu siq inna, obca,promieniująca urokiem przerażającym, który przyciągał i odpychał jak urok rusałki wabiącej, niebezpiecznej boginki, jakzew topielicyurzekającej i zdradliwej, ciągnącej za sobąw wiry, w przepaść wodną, na dno. Chociaż wiedział; czuł, żepowinien byłją pocieszyć, że tego się spodziewała, po to doniego przybiegła milczał. I jakbyją pierwszy raz zobaczył, nie wiedząc, skąd sięw jego życiu nagle zjawiła, a pragnąc tylko, abyjuż zniknęła, odeszła, zakłopotany, zły na ciebie szepnął niepewnie: Tereska, może idź teraz lepiej. Pójdę. Idź. Czekaj, ja tylko zobaczę, czy nikogonie ma na schodach. Pójdę, co tam, już mi wszystko jedno. 2eby cię tylkoniktniezobaczył. Pójdę sama odwróciła się do drzwi. Co tam, zostaw, nie wychodź. Starał się pocałować ją w policzek. Usunęła się, odtrąciła,)go. Nasłuchiwał:bezszelestnie zbiegła po schodach, tylkcdrzwi odsieni skrzypnęły stłumionym długim jękiem. Cisza. Usiadł ciężko na krześle. Okrągły, przysadzisty budzik na stoliku wskazywał godzinęsiódmą. Na kalendarzu ściennym, wyciętym z gazety, zaznaczona data dzisiejszego dnia; dwudzie^ydrugi marzec, rok 1902. Zaciśniętymi w pięść dłońmi przetarł wilgotne oczy. Wstał, nalałzimnej wody z dzbanka domiednicy. Umył twarz, szyję. Nagle gwałtownie zrzucił koszulę i zaczął myć się zimną wodą do pasa. Nacierał skórę ręczR^em aż do bólu. Rozgrzany, wytrzeźwiałychodził po po^Ju od. szafy do drzwi, od drzwi do szafy. Myślał: Co zro"ic? Co to będzie? Czuł się bezradny, przerażony. A może' Jego Dominik wyrzuci? Każe muwracać na wieś? Opowie^dzicom? Nie, Paulina niepozwoli, Paulina nie damu prze. Cteńtel^lza Piotra fiL. rwać szkoły. A jeżeli i ona? Jeżeli onadowie się, ze Tereskabyła tu dziś? Nie powinna była przychodzić. Dręcząca, kłującamysi o Teresce wracała. Słyszał jej głos, widział jej twarzca^a w zielonawych cieniach. "Co tam, już mi wszystko jedno. " I znów:"Ja sięzabiję, ja się otruję! "A jeżeli się otruje? Nie, nie,nie! Odpychał od siebie temyśli, uciekał dospTs', innych: co trzeba zrobić jutro, co po świętach. Przypomniał sobie, że w Wielki Czwartek po południu umówił sięz hcle^,;; za starszejklasy, Pawłem Kalickim. Czego on możeode mniechcieć zastanawiał się i ktoto jest? MożePaulina będs-ie wiedziała? Może zna jego rodzinę? Narzucił na siebie burkę i zbiegł po schodach. Na dworzer^padaiasię mokra śnieżyca, ale śnieg topniał szybko itylkor. emia rozmiękała w bioto. /szedł przez kuchnię do domu. Janowa na taborecie przy stole obierała buraki. Za przepierzeniem,w pokoiku Tereski ciemno. Dobry wieczór, Janowo powiedział jak pani? To Stefcio niewie? spojrzałana niego podejrzliwie. Nie, u kolegi byłem, u Ruslakowa. - Dziewczynkę mamy powiedziała. Maluśka taka,drobniunia. Niech Stefcio do pani idzie. Kolację będę robić,aby się tu z burakami uwinęP^ orzeźwiającej wilgoci na dworze nagrzane ciepło mieszkania duszące było i ciężkie. Stefan przeszedł przezpokójstołowy, gdzie w przyćmionym świetle lampy z kloszemzmlecznegoszkła malowanym w róże drzemałysprzęty i dywan pluszowy, i tylko wahadło ściennego zegara poruszałosię w majestatycznym: tik-tak- W pokoju dzieci Michasia posapywała w swoim osobnym łóżeczku, Mańcia spała na hanapce pod ścianą, a na dużym łóżku, przytulone do siebie,dwie najmłodsze: Wacia i Helenka. Drzwi do sypialni Skorczyców były uchylone. Od oliwnej lampkipod obrazemChrystusa czerwonawy odblask padał na poduszki, na głowę i ramionaPauliny i nazawinięte ciasno w becik śpiące obokniej dziecko. Paulina nie spała. Stefan powiedziała zapal mi lampę. Tak mnie tuzostawili w ciemnicy, jakbym już umierała. Dominik pojechał na nabożeństwo,a Julkagdzieś przepadła. Podszedłdo stołu podoknem, zdjął klosz ze stojącej tam lampy, podkręciłknot, zapalił, rozjaśniłosię. Spojrzał na siostrę. No, Paulina, jak tam? Jaksię czujesz? Wzruszyła ramionami. S3 Tym razem to już myślałam: chłopak. Alecóż, wolaBoża. No, niemów tak! Nie! Popatrz, jaka ona ładna! Pochylił się, wziął dziecko na rękę. Drobniuteńkie to, cichutkie. Zostaw! Bo ją jeszczezłamiesz, uszkodzisz! Gderałatak, ale przyglądała mu się rozpromieniona. Myślała: Lubidzieci, z każdego się tak cieszy, nad każdym rozczula. Ostrożnie ułożył dziecko obok Pauliny. To jak jąnazwiecie? Dominik mówił: Bogumiła,a na drugie, po matce jego,Aleksandra. Niech jej będzie Bogumiła. Podoba cisię? Dlaczego me? Ładnie. No, ale ja cię już nie będę męczył. Tak-tylko przyszedłem,zapytać. Czekaj no! zatrzymała go. Chodź tu jeszcze nachwilę. Odwrócił się od drzwi, myślał: Teraz,teraz mi to powie,teraz zapyta. Usiadłana łóżku, przyjrzała mu się. Uśmiechnęła się do niego uśmieszkiem Kulczybów kpiącym nieco, wysunęła dolną wargę. Wiedział więc już,że onawie, ale niepowie, niewspomni,nie zażąda wytłumaczenia, bo podsurową oszczędnością słów i gestów zwykli sobie przekazywaćsprawy najważniejsze, uczucia, których nie umieli i wstydzilisięwypowiedzieć. Ja ci jedno powiem, Stefan ściszyła głos do szeptu ucz się. Póki ja jeszcze żyję. Paulina, dwadzieścia osiemlat masz, kobieto,i ty tak. Stara się czuję i widzę teraz, co najważniejsze-Idź już,niech ciJanowa ukroi ciasta z kruszonką. Jedz,zmizerniałeś,oczy masz podsiniałe. To to światło. Mnie tam światło nie zmyli mruknęła i odwróciła siędo dziecka, bo zaczęło krzywić sięi popiskiwać. Staljeszczew drzwiach, czekał, aż mała się uciszy, i wtedy: Paulina, słuchaj. Cicho, bo mi dziecko zbudzisz. No, cotakiego? Słuchaj szeptał nie znasz ty Kalickich? Kalicki? zmarszczyła brwiKalicki? Tu, w Lublinie? Bo co? Bowidzisz, iest taki jeden Kalicki w starszej klasie. I co? Mam się z nim jutro spotkać. Po co? BoJa wiem, ot tak, pogadać. Nie mówił,po co? Nie. A w której on klasie? Wsiódmej. I chce sięz tobą spotkać? No to co? Jatylko myślałem, może ich znasz. W Lublinie chyba się. Ale czekajno. Byłjeden Kalickimedaleko Kostna. Ale to stary człowiek. Dziwak. Mówili,podobno syna stracił i potem tak zdziwaczał. Bardzo stary? Tak z osiemdziesiątkę będzie miał, na dziewiąty krzyżykmu idzie. To może jakiś krewny. Może. A jak temu twojemu koledze na imię? Paweł. A gdzie mieszka? Nie wiem. Móv/isz, w siódmejklasie iz tobą chcesię spotykać? No to co? A jaki on jest? Będziesobie taki przyzwoitychłopak7Dobrze mu z oczu patrzy? Roześmiał się cicho. Ty to byś wszystko chciała wiedzieć. A po co? Adlaczego? A gdzie? Az kim? Drugiej takiej ciekawskiejto ze świecą szukać. Powiem ci później. Idę, odpoczywaj. Zacisnęła usta, żeby się nie roześmiać,ale oczami okrągłymi, sowimi jak u ojca swego Kulczyby śmiała się do niegołobuzersko i uśmiechała się jeszcze, gdy on już wyszedł z pokoju czując rześkość w sobie i narastające siły, i buzującażycie jak w cieście wielkanocnym, kiedy z wolna, niewidocznie wzrasta, a potem nagle bucha, rozrasta się, przelewa,a nie utrzymać go w ryzach tryśnie pod sufit, wybiegnieaż poza brzegi donicy, rozpychając się obiecującym, sytnymzapachem, pędzone siłą, której tajemne zaklęcia próżno starała się zgłębić. Tej wiosny roku1902 szesnastoletni Stefan Kulczyba byłuczniem czwartej klasy lubelskiego gimnazjum. Poprzyjeździe zs wsi, przygotowany przezGierasimiuka, egzaminwstępny zdał dobrze, ale do szkoły wiekiembyłspóźniony. W drodze wyjątku i dzięki zabiegom Paułiny prezentomiłapówkom został przyjęty doklasy trzeciej. Na pierwsze wakacje do domu nie pojechał. Uczył się sam i z Gie64 rasimiukiem, ijuż w następnym roku wybił się na jednego z najlepszych uczniów w klasie. Z językiem rosyjskimniemiał kłopotu, mówił tiira ze swobodą, czytał dużo, szczególnieliteraturę rosyjską, a chociaż pisma Sienkiewicza i Prusa niebyły mu obce,odkładałjena później jako zbytek,naktóryteraz jeszcze, dopędzając kolegów w klasie,nie mógłsobiapozwolić. Wiedział, że młodzi ludzie w Królestwie Polskim,nienależący do stanu szlacheckiego, muszą skończyć gimnazjumŁ władać biegle językiem rosyjsidm, aby dostać posadę albobyć przyjętymna dalsze studia uniwersyteckie. W szkole odkolegów trzymałsię na uboczu. Nie jeździł na wspólne zamiejskie wycieczki, stronił od grupowych rozrywek, wyczuwał, że jest inny, jakby niezupełnie przyjęty, i najchętniejwłóczył się sam alboz synem rosyjskich lokatorów Paułiny,Żenią Ruslakowem. ! nagle Paweł. Idąc teraz późnym popołudniem na spotkanie znim, które wyznaczył na cmentarzu, w drugiejbocznej alejce nalewo od bramy, przypominał sobie, że widział gojuż kilkakrotnie, zanim Paweł kilkadni temu dogoniłgo wracającego po lekcjach dodomu. Podczas przerw w szkole przychwytywał czasem na sobie jegowzrok:siwe, zmrużoneoczy pod szerokimi, jasnymi brwiami. Wzrok był ostry, jakby oceniający, aleuśmiech, który -zawzrok ten wydawał się przepraszać, przekonujący był i otwarty. Już dawno powiedziałchciałem z wami, kolego, pogadać. Nazywam się Paweł Kalicki. Do domudo was niechciałem zachodzić, w szkole też nie. Może byśmy się spotkali? Gdzie? spytał. Dlaczego? Przyglądał mu się, jak szedł obok pochylony, wwytartymjuż płaszczu o za krótkich rękawach,wysoki, wybujały,o delikatnym profilu, wychudzonej twarzy. Na miękkozarysowanej brodzie, napoliczkach zarost jasny i włosy ciemnoblondzaczesane gładko, podczas gdy włosy Stefana, obcinane krótko, "na jeża", sterczały ku górze gęstą czupryną. Chciałbym z kolegą omówić pewną sprawę. Ale -to terazsię nie da, na to trzeba spokoju, czasu. I wolałbym nie w mieście. Może na cmentarzu? Skinął głową, czuł się wyróżniony, a jednocześnie skośnespojrzenie w bok, nieufne, podejrzliwe: o co mu chodzi? Kalicki nie wyglądał na syna wiejskich gospodarzy. Uczeń siódmej klasy i co najmniej o dwa lata starszy od Stefana. Wy byliście na tym cmentarzu, kolego? NaRurach? Tak, pewnie. 85. Od was z domu nawet tam niedaleko. Drgnął. Wie, gdzie jamieszkam. Spytał: Gdzie się kolega chce spotkać? Przedbramą? Ściszył głos: Może lepiej nie. Będęspacerował w drugiej bocznej alejna lewo od bramy. Kiedy? szepnął wciągnięty już w krąg przyciszenia. Wielki Czwartek o piątej. O piątej powtórzył. Paweł przystanął. Jak ja się cieszę. Chwycił oburącz dłoń Stefana. Pobny dowysokiego wodnego ptaka, czapli albo bociana, wygał szczupłą szyję z wysokiego kołnierza mundurka, podlony teraz, potrząsał ręką Stefana. To doczwartku. I mówmy sobie po imieniu. Ale. Wszystko ci powiem. A teraz ściszył głos pozdromie i braterstwotobie. )dszedł wielkimi, człapiącymi krokami na swoich długich,idych nogach. Odwrócił się jeszcze przed zakrętem i Ste. zobaczyłjegoszczupłątwarz z nosem sterczącym międzybojącymi kośćmi zapadłychpoliczków i szeroko otwarte,promienione oczy. Uniósł czapkę w górę i uśmiechniętyknąl za murem kamienicy. A Stefanowi wydawałosię, jakodfrunąt i że to wszystko było tylko wjego własnej wyoźni, że nie zdarzyło się naprawdę. Więc kisdy o piątejVielki Czwartek przeszedłżelazną bramę cmentarną, kiedy w drugiej alejce na lewo tylkowilgotna pustka zacisnął wściekle zęby i ruszył z powrotem upokorzony, że dał się. oszukać. Mimo świąti zapadającego już zmierzchu na głównej cmentarza spacerowali jeszczeludzie, a dzwony na cmenlej dzwonnicy rozkołysały sięprzedwieczornymnawolydem. ZobaczyłPawła. Biegł prawie, w rozpiętym palcie,izany, pociągnął Stefana za rękę. Skręcili w boczną alejS^li obok siebie nic nie mówiąc. Dzwony ucichły już. Po stronach alejkiszare niskiepłytynagrobków. Szli przedie w część cmentarza młodą jeszcze, która zaczynała przeIzić w nie skalane łopatą, sfalowane łąki, Stefan powiedział Paweł ty już chciałeś odcho. Myślałeś, że nie przyjdę. Ja w ogóleniewiem, o co chodzi. Przyszedłem, nie ma Zatrzymali mnie. Ale ja ci2araz wszystko powiem, za raz wytłumaczę. Zacznijmy od tego: Jak ci się zdaje, czywszystko naświecie jest dobre i takie jak być powinno? Chyba niepowiedział. No, ale co ja na to mogęporadzić? Możesz. E... Ale dlaczego pytasz? To,widzisz, niesą moje słowa. Ale my tak zwyklezaczynamy. Bo takzawsze pytał Ściegienny. Kto to jest? Niewiesz? On nawet niedalekostąd jest pochowany. Ja myślałem, że wiesz. Nie. On przed zesłaniem na Sybirbył proboszczem w Wilkołazie. Zaraz. nazywał się Piotr? Piotr. Słyszałeś onim? Tak, trochę Przeraził się. Pamiętał drogę z domu doLublina. To ten, to o nimmówiłFranciszek, ten. naktóregopogrzeb pojechali rodzice w dzieńślubu Pauliny, ten, zktórymdziadek Kulczybapo lasach. Spytał: To gdzie on tupochowany? Teraz już za ciemno,bobyśmy poszli, ale tak idąc kukaplicy trzecią aleją poprzeczną od bramy dojdzieszdo przecznicy. Tam jest grobowiec biskupa Wnorowskiego. Po prawejstronie- A prawienaprzeciwko, w grobowcu księdza JózefaWnorowskiego, pochowany jestŚciegienny. Tylko że nie mażadnego napisu. Jak cię interesuje, todam ci coś do czytania,aic dziś niedlatego. My się tobie już oddawna przypatrujemy. My? Kt3? My z Kola Młodzieży. Bowidzisz, w gimnazjum nie ucząnas wszystkiego. Czego to nieuczą? Ja ledwomogłem nadążyć. I takmam jeszcze duże zaległości. Za późnowybrałemsię do gimnazjum. Ty mi nie ufasz. Zwami wszystkimi zewsizawsze taksamo: nieufność. Nie potrzebujeszmi przypominać, że jestem ze wsi. Mam to napisane w legitymacji. Taki jestem. To po co się zemną spotykasz? Urażonywysunął się naprzód. Przypomniał sobie natychmiast upokorzeniaw szkole. Ile to razykoledzy dokuczali mu, przypominali, że należy do stanu gminnego. I teraz Paweł. Ten, którego polubił, który wydawał^e inny. Paweł dogonił go, wziął podrękę, powiedział: 87. Przecież Ściegienny też był chłopem. Ni" chciałem cięniczym urazić. Alebo taki jesteś prędki, nie dasz rai nic powiedzieć do końca. Pytasz, czego nieuczą. Nie uczą historiinaszego kraju, ani językapolskiego, aninaszej pc^fi, aniliteratury, nie uczą chociażby tego, że nie wszystko nn świecie jest tak, jak być powinno, że rodzą się nowe myśli, idąnowe czasy. Więc zorganizowaliśmy kursy dokształcające. Tajne. Chcemy, żebyś był z nami. Dochodzili do bramy ca-ientarnej. Na ulicy Lipowej paliłysi^ j uż rozstawione szeroko gazowelatarnie. Ziemia przychwycona wieczornym przymrozkiem stwardniała. Chłód wciskał się za kołnierz i pod rękawy płaszcza- Ani śladuwczorajszego śniegu. Nieboprzemyte, otwarte, kilkagwiazddrobnych i odległa pełnia księżyca. Nic nie mówisz? Niechcesz? Zaraz szepnął zaraz. I przez chwilęjeszcze milczał,bo było tak, jakby wezbrany nawiosnę potok wdarł sięw ciszę ogrodzoną bezpieczną codziennością domu. Jakbyszum i pęd nowego przerwał łagodną pospolita otaczających go spraw. A on, uradowanyi przerażony odświeżającąrześkością odsłaniającej się przed nimprzestrzeni, czuł przenikające jak uderzenia dzwonu bicie własnego serca. Bardzo się cieszę powiedział. Tylkojak to właściwie realnie wygląda? Mam się czegoś uczyć. Alegdzie, kiedy,jak? Wiedziałem, ty jesteś człowiekkonkretny. To bardzodobrze. Towłaśnie to, czego nam brakuje. I wiedziałem,żeprzystaniesz do nas. Jak cię tylko zobaczyłem, wiedziałem. Słuchaj teraz,zebranie będzie na Krakowskim Przedmieściu,w domu Rudnego. Wiesz,gdzie to jest? Blisko Saskiego Ogrodu. Wiem, taka dużakamienica. Z bramy wejdź do oficyny. Potem zpodwórza na prawona parter. Na drzwiach będzienazwisko: Żuk. Nie mów nazwiska. Powiedzszepnął "Pozdrowienie i braterstwotobie". Tak. Kiedy? Po świętach damci znać. Pamiętaj; tajne. Nikomu anisłowa. Tak. I jeszcze. Musisz mieć pseudonim. Pomyśl. Mnie tam nienazywaj Paweł. Ja jestem "Bystry". Dobrze, Uścisnęli sobie ręce. Rozeszlisię zaraz za bramą cmentarza paweł pochylony, zrękami w kieszeni skręcił na lewo w kierunku KrakowskiegoPrzedmieścia. Stefan przeszedł na drugąstronę Lipowej i wolno, zamyślony wracał do domu. Ostatnie dwa dniciężkie były odzdarzeń,które wracały terazw obrazachŁ dźwiękach, zmieszanez sobą, narzucające sięwyobraźni. Widział więctwarz Franciszkatajemniczą, a bardziej podobną do świątkaw przydrożnej kapliczce niż doFranciszka, który go dwa lata temu odwoził doLublina. I opowieść furmanazaczynała nabierać innych, nie dostrzeżonychdawniej znaczeń. Jak wyglądał dziadek Kulczyba? Był gajowym? Leśnikiem? A kiedy zapatrzony wtamte przywołane dzisiejszym spotkaniem zdarzenia zaczynał je składać, rozumieć, wypływałaspłakana twarz Tereski,jeszcze razgo odtrącała, zbiegałapo schodach, w nozdrzach czuł zapachjej chustki. Zapach ten nabierał bryłowatoici, ocierał sięo policzek szorstkawą swoją nawierzchnią, jakwełna albowłosy iachotliwy, drażniący, był w kolorze wieczoru, w wieczór wprzęgnięty, a jego przenikliwiewysoki śpiew, tak wysokiej tonacji, że niesłyszalny, wpływał poprzez uszy i drobniutkimi nakłuciami niby cieniusieńkich igieł wlewał się dokrwi i dręczył. Zapadłe w nim, zdawało się: zapomniane, słowa Pawła czyhały tylko na pojawienie się twarzy Tereskii na jej zapach, który bardziej jąokreślał niż jej obecność,bo usłyszał w sobiejej głos pytający, domagający się odpowiedzi: "Powiedz, czy wszystko na świecie jest dobre i takie,jak byćpowinno? " Co ja mogę nato poradzić bronił się. Ojciecją wysyła z domu. Ojciec chce ją wydać za mąż. ^Niemoja sprawa. Niepotrzebnie się zaplątałem. Nie przekonai^jednak samego siebie, bo nagle zorientował się, że mówi pogłosem:Tak być niepowinno. Żeby ją chociaż posłali do tejszkoły rysunku. Cierńjejkrzywdy uwierał,a najwięcej to, że w rozpaczynie umiałjejpocieszyć. I znów wracałatwarz Pawła. DłubieJego ramiona jak wzniesione skrzydła:rodzą się nowe myśli,idą nowe czasy. A Stefan czuł, jakwzbierały w nimsiły, których nazwać nieumiał, pragnienia spraw, które dopiero zaczynały się kształtować, głód doświadczeń na miarędotąd niespotykaną, ciekawość rzeczy przekraczających pokój jego nafscjatce, dom Skorczyców, gospodarstwo Kulczybćw i nawetciemną głębię Janowskich lasów. Tajne szeptałi ogarniałagoradość rozpierająca, tamująca oddech, oszałamiająca ażdo'sz,a twarz Tereski odpływała. Z.tpach jej bladł, cichnął1 tylkodaleki cień pośpiewa, jak echo U2icłnej kantyczkl, pozostał. Zmowo cieni Dopiero pod koniec kwietnia Paweł zawiadomił Stefana, żezebranie Koła Młodzieży odbędzie się w najbliższy czwo. rieko szóstej po południu. Podniecony spotkaniem na cmentarzu,Stefan zdnia na dzień oczekiwał wiadomości o zebraniu,a gdy nie nadchodziła, a Paweł się do niego me zbliżał,ochłódł, zniechęcił się i zaczął o całej sprawie myśleć krytycznie. Ka zebranie postanowił pójść, ale nie pchał gj tamentuzjazm, tytkociekawość. Przyjrzeć się, posmakować nieznane, apotem zawrócić na wiasną swoją drogę. Co to zaludzie? zastanawiał się. Nie tacy jakmy i nie tacyjak "Ruski". tobyli przodkowie Stefanai jego rodzina: matka, ojciec,rodzeństwo i nie kończące sięrozgałęzieniakrewnych i powinowatych. Mężczyźni na obcych patrzyli spode łba, nieufnie. Wierzyli tylko Bogui najbliższym wrodzinie. Należałożyć rzetelnie, sprawiedliwie i po katolicku,bo inaczej Bóg karał. I tkie byłoJego prawo. Ajeślin? dobrego, uczciwego spadło nieszczęście,mówili: "Kogo Bógmiłuje,tegokrzyżuje" albo ,,Bóg dał, Bóg wziął" i wvrok; nieba przyjmowali ze skrucha. Ale chociaż głosili rzetelność, sprawiedliwość, miłosierdziei pokorę, dalekoim było do świętości. Sam Stanisław Kulczyba za nieposłuszeństwo dzieci bił okrutnie, a najstarszegoIgnackaprzywiązywał łańcuchem. Ksiądz z ambony wyklinałgłośno i po imieniu pijaństwo, kradzież, bijatyki, a zdarzamysię i zabójstwa. O dziewczynach szeptano przerażające rzeczy. W stawie, pamiętał Stefan, ktoś wyłowił szkielet niemowlęcia, ślezaraz wszystko ucichło. "My" to byli ludzie, którychgrzeszne wykroczenia nie były muobce. Rozumiał ichjęzyki nauczył się odczytywać znaki ich milczenia. Ogarnięty kręgiem gromady był swój. Łączyły ich obrzędy kościelne, lojalność rodzinna iprzynależność do okolicy, jej rzeczek, strumieni, potoków i błotnychjezior bez nazwyciągnących siępo lasach, głębokichi zdradliwych. "Ruski"to byli żołnierzespotykani na ulicy, profesorowie w gimnazjuri i urzędnicypaństwowi wynajmujący mieszkania u Pauliny. Ka^rzynaKulczybowa stroniła od nich,a mieszkańcy Kraśnika i podkrRŚnickich Gór mówili o nich niechętnie. Pewnego zimowego dnia Stefanobserwowałdziwną dianiego procesję. Pochódciągnął od cerkwi poprzez główne ulice miasta aż do pokrytej lodem rzekiBystrzycy. W pochodneszli ludzie świeccy iduchowieństwo, dygnitarze i orkiestra W..' wojskowa. Na przedzie w znacznej od nich odległości maszerował popo długiej brodzie i opadających na ramiona włosach. Stefan stałprzed bramą, przyglądał się. Stała i Paulina,Janowa i Julka, a kiedy procesja minęła już dom Skorcayców,Stefan zafascynowany pobiegł za nimi. Pobiegłdaleko, ażnad samą Bystrzycę, nie oglądając się nawet nanawoływaniaPauliny. Stał osobno nabrzegui obserwował ceremonię rozrąbywania lodu, zanurzania się w przerębli. Słuchał obcychśpiewówi wpatrywałsię w twarze ludzi przejęte, ważnei przed nim zamknięte. Paulinapytał dlaczegooni tacy dziwni? Co Ło zaludzie? Ruskijest zły odpowiadała. A Żenią Rumaków? Za dużotam przesiadujesz. Onteż jestzły? Chodzi do cerkwi. Ale golubisz? Niezawracaj mi głowy ucinała. Lubię, no to coz tego? Dzień, w którym miało się odbyć zebranie Koła Młodzieży, byłsłoneczny, ale jeszczs chłodny. Stefanwyszedł zdomuwczesnym popołudniem. Lubił sam włóczyć się po mieście. Idącw - górę miasta, Rury Brigidkowskie przechodziływ ulicęNamiestnikowską. Doszedł aż doTeatru Wielkiego przy Namiestnikowskiej i Szpitalnej. Zatrzymał się przedafiszem: dawano,,Straszny dwór" poddyrekcją JulianaMy sakowskiegoz Warszawy. Czytał o tej operze w "Gazecie Lubelskiej". Teatr długi, jednopiętrowy, o drzwiach i oknach wysokich,nad którymi luki, miękkie jakw kościele Karmelitówalbojakłuk Krakowskiej Bramy z trzema wieżyczkami, z dalekaniby szopka kolędników albojak łukowate okna kamieniczek na święto duskiej. albosklepienia bram na Podzamcza,teatr w tym mieście starym, antycznym, bo sięgającym czasów Mieszka I, który podobno kościół ŚwiętegoMikołajaprzy ulicy Ruskiej budował młody był jeszcze,bo dopierow roku 1834 wzniesiony ze składek obywateli miasta. Stefan raz tylko byłw teatrze. Skorczycowie i starszy bratStefana, Kostuś, magazynier w Lubelskim Banku Handlowym, zabrali go z sobą na "Cudmniemanyczyli Krakowiaków i Górali" Wojciecha Bogusławskiego. Wpatrzony terasw afiszna rzeźbionejfasadzieteatru, tamtowidział i tamtąekstazę odczuwał. Dreszcz oczekiwania przed rozsunięciemkurtyny, ciekawość nowego, chęć tajemnego w widowisku 91. uczestnictwa wracały. Wydawało musię wtedy, że nie słuchaczem był, lecz instrumentem w orkiestrze, nie widzem,tylko aktorem, włączonym w miste-' ;im kolorów, rozmachi czarodziejstwo ruchu. Półprzytomny, rozgorączkowany czułsię uniesiony ponad pospolitość codzk-nności ipoprzez swojew dramacie nieme uczestnictwopowołany do oczekującej gowielkiej przygody. Ja'? a to przygoda być miała, nie wiedział,ale smakował jejtajemniczośći wydobycie się poza jakieśnieokreślone granice, które go uwierały, zacieśniały. Gdybynicżiiawydobyć sięponad to miasto, które przecież do niedawnapo przyjeździeze wsi wyda. wato mu się aż przerażająco ogromne. Byłoto miasto leniwie rozsiadłe na brzegumodroszarej rzeki Bystrzycy, miasto kościołówi zakonów: Eugi-:stianów,bernardynów i bernardynek, brygidek, dominikanów, franciszkanów, karmelitów bosych i karmelitów trzewiczkowych, karmelitek, wizytek, kapucynów,szarytek i braci miłosierdzia świętego Jana Bożego. Miasto konserwatywne,nabożne, gdzie obok kościołów katolickichw trzech synagogach zbierali się żydzi lubelscy na modlitwy; wsynagodzeprzy ulicy Jatecznej, w starej synagodze Kotlarskiejprzy ulicy Szerokiej i w trzeciej na Podzamczu, tej jeszcze z XVI-gowieku, z czasów Zygmunta Augusta. Na Lubartowską doszkoły rabinackiejzjeżdżali się uczniowie z różnych stronświata,ale chociaż to poprzez Lubartowską otwarcie na świattak bliskie było Stefana, świat żydowskiza Krakowską Bramą i wckolo trzechsynagog byłdlaniego zamknięty. W cerkwiach "na ulicy Ruskiej i na Placu Litewskim modlilisięprawosławni, a ewangelicy wybudowali swój kościół przyKrakowskim Przedmieściu za Stanisława Augusta w roku3784. Myślał: Wydostaćsię. Ale gdzie? Uprzytomnił sobie, żeowopragnieniewzniesienia się ponad zwyczajność, uczestniczeniaw tajemnicy dramatu, to, czego doświadczyłw pierwszymzetknięciu się zteatrem i co teraz, rozbudzone widokiemteatralnego afisza; zaczynało w nimpulsować, nie afiszem zostało pobudzone, ale dzisiejszym wieczornym spotkaniem KolaMłodzieży. Dzień przychłódł. Nagle od północnejstrony miasta porwały się kłujące wichrzyska i pognały ulicą Lubartowską daświętoduskiej,którejkamienisty, nierówny grzbiet chylił sięstromo ażdo Placu Targowego i dzielnicy żydowskiej. Źdźbłasłomy wirowały z wiatrem,a chłopki przycupnięte na placuprzed koszami i tlumoczkami owijały się szczelniej w grubekraciaste chusty. Na Krakowskiej Bramie zegar wskazywał godzinę czwartą. Stefanprzeszedł po kocich łbach jezdniKrakowskiego Przedmieścia na róg świętoduskiej. Była tampiekarnia "Turka", jasna, z dużym oknem wystawowym, naktórym ciasta z kruszonką, słodkie chlebki, kajzerkii bułkiw kształcie małych człowieczków, rogaliki i parki posypywanemakiem, okrągłe bułeczki maślane mięciutkie i lśniące. Zapach poczuł już z daleka. Aromat rumowego lukru, szumnyzapachdrożdżowego ciasta; zbliżając sięczuł w tamte zapachywplecione jak w bukiet wielokwiatowy i zielny: olejekmigdałowy, omdlewającą woń wanilii, drażniącą suchość cynamonu, przenikliwą gałki muszkatołowej i ledwo wyczuwalnyzapach szafranu. W piekarni kupił cztery słodkie bułeczkiz rodzynkami izaraz na ulicy wgryzł się w ciepłe, polanę rumowym lukrem ciasto. Zanim doszedł doLubartowskiej; rjidłwszystkie. A koło sklepuspożywczo-kolonilnego SzlomyGoldbsrga znów poczułsię głodny. Do Goldberga zachodziłaPaulina zawsze po większe zakupy, a przed świętami po bakalie. Był to długiciemny sklep, do którego wchodziło sięprzez oszklonedrzwi, a zawieszony u drzwi dzwonek zakażdym razem ogłaszał przybycie klienta. Na lewo od drzwiwystawa, na której Goldbergowie chcielizmieścić wszystko,co sldep ichmiał do zaofiarowania. A ponieważstale cos dodawali, rzadko kiedy ujmując, wystawa była chaotycznązbieraniną woreczków kasz i mąk, blokówmydła, ozdobnych puszek z herbatą, były tam kłódki, świece, zapałki, chustki nagłowę, oboknaftowa lampa, głowa cukru, woreczek z pieprzem, laski cynamonu i wanilii. Nie można było porównaćtej zbieraniny do dwóch dużych wystaw sklepu spożywczegona Krakowskim Przedmieściu. Tam, wszystko było ułożone,obmiatane codziennie, zharmonizowane. Ale Paulina, chociażDominik zachęcał, że towar na Krakowskim mają lepszy niżna Lubartowskiej, wolała kupować u Goldbergów. Mówiła: Byle dziedzicowi ze wsi subiektkłaniasięw pas,a mnie zbywa. Nie chcętam chodzić. Mówiła jeszcze: W kolejce stój,czekaj, aż subiekt, wielki pan, łaskawiesię^Pyta, Tak człowieka traktują, jakby za własne pieniądzełaskę robili. Tful A niech no przyjedziektóry z majątku spod^asta, chłystek byle jaki, a już: "Panie dziedzicu to, tsmto-wo, dziedzicuje go na wszystkie strony, wd. by mu . -lazł. W sklepie SzlomyGoldberga każdy klient czuł się pożądany Upragniony, odprowadzany do drzwi przez Szlomy i jegożonę Chaję, alboprzez córkę ich Fajgele i jej obrosłego"^ża Mojsze. który handlował na szeroką skalę z rosyj;;kka: Kupcami w samej Moskwie. Stefanwszedł do sklepu. Lai;a. ciągnęła się poprzez całą długość, nad nią półki, a tam słoje: ' wej, dla pana Skorczycy, dla rodziny szanownej, a pomarańkiszone ogórki i pomidory, śledzie w occie i w śmietanie, sło-cze już jutro będą świeże, i kakał przyszedł akurat dla Mije landrynek i "poduszeczek", "raczków" i owocowych na-chasi, marmoladki dobre, takie jak pani Dominikowa lubi, ^ziewanych wpapierkach, stały drewniane skrzyneczkizło-i kawiorczarny lepszy mamy niż na Krakowskim. '"ej, wędzonej ryby, z sufitustrąki czarnobrązowe świętoj"ń-Wyszedł, trzasnęły szklane drzwi i rozkołysał się dzwonekskiego chlebka i ;'. iankifig. Pomiędzy ladąa pólkami :-. amWracał w stronę Krakowskiego. Wiatr pchał teraz, uderzał po kupiecSzlomaGoHberg: niski,krótka szyja ginie w szero-plecach. Podniósł kołnierz płaszcza, nasunął sztywną czapka kich ramionach, uśmiech dobrotliwy na szerokiej [. warzygłębiej naczoło. W ustach błogość chałwy. Kesztę zostawię i ws. skie wargi pod haczykowatym nosem,a woczach aż po-przyrzekał dla dzieci. Wsunął torebkę do obszernej kieszejaśniałych z radości powitaniedla Stefana:ni- Nasycony, myślał o wieczornym spotkaniu. Pseudonim! Nu, kawaler sam dzisiaj. A jak zdrowie szanownej pani. Miałemobrać sobie pseudonim. Zaraz, może "Czarny"? Nie, Dominikowej? Nie chora czasem, Boże broń? ponure. "Dzik"? "Jeleń''? Nie. "Gołąb"? Nie. Coś żeby było Niepowiedział dobrze wszystko, w porządku. Jamojego. Coś, co by wypływało ze mnie. Przeszedł już Lubartylko. towską, wspiąłsię Świętoduską, apomysł pseudonimu nie Szloma już wiedział, podchwycił wzrok Stefana: naladzienadchodził. Dlaczego nie zastanowił się nad tym wcześniej? biald, chrupka, z czekoladowymi żytkami, jak przecięty pieńF. -I^że tłumaczyłsi^ sam przed sobą nie bardzo wierzyzaczarowanego drzewa chałwa. Zapach jej w korzennychłem,że tospotkanie dojdzie do skutku? Mijając kościół Swięzspachachsklepu urzekał,lego Ducha zdjął czapkę i zaczął już odmawiaćw myśli Wiele dać kawalerowi? ,Zdrowaś Maryjo", kiedy nagle cofnąłsię i wszedł do wnęDziesięć deka. Przełknął ślinę,trza. Był to kościół stary, jeszcze z czternastego wieku, cdb'jAle już Chaja, wielka, csarna, wyższa od męża, w rudej pe-dowywany i przebudowywany po pożarach, trzynawowy, a słyruce, przepasanapasiastym fartuchem, biegła od tyłu sklepu,ns. z cudownego obrazu Matki Boskiej w ołtarzu głównymz mieszkania. Cała podana do przodu, wychylała się spornie-Obraz ten według legendy wroku 1642 płakałkrwawymi }zadzy worów kaszy hreczansj i perłowej, jęczmiennej i maku,mi. Na dworze dzień był jeszcze, a tu już przysypana mrokiem mąki żytniej, pytlowej i pszennej najpiękniejszej, krzyczała:nawa, cienie świec wotywnych, ciszapielęgnowana przez wie Kogo moje oczy widzą? Ajjajaj, co za gość' A gdzie ko-ki, przekazywana z rak jednego dodrugiego pokolenia. Uklak! chana pani Dominikowa, gdzie pani Skorczycow^? Niech ży-iena stopniach prezbiterium, splótł dłonie, opar; o balustradę, sto lat. Chyba nie chora? Od świąt do nas nie zaszła. Coty,pochylił głowę. Rodzice jednego tylko spodziewali sięod nieSzloma? Skoczyła do mażą. Dziesięć deka? Co to jestgo: postępów w nauce. Ale wiedział,pragnęli,aby poszedł dziesięć deka dla takiego kawalera? Szlomazatrzymałnóżna księdza. Na początku, w pierwszych miesiącach, wpierww powietrzu, patrzył bezradnie na żonę. Kraj ćwierćkilo. sz\-m jeszcze roku gimnazjum sam wierzył, że tak właśnie się Panikupcowo powiedział Stefan kiedy. sianie. Szukał w ss'. Ae głosu powołania. Klęczącprzed łóżkiem Co kawaler, młody pan Kulczybanie ma pieniędzy? Przy wieczornej modlitwie wsłuchiwałsię, czy głos nim nie A kto mówi o pieniądzach? Kto chce pieniądze? Ja chcę? Panitargnie, czy nie przeszyje go strzałarozpalonanakazu. DręDuminlkowa przyjdzie i zapłaci. Ja mogę poczekać. Poco maczylo go poczucie winy, że nie pragnie tego, czego spodziewaStefan wracać po więcej? Tak jak braciszek, pan Konstantyliby siq od niego rodzice. Obwiniał się o nieumiejętność sk--'- z Banku Handlowego. Trzy razy wracał po chałwę z drogi,pienia, bo wierzył, że tylko w tym ściszeniu głębokim usłyszeć Raz kupił kilo i zjadł, drugiraz kupił kiloi aż od Niedrzwicymożnawołanie własne, które jest echem głosu i na głosodpowrócił. Tojuż cale trzykilo zapakowałam- I dowiózł. Podu-wiedzie, Nie mam powołaniamartwił się. Albo jeszczedo szeczsk pięć deko też dołóż' huknęła na męża. Nie za-mnie nieprzyszło. A kiedy zwierzał się Paulinie, mówiła: pisuj. To ode mnie prezent dla Stefana. Co mnego ci przeznaczone. Bóg różnieludźmi kieruje. '/- Vvyehodził ze sklepu odurzony zapachamimydła i korzeni,ślę; ty się szykujna uniwersytet, do Krakowa, może do V,'arżegnany głośnoprzezGoldbergów:szawy. I czuł, że była zadowolona, że nie pragnęładla nles;o Dużo sił izdrowia! Dużozdrowia dla pani Skorczyco- ''kapłaństwa tak jak rodzice. Już w czasie pierwszych w^. -.acji. w mieście, kiedy to odkrył obecność Tereski, bo chociaż byłaod dawna, dopiero późnej wiosny ukazała mu się, zakwitła pogodził się, uspokoił: nie mam powołania. Zmuszać się? Nieuczciwie. Myślał; Pseudonim. Jaki jasobie obiorę pseudonim? Co tam trzebamówić? Aha. "Pozdrowienie i braterstwo tobie. " To czyje to słowa? Piotra Ściegiennego? Nie. Sciegi? :iny pytał: "Czy wszystko na świecie jest dobrei takie,jak byćpowinno? " Zostać takim księdzem jak ten Piotr! Takim księdzem, robić dalej to, co on zaczął. Ale co zaczął? Paweł dami jegoksiążki, obiecał. Franciszekmówił, dziadek znał lasy,chodził ze Ściegiennym, był borowym, leśnikiem. Leśnik! Poderwał się z klęczek, przeżegnał szybko,wybiegł niemal zkościoła. "Leśnik"cieszył się "Leśnik". Mam pseudonim. Mój własny. Szedł teraz szerokimchodnikiem Krakowskiego Przedmieścia w zachodnią stronę miasta, gdzie blisko Ogrodu Saskiego była kamienica, wktórej odbyć się miało zebranie. Szedłowinięty tajemnicą pseudonimu i jakby po ścieżkachleśnych corazbardziej w głąblasu odchodząc, a coraz mniejświadomy miasta,mijających go przechodniów. Przystanąłnagle przy Płacu Litewskim. Ktoś go wołał. Odwrócił się. Przed nimspiczasta ciemnoblond bródka, policzki wystające;ak jabłka papierówki, nos odzimna w czerwonych żyłkach, daszek czapki zsunięty na czoło, podniesiony kołnierzburki. Kostuś! Co ty tu robisz? ' Brat starszy o latczternaście,Konstanty Kulczyba, od dawna magazynier w Banku Handlowym, wziąłStefana podrękę. Wołam i wołammówił zadyszany nic nie słyszysz. Gdzieidziesz? Do Saskiego Ogrodu. Poco? No, po co? Po co? Poco chodzisię do Saskiego Ogrodu? Kostuś zmrużył jedno oko, drugie ciemne, małe śmiałosię, aw kącikach ust uśmieszek jak uPauliny. Ładna? Stefan poczuł piekący żarw policzkach. Wiedział, żeKostuś ma przyjaciółkę i nie żeni się. Wszyscy wiedzą, ale niktnie mówi głośno. Niczegosobie. Ale nie mów Paulinie, dobrze? Kostuś roześmiał się. Przycisnął ramię brata. Nic nie powiem. A gdziebyłeś? Nie w banku? 9S JA Daleko. Aż za Lubartowską, aż pod kirkutem. A po co tam? Coś sięmoże szykuje, nie chcę jeszcze mówić, ale trafiasiędzierżawa, może i Paulina. Ahapowiedział, myślał: On chyba zarazprzejdzie nadrugą stronę i pójdzie na Szopena i potem na Namiestnikowską. No to co? pochylił się do Stefana. Ładna? Mhm. Ładniejsza niż Tereska? Przestałbyś, Kostuś, Ja tylko tak, nic nie miałem namyśli. Ale, poważnie,Stefan,to możebyć dobra rzecz. Co? A, ty nic nie słuchasz. Tadzierżawa. Pewnie. Ale ja nie wiem. A co ty wiesz? Powiedzieć Kostusiowi o zebraniumłodzieży? Zapytać? A może on wie, może on sam. Nie! Tajne. Kostuś nie zrozumiałby. Brat, a nie zrozumiałby. On tylko: Okazje. Zarobić,kupić, sprzedać. Już nie ziemiajak u rodziców, nie gospodarstwojak u Dominika:handel ziemią, zysk, okazje. I tamtasprawa: Sprawa, o której tylko szeptem. Ajednak jakaś ważna, bo ciągniesię, trwa. Słyszeliście? To mężatka, nie mógłsobie kogoś innego? Katarzyna Kulczybowa cierpiała,zasłaniała sobie uszy. Nic nie chcę słyszeć, nie chcę wiedzieć,dla mnie to nie istnieje. Nie plotkujcie, nie donoście. Dominik nie pytał. Tylko Paulina w zamkniętym pokoju, pochylonaku Kostusiowi, szeptała. Jej się zwierzał, do niejztym przychodził. No co powiedziałStefan co ja mogę wiedziećo interesach? Uczę się. Chcesz iść na księdza? , Nie wiem jeszcze. Ty wiesz. Nie chcesz. Przeszli już koło pomnikaUnii Lubelskiej. Na Placu Litewskim, gdzie przeszło dwa wieki temu obozowała litewskaszlachta duża, kopulastacerkiew. Dochodzili do kościołaewangelickiego. Stare lipyw alei prowadzącej do kościołastulone już były mgłą pierwszej zielem. To nie jesttaka prosta decyzja. Trzebamieć powołanie. I różni sąksięża. Był na przykład jeden,Ściegienny. Słyszałeś o nim? 97 ^ Cień księdza Piotra ^. Tak. Ten, co umarł u Bonifratrów, Nasza mamunia ściszył głos ma tam coś jeszcze. ale lepiej o tym cicho. Co ma? szepnął. Nie wiem. Będziesz wdomu, popytaj. Tylko nie przyojcu. Dawnow domu nie byłeś. Pojadęna wakacje. Noi co ty o nim wiesz? O księdzu? Później kiedyś,zostaw teraz,nie mieszajsięw to. Chodź, pójdziemy na ciastka do Rutkowskiego. Kiedy no nie mogę. Taki mi przyszedł apetyt. Chcesz chałwy? A masz? Dawaj! Skąd masz? Kupiłem u Goldberga. Ty wiesz Kostuś przełknął kawałek chałwy, pokiwałgłową:dobra ty wiesz, Goldberg kupił kamienicę za Krakowską Bramą. Coty powiesz? Na Olejnej, dawną kamienicę Mincarską. Tam wszystkie kamienice żydowskie. A co ty, handlujesz z nimi? Pewnie. Z Żydami, popami, pośredniczę. No to js jużidę. A niechcesz na ciastka, to masz! Sięgnął dokieszeni,wyjął pięciorublówkę,wsunął Stefanowi doręki. Fundnijjej ciastka i wodęz sokiem malinowym. Roześmiałsię. Uścisnęli sobie ręce. Kostuś odwrócił się, przebiegł nadrugą stronę Krakowskiego. Długiebuty trzaskałyo kamieniejezdni. Stefan patrzył: Kostuś szeroki w barach, krzepki,okrąglejący, dostały. Bliskiter-au miastu, miastem ogarnięty,uwijający się, ostro penetrujący, jak wiatr na Świętoduskiej: po wierzchu. Myśli teraz o nowychtransakcjach, pośrednictwie,procentach,oblicza. Terazpójdzie do Pauliny, zostawiłtam konie, będą mówili o wszystkim, bo Dominika nie maw domu, pojechał sprzedawać lasy. Tylko on samzaplątanyw tajne. "Nie mieszaj się w to. " Wieczór łagodniał, ociepliłosię, coraz więcej ludzi. Mignęły mu znajome twarze, udawał,że nie widzi. żeby mnie teraz nikt nie zaczepił, nie pytał. O, już kamienicaRudnego. Znał ją: najwyższa na Krakowskim Przedmieściu. Minął ją. Zarazblisko żelazna brama parku. Park ten wydawał się niezmierzony. Szedł główną aleją. Na zegarze słonecznymbyło już po wpół do szóstej. Parkzałożony w początkach ubiegłego stulecia był falisty,rozległy,odnieforemnychplacykówrozbiegały się małe alejkii tamStefan przychodził często. sam, wyszukiwał samotną ławkę,czytał. Zawrócił w głębiod bramyparkowej i tuż przy murze oddzielającym ogródod Alej Racławickichniewielki pom. nik. Podobno było to dla upamiętnienia zarazy jeszcze w XVII-wieku, ale Paulina mówiła mu, że stałatam szubienica. Wzdrygnął się, zawrócił znów do głównej alei-Ale byłotamzbyt wiele ludzi. To już pójdę myślał już czas-Wyszedłzparku. Ostrożnie, oglądającsię doszedł do kamienicy Ciemnawy łuk bramy. Brukowane małe podwórkootoczoneztrzech stronmurami kamienicy. Na wprostparterowy drewniany domek dozorcy, długiezabudowania wozowni i stajni. Ogarnęło go nagle zwątpienie:po co ja tu? Po co wtym- mieście? Dlaczego w gimnazjum? Trzy ściany kamienicynapierałyna niego, szklany ich wzrok przytłaczał. Czułsięjak przychwycony w studni, za chwilę niezłapie oddechu. Wieś, za którą dotąd tęsknił mało,o której myśleć nie miałczasu, wydala mu się upragniona. Tam nikt nie ograniczał" przestrzeni, lasy ścieliły się bez granic, możnabyłoiść kilometramii nie spotkać nikogo. To wrócićna wieś, zostać tam tak jak ojciec, jak najstarszy brat Jaś, jak Bronek? Niel Ja się po prostu boję. Bojęsiętu wejść, bo wiem, że jak raz zacznę, tojuż nie będzieodwrotu. I boję się nowych ludzi. Boję się wejść. A jeżelito za wcześnie, jeśli nikogojeszcze nie ma? Stefan! Za nim stałPaweł. Wrozpiętym palcie, chudy i wysoki,bez czapki. Nie był sam. Dziewczyna, która stała przy nim,sięgała mu głową do ramienia i wydawałasię bardzo wiotka. Była w wiosennym krótkimpłaszczu i plisowanej szkolnejspódniczce. Uśmiechnęła siędo Stefana długimiczarnymioczami. Było to spojrzenie, którezłagodziło jego lęk i jakbyustawiło wszystko w innych proporcjach. Świat stał się bardziej po prostu wiosennym wieczornym spotkaniem. To jest Marynka powiedział Pawełmoja narzeczona. Podała mu rękę. Pomyślał: Jest wwieku Tereski. Uściskręki byłszybki,chłodny, spojrzenie teraz penetrujące, jakbygo chciała odczytać. Przez boczne drzwi weszli do korytarzai na klatkę schodową. Było ciemnawo, pachniało wilgocią. Nadrzwiach tabliczka mosiężna, ledwo widoczne w półmroku litery: Tymoteusz Żuk, adwokat. Paweł uderzył kołatką wdrzwi. Otworzyła kobieta. Trzymała w ręku lampę. Cofnęłasięustępując im miejsca. Chodźcie, chodźcie,kochani. A kto tenmłody człowiek? On jest ze mną, Stefan. Pseudonim "Leśnik" powiedział Stefan zdziwiony, 99. że Paweł nie powiedział o sobie "Bystry" ani też nie użyłhasła: "Pozdrowienie i braterstwo tobie". To bardzo, bardzo piękne. powiedziała kobieta. Wymawiała ksżdą głoskę ostrożnie, jakby był to kruchybibelocik z porcelany. Takiej ostrożności, takiej aksamitnejmiękkości głosu nigdy jeszcze nie słyszał. W świetle padającymz lampyzobaczył jej głowę. Niskie czoło i czarne brwi,grube iuniesione jak skrzydła. Czarnyciężkiwarkocz upiętynaokoło głowy. Dopiero w pokoju, wpełnym świetlelampy,widząc ją poruszającą się wśródzebranych zorientował się,że nie jest to młoda dziewczyna. Czarna suknia opinała jejmocne ramiona i wydatnybiust i spadała miękkimi fałdamina szerokiebiodra. Na szyi miałasznur drobnych pereł i złoty łańcuszek, z którego aż na piersi zwieszał się mały zegarek w kopercie wysadzanej klejnocikami. Podeszła do długiego stołu pod oknami zasłoniętymi grubą firanką. Stała tamlampa, a natrzechkrzesłach siedzący mężczyźni porozumiewalisię szeptem. Kiedypodeszła do stołu, powstali, Jest już "Bystry" powiedziała. To możebędziemyzaczynać? Niech panowie siadają. Na krzesłach ustawionych przed stołem, na rozłożonychnapodłodze poduszkach siedziało już kilkanaście osób. Marynka usiadła na podsuniętym jej krześle, Stefan na poduszcena podłodze. Wśród zebranychrozpoznał kilkuuczniówz gimnazjum lubelskiego. Nie było jednak nikogo zje^3 asy. Paweł przy stole ściskał ręce trzech siedzących tam mężczyzn. Z sąsiedniego pokoju zegar wybił godzinę szóstą. Wszyscy więc myślał Stefanbyli tu już przed czasem. Jaostatni. Pozdrowieniei braterstwo wam wszystkim powiedziałPaweł. Mamy dziś zaszczyt gościć usiebie trzech wybitnych Polaków. "Gustaw" wskazał ręką nasz gość z Warszawy. Może kolega zechciałbyteraz,przedprogramem artystycznym, powiedzieć kilka słów. Młodyczłowiek w okularach podniósł się z krzesła. Oparłdłonie o blat stołu. Cienie lampy padały na jego okrągłatwarz, na kosmyk włosów na czole. Był krępy, niemal otyły,promieniowała z niego zdeterminowana pewność siebie. Oparty rękami o stół pochylił się ku zebranym. Powiedział niskim, przejmującym głosem: Witam was wszystkich jako bractwo koleżeńskie i takieprzywożę wam przesłanie: Koledzy, koleżanki, nie jesteściesami. Tacy jak wy są wszędzie, zbierająsię w różnych stronach, bo my ściszył głos do przeszywającego szeptu, od 100 fct6rego dreszcz poszedł po zebranychmy, naród polski,jesteśmy całością. Nie tylko kulturalną, ale i polityczną. Kordony graniczne uniósłgłos i rozpostartą dłonią uderzyło stół nie istnieją! Cełem waszym jestkształcenie się wrzeczach narodowych. Jest wyrobienie się na wolnych obywateli wolnego narodu. Po powstaniu, tragicznym powstaniu1863 roku naród nasz popadł w apatię. Walczymy z tym uczuciem beznadziejności. Dwanaście lat temu w waszym pięknym, starymmieście o tradycjachPolski Jagiellońskiej zakończył życie bohater narodowy, twórca nowych społecznychidei, zesłany za swoją akcję powstańczą na dwadzieścia pięćlat katorgi sybirskiej. Po latachwrócił naswoją ziemię, abytu życie zakończyć. Mówię, jak się domyślacie zapewne, oksiędzuPiotrze Ściegiennym. Zbyt był samotny, na nie przygotowany grunt padałyjego słowa, nie miał współpracowników, którzy pomogliby muw opracowaniu jego idei. Zachowajcie jego idee i uczcie się nabłędach. Uczcie nie tylkosamych siebie,ale idźcie między lud wiejski. Bo przyjdzie kiedyś dzień i trzeba będzie powstać. A bez pomocyi udziału naszego ludunic nieosiągniemy. Siła jest w ludzie. W pokoju tylko przyśpieszone oddechy, poprzez drzwi nieśmiałe tykanie zegara. Stefan drżał,ściskał ręce, bal się spojrzeć na innych, aby nie dostrzegli jego wzruszenia. "Gustaw"skończył, skłonił się,usiadł, wycierałchustką spocone czoło. Pani Franciszko szepnął Paweł do siedzącej przy stole kobiety kto teraz? Kolega "Seweryn", ale może przygasło lampę i zapalimyświece. Paweł przykręcił knot lampy. Na stole tylko jednagrubaświeca w żelaznymlichtarzu. Kolega "Seweryn" jest artystą dramatycznym. Odtworzydla nas dziś fragmenttrzeciej części "Dziadów" Adama Mickiewicza. "Seweryn" podniósł się. Był wysoki, starszy, około czterdziestki, łysawy, wypukłe błyszczące czoło, wydatny nos, mięsiste wargi. Była to twarz mocna,skupiona i w tej chwili,przedrozpoczęciem deklamacji, ponura, Przymknął oczy, dłonie oparł o stół. Ktoś kaszlnął,ktoś poprawiłsię na krześle- "Seweryn" przeczekał te szmeryi dopiero w ciszy zupełnej, nie tkniętej głośniejszymoddechem,podobnej głębokiej ciszy śnieguo zmierzchu, w ciszytegopokoju skupioneji oczekującej, gdzie tylko widoczne i bezgłośne biło płomienne serce niespokojnej świecy, rozpocząłżarliwym, drżącym szeptem modlitwę księdza Piotra w wię101. ziennej celi wileńskiego klasztoru księży bazylianów. Stefanwpatrzył się w deklamującego, złożył ręce, wydawało mu się,że jest w kościele. Ale nagle "Seweryn" podniósł głowę,wyciągnął ramiona, otworzył oczyi wpatrzony w drgający nasuficie cień świecy rozmodlił się przejmującym szeptem: Ach,Panie! to nasze dzieci, Tamna północ Panie,Panie. Takiżto los ich "wygnanie! I dasz ich wszystkich wygubićza młodu, Ipokolenienasze zatracisz do końca? Stefan nie patrzył już namówiącego, głowę oparł na rozpostartych dłoniach. Słuchał całym sobą. I naglepoczuł, żegłośno wypowiadane słowa zaczynają go w przedziwny sposób łączyć z obecnymi w pokoju ludźmi. Jeszcze do niedawna,jeszcze zaledwie godzinę temu wydawali mu się obcy zupełnie. Wahał się nawet, czy wziąć udział w zebraniu. A terazbliskość,którą zaczął odczuwać, nie była wnim, ale jakbypomiędzy nim a innymi, bo kiedyuniósł oczy, napotkał szukającew półmroku spojrzenia innych, wychodzące naprzeciw,przyjacielskie, otwarte. Auczeń ze szkoły handlowej, którysiedział obok niego na podłodze, wyciągnąłrękę i uścisnął mudłoń, aStefanradośnie na ten uścisk odpowiedział. On, zawsze taki nieśmiały, nie dowierzający, skryty,zapragnął bliskiego kontaktu,dotknięcia ręki, jakby w tej chwili właśniepozdrowienie "braterstwo tobie" nabrało realnego znaczenia. Uczucia podobne nawiedzały go czasem, ale tylko w gromadzie rodzinnej. Było to w chwilach choroby najbliższych,śmierci czy pogrzebu, kiedy wspólne odczucie tragizmu łagodziłoból, kiedy można było płakać razem w rozumiejącychramionach życzliwych ludzi. Byłyto uczucia podobne douniesienia religijnego, którego doświadczał przed przystąpieniem do komunii, kiedyw skrytości własnego serca starał sięzbliżyć do tajemnicy Boga. Wydawało mu się, gdy słuchałwidzenia księdza Piotra, że jest w kościele, ale że kościół tennie ma ścian, rozpościera się w nieskończoność, iże na miejscu ołtarza stoi próchniejący krzyż, ten sam krzyż, do którego zaprowadził go Franciszek, krzyż na usypisku, na mogile powstańczej w lesie. "Seweryn"umilkł. Wyczerpany oddychał szybko, wycierałtwarz chustką. Znieruchomiał. Drgnął nagle. Westchnął jakwyrwany z głębokiego snu. Porwał się, pochyliłkuprzodowi,wyrzucił ramiona, a wskazujący palec jegorękizdawał się 102 Sięgać cienichwiejnie osuwających się z sufitu ażdomrocznego kąta pokoju. "Któżten mąż? '" zawołał. , Zadrżeli. Głowy odwróciły się,spojrzenia pobiegły za rękąaktora. Ale nikt już nie widział "Seweryna", tylkoolbrzymiejący cień od podłogi do sufitu,załamujący się na suficie, i tylkoton głosu aktora, do poprzedniego głosu niepodobny, jaktwór osobny, jak snop światła wskazujący drogę, objawiał: To namiestnikna ziemskim padole. Znalem go, był dzieckiem, znałem,Jak urósł duszą i ciałem! Stefanzwiązanyniewidzialnymi nićmi zludźminaokołosiebie, umocniony, połączony wiarą w zjawisko, zaczynał widzieć cień. Było to widzenie w/ innym wymiarze, jakby cieńprzywołany zbiorowymwyczuciem przyszłości narodził się znich tu obecnych,jakby na chwilę pozwolił im się dostrzec,a słowapoety były tylkosnopem światła, które umożliwiłoim odczytanie cienia. "Seweryn" uniósł obaramiona, szerokorozstawione palcedłoni, głowa uniesiona w górę, jakby tam widziałproroczesłowa: Nad ludy i nad króle podniesiony; Na trzech stoikoronach, a sam bez korony. Stefan zaciskał pięści,mrużyłoczy, wpatrywał się w cień,słowa zapadały w niego, alejakby na tle słów innych, bo zamiast postaci męża w kącie pokojuwidział ogromną, udręczonągłowędrewnianego świątka wprzydrożnej kapliczce i słyszał: "Myśmysię z twoim tatusiom tu zjeżdżali z jednymleśnikiem. naboje żeśmy przewozili. dla powstańców, co się polasach kryli pod Chruśliną koło Urzędowa. Siodła tośmy braliz Zaklikowa. a tu już, widzisz, polana. zarosła. To ktotu pochowany, Franciszku? Tupowstańcy. Trzeba by tenkrzyż naprawić, bo próchnieje u spodu. Po co? Poco? " "Seweryn" znów zamilkł. Słychać było,jak głośno wciągapowietrze. Słuchacze zastygli w oczekiwaniu na końcowe słowa, którebyły w nich, a które on wypowie. Przejmującym,wzruszonym szeptem objawiał imprzyszłość: "Slawal Siawal Sławal 103. Opuścił głowę. Usiadł, ciężko kryjąc twarz w dłoniach. Ciche, szybkieoklaski. I cisza. Kobieta w czarnej sukni podeszła do aktora. Położyła mu rękę na ramieniu, szeptała. "Seweryn" podniósł głowę, uśmiechnął się, w jego zmęczonej twarzyrysy złagodniały, duże nieco wyłupiaste oczy lśniły wilgocią. Stefanowiwydał sięw tej chwili piękny i bliski. Pawełpodkręciłknot lampy. Zebrani odnajdywali się w świetle. W Stefanie był spokój, jakby otwarła sięw nim głębia i jakby pochylonynad nią jak nad wielką, jasną wodą zobaczyłnagle odbicie własnej twarzy. Nie może to być myślał żebym ja się tymtak przejął. Niemoże to być,tak mnienic nigdy jeszcze niewzięło. Niemoże to być powtarzałsobie i końcami palców, ukradkiem,wstydliwie wytarłzabłąkaną łzę w kącikuoka. Wielkie rzeczy Poderwał się. To już? Już wpół do czwartej? Nastawiłbudzik na wpół do czwartej, ale przecieżdopiero przed chwiląsię położył. Jeszcze słyszał poleceniaDominika: Mamunisię kłaniaj, ręce ucałuj, ojcunisko się ode mniepokłoń, prośtu, do nas, do Lublina, wino porzeczkowe zapakowałem wsiano, włóż do kuferka, nie zbij tylko butelki. A Paulinadodawała z boku: Może cię obudzić? Jai tak do dnia wstaję. Zaśpiszjeszcze,a omnibus nie czeka. O piątej rano ruszająsprzed poczty na Krakowskim. Przyjdź rano napić się mleka. Na to oponował. Nie,nie, nie potrzeba. W pok-sjuciemno, wyskoczył z łóżka,otworzył okno, pchnąłokiennicą. Szaro. Przedświt. Prędko zapalił lampkę, sprawdziłgodzinę nabudziku. Z daleka zaczynały jużpiać koguty i zaraz odezwałsię kogut z zagrody Skorczyców. Na krześle, przygotowany na tę podróż do domu, na pierwsze wakacje bo w zeszłym roku nie pojechał, zaciąłsię,przysiedział fałdów, obkuwał z korepetytorem Gierasimiukiem isam na własnąrękę przygotowany na wyjazd wisiał granatowy szkolny mundurek. Szyty na miarę z najlepszej wełny, którą Paulinakupiła u Zyngrowej na Świętoduskiej, dopasowany, wcięty, ze złotymi guzikami, z wysokimkołnierzykiem, spod którego rąbek białego kołnierzyka, mundur ten stał sięStefanalegitymacją, oficjalnym dowodem je104 '^Igo przynależności do państwowegolubelskiego gimnazjum. Jechał do domu triumfalnie. Otrzymałnie tylko promocję do illasy piątej, alei nagrodęza celujące wyniki. Nagrodę tę,"frezjePuszkina oprawione w czerwone płótno ze złoconymibrzegami, włożył już był do kuferka. Zaczęłago ogarniaćogromna fala radości. Chciał biec przed siebie,krzyczeć, śpiewać. Mył się pogwizdując, nacierał ręcznikiem, gimnastykował. Włożył na siebie mundurek, wcisnął na głowę czapkęsztywną, z lampasem i wystającym daszkiem, przejrzał sięwdługim lustrze w szafie. Wyobraziłsobie ojca- Dumę ojca, kiedy będzie gopokazywał krewnym i sąsiadom. Chwyciłkuferek, zdmuchnął lampę. W sieni ciemno,pchnął drzwi naulicę: chłodno jeszcze, pusto,ale już niebo zabarwione delikatnym różowym blaskiem. Wbramiestała Paulina:długaspódnica, na niej fartuch, chodaki nabosych nogach, chustkanarzucona na kaftanik, włosy jeszczez nocy nie uczesane. Po coś wstawała? Jai tak wstaję, Janowej trzeba pomóc. Chodź, zjesz coś. Napijesz się mleka. Spóźnięsię. Dopiero czwarta, oni przed piątą nie ruszą. A stąd maszskok na Krakowskie. Niedobrze, żebyś tak o pustym żołądkujechał. Niechętnie,opierając się wszedł za nią na podwórze. Usiedli na ławce przed domem. Jadł chleb, popijał mlekiem, alebardziejp. by jej nie robić przykrości, bo chciał już leciećprzed siebie, już jechać, jużwydostać się z miasta. Coś dużo wychodziłeś ostatnio? Przyglądała mu sięzatroskana. Nie odpowiadał,popijał mleko, patrzyłna kasztanna środku podwórza: gałęzie jak dwie rozpostarte dłonie, sytna zieloność listowia, myślał: Jak ten kasztan urósł, dopieroteraz zauważyłem. Pannę masz jakąś? szepnęła. Albo może. Bo jaciebie widziałam. Gdzieś mniewidziała? Spojrzeli na siebie, spotkali się oczami. Twarz jej pociągła,zarys brody ostry, nos mocny jak dziób dzikiegoptaka. Myślał: jaka podobna do ojca. Wystające kości policzkowe, naktórychpopękane czerwone żyłki od mrozu i wiatru, wysokie czoło, na którym linie poziome od unoszenia w gniewnymzdziwieniu brwi, usta szerokie,harde, skore do popędliwychsłów,rzadko kiedy rozchylonepełnym uśmiechem, zawsze nawpół, jakby się podśmiewała, drwiła trochę z siebie samej,ze spraw toczących się wokoło niej. 105. Na Lipowej, na Krakowskim. Kiedy? A bo to raz! Zawsze z tym wysokim chłopakiem. Chudeto takie, mizerne. Kaź poszłam zawami Lipową aż do OgroduSaskiego. Takżeście mówili, że całyświat mógłby się walić,a wy nic. Czekaj, nie przerywaj. Szłam za wami, bo chciałam siętemu chłopakowi przyjrzeć. Myślałamsobie,to będzie ten Paweł Kalicki. Płaszczyk to miał okryjbida, rękawy już krótkie. Poszliście do Saskiego Ogrodui w tę alejkęw bok pod murem aż do szubienicznego pomnika. Schowałamsię tam w drzewach, awyście usiedli naławce. Zagadani tacy, świata Bożegonie widzieliście. Patrzyłam, na tego chłopaczynę. Ale to mizerne, jakby dwa dni nie jadł. Jużchciałampodejść, powiedzieć, żeby przyszedł na obiad. Dawał ci jakieśksiążki. Co onci za książki dawał, Stefan? Szpiegujesz mnie. Słuchaj, japrzed rodzicami za ciebieodpowiadam. Coci dawał? Mnienie powiesz? Mnie nie"tfasz? A powiedziałam co o Teresce? Jeszcze cię wybroniłam przed Dominikiem. A ty dobrze wiesz, że nie onajedna winna. Tu nie ma żadnej winy. Jakby siętatuś dowiedział. Ale ja na ciebie nie powiem. A ty do mnie niemaszzaufania. Do czego on ciebiewciąga? Coci dawał? Książki. To ja widziałam, że książki, ale jakie? Wiersze. Nie kłam. Prawdę mówię. Wiersze. Jakie? Ciekawość cię dopiekła zaprowadzi, Paulina. Kiedyści powiem. Muszę iść, spóźnię się. O czwartejrano mamciwiersze deklamować! Oszalałaś! Boże drogi, Boże drogi, żebyś ty się w coś nie wpakował! I mywszyscyz tobą. Uspokój się,co ci też do głowy przychodzi. Ja się przeztowszystko spóźnię. Pocałował ją w policzek, podniósł kuferek, ruszył w kierunku bramy, ale ona jużzarzuciła chustkę na głowę, poprawiłachadaki, obejrzała się, czy aby Janowa nie idzie do rannegoudoju. Dogoniłago. Kawalątko z tobą podejdę. No i co tenwiersz? Cotozawiersz? Kiedy, no, niewiele pamiętam. 106 Ijl' Ale mniej więcej o co tam chodzi? Hi. To jest utwór dramatyczy nowego poety z Krakowa. Toco on pisze? Ulicabyła pusta, tylko po drugiej stronieszła kobieta dźwi^gając bańkę z mlekiem. Od łąk dalej, nad Bystrzycą podno', Siły sięmgły, a przed nimi niebo zaczynało mocniej różowieć. Stefan pochylił się do Pauliny, mówił przyciszonymszeptem: Duch się w każdym poniewiera,żeczasami dech zapiera,tak by gdzieś hetgnało, gnało,tsh by się nam serce śmiałodo ogromnych, wielkich rzeczy,a tupospolitośćskrzeczy. Zatrzymalisię na rogu Lipowej. Patrzyła na niego zawiedziona. To wszystko? Tyle tylko pamiętam. A coto za wielkie rzeczy? Jak wrócę, będziemy mówić. Jedź z Bogiem powiedziała. Pocałowała goraz jeszczei patrzyła, jak pobiegł przed siebie. Wracała wolno, myślała: Dla mnieza późno. Ale on dojdzie do tych wielkich rzeczy. I nagleprzestraszyła się: Boże, żebym ja czego nie wypowiedziała w zią godzinę! Do jakich rzeczy madojść? Doczegojago pcham? Gdyby nie przyjechał do szkoły, nie poznałbysię zKalickim, siedziałbysobie na wsi, przejął po ojcu gospodarstwo, ożeniłbysię bogato. Z kim? ZHanką? Dlaczegonie? A teraz Bóg jeden wie, do czegogo ta znajomość z Kalickim doprowadzi! ChrystePanie! Przystanęła nagle. 'Przecież ojciec tego Kalickiego to uciekł za granicę. To naniego, ludzie mówili, był wyrok. Kto to mówił? Gdzie ja tosłyszałam? Trzeba się spytać Kostusia. Postanowiła sobie, żemusi w towglądnąć, musisię tym zająć- I pełna nowej energii zaczęła biecw stronę domu. A Stefan nie czując ciężarukuferka dobiegał jużdo Krakowskiego Przedmieścia, gdzieprzy poczcieczekał konny omnibus z zasuniętymi w oknachfirankami. Słowa poety wypełniały go, wydawały się do niegotylko skierowane, wydobywałynajskrytsze, najbardziejwłasne' jego pragnienia; ". wielkie skrzydła porozwijać, lecieć,a nie dać się mijać" marzył. A w marzeniach tych łączyłysię nagroda ipromocja, praceKoła Młodzieży i czekające naniego wakacje. 107. Omnibus ruszył. Miastojeszcze spało, na pustych, cichychulicach tylko turkot kół pojazdu, klaskanie kopyt czwórkikoni. Wzdłuż budzących siękamienic czasem mignęła chustkai spódnica kobiety dźwigającej blaszaną bańkę z mlekiem. Skrócili na południe, na trakt, co prowadziłprzez Bystrzycę,koło Majdanka na Zemborzyce i Niedrzwicę. Za niminadwzgórzem zamkowym z wolna niebo czerwieniało zapowiedziąsłońca, Stefan siedział wciśnięty pomiędzy barczystego, wąsatego mężczyznę w długich butach i spodniach w prążki,w kaftanie na koszuli zapiętej pod szyją i w kapeluszu z szerokim rondem, a panią pa lewej, ubraną mimo letniej poryw krótką czarną salopkę, spod której u szyi widać było zawiązaną na kokardę białą bluzkę. Naszczupłym nosie miałabinokle, a na głowie czarny płaski kapelusz odkrywającyz tyłu maty, czupurnykok. Na kolanachtrzymała plecionykoszyk okryty kraciastą serwetką, czarną torebkę, parasoli grubą książkę do nabożeństwa. w/ chwili gdy omnibus ruszył, towarzysz Stefana z prawejstrony, widocznie gospodarz z okolic Kraśnika, idama w okularach zlewej przeżegnali się: gospodarz uroczyście i szeroko,pani z westchnieniem i zmrużeniem oczu, spojrzała przy tymnaStefana, a widzącżei on kreśli znakkrzyża na piersiach,pochyliła głowę, uśmiechnęła się iotworzyłaksiążkę do nabożeństwa, z której zaczęła się modlić poruszając wargami. Mężczyzna wcisnął kapelusz na oczy, oparł głowę o ścianę omnibusu i natychmiast zasnął. Z nie domkniętychust, nad którymi zwisałypoplamione tytoniem wąsy, wydobywało się niegłośne, ale systematyczne chrapanie. Od pani pachniało trochę lawendą,a trochę zapasami z koszykasuszoną kiełbasą i jajkami na twardo, od mężczyznyzalatywało machorkąi przepoconym kaftanem. Stefan rozejrzał się po omnibusie. Na dwóch ławkach wzdłuż powozu i na jednejw tyle poprzecznej siedzieli pasażerowie. Wprzejściu stały koszyki,tłumoki ikuferki. Trzy siedzące przy sobie wieśniaczki w perkalowych chusteczkach ciasno związanych pod brodą trzymałykurczowo na kolanachkoszyki i milcząco patrzyły przezrozsunięte firanki pojazdunauciekające miasto. Bliżej Stefana tęgi oficjalista w surducie i meloniku na głowietrzymałmiędzy nogami laskę zakończoną kościaną gałką. Na tylnymsiedzeniu trzech starozakonnych wchałatach. Rozmawiali pożydowsku przyciszonymi głosami i pochylali się do siebie. Najstarszy z długą białą brodą, w okrągłym kapeluszu, widocznierabin, tłumaczył coś dwom młodszym Żydom w jarmułkach, z długimi opadającymina szyję pejsami. Siedziała 108 też kobieta z dzieckiem na rękach, kołysała je i spo;;dLiła w głąb dziecięcego tłumoczkaz czujnymniepokojem. ' o\;'5gtym od Stefana krańcu omnibusu siedział młody chłopak ,w którym rozpoznał kolegę z pierwszego zebrania Kota 3odzieży na Krakowskim Przedmieściu. Stefan uśmiechnął się do niego rozpoznająco. Chłopiec nieznacznie skinąŁ głową,^ale z jakby zakłopotanymzdziwieniem zdawał się oceniaćSnundurszkolny Stefana. Zdawał się pytać; Czy ci czasem nieza gorąco? "To ten zeszkoły handlowej myślał Stefan z prywatnej szkoły, nie z gimnazjum. Pewnie do gimnazjumsię niedostał. " Chłopiecprzeczesał palcami jasną,rozdzielonąpośrodku, głowy kędzierzawą czuprynęi zmrużył oko porozumiewawczo. Ubrany był schludnie, ale zpewną niedbałą elegancją, wkolorową koszulę zkrawatem ijasną płóciennąmarynarkę. Wyjechali już z miasta i po obu stronach drogiwidać było najpierw łąki, nad którymi unosiły się białawemgły, potem niskie pola buraczane, kartofliska, pola pszeniezłie, gdzie dojrzałe kłosy chyliły się poważnie ku ziemi, dalejzabudowania, gdzie już ludziekręcili się, zaprzęgali wozy,pastuch poganiający bydło na łące zatrzymał się, patrzyłza długim wagonem pędzonym czwórką koni. W przydrożnych,wilgotnych rowach rósł różowy tysięcznik,a na łąkachmigały plamy niebieskichdzwonków i kępy białegorumianku. Mijali małe bajorka i stawy w ramie trzcin, sitowia i tataraku, i wreszcie wjechali w ciągnące się poobu stronachściany lasów. Monotonna droga międzylasamiusypiała. Stefan przymknął oczy, przypomniał sobie niedawne pożegnanie z Pauliną. Ona jeszcze gotowa wyszukać Pawła,to do niej podobne. Sekretu przed nią utrzymać nie można. Ale myślał bez obawy, łagodnie, bo wiedział,że Paulina sekretunie wyda. Zresztą pocieszał się nic jejniepowiedziałem. Można jużteraz łatwo przeczytać "Wesele" Wyspiańskiego, drukowałygo w zeszłym roku w marcu krakowskie "Kłosy", a sztukęwystawiono w teatrze krakowskim. Ale słowa poety deklamowane tamtego wieczoru w ściszeniu, w przejęciu, którestwarzało krągwspólnoty, inne wydawały się niż te samesłowa wypowiedziane przedPaulina w wilgotnymprzeświciepustej ulicy. To dlatego byłazawiedziona,dlatego spytała: "Towszystko? " Chociaż Stefan był jeszcze na trzech innychzebraniach KolaMłodzieży, tamto pierwsze,kwietniowe, największe na nimwywarło wrażenie. Trzecim mówcą po"Gustawie" i"Sewerynie" był szczupły,drobny mężczyzna z wąsami koliscie opadającymi, ku kącikom, 1091. ust, w drucianych okularach. Przedstawiono gojako "Celsa",przyjeżdżającego z Krakowa i czynnego w Kołach Młodzieży. Wydał się Stefanowi niespokojny, jakby chory, w gorączce,głos miał tak przyciszony, że należało siedzieć bez rutthu 1 wstrzymywać oddech, aby ze słów jegonic nieuronić. Koleżanki, koledzy mówił narodził się wielki poeta. Słuchajcie! Posłuchajcie, jak on wałczy z powszedniością,przeciętnością,jak potępia ugodowość naszego starszego pokolenia. Słuchajcie: Tak się w każdym znascoś burzy,na taką się burzę zbiera,tak w nas ciska piorunami,dziwnymiwre postaciami: dawnym strojem, dawnym krojem,a ze sercem zawszeswojem. Najwięcej jednak ujęłoi przejęło Stefana,że dramat toczylsię w chacie wiejskiej, a przy słowach "chłop potęgą jest i basta' wzruszył się i do nowego poety całym sercem przekona'! W Niedrzwicy zajechali do przydrożnego postoju. Był toniewielki, parterowy domek zajazd dla podróżnych. Koniewprowadzonood podwórza, a pasażerowie wychodzili wolno 2 omnibusu. Stefan wyskoczył ipodał rękędamie w okularach i z kokiem, która siedziała obok niego. Dama ruszyłav/ kierunkuzajazdu, aleStefan stał przy omnibusie czekającna kolegę z KolaMłodzieży. Chłopiec wyrzucił najpierw swójkuferek, apotemsam wyskoczył zwagonu. To kolega już tu wysiada? zmartwiłsię Stefan. Ja tu w tychstronach mieszkam, w leśniczówce, niedaleko Piasków Luterskich. O,tamjuż bryczka na mnie czekaprzed zajazdem. Wyciągnął do Stefana rękę. JózekWielgosz. Chyba będziemy razem wracać, to niech kolega mizatrzymamiejsce przy sobie, O, dobrze, pewnie. Jabędę wracał trzydziestego sierpnia. A kolega? Trzydziestegosierpnia. Tak samo. A kolega skąd? Ja jestem Stefan Kułczyba. 2 Gór podKraśnikiem, rodzice tam mają gospodarstwo Kolega powiedział Józek spoglądając na mundurekStefana z lubelskiego gimnazjum. Wktórej klasie? Przeszedłem do piątej. Ja też, tylko w handlówce. Rozstalisię przed drzwiami zajazdu. Stefan stał jeszcze 110 chwilę i patrzył, jak Józek podbiegł do bryczki. BryczkabyłaH żółta, na resorach, ale już stara i wyglądałarozklekotana. '"'' Józek witał sięz woźnicą, potem rzucił kuferek do bryczki,'-usiadł obokfurmana na koźle i wziął od niego lejce. Zaprzę' żona wjednego konia bryczka przejechała obokStefana, i Józek wychylił sięjeszcze izawołał:Do zobaczenia! Stefan wszedł do zajazdu. Była to niska bielona izba pełna wirujących much, które poderwały sięze wszystkich zakamarków, spłoszone wejściem gości. Pod ścianą drewniany bufet, w poprzek izby kilka długich stołów przykrytych poplamionym. papierem. Stefan teraz dopieropoczuł się zmęczony. Język miał zaschnięty, w głowiemu szumiało. Rozglądałsięza mlekiem,ale nie śmiał pytać ani prosić. Pasażerowi0omnibusu pili chłodne piwo, które właściciel zajazduprzyniosi: zpiwnicy. Pani w okularach otworzyła butelkę z herbatą. Stefanpodszedł do bufetu. Wziął kufel piwa,który podała mu, bufetowa, i wypił szybko, a odświeżony wyszedł napodwórze, rozwinął przygotowaną przez Janową zakąskę, suchą kiełbasę, chleb i kawałbiałego sera. Jadł,rozglądał siępo podwórzu, poprawiał kołnierz mundurka,bozaczął gouwierać, iżałował teraz, kiedy zaczynało robić sięgorąco,żenie pojechał,tak jak Józek, wletniej bluzie i spodniach. Popodwórku sennie spacerowały kury wyszukując resztki obroku wokołoomnibusu. Woźnica zaprzęgałświeżą czwórkę koni, mocowałsię z popręgamii przeklinał. Stefan podszedł donie'g3. Podtrzymam, to łatwiej będzie podciągnąć. A dobrze, dobrze, niech tu podtrzyma, łatwiej docisnę ucieszył się woźnica i roześmiał się do Stefana twarzą szeroką, czerwoną, na której konopiaste wąsy jak u Franciszka, alewtedy jeszcze, gdy Stefan pamiętał go młodszym. Do domu? spytał. Na lato? Zerkał ciekawie na Stefanamundur. A gdzie do domu? Napodkraśnickie Góry. O! Zbiory dobre w tym roku? Nicegój, dzięki Bogu, ale susa. Woźnicaścisnąłkoniapopręgiem, dopiął. Przeciągnął się zadowolony, odsunął z czoła praską czapkę z daszkiem. Na spoconej, poradlonej szyikurz osiadł ciemnymi koleinami. Ajabłków tobędzie dość. Przypomnienie domowego sadu spłynęło na Stefana zapachem jabłek ciepłych jeszcze od słońca,co spadały na trawę, ciężkie, soczyste, smakiemcierpkich papierówek, zapachem. a drobnych, suchych brunatnych ulęgałek, granatowych śliw z i, iii. niebieskoszarym nalotem, z miąższem słodkim, lepkim koloru bursztynu. A śliwki? pytał. Dużo ich będzie? Będzie, będzie dość. Woźnica mrużył oczy siwepodszerokimi jasnymi brwiami, głową kiwał poważnie, ze znawstwem. Zatrzęsienie, ludziemówią, a i sam widzieć towidziałem, kołoKraśnika specjalnie, śliwek węgierek a rengłodów to będzie a będzie. Taką śliwkę zjeść teraz myślał, bomimo piwa gardłomiał suche, a wargi od kurzu iupału spierzchnięte takąśliwę chłodnąjeszcze, z rosą. Zobaczył wysoką śliwę wsadzierodziców,wdrapywali się tam z Bronkiem wczesną jesienią,kto wyżej, żebytrząść. I potem te śliwy w trawie pod drzewem i wyciągnięciesię,rozłożenie na trawie. Zmrużyłoczyprzedsłońcem iprzed tą mocą przypomnienia, co go wyrwałanagle w czas już nie istniejący, a tak wypukły, soczysty, dotykalny, jakby rzeczywistością nie był dziedziniec zajazdu,furman w ciężkich długich butach, omnibus zaprzęgnięty jużw nową czwórkę koni, gotowy do odjazdu, i podróżni wysuwający się z zajezdnej budy, ale to tylko, co stwarzał w sobiesam. Bedziem siadać powiedział woźnica. Stefan drgnąłjakby obudzony, wstrząsnął się. Myślał: Zasnąłem na stojąco? Nie, to tylko piwo. Wsunął się naswoje miejsce w omnibusie między damąw krótkiejsalopce a mężczyzną w szerokim kapeluszu. Ruszyli. Droga była płaska, monotonna, powietrze nabrzmiewające upałem, duchota ściśniętych w omnibusie pasażerów. Stefanraz po raz zapadał w odrętwienie. To wydawałomusię. żewspina się z Bronkiemnaśliwę, że ojciec woła ichdo domu, to znów wracały obrazy z zebrania Koła Młodzieżyi niezmiennie powtarzał się fragment wiersza: "Takby gdzieśhet gnało, gnało, tak by namsię serceśmiało do ogromnych,wielkich rzeczy. " Usypiał, osuwałsię w miękkość kołyszącą, odurzającą zapachem niby siana, a niby rozgrzanego wpołudnie sadu. Poprzezten bezwład senny, jak przez mgłę przebijające sięświatłagłosy. Wołano go:Stefan' Przyciągnięty głosamistanął w sadzie rodziców. A tu koledzy, i tacy, którychtwarze rozróżnił,i inni,których nie znał. Bronek chwyta goza rękę. Patrz! woła, a pokazuje mu śliwę widzisz? Stefan zdumiewa się, bo drzewo śliwywyrosło, wysmuklałojak maszt,a wysoko, tamgdzie nie majuż gałęzi, tylko nagiedrzewce, zawieszony wieniec. Zawodymyśli Stefan iroz 112 pala go pragnienie współzawodnictwa. Alewokół drzewa jużkrąg zawodników, czekają każdy swojej kolejki. Staje więcpoza kręgiem,przypatruje się. Pierwszy, który próbowałwspinaczki, już sięzsunął, zeskoczył. Pokazuje kolegom pokrwawione ręce. Nie zniechęceni pchają się inni. Nawet Bronek. Ale ion spada. To lepiej myśli Stefan, jakby wolał,. abybrat najmłodszy nie dosięgną! szczytu drzewa. Spostrzegłsię nagle, że został sam. Sam jeden przed drzewem, gdzietrawa wydeptana stworzyła plac. Niejest to już sad, tylko jakby sportowe boisko, a śliwa przestałabyć drzewem, stała siętotemem indyjskim. I tylkowienieckolorowy naszczycie. Zbici vy gromadę, odsunięci od niego, ci,którym sięnie udało,patrzą. Ich patrzenie jest wyzwaniem. Objął pień rękami,poczuł na skórze szorstkość kory, podsunął się, kolanami przywarł do drzewa ijakże lekko,jak zwinnie, jak bez spodziewanego wysiłku posuwa się w górę. Jakbyrozwinął wielkieskrzydła. Nie posuwa się, leci, wzbija się ku górze. W uszach. tykot krwi. Szepcze: "lecieć, a nie dać się mijać". Nie ogląda się w dół, chociaż stamtąd głosy, ostrzegające, nawołujące. Zdaje sobiesprawę, że od ziemidzieli go ogromna'przestrzeńPoczucie tej przestrzeni, oderwania się, lotu w górę na wyrosłych u ramion skrzydłach napełnia go radością. Sam aktwspinaczki, posuwania się, wzlotu jest szczęściem i nawetwieniec na szczycie masztu, któryz oddalenia wydawał sięwspaniały, teraz, w zbliżeniu, okazuje się najzwyklejszymwianuszkiem zszarej i czerwonej koniczyny. Jakłatwo! Tylko wyciągnąć rękę. Sięgnąć po wianek i zsunąć się z nim wdół. Ale w tej samej chwili, w którejwyciąga rękę,wianekrozkwita nagle ogromnymi kielichami białych lilii. Ichodurzający zapach tuż przy twarzy. Ta woń nagła i ciężka jakmgłanarkotyku paraliżuje gardło, opadająpowieki, wiotczejąrozpostarteu ramion skrzydła, słabną przeguby rąk i nóg. I tylkorozpaczliwy krzyk, i runięcie w dół na twarde, wydeptane stopami zawodników boisko. Otworzył oczy. Leżał na dnie omnibusu. Ktoś pomagał musię dźwignąć to sąsiad w słomianym kapeluszu. A topani w okularach podsuwamu butelkęz herbatą. Wyboje takie, a młody człowiekzmęczony,zasnął. Piwa się kawaler napił tłumaczy mężczyzna w słomianym kapeluszu a nie przywykłydo piwa. Stefan rozciera głowę, pije ciepławą herbatę,dziękuje. Czujesię nieszczęśliwy, upokorzony,zawstydzony, chciałby wyskoczyć z omnibusu i dojść resztę drogi pieszo. Sen nie rozwiał się, nie zbladł, jak doświadczenie podróży zostaje. Cieńksiędza Piotra 113. Po obu stronach traktu lasy ciągnęły się teraz podszyte gęsto leszczyną, a po skarpach szły dziewczyny boso, w podkasanych do pół łydki spódnicach, dźwigając ciężkie od uzbieranych wcześniej jagód dzbanki. Stefan patrzyłna uciekającewstecz lasy,ale pomiędzy nim a światem zmieniającym siępoza oknami omnibusu trwał sen. Chwilami był tensen jakżywy obrazna scenielubelskiego teatru, aleaktorem odgrywającym. jego rolę był ktoś mu nie znany. Wśród kolegów,którzy we śnie tworzyli plamę gromady zbitej razem, odnajdywał teraz rysy znajome; Pawła, Józka, Ruslakowa,i nawetprelegentów z zebrań Koła Młodzieży:szeroką twarz "Gustawa" usta wąskie, wygięte kącikami ku dołowi, zacięte, pewne siebie; wypukłe czoło "Seweryna" wilgotne od potu, drgającą, miękką brodę pod szerokimi, jakby spuchniętymi wargami, i nerwową, drobną twarz "Celsa" z wąsami, które przydawały mu lat i powagi. Było tak, jakby sen szkic doobrazu wypełniał sięteraz, dopisywał, retuszował, abywkleić się w ramię pamięcijak twór nowy już nie jego tylko autorstwa, nie z niego tylko wydobyty, ale wspólne tworzywo tych wszystkich itegowszystkiego, czemu w świecie swoim nadawał moc znaczenia. Nad wieczorem ulicąLubelską wjechalina kraśnicki rynek. Była tu dawniej, jeszcze przed urodzeniem Stefana, BramaLubelska, ale ją znieśli, jak i inne w obronnych murach bramy: Krakowską iSandomierską. Rynek kwadratowy, ściśnięty, otoczony podniszczonymi domkami, niektóre drewnianez podcieniamijeszcze, awszędzie handel żydowski: sodowiarme, piwiarnie i winiarnie,sklepiki różności. Na rynku kilkawozów chłopskich i gromady młodych Żydów w chałatachi jarmułkach. Wokoło miasteczko zabudowane gęsto i bezplanowo, aleprzecież o tradycji grodu już w XIII wieku. Położone na lewym brzegu dopływu wiślanego, Wyżnicy, u stópwzgórzana którym zamek obronny, "zamczysko", i reszta murówobronnych,pod którymi w czasie jednego z najazdów tatarskichna ziemię lubelską zwycięsko walczył Krystyn z Goraja (zwany teżGorajskim), boz góry zamkowej, i za to w roku 1290od króla Władysława Łokietka otrzymał dlazamku i groduprzywileje celne. Samo miastozamieszkałe teraz przez ludność żydowską,bochrześcijanie powynosili się na przedmieścia rozsiadłe od dawna wokoło Kraśnika: Piaski. Zarzecze,Góry, Podlasie i Podwale. Wysiadł z omnibusu ciężko, głowa obolała, odurzony 114 irazamizesnu. Rozejrzał się po rynku. Nikt nie przyjechał? ^ przecież zawiadamiał, pisał. I już chciał ruszyć pieszo, gdy-^Ed ulicyKrakowskiej turkot wozu. Dziewczyna na koźle ściągnęła lejce ostro, zawołała: ^' Stefan! '^Podbiegł. Nie poznajesz? wołała. Ja tam w ulicy czekałami zaraz jak omnibus. Hanka! ucieszył się,zdziwił. Skąd ty tu? Po mnie? Ciocia Katarzyna mnie przysłała, bo wszyscy unas wpolu. Kładź tam kuferek, siadaj. Matkato cię tak wyczekuje! Wskoczyłna kozioł obok niej. Przyglądała się guzikommundurka,dotknęła, zaśmiała się. Stanęła jeszcze, poprawiłasukienkę. Wysoka mu się wydala, kwitnąca, krzepka, w ramionach mocna,warkoczeczarne do ramion, twarz szeroka,a pod niskimczołemoczy smoliste, głębokie. Zmieniłaśsię. No! Dwa lata. Potrząsnęła głową. Pamiętam, jakodjeżdżałeś. Ale ty nie pamiętasz, że ja wtedy w ostatnimdniu u was byłam. Z mamąmoją- Bo my przecież przez ciocię Katarzynę to jesteśmy skuzynowali. ' Wiesz? E, nic niewiesz. Toile ty masz latteraz? pytał ipatrzył na mocne,opaloneręce, wktórych trzymała lejce, na strzelistepod perkalowymstanikiem "chłopki" drobne piersi, na gładką szy, je i skroń, gdzie zrudzialyod słońca kosmyk włosów. W lipcu skończępiętnaście. Aleś się zrobiła ładna! Ho, ho! Naśmiewasz się mruknęła. nie przyjechał. Ale zeszłego lata toś A co, czekałaś namnie? Ajakbym czekała, to co? Jakbym wiedział,to bym przyjechał. A diabła byś tam przyjechał. Mundur ci tak, to gimnazjum, w głowieprzewróciły. I mówili. Co? A tam, ty już na Kraśnik niepatrzysz. Ale naciebie teraz patrzę. Wyjechali jużz miasta, droga między polami, przed nimiruiny zamczyska. Nawet nie spojrzał, nawet nie pomyślało Gorajskich, co tu od XIII wiehu siedzieli, nawet by nie słuchał sporów historyków, czy to królŁokietek, czy teżBolesław Wstydliwy, dzielnicowy książę sandomierski, nadal miastu przywileje, nawet i nie wiedział, żew tym zamczysku, fc 115. :- gora^ którego teraz ruiny dla niego tak nieobecne, chronili się ludzie przed tatarskimi najazdami. Bo tu,teraz,a nie w wieku XIII, toczyło siężycie, świat zaczynał się na nowo na tejdrodze, w tym punkcie jedynym zetknięcia się jego ramieniaw granatowym mundurku z obnażonym; gorącym łokciemdziewczyny. I nie było już wspomnień snu. Zapadł w niego,zamknęła się nadnim wodapamięci. Myślał: Jak ta Hankawypiękniała. Ale niepolską ma urodę. Hiszpańską. Czy to niepo tejbabce Hiszpance, co to ją żołnierz napoleoński przywiózłz sobą wracając dokraju? To po niej chyba, bo i ta matkajej,BieUńska, to przecież była piękność kraśnicka. Toczekaj, jak my jesteśmyz sobą skuzynowani? Przez ciocię,aleja tam niewiem,mój ojciec, zdaje się,i ciociato było cioteczne rodzeństwo. Z gościńca skręciliw aleję pod górę. Cembrowina studni,pozieleiJały, z drewnianych klepek kubeł na sznurze, za to: polami, co wzdłuż drogi, łąka się roztacza gdziedołemwil goć największa, nabita kaczeńcem. Na szczycie drogi odświętnie, ciemno ubraną zobaczyłmatkę. Serce w nimstanęło: domS Ciociu'Ciociu! krzyczała Hanka. No i znalazłamgo, dowiozłam! Zeskoczył z wozu, podbiegł do matki. Objęła go,sztywnekoronki u przegubu rąk i pod szyją dotknęły policzków. O, jużdobrze, dobrze, żetujesteś. Tak się denerwowałam,z tym omnibusem tonigdy nie wiadomo. Głaskała gopo głowie,spojrzała na mundurek,na świecące guziki. Gorąco ciw tymbyło, synu, ale pięknie wyglądasz. Ojciecbędzie dumny. Uśmiechnęłasię do Hanki. Nie wejdzieszdodomu? Zajdź na kolację. Nie dziś, ciociu. Muszę wracać. I doStefana: Kuferek zabieraj! Tojutro przyjdź prosiła Katarzyna taka ci jestem. wdzięczna, żeś poniego pojechała. Dobre z ciebie dziecko,Hanusiu. Dobre, jak śpiroześmiała się. Zawróciła wóz wokołokwiatowego przed domem gazonu. Odjechała. Katarzyna patrzyła za nią, a potem prędko,bokiem zerknęła na Stefana. Odetchnęła: O Teresce już niemyśli. Przeszło mu. Chociażnikt jej otwarcienie powiedział, wiedziała o tamtym. Odwiedzała przecież Stefanaw Lublinie. I wystarczyło spojrzeć nanich dwoje: Tereskę i Stefana. Rozpoznawała ten płomień. "Paulinka szeptała do córki może jasię mylę, może niemam racji, ale tak mi się wydaje, czy onisię czasem nie ma116 " ku sobie? ""Niech się mamusianicnie boiuspokajała - Paulina ja już dopilnuję. On jeszcze głupi, ale ona już^winna mieć swójrozum. I ja jej wdomu trzymać nie będę. " "Ale nie bądźdla niejza ostra mówiła Katarzyna przecieżto sierota. "Paulina milczała,twardo zacinała usta,tak jak ojciec jej, -Idedy szarpał nim gniewi nic mu nie możnabyłowytłumaczyć. - Podoba ci się Hanka? Zaczerwieniłsię,odwrócił do matki, szepnął: Śliczna dziewczyna. Nie spodziewałem się, że taka sięzrobi ładna. Chłopaki już za nią latają. żeby jejtylko wgłowie nieprzewrócili. W drzwiach do domu stała Franciszkowa. Patrzyła,wahałasię, czypodejść. Naszykowane wszystko, kartofle stygną mruknęłai Stefan dopiero teraz ją spostrzegł. Podbiegł doniej, objął,wydała mu się chudsza, drobniejsza. Jezu ty mój wydziwiała jak tennaszStefciourósł! A Franciszek? Myślałem, przyjedzie pomnie. GdzieFranciszek? Skrzywiła się, wydęładolną wargę. Na samą wigilię jak zachorował, tak choruje. Leżyw izbie, czasemto się zwlecze, ale nie ten sam. Na Stefciatoczeka. Niech Stefcio do niego tam potem zajdzie. Potemjuż, jutro albo kiedy. Drgnął, bozapachchoroby przebiegłpo nim jakdreszcz: suchy odór palonego na wacie spirytusu przed postawieniembaniek, wilgoć spoconej bielizny, mdlący zapach moczu, duchota nie wietrzonego pokoju. I w tym Franciszek. Jużniewładca koni i wozu, ciemnych dróg i wąwozów, gdzie czyhałyduchy spalonychczarownic. A co mu jest, Franciszkowo? Ło mruknęła co ma być? Niedowidzi, niedosłyszy. Starość. Ale przecież Franciszek nie jest taki stary! Pochyliła się, fartuchemna granatowej w rzucik spódnicywytarła oczy. Chodź już poczuł rękę matki na ramieniu jutrotam zajdziesz do niego- ' To onszepnął taki stary? Siedemdziesiąt siedem lat skończył. A już po tym, jak 117. cię do Lublina odwiózł, to w dalszą drogę nigdy sam niejeździł. Rozejrzał się: A gdzie Bronek? Wpolu? Spojrzałna matkę: Stałosięco? Franciszkowa już w progu domu odwróciła się. Bo akurat na dziśto było potrzebne. Akurat jak Stefcioprzyjeżdża. Pan się ino niepotrzebnie zeźlił, a skarnocił,skarnocil. Że też Franciszkowa języka nie utrzyma przerwałajej Katarzyna chciałam, żeby chłopak zjadł spokojnie. Tojuż niesę kartofle. A co się stało? pytał. I zaraz przypomniał sobie senwomnibusie. To chyba to - myślał to to mi się wyśniło. Powiem ci, wszystko ci powiem. Ale chodź już. Wszedł za nią do sionkii zaraz potem do Świetlicy. Stółnakryty białym obrusem. Franciszkowa już wnosiła miskędymiących kartofli okraszonych słoniną. I zaraz drugą miskęz piwnicy pełną chłodnego kwaśnego mleka z żółtą po wierzchu śmietaną. Sam będę jadł? Jedz, z podróży jesteś. Ja cizaraz wszystko powiem. Boto, widzisz, dziecko, tak człowiek się do zwierzęcia przywiązuje. A twój ojciec to już specjalnie wrażliwy- Ja sama siępopłakałam. Czarnabyła jeszcze zkrowy, którą dostałamwwianie. To Czarna zdechła? Zmartwiłsię. Pamiętał starą krowę emerytkę, zamkniętą w osobnej zagrodzie. Więc niewszystko zastał już w domu. Ach,żeby zdechła. Ale takąmiała straszną śmierć. Bowyobraź sobie, od świętego Jana przystałnowy pastuch. A Antek? Antek ożenił siępo Bożym Narodzeniu. Dostał gospodarstwo. Antek już na swoim. Nabierał kartofli, kroił łyżką mleko, smakował kwaśnychłód, onieśmielała go, wzruszała świąteczność białego obrusa^chwytał spojrzenie matki oceniające mundurek. Już chciałby go zdjąć, odwiesić aż do jesieni, ale jeszczeojciec. Ojciecmusi zobaczyć. , Katarzyna wodząc wzrokiem za łyżką od miski do ust Stefana, uspokojona czynnością karmienia, mówiła: Ten nowypastuch, Wałek ma na imię, głupie to,młode,wystraszone. Ojciec mu tłumaczył, nakazywał, mówił, coi jak,że Czarną trzeba zamykać osobno. A Bronkowi przykazałpa118 pilnować. Uważaj, mówił, na niego, na tego Walka, todo roboty małojeszczezdatne. Nie wiem, jak to sięHlo. Bronek gdzieśsięzapodział, a tenpastuchpootwierałiydwie zagrody. Krowy,te wnuczki Czarnej, zaraz się na nią rzuciły. Bronić się wielenie mogła. Ryczała. Ale zanim'IS^Iciec nadbiegł, już było zapóźno. Zabodły ją i tylko trzeba było dobijać. Westchnęła:Och, Stefciu. ^. W głębi tego westchnienia usłyszał dalszy ciąg opowieści. -^''Odłożyłłyżkę, kark ścierpł mu od grozy: Co z Bronkiem? Zas oknem dudniące, prędkie kroki. Ojciec! Poderwał się od stołu. ^ Drzwi pchnięteniecierpliwie, w ramie drzwi ojciec. Poskoczyt ku ojcu, a wydawało musię słabo, niezdarnie, bo czuł się onieśmielony wobec tej siły, którą podziwiałi której się bał. Ale po długiej niebytności widząc go wyraźniej, spostrzegł, żeojciec się zmienił. W półkolistej nadczołem grzywce siwizna i siwepasma w wąsach nad wąskimi, despotycznymi ustami. Zaczerwienione białka oczu i słabszy blaskbursztynowych jak usowytęczówek. Wysoki, barczysty, rozkraczony, w długich butach, rozpiętejna piersiachkoszuli, ale twarz ciemnopurpurowa, wilgotna i oddech szybki,aż świszczący. Biegłeśzmartwiła się Katarzyna. Co ci doktormówił? Niepamiętasz? Ale on nie słuchał, uśmiechnięty szeroko, ramiona rozłożył. Stefan, achodźże do ojcaE Pochyliłsię nad pomarszczoną dłonią, dotknął ustami suchej skóry, wciągnął zapach łąki, pomyślał: Wraca z sianokosów. Stanisław Kulczyba objął syna, przycisnął, twardy dotyk wąsów naczole, napoliczkach, zapach potu, uściskżelazny, tamujący oddech. Jaki on silny. Odsunął Stefana od siebiena długość ramienia. Rozpromieniony, szerokie, krótkie zęby w uśmiechu. Pokaż mi się. To taki tam mundur nosisz? Codziennie? A egzamin zdałeś? Nagrodę dostał powiedziała Katarzyna. No! Patrzył naniego tkliwie. Alecię miasto wyciągnęło. Nagrodędostałeś, mamunia mówi? Kasiu niu krzyknął naglewypuść Bronka' A gdzieżeś go zamknął? Wkomórce. Wyciągnąłz kieszeni serdaka klucz odkłódki, podał żonie. Stefan patrzył, otwierał usta, bał się spytać. Poczuł ciepłedotknięcieojcowskiejrękina głowie. ^ 119. Siadaj, Stefciu, jedz. Usiedli. Stefan szytywno nad talerzem nie dokończonychkartofli. Ojciecoparł sięo krzesło, wyciągnął nogi przed siebie. Co z Bronkiem? odważył się Stefan. Spotkali się wzrokiem. Ojca oczy ściemniały. Nie wspominaj mi. Do rana miał siedzieć w komórce, aleprzyjechałeś, niech mu będzie. Zaczerwienił się, zamilkł, pochylił się nad talerzem. O czymmielimówić? Obecność matki łagodziła,ale teraz, sami? O cokolwiek bynie spytał, tak by się spłycało, spłynęłopo powierzchni albo krótko ucięte nie doczekałoby się odpowiedzi. A przecież wiedział, czekał naniego, cieszył się, biegł, aby goprędzejzobaczyć. To na księdza chcesz iść? spytał. Czy ja wiem. Przecieżeś chciał. Chciałeś? Chciałem, ale nie mam powołania. I teraz nie wiem. Czas jeszcze. Będziesz chciał, pójdziesz, nie, twoja wola. Najpierwto gimnazjum skończ. Skończę powiedział. Myślał:Agdyby go tak spytać: powiedz, poradź, bo się cały w środku palę i nie wiem, czegobym chciał. Coś mnie ciągnie, porywa, anie wiem,co. Comu powiedzieć? O Kole Młodzieży? OPawle? O śnie w omm"busie? Nie zrozumie. Ponad,, czterdzieści lat różnicy, inne pokolenie. Wydawało mu się, siyszy kroki. Ale jeszczenie, cicho. Ojciec trzymał w ręku Stefana szkolną czapkę, oglądał,uśmiechał się. Wydawał się teraz łagodny, otwarty. Teraz myślał teraz go spytam. Mówiłkiedyś Franciszek, że dziad mój,tatusia ojciec. Spojrzał na niego zaskoczony. Ojca mego nie znałem. Rok miałem, jak go wywieźli,skazali na katorgę. Niewrócił nigdy. Co ci mówił Franciszek? ...żedziad mój przyjaźnił się z jednymksiędzem i że. Po co ci to? Ten ksiądz pochowany na Lipoweji wiem, na jegopogrzeb jeździliście z mamunią. Spojrzał naniego ostro. Zapomnij. Stamtąd tylko nieszczęście. Kiedyś ci możepowiem. Nie teraz. Powie mi tatuś? Nie teraz! Powiedziałem, nie teraz. Mów mi lepiej 120 o Paulinie. Jak ona, jak dzieci, Dominik? To najmłodsza urodz. ło się w marcu, Helenka ma już chyba dwa lata. Stefankiwał głową. Żal go wypełniał, myślał;Nie zmieniągo. Mówił: Wacia to już ma cztery lata,wyrosła, chodzi, ale trudnedziecko. Michasiaw szkole. To ile ona ma teraz lat? Sześć. I tak się Paulina nad nią trzęsie? Trzęsie się, rozpuszcza ją. Mańcia w gimnazjum carskim. A ta najstarsza córka Dominika? To już duża dziewczyna, ile ona. Zaczerwieniłsię, ale ojciec patrzył przed siebie,nie naniego. Myślał; Jak to się między nami skończy, to z drogi,wypytywanie o lata, o zdrowie,o wnuki, tobędziemy milczećna wprost siebie. Skąd taprzepaść, którą dopierozetknięcie twarzą w twarz uświadamia? A może nigdy niebyło bliskości? Poczuł, jak cierpniemu skóra na głowie. Gdyby ojciecdowiedziałsię o Teresce! Bronka zamknął w komórce,Ignacka nieraz skatował,to przed wybuchami jegookrucieństwa,przed miażdżącym kołem jego gniewu ratowała go Paulina. Powiedział: Dominik będziejąza mąż wydawać. A... To już widać Bożą wolęczuje. Roześmiał się,odwrócił twarzą do Stefana. W oczach rozrzewnienie jakgrudki rozgrzanego miodu,w ustach czułośćciepła, rozbrajająca, Obejmował gocałegotą czułością. Zostrością właściwąoddaleniom, rozstaniom i powrotomStefan zaczynał widziećojca. Nie było wnim łagodnych, stonowanych przejść międzykrańcowymi nastrojami, ani przemyśleńi refleksji, miłośćsztywno graniczyła z nienawiścią. I tylko drgnienie, lekkiruch wahadłazegara, a wspaniałomyślność łaski wybuchaławściekłością i okrucieństwem. Woził broń dla powstańców,karawaną wozów wyprawiał się do Turcji, nocą na wozy polasach czatowały bandy zbójeckie. Patrzył narozpromienionątwarz ojcai odczuwaj, głęboką,rozpaczliwą, palącąjak niewypłakane łzy miłość pomimo wszystko. Bo wiedział przecież, że ojciec tylko w granicach swego dyktatorstwa, tylkona swoich warunkach i bezkompromisu na miłość tę potrafimu odpowiedzieć. Nigdy myślał mnie niezrozumie, nigdymnie nie wysłucha. W bliskości naszej jesteśmy obcy. A Knlc^yba pochylając się kuStefanowi, zatroskany syna zamydlaniem, powiedział; 121. No, Stefciu, no, widzisz, słyszysz. Jużidzie Bronek. No^puściłem go, wiedziałem, że się będziesz zamartwiał. Bo tyto taki zawsze byłeś, od małego o innych płakałeś. Chciał coś jeszcze powiedzieć i Stefan wychylił się, bo wydawało mu się, że to to, że ojciec teraz właśnie mu odpowie,ale już do świetlicy weszła Katarzyna, a za nią Bronek. Głowęmiałspuszczoną, nawet na Stefananie spojrzał. Twarzspuchnięta od płaczu. Podszedł do ojca ipocałował go w rękę. Z bratemsięprzywitaj huknął Kulczyba iżeby misię więcej cedził słowa, palcem groził przed Bronka pochyloną głową żeby misięnigdy to nie powtórzyło! Katarzyna spojrzała namęża. Pod spojrzeniem tym głos muprzycichł,mówił jeszcze, ale ostrość już złagodniała, pouczał: Bo widzisz, Bronek,ty gospodarzem chcesz być. A Wałek, noco, to głupie jeszcze. Aty, mnie nie stanie, obejmieszgospodarstwo i wtedysam zobaczysz. Bo chceszbyć gospodarzem? Chcesz? Chcę szepnął. Z bratem się nie przywitasz? Sztywno, niezgrabnie podsunął się do Stefana. Podali sobie ręce. Stefanobjął brata. Pod obejmującym ramieniem odczułniepoddające się, jakby sprężone mięśnie. Myślał: Nielubimnie, za coś się boczy. Za co? Podchwycił oceniającywzrok Bronka: patrzył na mundurek. To o to muchodzi! Too to. Bronek podszedł do matki, powiedział proszącym, płaczliwym głosem: Pójdęsię umyć,mamuniu. To ja z tobą. Idź znim, Stefciu powiedziała Katarzyna. Wypadli ześwietlicyi zaraz schodami na strych. W smugach światła zokienka w dachuzawirował kurz. Bronek zaryglowałdrzwi. Patrz! powiedział. Ściągnął koszulę. Plecy miał porznięte sinymi,krwawo podbiegającymi pręgami. Stefandrżał, szepnął: Czym, cię tak. Pasem, tym swoim grubym pasem. Stał przed bratemrozkraczony, zęby zaciśnięte, czarne oczyjak u ojca nieprzytomne, niemal obłędne, policzek wykrzywiał sięwściekłym skurczem. Bandyta! Nienawidzę go' Wydał się Stefanowi ogromny, górujący nad nim siłą, zdolny donieobliczalnego szaleństwa. 122 Delikatnie, koniuszkami palców dotknął poranionych pleców brata. Boli cię szepnął. Bronek skinął głową. Pociągnął goza sobą nakufer pełenzimowych, ubrań. Usiedli przy sobie. Strych pachniał owocowym suszem, zapachem jabłek, rozgrzanym drzewem, futramiodwieszonymi na lato. Pachniał domem. Ignacka'szeptał Bronek to tak tłukł, że ogłuchł. Ale ja się nie dam. Jamu przynastępnym razie oddam. On jeszcze silniejszy odciebie. Zabiję go. Nie mów tak. I on cię już nie ruszy. Skądwiesz? Będę z nim mówić. Ty? Skatuje cię. Niepowiedział nie bój się. Dłonie zwinął wpięść, aż paznokcie raniłyskórę, brwitwardo ściągnął w wysiłku, sprężył sięw sobie, zagłębiał,przebijał, jakby tunelem do wylotu dalekiego, gdzie światło. Będę znim mówić. Nieboję się. Przekonywał się, utwierdzał,bo teraz właśnie siedząc tu, przy Bronku, ostatnim, najmłodszym z braci, który pozostał jeszcze w domu, bo wszyscyinni już naswoim,siedząc tak w szarym świetle strychu,w zapachu sadu, co tu, poprzez okno sączył się i zaraz przenikał z zapachami domu, obolały współczuciem dla Bronka,zaczynał rozumieć, jak bardzo się zmienił i jak ta inność nowo odkryta zaczynała go umacniać wobec ojcowskiej porażającej siły. Bo chociaż w krótkiej przy stole rozmowie niewiele słów padłopomiędzynimi, cisze pomiędzy słowami gorącebyły od ojcowskiej tkliwości. Ojciec słabłw słońcu dumy,topniał w cieple obezwładniającego go podziwu dla syna. Stefanbył z niego, anie stał się nim tylko. Spełniał możliwości,po któreon sam nie umiałby sięgnąć. Chociaż zbył oschle pytania o przeszłość, chociaż cofnął sięprzed głębią wypowiedzi,niechętny wywnętrzaniom,skryty sam przed sobą, to jednakrozwarcie ramion, miękkie dotknięcie dłoni, rzewność spojrzenia, ton głosu, który tulił, gładził, poważał to wszystko,wiedział przecież, przekazywało mu w bezsłownej oracji ojcowską miłośći uznanie. Zaaprobował go jakoistotę osobną,godną jego, starego Kulczyby, szacunku,podczas gdy Bronekbyłtylko częścią jego i domui bijąc Bronka sam się chłostałza własną niedoskonałość. Dom Kulczybów stał osobno od zabudowań gospodarskichotoczony ogrodem warzywnym isadem. Zabudowania gospo- , darskie tworzyły zamknięty czworobok, a dalej w polu 'stodoły. W czworoboku była stajniadla koni, duża obora,a turasowy byczek, do którego z całej wsi sprowadzano krowy. Sad też rozciągał się po przeciwległej stronie drogi prowadzącej do domu i tamwłaśnie, za sadem, na skraju pola wosobnej chacie mieszkali Franciszkowie. Następnego dnia po przyjeździe, jeszcze przed południem,gdy wszyscyzajęci byli w polu i przy gospodarstwie, Stefanposzedł odwiedzić chorego Franciszka. Chata, którą stawiałspecjalniedla FranciszkaKulczyba, byłaobszerna, kryta słomąi świeżo pobielona. Prowadziła do niej ścieżka przez sadi do sadu stała zwrócona czterookiennyrn frontem, aszczytemdo małego podwórka i drogi, co dzieliła sadod pola. Dawniejjedną połowę domu zajmowała córkaFranciszkówz mężem,ale odkąd wynieśli się na swoje, tylkodwoje ich tu mieszkało, mając na gruncie Kulczybów zapewnione dożywocie. Stefan wszedł przezuchylone drzwi do szerokiej sienii zarazdwie przycupnięte tam kury porwały się z przeraźliwym gdakaniem, podfrunęły w górę i drugimi drzwiami na podwórko. Franciszku! zawołał. Cisza. Tylko z izby przy sadzie słychać było ciche pochrapywanie. Wychyliłsię poprzez próg. Półcień, duszno, bzykanie spłoszonychspod pułapu much. W rogu, tam gdzie okienkonasad, na szerokim łożu, pod czerwoną pierzyną Franciszek. Pies duży biały z łatą żółtą na uchu i naokoło okapoderwałsię od łóżka. Stefan szepnął: Zyziu. Pies zamerdal ogonem, podbiegł,obwąchał stopy Stefana,łydki, uda. Zaskomlał cicho, radośnie, wspiął się na tylne nogi, łapy położył Stefanowi na piersi, przeciągnął się. Szybko,namiętnie, kilkakrotnie poL? ,at go w brodę. Gładziłłeb psa,patrzyli sobie w oczy,jedno okopsie niebieskie, skrzywione,zezowate, drugie z bursztynową cętką. Franciszek obudził się. Zachrypiał: Wikta. a przyniosłabyś mleka. To ja, Franciszku. Podniósł ię na łóżku. Siwe włosykosmykami aż za policzki, siwe wąsy grzebieniaste opadające na usta. Stefcio' ucieszył się. No, niemoże to być. Chodźżeino tu. Stefan przestąpił próg. Pochwalony. A na wieki wieków. To Wikta mi mówiła, Stefcio nasz 124 przyjechał, pytał, mówiła, ociebie, zajdzie tu, aby odsapnie. A ten pies,Zyzio, to cię zaraz poznał. To twój był od szczeniacska, ale potem do mnieprzystał, za mną łasił-Zakaszlał się. Spojrzał napiec, gdzie pod pułapem czarnygarnczekprzykrytylnianą szmatką. Stefan podskoczył do pieca, w cynowy kubek nalał mleka z garnczka, podał Franciszkowi. Chory popił, odchrząknął, otarł usta wierzchem dłoni, uśmiechnął się. Z głębi oczodołów, spod ciężkowpół opadniętychpowiek-ciemne, zmęczone oczy starego obejmowały Stefana. Uniósł się na poduszkach, usiadł, ożywił. Stefan patrzył: twarzFranciszka,jakby ją kto przez te dwa lata głębiej dotknąłdłutem, pogłębił linie, pod spuchniętymi wokoło oczu woreczkamiskóry policzki wystające jak dwa jabłka, tylko nie teświeżo z drzewa, a takie, na których skórka już pomarszczona, zwiotczała, takie, co to się odleżały przez zimę i dłużej. Nos jakby się powiększył, wystąpił i do ust, do wąsów opuścił, a broda,wydawałoby się,jakby opadła ku szyi. Aleprzecież ten sam Franciszek, ijak później zaczął mówić, topierwsze /rażenie rozwiało się, Zyzio łasił się, ocierałłebo Stefanarękę, o nogi. Siądź se tu, Stefciu, o tu, na tym zydlu. Chciałempociebie jechać, ale cóż. A co Franciszkowi? Był doktor? Zapisał co? A był.był. I co? No, że romatyzm, a na romatyzm likarstw nie majom. Toino leź, a ciepło trzymaj. I tak: razlepiej, raz gorzej. Lepiejbyło, bo słońce, ciepło,a po tychdeszczach, to mnie znówlupło, położyłem się. Wikta mi naparzyła ziółek na noc. Adziś, to tak lepiej. Ale pytamsię tak tego dochtora: Nie będzie to czasemrak? Pytałem się tak,bo mówili ludzie, dziedzicz Ludmiłówki tona raka chorował. Ale on mówi: NieiNie rak,a romatyzm. Alesiętylko tak pytałem, żeby się pod"pytać, bo i sam lepiej wiedziałem, bo toskorup od raków,u nasnie widać. A ty wiesz,Stefciu, skądsię raki biorą? Skąd? spytał. Patrzył ponad Franciszkiem na obrazynad łóżkiem. Pośrodku Chrystus w cierniowej koronie,krwikroplez tej korony na czoło, na szyję, oczy ogromne,podłużne, wzniesione boleśnie i brwi nadnimi cieniutkie jak udziewczyny, ijak u dziewczyny usta dziewczęco wykrojone,żałosne, jak przedpłaczem. Od całejtej umęczonej głowyłuna bije wyrysowana białymi paskami promieni ijasną jaktęcza obręczą. Boto tak, Stefciu; wielkie panyjedząraki, skorupy125. wyrzucą, zaśmi. ergną się, mucha siądzie. A jak człowiekaugryzie rak! No, ale ja jeszcze nieumiram. Niemój czas. Ta Kuśmirką, co ją tak skatowali, będzie z czterdzieści lattemu, to na nogę chromie, a żyje. Która to? Ty jąnie będzieszpamiętał, bo ona spod Rachowa. Walenty jej mąż. Świniami handlował, A co jejsię stało, Franciszku, kto ją skatował? Kozaki. Bo powstańcom woziła strawę. A ty, Stefciu,tamtych czasów nie możesz pamiętać. To mamusia twoja wtedy jeszcze była panienką. Przysunął zydel bliżej do łóżkaFranciszka. Czuł gorący oddech psa na stopach i coraz to łeb Zyziaocierający się o jegorękę. podsuwającysię podpalce. Drapał go za uchem, odganiał muchy,co siadały muna czole. Ten Walenty Kuśmirzmówil Franciszek to byłz Wilkolaza. Pamiętam, to twój dziaduś się z nimznali. Kuśmirz siedział tam na dworskich gruntach. Ale jakoczynszowali,zdawało się, będzie lepiej. Gdzie tam! Tak ludzi ścisnęli,że za wszystko płacić musieli hrabiemu. Za wszystko osobno: za podymne osobno, za Uwerunek, zaszarwark, a transportowe, a rekrutowe, a węglowe, a czynsz morgowy, ugajne, magazynowe. Iwięcej, jvi2 niepamiętam. Musieli robići opłacaćwięcej niżU za czasów pańszczyźnianych. To ten Kuśmirzzaczął się buntować, ale inniludzie też, a jego z ordynacjiwyrzucili. Przyszli pod Rachów,świnie zaczęlibić. Szlachtował,sprzedawał, dobrze się mieli, gospodarstwodwadzieścia morgów sobie kupił, dobrze było, aż się towydarzyło 2 Walentową Kuśmirką. Stefan słuchał, ale coraz to rozglądał siępo izbie. Na wprost, koło drzwi piec bielony, na nim. garnki, dzieża, osmagane ogniemsagany, między piecem a klepiskiemdrwa porąbanejuż na ogień. Komoda pod ścianą od pola i drogi, tużławka, zydel, skrzynia, a między oknami, cona sad, długa,szeroka ława że spać na niej można, i stół na krzyżakach,Nad drzwiami oleodruk pomarańczowy, niebieski złoty zaszkłem, w ramkach czarnych: Matka Boska Karmiąca. Głowa podłużna, na bok przechylona, z piersistrzykamleko,a Dzieciątko zwinięteciasno jakliszka w kokonie patrzy niebieskimioczami przed siebie. Za ramą bukiecik nieśmiertelników złotych i czerwonych. Przez okienka odsadu matowpadało dnia do izby. Ocienione były okapem, a jeszczemai'wy przesłaniały i wpychały się naszyby wielkimi kłapouchymi liśćmi inastroszonymi jak z bibułki kwiatami. Franciszku, todziaduś się z aim znał? 2 tym Kuśmirzem? Znalisię. Jeździłem tam do nichze starszym panemKulczybą. To kiedy to było? Czekaj no, Stefciu. Mnie szło na dziewiętnasty i myśmyjuż z Teklą byli posłowie, to będzie. Stefan obliczył szybko w pamięci: jeśli Franciszek ma terazsiedemdziesiąt siedem lat, a wtedy miał dziewiętnaście, toprzeszło pięćdziesiąt osiem lat temu, przeszło pół wieku. Spojrzał na Franciszka:to on taki siary, tyle pamięta. Ale Fran, ciszek ożywiony, jakby odmtodmat, jabłczane policzki sczerwieniały, matowedoniedawna oczy rozbłysły. To był powiedział Stefan rok 1844, pięćdziesiątosiemlat temu. A był. Jakbyś zgadł. Tatuś twój to miałwtedy roczek. A dziaduś twój, bo on był gajowy, a ja przy komach wtedybyłem, to tak mówił, pamiętam: "Franuś,żebyśmi pilnowałdziecka i żony. Bo ja Bóg wie kiedy wrócę. A tenkoń,bułanek, co od dworskiej klaczy, to twój. Daję ci go. A przysięgnij mi,klnij się na Boga, że dziecka będziesz pilnował, boja innym ludziom nie wierzę". Pojechał. A i już nie wrócił. Księdza potem pytałem, jak z katorgiprzyjechał,to'też niewiedział. Ale tatusiowi, Stefciu, nico tym. Strasznie się robi zły. Franciszek aż ochrypł, zakaszlał się. Stefan nalałmleka do kubka, podałmu. Franciszek pił drobnymi łykami,łzy od kaszlu z oczu płynęły po policzkach. Aby trochę odsapnę szepnął. Położył sięna poduszkach, przymknął oczy,odpoczywał. Ale zaraz jużuniósł się na łokciach, mówił: Ta Kuśmirką to do dziś chroma na nogę. A było totak. Ja to miałem wtedy. naczterdzieści mi szło. a tatuśtwój młodzik i myśmy razem z leśnikiem Wagnerem wozilibroń z Galicji dla powstańców, co siedzieli po lasach. Najwięcej to ich wtedy latem siedziało bliskoAnnopola,koło wsi'Otoczka, a las nazywał się Kokoszka. Blisko było granicyl czekaliw tym lesie na broń. Z Kuśmirką się umówili, że imbędzie produkt dostarczać. Idobrze szło. Powstańcy płacili. Klaśmirka tam jeździła ajeździła. Aż jednego dnia napiekłaohleba, nagotowała głowizny a boczku. Nawóz te wszystkie^gańy, te bochny, przykryła grochowinami, płachtę na to,^uby że w pole na chwast. Siada, koniom "wio! " Przeżegnała^wjechała w miasto, bo pod Rachowem wtedy mielijużgospodarstwo, rozgląda się, przejechała rynek, wjechaław. ^"we przy kościele, jedzie i dojeżdża do tej granicy gruntów 127. )poki i. Rachowa, gdzie krzyż misyjny i rok tam wyryty. 853. I już, jużmiała skręcać w las drożyną i tam strawę zavieźó tym powstańcom, aż tu na nią dwóch objeszczyków. \ byłaby skręciła w pole, żetonibychwastu szuka,choćby. nie na swoim polu,ale zawsze na pograniczu miejskich, dworskich nie stałoby się to nieszczęście. Aleichnie widziała, bo drożyna wąska, a z obu stron, na granicypól miejskich, pełnobyło zarośli, tarniny i głogu. To wprostna niąnajechali. Płachtę odkryli, a że się tłumaczyć nieumiała, tozaraz wiedzieli, dokąd z ładunkiem jedzie. Przywiązali jąsznurami. Jeden koniec sznura przytroczyli dojednego siodła,drugi do drugiego. Drożyna polna, wąska, obijała się Kuśmirkato od jednegostrzemienia, to oddrugiego. Aż zemglała. Wlekli ją tak,koń jejnastąpiłna nogę. I tak jejnogę tęzłamał. Przyciągnęli ją na posterunek, oddali wachmistrzowi,wypisali meldunek. Wrzucili ją do kozy. Wachmistrz sięciskała wygrażałtmrmą, katorgą, zesłaniem- Przyleciał Walenty,mówi: "Głupio baba, ja o tymwcale nie wiedziałem, gdzieta tam powstańce". Wcisnął wachroistrzowŁ taką kaucyję,coto masz, a nie zwracaj. Kilkaset rubli tego było. Wypuścili babę. Żyje jeszcze? Żyje, żyje. Na nogę chroma. A,Franciszku szepnął aż tym księdzem? Franciszek poprawił sięna łóżku. Daj, Stefciu, rękęi daj tego, o tam, kija z lawy. Za swojąpotrzebą muszę iść. Dać kubeł Franciszkowi? Ni.. ja dojdę'sobie wolniutko, abytam za dom, zatąjabłoń starą. A przyjdę, zaraz ci wszystko powiem. Stefan objął go wpół, podtrzymał, podał kij do ręki. Franciszek zsunął się z łóżka, oparł się na kiju, drugą ręką na ramieniu Stefana,wyprostował się, stanąl. O... przeciągnął się staćtostoję. Najgorsze topodnieść się. Ale za swoją potrzebą jeszcze wyjdę. Na kubeł abyw nocy, jak przydusi. Ale śmierdzi to potem wchałupie. I nadworze lepiej. Szedł wolno, włóczyłnogami. Stefanza nira. Potknie się jeszcze, upadnie myślał rozigrał sięniepotrzebnie. Doszedł doprogu drzwi, co zsieni napodwórze inasad, zatrzymał się i ostrożnie topą przez próg jedną, drugą,bosymistopami, Stefan za nira,a pies pomiędzy ich nogamiprzecisnął się, przestraszył kurę, rozgdakała się, podfrunęia,kot, co na słońcu rozciągał się, zaraz się sprężył, grzbietl i tylko plunął, prychnąt, biało-czarny, chudy, czmychnął, Ty chorobo, ty! Zyziu, gdzie ci spieszno? Mato mnie niewywalił, nol Poprzez liście sadu powietrze srebrnoniebieskie i głębokioddech ziemi. Czekaj, Stefciu, sam pójdę. Tylko tego chorobę ułap zakark, niech siedzi. Odszedł wgaciach i koszuli, wychudły,przygięty trochę. Skręcił i dalej wsad. Pies został. Usiadłprzy Stefanie, dotykałgo grzbietem, a coraz to głowę podnosił, sprawdzał: jest jeszcze? Pysk półotwarty w miłosnymuniesieniu, językjasnoczerwony zwiesza ciękrzywo, czarnynos wilgotny, okiem w żółtej plamie sierści corazto zezuje. Ogon biały, długi,cienki porusza się miarowo. Stefan gładzi łeb psa. Dobrepsisko,dobre, dobre. Ściana zieloności zamknęła się za Franciszkiem. Ciepłasierść psapod dłonią, grzbiet przylega do nogi Stefana, bylebliżej, jak najbliżej. Stefan myśli: Tyle mi ten Franciszekdziś powiedział. Jak nigdy. Dawniej to dopytujsię, proś, nalegaj, czekaj. A teraz, jakby on czekał, jakby mu się spieszyło. Znał dziadka! A ja dziadków nieznałem. Ani tego ojcamamuni, co umarł na cholerę, ani tego ze strony ojca, co gdzieśna katorgę. Dlaczegoojciec nie chceo tym opowiedzieć? Usiąść tak przyojcujak przy Franciszku. Bez przeszkód, blisko, razem. To jakby razemw strumyku zanurzyć ręce. Woda przepływa,przepływa, jednakowo gładzi, koi, od ręki doręki. Nie. Z nim tak nie można, z nim to jak na przeciwległychbrzegach. Tylkopatrz sobie w oczy i ktoprzetrzyma. Teraz wytrzymam. Franciszek już wracał, wyprostował się, uśmiechał, ulżyłomu. To ja jużpójdę. Czekaj jeszcze, Stefciu. Coś cijeszcze chciałem powiedzieć. Weszli do izby. Franciszek usiadł na łóżku, nogi zwiesił. Po słońcu na dworze wizbie było szaro, ciasno. Pies kręciłsięw kółko, ażciężko opadłna klepisko. Podejdź tak, Stefciu, dalej w sad, patrz, czy Tekla alboWałek, albo kto nie leci. Od drogi teżzobacz, czy nieidziekto. Drzwi zawrzyj i wracaj tu. Bo co? Mam tu coś, oczym niktnie wie. Umyśliłem, żeby tobie"ać. Leć, zobacz, czy kto nie idzie. Spojrzał prędko, z ukosa. Co on zamyśla? Coza tajemnica? "źgnęlo go pod sercem, aż bat się odetchnąć: to ten sen, to 129. sen. A Franciszek nieporuszony, powieki ciężkie nad oczamii wzrok na bosych stopach, jakby je oglądał uważnie: długogo jeszcze poniosą? Wąsjakby mu się jeszcze obsunął, bowargi ledwowidać, tylkopodbródekzwiotczały, szczecina nanim szara, szyja sucho obwisa. Taki nieruchomywydał sięStefanowi, jak rzezany w drzewie, i zaczął sobie przypominać: Gdzie3a taką rzeźbę widziałem? Płaszczyznyczoła wypukłe,mroczne jary oczodołów,'kości policzków jak dwie pięści zwinięte, sterczące i skóra na nich obciągnięta mocno. Grdykamu tylko chodziła i wargi się poruszały nieznacznie, tak, jakby się, przypatrując swoim stopom, modlił. O co sięmodlił? Nad czym się tak frasuje? No, leo, Stefciu pogoniłgo patrz,czy które nie idzie. Eo jeszcze tu Wikta nas najdzie. Lec piorunem niecierpliwił się wracajzaraz! Wybiegł. Na dróżce, co z chałupy poprzezsad do obejścia, cicho. Pszczoła przeleciała, bzyknęła koło czoła. Z dalekaturkot wozu. Przystanął: głosy. Hanka? Gorący dreszcz siekł gopo karku. Ucichły. Wrócił biegiemdo chaty i teraz wyjrzijeszcze na drogę: dalej odpola przytłumione głosy,ale tu,blisko,tylko leniwośc dojrzałego południa. Zawarłdrzwi na. ii-.ai a ipazcze Zyzio,cowybiegł był za nim, zdążył się skobel, a jeszcze Zyzio, co wybiegi u^iz. a ^, -. -""""' Ws. ,^ ooizby, dech mu zapierała tajemnica. FranOy " l"" rrlah^nn-y wsunąć. Wszedł do izby, dech mu zaparło. ---,- ,"/^":,,} ^ łóżku,a jakbysięnie poruszył, zagłębiony ciszek siedziałnałóżku, ajaw swojej frasobliwości. Już szepnął Stefan. Dobrze. To teraz zdejmij tu ten obraz mękiPańskiej, tu ze ściany. Zdjąć obraz? Ten tu, nad głowami, nad łóżkiem. Stefan przechylił się, kolanami oparl o łóżko, wyciągnąłręce. Oleodruk za szkłem, wgrubych ramach dębowych;zaciążył mu. Franciszek jęczał: Dwoma rękami, nie jedną, dwoma trzymaj, a nie upuść, nie upuści Comam upuścić? Trzymam. To gdzie go teraz? Nałóżko kładź, na pierzynę. Ino ostrożnie,ostrożnie. Poprzez upstrzone muchami szkłooczy świątka patrzyływprost na Stefana. Były to oczy jakdwie rozłupane skorupakasztanów, a z głębi nieprzeniknione jak noc bezgwiezdna,znieruchomiałe w bólu, czarne jak przepaść spojrzenie. Na szyi szerokiej, mocnej jak szyja olbrzyma, niewspółmiernej do twarzy łańcuch. Sukniaczerwona, ana nie; białe gwiazdki, takie jak płatki śniegu ' 1--A --^"^ -lak 130 maciejka. A z oczu kreski białe ażna policzki, aż do ciemnegowokoło kącików ust zarostu łzy. To teraz, Stefciu, trzeba nazad odwrócić, szkłem do pierzyny. Nie idziekto? Nie. Nie słyszę. Drzwi zawarłeś? Szaflikiem założyłeś te wrota od drogi? Tak? No to odwrócić trzateraz. Ostrożnie. Obaj chwycili za ramę, czterema rękami. FranciszekŁStefan. Jakby kłodę dźwigali,śniat dębu, i tylko zawołaćby trzeba: "Da-waji". A tu aby drzewa przypomnienie, zapstrzona szybka ito spojrzenie ciężkie, nieruchome, kamienne, i tajemnica. Od tyłu obraz zalepiony był szarym kawałem płótna. Franciszek oddychał ciężko,sapał. Co teraz, Franciszku? Teraz. patrz! Ostrożnie wsunął dwa palce poza płótno, od samej góry,tam gdzie na oleodruku cierniowa korona. Wy ciągnął płaskipłócienny woreczek. Jestl Co? Czekaj, czekaj! Naprzódobraz zawieś, gdziebył. Ręce mu dygotały, obraz ciążył, jakby mu tajemnica nieulżyła. A Franciszek nadnim sapiący, zwyciągniętymi ramionami, jakby chronić chciałobraz, bo a nuż sięwyślizgnie. Uważaj, uważaj, krzywoś zawiesił, nie tak, do kominabardziejprzesuń. No, już. Usiadł na zydlu,przy łóżku, na wprost Franciszka, kolanami dotykał jego kolan, wyczuwałciepło i dygotanie kolanikwaskowaty odór oddechu. Franciszek rozsuplywal zaszytyWoreczek, nici były zwilgotniałe i rozrywały się łatwo. Co to, Franciszku? - Papirz Rzymu szepnął,- Do kogo? "- Do chłopów znakazem. Tam wszystkostoi napisane,^la ja czytaćani pisać nie umiem. Wyciągnął z woreczka plik drobno zapisanychkartek, przyjął się. Kartki na brzegach pożółkłe, podsunął je bliżej oczu,2n^'odsunąłod siebie,szepnął: - Te same. Wyciągnął do Stefana rękę, podał mu woreczek i kartki. '- Przeczytaj, co tustoi, tu, tymi wielkimi literami. '.Schylił się nadkartkami, czytał podkreślony tytuł listu: '' "List OjcaŚwiętego Grzegorza Papieża da Rolnikówl-ttzemieślnikówz Rzymu Przysłany". 131. Podniósł głowę, spojrzał na Franciszka. Kiwał się na łóżkucałymsobą, potwierdzając prawdziwość słów: takie same, takbyło. W twarzy ukojenie, ulga jak po długiej wędrówce odpoczynek, tylko w kącikach poczerwieniałych oczu łzy. Tyle latchowałem, a niewiedziałem, komu by dać-Ażmi coś mówiło odpoczątku, aż wtedy, jak cię do szkół wiozłem: daj Stefanowi. Twójdziaduś mi todał. Mówił: dostatSciegieimy papir z Rzymu itrzeba go chronić, a dać czytaćtylko swoim. Mówił:Franuś, pilnuj, strzeż,a nie wygadaj się,bo nas obcy śledzą i zdrada nas pogrzebie. Schowaj teraz,schowaj, bo jeszcze kto przyjdzie, zobaczy, wyda. Wsunął kartki do woreczka i za koszulę, pod pasek, obcisnął paskiem,sprawdził. A niezgub' Nie! W domu lepiej schowam. I... nikomu. Sam idź, gdzieś w samotności i dopierojaknikogo, to czytaj. I takiemu tylkodaj, co ufasz, co na śmierćzawierzysz. Atatusiowi, panu Kulczybie nic. Nie, o, nie! Bo jakby się dowiedział. Z tej chałupy to mnie przepędzi! Okropnie by się rozgniewał. Tylko już mnie sumieniegniotło. Umrę,a ten papir zginie. A przysięgałem. Iw liściestoi, że kto go zniszczy albo w złe ręce odda, ten będzie nawieki wieków w ogniu piekielnym gorzał. Tak pisze? Taktam stoi. A ten list to dziaduśmiał od Ściegiennego? Tak mówił,od księdza. Mówił co jeszcze? Co miał mówić? Uciekał. I gdzie go złapali? Nikt nie wie. Jedni mówili: na miejscu go zasiekli, bosam się nie dawał, inni, że go powlekli na katorgę. Pan Kulczyba mówi: zesłany na katorgęi tam zmarł. Babcia Stefcia,starsza pani Kulczybina, topisała, jeździłado Lublina, wywiadywała się. Nic i nic. Głosmusłabł, nogi jednąpo drugiej wolno wciągnął nałóżko, podpierzynę,wyciągnął się. O... pospałbym teraz,aby na chwilę, tak trochę oczyzamknąć, apotem ci powiem. Stefan na zydlu przyłóżku przechylił się, czekał, co powie. Czas zastygł jak wosk nocą lany przyświecach: Franciszeki Stefan,obraz i list. W jedno spięci,razem. Gdzie kończysię chwila spinająca? Zgnieciony rękąwosk nie powtórzy - tego samego kształtu. Franciszek przymknął oczy. Zachrapał. Stefan podniósł sięz zydla. Cicho, na palcach, z izby, z chatyf- na ścieżkę. Pies za nim. Zaraz niedaleko nawprost niego ^ Franciszkowa. Niosła w dwojakach obiaddla męża. Rozmawialiśmy sobie powiedział a teraz śpi. Do obiadu sięzbudzi. A Stefciaszukają w domu. Ja mówiłam: do Franciszka poszedł. Mamunia mnie szuka, że co? Gość przyjechał. Kto? Ścisnęła grube wargi, żeby się nie roześmiać. Zobaczysz! Spod chustki nisko nad czołem zawiązanej oczki małe, błyszczące a ciemnejak tarki. Spojrzała przenikliwie, wiedzące,jakby jej nie obcebyło ani ukrycie iistu,ani rozmowa zFranciszkiem,ani ten skurcz, co go nagle pod żebramischwycił, mdlejąco słodki i bolesny, bo wiedział, co to za gość. Hanka przyjechała szepnęła leć! Minęłago, ale jeszcze odwróciła się i patrzyła,jak biegłdo domu. List Wychodzącz obory po wieczornym udoju przystanęła. Podniosłagłowę:sierpniowe niebo nabite gwiazdami,na twarzyjuż nocnetchnienie wczesnojesiennego przedchłodu. Tak jakco wieczór spoglądała pozabudowaniach. Drgnęła: w okniefacjatki, w pokoju Stefana jasno. Serce w niej zamarło,rzuciła skopek, pobiegła: Jezus, Maria, pożar! Zasapała sięna schodach, dopadła drzwi, ustąpiły lekko, nie zamknięte. Stanęła wprogu,znieruchomiała, tylko wilgotne ręce opadłyna fartuch. Stefan! Co ci? Chory jesteś? Nie przyszedłeś. Kiedyśprzyjechał? Co się stało? Matko Boska! Umarłkto? Rzuciła się do łóżka, położyłarękę na jego drgających plecach. Zasnął Się. Nie dotykaj mnie' Nie rusz! Cofnęła się. Podniosła leżący na podłodze granatowy szkolny "^"^ek, sztywna czapka potoczyła się aż pod piec. LamP^3 nastolikuprzy oknie płonęła wielkim filującym płomie133. niem. Przykręciła lampę. Podeszła doniego. Leżał nałóżku,głowa wciśnięta w poduszkę. O Jezu, co ja ci zrobiłam, dlaczego? Mów, cosięstało; Czy kto umarł? Nie. Jakseśprzyjechał? Omnibusem. Cały mundur zmięty, zbrudzony, trzeba odczyścić, odprasować. Zostaw to! Uniósł głowę. Niepotrzebne mi, iiie wracam do szkoły. Złość niąwstrząsnęła, aż zesztywnlała w karku, ażgłoschrapliwy, krzyknęła: Nie wracasz? Ktocię nabuntowat? Kto ciw głowie przewrócił? I jeszcze na mnie! Porwał sięz łóżka. Stanęli nawprost siebie. On w koszuli,boso, zmierzwione włosy, oczy odpłaczu zapuchle, ręce wpięść, jakby się na nią zamierzał. Paulina w fartuchu, w chusteczce pod brodą, cała jeszcze w zapachuobory, aw rękumundurek i czapka szkolna z lampasem. Złość jej, gdy patrzyła na brata, ustępowała, spływała do serca kroplamirozpaczy. Szepnęła: Za co mniechcesz bić? Zaco? Opuścił ręce, zapłakał. Wtedy odrzuciła mundurek na łóżko,otworzyła szeroko ramiona i przytuliła jego drgającą wpłaczu głowę. Skrzywdził cię kto? Powiedz. Westchnął. Usiedli obok siebie na łóżku. Coś było w omnibusie. Ja przecież czuję, wiem, tam sięcoś stało. Co? Rewizja. Ach' Co ci zrobili? Mniemc. Wytarł oczy, spojrzał na nią, skrzywił sięNic, nie. Jeszczemnie przeprosili. Ale ja już do gimnazjum nie wrócę. Będę parobkiem. Lepiej to niż wstyd. Stefan, błagam cię, powiedz, powiedz miwszystkoodpoczątku. Po co? Zrób todla mnie. Widzisz, cała aię trzęsę, dotknij mojejręki. Leciałamtu, lampan. a pełny płomień, myślałam:pożar. Izobaczyłam cię tu. na tym łóżku, serce mi się tak ścisnęło, zdawało mi się: padnę, koniec ze mną. A ty jeszcze na. mnie z pięściami. Żebyśty wiedziała. To powiedz, powiedz! Kiedy, no, nie mogę! Nie mogę. To powiedznajpierw, jak było wdomu. Kto cię odwiózł na stację? Tatuś mnie odwiózł. Ojciec? Sam? We żniwa? : Jużeśmy prawie skończyli zwozić pszenicę. Awyjechaliśmy rano, zaraz po śniadaniu. Bo omnibus miał odjeżdżaćz rynku o ósmej. A co było na śniadanie? Podniósł głowę, twarz już spokojniejsza, tylko oczy podsiniałe, wydręczone. Po co to? Dlaczego się pytasz? A tak, dawnojuż w domu nie byłam, czasem to mi siętak przykrzyza domem. No, była kasza jaglanana mleku, racuchy ze śmietaną,ijeszcze Franciszkowa schowała pierogów z jagodami z kolacji. A był kto na kolacji? Byli,byliwszyscy. Jaś, Ignacek. Bronek i. I kto jeszcze? Bielińscy. To i Hanka była. Była. Uśmiechnął się. Przymknęła oczy, odetchnęła w sobie dogłębnie, mocno,a tak nieznacznie, tak cicho, żeby on tylko nie zauważył, niespostrzegł się, nie wyczuł, bo wiedziała już teraz: wszystkojej powie; i nawez to najgorsze, którego ona się jeszcze niedomyśla; i to też wydobędzie z siebie teraz, kiedy uśmiechotworzył tamę, kiedy ból tego, co było, jak dłoń ściskającagardło, zelżał. Niech tylko mówi, niech wypowie, Boże drogi; niech mówi modliła się niech niezatrzymuje tego w sot? e. Cokoly. -iek by było, ja toprzyjmę. To od niemówienia,"^i duszenia w sobie ludzie szaleją. Przeciąć, otworzyć, niech^płynie wszystko. Ale powoli się do tego zbliżać, nie zaraz; ^ gwałtownie. Siedziała cicho, nie nagląc już,czekając. I aż sama dzi^asię sobie, że do niego jednegotaką ma cierpliwość, boaBl dodzieci,ani nawet do Dominika, ani do służby, ani^san-iej siebie, bo stale siebie poganiała, stale się strofował^ nigdy niezadowolona. Ado niegotylko miała cierpli"w', czasna wysłuchanie,umiejętność zrozumienia, ŁagodJPobłażliwości. Było tak, jakby on wniej przywoływał 135 inną Paulina, taką, jaka chciałaby być, a jaka ani dla siebie,ani dla innych być nie umiała. Uspokajał się, mówił; z wysiłkiem,jak po wielkim zmęczeniu, a onapostępując za jego słowami czuła, jak otwierająsię duszne od zapachów i barw. pełne szeptów, okrzyków,nawoływań rozległe komnaty pamięcii patrząc poprzez niego,widziała. Czas był żniwny, a ze pola mieli na pagórkach,gdzie ziemia była lekka, żniwa zaczęli wcześniej, żyto związali najpierw w stogi, potemzwozili jęczmień, a pszenicana końcu. \ czas żniw żonaci już synowie,Jaśi Ignacek,przyjeżdżali ojcu pomagać. Ignaceknajstarszy, wysoki, alechorowity, pochylony, niemrawy. Patrząc na niego Kulcsybaposępniał. Co mu się stało? Odkiedy to? Zastanawiał się,a przecież wiedział. ,.. Obydwaj pamiętali tą noc: ojciec i Ignacek. Tobyło dwadzieścia lat temu. Więcejniż pot życia Ignacka. A jaki był wtedy dorodny, . zuchwały, a ailny- Katarzyna największą do niego miała słabość: pierwsze dziecko, syn,i taki dorodny. Tamtej nocy, dwadzieścia lattemu, wziąłkonia bezojcowskiego pozwolenia. Nie pierwszyraz. Aletymrazem Kulczyba sięzaciął. Czyhał na niego. Od wieczora jużczekał- A im więcej godzin mijało, tym straszniejszy stawałsię jego gniew. Huragan sięw nim przewalał,mściwe furieszumiały nad głową- Katarzyna błagała:chodźdo domu, jeszcze tym razem mu daruj,dodziewczyny pojechał,głupi,roznosi go, ja się z nim rozmówię. Nie słuchał,-zamknął sięw stajni,czekał. Ty idź spać, Kasiuniu, tysię już za nim niewstawiaj. Pić drań pojechał do karczmy, konia, jak zeszłymrazem, zmarnuje. A zeszłym razem przysięgał, że już nigdywięcej. Ignacek wrócił nad ranem. Kulczyba wypadł na niego,związał powrozem, drągiem walił na oślep, gdzie popadło, ażIgnacek już krzyczeć przestał, już nie skowyczał. Zamilkł. "Wtedy usłyszał,jakKatrzyna wali w drzwi stajni, krzyczy,płacze, zaklina. Otworzył. Dopiero na drugi dzień, kiedy spojrzał na Ignacka, zatrząsłsię 7. rozpaczy. Chłopak na jedno ucho nie słyszał, nie mógłsię sam podnieść złóżka. I coś wnimpękło. Złamałem go myślał Kulczyba. Ssało gowewnątrz poczucie winy. Dat namszę, krzyżem leżałw kościele, modlił się o zdrowie dla syna. Ignacek wyzdrowiał,ale pęknięcie sięw nim nie zrosło. . Ożenił się, dostał od ojca swoją część majątku, gospodarzył,miał dzieci, ale nic mu nie szło. Jedna chorobaza drugą. A w domu niedostatek. Katarzyna na każde święta jeździła do Ignacków z pełnym wozem. Posyłała prowianty, pieniądze. Mało było, zawsze za mało. Z Jasiem inaczej. Drugie zkolei dziecko Katarzyny i Sta^ nisława, smukły, o głowę wyższy od ojca, szedłpierwszy z kosą. A co się zatrzymał, żeby odpocząćśpiewał szczęśliwy,że się na kawalerską wolność wydostał od żony i dzieci. Tegosynaod młodościzabierał Kulczyba na handlowe wyprawy zagranicę. Umiał ojcazabawie, ale wiedział, kiedy przestać,kiedy zamilknąć i słuchać. Faworyt ojca myślała Paulina. Jego tylkokocha,Ignacka nigdy nie lubił, a mnie zbywał. Dla Jasia miał tylkoczas, z nim rozmawiał. Pierwszy raz pojechał Jaś z ojcem na wyprawę, kiedyskończył trzynaście lat. Nie Ignacek, chociażo dwa lata starszy. Jaś. Jechali karawaną wozów szlakiem na Wiedeń. Czujni byli, podbronią, bo nocąw lasch napadali zbójcy. A wtedy, jużw janowskich lasach,napadła na nichbanda chłopskaW sukmanach byli, półszubkach, w gamerkach i karabinymieli z bagnetami. Wódki chcielii pieniędzy. Jaś opowiadał,że strzelali, ale ojciec śmiał się: dostali wódki i poszlisobie. Paulina nagliła później Jasia, żeby opowiadał. Widziała gootoczonego bezpiecznie ramieniem ojca,słyszałakołysząceskrzypienie wozu, wzdłuż traktu, w wąwozach, kłębowiskacieni, strachy wysuwają grzebieniaste paluchyzza drzew naskraju lasu. A za dnia patrzenie na świat, jakprzybliża sięi mija, przystanki w karczmach i zajazdach, kościoły, jarmarki. Jeszcze teraz czuładawny żal,że on pojechał, był tamzojcem, a ona nigdy, nigdynie pojedzie. Bo nawet, czułamniej dlaniego znaczyła niż młodsza jej siostra, druga córka Kulczybów, Maria, którateraz w Kosinie, żona najbogatszego w okolicymłynarza. Paulina rozluźnia chustkę podbrodą, a patrzy na brata,Stefan znów posępnieje. To Jaś i Ignacek przyjechali stwierdza. Ana ko^cję, mówiłeś, przyszli Bielińscy. Przyszli. I Hanka. Tak. A jka teraz ta Hanka? Do kogo podobna, do matki, dooica? Stefan patrzy na krzesło, tam mundurek złożony, odłożony s-S? pauun^ Na twarzy jakby cień skrzydła, ustama bladeS. ane. . Do matkipodobna mówi cicho. To co chcesz, żefc01 ^6s2;cze powiedział? 137. Teraz o tym. O omnibusie. Imów od początku; wyjechaliście z ojcem po śniadaniu. Dobrze wzdycha powiem ci. Po śniadaniu bryczka już zaprzężona przed domem, Bronekna koźle, chce brata odwieźć. Schodź powiedział Kulczyba wóz bierz iw pole. Trzeba zwozić, pókipogoda, pszenica nieczeka. Sam Stefanaodwiozę. Stefan siadł koło ojca. W mundurze,wyprostowany, przejęty dumą ojca, który corazto odkrzykiwał do znajomych,odpowiadał, że syna do gimnazjum odwozi w Lublinie. Abędzie ci co potrzeba, pieniędzywięcej, to tylko napiszalbo Dominikowi powiedz, niech wyłoży. Mundur będzieszchciał drugi na zmianę, niech cię Paulina zaprowadzi dokrawca. Antka wyślę naWszystkich Świętych, tojabłek zawiezie Paulinie. A może by się i mamunia na groby wybrała. Jedź z Bogiem. Podał mu rękę do pocałowania. Patrzyłna ojca z okna omnibusu. Stał, twarz złagodniała,oczy zaczerwienione, wilgotne się wydawały od kurzu albood łez. Spalony na cie-mno, koszula na szerokiej piersi białaz czarną pod szyją tasiemką, jak do kościoła w niedzielę. Bez tła domu, pola, ogrodu bezbronny mu się wydał na brukowanym rynku miasteczka, zmęczony żniwamii jakby postarzały. Myśl gougodziła, zabolała:ile jeszcze tych wakacji zojcaobecnością? Wstrząsnął się. Życie trwało teraz, w tym wymiarze nikt nie był śmiertelny. Uśmiechnął się do Kulczybyi odpowiedział muuśmiech: tchnienie ojcowskiej dumy i miłości. Ruszyli. Oparł głowę o siedzenie omnibusu. Myślał, marzył. Widziałtwarz Hanki, jaksię do niej zwracał głową, jaksię nad nią pochylał, odprowadzając po zabawie do domu, naspacerach w lesie, w polu ukryci, kiedy jeszcze zboże nie zżęte. Czuł słoną skórę jej skroni iszyi,ciepło objęcia,dreszczbliskości. Wracali milcząc,wsłuchani włączącą ich melodię,A czasem ona, napełniona tym śpiewem, nuciłapółgłosem: "Czerwone i białe róże sadził. czerwonei białe róże sadziłi ciebie, dziewczyno,odprowadził. " Stół widział nakryty wświetlicy. Przezcienką skórkę ciasta obciągniętego na czarnych jagodach miąższ prześwitywał liliowo, tryskał sok podnacięciem łyżki, mieszałsię z gęstą białą śmietaną natalerzu. Hanka przy nim kwitnąca, białe zęby w czerwonym jagodowym soku i usta w opalonej twarzy odsoku czerwone. Matkiwzrok obejmujący, życzliwy. Bieliński i Kulczyba spojrzeli nasiebie, parsknęli śmiechem, spuścili oczy. Jaś na wprost Ste fanaprzygryza dolną wargę, obokniegu Bronek. WzrokBronka uporczywy i jakby bolesny: na Hankę i na Stefana,i znów na Hankę. Bielińska matka godna,ciepła, wachluje chusteczką szeroki dekolt nad biustem, podsuwaStefanowipierogi: "Jedz, jedz, w mieście takich nie będzie". TylkoIgnaeek pochłonięty jedzeniem, cały w mlaskanie i dojadaniewłączony, małomu, matka dokłada Ignackowi na talerz. Znów wzrok Bronka na Hance, aż póki ona niespojrzy pytająco, wtedy ucieka,chowa się, przylega dotalerza. Franciszkawidział, jak wstajez łóżka, żeby się zeStefanem przed wyjazdem pożegnać, szepcze: Papir masz, Stefciu? Mam, mam. I czytałem. Ważne to? Bardzo. Już mi lżej, jak ty tomasz, czytaj, arób, co trzeba,co tara przykazali zRzymu. Zrobięprzyrzekał. List Grzegorza, zwitek kartek w płóciennymworeczku, zawieszony jak szkapłerz na szyi na sobie miał, pod koszulą,pod mundurkiem,żeby broń Boże nie zgubić, a początekumiałjuż na pamięć. "Ja, Grzegorz papież,któregoOjcemŚwiętym nazywacie, następca świętego Piotra, dowiedziawszysię o waszej, kochani bracia, nędzy i nieszczęściu, jakie odurzędników krajowychi panów ponosicie, przedsięwziąłemz rozkazu samego Boga oświecić was, wydobyć z ciężkiej biedy i niewoli, oraz wskazać wam drogę prawdziwego szczęścia". Dojechali do Niedrzwicy. Przed domemzajezdnym JózekWielgosz zobaczył go, wychylonego z okna, zawołał: Stefan' Stefan wyskoczył z omnibusu, podbiegł do kolegi,witali się,jakby sięznali od dawna. Wydawało się, jakby to pierwsze,nieme, zakonspirowanespotkanie na Krakowskim Przedmieściu, w kamienicy Budnego, połączyło ich mocniej niż lataprzyjaźni. Zjedli razem zakąski, mówili. Józek o Towarzystwie Higienicznym w Lublinie, do którego się niedawno zapisał. To zupełnie nowa rzecz entuzjazmował się. Ucząnas gier i sportów, które podobno za granicą są jużdawnopopularne. Rozwijamy mięśnie, bo tężyzna fizyczna, Stefan,jest niezbędna dla wszystkiego, czego szepnął chcemydokonać. Spojrzeli na siebie, uśmiechnęli się, Stefan uścisnął rękę 139. kolegi. Jakże bliski wydał mu się teraz. Gdybymógł mupowiedzieć o liście papieża, pokazać, przedyskutować razem. Alenie tu, nie teraz. Czuł woreczek przylegający do piersi podkoszulą. Później, najpierw trzeba porozmawiaćz Pawłem. Woźnica zwoływał już pasażerów. W omnibusie usiedliprzy sobie. Stefan opowiadał o gimnazjum. Nareszcie miałsłuchacza, który go rozumiał, wiedział, o czym mówi, bo Józek dopytywał, tłumaczył, że w handlówce inaczej, jakieprzedmioty, co czytają, jakich mają nauczycieli. Omnibus ruszył. I nagle ten tuman kurzu przed nimi nadrodze. Wychylili się oknem. Tylko chmura,w której niczegorozpoznać nie można. Woźnica z wolna zaczął wstrzymywaćkonie. Spojrzał na Józka, szepnął: Co to? Poczuł dygocącą rękę kolegi na ramieniu, szept: Kozacy. Rozejrzał się po omnibusie:twarze pasażerów znieruchomiałe. Czuł chłodneścierpnięcie na karku, chłód głęboki, dojmujący,aż do szpiku kości. Kozacy otoczyli omnibus. Wsie na ruzu! Budiet obysk! Wychodzili z podniesionymi rękoma. Józek milczał, drżał. Przy schodzeniuz omnibusu chwycił nagle Stefana zarękę,opamiętał się, podniósł rękę do góry. Spokojnie, Józek szeptał Stefanspokojnie, kolego. Był już teraz chłodny, opanowany, głowę podniósł dogóry, myślał: Toten sen! Teraz zrewidują mnie i znajdą list. Widział już siebie w kajdankach, zesłanego na katorgę. Szedłzrękami podniesionymi, wprost na stojących w grupie kozaków. Wtedy jeden z nich podszedłdo Stefana, uśmiechnąłsię, zasalutował. Pożałujsta,ruki wniz. Opuścił ręce. A wtedy kozak tłumacząc się dodał jeszcze: My kozaki nieobyskiwajem gosudarstwiennych studientow. Izwiniajuś. Zasalutował, odszedł. A tamci cofali się gromadnie, z podniesionymi rękami, podsierpniowym niebem, na którymwysoko słońce itylko niewiele białych drobnych chmur,cofali się odchodząc od niego,który dopiero do niedawna, kilka minut zaledwie temu, w czasie potrzebnym na podniesienie i opuszczenie rąk, należał donich, związany wspólnym strachem. A teraz odcinek dymią140 cej kurzem szosyjak przepaść pomiędzy nim i pasażeramiomnibusu. Józek tammiędzy nimi. Patrzył, wypatrywał, czyspojrzy. Przywołany jego wzrokiem, spojrzał poprzezramępodniesionych rąk. W oczach rozpacz i jakby błaganie:Pomóż! Czekał na swoją kolejkę w rewizji dokumentów. PobiectammyślałStefan wytłumaczyć. Mnie uwierzą, jestem przecież studentem ich carskiego gimnazjum. Nie pobiegł. Patrzył, ale Józek odwrócił głowę. Ludzie, ci, którymsprawdzono już legitymacje, wracalido omnibusu. Ukośne. niechętne spojrzenia na Stefana. Czuł smaganie spojrzeńnapoliczkach. Myślał: Zarazwróci Józek i wszystko się wyjaśni. Opowiem mu później,czego uniknąłem, co by się stało, gdyby naprawdę zaczęli mnie rewidować. Dlaczego tak długosprawdzają jego dokumenty? Patrzył przerażony: dwóch kozaków, a między nimi Józek, prowadziligo w stronę zajazdu. Już tylko on jeden stał przed omnibusem. Woźnica nawoływał, żeby siadać, ruszają, A tamten? spytał. Na niego nie czekamy? Zatrzymali go powiedział woźnica. Siadać! Jedziemy. Wszedł do omnibusu. Spytał: Czy ktoś wie, co się stało? Dlaczegogo zatrzymali? Spuszczone oczy, odwrócone głowy. Milczenie. Ktoś szepnął: Pewnie aresztowany. Inny głos przerwał: Niemówićteraz. Spokój. Usiadł. Obok puste miejsce. Podparł głowę rękami. Niewidzieć nikogo, nie słyszeć. Rozpacz gorzką Śliną podpłynęłado gardła. O Boże,Boże. Wydawało mu się, że koła omnibusupo nim jechały druzgocąc, wpychającw ziemię. Dlaczegogo wzięli? Za co? A mnie nawet nie rewidowali, mnie kozakprzeprosił. Chciałzedrzeć z siebie mundur, podeptać, wyrzucie. W omnibusie ludzie, pochyleni ku sobie, szeptali. Tylko on, wyobcowany, odrzucony, sam. Trząsł nim suchy płacz, ażból poczuł w krtani, w przełyku,w piersiach. Głowa ciężka,jakby spuchnięta, i wszystko boliodmiażdżącychuderzeńkół. Do domu jęczał bezgłośnie nawieś, do domu, dosiebie, Aresztowali go? spytała Paulina. Słyszałaś przecież. Wiesz, zaco? Skąd ja mogę wiedzieć? Nie domyślasz się? Przecież go znałeś? 141. A, tak tylko, z omnibusu. Dotknąłgo krótkibłysk jej spojrzenia, odwrócił głowę,wstał. Nie wiesz, jak się nazywał? Wzruszył ramionami. Nie pamiętam. Pochylony, ręce splecione poza sobą, chodził od drzwi doszafy, od szafy znów do drzwi. Cień jegozałamany na nierównościachsufitu, długi, przedrzeźniający i chwiejny nadążał za nim. Milczeli. Chustka zsunęła jej się z głowy, kosmyki ciemnychwłosów na policzkach, niespokojne palcerąkna fartuchu, tylko wzrok ostry, przenikający, napięty boleśniew uporczywej determinacji, obejmując i przeszywając nieopuszczał go, podejrzliwy i wyczekujący. Co ty masz na szyi? Co? żachnął się. To, tenworeczek! Co to? Nic. no, nic. dokumenty. Jakie? Paulina, no, jakie, moje. Mnie nieoszukasz. Co to jest? Powiedz, lepiej mi powiedz. Przystanął. Podniosła się złóżka, podeszła do niego. W długim lustrze szafy postacie ich dwojga. Przez wakacje urósl,byli już teraz równi wzrostem. Paulina. szepnął. Tak. odszepnęla. Wstrzymała oddech. Przysięgnij na Boga, że nikomu. Przysięgam. Przysięgnij, jak pragniesz zdrowiaMiehasi. Jak pragnę zdrowia Miehasi. ...że nikomu o tymnie powiesz. ani Dominikowi. Przysięgłam już przecież, że nikomu. Mów! Paulina szeptał czy ty słyszałaś o księdzu PiotrzeŚciegiennym? Słyszałam. To było dawno. Słyszałaś? zdziwił się. Powiedz,co słyszałaś! Pokaż najpierw, co masz w tym woreczku. Ściągnął tasiemkę przez głowę,podał jej woreczek. Ciepłybył, przesiąknięty jego zapachem, bo od wyjazdu ze wsi niezdjął go, a kiedy tu już, nareszcie w pokoju na poddaszu,zapalił lampę, a dobrotliwe powitanie ścian i sprzętówwyzwoliło płacz tłumiony w autobusie, kiedy łkając zrzucił, 142 podeptał mundurek o liście w płóciennymworeczku zapomniał, jakby nie czującobcości przedmiotu. Wyjmij powiedziałtylko ostrożnie. Nie, nie! Ty wyjmij. Jamam brudne ręce. Chodźtu bliżej, do lampy. Wyjął z woreczkazwitek drobno zapisanych kartek,rozłożył nastoliku. Co to? Czytałeś? List papieża, Ściegienny go dostał i kazał ludziom przepisywać, czytać. To do kogo ten list? DoŚciegiennegobył? List był do nas. Do nas? No, do nas,do narodu. Stefan, JezusMaria, Józefieświęty! Skąd tyto masz? Przecież za takie listy Ściegiennego posłali na Sybir. Nieszczęście ściągniesz na cały dom! To co on pisze, no, mów, coon tam pisze? Pisze, że wszyscy ludziesą sobie równi, wszyscy braćmii żeby nie słuchać ani urzędnika, ani króla, ani księdza,który by namawiałdo krzywdzenia bliźniego. Pisze,żeby przeciwko nieprzyjaciołom się gromadzić i bronić się w gromadzie,bo nie ma takiej siły,która by nas zmogła, jak razempójdziemy. Pisze, żeby wszyscy szli za jednego. Pisze,żebypanom, tym, cochłopa wyzyskują, co nim gardzą opieraćsię. Pisze, że wszystko, co wolnośćczłowieka krępuje,zniesione być powinno. ja.. szepnęłapamiętam. Ale czekaj teraz! poderwała się. Chodź, trzeba szatę odsunąć. Dlaczego? Trzeba ten list schować, Z obu stronunieśli szafę, odsunęli. Wtedy przyklękła,pochyliła się, rękami naciskała deski. Jednaz desek ustąpiłaBleeol ukazała się niewielka szpara. Wsuń tu listpowiedziała wsuń zaraz. Nie trzyma] Wierzchu i nie noś przy sobie. A tylko ty będziesz wiedział otym ija. Przestaw szafę, samprzestaw, Usiadła na krześle, a ostrożnie, bo na poręczy mundurek,który podjęła była z podłogi iotrzepując, wygładzając zawiesiła, nie wzruszona Stefana wzgardliwym spojrzeniem. Pomiędzy nimi teraz stół, światło lampy. Światło na wilgotnymczolePaullny,wilgoć u nasady nosa, gdzieczerwoneżyłkiPdskórą, ikropelki potutam, gdzie delikatny puszeknad 143. górną wargą, mocną, zaciśniętą, i powieki ciężko opadłe. Szepnęła: Ja to pamiętam. Tobyło siódmego listopada. On umarłszóstego, a akurat siódmego byłomoje wesele ze Zdziechowskim. Dwanaście lat temu. Ty byłeś malutki, a ja miałamsiedemnaście lat. Podniosła głowę,potrząsnęła, dwie łzyspłynęły po policzkach spod zaciśniętych powiek. Nie mogę go zapomnieć. Zachłysnęła się krótkim, nagłym łkaniem. Nikomu nie mówię, ale niemogę, nie mogę. Rodzice wprost ześlubu pojechali na pogrzeb Ściegiennego do Lublina, Franciszek ich odwoził. I tak się zaczęło mojeżycie: ślubemi pogrzebem. Pytałam potem mamuni: dlaczego, dlaczegoście mnie zostawili? Dlaczego? spytał. Powiedziała ci, dlaczego? Przetarła oczy wierzchem dłoni, zamyśliła się. Z przeszłościwypływał tamten dzień: był luty, na dworze ślizgawica,śnieg zbity sięgał aż pod okna, ale matka przyjechała. Wsalopie na lisach, długiej do kostek, w czarnymszalu na głowie, na piersiach skrzyżowanym, weszłaprzez kuchnię, gdzieHelka obierała kartofle. Jak pani? spytała. Jeść nie chce, chora. Paulina przez otwarte drzwi sypialni usłyszała, zawołałażałosnym głosem. : Mamuniu! Katarzyna pchnęła drzwi pokoju: piecrozpalony, pociągnęłanosem: Wymiotowałaś? Paulina usiadła na łóżku, mizerna, oczy podsinione, kiwała głową. Katarzyna rozwiązała szal, zdjęłasalopę, siadłaobok córki. Serka ci przywiozłam. Wszystkomnie mdli. Masło świeżoubite, bulkę białą upiekłam. Zjesztroszkę. No i czego płaczesz, czego? Rozszlochała się, zgięła wpół na łóżku. Tak sobie przypominam, jakeścieode mnie w mojewesele odjechali. Jakna złąwróżbę. A teraz Jan pojechałi już go z pięć dninie ma. Jan na pracę pojechał. Na zarobek. Wiesz przecież. Ale rodzice z mojego wesela odjechali. Dlaczego, dlaczegoście mniewtedy zostawili? Katarzyna wstała, zamknęła drzwi,spojrzała na okno za144 roŚnięte grubymi kwiatami lodu. Siadła na łóżkuobok PaulLny, szepnęła: Wiesz,dlaczegośmy wyjechali? Wiem, na pogrzeb księdza. Ale nawet nie wiem, kto, nawet go nie znałam. Posłuchaj, Paulinka, to był wielki człowiek, a straszniego skrzywdzili. I był dla nas jak rodzina bliska. Nie mówiłam ci. Ojciec mój jeździł do tego księdzado Wilkołazui doChodla. Ściegiennybył tam proboszczem. I chodzili razemwieczorami od wsi dowsi, uczylichłopów, ażeby nie pili,bronili swego: wolności, ziemi, żeby się trzymali razem. Noto powiedz sama, jak ty byśzrobiła? Nie pojechałabyś oddaćmu tei ostatniej przysługi, kiedyon na katordze przez dwadzieścia pięć lat cierpiał? Za nas go skarali, bo dla ludzichciał dobrze. Kołysała się na łóżku,świadoma tylko kojącej obecnościmatki. Żar buchał od pieca, rozpalałplecy,a od okien szedłprzewiew i chłodził policzki. Słowa zapadały w nią, ale jakbyobce. Nie przyjmowała wytłumaczenia, myślała:Skrzywdzilimnie, odjechali. Dopiero teraz tamte słowa Katarzyny nabierały znaczenia. Paulinaszepnął Stefan tomyśmy nic nie wiedzielio dziadku. Mnie wtedy mamunia nakazała: przedtatusiem się niewydaj, że wiesz, że ci mówiłam. Ani do nikogo o tym, boojciec się będzie gniewał. Podniosła się ciężko,sięgnęła po mundurek, co na poręczykrzesła, powiedziała: Wyprasuję cito, odczyszczę. Po co? Mówiłem ci, niewracam do gimnazjum. A gdziepójdziesz? krzyknęła, Zaczerwienił się, odwrócił oczy, ale słyszał,czuł, jak wzbiera wniej gniew, jak oddech przechodziw sapanie, i sam jejzłością podniecony wyskoczył na środek pokoju, ręce w pięść,jakby się chciał na nią zamierzyć. Bo ty jesteś wszystkiemu winna! Czy ja wiedziałem, żesą inne szkoły? Sama wszystko urządziłaś, wepchnęłaś mniedo tego carskiego gimnazjum. ^Skrzywiła się, dolna warga wydęła się śmiesznie,zadrgałyPiersi i ramiona. Nie płaczzawołał przecieżja nie chciałem, niepłacz. Wiedziałam mówiła przez łzysą polskie szkołyPrywatne, ale bezpraw. Pociągnęłanosem, wytarła twarz "Cień księdza Piotra 145. w fartuch, westchnęła. Ale na takiej szkole musiałbyśskończyć. Bo przecież wiesz, że ojciec nie wysłałby cię zagranicę na uniwersytet. A ja ci mówię. ja ci mówię płakała i potrząsała ręką nad głową uniesioną, jakby chciała,krztusząc się od praczu, tą ręką powiedzieć, i wskazywała namundurek, co jeszcze na poręczy krzesła ty. Stefan, podziękuj temumundurkowi. Oszalałaś? Dlaczego? Bo w tym wszystkim mówiła już spokojniej jestpałec Boży. Bez munduru nie przewiózłbyś listu papieża. Mundur ochronił list, a list ciebieobronił. Patrzyli na siebie milcząco,związani odkryciem jak spiskiem. To co zrobić? spytał. Mundur noś, a swoje wiedz. Ucz się. Mówiłeś mi,cow tym liście napisane. Przewiozłeś go. Wiesz, po coś przewoził? Czeka], pójdziesz ze mną,pokażę ci, jak na Lubartowskiejrobotnicyod Hessego mieszkają. Jak bydło, nie jak ludzie. Ucz się, jak ich z tych rynsztoków wyprowadzić. Zebrała włosy w węzeł, zawiązała chustkę pod brodą,z mundurkiem przewieszonym przez ramię, wlokąc za sobądługą swoją spódnicę podeszła do drzwi,położyła rękę na klamce. Był tu twój kolega. Pytał się ociebie. Paweł? Skinęła głową. I co? Mówił co? Rozmawiałaś z nim? Przyjdź na kolację, zrobiłam kotlety siekane. Później ci powiem oKaliekim. Dzień Zaduszny Był to Dzień Zaduszny, drugi dzień listopada. Jeszcze ekstatyczna szczodrość jesieni: słońce w oczy ostro bijące jakw lipcu, kolczasta,mięsista zieleń kasztanów na piaskualei,lśniąca, śliska brunatność w pękniętych skorupach. I już klony na wpółnagie w skąpych pelerynach koloru wyschniętejsłomy, i szeleszczący, wzbierający strumień liści podnogami. Umówili się w Ogrodzie Saskim koło słonecznegozegara. Pusto. Cały ruch miejski spłynął był na drogi prowadząceku cmentarzowi. Paweł jużczekał. Stefan ucieszył się. 148 - Jak to dobrze, że mogłeś przyjść! Już od mego przyjazdua domu chciałem się z tobą zobaczyć. Alena osobności, nieaazebraniu, nie przyludziach, sami. ^Przyglądał mu się, oceniał: zmieniłsię? ten sam? Pawełjakbyjeszcze urósł. Uczeń ostatniej klasy, jeszcze pół rokufskończy gimnazjum. Nos sterczał ostro spomiędzy kościstychpoliczków, grdyka wystająca z długiej, chudej szyi. Zimnywiatr poderwał się nagle, liście rzuciły sięw rozpaczliwym,niepełnym wzlocie. Paweł odwrócił się całątwarzą do Stefana podniósł kołnierz płaszcza. Ciepłe, obejmującespojrzenie szarych oczu pod szerokimi jasnymi brwiami. Stefan zobaczył w nich siebie. Myślałeś, że już mnie nie interesujesz? Ze przestałemiayć twoim przyjacielem? Stefan skinął głową. Stefan. Stefan, jak ty mnie jednak mało znasz. Po przyjeździe z wakacji widzieli się już kilkakrotnie nazebraniach Koła Młodzieży, które ostatnio,jak wydawało sięStefanowi, uległy pewnej zmianie. Mniej było deklamacji,dyskusji literackich, chociaż każde zebranierozpoczynanoutworem poetyckim, a kończono zbiorowym śpiewem. Mniejmówiono o sprawach rodzimych, a coraz więcej oogólnymrozpoczynającym się ruchu. Zebrania teżodbywały się w coraz to innym domu, zjawiali się na nich ludzie nowi, starsi,inni nie pojawialisię wcale,jakby istniałakierowana przezkogoś selekcja. Ktoś decydował o liczbiewybranych, ktoś jednychprzesuwałna wyższe szczeble,innychszeregował wpoziomach, dopuszczał albo nie dopuszczał do uczestnictwa. Zawiadomienia otrzymywał Stefan przez Pawła. Ten zdawał siębyć wszędzie. , Widzisz, Paweł, chciałem się ztobą sam na sam spotkać,bo znam dla ciebie ważne ściszył głos nawet wielkierzeczy. I nie chciałem przy innych. Dobrze, bo ja też. Co takiego? Pamiętasz ostatnie zebranie? To na Podwalu? Tak. No i kto, i co największe na tobie wywarłowrażenie? ^ Ktonajbardziej. Przyglądał mu się wyczekująco. Zaraz powiedziałzaraz, niech pomyślę. - Pokój, w którym zebrali się,wydał mu się ogromny. Na^ugunpiętrze kamienicy. Z daleka widaćkolumny katedry,w dole ciężkie, barokowe wieże kościoła Świętego Wojciecha. ^ośrodku pokoju stal stół okrągły, nanim grubabrokatowa ?. serweta z frędzlami i lampa mosiężna, rzeźbiona, z kloszemjak krynolina baletnicy. Przy stole mężczyznatrzydziestokilkuletni. Blade plamy policzków, wydatny zarys czoła. Czarnyzarost koliście wzdłuż twarzy i wąsy ostro opadające kuustom. Biały sztywny kołnierzyk, czarna krawatka i długi surdut. Niecierpliwieuderzał ołówkiem o blat stolika. Spodsklepienia wysokiego czoła wpadnięte głęboko oczy uporczywie, przenikające, chłodnym skoncentrowanym spojrzeniem"przesuwały się po siedzących pod ścianami, na pluszowych fotelach o wysokich rzeźbionych oparciach, zgromadzonych wpokoju gościach. Stefan uczuł na sobie jego spojrzenie, zadrżał,przypomniała mu się rewizja w omnibusie. Odwrócił wzroklprzyglądał się stojącejprzy skrzydle mahoniowego fortepianupostaci. Była to ta sama kobieta, ciemna, opływającafałdami sukni, któraotworzyła mu drzwi w kamienicy Budnego naKrakowskim Przedmieściu, pani Franciszka. Zauważył, że włosy na czole pod upiętym wysoko grubym warkoczem zaczynały już siwieć. Stała przy fortepianie. Akompajiiator uderzył w klawisze, znak,że rozpoczyna się deklamacja. Tło muzyczne było ciche, a glos kobiety jak dotknięcie. aksamitu: słodycz miękkościi dreszcz. Mówiła: Anim ja ciebie Nosiła Gdyś był maleńki Do baby Naczary, na zamawianie Anim wieszała Święconych ziół U głowy. Anim ciebie kąpała W dziewannie płowej Zlebiodką, rozchodnikiem wpół. AnŁm nosiła Ciebie po rosie w świtanie. Anim znalazła ci promienistej Paproci o świętym Janie. Stali na skrzyżowaniu alei. Wokół nich czarodziejski pier. -ścień ogrodu, mosiężne drzewa, splamione winem jesieni liście wiązów i szarzejąca już, zwarzona przedrannym przymrozkiem trawa. Franciszka Amsztajnowa "Grajek" 148 Bardzo mnie ujął ten wiersz. No tak, Stefan, tak,ale to przecież tylkoornament,wprowadzeniedo nastroju. Tonie oto mi chodzi. Jak ci siępodobał prelegent z Warszawy? Pewny siebie, bardzo podniecony. No, ja też byłem podniecony. ...a jeślichodzio tę odezwę do "kolegów Rosjan". Tak? Zgadzam się. Należy się solidaryzować z tą młodzieżąrosyjską, która dąży do obalenia caratu. Tylko. Co tylko? Jak to pogodzić z naszą sprawą wałki o niepodległość? Zaraz ci wytłumaczę. Siądźmy tu gdzieś na ławce. Może powiedział Stefan przejdziemysię na cmentarz? Pawełpochylił się, podniósł ze żwiru bladozielony, nakrapiany cynobrem, liść klonu,powiedział; No, chodźmy. Taki jesteś konserwatysta,romantyk. Aleja też lubię Zaduszki. Posłuchamy dziadów. Zawrócili. Przeszli wysoką żelazną bramę ogrodu prowadzącą na ulicę. Przecięli szerokie KrakowskiePrzedmieściei szliwolno w dót ulicą Lipową. Od brukowanej jezdni oddzielał ją płytki rynsztok, sama zaś ulica to była ukłepana,gliniasta powierzchnia rozmiękająca łatwo po deszczach. Błotopo ostatnich szarugach wysuszyły wiatry i po obu stronachulicy przekupnie rozłożyli swoje kramy: kwiaty, wieńce,lampki w kolorowych szkłach i stoły z tanimi cukierkami. Paweł wziął Stefana pod rękę, nachylałsię ku niemui tłumaczył: Jesteś z nami, bo chcesz sprawiedliwościspołecznej,chcesz wolnej ludzkiej myśli, wolności indywidualnej człowieka. Tak? Stefan kiwał głową. Tak, tak, to jasne, tylerazy o tym mówiliśmy, ale. Ja wiedziałem, że ty jesteś niezupełnie jeszcze przygotowany denerwował się Paweł. Pomimo to postanowiliśmy cię wciągnąć. To tylko kwestia czasu, sam 2acznieszinaczej odczuwać i myśleć. Rozmawiałem długo z tymZakrzewskim, tym prelegentem 2Warszawy. Bardzo mu siępodobałeś, mówi! : "Bystry,żywy temperament, typ inteligenci intuicyjnej, zdeterminowany, odważny, ideowy. To jestczłowiek, który będzie doskonałym członkiem partii". "Ja? I skąd on mnie tak poznał? Przecież nie dałemmu^"oych powodów. 249. On ma doświadczenie, wyczucie ludzi. I słuchaj, przecież pamiętasz, co mówił: tam, w Rosji, po ostatnich demonstracjach studenckich zaczęła się burzyć młodzież na wszystkich uniwersytetach, za młodzieżą poszli robotnicy, demonstrowały ogromne tłumy robotników. Stefan, przecież mynato czekamy od lat. To jestnasza szansa na uzyskanie wolności. W tej wspólnej walce owyzwolenienas nie może zabraknąć. Ulica wokoło nich zaczęła wzbierać świątecznie ubranymtłumem. Im bliżej cmentarza, tymwiększy tłok. Ludzie wypełniali już całą szerokość ulicy, pachniało świeżo ciętąchoiną. Pośpiech, przepychaniesię, idą całe rodziny,dźwigają doniczkiz żółtymi i białymi chryzantemami,świerkowe wieńce,pudełka z kolorowymi lampkami. Pośród kramów ze sztywnymi kwiatami z bibułki, z ozdobami w kształciekrzyża, pośród doniczek z cmentarnymi roślinami, wśród żywego zapachu igliwia, rozsiedli się żebracy z całego miasta dziady. Klęczeli, siedzieli, to wpółleżeli na ziemi: mężczyźni z drewnianymi kulami zamiast nóg, to bezrąk, sparaliżowani albotrzęsący się jak od nieustannego przerażenia. Ślepcy zokropnym bielmem na oczach, niemowyz zawieszonymi u szyitabliczkami, któretreścią swą błagały o litość. Młode kobietyw łachmanach zpłaczącymi albo śpiącymi na ziemi obok nichdziećmi, staruszki okutane chustkami, odmawiające głośnoróżaniec. Wyciągały szponiaste dłonie, chwytałysię płaszczyi nógprzechodzących. Nad szmerem tłumu, nad nawoływaniami przekupniów zachwalających swoje towary płynął jękliwy, żałosny, nierówny pośpiew dziadów. Podchwytywalirzucane im kopiejki popychając się i kłócąc, kto pierwszy. Często ktoś przystanął iwkładającw wyciągnięte ręce pieniądze prosił o modlitwę, podając imięzmarłego. Wtedygłośno, jękliwierozpoczynalilitanię. Chór ten jakpieśń potępionych unosił się nad szumiącą życiemulicą idopiero zabramą cmentarną, gdzie rozmowy zniżały się do szeptu, przycichał. Zbliżali się do bramy. Wąska jej gardziel nie mogła pomieścić fali napierającego tłumu. Pawełprzystanął, powiedział głośno, starając się przekrzyczeć wyśpiewującego zajego plecami dziada: Stefan, to nie ma sensu, wracajmy. Chodź, chodź! ciągnął go zasobą Stefan. I nagle,zmieszani z falą tłumu, bezwłasnej woli przepłynęli bramę Cmentarza. Cisza. 150 '' Mówiłem ci, jak tylko wejdziemyna cmentarz, zaraz siąrozluźni, siądziemy sobie na jakiejś bocznej ławce i ja chcistezn,chciałem-,. Wiesz przecież,że każda ławka zajęta jest dziś przezrodziny i krewnych. No i po co ja ci się dałem namówić? Czymasz może kogoś natym cmentarzu? My mamy. Jak to my? Powiemci. Chodźmy dalej. Ucichły, dostojnytłum ludzki rozpływał się w boczne alejki,. Grupki szeptem porozumiewających się osób ginęły pomiędzy drzewami, i pomnikamicmentarza. Mijali pochylonesylwetki pracowicieobmiatające groby. Było już późne popołudnie, ale jeszcze jasno. Mimoto na betonowych płytachnagrobków,na uklepanych, wysokich kopcach świeżych grobów zaczęły z wolna rozbłyskiwać płomyki, Paweł szepnął Stefanmówiłeś mi, że wiesz, gdzi"jest tu pochowany Piotr Ściegienny. Zaprowadź mnie tam,Zaprowadź mnie tam teraz. To aż takcię zainteresował? Bardzo, zrozumiesz, jak ci potem wytłumaczę. Dobrze powiedział pójdziemy teraz w kierunkukaplicy itrzecią przecznicą od bramy skręcimy w bocznąalejkę. Szli szeroką jak wparku aleją, mijając najstarszą tuczęść cmentarza. Nadpopękanymi płytami grobowców tylkogłowy pożółkłych klonów. Nikt tu nie palił świateł. Zatrzymywali się czytając zatarte napisy, daty sięgające lat trzydziestych zeszłego stulecia. Czasem złocone litery na granitowych krzyżach,wzywające o modlitwę zaklęcia, mijalirzeźby smutnie zamyślonych aniołów o twarzach śpiących dzieci, przytulone do marmurowychdrzwi grobowców,stałatam oparta o krzyż kamienny Madonna z dłońmi złożonymi,głową opuszczoną, w zastygłym geście wiecznej rezygnacji. Mam coś dla ciebie. Paweł powiedział Stefan. Przywiozłem. Mam tu, przy sobie. Chciałbym cipokazać. Pochylił się do niego- Oryginalny list papieża Grzegorza. do księdza Sciegisnnego. Paweł chwycił go za rękę. Masz, skąd masz? Pokażę ci. Nie, nie tutaj. Pójdziemy potem domnie. List do Seiegiennego, mówisz? ' ^0 znaczy nie do niego, tylko do rolników i rzeroieślni. -^ ,. ,' 151 SSs.. ^.. ków, ale na pewno jego ręką przepisywany i chyba on todostał. Paweł! To jestdokument. Boto, co mi dawałeś, tobyły opracowania, fragmenty. Spokojnie, pomówimy,pokażesz mi później. Stropił się. Przygasł, zaskoczony jego spokojem, brakiementuzjazmu, wzruszenia, podziwu, którego przecież się odPawła po takim wyznaniu spodziewał. Reakcja przyjacielawydałamu się niedostateczna, chłodna, ubliżająca nawet doniosłości listu. Przecież to od papieża! Czyżby Paweł się zmienił? A możeto tenostatni prelegent? Może to on na niegotak wpłynął? Listpisanyręką księdzaPiotra bo czuł, żeto on właśnie ten list przepisywał bliższy mu się wydał,jakby pomiędzy nim a księdzem zadzierzgnięte zostało przymierze. Wsunął ręce w kieszenie płaszczai zdeterminowanyzacisnął je w pięść. To tu powiedział Paweł tu trzeba skręcić. Była to nowsza część cmentarza, groby zadbane, kręcilisiękoło nich ludzie obmiatając,czyszcząc granit płyt, tostawalirazem sąsiedzi bliskich grobów rozmawiając, boznali się pewnie od dawna, świętując tu coroczne Zaduszki. Zatrzymali sięprzy dużym grobowcu. Na kamiennej płyciewyryte litery: "Ksiądz Józef Wnorowski, kanonik honorowydiecezji podlaskiej, zmarł w roku 1839". Napłycie dwazielone wieńce i lampki w czerwonych kloszach. Jesteś pewien, że on tu jestpochowany? Na pewno, sprawdzałem wksięgach cmentarza. Nie ma żadnego napisu. Nikt się nie chciał narażać. Dość, żego tu pochowali,ludzie wiedzą. Ktoś zapalił światła. Gróbobmieciony, wygracowane naokoło. Pociągnął Stefana za rękawpłaszcza. Chodź, idziemy! Poczekaj powiedział ja chciałbym się tu chwileczkę. pomodlić. Sam. Paweł uśmiechnął się. Jak chcesz, naturalnie,ja tu się przejdę, nie będęprzeszkadzał. Stefan uklęknął przy grobie. Wilgotne, przenikliwe dotknięcieziemi. Zerknął poprzez ramię. Paweł przechadzał sięzamyślony, nie patrzył na niego, dalej dwie kobiety skrzętliwie obmiatały grób. Wokoło niego szarzało, wieczór zapadałmglisty,i corazwyraźniejsze, gęstsze światełkana czarnymjeziorze cmentarza. Włączony w misterium tego miejsca, tegoczasu drugiego dnia jedenastego miesiąca, kiedy siwiejąmlecze po łąkach i w rowach, fioletowy aster i nieśmiertelnik 152 koloru bursztynu dojrzewa na grządce, żółkną iopadają płatkijaskółczego ziela na przydrożach i w rumowiskach, a gromada w uroczystym zadumaniuświęci obrządek ognia podgołym niebem ikiedy pod wspólnym naporem otwierają sięnieruchliwe wrota przeszłości, włączony w tę dodającą odwagipowszechność, niezgrabnie, drżącymi palcami, ostrym, przyniesionym z domu dłutkiem wyrył na kamiennej powierzchnigrobowca nazwisko: "Ksiądz Piotr Ściegienny". Przeżegnał się, wstał z klęczek, odwrócił się. Paweł stałtuż za nim. Na twarzy kolegizdumienie i podziw, szepnął: Twój pierwszy akt dywersyjny. Wracali, na głównej alei ruch powracających do domu ludzi. Na Lipowejtłok mniejszy, alejeszcze zawodzenie dziadów- Szli w stronę Saskiego Ogrodu, objęciłuną bijącą nadcmentarzem. Stefan spytałPaweł czyty wierzyszw życie pozagrobowe? Widziszpowiedział ja się wychowałemna wsi. Chłop o życiu przyszłym mówi i myśli częściej niż wy tu,w mieście. Wierzą, że dopiero po śmiercizacznie się lepszeżycie. A chociażby moja rodzina, mój szwagier Dominik,spytałbyśgo tak, to zezgrozą spojrzałbyna ciebie. Jak możesz nawetprzez mgnienie oka zwątpić w czyściec i piekło. Bo niebo. niebo jestdla wybranych albo po pokucie w czyśćcu. Ja.. nie wyobrażamsobie, żeby wszystko ot tak kończyło sięz chwilą śmierci. Energia życia nie ginie. Staram się wierzyćw to, czegouczy Kościół. Tak łatwiej. Alejak długotak można? Mówiłeś kiedyś,że chcesz zostać księdzem, że chciałeś. Chciałem. Nie wiem. - Wierzysz w nieomylnośćpapieża? Tak. I wierzyszw jego świętość? Absolutnie. Widzisz, Paweł, w naszej rodzinie papieżto Jakby istota nadziemska. Kochać go, to mało. Mój ojciecgo uwielbia. Dominik, mążmojej siostry, mówi onim tylkonOjciec Święty" i uważa go za niedościgły wzórwszystkichcnót izalet. Gdybyś go spytał,gdzie pragnąłby pojechać, mogę przysiąc,powie: do Rzymu, żeby chociaż z daleka zobaczyćpapieża. Dlaczego pytasz? A gdybymci powiedział,że ktoś, dla spraw nawet barwo ^żnych, dla rzeczy wielkich, doniosłych, słusznych sfałszwał bullę papieską, czy wtedy potępiłbyś takiego czło153. O kim mówisz? Kogo masz na myśli? "Wiesz powiedział wiesz, kogo to dotyczy. Dosali do Ogrodu Saskiego istamtąd uliczką biegnącą stromo w dół i wzdłuż ogrodzenia parku zagłębiali się w przedmieście Lublina, opadające falistym zboczem w dół aż dorzeczki Czechówki. Była to dzielnica nędzna, zamieszkałaczęściowo przez biedotę żydowską, domki drewniane, murowane rudery. Chodniki nierówne, pozrywane, niewiele tylkosłabych latarni. Ciemno. Potykalisię o wystające progiryn"sztoków, o kocie łby jezdni. Zaczął mżyćdelikatny deszcz,gęsty i nieruchomy, trwałw powietrzu nasycany zapachamiulicznych odpadków, gnijących kartoflanych obierek i mydlin. Czy typodejrzewasz powiedział Stefan że autorem listu papieża był ksiądz Ściegienny? Nie podejrzewam. \Viem. Bo posłuchaj, na śledztwie najpierw twierdził, że dostał list odjakiegoś Ficowskiego. A ten,okazałosięw ogóle nie istniał. Ale później dowiedli księdzu,ze to on pisał: ten sam styl, cow innych jego pracach. Czytałeś fragmenty ,, Złotej Książeczki" i "Aforyzmów o urządzeniu społeczeństwa ludzkiego"? , Czytałem szepnął. Więc widzisz, za tę bullę, ten list Grzegorza papieża Kościół odebrał Scieglenr. srr.u święceniakapłańskie. Zwróconomu je później na krótko przed śmiercią, ale co się nacierpiał. Stefan' Nieodzywas? , się? Co myślisz, potępiłbyś go za to? Nie wiem szepnął. Nie mamprawa potępiać. Tyikojak mogłem, jak mogłem być tak głupi, żebychociażprzezsekundę wierzyć, że papież, ten wielki, niedościgły, i do tegokto? Papież Grzegorz XVI,ten sam, który potępił"nędzników" rewolucji, który nakazywał posłuszeństwo prawowitejwładzycara. Trzebabyć głupcem, żebyuwierzyć! A nawetgdyby to nie był Grzegorz XVI, jaki papież ująłby się za polskim chłopem i rzemieślnikiem? Jaki papież przejąłby siQnaszym losemprzy tych wszystkich tysiącach ważniejszychspraw? I jaw to uwierzyłem, ja, taki głupiec Ajeżeli ty uwierzyłeś powiedział Paweł to ci,do którychpisł list,tym bardziej wierzą. I gdybyś ich nawet przekonywał, nie uwierząci. Bo to już legenda. Nie ma broni na legendę. Możei lepiej, że wierzą powiedział. Sam \vissz, jaki nasz chłop jest ciemny, jaki stale wystraszony. Wszystkiego się boi, wieczny strach, ato przed strażnikiem, przedekonomem, przed dziedzicem, przed gajowym, przed księ" 154 dżem, a jeszcze duchy, upiory. U nas w domu mniej tego było, no, ale oboje rodzice chodzili do szkoły, ojciec jeździł poświecie, zamożny, cenią go bardzo. Ale weźtakiego chłopa naKilkumorgach. Wszystko na niego czyha. Nieurodzaj,to jużsię boi, z czego zapłaci czynsz morgowy, z czego podatki. 'A' leszcze "zły" wszędziesię czai, wrona na lipie zakracze nieszczęście, czarny kocur przeleci drogę zły dzień. Grzechwszędzie, chleb "do góry nogami" położyć grzech, przełfcttąć coś przed rannym pacierzemgrzech,i męki piekielne za to wszystko,conawet nieumyślnie przekroczy. I nagleS tego wspaniałegotronurzymskiego istotanadziemska, papież, do nich: moje dzieci, wasze rzewne łzy dochodzą domego serca i duszy, urodzeni w niewoli, nie wiecie, co toszczęiłtwość, sadzicie, że Bóg was na to stworzył. Izapewnia, żeBóg nie stworzył ich na nędzę i cierpienia, obiecuje lepszeczasy, równość, wolność, zachęca,żeby się razem domagaćsprawiedliwości. To uważasz, Stefan, że Ściegiennydobrze zrobił? Paweł zatrzymał się przed dwupiętrową kamienicą, tylko w jednym oknie pierwszego piętra światło. "" Uważam powiedział Stefan że to była desperacja. Człowiek głęboko wierzący, przejęty misjąChrystusa odważyłsię na czyn szalony. To był reformator. Tacy ludzie poruszają ziemię. A sami giną. Wejdźmy do mnie. Powiem ci,co ja o nimmyślę. Mieszkasz z rodzicami? Nie mówiłemci? " Nie, chyba nie. Ja nie mam rodziców, Weszli do szerokiej klatki schodowej. Zgnity odór wilgoci jak wlochu. W ciemnościStefan nie widział twarzy Pawła. Stowa wypowiedziane tonem stwierdzającym, suchym, obojętnym nawet, jakby wypłu;-. .a już z nich wszystka żałość,zagradzałydrogę współczuciu. , Nie wiedziałem szepnął. Trzymał się wyślizganej poręczy, schody były powykręcane,0 ^spodziewanych załamaniach. Wyciągnął druTą rękę do'Pawła. ' Wolę siętu ciebie trzymać powiedział. Objął mocno dłoń przyjaciela. , Na szczycie schodów, korytarzem biegnącym przez całą'"szerokość domu, idąc blisko /zdluż pn. -.-ćj ściiny,dosunęlis? do rf^f-arf paweł wyjął klucz z kieszeni, przekręcił w zam155. ku. Znów ciemność, ale inna, nasiąknięta innymi zapachami. Jatu mieszkam z dwomastudentami. Nie ma ich teraz. Wyjechali do domu, pod Lublin, na święta- Zarazzapalę lampę. Ale gdzie lampa? Gdzie oni, do diabla,postawili lampę? Potarł zapałkę i na jedno mgnienie w tymświetle niebieskimStefan zobaczył stół pod oknami, na nim spiętrzone książki,zeszyty, maszynkę spirytusową i emaliowany niebieski czajnik. I zaraz uderzonaświatłem naftowej lampy ciemność nabrała kształtów pokoju. Zdejm płaszcz zapraszałPaweł- Siadaj o tu, natym fotelu. A może ci zrobić herbaty? Nie, nie,dziękuję. Rozglądał się po pokoju i czuł,jak wzbierała w nim żałość: więc tak mieszka Paweł? Pokójbył wysoki, sufit niegdyś biały, rzeźbiony, popękany był teraz,żółtawy,a nad oknami, lamgdzie stół, czarne zacieki. Na ścianach postrzępiona kwiatowa tapeta, napuchła miejscami od wilgoci. Wzdłuż trzech ścian łóżka, nad nimi fotografie, kawałki zapisango papieru, w kątach zarysy mebli: etażerki, komódka, a na wszystkim spiętrzone papiery, książki. Usiadł na szerokim fotelu pokrytym wytartym czerwonympluszem. Pawełna wprost niego na łóżku. Spokojnie uśmiechnięty,jasne spojrzenie, jakby nie dotykała go nędza tego pokoju, który pewnie kiedyś wyglądał inaczej, zadbany, suchyi ciepły, jakby tu tylko przypadkiem wstąpił albo przyszedłodwiedzić ludzi potrzebujących pomocy. Przez chwilę na tletego pokoju Stefan zobaczyłdom swój na podkraśnickichGórach: biało nakryty stół w świetlicy, z piekarnika kuchnizapach świeżego chleba, a przez ukrochmalone firankililiowecienie georginii na klombie przedoknami. Pawełpowiedziałco się stało z twoimi rodzicami? Powiem ci, chociaż tojuż przestało mnie dręczyć iodkądpoznałem Marynkę, myślę otym "wszystkimniewiele. Więc najpierw ojciec. Znam go tylko z fotografii. Z opowiadań matki, z opowiadań mojego dziadka. Dziadek żyje jeszcze,mieszka tam niedaleko Kosina. Kolo Kostna? To tam, gdzie moja siostra. Może tam kiedyś pojedziemy razem? Dobrze, dlaczego nie? Więc ojciec. Miałem dwa lata,jak wyjechał. Mówiłami matka, że odwiedzał Ściegiennego,jak był kapelanem szpitalnym u bonifratrów. To był rok1885. Miał wtedy dwadzieścia dwa lata. I zaraz potem wy jechał albo musial uciekać. Wiem tylko, że jako emisariuszdo Londynu. I mówisz, że wtedy,przed wyjazdem widział sięzegciegiennym? Pamiętam,matka mi opowiadała, ojciec jej dokładnieopisywał, jak ksiądzwtedy wyglądał: niski, szczupły, przygarbiony, włosy bielutkie, wielka białabroda, oczy miałnieduże, bystre, podobno bardzo się interesowałruchem socjalistycznym. Ojciec wyjechał. Tak przez mgłę pierwsze chybawspomnienie dzieciństwa widzę ich razem, jaksię żegnali,A może to nawetnie wspomnienie, może to tak zapamiętałemz opowiadań matki. Wstał, podszedł do komody, pochylonyszukał czegoś w szufladzie. Powiedział: - Chciałbym ci pokazać jego fotografię. Stefan myślał o ojcu. Widział go wsadzie. Pomiędzy jabłonkami ule i zapach taki, tylko wyciągnąć się na trawiepoddrzewem. Ale ojciec aby rozglądasię: pniejabłonek pobielone? Owoc nie leży,nie gnije na ziemi? I już gonie majużdo obory,a tam odór kwaśny krowiego łajnai strzykanie mleka o skopek nowa dziewczyna przyucza się przyFranciszkowej. Zawołał na parobka:"Wałek, zobacz nodo te}krówki, tej małejczerwonej, o tu, coś mi sięwczoraj zdawało,kulała". I zarazdalej pędzi po całym obejściu, do stajni, do drewutni, do chlewu. Iwidzi go naprzystanku omnibusu: ucisk dławiący w gardle, gdymu ginie sprzed oczu. Mam powiedział Paweł. Zobacz. To tak wyglądałprzed "wyjazdem, ja teraz o trzylata tylkojestemod niegomłodszy. Mówią,że podobny jestem, co myślisz? Stefan wziął fotografię, podszedł z nią do lampy, spojrzał. Twarz młodego mężczyzny podobna była doPawła, alewięcej w niej było romantycznej zadumy, spojrzenie ciemnychoczuw pierwszej chwili wydawało się smutne, aleStefanzauważył ukryty uśmiech, jakby ojciecPawła uśmiech tenwstrzymywał, chcąc nadać twarzy więcej powagi. Bardzo piękny powiedział i aż sięsam zdziwił, że togaśnie określenie najbardziej wydało mu się trafne. I taKl romantyczny dodał. Podobny do ciebie,ale innyJednak. " ^ my się tym właśnieróżnimy. On byłromantyk, a jajestem trzeźwy, realista. Zzałożonymi w tył rękami,z gło"w^ pochyloną chodził po pokoju. "- -Dokończę cio ojcu. Ojciec mój,Aleksander, wyjechał,yśmy z matkąszykowali się i wyczekiwali, że pojedziemyWego. Umówili się, że ma jejprzesłać wiadomość przez 157. ^ogoś zaufanego, że nas przewiozą do Krakowa, a stamtądo już do niego dalej, za granicę. Pisał? Tak. Przychodziły wiadomości. Przynosili różni ludzie. Najpierw był w Szwajcarii, potem były wiadomości z Belgii,'. Francji, potem z Anglii. Obiecywał, że szykuje nasz wyiazd, ale coraz ten wyjazd odwlekał. Przysłał nawet kilkaazy pieniądze,matka chciała jechać do Krakowa, ale niewiedziała, gdzie, do kogo i co dalej, bo nie przysyłał żadnych. nstrukcji. Mieszkaliśmy tu, no i ten pokój wtedy inaczejwyglądał,bo do nas należał jeszcze drugi pokój, atam byłfórtepian,matka moja była pianistką, dawała lekcje muzyki. Ale po jej śmierci sprzedałem i ten drugi pokój oddałem, tentai wystarczy. Zresztą nie miałem pieniędzy. Kiedy umarła? spytał, a przepełniony współczuciemdla Pawła myślał o matce swojej, Katarzynie. Widział jąwśród szpaleru malin. W niebieskim gospodarskim fartuchu,do zawieszonego przez ramię koszazbierała maliny. Tak jązobaczył przez oknoogrodu wtedy, pierwszego dnia po przyjeździe na wakacje, i zaraz ubrał się i boso na wilgotną odrosy trawę. "Chodź wolałaurwij sobie! Zrobięsoku, tojak będziesz jechał, zabierzesz Paulinie. " Nabierała pełną dłońpodłużnych, ogromnych, suchych malin, i zsypywała do kosza. Albo unosiła gałęzie, podtrzymywała jedną dłonią i drugązgarniała owoc. Chciał jej pomóc i zaraz się pokłuł. Śmiałasię. "Odwykłeś od wsi. " Długo chorowała powiedział Paweł a umarła przeszło cztery latatemu. Miałem piętnaście lat i byłem w czwartej klasie gimnazjum. Ojciectwój więcejnie napisał? A pisał. Odpisałem mu na jakiś adres do Londynu, zawiadomiłem o śmierci matki. Ale czy to dostał? Bo pisał nawet niedawno, z Ameryki. Ale tak,jakby nic nie wiedział. Pisał do matkii domnie. Już mu nie odpisałem. Niemogłem,Bo żebyś ty wiedział, jak moja matka na niego czekała! Stale nasłuchiwała:może ktoś idzie zlistem? "Pawełku,wyjdź, zobacz, czuję, żeto może od ojca. " A jak już byłabardzo chora, to mówiła; "Idź, synu, otwórz drzwi, bo to,słyszę, tatuś wraca". I nie maszżadnej rodziny? Mam, ale. No, jest dziadek, Michał Kalicki, i tamsiostra megoojca prowadzi mu gospodarstwo. Dziadek mi pomaga. Jest brat mojej matki, lekarz, w Warszawie. Obiecuje; że mi pomoże dostać sięna medycynę. Był tu, jakmatka chorła. Miała gruźlicę. Okropnie się pokłócili. Wymyślałna"Po coś wychodziła za mąż za takiegonicponia? Zmar. ^prał cię! Postrzeleniec! Socjalista! " A matka płakała,kaszla, ^wołała: "Wyjdź z tego domu! Nie chcętwojej pomocy, nie,^ćę słuchać tych obelg". I potem przyjechał drugi raz na'jKigrzeb. Byłem dziś, wcześniej, rano,na grobie matki. Ale^"ci takcały czas osobie. Już dość, już ztym skończmy, leciałeś mnie o cośspytać. '.- To może kiedy indziej. Późno, obiecałemsiostrze, że pirzyjdę na kolację. ^Podniósł się, wziął płaszcz przerzucony przez stołek. : Poczekaj zawołałPaweł ja cię odprowadzę. :.."Schodzili ciemną klatką schodową trzymającsię poręczy. 'Eyiko przed schodami prowadzącymi do sutereny, gdzie mieszkał stróż, żółtawy krąg zawieszonej na ścianie lampki naftowej. Na dworze mgła zrzedła, ale poderwałsię chłodny wiatri. zaraz uderzył ich w twarz, wcisnął pod płaszcze,że zadrżeliOydwaj i zaczęli iść prędzej, aby się rozgrzać. ' O co chciałeś spytać? ^, Chciałem powiedział Stefan zadać ci takie pytane. Jeżeli twierdzisz, że walczycie z caratem, z tym wszystkim, co narzucone, co obce, to dlaczego ty, taki o tym przeświadczony,protestujący, chodzisz do carskiego gimnazjum? Nosisz mundur z insygniami państwowymi. To znaczy, żeformalnie zgadzasz się? Przyjmujesz stan rzeczy taki, jakijest? I gdzie tu jest prawda? Stefan,czyty miałeś jakieś przykrości? Skąd wiesz? Mówił ci ktoś? ' Niktmi nie mówił, domyślam się. Miałem. I chciałem nawet zupełnie zerwać ze szkołą,Chciałem wrócić na wieś do domu. Igdyby niePaulina. Czy możesz mi powiedzieć, o co chodzi? Dobrze powiedział powiemci. Doszli już do Krakowskiego Przedmieścia, przeszli połowę"leniał Lipowej, a Stefan jeszcze mówił. Nad cmentarzemszeroka łuna świateł, wzdłuż ulicysztywne gazowelatarnie,mebyio już dziadów ani przekupniów, tylko odwiedzającygroby ludzie szli wciąż iwracali, imijali się w bramiecmentarnej, otwartej aż do późna na święto Zaduszek. , Pozwól teraz powiedziałPaweł żeci odpowiem nawoje pytanie. Za kilkamiesięcy kończę gimnazjum. Chcę stuować medycynę, może nie od razu, może rok, dwa będę^siał popracować, bo chcemy się odrazu pobrać zMarynką, '"^^. zycie samemu. Najważniejsze, że gdyby to byłogim- 159. nazjum prywatne, to ze studiami musiałbym się pożegnać. Na wyjazd za granicę nie mam pieniędzy, atu ani na uniwersytet, ani na żaden urząd nie przyjęliby mnie, bo prywatne szkoły nie mają praw. Ale słuchaj, to jeszczenie jestsedno rzeczy. Wziął Stefana pod rękę. Wyższyod niego,pochylił się, mówił wolno, akcentując każde słowo, a Stefan,nasycony słowami, umocnionytonem głosu krzepł w sobie,utwierdzał się i jakby prostował coraz bardziej, przekonany o słuszności pozostania. Te wszystkie urzędy, Stefan,zajmowane są przez rosyjskich ludzi itopowinno przejść w nasze ręce. Wtedy będziemy mielichociaż częściowywpływ na nasze sprawy. Jak tozrobić? Otóż właśnie: kończyć gimnazja carskie, któredająuprawnienia, kształcić się na ichuniwersytetach, zdobywaćich prawa, a pozostać sobą. My się musimynauczyć przebiegłości, musimy się przyczaić, czekać i przygotowywać. Bomówię ci, niedługowybije godzina zbiorowego,światowegoprotestu. I to będzienasza szansa. My wtedy pójdziemy z tąlalą. Będziemywalczyć o równość społeczną, o wolność jednostki, o polskijęzyk w szkołach, o naszą państwową niepodległość,I mówię ci,powstanie, tak jakprzepowiadał Ściegienny, Rzeczpospolita. Nie powiedziałeś mi, co myślisz o Ściegiennym. Powiem ci krótko, bowidzę, już dochodzimy do twojego domu. To może wstąpisz na kolację? Paulinacię lubi,ucieszy się. Nie dziś powiedział. Przyjdękiedyś, twoja siostra mnie zapraszała,porozmawialiśmy sobie. Aleteraz o Ściegiennym. To był człowiek kontrowersyjny, zapaleniec, odważny, miałnaprzykład odwagę krytykowaćduchowieństwoza brak więzi z ludem, zawysługiwanie się rządowi. I słuchaj, takaciekawa rzecz. Ściegiennybył w roku trzydziestymseminarzystą w kolegium pijarskim w Opolu. Nie miał wtedyjeszcze trzydziestu lat, młody kleryk. Do tego Opola pod koniec roku przyjeżdża korpus powstańczy pod dowództwemgenerała Ramorino. Ojcowiepijarzy urządziliw swojej szkolelazaret,a na poświęceniu kokard powstańczych przemawiałklerykPiotrŚciegienny. Skąd o tym wiesz? Mój dziadek ma schowany "Kurier Lubelski" z tamtego okresu. I co było w"Kurierze"? Ściegienny oskarżał carat i nawoływał do powstania. Ale 160 ńóisglej, wczterdziestym czwartym roku, nie mógł chłopówpojmać do powstania, chociażwolał, żeby się ruszyli, żebyflpjgSidzilt swoich praw. Tylko pisma jego zostały i tak sobiez iiH^toa żłobią drogę, już same swoim życiem żyją, tak jakteoSjst Grzegorza papieża. ^'jeszcze jedno. Paweł, czy ty myślisz, że Ściegiennyzupełnie sam, z własnejinicjatywy ten list napisał? ^Zrozum, że on nie byłsam, że w Warszawie działałowtedy Stowarzyszenie NaroduPolskiego, Gustaw Ehrenberg,Sta^sław Morozewicz, wychowanek naszego gimnazjum, iprisl^-nichŚciegienny utrzymywał kontakt z emigracyjnymTowarzystwem Demokratycznym. Przecieżsamopowiadał poprz^ździe z zesłania, że podzielał opinię Towarzystwa Demtkratycznego, że z Warszawą stale utrzymywał stosunki. Więc mnie się zdaje, że ci ludzieŚciegiennegowciągnęli, żemu-^rzedstawili projekt listu, ale że ostatnia wersja jest jego. By^-przecież chłopem, wiedział, jak do nich przemawiać. iSiaystanęlina rogu Lipowej i Namiestnikowskiej. Z nadbysteyckich łąk zawiałoprzenikliwym, wilgotnym chłodem. Patwl wyciągnął rękę,powiedział: -Pozdrowienie ibraterstwo tobie. Uśmiechnął się. tzapomniałeś? Nie powiedział. Nigdy. I dobrze, żeśmy pomówili. Szedł szybko do domu. Myślał o Pawle: Dlaczego wybrałmnie? Ja mu nigdy niedorównam. A może zastanawiałsię' dlatego, że jestem taki inny? Brama napodwórze była otwarta. W oknach mieszkaniaSkorczyców światła. Goście? W głębi podwórza zobaczyłbryczkę. Roześmiał się, zaczął biec. Mamunia przyjechała! PopiSez kuchnię wpadł do pokoju. Stanąłnagle, znieruchoaŁ Przy stole, ujętaw światło lampy jak w ramę z rudawego brązu Hanka. Tylko ją dostrzegł. Ona tylko w suchym cieple pokoju, bopiec buzował, pierwszy raz napaliliw Bfcra tej jesieni, ona rozgrzana tym ciepłem, zarumieniona,""ttowy serdaczek wciętyw talu i biała piana koronkowegoP^szyM żabotu, głowa przechylona, ciężka od włosów ciemnych, aż niebieskich, ściągniętych od czoła w górę, owal twar2? aż do brodyszczupłej dziecinny jeszcze, ale oczy dojrzale "Z przy nim, że stał nieruchomywidząc tylko ją, apotemaonero zauważył matkę, Paulinę i Dominika przy stolezay10119"' i dopiero głos Pauliny obudził go, odczarował. "-"gal powiekami i jąkając się, przepraszająco: ^^W wiedziałem, że. żemacie przyjechać. -Gdzie się i włóczysz? gderała Paulina. Od poMoti. Ul. łudnia przepadłeś. I zaraz potem mamunia z Hanią przyjechały. Czekamyna ciebie z kolacją, pierożki z mięsem sąjeszcze. ,' -. Podszedł do matki, objęła go, pocałowała ,w czoło. Cały mokryjesteś. Po deszczu tak chodziłeś. Gdzie byłeś. Na cmentarzu. Ale gdybym wiedział. Pochylał sięnad. ręką matki. Bo myśmy, widzisz, Stefciu, późno wyjechali. Bronekmiał jechać ze mną, ale krowa się lada chwila ocieli i tatuśkazał mu zostać. Hania akurat przyszła, mówi: "Ciociu, toja zciocią pojadę". Dominik szarpał spiczastą bródkę, popatrywał z ukosa. Aż Hanką się, nie przywitasz? Tak cię już wyglądała,tak wyglądała. Wyciągnęła rękę: " Dobry wieczór. Już baliśmy się, że coś ci się stało. Twarz go paliła, podał rękęsłabo, ledwo dotknął. Paulinapatrzyłana niego. Zjesz pierogi? Podgrzeję ci. : , Skinął głową. A Haniapoprzez stół do Pauliny prosząco: Ja mu podgrzeję, pani Paulinko, ja zrobię, niech panisiedzi,pani taka zmęczona. Paulina już, już o mało nie podniosła się zkrzesła, a teraz oparła sięlepiej, uśmiechnęła: Pierogi tamna blasze wrynce, Hanusiu, przesuń trochęna palenisko,kapusta w garnuszku, a masła weź ze spiżarki,w kamiennym garnku stoi, zobaczysz. Pomogę jej mówi Stefan. Milczenie, ale przyzwalające i Paulinyskinięcie głową: idź\A,Dominik pochylony do Katarzyny: Więc na. tej dzierżawie to chcielibyśmy zacząć tak bardzo wczesną wiosną. Ziemia dobra, sama mamunia jutro zobaczy. Hanka przy blasze, zawiązała sobie fartuch Janowej, cowisiał na kołku na drzwiach. Wokoło niej zapachy kuchenne: smażonąna'maśle cebula. Odwraca się doStefana, szepcze: Tak sięstęskniłam. A ty? Gdybym wiedział, że przyjedziesz. Gdybyświedział, nieposzedłbyś na tę. randkę? Nie, nie, to nie "to, co myślisz, ja z nikim nie chodzę,W fartuchu Janowej w pasy szarei niebieskie,owiniętaod talii aż poza; łydki nisko, tam gdzie czasem obcas bucika, W -.. - - . :zubek, i sznurówka wysunie się spód długiej spódnicy fiołiwej, jakstaniczek przechowywanej na takie właśnie okazjewyjazdów domiastajesienią, kiedy już chłód, Hanka wypełza przestrzeń, tę, która jest teraz, i tę, którą on, obejmującą wzrokiem przepraszającym, pamięta. W roguprzy oknie,fdzie dawniejna ścianie ptaki w klatce, cień Tereski przebija się przez niego, podpatruje. ' Chwiejny,a palący, jak z dalekamigoczący ognik na bagnach i rozlewiskach strach(myślećo tym. Pochyleniemnad paleniskiem, ruchem ręki, codzierżyuchwyt żelaznej patelni,odsuwa garnczek. Hankawv świetle ognia spod fajerkii w świetle lampy, w zapachu^skwierczącego przyrumienianego zcebulą masła, obejmujeg kuchnię niepodzielnym, władczymskinieniem. A dlaczego niechodzisz? mruży oczy,przekrzywia I głowę odwróconą od paleniska, w półuśmiechu chichocząca' przekora. A dlaczego, dlaczego? ^ Stefan drży pod tym spojrzeniem. Z pokoju glos Dominika. Jeszczenic nie podpisywaliśmy. Pojedziemy jutro. Sa'" ma mamunia osądzi, jaka to ziemia. Bo ja bym chciał dużyobszar podburaki. Wiesz, dlaczego nie chodzę szepcze. , NieHanka oddychaszybko,pod staniczkiem falują piersi ioddech aż parzący. Stefan podsuwa się bliżej, aleostrożnie, przerażony. Nie wbiegnie kto po schodach? Niechuchylą się drzwi od komórki i Janowa zaspanym wzrokiemspojrzy, a zaraz otrzeźwieje i jakby zarzucała haczyk, już ichma, razem, dwoje, tu, w kuchni. Jezu, co się natym świecie wyprawia! Julkawpadniewcześniej, może wrócić z domuspod Lublina, gdzie pojechała na groby, nie wiadomo, może[ wejść, dłoń przyłoży do ust, z piskiemucieknie i zaraz tamci; zpokoju porwą się: Coto? A najgorsze Dominik wkroczy,8 powie: "Długo się te pierogi smażą, no! " Ale Dominikz poE koju: - -' . to jutro bierzemy mamunię do Kapucego na zrazynelsońskie. Stefan myśli: onitylko o tejdzierżawie, dzierżawie, a my; tuna "wprost siebie i przecież'nic się niedzieje,a taki3 strach, jakby działo się wszystko,eo tylko ja myślę i ona. Podajmi talerz, Stefan,ten z półki. Wyciąga rękęi dotyka jegoramienia, i wtedy on chwyta jąoburącz za. przegubydłoni,tam gdzie pod skórą wdrobnychżyłkach bijeserce, iprzyciąga bliżej. Zostaw szepcze zostawi Jeszcze tu kto wejdzie. Wyrywa się i stoją na wprost siebie oddychając" szybko. 183. Urzeczony jej bliskością, w jej obecność wplątany, już nie ten,co z Pawiem, od tamtego oddalony, czuje, jak napełnia gociężka, odurzająca słodycz. Dziś bymwrócił z tobą, gdybym tylko mógł. Przyjedź na święta. Przyjadę. Tak bym sięchciała uczyć w Lublinie. Puszczącię? Nie wiem, jeszcze jestemw tej szkole w Kraśniku, możepóźniej do seminarium. Pochyla się, muska mu wargami ucho. Chcesz pójść na księdza? Mówią,idziesz na księdza. Nie. Myślałam. Nie! Nie! Chodźmy już, wracajmy lepiej do pokoju. Trzy głowy podniosły się, sześć par oczu na nich. I matkapierwsza, spokojnie: To gdzie byłeś dziś, Stefciu? Alezanim zdążyłodpowiedzieć, Paulina jużwkracza, kiwagłową, wargi wydyma. A gdzieon mógł być? Ztym Pawłem Kalickim chodzili,ja wiem. Matkadrgnęła, uniosłagłowę, oczy zmrużyła, pionowazmarszczka pomiędzy brwiami. Kalicki? Nie będzie to jakiś krewnytego Halickiegospod Kosina? To jego dziadek. Stefanśledzi matkęniespokojnie. Bo co, mamuniu? Moje dziecko matki oczy jasne jak Stefana, stroskane to bardzo nieszczęśliwa rodzina. Ten stary Kalicki siedzina tolwarczku, dziwak taki. Dwóch synów mu zabiliw powstaniu, a ten najmłodszy uciekłza granicę. To tysięprzyjaźnisz z jego wnukiem? Stefan kiwa głową, alewidzi, jaki pomiędzy nim a matkąurastacień grozy i w tym cieniu Paweł. Nic mi niepowiedział, nie wspominał. A Paulina tłumaczy: To, mamuniu, taki miły chłopaczyna, wymizerowany,dobrze mu z oczu patrzy. Nikogo tu nie ma,mówiłam, przychodźsobie, Paweł, zawszeu mnie mleko masz podjesz sobie. By! tuze dwa razy, jak Stefan wyjechał nawakacje. Byłtu? pyta Stefan. Znów wraca tamto, od którego,wydawało mu się, przed chwilą odsunął się, oddalił: AlejaLipowa, zapach żywicy z gałęzi choiny, karmin i fiolet na1U -lltpbnych lampek,pośpiewy dziadów i jakby niebyło grani. "ey wszystko tu, razem, złączone w jasne ciepło domu. Prze-Iflkajągo półcienie cmentarza, żar pod paleniskiem drży plofcykiemzaduszkowych Świec. .,. Stefan mówi Hanka jedz, przecież wystygną ci ".[pierogi! \' Głos jej przywraca realnośćspraw, porządkuje,ustawia namiejscach określonych czasem i hierarchią zdarzeń. Głos tenprowadzi jakświatło. UlicaLubartowska Gdyby nie Kostuś, nigdy nie dowiedzieliby się o dzierżawie. Nazwany po dziadku swoim pokądzieli, Kostuś mało był doKonstantego Gościerada podobny. Tamten, podmieszczanin,ławnik kraśnicki czynny w Towarzystwie Miłości Chrześcijańskiej,w święta przywdziewał franciszkański habit iw pokorzez dnia na dzień oczekiwał końca świata, o którym śpiewali wędrujący od wsi do wsi pielgrzymi. Katarzyna opowiadała dzieciomo swoim ojcu, o świątobliwym jego życiuiwczesnej śmierci nacholerę. Kostuś szanował matkę, czciłdziadka pamięć, ale pociągałogo inne życie. Pierwszy z rodziny wyrwał się do miasta. Chociaż doojca swego, Stanisława,mało podobny, odziedziczyłjego zmysł handlowy. Wytropiłszlakipośrednictwa, okazyjnego kupna, sprzedaży z zyskiem,nawiązał znajomości, stosunki handlowe. Te kombinacje, zktórych przyciszonym głosem zwierzał się Dominikowi i Paulinie, te transakcje zawierane przypiwie i zrazachnelsońskich w "Handlu Win i Wódek", w sklepie Kapucego na Krakowskim, wydawały się treścią miejskiego życia Kostusia. Późną jesienią roku 1902Kostuś zjawiłsię w domu Skorczyców i już od progu wołał: Mam coś dla was! Siadajcie tu zaraz, będziemy mówić. Dominik wyjąłz szafykarafkę znalewką, postawił kieliszki, Paulina już otwierała słoik marynowanych grzybków, śledzie, chleb domowy, masłoi twaróg. Siedli. A gdzie dzieci? Rozejrzał się. Landrynek im przy. niosłem. Tylko ichniebudź! ściągnęła brwi Paulina. ,Ale one już sięwsuwały do pokoju, jedna po drugiej " tS. w nocnych koszulach. Otoczyłygo; Helenka, Wacia, Michasia,Mańcia, wyciągały ręce po cukierki. A to najmłodsze, Oleńka? Zostaw ją teraz niecierpliwiła się Paulina. A Tereska? rozejrzał się. A, prawda! Aha, Dominik. ja potem z tobą chcę pomówić. Wyciągnąłz kieszeni płaszcza zwiniętą w lejektorebkęz szarego papieru. Sypał w nadstawione dłonie kolorowelandrynki. I zarazgłośne, zadowolone cmokanie, zapach cytrynowego i migdałowego olejku, szczęśliwy śmiech Kostusżai Pauliny gniewne: "No już idźcie, już się wynoście, idźciespać! " A kiedy się opierały, wstała ostrood stołu i już szładonich, ale Dominik podniósł się,wziął Helenkę na ręcei odprowadziłdzieci do sypialni. Zamknął drzwi. Zdarza się dzierżawa powiedział Kostuś zaLubartowską, niedalekokirkutu. Rząd daje popom ziemię,,a popi chcą oddać w dzierżawę. Dominik podsunąłszwagrowi kieliszek z pestkówką. Pij, Kostuś. Paulina patrzyła na brata: spiczasta bródka ciemna z białąjuż gdzieniedzie nitką, wąsy koliste, na delikatnychwargachuśmiech taki jak matki jej, Katarzyny. Żyłki czerwone pomiędzy rumieńcami na szerokich kościach policzkowych i unasady nosa mocno osadzonego, silnego jak u Pauliny. A skąd ty o tym wiesz? pyta Dominik. A Paulina: Bierz, Kostuś, śledzia,no, bierz! Bierz chleba, ja dokroję. Czekaj mówi Kostuś zarazbędę jadł, tylko niechto powiem. Przyszedł jeden do banku i opowiadał. Chodzio to, widzicie. Spojrzał najpierw na Dominika, potem naPaulinę,, oboje ku niemu pochyleni. Paulina brwi marszczy,wydyma wargi, aDominik uważnie, kalkulująco wsłuchany. Chodziwięc,o to ściszył głos żeby jak najprędzej, bo inni jeszcze nic nie wiedzą. Rzucą się i wszystkoprzepadnie. A takod razu to można by jeszcze wytargować. Jemu trzeba by za to coś dać i onjuż to z popami załatwi. Myślałem sobienawet,żebysamemubrać. Ale takBogiema prawdą, po co mi to? Aniprzypilnuję, ani mitaki kłopot potrzebny. Jedno mówię: szkodaziemię puścić. Myślęsobie: Dominik weźmie. Kostuś wychylił kieliszek, zakąsił' dzwonkiem śledzia, odsunął się od stołu, na zaokrąglonym brzuchu spod kamizelkiwysunęła sięzłota dewizkazegarka, powiedział: Dobry śledź. Dawaj jeszcze! Dominik poprawił się na krześle, spytał: W Dużo tego będzie? Ze sześćdziesiąt morgów ziemi. ' Paulina wysunęła dolnąwargę. Mhu-hu! pokręciła""^ową w podziwie. Sześćdziesiąt morgów' A jaka tam zieHlia? spytała. ,Kostuś spojrzał na siostrę. Z twarzy jak ojciec, a w tymj. ,yniesieniu brody w góręzupełnie stary Kulczybą. Roztyflll^ia się: okrągłe ramiona i serdak nie dopina się na piersiach,^\ w pasie, tylko oczy bystre, dawne, zapalone. Kostuś myśli: fH^na ziemię łakoma. Powiedział: ^ Tam złej ziemi nie ma. Dobra, tłusta ziemia. Dominik podniósł się odstołu, zamyślony,z rękami w tył^splecionymi zaczął chodzićpo pokoju. Paulina wodzi za nim. oczami. No i co, Dominik? Co ty na to? Kostuś mówi, ziemiaA dobra. Ja wiem, ja tam chodziłam, patrzyłam sobie na wios1 nę, co sadzą. ; Chodziłaśtam? Kostuś spojrzał na siostrę. Po co? gA tak sobie, zobaczyć. Wytarła dłonią kropelki potu\ na górnej wardze- Widziała przed sobątamtą ziemię. Gfód posiadania wzbierał w niej, oddychała szybko. Dominik wrós cił dostołu, nachylił się do Kostusia. 'i . Ile by chcieli za taka dzierżawę? Chcieliby czterysta rubli,ale się potarguje. Uważasz, nie my będziemy targować, tylko on. ^, Dominik kiwa głową, zastanawiasię. Dolewa Kostusiowi pestkówki. 1Nalać ci, Paulinka? Paulina marszczy nos. ;, Nie,szkodzi mi tylko. i Ajak on więcej wytarguje mówi Kostuś więcej 1zarobi za pośrednictwo. No, jak? Chcecie? Pojedziemy tam może zobaczyć? ^Dominik waży w sobie decyzję: wziąć ziemię, to znaczys zmienić życie. Wprząśćsię wkierat, poddać w niewolę. Za/ siewy i żniwa, obawy gradu, posuchy, zarazy, kłusowników, złodziei. Zrywanie się z łóżka, gdy ciemno, w surowe jesienne,- przedrana, a wiosnąw nie obeschły od rosy świat już o trzeciej rano szykować się w pole. Ale sześć córek. Każdej należy się posag. I możejeszczewięcej, możesynowie,gdyby\ tylko Paulinachciała, gdyby nie była taka niechętna. Handellasami z Jankielem nie wystarczy. Niepewny. Komornel 2. mieszkańwszystkiego nie pokryje. A jeszcze Paulina chce\wszystkie dzieci posyłać do szkoły. Do gimnazjum. Tylko ziet 1W. mia jest pewna. Cierpliwie rodzi, wyżywi. Sześćdziesiąt morgów! To prawie tyle co Kulczybowie. A oni bogacze. To co,że dzierżawa. Ale ziemia jakby swoja. Nawieźć jądobrze,zasiać czystym nasieniem, chwastu nie będzie, owsa nie będęsiał, może tylko dla koni, pszenicę, może się pszenica uda,i sporo pójdzie pod buraki, cukrownia kupi, zapłaci dobrze. Zgodzi się parobków, pobuduje coś, niech tam mieszkają. Będzie czym służbę opłacić inam sporo zostanie. Na takiejdzierżawie to sięmożnawzbogacić. Odwraca się do żony. Zrobię, co powie, nie pójdę przeciw jej woli. Patrzyna PaulŁnę, a widzi ją zawsze taką jak wtedy w kraśniekim kościele,kiedy musercezabiło: tota, tylko ta. Co ty myślisz, Paulinka? Jamyślę brać. Na ziemi się nie straci. Izaraz ogarnia ją gorączka,niecierpliwość, że sięspóźnią, że ktoś innyprzed nimi wykupi. Porwałasię z krzesła. No to co? Idziecie? Czekaj uspokaja Dominik noc zaraz, szarzeje. Gdzie teraz w pole? To zaraz jutro, skoro świt! Bowam ziemię sprzątnąsprzed nosa! I iletam roboty. Kiedy tosię zdąży przed zimą! Ty nic robić tam nie będziesz uspokaja ją Dominik. Dość masz tu przy dzieciach,wdomu, kolo obejścia. Ale Paulinawzrusza tylko ramionami. Przecież sam nie dasz wszystkiemu rady, chociaż na początek trzebazaplanować, zarządzić. Krowy trzebatam mieć,świnie chować, maciorę mieć swoją, prosięta, konie trzebakupić. Wyciąga przed siebie ręce,oblicza na palcach, iletrzeba by tego,ile tamtego. Dominik znów chodzi od piecado okna, przemierza pokój pochylony i tylko orze, bronuje,sadzi, okopuje kartofle, śledziwschodzenie, kwitnięcie, dojrzewanie i czuje zapach ziemi. Ach, Boże, żeby ta wiosna3Uż prędzej, żeby tak można było raniusieńko wpole! Nie spostrzegli się, że Helenka w długiej nocnej koszulcewdrapała się na kolana Kostusia, że zasnęła utulona kołysaniem i dopiero kiedy starsza, czteroletnia Wacia rozpłakałasię zżalu, Dominik przerwał marzenia o dzierżawie, wziąłdziecko na kolana i zaczął ją uspokajać. Następnego rokuwiosną wybrał się Stefan zPaulinazobaczyć nowo nabytą dzierżawę. Popołudnie było podeszczowe,ciepłe. Drogę mieli daleką, bo aż za rogatki ulicy Lubartowskiej, tam gdziepomiędzy kirkutem i cmentarzem unickim 168 izciągalo się faliście pole, wznosiłoaż podlasy. Stefan szedłiwnym krokiem, wyprostowany, przystawał, czekał na siorę, bo drobiła małymi kroczkaminie mogąc nadążyć. Ciekawam, co powiesz mówiła jak ci sięspodoba. '"So ja już tyle razybyłam i powiem ci, lubię tam chodzie. i^A Dominik, to sam widzisz,cale dnie tam siedzi. A bo tak,:podburaki trzeba szykować, pod pszenicę, a jeszcze obejścia:'dla parobka siębuduje i stodołę stawiamy. Spojrzała na' Stefana: szedł obok, ale jakby daleko,zapatrzony przed siebie, w mundurku na co dzień, wrozpiętej burce. Skrzywiłasię, myślała: Mówię,nie odpowie,-niemówię, nie odezwiesię. Nie słuchasz,co do ciebie mówię powiedziała. Niewiele cię to obchodzi. Przecież idę z tobą. Idziesz,bo sięjuż nie mogłeś wymigać. Co innego maszw głowie. Latasz i latasz. Zachodziłam do ciebie na górkę. Rękawice sobie jakieś kupiłeś. To bokserskie. A ten kij z kulami na końcach? Nie żal ci pieniędzy? Jużeś wszystko wyniuchała. Zdążyłaś sobiewszystko pooglądać. Nie dalami cię mamusiapod opiekę? Muszę wiedzieć,co robisz. Gdziewczoraj latałeś, że cię późno w domu niebyło? Z Ruslakowemsię uczyłem. Paulina milknie. Żenią Ruslakow to syn jej lokatorki. Mieszka ich tamtroje. Matka,Rosjanka, wdowapo oficerze,cały dzień pochylona nad stołem robipapierosy. Tylko córka,Masza, pracuje w sekretariacie gubernatora. Paulina widzimałe dołec2kiw uśmiechniętej twarzy Maszy, szerokiebiałezęby i oczy, w którychroztopionymiód. Czy to nie do Maszy chodzi Stefan? Aleprzecież otyle od niegostarsza. Niewierzę, żeby tak długo uczył się z Ruslakowem. Co oni tamrobią? O czymrozmawiają? Paulina nadąża za Stefanem. Omija kałuże,patrzy przedsiebie, ale coraz to ukośnie na brata: ocenia, upewnia się. Onto? Ten sam? We wrześniu skończysiedemnaście lat. Wyprostowany, niemal wyższy od niej, rozrost się w barach, puch, zarostu ciemnieje, ściemniały brwi nad oczami, w którychźreniceblawe jak u matki. Ale co pod tym czołem, które teraz przed niązamknięte? Jakie płomienie? W jakich oparachmyśli,które do niedawna takie przejrzyste? Chciała go miećprzy sobie, przybliżyć, a oto jej ucieka. Wyrwał się, przefru169. nął jej przez ręce iak pisklę z dłoni nie domkniętej, a jeszczeczuje ciepło i stukot serca i nieporadne trzepotanie piór. Niepotrzebnamu już jestem, . myśli, niczego się ode mnienienauczy,nic mu nie przekażę. Tylkokoledzy,koledzy. A gdyby nie ja, już by wrócił, został na wsi. Aw niedzielę pyta w niedzielęteż sięz Ruslakowem uczyłeś? Spotkałem sięz Pawłem. No i co? Coten Paweł? Wieszprzecież. Przychodzi tu, rozmawiacie. Powiedziałam mu, żeby przychodziłsobiepo mleko, ijakprzyjdzie, to zawsze siękilka słów zamieni. Nie patrzy nabrata. To nie kilka słów. Ożywione dyskusje toczą się w oborze. Pachnie ciepłym mlekiemi krowim gnojem, przez otwarte wrota ukośnie padasłońce i przytłumione odgłosy z podwórza. W rogu,tam gdzie pod stropem jaskółcze gniazda,Paulina rozmawia z Pawłem: Chce się pan żenić? Iść na uniwersytet? A pieniądze? To popracuję mówi Paweł. Ale Paulina mocno wrosław realia, już nie ta sama, co przed małżeństwem z Janem,zapobiegliwa i praktyczna, krzywi wargi. A gdzie panbędziepracował? Ma pan posadę? Nie mam jeszcze, będę się starał. A co dziadek? Dziadek sam ma niewiele. Ale ja się niemartwię. Mamważniejsze rzeczy na głowie. Jakie rzeczy zastanawiasię Paulina mogą byćważniejsze? Stefanidzie obok siostry, myśli; Czyona podejrzewa, żejestemw partii? Dlaczego pytałao Żenię izaraz potemo Pawła? Czy ona wie? CzyPaweł chce wciągnąćPaulinę? Nie, to niemożliwe, nic nie wspominał. Stanęlina brzegu brukowanejjezdni Krakowskiego Przedmieścia. Przejdźmy terazpowiedział. Nie, jeszcze nieE Ciągnie go zarękaw, oglądasięniespokojna,w głosie drżenie. Poczekaj, aż ta furmankaprzejedzie. Furmanka jeszczedaleko. Ale patrz' Z drugiej strony, o tam, wóz jedzie! To przechodźsama. Nie trzymaj mnie, nie trzymaj,ja sama! Spojrzała raz jeszcze szybko, podejrzliwie: na prawo, odstronyBramy Krakowskiej pusto. Na lewo,od strony Pla170 cu Litewskiego,, daleko furmanka. Ale i wóz, wóz bliżej. Te^Eftz! Zamknęła oczy,przeżegnałasię i jak do rzeki przez tęllajszerszą w/mieście jezdnię. Puściła się pędem, minęła Ste^ana,zziajana dopadła drugiego brzegu. ';' Paulinakiwał głową Paulina. Ażwstyd! Ściągnęła wargi, spuściła oczy potulnie- Nie odpowiadała. ^Weszli wulicę świętoduską. Zaczęli posuwać się biegnącymstromo w dół chodnikiem. Na prawo rozległy plac rynkowy,ujęty z dwóch stron spadzistymi brukowanymi jezdniami,tworzyłczworobok: u podstawyKrakowskie Przedmieście,czwarta krawędź, położona niżej, przechodziła w sieć wąskichcuchnących uliczek. Paulina podniosłagłowę, wyciągniętą ręką wskazała nieforemne dachy wąskichkamieniczek. Tutaj gdzieś powiedziała to mieszkała ta Agnieszka, co jejszczury dziecko zjadły. Która? Ta, co brałaod ciebie mleko irozprzedawałapo domach? Co ty opowiadasz? Skinęła głową kilkakrotnie. Zjadły. Nie wiedziałeś? Nicnie wiedziałem. Jak tozjadły? Zasapała się, przystanęła, odsunęła chustkę zczoła, wytarła wierzchem dłoni kropelki potu, westchnęła: Oj, jakgorąco się zrobiło. Kiedy zjadły? Powiedz niecierpliwił się. Bo to było wtedy, jak pojechałeś do domu. Zeszłego lata. Tej Agnieszce urodziło się dziecko. A męża miała? Miała. Dziada. Dlaczego dziada? No, dziada, dziada spod kościoła. Dziada nie widziałeś? Czasem do nas w piątki zachodził, ale chleba nie chciał brać,tylko pieniądze. Chlebmu dałam,to psu rzucił na podwórzu. Taki cholera był wybredny! / Skręcili w boczną uliczkę. I zarazsmród pomyj i moczu,zaduch wyziewów kuchennych,stęchlizna wilgotnych, odrapanych murów trzypiętrowych kamieniczek. Przeszli podniskim, ciemnym lukiem kamiennej bramy: cuchnący odór kałui wilgoci. Mdlący zapach starych ryb. Z podsienia bramy wyszli naniewielki placyk otoczony kamieniczkami. Na brukui chodniku śmieci, odpadki, przy brudnych rynsztokach bawiły się dzieci. Z otwartych okien wystawione na słońce wietrzyły się bety. Oparty o framugę okienną stary Żyd w kapeluszu, z długą białąbrodą, patrzył na nich. 171. Tu, zdaje się powiedział Stefan tylko żydzi mieszkają. Nie, nie tylko. Biedota. A ta Agnieszka z dziadem totutajgdzieś mieszkali na dole. Tu, w głębokiej suterenie. Pochyliła się, wskazała małe, nisko osadzone okienko. W tych piwnicach? Wziemi? Okna suteren, zarosłe grubą warstwą ulicznegokurzu, wystawały górnym swoim rąbkiem tylko ponad krawędź rynsztoka. Długo nikt tej Agnieszki nie chciał. Dziobata była,cośokropnego! Ale dobra kobiecina. No i znalazła sobie w końcudziada. Poproszonemu chodził. Stary jeszcze nie był, a gdziesię nadarzyła jaka okazja, odpust, pogrzeb,jarmark,to zarazw dyrdy leciał. Nasktadał sobie pieniędzy. No i żenić się. Agnieszka nie taka głupia. Przychodzi do mnie, mówi: Zamąż idę. Za kogo, pytam się,Agnieszka zamąż wychodzi? Zadziadajednego, po proszonemu, proszę pani, mówi. To jamówię: Nie mogła to Agnieszka lepszego męża sobie znaleźć,tylko dziada? A ona tak: Niech będzie chłop jak d. ",bylepieniędzy kupa. Stefan roześmiał się. No, co, racja. Aleona chyba więcej na chłopaniż na tepieniądze. Czekajteraz,Stefan,niech ci dokończę. Urodziło im siędziecko. Agnieszka wyszykowała mukolebkę. Miałam trochęrzeczy jeszcze po Helusi, po Oleńce, to jej dałam. Ach, jakoni się cieszyli! Mówiła Agnieszka, dziadów naprosili, wódkęstawiali, ksiądz za darmo ochrzcił. Rano dziad po domachpo proszonemu, Agnieszka roznosiła mleko,a dziecko samo. Bo gdzie tomiała zostawić? Niańkę może wziąć do dziadowskiegodziecka? Pfuj! Chodźmy stądE Śmierdzi od tego rynsztoka! Przeszlipod kamiennym łukiem bramy i tą samą wąskąuliczką wracali do Lubartowskiej. Na skrzyżowaniu ulicstałaszczupła, przygarbiona Żydówka w chustce, sprzedawała gorący bób i kwaszone jabłka- Jej duże połyskliwe oczy kolorudojrzałych kasztanów oceniały podejrzliwie przechodzącą parę. Z okien zapach gotowanej cebuli, Zciasnych, schowanychza domami podwórek odór pomyj iwspólnych wychodków. NaLubartowskiejpowietrze lżejsze,przewiew. Plac rynkowypusty, dopiero w czwartek zjadąsię wozy chłopskie, otworząkramy, na Lubartowskiej natłoczy się ludzi. Więcwiesz, Stefan,przybiegłado mnie ta Agnieszka,rano było bardzo, szaro. Widzę, płacze, trzęsie się cała, a nic 172 iowiedzieć nie może. Mleko jejdaję, stawia,rękajej dygoi-^cze, bańki me może podnieść. Agnieszko, mówię, co to się staK^flto? Chora Agnieszka? Niechże tu Agnieszkasiada. Dopieroonajak nie zacznie zawodzić! A krzyczała! Raniusieńko było,E a całepodwórko się zbiegło. Jankiel, Jańkielowa. Gierasimiukowa, od Ruslakowych wszyscy, Dominikz łóżka wyskoczył,dzieci się wszystkie pobudziły. A ona płacze, zawodzi: Dzieckomoje szczury zjedli. Aż mnie zemdliło, jak to usłyszałam. Aż ciarki po mnie przeleciały. Odgoniłam dzieci, wzięłam tęAgnieszkę do kuchni, Dominik dal jej kropliwalerianowych. Płacze, płacze, a jak się uspokoiła, pytami NiechAgnieszkamówi teraz, co było. Dziecko maleńkie, może ze dwa tygodnie miało. Agnieszka zaraz rano biegała z mlekiem, dziaddo swojej roboty. No i dziecko tak na opiece Boskiej. Myślała, takjak na wsi: kobieta w pole,a dziecko drze sięw chałupie i nic. A tu to miasto,to nie wieś. Ale słońce byłonadworze, jasno,pogoda, to kto bytam oszczurach myślał. Wraca tak po południu i zaraz do dziecka, a szczury przednią: szust. szust. Nawet nie bardzo siębały. Po dziecku jużbyło. Buzię mu najpierw wygryzły, na brzuszku rany porobiły. Nie krzyczało? A choćby i krzyczało, to kto by usłyszał? Opuścił głowę, milczał, światnaokoło niego spłowiat, opadły zpopielatych drzew umarłe liście, a wyniosłe niebo kolorustali trwałobezsłonecznie. Z wilgotnych piwnic, zcuchnącychulic, rynsztoków i podwórek biegł za nim uwielokrotniony,rozpaczliwy krzyk Agnieszki i cieniutki, piskliwy, bolesnypłacz umierającego dziecka. Zacisnął ręce w pięść. Wściekłośćzaczynała w nim pulsować. Dopaść kogoś teraz i za gardło! Zdusić,aż zacharczyi oczy wyjdą na wierzch, wtedybić. Zabić. Udusić. Kogo? Kto jestwinien? Kopnął nogą kamieńleżącyna chodniku, aż potoczył się na jezdnię. Co tobie, Stefan? Zburzyć by to wszystko, wysadzić w powietrze tę zgniliznę. To dla szczurów, nie dla ludzi. I dzieci w tym się rodzą! Podpalić to, zrównać z ziemią. Postawić nowe domy,przestrzenne,z ogrodami. Paulina słuchała, ironiczny uśmieszek, dolna warga ażw podkówkę dogóry wygięta. Oj, głupi, głupi, głupi. Dlaczego? oburzył się. Daliby ci postawić, zburzyć, pierwej by ciebie zrównali2 ziemią. Sami lokatorzy by na ciebie polecieli zpazurami, 173. zatłukliby ciebie. Bo gdzie,myślisz, pójdą? Naulicy pokotem spać będą? Będą czekać, ażim, kto nowe domy w miejsce starych zbuduje I kto, myślisz, dałby na to pieniądze? Ty dasz? Zostaw ich. Dobrzeim tu,jeszcze się cieszą, żemają dach nad głową. A gdyby tak wybudować na przedmieściu,przenieśćtychludzi. Głupi, bo młody. Nauczysz się. A poza granicami miastabudować nowych domów nie wolno. Ikto tam nowe domy tudla tych ludzi będzie budował? Szli małozwracając uwagi na ulicę, ale teraz Lubartowskarozszerzała się, stała się bardziej ruchliwa, a nawet tłoczna. Ja tu jeszcze niebyłem powiedziałStefan tylkodochodziłem do sklepu Goldbergai natarg. Ale jakoś mnietu nie ciekawiło. Powinno cię ciekawić. Dlaczego? A do kogo był list pisany? Jakilist? Zapomniałeś? Ach, TEN list. Mijały ich gromady mężczyzn w roboczych kurtkach, w cyklistówkach zsuniętych naoczy. Szli szeroką ławą, hałaśliwi,buńczuczni, że trzebabyło usunąć się na brzeg chodnika,ustąpić im z drogi. Postójmy tu chwileczkę, ja zdziebko odsapnę. Przypatrz się im mówiła. To robotnicyod Hessego. Dostalidziś wypłatę, widzisz, jacy szczęśliwi. Idą teraz pić. Na brzegu wysokiego rynsztoka,zbitew grupki po dwie,po trzy, okutane w chustki, pochylone kusobiekobiety. Wypatrywały. A tu, widzisz tłumaczyła Paulina baby pilnują; żeby im dali tepieniądze. Stefan patrzył na robotników: śmiech huczał naokoło nich,twarze utrudzone, ale i triumf, jakby szli teraz na podbójświata. Nie patrzyli na zastygłe w wyczekiwaniu kobiety, naplączące się im pod nogamichude, brudne dzieci,którymudzielało się podniecenie ojców i nerwowe wyczekiwanie matek. Dzieci goniły się po chodniku, po jezdni, to nagle z przeraźliwym piskiem dopadały wracającego z fabryki ojca. Stefani Paulina przeszli na drugąstronę Lubartowskiej. Stałtu trzypiętrowy budynekfabryki wag Hessa. Z rur wychodzących na ulicę bluzgała szerokim strumieniem mętna, parującawoda. Wokoło wody tłoczyły się dzieci: młodsze brom siły bosymi nogami w kałużach i wbłocie, starsze chwytały W wiadra i dzbanki gorącąwodę i uginając się pod ciężarem, pełnych naczyń dźwigały ostrożnie do domów. Onitłumaczyła Paulina biorągorącą wodędo prania i do mycia, żebyoszczędzićna węglu. ' To taką mają biedę? Jak ktosię nie umie gospodarzyć, to zawsze ma biedę. Mówił Dominik, że nawet źle im nie płacą. Przecież to takawielkafabryka. Miliony tu robią. Ten Hess to jakiś Niemiec,a wagi wysyłają do Rosji i nawet daleko do Syberii. Tylkorobotnik polski. Płacą ludziomdobrze. Ale to tak: jak którykawaler, toi porządnie ubrany, pieniądze ma,z tygodniówkiwyżyje. Poczekaj, niechno się ożeni. Za rok, za trzy już gospodarstwo,już dzieci, pieniędzy coraz mniej, a chciałby sobie używać jak za kawalerskich czasów. O,patrz, widzisz tępiwiarnię? Wszystkotu przepijają. Piwiarnie jak karczmy wiejskie, tylko nie przy drodze,nie narozstaju,ale wzdłuż Lubartowskiej. Jak na wsi ciągnąteraz do karczmy wytchnąć, pogadać, wypić, poczęstowaćkumotra,znajomego, upić się, pokłócić, walić po gębie, napięści, a przyjdzie, to i na noże. Szeroko otwarte drzwi szynków. Wrzask,śmiech jak woda gorąca z rur fabrykiHessa. Widzisz, jak tu idą, wszystkow tychkarczmach przepijają. To do nich pisał papież, że pijaństwo najgorsze nieszczęście. Myślisz, gdyby im kto powiedział, pokazał taki list,zawsze to papież. Paulina. Co chciałeś? Słuchaj, to nie papież napisał ten list. A kto? Ściegienny sfałszował list papieża. Stanęła, spojrzała na niegoostro. Bzdur nie opowiadaj! Kiedynaprawdę, tylko nie wiedziałem, jak ci powiedzieć. Zanim ty dostałeś ten list, to ja już o nimwiedziałam. Jak byłammała, to już ludzieo nim na wsiśpiewali. Tylkopierwszyrazzobaczyłam, pierwszy raz przeczytałam. A tynikomu nie wierz. Mówię ci, że to list z Rzymu i palecBożyw tym, że się do ciebie dostał. Co ludzieśpiewali? Później ci powiem, patrz terazna tego tutaj. Wskazała mu oczami mężczyznę opartego o otwarte drzwi piwiarni. Odwrócił się. Wysoki, szeroki w barach stałtam chwiejąc 175. się na nogach mtody mężczyzna. Twarzbryłowata jakprostarzeźba z gliny, twarz furmana albo stajennego, przekrwione,szkliste siwe oczy. Przez chwilę wydawało się Stefanowi, żemężczyzna spojrzał na niego, zego przywołuje. Ale to tylkozaczepny,płytki pijacki uśmieszek donikogo. Oczy patrzyłypoprzez Stefana do nikąd. Chwiał się na nogachtak silnie,że jedną ręką musiał się trzymać framugi drzwi. Drugą rękąodpychał tulącego się do niego małego chłopca. Dzieckomiało pałąkowato wygiętenogi i nieproporcjonalnie dużągłowę. Chudym, wystającym spodza krótkiej kurtki ramionkiem trzymał się kurczowo odpychającej go ręki ojca. Tato popiskiwał chodź już, tato! Odwrócony plecamido ulicy, pochylony ku ojcu pociągałnosem, wycierał wierzchem dłoni łzy. Pijak niezdarnym,chwiejnym ruchem sięgnął do kieszeni. Masz tu, Feluś, rubla. Na, masz,Dziecko przestałopopłakiwać. Patrzyło łakomiena rękęojca trzymającą srebrnego rubla. Na, masz, Feluś. Kupsobie landrynków. Wyciągnąłrękę, chwycił pieniądz, zamknął w małej piąstce. Chciał odejść, ale jeszcze się zawahał,wspiął się na palce, uczepiłramienia ojca, coś mu szeptał, tłumaczył, o cośprosił, ale już bez uprzedniego żalu, już całe małe jego ciałkonabrało życia, podskakiwał na kabłąkowatych nóżkach. Mężczyzna odwróciłsię, chwiejąc się, potykając zniknął zadrzwiami piwiarni i tylko dziecko samo na środku chodnikaobracało pieniądz wręce. Uśmiechało się. Paulina szepnął Stefan czekajtu! Na co? Gdzie lecisz? Czekaj! Pójdę po niego, zaprowadzę do domu. Widziałaś sama,sama mi pokazałaś, chwiał się na nogachi poszedłznowu pić. Oszalałeś! chwyciła go za rękaw. Ani mi się waż! Myślisz, żeto on jeden pijany? Pokotemtu leżą w rynsztokach, na ulicę rzygają. Pobiją cię jeszcze. Czekaj! Zabraniamci! Ale on już się jej wyrwał, zniknął za drzwiami szynku. Została sama, samana tej ulicy, onieśmielona,? przerażonaziejącym otworem drzwi karczmy, szeptała: "Oszalał, oszalał". Oszołomiona nagłymjego zrywem, jakby przez rozdartechmury ostry promień w oczy oślepił i przeniknął, wstrząsnęłasię, zachwiała na pograniczu podziwu i grozy, przez mgnienietylko myśl: To ja otworzyłam mudrogę, to mój palec pchnąłgo tam, gdzie sama nie mam odwagi. 178 Chodziła tami z powrotem po ulicy, niecierpliwa gryzławargi. Mały Feluś wglorii srebrnej monety, wokoło niegościsk dzieci, tłoczą się,byle bliżej, stado ulicznych wróbli,wrzask,podskakiwanie, pofrunęły, znikływ narożnym sklepiku. Pauliny myśli nabrzmiałe gorzką wiedzą: Dał mu rubla,nakupią sobie podgardlanki i landrynek. Ale natychmiastdzieci przestająją obchodzić. Gdzie ten Stefan? Co ontamwyrabia? Mijające ją kobiety odwracają się, przyglądają, zaraz któraśz nichpodejdzie i zacznie rozmowę. Paulina odwraca się. Ale jużdość tego! Zawraca, wali obcasami w płytychodnika, jakby je chciała przebić. Staje w drzwiach piwiarni, woła: Stee-fan! Stefan! Czeka, wyciąga szyję. Czeka. Nic. Wtedy nabieraoddechu,wchodzi energicznie do szynku i zaraz ujmuje się pod boki,gotowado przyjęcia awantury. Jest to jej pozycja wojenna. Wysuwa prawąstopę doprzodu, czuje ucisk dłoni na biodrach, podbródek uniesiony ku górze. "No, ja wam dam,tylko spróbujcie! " Alenikt nie atakuje. Paulina rozgląda się. Izha długa, ciemna, duszna. Zapach piwa, wódki, kwaszonychogórków,tytoniu, odór ludzkich wymiocin i potu. Paulinieślina podpływa do gardła, mdło, myśli:zwymiotuję. Gdzie tenStefan? Zza drewnianego szynkwasu,obejmującego dwoma ramionami wnętrze, zielone oczy spodrudej peruki uśmiechają sięzapraszająco, niczym nie zdziwione. Obok Żyd w chałacieSpod czarnej jarmułki loki pejsów aż poza uszy, na kołnierz. Nos jak lemiesz wrzyna się między skiby policzków, twarzostra, tylko nad grubymi, milczącymi wargami wąsnikły,delikatny iciężkienad sennymi oczami powieki. Spojrzał, odwrócił się, nalał z beczkipiwa do kufla, przesunął po drewnianej ladzie, przyjął pieniądze, obliczył, schował. Oboje zakontuarem wyprostowali się, patrząna Paulinęi na mężczyznw karczmie. Po którego przyszła? Patrzyli na niąmężczyźni spozawąskich stolików: rozbawione, zaczepne zerkania. A jeszcze przed chwilą ogarnięci sobą, swoimi sprawami krzyczeli do siebie poprzez stół jakby przez szerokość pola, walili pięściami w blaty stołów, a z kuflikwaskowatepiwo pryskało irozlewało się w żółtawe kałuże. Podparcina łokciach, rozparci nazydlach, trącali się, pokazywalisobie chichocząc stojącą w progu karczmy kobietę. Górowałanad nimi wyniosła, usta pogardliwie wygięte, dłonie twardona biodrach. Spódnica taldzista do kostek, kaftan i chustka. Mogłaby być jedną zichkobiet. Ale nie rozpoznawali w niej Udenksiędza Piotra 177 Ifc. lękliwej uległości kobiet ich dzielnicy. Wydawała się takprzebrana, aby ich zmylić. Kim była, poco tu przyszła? Z surowejtwarzy, z półmroku karczmy jarzący wzrok patrzyłprzez nich. Śmiech ich kruszałpod tym wzrokiem,opadałjak popiół taniego tytoniu na podłogę szynku. Tylko ciekawość. Po coprzyszła? Poprawiali się na zydlach, oglądali,zmieszani naglejej tu zjawieniem się, jakby uświadamiającsobie; przypominając porę roku: wiosenną, rześką wilgoć ziemiwyzbytą zimowych popiołów. Świadoma tych spojrzeń, chichotów, niemych zapytań wymierzonych w nią, cojak kamyki,wypuszczone z procy do obcegowstępującego w nie swojeobejście, raniły, jednymsię tylkoprzejmowała: gdzie Stefan? Zobaczyłago: wgłębi na wąskiej lawie leżał mężczyzna, nadnim pochylony Stefan. Rozpoznała,to nie tensam, ojciec Felusia,to ktoś inny. Ruszyła ku niemu. Zastąpił jej drogę robotnik, czapka zsunięta w tył głowy, kufel piwa w ręce, chciałcoś mówić, alechwyciła go pijacka czkawka. Wciągnąłpowietrze kilka razyz głośnym, zachłystującym sięświstem. Nie pochylając głowy wytrysnął kwaśną,obrzydliwą fontanną wymiotów. Uskoczyła, zakryła chustką nosi usta. Ślina podpłynęła jej do gardła. Przełknęła, uniosła spódnicę, przeskoczyłakałużęwymiocin,odepchnęła czepiającego się jej pijaka, dopadła Stefana, szarpnęła go za rękaw. Chodź mi stąd w tejchwili! Rozumiesz? Zaraz! Natychmiast! Bo ty już popamiętasz! Odwrócił się, spojrzał na nią półprzytomnie. Paulina, pomóż mi, tego człowieka trzeba stąd wziąć. Sam nie dam rady. Wziąć? Po co? Gdzie? No, bo jeszcze tu umrze. To wołaj tych tu,co piją, niech ci pomogą. Wołałem,śmieją się. Nikt się nie ruszyRozejrzała się. Za szynkwasem mężczyzna i kobieta zastyglirzeźbą głćw nachylonych wszepcie ku sobie,a przy stolikachzgięte łokcie, półuniesione kufle zatrzymały się w powietrzugęstym od tytoniowego dymu. I tylko wyczekujące milczenie: codalej? Poczuła się bezbronna wobec obojętności tego milczenia. Uciec stąd! Ucieci zostawić Stefana? Idiota! Po cosię w to wplątał? Wściekłośćbłyskawicą siekłapo kręgosłupie, kark jej zesztywniał, rażone piorunem źrenice ściemniały. Podeszła do pijącychprzy stoliku, prawa noga doprzodu,broda w górę, spojrzała ponuro, powiedziała ochryple: Ruszta się który, podrueśta się! Trzebaczłowieka wziąćca powietrze. 178 Odwrócili oczy,postawili kufle z piwem,trwali nierucho0, jakby to nie do nich, tylko jeden podniósł rękę, jakbyę, chciał opędzić, odsunąć ją. Ten ruch niepełny, ledwozauażalny, był jak smagnięcie bata, bopochyliła się i sycząIfcym szeptem: Aróbtasobie, co wam się żywnie podoba, aczłowiek .zemrze, przyjdzie strażnik i bedzieta się tłumaczyć. Bedo py,tać: kto winien? Uwierzo to wam? Wtedy podniósł się jeden, nacisnął czapkę na głowę i podciągnął drugiego zarękaw. Chodź, Kuba! Podeszli doBieżącego na ławce, chwycili we dwóch za barki i pomogli? mu wstać. Szli tak w kierunku wyjścia, Stefan za nimi, a^Paulina nakońcu i tylko patrzy w prostokąt drzwi, gdzieświatło. Jezus, Maria, żeby już wyjść, żeby na ulicy. Za nimicisza i potem szepty jak chrzęst suchych liści,i szuraniezydli o deskipodłogi. Robotnicy jeden po drugim wymykalisię zszynku ici dwaj,którzy pomogliwyprowadzić chorego,odeszliprędko bez słowa. Obmyci powietrzem ulicy, odetchnęli. Stefantrzymał podrękę chwiejącego sięna nogach mężczyznę. Twarz człowieka długa, zapadłe policzki, na spuchniętym grzbiecie nosa świeża krew. Drobną nitką sączyła sięz nabrzmiałej, przeciętej dolnej wargi. Gdzie mieszkasz? spytał Stefan. Za tym tam rogiem tłumaczył jękliwie ojojoj, ojoj! Toczego pijesz, jak nie możesz? Żeby mnie teraztylko nie złapało. Nie bój się, idź spokojnie. Pobił się czy jak? dopytywała się Paulina. Stefan nie odpowiadał. Szła milcząc, pół kroku w tyle, popadając w coraz to większą wściekłość. Pomóż mi, Paulina, podtrzymaj go z drugiej strony, bosłaby, jeszcze mi upadnie. O, tugo weź, pod rękę. Ujęła choregomocno za łokieć, podtrzymała, wzdrygnęłasię, zionął na niąodór wódki. Szłapomstując półgłosem: Po cholerę jacię tu prowadziłam, diabeł mnie podkusił. No, już zaraz uspokajał tylko go zaprowadzimy dodomu, trudno takczłowieka zostawić. To tu? spytał, kiedychory zatrzymał się przed dwupiętrową kamienicą. Mężczyznanie odpowiedział, odsunąłpodtrzymujące go ręce i sam zaczął schodzić stromymi schodami prowadzącymiz wąskiej sieni do suteren. Po tych schodach z dołu biegłana jego spotkanie lamentująca kobieta. Gdzieżeś ty był znowu? Mało ci nieszczęścia? Gdzieżeś 179. się włóczył, ty cholero? Popracy do domu, choroba, nie przyjdzie! Już ja widzę, coz tobą było! Schlałeś się jak wieprz, to cię zaczęło rzucać! Nic. nic, Józia, dobrze będzie. Co dobrze? Nawyro się uwalisz, a pieniądze w karczmie przechłałeś. Ty przeklętniku, typsiakrew, kamelo, karaBoska na ciebie za moją krzywdę! Z dołu, z otwartych drzwi mieszkania buchał wilgotny zapach gotowanych kartofli, słychać było zachłystujący się płaczdziecka. Paulina stała na szczycie schodów, zawołała: Stefan,chodź tu natychmiast, idziemy. Zaraz odwróciłsię już idę,tylko powiem tej żonie,co się stało. Schodził w dół aż dociemnego korytarzyka,gdzie otwartedrzwi izby i gdzie z innych, sąsiednichmieszkań smugiświat'ła i głowy wychylone ciekawie. Zła, zniecierpliwiona Paulinaruszyła za Stefanem. Pomstująca kobieta umilkła. Dopieroteraz spostrzegła nieznajomych. Chuda, przygarbiona, w zawiązanej pod brodą chustce, spoglądałananich zdziwiona. Chcieli czego? spytała nieufnie. Wepchnęła męża domieszkania i przymknęła zanim drzwi. Niech mążnie pije powiedziałStefan. Chory jest,nie może, rzucało nim tam w karczmie. Mówił tak, a przednimnieruchome, okrągłe oczy ptaka, dziób nosa z chudejtwarzy, podejrzliwość w uniesieniu brwi i ręka obronnymgestem obejmuje klamkę. Zza drzwi przyciszony płacz dziecka. A ja nie wiem? Toć mu mówię, żeby nie pił,co dniapowtarzam, nie nowość dla mnie. Do doktora może powinienWzruszyła ramionami. Niech idzie, janie bronię. Patrzyła, jakwchodzili szybko po schodach. Zanim weszlina górę, trzask drzwi i urąganie kobiety, wrzask mężczyzny,jej krzyk. Na ulicy jasno, powietrze przejrzyste. Szli oboksiebie, milczeli. Fabryka Hessa pozostała daleko poza nimi. Już coraz przestronniej,domy w ogrodzonych parkanamisadach, Zdaleka na wzniesieniu widać cmentarz żydowski,już dostrzecmożna lubartowskie rogatki granicę pomiędzyulicą i szosą prowadzącą do Lubartowa. Gdyszła wzdłuż sadów, gdzie pieniła się wiosna i wilgotnepodeszczu gałęzie jabłonek ciężkie były od twardych, drobnych pączków o głębokiej, aż krwawej różowości, wydawałojej się, że o tysiące wiorst odeszli od przyrynkowych uliczek, 180 ' dziadowa Agnieszka i szczury, od bluzgających rur fai Hessa, piwiarni i zapachu sutereny. Ale nie było tak. ay umiała cofnąć czas,nie zaprowadziłaby tam Stefana. ekła na siebie, nie mogłaopędzić się obrazom, dżwię, zapachom,co przywarły jak pażdzierze: skośna linianych schodów, cierpki głos kobiety, rumieniec wstydu,:orzenia: wyrzucali ją, isłusznie, po co się tam pchała? izczytuschodów słyszała krzyk. Bili się? Widziała ichloszących się, kobieta z pazurami do policzka mężczyzny^o wzniesiona pięść, cios na oślep w brzuch, w głowę. lenie, pisk dziecka: głodne, mokre,cuchnące kwaśno. Ra;. nią kanty zydli i ławek karczemnych i szydzą rozchylonewargi Żyda za szynkwasem: pani Skorczycowa, skąd pani tutaj? Nie zna mnie, nie wie,jak się nazywam. Alegdyby Dominik zobaczył? Lepiej zapomniećo tym. Uciec,odgrodzić;"się, oddzielić, zostawić poza sobą. Spojrzała na Stefana. Otrzepywał rękawy płaszcza, przygładzał, strząsał z siebie tamto. Żałował? Podziękowali ci chociaż, żeś go z tej piwiarni wyciągnął? E, co tam. Wartobyło zadawać się z pijakiem? Wzruszył ramionami. Po coś za nim latał, pocoś tam siedział przy nim wkarczmie? No, już nie będę. Szedł przygarbiony, zniechęcony, wargi skrzywił, jakbycierpkość w ustach i popiół. A dopiero niedawnojak naskrzydłach, imyślał: zmienię, naprawię, nauczę. Nieufność,wrogość, kpiny, niedowierzanie gęstą chmurąwokół niego. Podziękowali mi. A co było wpiwiarni? spytała. Tak długo tamsiedziałeś. Dowolać się ciebie nie mogłam. Nie chce misię o tym mówić. Niepotrzebnie poszedłem. Głupi byłem i już. Pomyślała: zły, że się z nimi zadawał. I zaraz wezbraławniejprzekora: żal jej się zrobiło tamtych, których opuściłowspółczucie Stefana. Ijeszcze ważniejsza niż litośó, przerażenie obawao Stefana, bo w nim jakby wygasał płomień,głos zmatowiał,schrypł, ochłódli jakby z oddalenia, i to samo drżenie głosu, jak wtedypo podróży omnibusem. Boże kochany, co janarobiłam! Jak on się tym przejął, jaki onnieszczęśliwy. Widzisz, ja citak wymawiam, bo też jestem zła, jak 1 181. i ty. Ale pomogłeś człowiekowi, Bóg jeden wie, może by i tamumarł, gdyby nie ty. Widziałeś, ma rodzinę. Ty lepiej z nimi mówisz niż ja, posłuchali cię, zemnieto sięśmiali. Poczekaj,nauczysz się. Ale powiedz mi, co tam było. Upokorzony niedawnym swoim porywem, który mimo niego, bezjego woli, a zniego wytrysnął, jakby tam, w nimczyhali obcy, którym on, nie wiedząc kiedy, udzielił prawapobytu powiedział: No, dobrze. Ale godził się niechętnie i zwlekał, bo trzebabyło nawracać raz jeszcze, wskakiwać do karczmy, a on,już ratującsię przed czadem niesmaku, zniechęcenia, wyłuskiwał z pieczołowitego otulenia Hankę, jak biegnie, odrzuca głowę, ustarozchylone w śmiechu, szeroko, aż widać różowy język i wilgotną tajemnicę drgającego gardła. Tenobraz, wydobyty z zachowującej kształt pamięci,z pamięciutrwalającej zarysy dźwięku 'i dotykalność zapachu. przejmował go skurczem bolesnym isłodkim i napełniał pulsującym ciepłem, od którego wszystko inne topniało jak garśćśniegu ściśnięta w dłoni: przejmująca igła chłodu, i zaraz wodaobojętnymi kroplami spływająca po palcach. Więc i to, cozdarzyłosię w karczmie, wydało mu się teraz odległe, obojętne. Paulinaczekała, ale niecierpliwie. No, powiedz, co tam było! Na początku powiedział to wszedłem za tym,codziecku dawał pieniądze. Nawet nie oniego mi chodziło,a o dziecko. Biedny ten chłopak,jakiś pokręcony, widziałaśjego nogi. I ta głowawielka, nieproporcjonalna. Myślałems^bie, żedziecku dla świętego spokoju, żeby się odczepić, dajerubla' Rubla! Tyle pieniędzy! Gdyby mi kto powiedział,niewierzyłbym. A na lekarzato chyba żałuje- Albo nie pomyśli. I co z takiego . dzieciaka wyrośnie? Widzisz,chciałem mu topowiedzieć. Teraz już wiem, że głupio, że by mniewyśmiał. Bo donichpowiedziała trzeba jakoś inaczej. Oniod obcego rady niechcą. I ty sam jeden nie pomożesz. Tutrzebasiły. Co z tego, że takiemu jednemu Felusiowi pomożesz, anaokoło Lublina wszędzie "ulice śmierci". Odra, szkarlatyna, ospa, tyfus plamisty, dyfteryt, i plenisię to wtychciemnych norach. Dwupiętrowe sutereny, przegnite podłogipleśń na ścianach. Przeczytaj sam w "Ziemi Lubelskiej" albow "Kurierze". Od czegoś trzebazacząć. Janie wiem. Coś idzie na świat, jakaś zmiana. Dominik 182 ,ówi: kometa. Ruszy tym ogonem, cały świat rozwali. Możekoniec świata, może co innego. Tak coś czuję. Idzie zmiana. a-Przeszli już rogatki, zeszli z Lubartowskiej i skręcili narawo w wąską miedzę. Była to liniagranicznapomiędzy butynkiem cegielni i polem dzierżawnym Skorczyców. Przystaili. Stefan rozejrzał się. Oceniał pole, obchodził je wzrokiem. yl to prostokąt, któregodwakrótsze boki opierały sięo szo,a dwa pozostałe graniczyły z wąwozami. Na lewo od mie brzeg pola dotykał terenów cegielni: płaskie baraki, cegłaożona dowysuszenia w równe sześciany, kopce z piachugliny. Dalej ścieżka wyrzynała sięku górze, biegłaścianą. rosłą pożółkłą, zeszłoroczną trawą, adalej berberysem,dzii maliną i karłowatą polną wiśnią. Ów wał stromy i kolczay, którego szczytembiegła ścieżka, był granica. W dolegos. spodarstwo sąsiada. Na prawo pole płynęło w górę, ażtam,''[gdzie ziemia rozpękała się i gdzie głębokimwąwozem wiła^się droga. Cmentarzunicki i kirkut, którego mury czepiały^" się przeciwległegokrańcawąwozu, wydawałysię przedłużeniem pól ipięły się łagodnym łukiem ażdo linii widnokręgu. Pochylił się, wziął grudkę ziemi,rozcierał w palcach. Przy,-"glądała mu się pytająco, dumna, wzruszona aż do łez, bo. '.;-. chociaż wiedziała, jaka to ziemia, u niego szukała potwierdze'^'pia, pochwały, żeby raz jeszcze mogła się nacieszyć. I co myślisz? pytała. Dobra ziemia stwierdził poważnie. A widzisz! Kostuś ma nos. To on wyniuchał. I ładnie tu. Uśmiechnął się. Prawda? Inaczej siętu oddycha. Jak myślę o tych lu^dziach na Lubartowskiej. No to chodź, idziemy! Tylkozależałeś mi mówić, co tam było w tej karczmie. To mów te^; 'raz,a przy Dominiku nie, lepiej, żeby nie wiedział. 4, Co ja to mówiłem? Aha,więc wszedłem za tamtym, a tu;," patrzę, jakimś człowiekiem rzuca po podłodze. Całe ciało siq^. trzęsie, wali głową o ziemię. Wiedziałem zaraz: "taniec świę, tegoWita", bo u nasna wsi, tahitrochędalej na Piaskach,to był taki Wawrzyniec Bartniki nim tak zawsze rzucało,jaksobie podpił. Żydówka wyleciałazza szynkwasu,krzyczy, żeby coś zrobić, bo jej jeszcze w piwiarni umrze,a cirobotH nicy stanęli naokoło igapią się. Zrzuciłem płaszcz, podło;^ żyłem mu podgłowę, boby się całkiem pokaleczył. Ale mu^ zaraz przeszło i tylko strasznie słaby leżał. Chciałem go prze[- nieśćna ławkę, bo leżał w tym, co wczasie tego rzucania pod siebie narobił. 183. Pod siebie, mówisz, zrobił? To ja przecież czułam, jakeśmy go prowadzili. Tamten Wawrzyniec to samo. Ile razy go chwyciło, zawsze potem spodnie miał pełne. No i chciałem go przenieśći proszętych robotników: Pomóżcie! Gdzie tam! Jak zobaczyli, że oczy otworzył, że żyje, to już zaczęli się podśmiewać. Jeden tylko, cogo znał,bo mówił do niego po nazwisku, topomógł mi. Ale powiedział: Niech się nad nimnie lituje, będzie mu lepiej, zaraz przyleci pić. A jak prosiłem,żeby pomógł wyprowadzić go naulicę, to tylko: zostawić go. poleży,sam wstanie. I do mnie,żeby do gimnazjum wracać, doszkoły, a nie tu, i nie wsadzajnosa do cudzego prosa, o, takierzeczy. Iwtedy ty weszłaś. Ciebieposłuchali. I pytałaś: Podziękowali ci? Wiesz, ktopodziękował? Żydówka. Cały czasto tak cicho jęczała: Ajaj, ajaj, i coś pożydowsku, a jak odchodziliśmy, tynie słyszałaś, to za mną: żeby kawaler zdrowy był. Zdziwiłem się; co ona? Spojrzałem, a onasię uśmiecha i aż łzy w tych zielonych oczach, i "Żeby kawaler zdrowy był". Tylko ona jedna byławdzięczna. Szli wdychając zapach podeszczowegopowietrza, chłonęlispokój, coponad polem jak białe, senne kwiatydmuchawców,i wydawało się, przyłożą ucho tam, gdzie już zieloność mleczawybija się ponad rudą, zeszłoroczną trawę, a odezwie sięprzyśpieszony stukot milionów serc zbudzonych wiosną. Szliczując: ziemia, ziemia, ziemia. Chłodny jejuścisk, szorstkiedotknięcie, jak spękanej skóry spracowanej ręki. Pomyśl no tylko, Paulina powiedział zwierzętamądrzej żyją. Weź takiego psa. Stworzenie rozumu nie maale jak chory, to innym z oczuschodzi, zaszyjesię gdzieśi albo się wyliże, albo zdechnie. Ma swoją godność. Takapszczoła, weź, napracuje się, nalała,ale doula nosi, buduje. I w tym budowaniu życie jej ma sens. A powiedz mi, coto jest zasens, żeby taki jeden z drugimharował ciężko całytydzień, a potem zmarnował, wyrzucił całą pracę ileżał wewłasnych wymiocinach? Anaokoło innistoją, przyglądają. się i tylko śmieją. Cotoza ludzie? Jak donich przemawiać? Spojrzą spode łba i wszystko, z czym do nich przyjdziesz^wezmą za podstęp. Powiesz: Niemieszkajcie w piwnicach,. wyjdźcie na światło to oni ciebie z tylu pchną nożem, bozarazbędą podejrzewać, że chcesz imzabrać to piwnicznemieszkanie. Powiesz: Weźcie chłopaka do doktora, niech muda lekarstwo to onizaraz będą się doszukiwać twoichkonszachtów z tym doktorem, i żena pewno już ty masz cos od 184 '' niego za sprowadzanie chorych. Czasem myślę: wrócić na. wieś, do ziemi. A list? spytała. ', Ty z tym listem. Aprzecież to nie od papieża. Zresztątoniejestważne, ważne, co w liście. Ale ilu ludzi to czytało? Przecież nawet czytać nie umieją. Posłuchaj, Stefan, możeszswoje mówić, ale posłuchaj,obiecałam, że ci powiem, coludzie śpiewają. Chcesz? No todobrze, ale przystań, zanim jeszcze Dominik nas zobaczy. Nachyliła sięku niemu i zaczęła deklamować. Był to specjalny. właściwy jej rodzaj deklamacji. Brała każdą frazę jakgdyby na łódkę i kołysała nią wniezmienny, monotonnysposób. Głos wznosił się i opadal w tajemniczym przyśpiewie, przecinając sens i ciągłość frazy: Mo Ściegiennypapir z Rzymu,Coby ano razem wsędyPosly chłopy, ikajnakozuBronić, bić się w śtyry rzynćiy Pójdo z nami takżei ciCo carowinie chco służyć,Hazem, razem my i mii,Już ni inoznocekać dłuży. Tylkogęby mijcie zwarte,Mówcie o tym tylko swoim. Przyjdzienakoz, rusym razym,Tak jak psoolysię wyroim, Kto cię tego nauczył? Ktomnienauczył? Nikt. Słyszałam. Samo weszło w uszy. Bez uczenia. Parobki, dziewki, co mleko roznoszą, robotnicy,te pijaki też. Każdy sobie śpiewa, opowiadają, to iinne rzeazy. Tylko ja między nimiwięcej jestem niż ty,więcej słyszę. Oni tak coś by chcieli, lepszego życia, ale niewiedzą, jak. A ci tam w piwiarni, todziczki. Takie trochę zdziczałe drzewka:ani to już wiejskie, ani miejskie jeszcze. Jak tu przechodzę, to patrzę, myślę: Jak się ten naród marnuje. Dominikzauważył ichz daleka. W płótniakach był, chociaż jeszcze chłodno, jasny na tle pola, ramiona rozłożył iszedłim na spotkanie. Stefan! ucieszył się. No i popatrz, podoba ci się? Szmatpola, co? I chodź, zobaczysz, stodołę stawiamy. Apo185. czekaj': do lala, jak to wszystko obrośnie! Podoba ci się? nalegał. Myślisz,dobrześmy zrobili? Stefan czuje oddechDominika. Twarzjego wpowietrzuróżowym, bo już zachód słońca, w oczach jak podeszczowekałuże w pogodę spokój dosytu. W nabrzmiałych u przegubów dłoni węzłach żył krew pulsuje rytmem por roku. Wyciąga rękę doszwagra. Nie maco mówi gorąco dobrzeście zrobili! Takaziemia! Ho, ho! Taka ziemia. Paulina, jeszcze kołysana deklamacją, trzeźwieje pod mocą i żaremtegogłosu. Więc ontak myśli! Tak czuje! I rozgląda się, od wąwozu do wąwozu,od szosy doszosy, całąprzestrzeń bierze raz jeszcze w posiadanie, aż pole staje się tak własne i małe, że zamyka je tkliwie jak bryłkę ziemiw zaciśniętej żarliwie dłoni. Szczęście Tereski Na Wielkanoc tego roku 1903 Tereska wróciła do domu. Alejuż nie do pokoikuprzy kuchni. Już tam szafyrozsunięte,uleciały ptaki, znikły klatkipod warstwą nowej farby. Salonikbędzie dla Tereski powiedział Dominik,a powiedział tak, że Paulina schyliła potulnie głowę i wyszykowała mały gościnny pokój w amfiladzie za sypialniami. Spoglądała tylko pytającona męża. . / ' Masz kogoś? Mam,ale jeszcze nie chcę mówić. Jeszczesię wywiaduję. Chociaż, tak mi się zdaje, będziemy mieli . na jesieniwesele To kiedy? denerwowała się. Przecież to trzebawyprawę szykować,o weselu myśleć. Dominik nie ustępował. Niedługo już wszystko cipowiem. Tylko prosił:Bądź dla niej dobra, Paulinka. Niechsobie ciebiedobrze zapamięta. , Nie bój się zapewniała jak rodzoną córką się zajmę. Urażona się jednak czuła prośbą Dominika, bojuż sama sobie przyrzekła: teraz będzie inaczej. A chociaż nie mogłaz siebie wydobyć tej miłości do Tereski, której obfitośćtylkomiała dla Michasi,jedynego dziecka Jana, ani nie mogłazdobyć się na czułość dla niej, rzadką nawet' dla młodszych 'ek, to jednakinaczejją spotykała teraz,po rocznej w dotnu nieobecności. Bardziej równą sobie, jak młodszą siostrę,^ale i gościa, co wiadomo, odjedzie. Onieśmielona też się czuławobec Tereski rozkwitu; przez tenrok wyrosła, wyższa niecna! od Pauliny, smukła wsukni fałdzistej, zżabotem, kot^lierzyk wysoki na szczupłej szyi, cicha, jakby oczekująca,a w sobie zamknięta jak dzban pełen słodkiegowina, przesiadywała w saloniku. Czytała. Antoniego Janisza wynalazłKostuś. Majster w fabryce wagHessa, stateczny, schludny, systematycznie zachodził do Ban;JA'ku Handlowego,oszczędzał pieniądze. Poszli kiedyś razem z^""''Kostusiem napiwo. Rozgadali się. Antek pochodził z-Annopola nad Wisłą. Rodzice jeszczetam, młodszy brat i dwiesiostry zamężne, a on sam w Lublinie,Myślał jechać do do^ mu, żenić się. Swatajągo. Miał trzydzieści cztery lata, ro^ dzice naglili: czas iAle czy dziewczyna z miasteczka zechcetu z nim jechać? Nie zapłacze sięsama w mieście? I wtedyKostusia tknęło: ten' Przyszedł do szwagra. Dominik, chcęztobą mówić, zdarza się ktoś dla' Tereski. Pokazał mupóźniej Antka, niby to przypadkiem spotykając naulicy. Spodobałsię Dominikowi. Ale to niewszystko, trzeba byłozasięgnąć języka o rodzinie. Rozmawiał z kolegami z kościelnego bractwa, alenajwięcej liczył na Jankiela. Wytłumaczyłmu, o co chodzi, i czekał na wiadomość. Jankiel Wajngartenmiał znajomości pocałym Lubelskiem. Poważano go. Był lit; zamożnym kupcem, a ostatnio współwłaścicielem parowegoJmłyna w Jakubowicach. Obrano go prezesem kanału,chociaż^^niektórzy w gminiesarkali, że za bardzo zadaje się z goja. : mi. Nikt jednak nie ośmielił się krytykować w oczyJankiela. To on dbał o to, żeby znalazły się pieniądze na utrzy^ manie rabina, podrabina, rzezaków rytualnych, a kantora, nauczyciela,obsługę bożnicy. Pewnie, mógł być ktoś inny,(i"'; ale Jankielłożył szczodrze na utrzymanie gminy, płacił najwyższą stawkę za przednie miejsce w bożnicy w czasie świąt";" uroczystych, a sam rabin nieraz wzywał go na sąd rabinacki'. ' jako doradcę. 'i-a'" U Skorczyców Jankiel czuł się dobrze. Mieszkanie było prze; stronne, powietrze lepsze niż w mieście,codziennie mleko^'prosto od krowy, a z Dominikiem polubili się. W czasie świę-'ta Kuczek Dominik pomagałrodzimeWajngartena budować"i szałas w ogrodzieza jabłoniami,posyłał Jana do dźwigania^i", desek na kuczkę i patrzył tylko z daleka i z uszanowaniem,^ jak podnosił . się ruchomy dach, jak Jankiel nakrywał huczkęy świeżo z lasu ściętą choiną, jak przystrajał wnętrze dywanam,' 167. mi, a u szczytu zawieszał rajskie jabłko. W trzech pokojachz kuchnią, z drewnianym gankiem, na którym zawsze beczkapełna świeżej wody, mieszkał Jankiel z żoną Rojzą, małomówną, nieśmiałą, ze swoją zreumatyzowaną matką, któramało podnosiła się z łóżka, z córką Hana, jej mężem Aratel pięcioletnią Reginką, która na podwórzu bawiła się z dziećmi Skorczyców. Ztrzech córek, które Jankiel wyposażyłi wydał za mąż, tylkota jedna została z rodzicami. Łajkawyszła zasyna wspólnikamłyna parowego w Jakubowicach,Gilda dostała za męża uczonego syna rabina,skrybę tałmudycznego wAnnopolu, który od ojca przejąłsztukę wypisywania tekstów rodałowych gęsim piórem na pergaminie. Jeżdżąc w teren na skupy lasów, Dominik i Jankiel sporomieli czasu na rozmowy. Mówilio dzieciach. Córki Jankielawzrastaływ obejściu Skorczyców, tuna ich podwórzu odbywały się śluby, na które Paulina i Dominik byli zapraszani. Jankiel przybiegał z życzeniami pourodzeniu się każdegodziecka Skorczyców, a na święta bożonarodzeniowei wielkanocneJankielowa i Hanaprzygotowywałyprzysmak Dominika rybę pożydowsku. Mówilio interesach,o ludziach,których spotykali, a najczęściej o zrządzeniach Boskich, Boskich prawach i karach. Mówili też o zbliżającym się końcuświata, a częstokażdy z nichosobno zapadał we własnąmodlitwę. W inności swojej, którejkażdy z nich strzegł dla siebie, umieli być sobie bliscy, ale najbardziej zbliżała ich i pociągała dosiebie różność dróg, którymi zdążali dotego samego Boga. Jankiel sam pojechał do Annopolawywiedzieć się o rodzinę Antoniego Janisza. Przez kilka dni siedział tam u córki,chodzi! po kuzynachi zaraz po powrocieszukał Dominika. Aledopiero nad wieczorem Hana zawołała: Tatę, gospodarz wrócił z dzierżawy. Jankiel usiadł na ganku, czekał, aż Dominik wyszedł zbryczki, aż Jan wyprzęgnąl konie i zaprowadził do stajni. Wtedy podszedłwolno do Dominika,zdjął z głowy aksamitnąjarmułkę,powiedział: Pokój z wami, Dominiku. Przywiozłem wiadomości. Dominik uśmiechnął się, szepnął: .Dobre? Jankiel skinął głową, cmoknął. Rozejrzeli się obaj. Na podwórzu nikogo, ale ciepło, wieczór pogodny i lada chwila, ktośprzyjdzie, przerwierozmowę. A w domu już szykują dokolacji. Dominik wspodniach i białej koszuli, rozgrzany, zmęczof, pochylił się. Najlepiej chodźmydoaltanki, do ogrodu. .. Jankiel w atłasowej bekieszy, wysoki, chudy, a w postaci,Bfc ruchach powolnych godność i wzięcie. Przeszli przez stojSo! ę i do ogrodu. Zarazza stodołą bzy ciężkie od liliowych? tiści i dalej wzdłużścieżki rozsiadłe krzepkie porzeczki, szumiały, strzelający na boki nowymipędami agrest. Już wszystko'^się zieleni, adrobniusieńkie pączki kwiatów białe, ledwo witoczne na delikatnych gałązkach. Pokój z wami, Jankielu. Czekałem na te wiadomości. Jankiel przymknął oczy, na wpół opadły zaczerwienioneii^łowiekina pałające czarneźrenice. Podłużne linie zmarszczek,a'nabiałym wysokim czole, w krótkiej gęstej brodzie, co owal^-twarzy obejmuje sięgającpejsów naduszami białe nitki, ^'Siwizny. ' ' Gdyby On, niech Imię Jego będziebłogosławione, nie stworzył pokoju na ziemi, dzieci tego świata wyginęłyby odi ' miecza i dzikiejbestii. Bo jest napisane: "i dam wam pokój naziemi". Potężnyjest pokójpowiedział śpiewnie i zako. łysa! się do przodu, oczy przymknięte, brwi krzaczaste, siwie: jące, uniesione w górę pokój jest dla świata jak drożdże? 'dlaciasta. -i' Amen powiedział Dominik. ',;;' Jankiel nałożyłjarmułkę. Obfite jak dziób krogulca wargi : ^rozchyliły sięw uśmiechu. -a; Są dobrewiadomości. Samrabin Annopola, Majlech Kuybinsztajn, ze mną mówił. Syna swego Nachmana Borucha"'. ;'. Wysłał,żeby się dowiadywał u jednych Żydów, co mieszkają, koło folwarkurachowskiego, bo tam jedna głupia, przepra; szam za to słowo, sprawa takamogła się wydarzyć, ale nicg' nie jest napisane, tylko ludziemówią. To później, w altance. } Byłem u Kielmana Wajnsztoka, co ma sklep przy ulicy Hynek;,' Wschodni. Bogaty Żyd, a jaj! Ale chciwy,dałemmu sto rubli. ^ Ja wszystkie koszta pokryję. "^Jankiel wyciągnął z kieszeni czerwoną chustkę i otarł niąfM usta. ^ Bądźcie łaskawi,Dominiku, nie mówić teraz o zapłacie, I tak wszystkie pieniądze są Jego, niech Imię Jego będzie bto gosławione, bo jest napisane; "Moje jest srebro imoje jest^ ^ złoto, powiedział Pan zastępów". Acóż znaczy pieniądz wobec szczęścia dziecka? Czy ja sam nie mam córek? Czyniemodli. łem się o każdą, żeby stanęła pod ślubnym baldachimem z odpowiednim człowiekiem od Boga przeznaczonym? 188188. Czy myślicie. Jankielu, że to jest taki człowiek dla Tereski? Co ja mogę myśleć? Cotu jest do myślenia? Ja wiem. Samrabin Majlech Rubinsztajn, żeby on długo żył, zebrał dlamnie wiadomości. To jestporządnarodzina. Jeden mal-:. --^:ifeler z dziadkiem, duszajego w raju, ale kto będzie szukałfeleru w ostatnim łokciu sztuki atłasu, jak cały towar jestpierwszorzędny? A może tonie jest w ogóle feler? Doszli już doaltanki. Za nimi na ścieżce jeszcze tu i tamresztki opadłych płatków wiśni, aprzy altance chwytliwypowój wybija się i zielonym wąsem sunie po ścianie pociemniałej od zeszłorocznych deszczów. Weszli do altanki:sześciokątna,ściany u góry plecione- Siedli na ławkach, na wprostsiebie. Dominik łokcie oparł o stół. Mówicie, Jankielu, porządna rodzina? To ludwisarze. Mówili mi o tym ludzie z parafii. Podobno odlewali dzwony do kościoła w Annopolu. Prawda? Prawda. Na poświęceniu dzwonów w roku 1886 dziadka,Antoniego Janisza,niebyło. Topo dziadku go nazwali Antoni? Po dziadku. A ojciec jego, Mikołaj,to się wyuczył ludwisarstwa od tego dziadka. Matka, Marta się nazywa, zeZwadzińskich, córka majstra ze szklarni rachowskiej. ' Mówiłmi - piekarz tamtejszy, Hazan, że ci hutnicy to tylko białebulki jedli, a mis^scowych ludzi nazywaliplewniakami, żeczarny chleb pieką. Matka dostała w wianie ziemięz parcelacji gruntów majątku rachowskiego. Dokupili, z pięćdziesiątmorgówmają. Jedną córkęwykształcili na nauczycielkę, druga zaludwisarzem i razem z teściem pracują. Do parafii Świętej Annynależą i tam też dzwony, co Mikołaj Janisz odlewał. -A dziadek? spytał Dominik. Spalił się szepnął Jankiel. Gdzie? Na starym folwarku rachowskim. Tobyło zimą w sześćdziesiątym czwartym roku. Jak to? Jankiel przechylił się poprzezstół, szeptał. Dominik czułjego oddech. Czarna broda sięga niemal jasnej, krótkiej bródki Dominika, a dwie pary oczu: Jankiela jak głębiawodyo północy bezksiężycowej przepastne, tajemnicze, i oczyDominika, bławe, ale teraz aż szare, stalowe, bo słuchając widział i koncentrował się, aby widzieć wyraźniej-; dwie paryoczu, a pomiędzy nimi ten szept: ' '- Ł99 Na. tym folwarku, co należał do majątku Bachów, stałdom mieszkalnyrządcy i dom dla dworskiej służby. Stodołatam była na zbiory i owczarnia. Duża owczarnia! Oni tammieli majątek, setkiowiec, owczarz spal przy owcach. Krowytam mieli, świnie i służba, co koło nich robiła, też tam spała. A naokołolasy, gęste lasy, z leśnictwa Święciechów. Myśmytamtędy jeździli, Dominiku, pamiętacie? Przypominam sobie, aleowczarni nie pamiętam. A bo kiedy to było, to nie nasze czasy. To była zimasześćdziesiątego czwartego roku, ciężka, mówili ludzie, zima. A wtych lasach kryli się powstańce. Zimno było, to na nocprzychodzili do owczarni, a na dzień znów do lasu. Ten dziadek, Janisz, mówili mi, był z tymi powstańcami, akuratjakprzyszła obława. To niedobrze, oj, toniedobrze. Z buntownikami trzymał. ' Ale kto to napewno wie? Nikttegonrgdzie nienapisał,ze Antoni Janisz, ludwisarz z Annopola, pomagał buntownikom w rachowskich lasach. Kto to gdzie napisał, że on sięwtedyschował na noc z powstańcami do owczarni i że kozakiich otoczyli? I co się stało? Kozaki otoczyli owczarnię, strzelać zaczęlii krzyczeli: "Zdajsia, zdajsia"! A oni, powstańce, nie, tylko zaczęli strzelać do żołnierzy. To kozaki podpalili owczarnię I wszyscysię spalili? Dwóch uciekło, ale ich kozaki zabili. Niechsię Dominiknie martwi. Nikt nicnie napisał. Rodzina mówi, drzewo goprzywaliło. I nawetgrób mają na cmentarzu. To gdzie jest prawda? Jankiel otarł usta czerwoną chustką, przymknąłoczy, kiwając się do przodu, z rękami opartymio stół, mówił: Kiedy On, niech Imię Jego będzie błogosławione, zamierzał stworzyćczłowieka,Prawda mówiła: "Nie czyń tego, Parne, bo człowiek jest podstępny i fałszywy". A Pokój mówił: "^i czyńtego. Panie, bo człowiek jest kłótliwy". Wtedy On,niech Imię Jego będzie błogosławione,rozkazał Prawdzie, abyodeszła,,Dlaczego Panpozwolił, aby Pokój został, a Prawdziekazał odejść? Odpowiedź jesttaka:KiedyPrawda odeszła,Kłamstwo przyszło na jej miejsce i zaraz stał się Pokój. Totak jaknieprzyjaciele, co fałszywie skrywają prawdę, audająprzyjaźń. Ale między nami jest prawda, Dominiku. """.'Wiem. Ja mam do was zaufanie, Jankielu. Lepiejwiedzieć. Tylko mnie to przygnębiło,, jakby cień padł. Ift ^-^^^. Kto ten cień będzie widział? Ja nikomu nie rozpowiem. Tenmiody narzeczony też nic nie wie. Tss. sza! I ode mnie tez sięniktnie dowie. ABóg mi świadkiem,że dla córki chcę jak najlepiej. Amen. amen. Jankiel wstal i pierwszy wyszedł zaltanki. Od domu już Julka biegła i nawoływała, że kolacja nastole. Przy kolacjiDominik ani słowa o rozmowie zJankielem. Tereska, jakby wyczuwała, patrzyła na ojca, po kolacji ociągała się ze spaniem, czepiała się Dominika. Powiedział tylko: Idź spać, dziecko, jutro, jak wrócę,porozmawiamy. Ale nawet gdy już leżał obok Pauliny w łóżku, kiedy onamilczałapytająco, nie opowiadającmu ocodziennych sprawach, zastanawiał się, rozmyślał. Wtedy zniecierpliwionaburknęła: Z Jankielem przeszło godzinę siedziałeś w altance i coci mówił? Wywiadywat się o Janisza. Wiem przecież. Ale co? Cośzłego? Nie. Dobre wiadomości. Tylkotak sobie wszystko układam, bo i Teresce trzeba powiedzieć, i jegotu zaprosić,a przedtem jeszcze z Kostusiem, żeby się z tymJaniszemjeszcze raz spotkali. PrzecieżTereska i dobrewiano dostanie,i dziewczyna zporządnej rodziny, nie żadna latawica, i szyćsię nauczyła, i ugotować umie. Paulina wzruszyła ramionami. Gotować tam ona to nie za bardzo, ale ją poduczę trochę. Ale, uczciwie mówiąc, to ładna dziewczyna. Jak z niąszlam po Krakowskim kiedyś, to się oglądali za nią. Tak? ucieszył się. Ale to już najwyższy czas zamąż. Czego się Jankiel dowiedział? Zamożna rodzina, mają ziemie, ojciecludwisarz, odlewałdzwony do kościoła ŚwiętejAnny w Annopolu. To ile ten ojciec ma lat? Będziemiałze sześćdziesiąt cztery, ale mówi Jankiel,krzepki. Ja widziałemte dzwony. Piękne. Ten większy nazywa się Anna, a mniejszy Joachim. Poświęcali je, mówił Jankiel, w osiemdziesiątym szóstym roku. To ja akurat wracałem wtedy zwojska. Pamiętam, ordynariuszem lubehkiejdiecezji był ksiądz biskup Wnorowski. Jak ty towszystko wieszo tych kościelnychsprawachlAle czekaj, powiedziałeś biskup Wnorowski, to mi się przypomniało, że Wnorowscy mają tu rodzinny grobowiec na Ru rach, ten biskup jest tu pochowany. A jak mamunia przyjeżdża na Wszystkich Świętych, to mówi, żeby ją tam prowadzić, i zapala lampkę, bo. Bo co? A nic. nic, nie pamiętam. To zaraz, kiedy go chceszzaprosić? Janisza? Tak. No, a ty myślisz, że kiedy? Niechw niedzielę przyjdzie, po sumie, na obiad. Zrobisię rosół zmakaronem, kurczaki nadziewane upiekę, tortorzechowy. Tereska mi pomoże, to się przypatrzy, nauczy. Poszukałjejręki, podniósł do ust. Paulinka, gdybymnie coś sięstało, pamiętaj, ona teżtwoje dziecko. No, jak ty mi nie wierzysz! Cośokropnego! Nie, nie. Wierzę, ale. Ja ci mówię, lepiej się stało, żez domu na ten rokwyszła, nauczyła się pracować,inna dziewczyna! Lepiej, ja wiem, bojakby nie daj Boże do czegodoszło. Ale mnieserce boli, że dziecko z domu wygnałem. Coja z tobą mam! Nie wygnałeś! Na Boga ci przysięgam, krzywdy jej nie zrobię! Ale ty mnie przeżyjesz. Czasemto już sil nie mam, powinnamschudnąć, tak mnie ta tuszazabija. No to już śpij. już śpij. Zrobimy jej piękne weseleszepnęła, ale już sennie. Powieki jej opadałyi całe ciało, zmęczone dzienną krzątanina, jakby ogarniała i unosiła woda, to wydawało jej się, leżyna łódce, afale na stawie delikatnie kołyszą, ciemno, ciepłoi tylko żaby z daleka rechoczą, skrzeczą i wiosło lekko unosisię ponad wodną rzęsą. Dominik nie spał. Chociażoczyzamknięte, dłonie złożone nieruchomo,poruszał wargami, modliłsię,a tak żarliwie, że nie czuł siebie, tylko ten szeptbył niml przez niego płynąłjak płomyk lampkioliwnej,pokorny,a wytrwały: "Przebacz mi, Boże, jeśli skrzywdziłem to dziecko. Małe sąmoje sprawywobec Twojej wielkości. Słaby jestem. Prowadźmnie, abym nie zbłądził. Wiem, krótkie jest życie ludzkiei pełne trosk, koniec jego bolesny, a z wszystkiego, co człowiek posiada, pozostaje mu tylko grób. Błagam Cię, Boże, dajJejtę odrobinę szczęścia,której mnie nie poskąpiłeś. Ulitujsię nad sierotą. Ale cokolwiekpostanowisz, bądź wolaTwoja,święć się Imię Twoje". 13 Cleft tilęaza piotra 193. W najbliższą niedzielę, niedługo po sumie u Bernardynów,Antoni Janisz wszedł w bramę domu Skorczyeów. Dominiki Kostuś w surdutach, kołnierzykisztywne wysoko pod szyją,ocierali chustkamipot zkarków, bo południe było ciepłe,a na sumie w kościele duszno i gorąco od ludzkiego tłumu. Pięć córek Skorczyeów, wszystkie w niedzielnych sukienkach,z kokardami w rozpuszczonychwłosach, stały zbite w gromadkę, zaciekawione,podniecone, patrzyły. Alekiedy gośćwszedł na podwórze, wysoka chuda Wada, już prawie sześcioletnia, chwyciła za rękędwa razy starszą od siebie, alenieśmiałą i malutką Mańcie, rodzonąsiostrę Tereski, i chichocząc nerwowo pociągnęła ją za sobą do stodoły. Michasia,smukia, filigranowa, ciemnooka, o skórze śniadej, bezrumieńców, i włosach, coczarnymi puklamispadały na ramiona,w białej sukience z falbankami podeszła do gościa. Trzymała za rękęczteroletnią Helenkę, jasnowłosą i bardzo doDominika podobną. Dziewczynkiuśmiechnęły się do Janisza,a Michasiazrobiła wdzięczny dyg, którego nauczono ją nalekcjach rytmiki. Tylko dwuletnia Oleńka, zostawiona samasobie, rozpłakała się. Kostuś poskoczył, wziąłdziecko na ręce,a Dominik ujął pod ramię Janisza i prowadził do domu. Z okienmieszkań przyglądali sięlokatorzy. Z ganku, niewidoczny za beczką wody, zerkał Jankiel, a spoza firanki trzy pary oczuHany, Arona i Rojzy uważniebadaiy każdyszczegół spotkania. Tereska pomagała nakrywać dostołu. Ręce jej drżały, wydawało się, osunie się na ziemię, upadnie. Płomienie latałypo niej ostrymi językami. Siekły podbrzusze,że ażuda słabły,miękły kolana. Suknięmiała z szarejcienkiej wełny, długą,ujętą w fałdy i "wody". Poprawiała bufiaste rękawy, ciasnoujmujące przegub mankiety i coraz to odbiegała dosaloniku,gdzie owalne "tremo", żeby razjeszczesprawdzić, poprawić żabot, przygryźć i oblizać wargi, przeczesać puszyste rudawewłosy. Nie odchodź, boontu już idzie! wołała Paulina. Odwróć się, haftka ci się rozpięła przy kołnierzyku,pochylsię trochę, to ci zapnę. Sama ubrana w sukniętaftowączarnąszeleściła spódnicą i halkami. Julkai Janowa kręciłysię podniecone po kuchni. A Julka nie wytrzymała, kuchennymi drzwiami wyjrzała,wpadła do stołowegopokoju, ręceprzy ustach, oczy ażokrągłe. Pisnęła: Ido jus! Wygalantowanytaki, o Jezu! Jus ido tu, ido! Tereska oparia sięościanę, w głowie jej szumiało. 134 ^.Julka! krzyknęła Paulina. Nie gzij się. Kartoflelećotggdzać! "^Łtoiii Janisz wszedł do pokoju. Spojrzeli na siebie: onog0, oceniające, ona lękliwie, przyczajona, jakby już w skoica, "gotowa do ucieczki. , wokoło nichh P^y^ły, falowały, łączyły się zapachy. Suchy zapach wykrochmalonego obrusa ifiranek, masła nacla'up^isj skórce kurczaków, kwaskowaty ubijanych ze śmietaną kartofli, a jeszcze bukiet rosołu, i od podłogiwosk i terpelirtyna drażni, ale przyjemnie. Jak strumykiwpadały dotej' świąteczności huczącej od przypomnień, skojarzeń, smaków zapamiętanych z dzieciństwa, szeptów, wykrzyków 2 rodzinnych zgromadzeń. Więc oddechy szybsze, zadowolenie, żetradycji stało się zadość, powolność nakazom wstępowaniawAo,cobyłe, ale dlanich opróżnione na taniec i kwitnięcie,i. na jesienne opadanie liści. Tak ją zobaczył; żałosne zamglenie oczu długich, zielonaWycli jak wodorosty, co przez powierzchnię stawu prześwitują w słońcu, opuszczone wąskie ramiona gałązka malinywiotka i czepliwa tak drży'poruszana wiatrem, kiedy oblepiona drobnym białym kwiatem o chłodnym, letnim poranku. Alewewłosach miedzianych, i wokoło głowy szumiały nieujarzmione,bunt i wyzwanie. Pomyślał: Podoba mi się, będę siężeniL A ona czuła, jak jejsię przyglądał, i obserwowała go nibyto nie patrząc. Postawny był, sztywny w świątecznym surducie i twardo wyprostowany stał jak w ziemięwrośnięty. Jasny wąsnad ustami, alebroda zgolona, spod ściągniętychbrwi, spod pionowychzmarszczek na czole nanią patrzył siwymiszerokimi oczami. A wszyscy naokoło patrzyli na nich: Dominik promiennie, Kostuś przymrużył oko iniby do Oleńki, którą piastował na ręku, Michasia uważnie śledziła, mrugała oczami, Helenka włożyła palec do ust, zamyśliła się,przezokno Mańcia zWacią, co już zdążyły wybiec ze stodoły,wpatrująsię, i Julka, iJanowa corazto wychylają się z kuchci- A oni ceregielili się, uśmiechali, jedno patrzyło na drugie,a stoi pośrodku czekał. Dopiero Paulina: Dokąd tak będziecie stać? Kurczaki się spalą! Więc Dominik; PaulŁnka, pozwól, że ci przedstawię:pan AntoniJanisz,kolega Kostusia. A to, panie Antoni, moja najstarsza córka,Tereska. My sobie, Paulinka,najpierw wychylimy po kieliszeczku tej pestkówki pod śledzika ipod kawior. Siadajcie,siadajcie, moi kochani. 195. Od tego niedzielnego obiadu Antoni zaczął przychodzić doSkorczyców. Zaraz po pracy mył się, nakładał świąteczny garnituri szedł. Tereska wyczekiwała i zaraz szlirazem do ogrodu, ścieżką do altany, do płotu przy alei, która do niedawnanazywała się Cmentarna, ale którą wobec protestów obywateli przezwano Lipową. Stroiła się. Zawiązywała na szyiczarną aksamitkę. Krochmaliłabiałą bluzkę organdynową zburami, żeby jeszczesztywniejsza,jeszcze bielsza. A spod rąbka spódnicy obszytej szczoteczką wysuwała ostrożnie szpictrzewiczka najmodniejszego prezent Dominika. Na ścieżce ogrodu obejmował jąmocno w pasie, ściskałw ramionachi oszołomioną całował w usta i w szyję, a kiedy słabła od tych pieszczot, surowych, gwałtownych, nabierałoddechui mówił jej, ile zarabia w fabryce, że czeka go awansi ile rubli więcej mu zapłacą. Aona drżała. Kiedy staną sięjak bohaterowie powieści? Uciszała się w sobie: teraz, terazpowie jej, jak tęsknił, będzie zachwycał się jej oczami i uśmiechem, teraz powie jej o miłości. Ale Antoni nienawykłdo wypowiadania uczuć. Dominik po dwóch tygodniach tych konkurów wszedł wieczoremdo pokoju córki. Czesała włosy przed tremem, podniosła się. Siądź, dziecko powiedział. Chciałbym z tobą pomówić. Zadrżała, usiadła krzyżując ramiona napiersiach. Podoba ci się ten Janisz? spytał. Lubisz go? Nie odpowiedziała,spuściła oczy. Człowiek dobry, nabożny, żonę uszanuje. Zarabia. Chcesię żenić. Słyszysz, Tereska, mówiłmi, że się chce żenić. Z kim7 szepnęła. Jak tozkim? Z tobą. Po co tu przychodzi dzień podniu? Dla mnie? DlaPauliny? Sama wiesz dobrze. Nie chodził z tobą po ogrodzie? Mówiła Julka do Pauliny, żeście sięcałowali. Prawdato? Podniosła głowę,oczy jej się zapaliły, aż pięści ścisnęłagniewnie. Ta Julkagłupia! Swego nosa nie pilnuje,tylko za innymi patrzy. Trąbina cały świat! Ja jej dam! Nojuż. już. uspokajał Dominik, ale ona nieustępowała. To co ja jestem, żemnienie mógł pocałować? Chorajakaś? Sam go tatuś sprowadził dodomu. I teraz na mnie. Zawsze na mnie! Rozpłakała się. Wszystko zawsze na 190 ludzkich oczach,wszystkodla ludzkich plotek' A czy ja ^e^em winna, że przy samej stodole mnie pocałował? Tam, wia(liHSBO, każdy podgląda, boto dopierogratka. Bić się z nimpiałam czy jak? On silniejszy. Całował! Wielkie co! ; No już, już, nie powinny podglądać. Aleterazciebie py-taai: pójdziesz za niego? Hilczała, ale cała w sobie dygotała zoburzenia, z żalu, zezłości, łzyjej kapały na policzki, pomstowała w sobie: A taJulka, ta cholera! Jak jej przyłożę kopyściąw ten wypiętytyłek! Popamięta sobie. Za moją krzywdę! A Paulina to słodziutka w oczy, a tak, to podjudzać, przed tatusiom mnieoczerniać. Całował! Wielkie eo3 Inne gorszerzeczy robią. Taka Masza Ruslakowej, niewiele ode mnie starsza, a każdywie, że jest kochanką kapitana, co wieczór do niego lata,a on ją po nocy odprowadza. Pocałowałmnie! Podli! Podpatrzyli, słyszeliwszystko,widzieli. No, co? powiedział Dominik. Co ty właściwiechcesz? Nadarza ci się człowiek, że lepszego teraz nie znajdziesz. W domu teżbyć nie chcesz, kłócisz się z Pauliną. Mówisz, źle ci tu. Westchnęła, wytarła oczy, spojrzała smutnie, już pokorna,uległa. A co by tatuś chciał? Nie będę cię do niczego przymuszał. Chcesz, zostań wdomu i chodź sobie tylko dotej pracowni, ucz się dalej szycia. Chcesz,idź za Janisza. Tylko ja cię już swatać nie będę. No to co? powiedział energiczniei wstał jakby z zamiarem odejścia, boinaczej sobie wyobrażał Tereski odpowiedź. Na wdzięczność czekał, napodziękowanie za tyle starań, tylezachodu. Pójdziesz zaniego czy nie? Człowiekowi muszęodpowiedzieć, bo siępytał. Czeka. Pójdę szepnęła. Uśmiechnął się, podszedł do córki,objął ją, przytulił,pocałował w czoło. Wesele zrobimyniedługo,przed jesienią. Dobrzeci będzie, Tereska. Gospodarstwo będziesz mieć swoje, panią będziesz u siebie. No, już nie płacz, nie płacz, dziecko. Cieszsię. Zobaczysz, jakie ci wesele urządzimy. Wyprawę dostanieszpiękną. Na nic nie będę żałował. Pochyliła się doręki ojca iteraz już. jakby tania w niejpękła,zaniosła się głośnym łkaniem. A on głaskał ją po głowie uspokojony, wiedział, nie jest to płacz buntu, ale ulgipodecyzji powziętej na życie, po przejściukładki, Ittóra sięza nią zapadała wrzekę. 197. Paulina wdrapała się na górkę do Stefana. Janiszbędzie się żeniłz Tereską! wołała sasapana. Stefan podniósł głowę znad książki, zdjął binokle, które odniedawna zaczął nakładać do czytania. Uśmiechnął się. Ja tak myślałem. Todobrze. Ja go lubię, taki rzetelny człowiek. A kiedy? Paulina rozparła się na krześle i wędrowała wzrokiem po pok.-yubrata, zaglądaław kąty, pod łóżko, westchnęłauspokojona. Dc-minik chce we wrześniu. Kucharzabędzie godzić. Du'20 gości mabyć. Bo to, widzisz, rodzina jejmatki, i Dominika. Niech robi, jakchce. Jego córka. Ty jej nie lubisz. Nie, to nie to. Niezła jest dziewczyna, zmieniła się terazbardzo. Tylko ona nigdy się niemogła do mnieprzekonaćI od samego początku,od pierwszego dnia tu z Dominikiem,czuje nienawiść. To coja jestem winna, że jejmatkaumarła? Czy ja chciałam być jej macochą? Alezmieniło się,utarło i po tym roku w magazynie to wyrozsądniała, mogęa nią mewie. I wierz mi,dobrze jej życzę. Jak pragnę zdrowiaMichasi, dobrze jej życzę. Wstała, podeszła do łóżka, poprawiła zmięte poduszki, wygładziła kołdrę. Co ja to chciałam mówić? Aha! Jedzieszdo domu nawakacje? Dopiero późniejpojadę. No, no,ja tylko nie wiem, co na to wszystko ojciecpowie. Uderzył dłonią ootwartą książkę. Płask! Paulina aż drgnęła. Odwróciła się niespokojnie, ale onskryty zauśmiechemsnówit: Przecież się uczę. Sama mówisz:"Ucz się". To co tychcesz ode mnie? Jawiem, po co ty zostajesz^Jużeś i Ruslakowa za sobąwkręcił. Widziałam waswe trzech; Żenią, ty i Paweł. żebytylkonieszczęścia ztego nie było. I po co do Gierasimiukatak często latasz? Przecież już ci nie daje korepetycji. Poderwał się od stolika, stanął na wprost niej, równi wzrostem, podobni, a inni. Dlaczego tymnie szpiegujesz? szeptał. O co ci chodzi? Najpierw mi pokazujesz ludzkienieszczęścia, przypominasz mi ten list, tu,pod podłogą, apotem myślisz, że będę-siedział spokojnie i że. Ci.. cicho; Podniosła ręcedo góry, zasłoniła sobie pal198 caini uszy. Jużnic nie mów, nic niemów więcej. Tylko'ja się boję, boję się. Niech Dominik zacznie podejrzewać. wyrzuci cię, wyśle do domu, ty wiesz, jaki on jest. A gdyby. coś się stało. o,nie daj Boże, nie daj Boże,wszyscypój. dziemy. , Uspokójsię, nic się nie stanie. Usiadła ciężkona krześle, łokcie na kolanach,o zwinięte w pięśćdłonie oparła podbródek. Na dole otworzyły się drzwi do klatki schodowej, Julka nawoływała na podwórzu: Prosepani, prose pani! Muszę iść. Podniosła się. Ale najważniejsze: Kostuśzałatwił posadę dla Pawła. Co ty powiesz! No, to on się ucieszy. A od kiedy? Jutro tam ma pójść z samego rana,jak tylko magazynbankowy otworzą. Leć terazzaraz i powiedz mu. Z tym tuprzyszłam, a tenślub Tereskimi w głowie. Już nie wiem;,o czymnajpierwmyśleć. Zaczekaj chwilę, powiedz, jakeś to zrobiła! PrzecieżKostuś nie taki łatwy do protekcji. Coś mu powiedziała? Machnęła ręką. A, później ci powiem. Zamknęła drzwi za sobąi idącpo schodach, co stromo w dółbiegły, bez poręczy, suwałaostrożnie nogi, ale widziała samą siebie, jak dorożką jedziena spotkanie z Kostusiem. I raz jeszcze przeżywałatriumfzaskoczenia, ido samej siebie uśmiechała się, że tak jej się; udało,Widziałasię więc w kapeluszu czarnym pilśniowym;,z rondem i pianąpiór strusich, co łaskotały praweucho. Płaszcz miała do tego z pelerynką krótką, modny, z kołnierzykiem i mankietami obrzeżonymi fokową skórką, a podsuknią wyszytą na przedzie dżetami ścisnęła sięsznurówką,aż do utraty tchu, bo inaczej nie zapięłaby sukni. Dominikna dzierżawie. Janowej powiedziała, że do sklepów jedzie pQsprawunki na wesele. A do dorożkarza: do magazynów przydworcowych, nałuczyńską jedziemy. PoturkotaŁi na południemiastaprzez most na Bystrzycy. Od czasu, jak dziesięć lat temu poszerzonostację kolejową,miasto zaczęło rosnąć na prawym brzegu Bystrzycy, nie nadsamą rzeką jednak, bo łąki nadbystrzyckie podmokłe były i bagniste, ale dalej odrcentrum, z którym dworzec lubelski połączony był ulicą Zamojską. Naterenach przydworcowych powstały wielkie magazyny: rządowy skład spirytusu, nafty, magazyny zbożowe. Esnk Handlowy Łódzki, w którego lubelskim oddziale pracował Konstanty Kulczyba, miał też tam swo;3 maszyny. Weszłado kancelarii brata, a Kostuś aż zerwał sięzza biurka: 199. Paulina! Skąd ty tu? Co się stało? Chcę ztobą mówić. Na osobności. Wprowadził ją do małego kantorku, wytarł chustką zakurzone krzesło, ze stołu odsunął papiery, szarpnął bródkę, zafrasował się: Ani chybi mamunia ją przysłała. Czegoś sięo mnie dowiedziały. Albo swataćmnie chcą. Ale o nie, nie! Ja nieJanisz, mnie się nie śpieszy. Przysiadł na worku zezbożem, żeby bliżej niej. Nie mam innego miejsca tłumaczył się tam są lu,dzie, a chcesz naosobności. Ktocię przywiózł? Dorożką przyjechałaś? No i co? Cotakiego? Kostuś powiedziała. Jest taka sprawa, że musiszkomuśpomóc, musisz, rozumiesz, zaprotegować kogoś na posadę do banku. Coś ty, Paulina, chcesz, żebym protegował człowieka, alejago nie znam! Oburzał się, ale łagodnie, boodetchnął,że nie mamunia ją przysłała. Kto to jest? Bardzoporządny chłopak. Starszy kolegaStefana, kończy w tym roku gimnazjum. Sierota, nikogo nie ma. Ale zdolny takichłopak, chce sobie odłożyć pieniędzy na uniwersytet. No,ale ktoto jest? Co to za rodzina? Skąd onisą? I dlaczego ja mam protegować? Nazywa się PawełKalicki. Kalicki? Tak. I to wszystko? Aco chcesz wiedzieć? No,kto za niego poręczy? Ja poręczę. Nie żartuj. Przechyliła się do niego, a tak, żerondo kapelusza tuż przyjego nosie, apuch strusiego pióra załaskotał go w policzek,szepnęła: Ja tobie radzę, Kostuś, pomóż mu teraz,bo jeszczeniewiadomo, kiedy onsię tobie przyda. Tytu teraz siedzisz, interesyrobisz, a nosa nigdzie nie wytykasz, to niewiesz,co sięna świecie dzieje. Pociągnął się za bródkę, nerwowo potarłnos sczerwieniałyna końcu, szepnął: A co siędzieje,co? Co ja ci tam będę dużo mówić? Jednowiedz. Uniosław górę rękę ażponad pilśniowy z rondem kapelusz, kiwającpalcem odmierzała slowa. Czas przyjść może taki, że ci się ta protekcja opłaci. Długotu pracować nie będzie, troehqsobie pieniędzy odłoży, pójdzie na uniwersytet. Ale ktoto jest? To nie jest sobie taki zwykły chłopak. Powiedz, kuzyn. Wiele więcej nie pytaj. Kiedy chcesz z dyrektorem mówić? Paulina, ja nie mogę 2 dyrektorem. Aż synemdyrektora banku to się nie przyjaźnisz? A nie wypuszczaciesię naróżne bomblerki? Ty mi nie udawaj! No, zsynem mogę pomówić. Dobrze. On to dla ciebie zrobi? Tokiedy będzieszz nimmówił? No, niewiem. Ja wiem, gdzie tybyłeś w zeszły czwartek z synem dyrektora. Jutro z nim mów. Westchnął. Pokręcił się na worku,wstał. Jak już wiesz, gdzie byłem, niemów mamuni. Kiedy mam tu przysłać tego chłopca? Niechprzyjdzie pojutrze z samego rana. Muszę go przecież zobaczyć. Wstała. Pocałowała go w policzek, strusie pióro załachotatogo w nos. Dobry jesteś chłopak, Kostuś. Pokiwał głową, zastanawiał się; Skąd onawie, że byliśmyw"Rusałce"? Ale przecież nie mogła wyśledzić, gdzie poszliśmy później? Chyba że któraś z tychdziewczyn wygadała. Ale która? Komu? Wychodziła unoszącpodbródek wysoko w górę, wygładzałafokowy kołnierzyk. Kostuś zanią, oszołomiony,starał się podtymi tkaninami chrzęszczącymi, co jak kokon ją owijały, wyosobniały, odnaleźć Paulinę prawdziwą. To kiedy wesele Tereski? spytał wyprowadzając jąna dziedziniec magazynu. We wrześniu. Tomało czasu i pełno masz z tym chyba latania. Pokiwała głową. Nie masz pojęcia. Zaczekajtu powiedział jeszcze zawołam ci dorożiCę. Przez całe lato trwały przygotowania dowesela Tereski. w1^ najpierw suknia ślubna. Szyta była w magazynie, a-Paulina pomagała Teresce w wyborze fasonu i asystowała 201. przy miarach. Do domu zgodziła krawcową do szycia wyprawy. w/sklepie bławatnym u Zyngrowej kupiła sztuczkę webyna koszule dzienne i nocne, na staniki i majtki. Zaniosłyobie ten materiał za KrakowskąBramę, naprzeciwratusza,dopracowniMatli. Wchodziło się tam z ulicypo wysokich schodkach i od razu do dużej izby, gdzie Mafia, jej mąż, dzieci,a nawet i wnuki pracowali szyjąc, haftując koszule męskie,monogramy na bieliźnie pościelowej. Obrzucalidrobniutkimi -ząbkami wycięcia kobiecych staników,rąbki halek i długichpokolanamajtek. W sierpniu opróżniło się mieszkanie po lokatorachi Dominik nikomu już nie wynajmował, tylko Jani parobek Pietrek, którego niedawno zgodził do pomocy, przenosili tam łóżka imniej potrzebne sprzęty, aby więcej miećmiejsca dla ustawienia długich weselnych stołów. Wdomu -Julka i Janowa szorowałyi zaciągaływoskiem podłogi, myłyokna i drzwi,nacierały naftą krzesła, prały firanki, trzepały,riapodwórzu dywany. Do pomocy przychodziła jeszcze siostra -Janowej ibabka, matka Jana, która przeniosła się zewsi,aby tu z synem i synowązamieszkać. Dominikobchodziłwszystko, wkażdy kąt sam zaglądał, jakby nie doweselaszykowano się, ale na jakiś szczegółowyprzegląd czystości. Czyszczono wszystko nie tylko w mieszkaniu, ale i na podwórzu, w bramie i przedbramą, w ogrodzie,w drewutni,w oborze,a wychodki drewniane wtyle podwórza wybielićnakazał kilkakrotnie, wyszorować ługiem,wokoło obsypaćpiaskiem. Dominik zrywał sięo świcie ijuż biegł sprawdzać: a tu jeszcze trzeba wysprzątać, wybielić rynsztok w bramie,wygracować ścieżki. Ogarnęła gogorączka pracy, dokonaniajeszcze więcej, lepiej, jakby cały niedosyt miłości chciał Teresce chociaż w tym dniu jej uroczystymprzekazać- Pierwszeastry amarantowe i lila zakwitły wzdłuż ścieżki ogrodowej,zza altanki w ciepłe popołudnie szedł zapach dojrzałych, żółtych, brązowo nakrapianych gruszek, pełne, ciężcie, ch-/L;ysię głowy słoneczników pod płotem, a na targu pr:':y Luoartowskiej w budkach i przy wozach kosze czerwonych borówek, wilgotnych borowików, maślaków o żółtych podbrzuszach i rydzów o kapelusikach pomarańczowych, wklęsłychpośrodku, dosyt jabłek, renklod, śliwek węgierek, kosze jagód czarnych z szarawym laśnym nalotem kiedy wreszcienadszedł ten dzień. Kościół Bernardynów pod wezwaniem Świętego Pawła Apostoła był kościołemparafialnym Kulczybów. Po czerwonymdywanis poprzez jarzącą się światłami nawę prowadził Dominik córkę dogłównego ołtarza. Kościół stary, w roku 1459 202 fundowany, z klasztorem, otoczonym muremprzed napadamitatarskimi,spalił się, ale odbudowany został w drugiej pałowie XVI wieku, kiedy 29 czerwca 1569 roku zawarta zostałaUniaPolski z Litwą; w tymkościelemodlił się król ZygmuntAugust na uroczystym nabożeństwie. Tu, u Bernardynów,w dawnej kaplicy Matki Boskiej, zwanej Królewską, częstoklęczał Jan III Sobieski,bo Sobiescy specjalną opieką otaczali klasztor. Aletaraz, wczesną jesieniąroku 1903, kiedyDominikSkorczyca prowadził córkę do ślubu wobeczgromadzonych znajomych, powinowatych,rodziny, a i tych ciekawskich z ulicy, których przyciąga biały welon oblubienicy,byłto jużkościół pobernardyński, bo klasztor w roku 1864 zamknięto, a kaplica Królewska dawno rozsypała sięw gruzy. Ale chociaż przeszłe i niewidoczne, trwało to wszystko w powietrzu uroczystym:dotyk tysięcy rąk na murach, odciskistóp i kolan, i ust, ibezgłośnie huczał chór zakonników, naśladowców Bernarda z Clairvaux: "Podnieście ku niebuoczywasze, a spojrzyjcie na ziemię na dół, bo niebiosa jako dymrozpłynąsię, aziemia jako szata zwiotczeje i mieszkańcy je}. zaginą". Poruszał się Dominik w gęstości czasu, prowadzony spojrzeniami obecnych i tymi, które zagasłe już,uczepione cieni kościelnych,jak skrzydełka motylic puchateiwiotkie, pozostały. Płynął na toczących się z chórudźwiękach "Veni Creator", wpatrzony w tabernakulum. A tu osłabiający zapachmurów wilgotnych i świeżych kwiatów, kadzidłai świec, i uroczyste, przerażające i rozrzewniające dołez sklepienie gwiaździstekościoła. A obok niego, zakryta welonemdo stóp, z wianuszkiemzeskórzastych listków mirtu i białych drobnych mirtowychkwiatów na miedzianych włosach, omdlewająca w bieli Tereska. Raz tylko spojrzał ukradkiem wtwarz córki pod gaząwelonu: oczy spuszczone, pod ciemnymirzęsami sine cienie,Bez matkipomyślał i pierwsza żona zjawiła musię z pa'mięci odsuniętej już dawno jakzapomniane fotografie. OczyJej nakładały się na oczy Tereski. Tak samo opuszczone, kie^ Ją pod welonem,w białej sukni przejmował z rąk ojcaprzed ołtarzem. W tej samej sukni ślubnejkładł ją potem dotrumny,a na oczy otwarte, w których zgasło spojrzenie, nasuwał palcami powieki. Szepnął: "Wieczneodpoczywanie racaJej dać, Panie". Wzdrygnął się, jakby dotyk chłodny. Nie czasteraz na to. Uciec od tegowspomnienia wtej godzinie, w tymkościele. Bo chociaż na zawsze ta kropla goryczy i ta twarzprzez czas nie zmieniona jakodbicieświecy w lustrze o północy życie trwałoteraz. Jego życie, jego córek. Bo za nim 203. pięć druhen, pączki różyczek w ręku przewiązane białymiwstążkami, każda w bieli z różowymi we włosach kokardami: Michasia prowadzi dwie najmłodsze za ręce, a Mańcia, pierwsza druhna, zaraz za Tereską. Dominikwzrokiem poszukałPauliny:krzepka, wystrojona, dorodna. W pierwszym rzędzieławek. Wychyla się, patrzy roześmiana, oczekująca. Odetchnął. Tereską podniosła oczy. Na wprost pan młody, na ciemno,lśni tylko gors koszuli. Uśmiechnęła się i cały kościół jej zajaśniał, skrzydła organów zafurczały w górze. Podała rękęAntkowi i już wszystko tak jak on,on ją prowadzi, ona za' nim,tylko słowa księdzadochodzą, jak nie do niej, a przecieżi do niej mówione: "Bracia! Żony niech będą uległe mężom swoim jak Panu. Mąż bowiem jest głową żony, jak Chrystus jest głowąKościoła, ciała swojego, którego jest Zbawicielem. Jak więcKościół poddany jest Chrystusowi, tak też żony swymmężom we wszystkim powinny być uległe". Dominik z Pauliną witaliich wbramie domu chlebem isolą. Podwórzezapełniało się gośćmi, a ci z lokatorów, którzynie złożyli życzeń przed kościołem, teraz podchodzą: Ruslakowie, matka, Masza i Żenią, Karolina Lewandowska, co mieszka od frontu na parterze, i Wajngartenowie: Hana życzyszczęścia, zdrowia i pieniędzy, a Rojza nieśmiało zdrowychdzieci. Jankiel Wajngartenpodsunął siębliżej,tak że pomiędzy młodymi, Dominikiem i Pauliną, zdjął jarmułkę, podniósł przed siebie obieręce, powiedział: "Błogosławiony bądź,o Panie, który stworzyłeś młodegoi młodą na radość i wesele. Błogosławiony bądź, o Ty, który uczyniłeś wesołość,ukontentowanie, młodegoi młodą, uciechę, przyjemność, rozradowanie, miłość, braterstwo, przyjaźń i pokój". Amen powiedział Dominik. Jankiel włożył jarmułkę, spojrzał na Dominika i przymrużył jedno oko. Dominik uśmiechnął się,zawołał: Prosimywszystkich na poczęstunek! I zaraz goście zaczęli obsiadać stoły. Pośródśmiechów,gwaru,wiwatów Tereską roześmiana coraz to spoglądała namęża. Pijana była wyłącznością posiadania i tym poczuciemnależenia, pierwszeństwa. Już nie sama była, nie odsunięta,nie odrzucona, ale razem, upragniona, jedyna. Rozglądałasię po gościach. Skąd zjawiło siętylu ludzi? Krewni, którychod lat nie widziała, tulili ją, całowali, zachwycali się jej urodą. Przyjechała rodzina Antka, zadowoleni, Dominikwokołonichzabiegał i ojcucoraz to dolewał wina, matkę całowałw rękę, gratulował,że taki syn udany. Przyjechałarodzina 204 Pauliny, poprzywozili prezenty. Kręciłojej się w głowie: Dlamnie to wszystko, przeze mnie się tuzebrali? Zgodzeni przez Dominika muzykancijużzaczynali próbować skrzypiec i harmonii. Na przestrzeni pomiędzy stołamiposzły w taniec pierwsze pary. Walczyk i polka, obereki walczyk. Tereskąrozrywana, po całym, domu tańczy. Paweł Kalicki, którego Paulina zaprosiła na wesele, przysunął siędopana młodego, co akurat w drzwiach stanął, ocierał twarzchustką. Stefan spojrzał na nich, zauważył, że wyszli razemdo ogrodu. Poszedł za nimi. Szeptali zsobą w kącie ogroduza stodołą. To wy się znaciepowiedział. Znamyi nie znamy roześmiał sięAntek. Chodźmy trochę dalej. Poszli ścieżką wstronę altanki. Pawełszedł pośrodku, powiedział: Spotykaliśmy się, tylko nie znaliśmy się po nazwisku. Rozumiem. Ty się też spotkasz niedługo z Antkiem. Dużo was jest u Hessa? szepnąłStefan. Coraz więcej. A Dominik domyśla się? Nie, nie. To lepiej, żeby się nie dowiedział. A Tereską? Jak żona, to z mężem musi trzymać. Odwrócili się. Tereską szła do nich. Welon wokołonieji chmury różowe zachodu. Szukam ciebie, szukam! Wzięła Antka pod rękę, odciągnęła go. Podniósł brwiw górę, uśmiech bezradny doPawła i Stefana, Pokiwali głowami, odeszli. A ona, pewnaswego pierwszeństwa, tuliła się wciepłej niszy jego ramienia iw dniu tym, który jej uprzytomnił możliwośćszczęścia,szeptała: Chodź, chodź, zatańczze mną. Nie odchodź, niezostawiaj mnie samej. Błyskawice Zbierali się teraz częściej. Zwykle u Pawła. Ze Stefanemprzychodził Żenią Ruslakow, kiedyś był nawet Antek Jawisz. Tunocowali łącznicy z Warszawy, częstoktoś wpadał 205. na jedną noc i spal, jeśli nie starczyło łóżek, na podłodze,przykryty płaszczem. Ale to spotkanie z towarzyszem Michałembyło naKrakowskim Przedmieściu, w mieszkaniu naparterze, na prawo z bramy, w oficynie. Na stoliku dużalampa, na krzesłach w półkole siedziało już kilkanaścieosób,a Paweł przy oknie rozmawiał przyciszonym głosem z prelegentem. Profil Pawła ostry, wybiegający naprzód, a szyjajakby jeszcze dłuższa, grdyka wysuniętafaluje, cały wsłuchany w tamtego. Tamtenw binoklach, ogolony gładko, nossuchy, z garbemi zwichrzona czupryna. Zmęczony, skronieaż liliowe, wpadnięte. Pomiędzy nimi, odwrócona tyłem dopokoju, z głową przychyloną ku tamtemu, jakby chciała lepiej słyszeć Marynka. Włosy ciemne, związane wwęzełna karku, apukle drobne wiją się jeszcze poszyi. Stefanprzychylił się doAntka Janisza, powiedział: To narzeczona Pawła. Kończy gimnazjum lubelskie wtym rokui chcą się zarazpobrać. 'Ale tonie będzietakiewesele jakwasze. Ślub bardzo skromny. Naszbył piękny szepnął i zaraz zjawiła musię przedoczami Tereska, jak poruszasię po pokoju ipochyla nad paleniskiem, jak mu podaje talerz pełen dymiącej, gęstej kartoflanki. Oczy musię rozjaśniły, przygładził jasny wąs,żeby tylko czasy byłypewniejsze. Zwalniają u nas robotników, ludziesię zaczynają buntować. Spojrzałw stronędrzwi, powiedział: O, patrz, Stefan, Ruslakow przyszedł. Tak, on jest z nami od dawna. Masza nie należy, alepomaga. Pochyliłsię. Zaraz wie, jak mają kogoś aresztować. Żenią wszedł nieśmiało do pokoju, zobaczył Stefana, uśmiechnąłsię, podszedł do niego. Wąskie, delikatne wargi i nerwowo mrugające oczy, czarne włosy gładko przylegały doczaszki. Siadaj tu, koło nas powiedział Stefan. Paweł odwrócił się, spojrzał po zebranych. Marynka podeszła do ostatniegorzędu krzeseł. Siadła tam, blisko drzwi. Cisza. Wychylenie,wpatrzenie w prelegenta. Stefan rozpoznawał ludzi znanych z widzenia, rozglądał się i nagle w uchylających się drzwiach ciemny płaszcz, czarnamycka, sucha, długa twarz, pałające oczy Arona, męża Hany, zięciaJankiela. Zauważył Stefana, skinąłmu głowąuroczyściei siadł zaraz przyMarynce. Stefan drgnął. On tu! Nigdy nic nie napomknął. Marynkaprzechyliła się, szeptała teraz do Arona. Błyskawica uderzyła 206 Stefana, w jej świetle twarz Dominika. Czterech'Antek i ja,^Z. enia i Aron. TwarzDominika skurczona przerażeniem. Czterech buntowników w moim domul Stefan myśli: Trudno. Ta sprawa teraz ważniejsza. Towarzysz Michał powiedział Paweł przyjeżdża donas z Krakowa. Przedtem był w Londynie, Paryżu, był wSzwajcarii, w Zurychu i w Genewie. Rozmawiał z towarzyszem Wiktorem. Wydawało sięwstrzymali oddech, wpatrywali się w gościa. Stefan czuł coraz szybsze uderzenia serca. Był dumny. Ty wiesz, kto to jest szepnął do Antka ktotojest towarzysz Wiktor? Wiem odpowiedział szeptem Piłsudski. Towarzysze powiedział prelegent. Stał opartyo poręcz krzesła. Zdjął binokle, przetarł oczy. Towarzysze, Goliat caratu chwieje się pod ciosamijapońskiego Dawida! Kiedy nocą dwudziestego siódmego stycznia tego roku 1904 Japończycy zaskoczyli niespodziewanymatakiemrosyjski przyczółek Port Arthur, kiedy zatopili okręty niszczącprzewagęfloty rosyjskiej na Pacyfiku, był to początek końca caratu. Przerwał, nałożył binokle. Oczy w świetle lampy, poza szkłami binokli, nie patrzyłyna nich, a jednak wciągały ich dogłębi, szli za jego wzrokiem sztywniod grozy, która naglejak falujące upałem powietrze zaczynała ich ogarniać. Ta chwila, towarzysze, musiała nadejść. Spójrzmy tylkona politykę Mikołaja II. W czasieośmiu lat swoich rządówdoprowadził krajdo ruiny ekonomicznej, rządzi terrorem nadprzeszło stu trzydziestu pięciu milionami poddanych, imperium jego obejmuje jedną siódmą powierzchniświata. Od stulat gnębi Polskę, Finlandię, Litwę, Ukraińców, Z^ydów, Białorusinów, ateraz wyciąga jeszczechciwą rękę po Mandżurię, Koreę inawet Japonię. A w Rosjihordy głodnych, obdartychchłopów, którzy nie mogą wyżywić się na roli, włócząsięw poszukiwaniupracy. Te "bose brygady" napadają, rabują. Cara to mało obchodzi. Rządzi przezswego kata Plehve,ministra spraw wewnętrznych,szefa policji. A któżjak nieten właśnie kat przyczynił się do ostatniego pogromu, gdziewobecności żołnierzy i policji zamordowano czterdziestu pięciu Żydów? Mówię o zeszłorocznym pogromie w Kiszyniowiew Besarabii. Towarzysze, nadchodziczas walki czynnej osprawiedliwość społeczną i wolność Polski. Precz z caratem! Zatrzymał się, odetchnąłgłęboko, napiłsię kilka łyków wody z przygotowanejna stoliku szklanki. Gnębiony 207. naród rosyjski jest z nami' Ten sam car, co razem ze swymiczynownikami zdziera z nas podatki, posyła wojsko i policjęna rosyjskich robotników, bo chcą znośniejszych warunkówpracy. Ten sam car, co chcezdławić naszą mowę,co przezswoich żandarmów i kozaków mordował robotników polskichw Łodzi za to tylko, że chcieli trochę lepszegolosu. Strzelalido robotników polskich wŻyrardowie, w Dąbrowie Górniczej. Wsparci na łokciach, wychyleni ku niemu, owinięci niebieskawą mgłą gęstniejącego papierosowegodymu, słuchali. Wojna z Japonią osłabiła państworosyjskie, rozkład jego dokonuje się przed naszymi oczami. Wśródopozycji rosyjskiejprzygnębienie, alepowstrzymywani patriotyzmem czekają na czasy powojenne. Jak długo jeszcze czekać będą? Alew nas już wstąpiła nadzieja i oczekiwanie zmian politycznych. Wielka jest siła Polski. Mamy największeze wszystkich wcielonych do carskiego imperium krajów doświadczenie rewolucyjne, wyszkolenie konspiracyjne. Celem naszym jestuwolnienie narodów spod przemocy caratu. Cierpią Łotysze. Finowie, Ormianie, Gruzini,bo cały ich dorobek kulturalnyłamie, niszczy polityka mocarstwowa. Organizujemy więcwspółdziałanie wszystkich uciśnionych narodów w państwierosyjskim. Nadszedł czas walki czynnej o wolność i równośćspołeczną narodów, o niepodległą Polskę. Bądźcie do walkitejgotowi! Przynoszę wam pozdrowienie odtowarzyszaWiktora, kierownika wydziałuwojskowego naszego KomitetuCentralnego. Wydawało się, skończył. Ale, nieruchomi, zatrzymali goswoim oczekiwaniem, jakby nie wszystko zostało dopowiedziane, akord końcowy nie dopełniony. Wtedy zdejmując binokleprzetarł oczy od dymu, który zacierał konturytwarzy, powiedział: Kiedyw zeszłym miesiącu widziałem się ztowarzyszemWiktorem, z Piłsudskim, wKrakowie, jak zwykle, gdy przejęty, przypominał, cytował poezję Słowackiego. Taką zapamiętałem strofkę, to wamzostawiam na zakończenie. Położył przed sobąna stoliku binokle, spojrzałna pokójnie widząc. W ciszy sypkiej, suchej jakpiasek, deklamował: Duch w cierpieniach się rodziI w gniewie ale w . gniewie tak wspaniałyJak Bóg chmurny, gdypiorunem godziW najwyższe czoła alpejskie i skały. 208 ,'.-. , Kto chce w pioruny wstąpići "w błyskanie,''. -' I śnić to, o czymśnię, niech przy mnie stanie! ^rozchodzili się ściskając sobie ręce. W milczeniu, uroczyście,lafcjbyzawarli pakt, przystąpili do spisku. Aron zbliżyłsię doStefana, jego błyszczące ekstatycznie oczy były załzawione. Uścisnął mu rękę, jakby dopiero teraz poznali się, a niewidywali się niemal co dzieńna podwórzu. " Mój teśćszepnął niewie. Nic, sza, sza. Mój szwagier też nie odpowiedział. My uśmiechnął się wstępujemy w błyskawice. ^Wracali razem: Paweł, Stefan i Marynka. Z kamienicy skręcili na lewoi Krakowskim Przedmieściem w stronęKrakowskiejBramy. Odprowadzali Marynkęna ulicę Kapucyńską. Mieszkała tamna drugim piętrze niedużego czynszowego domu. Wieczór był jasny, niebo rozgwieżdżone,a na chodnikachtłok spacerowiczów, Marynka szła zamyślona, mało wtrącającsię do rozmowy. Nagle chwyciła Stefana za rękę i przechylając się do niego, powiedziała: - Chcieliśmy prosić twoją siostrę, żeby była świadkiemna naszym ślubie, Myślisz, zgodzisię? Spojrzał na nią. Spod brązowego szkolnegokapeluszanaznaczonego literami L. . ciemne puklewłosów sięgały aż dobrwi zarysowanych miękkimi łukami, owal twarzy bladejdelikatny,ramiona w brązowymszkolnym płaszczu szczupłe,opadające jak skrzydła małego ptaka, ostrożna giętkość ptakaw przechyleniu szyi i uniesieniu głowy, kiedy go pytała: Myślisz,że się zgodzi? Bo chcielibyśmy się pobrać wlipcu. I zaraz opuściłagłowę; Schowała ją jak ptak pomiędzyskrzydła. Tylko spojrzenie jej,dojrzałe,głębokie, i wyrazwarg dziewczęco pełnych i wilgotnych poważny pozostałyprzy Stefanie. Spokój był w jejgłosie i spokój wokoło niejJak otoczka z mgły,w któreji Paweł stąpał, bo spłynęła2 niego niedawna sztywnośćw czasie zebrania, złagodniałProfil nosa i szyi. A w Stefaniebudził sięniepokój. Przywołana spojrzeniem Marynki, pojawiła się Hanka. Zawirowała JeJ spódnicakolorowa jak pole pełne letnich maków. ŻarPoszedł odpłyt chodnika stopamiaż dolędźwi. Paulina napewno się zgodzipowiedział. To przyjdziemyrazem ucieszył się Paweł poprosuny ją. Taki jej jestem wdzięczny za tę posadę. Słowacki, Beniowskł, Pleśń VII"-Cteft księdza Piotra 2Q. Ujął Marynkę pod rękę i szli teraz już jakby do ślubu. Sami. Był z nimi,ale już na uboczu, jużwyłączony z ichmyśli, pozostawiony sobie. I wtedy: Hanka. Widzi ją, jaktrzyma lejce, zaciska w opalonych rękach. Nad górnąwargąkropelki potu, na wilgotnym czole kosmyki włosów. Pędziwprost w słońce, a on, obejmując ją ramieniem, czuje pod dłonią poprzez perkalową w drobne kwiatki sukienkę małą pierś-unoszoną szybkim oddechem. Poczuł pragnienie jejbliskości,jakby sięw nim rozdarła szczelina, przeszył go ból, od którego nogi osłabły. Zagryzł wargi. I wtedyz boku słodka twarzMaszy, dołeczekw policzku. Chodź, chodź, Stefan' Ilekroć odwiedzał Żenię, zawsze go wołała. Wargamiprzy uchuszepczemałe głupstwa, od którychśmieją sięoboje. I znów: Hanka stoi obronnie na wozie. Czarne brwi nad smolistymioczami, wiatr we włosach, a tak, jakby szła do tańca z ramieniem koliście uniesionym nad głową. Nie leć tak, Stefan mówi Paweł zaczekaj! Wiesz,wczerwcu, przed samym ślubem chcemy pojechać domego'dziadka do Kostna pobłogosławieństwo, Stefan przystaje, zrównuje się z nimi, a Paweł chwytającgo za rękęmówi: Pojedziesz z nami. Pojadę! cieszy się. I wiecie co? Najpierwjedziemyomnibusemdo Kraśnika,a stamtąd naszymi końmido Kosina. Poproszę ojca, da konie, a jak nie nasze, to znajomych kuzynów śmieje się rozradowany, myśli: Hanka też pojedzie. Pojedziez nami. Marynka roześmiała się. To cudownie! Śmiech jej wysoki,dźwięczny, kryształowy dzwonek. Jakśpiew,koloratura. A wobec tego śmiechu odzywają się w Stefanie echa śmiechów innych. Pozostały w nim i tylko czekają,abysię ujawnić, wciszy swojej raz jeszcze zabrzmieć. Więcśmiech Hanki:wilgotny, pełny, a toczy się krągło jak twardekwaskowatejabłko, ale wbić w nie zęby soczyste. Oczyszeroko otwarte nabiegają łzamiśmiechu i drgają policzki,barki, uda, przytupują stopy. I śmiech Tereski, stłumiony,szepczący, śmiech płaczliwy i ostrożny:Czy ktoś nie usłyszy? A jeśli usłyszy, co powie? Doniesie, oskarży,że ja się z nimśmiałam. Haszy śmiech łaskotliwy, wciąga głowę w ramiona,mruży oczy, chichocze gorącym, kuszącym szeptem: Przychodź donas częściej, przyjdź na tańcówkę, dlaczego nieprzychodzisz? 310 O, już tu! mówi Marynka. Gdzieidziecie? Pawel,przecież ja tu mieszkam. Stają przed dwupiętrową kamienicą. Na drugim piętertam gdzie okna uchylone i przez nie biała firanka, gdzie balkon pomiędzy oknami, palisię światło. Marynka zadzieragłowę do góry,kapelusz zsuwa się z włosów, wola: Babciu! Babciu! W oknie, w rozchyleniufiranek, głowa. I głos: Otwieram,otwieram, Marynko. To dobranoc mówiMarynka. Paweł pochylasię i całuje ją w policzek delikatnie, jak siostrę. A tamta głowapomiędzy firankami wciąż obecna. Idopiero kiedy Marynkaznika w sieni, okno zamyka się. A Paweł stoi wychylony,patrzy, a jakby zastygł albo szedł jej śladami odprowadzającją nadrugie piętro, stopień po stopniu aż pod same drzwimieszkania, i tylko cień Pawła tu został. Chodź już, chodź. Stefan wziął go pod rękę. Niemożesz stać całą noc. Jestem zakochany westchnął. Widzę przecież. Ale powiedz mi, dlaczego ona ma w sobie tyle dziwnego smutku. Może się mylę, może to tylkotakisposób zachowania. Przecieżznamy się już długo i przyglądam się jej na zebraniach. Mówi, śmieje się,rusza, alete'. iwoal smutku. Takadziwna inność. Nie mam racji? Paweł kiwał głową, uśmiechał się. Nad kamienicami ulicyNamiestnikowskiej wisiały drobne gwiazdy i jasnobyło adpełni wschodzącegoksiężyca. Gdyby od ciebieodeszła matka, kiedyś był jeszczeniemowlęciem,może też zostałaby wtobie taka smuga smutku. Taki płacz nie wypłakany. Jak to? Zostawiła ją? Umarła? Nie. Po prostuodeszła. A ojciec? Wyjechał. Zostawił dziecko swojej matce. Wychowałają ta babka. A co z matką? Matka Marynki była Rosjanką, została, zdaje się, w Petersburgu. Ja tak coś czułem,że w niej jest jakiś żal,jakieś wołanie. Prawda? I to jest takie urocze. Bo tak, mówisz z nią, dorównuje ci we wszystkim. Czyta dużo, umysł ma chłodny,analityczny, w sprawach naszych gorąca, zapalona do akcji,i nagle ten jej smutek dziecinny, obawa, że coś się stanie, 211. za zostanie sama, że ja od niej odejdę, tak jak wtedy matka. Stefan jedno tylko słyszał: matka ją zostawiła. ^ Szedłnieostrożnie, potykając się owystające progi rynsztoków,a w nim, przed nim: matka jego, Katarzyna. Ręce jej krzątliwe,niespokojny wzrok, którymgo do siebie tuliła. Jak dalekie brzęczenie roju nad ulamibłogosławieństwo i szepty,przestrogi, upomnienia, nawoływania, okrzyki radości i pouczenia głosem odmierzanym westchnieniem- Pamiętaj, synu, pamiętaj, Stefciu, to sobie zapamiętaj na życie. Czułzapach ziół zaparzanych na poty, na kaszel, spirytuspalony na wacie do baniek stawianych w sapiące rozgrzanympiecem zimowe wieczory, kiedy leżał pod pierzyną drżącw gorączce. Matka uwielokrotniała się w nim niezmieniona'mimo czasu, który rozdzielałróżne jej twarze, Więc widzisz, Stefan mówił Paweł ona ma tylkotę babkę. I mnie. Chciałbym, żeby obiepoznały twojąsiostrę. Lubisz Paułinę. Bardzo. Na niej można polegać. A Dominik? To już nie nasze pokolenie. Ugodowiec,prawda? Masz rację, ale bardzo przyzwoity człowiek. Dobry. A codo Pauliny,masz rację. Wiesz,ona mnie przecież tu zatrzymała, bo chciałem wracać wtedy po tym incydencie w autobusie. I jeszczepokazała mi, gdzie schować list. Ach ten list' Ściegiennego. Niemówiliśmy dawno. Czytałeś inne jego prace, prawda? Przemyślałeś? Przemyślałem. I co? Powiem ci szczerze, opis pochodzenia stanów i nierównościspołecznej w "Złotej książeczce" jest naiwny. Oskarżatam, duchowieństwo i panów, że utrzymują lud w ciemnocie. Ale to jest podane w sposób,no, powiedzmy łagodnie, uproszczony. Notak, widzisz, bo to materiałagitacyjno-propagando-wy dla ludzi bardzo ograniczonych. Analfabetów. Zastanówsię. To były kamieniołomy,a ten człowiek pionier. Ludziewystraszeni, nieruchliwi, ciemiężeni od lat. Znasz polskiegochłopa. Ale weź takie "Aforyzmy o urządzeniu społeczeństwaludzkiego". To jestjuż planowanie społeczne. Ściegiennypisze tam, i bardzo rozsądnie, o oświacie, o ochronie zdrowia,o ubezpieczeniachspołecznych, o przytułkach dla kaleki starców,porusza problem systemu podatkowego, monety. Zastanów się, tyle latjuż upłynęło, przeszło pół wieku, a te spra li 2 wywciąż są aktualne. I widzisz, w czym jest nam bliski gcie. gienny: nietylko wtym, że najważniejszym zadaniemjeszniesienie przywilejówstanowych, ustalenie równości,całkowita wolność osobista i polityczna, ale żeurzeczywistnianietychplanów możliwe jest tylko drogą rewolucyjną. Tylkoon chciał rewolucjibezkrwawej. My chcemy dziśwalki czynnej. Stali przed bramą Skorczyców. Na lewo, na parterzew mieszkaniu Ruslakowych przez szpary okiennic światło. W mieszkaniupo drugiejstronie schodów, tam gdzie Karolina Lewandowska, ciemno. Wracała późnodo domu. Może wejdziesz zapraszał Stefan zjesz z nannikolację. I zaraz powiedziałbyś Paulinie oślubie. - Nie, nie dziś. Jutroprzyjdziemy z Marynką. Muszę wracać. Ktoś szepnął dziśu mnie nocuje. To ja cię jeszcze kawałeczek odprowadzę. Botak, jajeszcze nie odpowiedziałem na twoje pytanie, czy przemyślałem i co myślę. Przeszli obok bramy, obok betonowychschodów prowadzących do frontowych zabudowań, gdzie od ulicy mieszkali Ruslakowie, Lewandowska, na facjatce Stefan, a od podwórzarodzina Jankiela, minęli gazową latarnię na rogu Namiestnikowskiej i Lipowej. Było tujuż ciemniej, mniej ludzi niż naKrakowskim, a podrugiej stronie alei, za zamkniętążelaznąbramą drzewa cmentarne wzbierały sokami nowej wiosny. Chciałbym ci powiedzieć, jak zrozumiałem Ściegiennego. To był idealista. Walczył o stworzenie Królestwa Niebieskiego na ziemi, Chrystusdla niego to wódzrewolucyjny,który chciał szczęścia ludupracującego nie po śmierci, a zażycia, tu, na ziemi, i dlatego zszedł na ziemię, ażebyprzewrócić zachwiany porządek świata. Jak tenksiądz Piotr musiał sięmęczyć! A jaki ambitny! Syn polskiego chłopa. Nier%go upokarzali, a sam porwał się na reformowanie świata! Twardy musiał być, wola żelazna ido pewnego stopnia szaleniec. Wyobrażam gosobie, jakbiega udręczony, zawiedziony, namawia opierających się, a cały czas w nim ten ogieii przekonanie, że tak trzeba. My wszyscy powiedział Paweł jesteśmyszalej. Bo bez szaleństwa nic. Wegetacja tylko iśmierć. Może maszrację,ale pomyśl, wnaszej sytuacji planŚciegiennego to utopia. Zresztą może nie jestem jeszcze dośćdojrzały, aby zrozumieć tejutopii realną głębię. Więc cóż? Wielki Polak. Reformator. Ale czy ludzie będą go pamiętać? Czyto ważne? A ktozapamiętałby mnie? Marynki. 213. Byłem w szeregu, niosłem sztandar przechodni. Prekursorówodgrzebuje się po latach. Ważna jest myśl. Bo powiedzmyśl jego żyje. Dyskutujemy ją, niezgadzamy się, ale żyJe. Wracając Stefan wstąpił do Skorczyców. Dominiki Paulina siedzieli przy stole. Wokoło nich ciepły zapach świeżo pieczonego chleba. Dominik jużw szlafroku, odłożył gazety, zdjąłokulary. Patrzyli smutnie. Milczeli. Paulina podniosła się,powiedzieła: Damci zsiadłego mleka, odgrzeję kartofli. Ale nieszła do kuchni. Odgadywał; cośsię stało. Czekał. Dominik podniósł głowę. U Jankiela ktoś umarł powiedziałaJulka przyleciałaprzed wieczornymudojem, że u Wajngartenów na gankuwoda leje się z beczki. Poleciałamsama zobaczyć. Puścili wodę ijuż tam zawodzenia. Nie chciałamwchodzić. Aleprzyleciała ich służąca, pyta, czy nie był u nas Aron, czy nie widzieliśmygo, bo Wajngarten pobiegł dobożnicy iteż go nie było. Więc myślimy, że może Hana urodziła dziecko przedwcześnie i umarło. Ja tam pójdęjutro rano powiedziałDominik. Nietrzeba teraz przeszkadzać. Jakby co było trzeba, to Jankieltu przyjdzie. A ty,Stefan, nie widziałeś Arona? Ja? Skąd? Dlaczego pytasz? Myślałem, może go widziałeś. Ale prawda, skąd bymógł widzieć? A może już wrócił? To drugie dziecko Hany. Jankiel mówił, tymrazem będzie wnuk. A możeto babkaumarła? Pójdę zaraz jutro rano. Pochylił się nadgazetą. Duże straty na froncie. Czytałeś? To nareszcie dobrze, że im dają łupnia. Poco się pchali na Japonię? Idla naszych żołnierzy,co tam warmii cara giną, też dobrze? To niech nieidą do wojska. Niech rezerwiści uciekają. Głupstwa gadasz,Stefan! Przestańcie powiedziała Paulina dzieci zbudzicie. Przestańcie. Siadaj, Stefan, będzieszjadł. Wyszłado kuchni, ale Stefan za nią. Dominik chodził po pokoju. Po cosię z nimsprzeczasz? szeptała. Nakładała mleko z garana talerz. Jeszcze on ci się może przydać. I tak gochceszdo siebiezniechęcić. Nie zmienisz go. Prawie pół życia był: w tamtym wojsku. On wie,co tam się dzieje. Dobrze powiedział nie będę się wtrącał. Tyle tylko: Paweł chce cię prosić na świadka swego ślubu. 214 Przystanęła,zastygła z kartoflem wjednej, nożem w drugiej ręce, a już na patelni skwierczało masło. Zwariował chłopak! Już chce się żenić. Taki młody, taki zdolny. I z kim? Zkacapką? Nie ma innych dziewcząt naokoło? To ta go złapała! Cholera! Nie mów tak! Nawet jej nie znasz! Nie znam,ale babkę poznałam i wiem, co mi mówiłal^ewandowska. Niechcę twojej kolacji. Wychodzę! Nie rzucaj sięburknęła mało jeszcze zżycia rozumiesz. Wykładałaprzysmażone kartofle na półmisek. Pólodwrócona do niego, pionowezmarszczki na czole, mruczałado samej siebie: Poco się żeni? Po co? Jak on terazpieniądze oszczędzi? I co ze studiami? Urażony,już prawie w drzwiach kuchennych,jużgotowydo wybiegu, słuchał jednak,co ona mówiła, zastanawiałsię: Co ona wie? Co jej nagadała Lewandowska? Skąd ona w tym? Z salaterkądymiących kartofli w ręce powiedziała: Chodź do pokoju. Zjesz. Poszedł za nią, siadł przy stole. Dominik przesunął lampęnaśrodek, odłożył gazetę, zdjął okulary. Przechylił się poprzez stół, powiedział prosząco: Stefan, ty, twoi koledzy niezdajecie sobie sprawy, co tosą potęga rosyjski carat. Każda rewolucja przeciwko carowizostała wcześniej czypóźniej zgnieciona. Okrutnie zgnieciona. Dlaczegomi to mówisz? Przemawiamdo twego rozsądku. Samym rozsądkiem nie zmieni się świata. Dominik westchnął. Ciężko, głęboko. Nałożyłokulary. Znówpochylenie nad gazetą. Nie czytał, modliłsię: "Boże miłosierny, broń nasod rewolucji. Wszystko, tylko nie tobezgłowie,rozpaaanie, nie zsyłaj swego sądu jeszcze,o Boże". W pskoju milczenie, tylko \w ciszy łyżka czasem uderzyotalerz. A w uszach Dominika słowa prorokaSofoniasza; Blisko jestdzień Pański wielki,bliski jest 'i szybki bardzo; glos dnia Pańskiego gorzki,będzie tamutrapiony mocny. Dniem gniewu będzieów dzień,cn^m utrapienia i ucisku,i dn-eiTi nieszczęścia i nędzy,dniem ciemności i mroku,. dniem chmury i wichru,dniem trąby i krzyJsu na miasta obronne. Stefan, słuchaj, nie rozumiesz, młody jeszczejesteś. Japrzeszedłem wojnę,pól życia prawie w wojsku. Nie wieszjeszcze, co w życiu najważniejsze. Co najważniejsze? Spokój, rodzina, dom, czystesumienie. Pas Domini. Dominik, ja nie wiem,o co ci chodzi. Czym ty sięprzejmujesz? Co mi zarzucasz? Obym był fałszywym prorokiempowiedział. Przymknąłoczy. Oparty o krzesło trwał. Ogorzałyod pracyw polu, na dzierżawie wydawał się czerstwy. Ale zmarszczki odkącików oczu promieniste i posiwiałe wąsy, i spiczasta mała bródka. W opadłych ramionach bezsilność, zmęczenie. Stefan myślał: Przecież on jest o dwadzieścia pięć latstarszyod Paullny. A ode mnie liczył o trzydzieścisiedem lat. Prawie dwapokolenia. Spojrzał na siostrę. Twarz jej podana w światło, zuchwała. Oczy rozpalone, jakby wyzwanie rzucały obecnym. Ani'lękuw niej, ani słabości,ani potrzeby wieczornego beztroskiegoodpoczynku, tylko zapatrzenie ostre w coś, czego ani on, aniDominik dostrzec nie mogą. Co widzi? O czym myśli? Czyprawdą jest gderliwy wybuch wkuchni i realność szykowania kolacji, czy ta umiejętność odskoku w siebie, wgłębieniasię winny wymiar? Zobaczył ją inaczej, jakby pierwszy raz; rękawy bluzki zawinięte do łokci i mocne, krągłe ręce, szyjastrzelistaz rozpiętej bluzki i delikatne pulsowanie rozgrzanych podskórą żył. Ciemne włosygładko zaczesane kutyłowipołyskiwały miedziane jak kask. Pięknawydała mu się, a nigdytak o niej nie myślał, nigdy urodyjej nie zauważał. Patrzył zdumiony, bo w twarzy jej odnajdywał twarz matkiiojca, a jakbyz daleka w niebieskomieniącej się wodzie widział tam swoje własne odbicie. Czułość niespodziewana napełniłago i powiedział ciepło, błagalnie: Paulina, zgódź się, bądź świadkiemnaich ślubie. Paweł tak cię lubi,tak ciebie ceni. Oni tu jutro przyjdą, dobrze? Skinęłagłową. Niech przyjdą, przecież nie odmówię. Kto? ocknął się Dominik. Kolega Stefana. Znasz go. PawełKalicki. Z kim się żeni? 218 Marynka Jarecka się nazywa powiedział Stefan. Kończy gimnazjum lubelskiew tym roku. Dominikspojrzał na Paulinę. Skinęła głową potakująco,powiedziała: Babka jej przychodzi fcu do nas po mleko. Wiem,ktoto jest. Powiem ci potem. Mieszkająna Kapucyńskiej. Aha. No to dobrze. Dobrze. Uspokoił się. Stefan uśmiechnął się. Chciał krzyczeć:"Hurra! " Poczułsię nagle głodny, spytał; Czy nie mawięcejkartofli? Są jeszcze na patelni. Zjadaj wszystko powiedziała to dla ciebie. Zmrużyła oczy,ledwo kącikiem ust prześmiechnęla się: To kiedy ten ślub? Chcą w lipcu. Zobaczę powiedziałamoże ja im ten ślub urządzę. Bo to, Dominik, mówię ci,bida znędzą. Stefanjadł. Nadziewał widelcem chrupkie,przyrumienioneplasterki kartofli. Do tego chłodne, twarde, kwaskowate mleko. Myślał:O Kosinienic dziśnie powiem. Później. Już poich przyjściu, niech Paulina pozna Marynkę. Bo jeszcze byojca namówiła, żeby nie dałkoni. Dominik przymknął oczy, oparł sięo krzesło, zadrzemat. Drgnął,obudził się, nałożył okulary, zacząłczytać gazetę. Paulina patrzyła w zawarte okiennicami szyby. Widziała babkę Marynki. W ciemnym płaszczu, kapeluszu z rondem, w ręku dzbanek na mleko. Dzień dobry pani, dzień dobry, kochana pani Skorczycowo. Ja znów po to pani świetne mleko. I porozmawiaćtroszkę. Można? Niech pani siada, pani Jarocka mówi Paulina o tu, na ławeczce. ZarazJulkamleko przecedzi. I co tam słychać u pani? Ach,ciężko. Jarocka podnosirękę od serca aż doszyi, gdziedo wysokiego kołnierzyka bluzkiprzypięta bladoróżowakamea. Trudno koniec z końcem związać. Ja naemeryturze, chora, powinnamsię kurować. Gdzie tam! Krzywiusta płaczliwie, na policzkachzmarszczki podłużne, jakby linie patyczkiem ostrym rysowane na piasku, oczyJak, jasne piwo podpływają chętnymi łzami. Ale Paulina jesttwarda, nie czuje litości. Siedzi rękępoprawiającąkapeluszi wydaje jej się, gdy tak siedzi tużprzy babce Marynki, dotykając jej ciemnego płaszcza fałdzistą spódnicą i płóciennymszeleszczącym fartuchem, że sylwetkę widzi wyciętą z żurnala, pociągniętą ciemnym tuszem, i tylko plamy białe rąk 217. i -twarzy. Złość w niej rośnie: tfuj, paskudztwo. Siedzi naemeryturze i jęczy, wielką damę udaje. Nie stara jeszcze taka. Poszłaby do pracy. Przychodzi tu, bo mleko świeże. Botaniej. Akurat by tu do mnie przyszła porozmawiać. A jak pani wnuczka? pyta. Nigdy tu jeszcze nie była. Ach, bo ta Marynka uczy się iuczy. W tym rokukończy gimnazjum-Chodzi teraz z jednym chłopcem. PawełKalicki sięnazyv. -a, pani bratgo zna. Dobry chłopak,ale przecież to niepartiadla Marynki. Paulina odwraca głowę. Wzrok na stodołę, a taki, że gdyby bliżej,iskry poszłyby na siano. I pożar,i wszystko z dymem. Już chce się zerwać,już Julkę z obory wołać: Prędzej,nieguzdrz się! Niech ona już idzie z mego domu. Pawełdla niejnie dośćdobry. Paweł! Ale kiedy wstałai omal ustnie otworzyła, niekrzyknęła na Julkę, zatrzymała się nagle,bo uśmiechnięta sunęła do nich przez podwórze Karolina Lewandowska. Smukła, włosy czarne upięte wysoko, a tak sypkie, lśniące, jedwabne, wydaje się wypadną szylkretowegrzebyki, włosyokryjąją do pasa. Na twarzy soczystej uśmiechrzeźbiony,jakby twarz była uśmiechem, a uśmiechwszystkie wyrażał uczucia. Sunie, a słychać, jak suknia szeleści, i zapach perfum i pudru. Balansuje białym kubkiemzawieszonym napalcu prawej ręki,a na kubkuzłotymi literami "Karlsbadzkie wody". W tym rannym jejzjawieniu niema nicdziwnego, przychodzi codziennie po mleko "prosto odkrowy". Tylkobabka Marynki kurczysię jak zgięta sylwetkaz żurnala, jskby się chciała schować. Ale Lewandowskawprost do niej, kiwnęła tylko głową Paulinie, i do przygiętejna ławeczce babki Marynki: Kakpożywajecie, ZofiaPietrowna? Babka Marynki wstaje pośpiesznie i podczas gdy tamtawdzięczy się, kryguje, mówipo polsku: Żyjesię jakoś. Ot tak,widzi pani, ja już nie ta sama. Muszę iść, zagadałam się. No to dowidzenia, pani Karolino. czy to samo nazwisko? Dowidzenia, pani Skorczycowa. Sięgnie, drobnymi kroczkami jak fastrygą podwórze na ukos,do bramy, szumny puch u ronda kapelusza przytrzymuje dłonią. A Julka we wrotach obory, ciepło wokoło niej od krowich oddechów, parującej podściótki,stanęła z niebieskimdzbankiem w ręku, uniosła bosą stopę, podrapała się po łydce. OJezu! A dyć mlika nie wzienai Nie wziena mlika,prose pani! To leć za paniąJarecką mówiPaulina. Leć, a mleka nie rozlej' Julka śmiga bosymipiętami, pośladki pod spódnicą jakdwieokazale dynie trzaskają, ale z dzbankiem sunie równo,nie chwieje się. Prose paniwoła prose pani, mliko'U wejścia do bramy dopada czarnegopłaszcza i szumiącegokapelusza. Dziękuję ci, moja Julciu, dziękuję. A pani Skorczycowej powiedz, jutro zapłacę,bo mi sięprzypomniało, że cośzostawiłam na ogniu. Paulinaprzeszła na środek podwórza,słyszy, macha ręką. A dobrze, dobrze,kiedy tam pani przyjdzie, to się porachujemy. Ale w niejiskra, a tnąca, chłodna: Na miłość Boską, z kimten chłopak chodzi! Kto to jest ta Jarecka? Karolina Lewandowska półodwrócona,w słońcu wczesnymnatle kasztana, co w lepkich pączkach, szepce: Ciekawe,ciekawe. Nad górną jej wargą puszek ciemnyi profil nosai ust miękki, aż słodki, a dolna warga wysunięta nieco, soczysta, ciężka, policzki zawoalem pudru, a spod przymrużonych rzęs uśmiech sączy się fiołkowym cieniem. Julciu chwytadziewczynę zarękę, podsuwa karlsbadzkikubek dla mnie mleka, kochana moja. Prędziutko,bo się śpieszę, I doPauliny;Stare czasy, proszę pani. Ale żeby teraz, tusię spotkać. Myślałam, nikogo tu u państwa nie spotkam. No cóż, mówią, góraz górą sięnie zejdzie. Topani ją zna? mówi Paulina. Skąd? Niech pani wpadnie na kawkę do mnie kiedyś. Opowiem. Bo teraz straszniesięśpieszę, już tam na mnieczekają. Bierze z rąk Julki kubek pełen ciepłegomleka, a Julkanieruchoma, wpatrzona tylko w ręce Lewandowskiej. Białe,wąskie paznokcie wypolerowane. Oczy Julki jasne, okrągłe,źrenice jak chabry wdzień pogodny, a nieruchome, jakby aniwiaterku, jakby zaklęte w zdziwionejadmiracji. I takie zjawisko przychodzi po mleko od ich Krasuii, od Łaciatej, odBaśki,od Czarnej? Julka dziwi się tak za każdym razem,myśli: Czy pod szumiącą halką, pod bluzką w pianie koronek,pod upięciemwłosów wysoko, wysoko w fale i rulony,podsypkim pancerzem pudru to samo,co i uniej? Zagapiła się,otworzyłausta. ' Co mi się tak, Julcia, przyglądasz? Podoba cisię mo219. ja bluzka? Przyjdź kiedyś do mnie, może coś dla ciebie znajdę. Odwróciła się, mignął drobny bucik, zaszumiały falbankisukni. Idąc podnosiła kubekdo ust,pita małymi łykami, a kiedy znikła za bramą, Paulina ofuknęła Julkę: Żebyś mi się tam nie ważyła chodzić, słyszysz? Jakprzyniesie sama, to dobrze. Ale chodzić tam samej na przymierzanie, patrzenie, zabraniam. Wiesz, kto ona jest? żeby ciędogrzechu nieciągnęło, bo ci ksiądz na spowiedzi nie da rozgrzeszenia. Łój,co pani tak na mnie! Cy ja co mówiłam? Cyjatamoj zara dyrdy lecę? Patsyłam się. Rynce matakie białe. Jak sroka w gnat, tak ty w te jejręce. Niech ciębiałeręce nie zwodzą. Bo sobie zapamiętaj: spracowane ręce jak czarna rola. A sama wiesz, co ludzie mówią: Na czarnejroli chleb się rodzi,,a na białą srać się chodzi. Odeszłanaburmuszona. A Paulinie piersi falują, brzuchsię unosi, opada podcinany złością,bo niewszystko jeszczewyładowała na Julce. Jakby mi kto nóżw serce wsadził szepce. żeby się tylko tenchłopak z kacapką nie ożenił! Znająsię z Lewandowską. NoE Zarazjutro z rana do niejpójdę. Niech będzie, cochce. Zaniosę jej mleka postanawia wywiem się od niej. Przecież mnie zapraszała. Gładkatoona jest myśli. Ale przekonanianie mam. Przyjaciółka Moskala. I do tego żonaty i dzieciaty człowiek. Po coona tu u nas zamieszkała? Karolina Lewandowską wynajmowała pokój z kuchnią naparterze. Drzwi wejściowe były z sionki, na wprost drzwimieszkania Ruslakowej. Ale nie zachodziły do siebie nigdy. Karolinato była wielkadama. Nigdy pieszo do miasta. Albozajeżdżał po nią powóz, albo tuż przy bramie wsiadała w dorożkę. Aż dziwne, żezamieszkała tu, na przedmieściu, wskromnym domu Skorczyców, a nie w kamienicy na Krakowskim. Ludzie opowiadali, że była przyjaciółką domu Łapczyńskiego, wysokiego urzędnika rosyjskiego. To onadyrygowaładomem, wydawała dyspozycje służbie, decydowała w sprawach dzieci, była najbliższą przyjaciółką pani domu i kochanką Łapczyńskiego. Opowiadano też, że była to wielka miłośćz młodości,poznali sięnastudiach w Petersburgui już bylizaręczeni. Ale rozbiło sięwszystkoo Lewandowskiej religiękatolicką, której nie chciała zmienić, i o jego rodziców, którzywzbronili mumałżeństwa z Polką. Z samego rana Paulina chwyciła skopek ipobiegła do obory wydoić krowę. 220 No i poco? zawodziła nad nią Julka, Przede jussię sykowałam. Przecedź powiedziała Paulina przelej wgarnuszek. Zaniosę Lewandowskiej. Umyła ręce, zdjęła chustkę, przygładziła włosy i trzymając garnuszek szła szybko przez podwórze. A dyć panileci? wołała za nią Julka. Jest tez siędocego śpieszyć. Samaniech przyjdzie. Mliko jejjeszcze nosić' Paulina ani się odwróciła, Ciekawość smagała ją batem, byle prędzej,byle się z Lewandowską, co po mleko wyjdzieranne, nie spotkać na ulicy. Bo wtedy wszystko w kilkuzdaniach się rozpadnie. Nie widziała, jakWacia i Helenkawymykały się za nią ijak Julka odgrodziła je ramieniem. Wyrywały się, piszczały, a Julka tylko: Nie idżta tam, bo dziadw bramiesiedzi i zarawasulapie dotorby, Uciekły zastrachane, schowały się za Janową, przyczepiłydo jej spódnicy. A Julka rozsiadła się w kuchni na taboreciei do Janowej, co wałkowała makaron na stolnicy: Gospodyni poleciała do Lewandowskiej z mlikiem. Musicoś wtym być, bo nie pamiętam, żeby nasa pani tam kiedychodziła. Ani ja przytaknęła Janowa. Coś się szykuje, cośnie tak. A wzięłabyś, Julciu, tejścirki, przegnałabyśmuchy,. boręce mam w mące. A te mnie, psiekrwie, choroby, gryzą. Paulina zatrzymała sięprzed drzwiami mieszkania Lewandowskiej, przed tym progiem,którego nie przestąpiła od czasu jejtu się wprowadzenia. Ile toczasu już unich mieszka? Trzylata? Dłużej? Czy była już wtedy, jak sprowadził sięStefan? Tyle razy przebiegała mimo tych drzwi wspinającsię po schodach na facjatkę i nigdy jej nie skusiło zapukać. Nikt by się zresztą nie odezwał. Karolina znikała rano,wracała późno. Ale teraz już jest. Paulina wyciąga rękę, pukado drzwi energicznie, ostro. Kto tam? To ja, Skorczycowa, przyniosłam pani mleko. Otworzyła, głowa w białych papilotach, chrzęści jedw^emlśniący różowy szlafroczek. I zapach. Jakby drzwi cieP^rni,w której róże i hiacynty,bez i fiołki. Słodka omdlałe? 36 wekrwi od tego zapachu i poczucie nierzeczywistości: gdziejestem? Ach. to pani,pani Paulino, ależproszę, no, tia^szcie 221. pani do mnie zaszła. Ależe też się pani sama fatygowała! Proszę, proszędo pokoju. Paulinapoprzez kuchnię sunie do pokoju, pod stopamiaksamitnośc dywanu. Niechże pani siada, chwileczkęodpocznie, zaraz kawyzaparzę. Ja tylko na krótko,muszę wracać. Niech pani odpocznie, dość się pani całydzień nauwiJa. Paulina obciąga spódnicę, ostrożnie siada na brzeżku fotela. Gładzisubtelność giętkich linii mahoniu i złoty brokatobicia w wytłaczane drobne czerwone listeczki. Jak miękkosuną palce po wypolerowanym drzewie. Cisza i miękkość,kołysanie w zapachu jakby na łódce, na stawie, kiedy przezliście drzew sypie się słońce, a z ogrodu woń rezedy i maciejki. Jakietoładne. To chippendale mówi Lewandowska. Paulina wyłuskuje sięz zapachów i senności,trzeźwieje. Mieć takie, miećdla siebie! A... ile to kosztuje? Po rodzicach dostałam, nie kupowałam, nie wiem, alegdyby się pani chciała dowiedzieć. Nie, nie, nie u nas w domu, nie z dziećmi, możekiedyś,później. To ja zrobię kawy, przepraszam. Teraz,kiedy sama, Paulina rozglądasię. Zna przecież tenpokój, to mieszkanie nie najlepsze w ich domu, skromne. Pamięta wymiar ścian ipęknięcia tapety, wysokość okien inieregularność jednej z ram po prawejstronie, i że w rogowymkaflowym piecu dwa kafle pęknięte i trzeba by je zmienić. Ale nie może się tychpęknięć, nieregularności doszukać,bowszystko jakbyw zielonym woalu, przeistoczone, obce mieszkanie. Okna od ulicy do połowy zasłonięte sztywnymiliśćmipaproci, a wyżej koronkowe białe firanki, asparagus szumikaskadą ze smukłego postumentu, wdwóch rogach pokojuw lśniących lakierem beczkach skórzaste liście wysokich oleandrów. A niżej, przyoknie na małych półeczkach lilipuciedoniczki kaktusów. "To Jan tak lubił kwiaty myśli toon je tak pielęgnował na oknie. " W tym zielonym wyosobnieniu żałość ją ogarnia za pierwszymmężem, pochyla się, przełyka łzę, a pochylając się dotyka palcami niebieskoszaregodywanu. Zapadają koniuszki palców w otulającą przychylnośćwełny. Podoba się pani? pyta Karolina Lewandowska,Ubrana, suknia szara i tylko brzeżek pod szyjąbiałego kołnierzyka, upięte włosy szumią, aw rękachtaca z filiżankami. To, widzi pani, perski dywan, prezent. A te na ścianieteż perskie, imieninowe prezentyodprzyjaciół. Ale tu paniniewygodnie. Niech pani usiądzie na tapczanie. Prowadzi Paulin? na niski tapczan, podsuwa pod plecy poduszki: kwadratowe, trójkątne, w malowane kwiaty, w haftowane włóczką liście, stawia stoliczek owalny, rozgałęzionytrzema odnogami, na szklanym blaciedwie cieniutkie filiżanki. Zaparzona kawa pachnie drażniąco, dodaje Paulinieodwagi. Pyta: Pani zna babkętej Marynki? Marynki? No, tę Zofię Pietrowną Jarecką? Jarockaja poprawia Lewandowska. Ach, tak? Tonawet daleka powinowata mojej matki. Jaka ona była ładna! Zmarnowała się, postarzała. Dziwne, że ją rozpoznałam. Tojej wnuczkanazywa się Marynka? Nie wiedziała pani,że ona ma wnuczkę? Wiedziałam, że jej syn miał córeczkę, ale ja ją po latachdopiero u pani zobaczyłam. To taka smutnahistoria,paniPaulinoPaulinaunosi sięw sobie, przechyla, ciepło kawy srebrnymogniem przemyka we krwi: A co takiego było? Adlaczego smutna? Ciekawi to panią? Dobrze. Zaraz opowiem. Ale możejeszcze kawy, pani Paulino? Taka jestem pani zawsze wdzięczna za to mleko. Wiem, że świeże,czyste,od bab bałabym siębrać. To mlekoprzy życiu mnie trzyma. Kiedyś może paniopowiem. Karolina Lewandowska usiadła na fotelu, a jakby motylprzysiadł. Uniosłafiliżankę doust, zmrużyła oczy,fiołkowycień opadł na policzki. Położyła filiżankę na stoliku, odchyliła się w tył, ręcezaplotła na karku, frunęły bufiaste skrzydła rękawów. Paulina z miękkości tapczanu patrzy pytająco: Kto jesteś? Dokogo należysz? Czy można ufać nektarowisłów, gestów, zapachów i zielonawej wabiącej pajęczynie? To było tak, pani Paulino. Moja matka mieszkała wtedyw malutkim miasteczku. Mniejsza onazwę. A to, coterazpowiem,to słyszałam od mojej matki, bo mnie wtedy jeszczena świecie nie było. To wczesne lata sześćdziesiąte. ZofiaPietrowną była jedynaczką, matka jejowdowiała i wystarałasię o koncesję wódczaną. Ale sama nie mogła długo pracować. 223. Sparaliżowało ją. Leżała w domu, a Zofia całe dnie w tymsklepie, odgrodzona od świata drucianą ścianą, w której tylkomałe okienko. A naokoło niejbutelki ze spirytusem dziewięćdziesięcioprocentowym iz czterdziestopięeioprocentową wódką. Całe jej życie to było wysuwanie ręki z butelką przez tookienko wklatce i przyjmowanie pieniędzy,które ludzieprzez okienko przesuwali. Matka moja opowiadała,że byłapiękna. Ale nie chodziła nigdzie, nie miał kto urody jej podziwiać. Miała podobno starającegosię,wdowca z kilkorgiemdzieci. Miał nawet mająteczek, ale obciążony długami. Więcjej się nie śpieszyło,odkładała ten ślub z miesiąca na miesiąc. Aż raz zaszedł do sklepu kapitan-lekarzz pułku, costacjonował niedalekomiasteczka. Jarockij się nazywał, Włodzimierz. Młody był i taki, opowiadała moja matka,że tylkosię zakochać. I on zakochał sięw Zofii. Pobrali się szybko. Matka topoczątkowo nie chciała sięzgodzić, bo nie miałaprzekonania do Moskali. Ale bardzo go polubiła, lepszy byłdla niej niż własna córka. Ja,pani Paulino, to ichdopieropoznałam na Krymie. Pojechaliśmy tamz rodzicami. To byłrok osiemdziesiąty, osiemdziesiąty pierwszy. Pamiętam ichsyna, nazwaligo po ojcu Włodzimierz. O trzy lata był starszy odemnie. Śliczny chłopak. Moja pierwsza miłość. Gdzieto ludzienie jeżdżąmyśli Paulina. Krym! I totaka Zofia Jarecka, babka Marynki, co do niej przychodzi pomlekoi jęczy, narzeka. Aja pomiędzy oborą i ogrodem,domem i polem dzierżawnym, stodołą i podwórzem,jedną i drugą ciążą. I teraz już mnie na pewno szukają:Janowa, czyzabić kurczaka na rosół, a ile mlekanastawićna zsiadłe,praczka pewnieczeka, przyszła się godzić. Aniech czeka! Niech robią, co chcą. Niktdo mnietu nie przyjdzie. Rajcujątylko,w głowę zachodzą: po co ja tu przyszłam? No i co? Profilem ciekawym nastaje na Lewandowską. No i co się z nimistało? Czekoladkę,pani Paulino? Nie, nie! broni się Ja,proszę pani, powinnamschudnąć. Ale palce same wyciągają się do okrągłej bombonierki. Czekoladka rozpływa się w ustach. Więc zaraz, niech pani dokończę. WłodzimierzJarockijbyłjuż wtedy pułkownikiem. Świetne miał stanowisko. Alezapomniałabym! Więc wie pani, nawet już zaraz po ślubie,a ślub naturalnie byłw cerkwi,ona tak się zachowywała, jakby mu robiła łaskę. Mojamatka byłaoburzona. Dobrobytmiała, wszystko,czego zapragnęła, a stale do matkio nim: kacap. Potem spotykaliśmy się w Petersburgu. Ale jej kli224 mat nie służył, więc Jarockij starał się iprzenieśli go do Warszawy. A w Warszawie było już dużo gorzej. On już nie robiłdalszej kariery. Utknąłna miejscu. I umarł nagle, na atakserca. KarolinaLewandowska podnosi zawieszony na szyi zegarek,naciska złotą kopertę. Och, pani Paulino,niech mipani wybaczy! Czekają jużtam na mnie. Muszę zaraz brać dorożkę. Paulina podrywa się. A która to godzina? Dziesiąta. Boże! Już dziesiąta! Aleja się zasiedziałam. Dziękuję,pani Karolino, dziękuję za kawę, za czekoladki, za to, że mipani opowiedziała. Ciekawe bardzo. To ja dziękuję za mleko. Paulina śpieszysię, biegnie. Biegnie przez podwórze, widzi siebie biegnącą w marszczonejspódnicy, kaftanik na perkalowej bluzce, włosy bez chustki rozwiane, apozanią wemgle sylwetki. Dlaczego weszli na mojepodwórze? Dlaczegoobce ręce chcą splatać się zmoimi? Kim jest Marynka? Muszę jązobaczyć. Sama najlepiej ocenię,sama będę wiedziała. Bo czy za błędybabki odpowiada wnuczka? Dominik znad gazety obserwowałżonę. Cóżeś się tak zamyśliła, Paulinka? A tak, nad tąbabką Marynki. Mówiłami oniej Lewandowska. Byłaś u niej? Byłam. Po co ty do niej chodzisz! Nie chodź! Proszę cię,niechodź tam. No, co? Zaprosiła mnie, sama jest. Stefan roześmiałsię. : Nie taka znów sama. : Skąd wiesz? spytała. Był kto u niej? Kto? Kilka razy, późno wieczorem, słyszałem, że tam ktośu niej był. A kto? Nie wiem. Czyja podglądam? Ja tak myślę zatroszczył się Dominik czydobrzezrobiłem,że jej wynająłem to mieszkanie. Ale jak teraz? Zwinął gazetę, położył naniejokulary. Przecież płaci,przecież nie ma z nią kłopotu. Tylko takie mam dziwne uczucie. do drzwi kuchennych pukanie i zarazwszedł Jan, zdjąłczapkę, czupryna spadlamu na czoło. Niech będzie pochwalony. "-aeAtil,jd^ piotr, 225. Na wieki wieków odpowiedzieli. Dominik wstał niespokojnie. Co, Janie? Co takiego? U Wajngartenów babka umarła. Ach, to jego matka umarła. To ta staruszka, miała przeszło dziewięćdziesiąt lat. Ten młodszy. Aron, przyszedł się pytać, czy pan nie dałby koni, bo oni do miasta muszą jechać na noc. A dorożkiteraz się nie złapie. Dominik spojrzał naJana: nos miał gruby, czerwonawy,powieki na siwych oczach ciężkie, pomyślał: Popijał. No i coja zrobię? Później znim będę mówić. Powiedział: Dam konie. A Jan pojedzie? Co nie mam jechać! Dlaczego wyjeżdżają? spytał Stefan. Przecież jegomatka dopiero umarła. Dominik wstał. Z wieszaka w przedpokoju zdjął burkę,nakładając odwrócił się do Stefana. Na pewno niewiem. Ale o ile pamiętam, to Jankieljest z rodu kapłanów i im nie wolno przebywaćw miejscu,gdzie leży umarły. Pójdętam. Gdzie oni są, Janie? Na ganku są, czekają. Wyszli z domu: Jan pierwszy, czapkanagłowie na bakiernieco, buciory wysokie waliły o podłogę, kontent był, wiedział: zarobi. Dominikza nim, niższy, w ramionach szerszyszedł trochę pochylony, między brwiami pionowa zmarszczka. Weszli w fioletową noc,księżyc wysoko już, za dachem stodoły, nad cmentarzem. NiechJan konie zaprzęga. Ja tam do nichpójdę, powiem. Dwie ciemne postacie na ganku Wajngartenów. Przez oknosłabo migotał płomyk wiecznej lampki śmierci. Z domu odgłosy krzątaniny: kobiety myłyciało umarłej. Jankiel wstał,wyszedł na spotkanieDominika. Za nim Arałe, mąż Hany. Widziałem trzy anioły powiedział Jankiel. Glos mudrżał. Bo kiedy kończy się życie człowieka, trzechaniołówzlatuje, aby pomóc mu umierać. Pierwszy to Anioł Śmierci,drugi to pisarz, a trzeci to anioł, któremuwolno rozkazywaći on mówi: Twój czasnadszedł. Wstań! A człowiek mówi: Niewstanę, bo czas mój jeszcze nienadszedł. Wtedy aniol-pisarzsiada i rachuje dni ilata. A kiedy porachuje, człowiek otwiePor. Talmud. ra oczy, widzi Anioła Śmierci, zaczyna drżeć i pada na twarz. Mędrcy mówią, że Anioł Śmierciod jednego do drugiegokrańca świata sięga, a od pięt aż do czubka głowypokryty^jest oczami. Szatajego ognista, a nogi to płomienie,mieczpałający w ręku, a zostrza miecza zwisa kropla żółci. Od tejkropli żółciumiera człowiek, od niej rozkłada się ciało i szarzeje twarz, alenim umrze, widzi Najwyższego,niech imięJego będzie błogosławione. Pomatkę moją, dusza jej w raju,przyszli trzej aniołowie, a umierając widziała oblicze Pana,niech Imię Jego będzie błogosławione. Jankiel pochyliłgłowę i zapłakał. Dominik podszedł bliżej i dwiema rękamiobjął jego zwisające żałobnieramię. Przyszliw niedzielę. Skorczycowie wrócili z kościoła,a onijuż czekali w chłodnympołudniu, kiedy wiosenny wilgotnywiatr z nadbystrzyckich łąk szarpał gałęziami drzew w sadzie jak przed ulewą. Dominik w surducie, Paulina opiętagorsetem, w wiosennym płaszczu z fokowymkołnierzem i wkapeluszuwciśniętym na czoło. A oni stali patrzącna nichniepewnie i wydawało się Paulinie, że Marynka w mundurkuszkolnym brązowym drży. APaweł w świątecznym ciemnymubraniui przy nichStefan uśmiechnięty, jakby im dodawałodwagi. Dziewczynki zaraz donich podbiegły, I do Marynki. A ona pochylała się, całowała każdą. Więcnajpierw Michasia, najodważniejsza, już się wtuliła w zgięcie ramienia Marynki, ale ona przyciągnęła Wacie, podniosła do góry Helenkę,nawetMańcia tuliłasię doniej. A najmłodszą, Oleńkę Marynka wzięła na ręcei szła tak wstronę Pauliny, Oddałamałą Pawłowi, co stanął przy niej,wyciągnęłaobie ręce i objęła Paulinę za szyję, atak nagle, niespodziewanie a łagodnie, że Paulina zdrętwiała, nie ruszyła się i tylko spojrzałaostro w głąb, w oczy dziewczyny, a ona wytrzymała wzrokspokojnie, ale aż do łez i szepnęła: Jaka pani dobra, jaka dobra,Paweł tylepani zawdzięcza. Paulina poczuła, jak sprężone mięśnie szyi i karku rozluźniająsię, jak słabną niechętne strunyramion i ciepła miękkość wzbiera, rośnie, wypełnia ją. Ponad przytuloną doniejgłowąMarynki spojrzała na Pawła. Po ślubie powiedziała przyjdziecie do nas naobiad. I zaproście sobie gości. Miejsca jest dość. Chodźcie do mieszkania powiedział Dominik. Zaraz 227. lunie. O, już deszcz kropi. Zostaniecie na obiedzie i napijemysię wina domowej roboty. Paulina idącdo domu pomiędzy Pawiem i Marynką myślała: Kruche to, ładne, i gimnazjum kończy. Dobra dziewczynina. A czyona winna za tę babkę? Amatka jej gdzie? Umarła? A ojciec? Bidne to dziecko, bidne powtarzałaizadowolona była, że tak właśnie postanowiła, żeurządziim obiad, że będzie świadkiem na ślubie. I nagle ukłuła jąmyśl: Jak długo tego ich szczęścia? Jak długo tegopatrzeniaw oczy, tych spojrzeń, od których i po niej biło gorąco? Bozawsze wracało to samojak osad goryczy: Jani krótkośćichszczęścia. Zanim jeszcze usiedli do stołu, wszedł Kostuś. Niósł pod pachą ostatnie gazety warszawskie: "Tygodnik Ilustrowany","Słowo Polskie", "Głos" i "Kurier Codzienny", a dlaStefanatrzy tomy. wydanej ostatnio przez Gebethnera i Wolfa książkiŻeromslaego "Popioły". Zdjął kurtkę, usiadł nakanapie, zaczerwieniony od wiatru,mokry jeszcze od deszczu, mówił: Słuchajcie, co się dzieje naokoło dworca! Pełno naszychchłopaków zewsi w mundurach, w baranich czapach,kręcąsiętam, czekająna komisjępoborową, bo dostali wezwania. Dominik podszedł do niego z kieliszkiem nalewki, powiedział: Napij się na rozgrzewkę,zmokłeś na tymdeszczu. A pociągimówił Kostuś za pociągami! Wychyliłduszkiem kieliszek i podał Dominikowi. Daj jeszcze. Tepociągi pełne naszego rekruta. Przez Moskwę jadą na Irkuck. Jak oni tam wytrzymają, jak to się skończy? Rosja pokona "żółte niebezpieczeństwo" powiedziałDominik. A tymczasem szepnął. Paweł przeszło czterdzieściprocent żołnierzy w rosyjskiej armii w Mandżurii to Polacy. Skąd pan to wie? spytał Kostuś. Z prasygalicyjskiej. Albo mrugnął do niego Kostuś i podniósł do ustkieliszek znalewką,wypił albo z"Czerwonego Sztandaru"i "Robotnika". Dominik westchnął, powiedział: Proszęwas. Nie mówmy o tym teraz. Niechcę siędenerwować. Marynką drgnęła, podniosła się zkanapy, podeszła do Kosiusia, powiedziała: Czy mogłabym zobaczyć "KurierCodzienny? " 228 A czego paniszuka? spytał. Może jest jeszcze cośo tym chłopcu, co się zastrzelił. Paulina rozkładałatalerze na stole, podniosła głowę. Kto się zastrzelił? ,. Wychowanek Bolesława Prusa, aleto jeszczew lutym,w Warszawie. Tego pisarza? Zaraz. Podeszła do Marynki. Czyon niebyłczasem z Lublina? Coś tak słyszałam. Takskinęła głową, Inapisał "Lalkę". Czytała pani? Nie. A czegoten chłopaksię zastrzelił? Zmiłości powiedział Stefan. Panna gonie chciała,to się zastrzelił. Paulinaspochmurniała. Mało nieszczęścia na świecie mruczała i o to sięstrzelać! A ile miał lat? Osiemnaście powiedziała Marynką. Jezus Mariaszepnęła to tak jak nasz Stefan. Toco ten jego ojciec, ten Prus,napisał? Powiedz jeszcze raz,Marynko. Piękną książkę,proszę pani. Zresztą napisał więcej niżjedną, ale ta mi sięspecjalnie podoba. Nazywa się "Lalka". Ja paniprzyniosę. On tam opisuje sklep wWarszawie,alejak pani przeczyta, to przecież to sklep korzenny naszego Jana Minęła na Krakowskim. Nodobrze, przynieś, może będę miała czas, poczytam. A teraz, Marynko, rozłóż,tu masz łyżki, widelce, noże, obiadjuż będziemy podawać. To mówisz, ten Prus z Lublina? Paweł podszedł do stołu, gdzie Marynka i Paulinarazem,i czuł się tak, jakby zakwitło w nim drzewo różowymwiosennym obłokiem w deszczu, który teraz za oknami dzwoniłna nową porę roku: szczęśliwy był, że się polubiły. Ten pisarz powiedział nazywał się Aleksander Głowacki, Prus tojego pseudonim, a skończy! tu,w Lublinieszkołę powiatową. I wie pani, był nawet w powstaniu,naPodlasiu,w oddzialeZielińskiego. Nazywali gow oddziale"filozof". Mój dziadek mi o nim opowiadał. Zaraz na początkubyłkontuzjowany, leczy! się wszpitalu, ale go potem uwięzili, siedziałtu, w Lublinie, na Zamku. A jak go zwolnili,towrócił do lubelskiego gimnazjum. Przecieżten sklep w "Lalce", ten subiekt Rzecki to wszystko zLublina. Tylko przeniós! do Warszawy. Bo kto by tam sięinteresowałLublinem. Warszawa ważniejsza. Ale wie pani szepnął on teraz to zupełnie jakpanKulczyba. Lojalnypolitycznie, doniczego. 229. No już, Paweł, już przerwała mu. Nie mówmy teraz! Niech cię nie kusi. To copowiedziała głośniej jedziecie podobno do dziadka, do Kosina, po błogosławieństwo? Jedziemy powiedział. W czerwcu Marynka zdajeegzaminy, a Stefan też z nami pojedzie. Czy pani zdaje sobiesprawę, że onjuż będzie w ósmej klasie? Paulina podniosła głowę, spojrzała naStefana, zaczytanyw książce. Uśmiechnęła się. - Jak ja sięcieszę, jak ja się cieszę! zawołała Marynka to będzie cudowna podróż' Hanka czekała na nichprzy stacji omnibusu. Sama, wbryczce. Chociaż Bronek chciał z nią jechać, wymigała się. Tyle miesięcy oczekiwania. Dnitoczyły się wolno, dogasałypustewieczory,a przed zaśnięciem w skrzypiącej ciszy podnosił się głos Stefana i obecność jego napełniała ciemność pokoju. W przyszłym roku kończyła szkołę kraśnicką i zdawaćmiała egzamindo seminarium nauczycielskiego w Lublinie. Po co? pytał Bronek. Dlaczego chcesz tam jechać? Uczyć się odpowiadała. Nie wierzył. Uśmiechał się, ale gorzko. Drwił: Za Stefanem lecisz. A on i tak wyjedzie. Na uniwersytetpojedzie do Warszawy. Naksiędza pójdzie. Tyle go będzieszwidziała. Zostań tu prosił. Nie wyjeżdżaj. Czasem, gdy go zobaczyła w chwili niespodziewanej: odwracając głowęw kościele,albo na sąsiedzkim weselu ,czy tańcach, kiedy on zapatrzony w muzykantów, zaczarowany trelami smyczków, zawodzeniem harmonii, albo w polu, przywiązaniu snopów, kiedy nadeszła niespodziewanie, a on niewidząc jej, w koszuli mokrej od potu, wyprostował się, przeciągnął w chwili takiej słabość ją chwytała i drżenie, i jakby na dno studni leciała, i tam dopiero, waląc głową w dno,przytomniała: to nie Stefan, to Bronek. Bo chociażbyli dosiebiepodobni, ale gdy się odwrócił, spojrzał, przemówił inny. Więc żal, rozczarowanie, ostygnięcie. To nie to, nie to. Tęskniła zatym,co wymykało się nazwie, co jak echo jejwezwania podjętego przez Stefana wracało do niej podniebnym jaktęcza lukiem, a ona zamykając oczyczuła palącepoliczkii wzbierającą w niej wysoką, słodką falę radości. Czekała teraz, wypatrywała. Wystroiła sięna to spotkanie. Spódniczkęmiała ciemnozieloną z samodziałowego płótna,u dołu obszytą szeregamibarwnychwstążeczek. Na to białysuto marszczony fartuszek. Nahaftowaną białą bluzkę wło230 ^Żyla czarnyaksamitny gorsecik wyszywany cekinami, na szyS" sznur czerwonych korali. Włosy zaplotła w warkocze. Mru: a oczy, wspinała się na palce, przykładała rękędo czoła,glądała. Nie jadą? Taką ją zobaczył Stefan. Zeskoczyłs^ omnibusu, podbiegł do niej, chwycił za obie ręce. I takUstali w siebie wpatrzeni,niewidzącprzyglądających im się"a-Sudzi i żePaweł i Marynka podeszli już, stoją, uśmiechają się":^dosiebie, a Paweł szepcze:"Jeszcze go takiego nie widziałem,^jeszcze tak sięnie śmiał, jeszcze się tak nigdy nie cieszył". w Co w domu? spytał już siedząc obok niej, na koźle, kiedy skręcili za kościołem drogąpnącą się teraz ku górze. Przychyliła się do niego, szepnęła: Ojciec twój bardzo chorował. Martwiliśmysię. Na serce. Kiedy? wykrzyknął. Nic nie pisali. Nicnie wiem. Na samą Wielkanoc. Doktor był dwa razy. Ale terazjuż lepiej. I... Franciszek. Ksiądz już był. Już nikogonie poznaje. Złewiadomości. Coś jeszcze? Nie. Może nie powinnam ci była tamtego mówić? Dobrze, od ciebiełatwiej mi się słyszy. Zamyśliłsię. Patrzył przed siebie. Szepnęła: Chcesz, żebymz wami pojechała do Kosina? Chcę, chcę, cieszę się. Ale nie mógłsię jużtak cieszyćjakw tej pierwszejchwilispotkania, kiedy jasność wydawała sięwszechobecna. Warczała nadciągającaciemność i granice życia obrysowywało srebroniebieskie błyskawic-A twarz Hanki ufnai ku niemu zwrótona domagała się pocieszenia. Czytałaśtę książkę, co ci przysłałem? spytał. Czytałam. I co, podobało ci się? Bardzo. A ten wiersz Rydla do Hani pamiętasz? Nie odpowiedziała. Toja ci przypomnę. Przysunął się do niej i szeptem: Na kwitnącej,na jabłoni Słowik dzwoni Tak srebrzyście, tak miłośnie O tej wiośnie, Omłodości, o kochaniu. Słyszysz, Haniu? 231. Patrzył, jak sczerwieniała szyja w ujęciu białej bluzki, policzek i płatek ucha. W domu czekali na nich z obiadem. Stefan przypatrywałsię ojcu. Stanisław Kukzyba chodził wolniej, poruszał sięostrożniej, ale wyglądał spokojny. Na zapytanie o zdrowiewzruszał ramionami, mówił: Testament zrobiłem. Bronek nagospodarstwie zostanie,a każdegoz was uczciwie obdzieliłem. Mamunia tu w domupaniąjak jest, tak do końca życia zostanie. A kiedyumrę? Wola Boska. Obserwując ojca, słuchającgo, Stefanwyczuł inny, nowyton w zachowaniu się Kulczyby, jakby sterany długą walkąpoddał się i zaczynał widzieć i wiedzieć więcej i inaczej. Pytał Stefana ogimnazjum, uśmiechem, zbytstwierdzenie, żeseminarium nie dla niego,że może lepiejprawo,kształcić sięna adwokata. Kilkarazy spojrzał na Stefana i na Hankę,jakby ich oceniał i wiązałspojrzeniem. Mówił tylko: Uważaj, idzie na świat jakaś zawierucha- Pamiętaj,totylko początek, i może lepiej byci tubyło na wsi. Bezpieczniej. Chcesz, wracaj. Urządzęci tu wszystko,a bądźsobiei adwokatem, nauczycielem, czym chcesz, byle tu,u siebie,na swojej ziemi. Spoglądał na niego prosząco, ale Stefan milczał. Po obiedzie, kiedy Hanka zabrała zsobą Marynkena nos,bo do Kostnamieli jechać następnego dniawczesnym ranem,Stefan poszedł ścieżkąprzez sad odwiedzićFranciszka. Trwało tu wszystko nie zmienione. Czas stopniał garstkaśnieguściśniętaw ciepłym ręku albo plaster wosku na słońcu i wydawało się: wczoraj tu był, wczorajszego lata. Trzmiel,co hałaśliwe koła zataczał nadścieżką,ten sam, ten sam białymotyl"kapuśniaczek" na przekwitającym kwiecie mleczai czarny żółtodzioby kos, co zaśpiewał krótko ze szczytu jabłonki i umilkł, odfrunął ten sam, co wczorajszego lata. Tylko uciskw gardle iżałosny, popielaty cień smutku, eoposzerzał się, im bliżej do chałupy Franciszka, nowy w tym obrazie. Obcy. W obejściu Zyzio, pan na swojej okolicy, wysunął sięi to"czył się na jego spotkanie. Biały łebz żółtąna oku łatą pochylił nisko węsząc, ajakby w ukłonie, grzbiet mu sięnieco zapadł, tylne nogi cięższe się wydawałyniż przednie,sztywniejsze, uszy stulił, a ogon szalał w spazmach radości. I już przy Stefanie, głodny pieszczotjego ręki, podskakiwałciężko i odprowadzał go aż do progu. Usiadł. Wyciągnąłprzednie łapy, zwiesił język, dyszał. Wszedł do izby, ajakby zszedł 232 niżej, niżej, gdzie słońca nie ma i powietrze rzadkie, Jisię osuwał w głąb. Na poduszkach twarz Franciszka c16"1"8. IŁ plamy nie domkniętych powiek. Podszedł bliżej, o^6"1';płytki, chrapliwy, aprzenika w uszy jak ból. Zaduch o^62^11ł -i moczu, bzykanie much, które córkaFranciszka oganiai^3-'^zy chorego podwiędłą lipowągałązką. ^ Franciszku szepnął. :On jus nie słysy powiedziała córka. Ale Stefa110^? ,' wydawało się, Franciszek drgnął. Wyciągnął rękę,ująt "^". chorego i palce Franciszka zacisnęły się. ;' Skurczona naławie pod ścianą Franciszkowa zawod? 113'^ żeś O Jezu, Jezu. Awspominał Stefcia,a opowiadał, 3 cie tak sobie zawsze rozmawiali. O Jezumój, abył człowiek ano jus go nie będzie. Stał przy łóżku,palce choregosłabły,uścisk zelżał. 5^". patrzył na obraz nad wezgłowiem: Chrystus w cierH1^ jkoronie, jak wczorajszegolata, odkorony luna bije, a ^P0niej kroplekrwi. Słowa trwają zawieszone nad tymłó^16 w chacie, w czasie, który się nie zmienia: "Anie zgub listu, Stefciu. Nie, o nie. A ten list to dziaduś miał od ycŁe"giennego, Franciszku? Tak. tak. od księdza. Surf1^111już mnie gniotło,umrę, a ten papir zaginie. " Franciszku szepnął. Chory leżałbez ruchu, Stefan odwrócił się, zakrył ust3 rę^karni, wybiegł z izby. Biegł i dopiero pozaobejściem, ^ sadzie upadł natrawępod drzewem. Zyzioprzyczłapał do nle"go, położył sięobok. Stefan przytuliłtwarz do grzbiet^ P3Płakał. Wczesnym rankiem wyjechali do Kosina. Droga naP01""dniowy zachódwojewództwa janowsklego była piaszc^ 'wśród lasów. Dziewczęta w białych sukienkach, chłopa wbiałych koszulach wcześnie odświeżonych żelazkiemprze^ a'tarzynę, bo z wizytą jechali. Świątecznie. Marynka blad^' aleoczy promienne, corazto wychyla się z bryczki w zach^01,nad kwiatami. Stefan, zatrzymaj! woła. Tylko ^wl"leczkę, tylko urwę kilka tych kwiatków! Na brzegu lasu, na nasypach błękitnedzwonki w powi6 ITZ przeźroczystym, wilgotne jeszcze od rosy, złociste miecze ^Łlewanny i fioletoworóżowy dywan macierzanki,a w rowie Diadolila- tymianek. Marynka wyskakujez bryczkii za^1'posród tej dziewanny,dzwonków, tymianku białą muśli^^. fiUtneoką, a Stefanz kozła pogania: Prędzej! Prędze. Wraca przytulając do twarzy macrrzankę, rozciera w palcach tymianek, podsuwa rękę Pawłowi: Powącha], jak topachnie. A czy ja nie wiem? mówiPaweł. Ja tu jako matychłopiec przyjeżdżałem na cale lato. Znam tę ziemię sandomierską. Spokój tu taki, cisza, jakby nic się niedziało od początku świata. A ile tu wojen'Same najazdy tatarskie. Trzysię przewaliły przez Kosin, bo tędy prowadza średniowiecznyszlak komunikacyjny. Tratowali tę ziemię w tysiąc dwieścieczterdziestym pierwszym i zarazw osiemnaście lat potemi trzeci raz w tym samym stuleciu szli pod wodzą Batuchana,z Włodzimierza Wołyńskiego poprzez Polskę na Węgry. Światcałychcieli zawojować. Mordowali ludzi,zapędzali w jasyr,palili wsie. Chronili się ludzie głębokow lasach i moczarach. Wracali potem i jużwsi nie było, z ziemią zrównana,i tylko trupy tych, co nie zdążylisię ukryć. A jednawieś,tu koło Kostna, będzieniedaleko, w tej samej parafiiBorów,to nazywa się Mniszek. Wiesz, Stefan,dlaczego? Nie, nie wiem. Ale ja wiem powiedziała Hanka. Jechaładotądmilcząca, wdychała suchą melodię sosnowegozapachu i myśli w niej sięzrywały, których nieośmieliłabysię zawrzeć w pytaniu: Marynka niewiele ode mnie starsza,a Paweł dwa lata tylko starszy od Stefana, czym się od nasróżnią? Dlaczego pomiędzy mną i Stefanem niedomówienia? Czyżby jeszcze sięwahał,jeszcze chciał zostać księdzem? Dlaczego Marynka biegnie za kwiatami izachwyca się wdzięcznie, a ja nierozcieram w ręku tymianku, ale tak czuję towszystkowokoło siebie, jakby skóra moja przesiąkła zapachem tego zielai kwiatów? Stefan odwrócił się, przymrużył jedno oko. No topowiedz, Haniu, dlaczego nazywasię Mniszek? Bowieś ta powiedziała tak po jednym najeździetatarskim została wyludniona, żebyła jak pustelnik, jak mniszek. Ośmieliłasię teraz, podniosłagłowę, powiedziała: A tu,niedaleko za krzyżem, na rozstaju drogi tamgdzie kapliczka, w lesie Borowina jest uroczysko. Ja wiem,gdzie. Podejdziemy kawałek,to wam pokażę. Wiesz, gdzie! ucieszył się Paweł. Czy to nie będzieto cmentarzysko przedhistoryczne? Czytałem, znaleźli aż piętnaścieurn glinianych i w nich popalone ludzkie kości. Podobno hrabia Suchodolski z Gościeradowa dostałjedną takąurnę od tego, co wykopywał. Dziadekmi o tym pisał. To Jaroszekz Zaklikowa rozkopywał las powiedziała 234 Hanka- ale o tym uroczysku to już dawno, dawno ludzie tucieszyła się Marynka. Zobaczywiedzieli Podejdźmy tam! ^my! Konie zatrzymali przy krzyżu przydrożnym: drewniany,ogrodzony płotkiem ze sztachet, na nimtabliczka: "ResSacraMiser". A dalej, pod samym lasem, przy dróżce maleńka ka; pliczka. Na wysokim słupie,pod daszkiem, z trzech stron na' świat otwarta, a wśrodku nieforemny gliniany Chrystus fra: sobliwy. Przyklękli: chłopcy na jedno kolano, Marynka unosząc ustrożnie sukienkę i Hanka najbliżej, żegnając się szerokim znakiem krzyża. Chodźcie zamną powiedziała. Weszli w las. Cisza. Chrust zaskrzypiał pod ich nogami ispłoszonestado ptaków wzbiło się w powietrze. Stefanzawołał: Patrzcie, dzikie kaczki. To młode ptaki. Skąd onetu? Bo tu niedaleko tłumaczyłaHanka jest staw leśny. Szła pierwsza, atak, jakby drogęmiała wytkniętą, jakbyprowadzonakompasem niewidzialnym. Odgarniała gałęzie,nasłuchiwała, rozglądała sięi dalej. A oni za nią. Zlasuwyszli na polanę. Otoczona rozrosłymi dębami, a nad wierzchołkami dębów pozłota słońca, co już wchodziło w południe. Pośrodkupolany porośnięty trawą kopiec piaskowy. W kształcie stożka, wklęsły w środku. Paweł podszedł blisko, pochylałsię, zaglądał w lejkowate wnętrze stożka,powiedział: Tam wśrodku sąwęgle, ale kto palił,kiedy, nie wiadomo. Duży kopiec, duży jak dom, awysoki, patrzcie,chyba nadwametry. Wygląda też jak wał obronny. Ale tu chyba palonociała zmarłych, bo niedaleko jest to olbrzymie cmentarzysko z przedhistorycznej kultury łużyckiej. Nierozumiemtylko, jak kopiec taki z piasku mógłsię zachować. Przecieżnieraz tukarczowali lasy. Zachował się powiedziała Hanka boludzie się bali. I teraz też się boją. Mówią,że tu sąsiły nieczyste i jakby ktozniszczył kopiec, to zemsta padnie na całą okolicę. Stefan podszedł do Hanki, szepnął: Skąd ty to wszystko wiesz? Ludzie mówią, słyszałam. Bo przecież roześmiałasle ją stąd jestem, z niedaleka. A ja nie wiem. ^^.^Pty zapomniałeś. Tylu rzeczy teraz się uczysz, to mow^ już mniej ważne. 235. Dotknął dłonią jej łokcia, przytrzymał. Powietrze senne było, a tak łagodne, jakby nigdy oddechem śmierci nie zatrute, jakby nigdy tętent śmiertelnych kopyt nie rozdarł tejciąży. I tylko warstwypokoleń,posłuszne prawom tej ziemi, układały się do snu. Otaczały ich spojrzenia przezroczystychpątników. Poszukiwali siebie w ich żywych oczach, wuśmiechu,w ruchachgłowy irąk. a znajdującgaśli uspokojeni. Wtym lesie powiedział Stefan pełno duchów, chociaż dopiero południe. Dziwisz się? powiedział Paweł. Przecież chodzimypo cmentarzysku. I dopiero niedawno zaczęliśmy odkrywaćich ślady. Jaka krótka, jaka płytka jestludzka pamięć, jakmało sięga poza codzienność i dzień wczorajszy. O nas teżzapomną. Chodźmy zawołała Marynka. Chodźmyjuż stąd! Hanka podeszła do niej, powiedziała: Nie bój się, oninie straszą. Chcą nawet, żeby przyjśćdo nich czasem. Skąd. ty to wiesz? Nie wiem, Tak misię zdaje. Takto jakoś czuję. Spojrzała w górę, na słońce. Chodźmy zawołała bo panKalickina pewno jużwygląda,już się niecierpliwi. Michał Kalicki, dziadek Pawła, czekał nagości. Przechadzał się alejkąwysadzaną lipami, a prowadzącą do domui mająteczku Tyczynka,nazwanego tak od rzeczki Tyczyn,przy której zbiegu z Sanną i Karasiówką leży wieś Kosin. Suchy, wyprostowany, w długim czarnym surducie i sztywnym białym kołnierzyku, szedł oparty ogrubą sękatą laskę. Twarz na tle soczystejzielenidrzew wydawała się biała,a zbliska siwa. bo włosy nawąsko sklepionej czaszce srebrne i wąs mleczny, brwi spłowiate, krzaczaste nadwyblakłymioczami, które kiedyś niebieskie, teraz jakby za mgłą, a ceratwarzy bez rumieńców, blada. Wyciągałczasem zegarek zkieszeni uczepiony nazłotej dewizce, otwierał kopertę, sprawdzał czas, a potem, jakby chciał się lepiej upewnić, zadzierałgłowę,spoglądał na słońce, mruczał: Powinni tu dawno być. Ciekaw jestem, co im się wydarzyło. Dlaczego ich jeszczenie ma. Podchodził ażdo domu, otwierał drzwi i wołał; , Teosiu, Teosiu, tylko ich patrzeć. A masz wszystkonaszykowane do stołu? 236 Mam, tatusiu, mam odpowiadałz domu gruby glos. Przecież już od rana wszystko czeka. Stojąc tak w drzwiachsieni, napominając niezamężną córkę swoją, Teofilę, która mu prowadziła gospodarstwo, zobaczył bryczkę wjeżdżającą waleję. Jadałwykrzyknął, ale ochryple, bo radość oczekiwania rozmyła wnim fala żałości: Paweł odjedzie. I myśl oAleksandrze,zaginionymojcu Pawła, zapiekła dogłębnymbólem. Obawa o wnuka, świadomość własnegoprzemijania bo może to ostatni raz ścisnęły gardło. Wyjąłz kieszeni dużą białą chustkę, przetarł oczy i wyszedł na spotkanie gości. A oni zobaczyli go natle domu, drewnianego dworku,z dachem łamanym, krytym gontem. Bielony, cztery okna z ramokiennic spoglądające nawschód,a pośrodku ganekpod daszkiem dwuspadowym, opartyna czterech słupach. Paweł wyskoczył z bryczki, podbiegido dziadka, pochyliłsię nad jego dłonią. Michał Kalickiobjął wnuka. Ponad głową Pawła spojrzał na zbliżającą się Marynkę. Uśmiechnął się,wyciągnął rękę. Miał ich teraz oboje w zasięgu swoich ramion. Mojedzieci szeptał moje dzieci, niech wam Bógbłogosławi. Z sieni, cona przestrzał domu, weszli do pokoju. Tam jużstół długi nakryty białą serwetą, a w wazie porcelanowej nawysokich złoconych nóżkach chłodnik. Alebrzeg wazynadtłuczony. Obrazy na ścianach przyczerniałe, foteleo pociemniałych czerwonych oparciach i wysiedziana, wklęsłaczerwonakanapa, na niej dwa nieruchliwe koty podniosłyłby, ziewnęły. Wszystko w tym pokoju wydawało się dotknięte czasem, z którym niktjuż nie walczył, nikt nieopierał siękruszącym palcom zniszczenia, a tylko trwanie z dnia nadzień w tym, cobyło, podczas gdy to, co było, płowiało z dniana dzień. ' Ciotka Teosia, wysoka, ciemna, w sukni, co przypominałahabitzakonny,surowa w fwarzry iuczesaniu, głosem niskimjak u mężczyzny zapraszała do jedzenia. Troszczyła się też,gdzie przenocuje gości. Dziewczętamówiła w pokoju,a chłopcy może się prześpią na sianie, na górce. Ale Stefandziękował. Mówił, że siostrze, Mani, coma młyn w Kosinie,obiecał,że zanocuje, iże dla Hanki też się tam miejsce znajdzie. Teofila przypomniała sobie, żeto tam przecież wożązboże do młyna, że to koło stawu Brzozowa Smużka iże znapanią Godziszową i trzech braciGodziszów, wie, że z domuKulczybianha z podkraśnickich Gór. 237. Dziadek, Michał Kalicki, jadł niewiele. Palce mu drżały. Spoglądałna Pawła, na Marynkę, nie mógł uciszyć pamięci. Cienie przechadzały się po pokoju,zajmowały miejsca przystole: żona jego, babka Pawła, młoda, gdy ją tu przez prógprzenosił po ślubie, a dom błyszczał i biła białością w słońceświeża farba na ścianach dworku. Matka Pawła wtedy, gdy ją pierwszy raz przyprowadziłAleksander, i wtedy, gdy słaba już, wydręczona chorobąprzyjeżdżała na wieśodpocząćdwa cienie tej samej postaci, dwauśmiechy, dwa spojrzeniaw tym pokoju, wzdłuż okiendo sadu płynęły pod belkowanym stropem sufitu, przysiadałyna czerwonej kanapie. Trwały tu,zawieszone w powietrzu,ostatnie słowa pożegnania Aleksandra. Wpadł cały mokry. "Wichura była, błyskawice, nawałnica szła od Wisły. Przebraćsię tylko, i prędko, prędkomusi jechać, bo już czekają. Wrócę, napiszę, wysiany jestem w bardzoważnej sprawie. Paweł unosi do ust łyżkęz różowymchłodnikiem. Dziadek śledzi ten ruch. O dwa lata byłod niego starszy, kiedygo ostatni raz widziałem myśli. Wstaje od stołu. Z szuflady wysokiego biureczka,co w rogu pokoju, wyjmuje aksamitne pudełko. Podchodzi do Marynki. Daj no rączkę, moje dziecko. Widzisz. Cieszy się, bo złotypierścionek z turkusem pasujena serdeczny palecMarynki. Marynka unosirękę, przygląda się,pokazujeHance, Stefanowi, Pawłowi, ciotce, odwraca się dodziadka. Dziękuję. Uśmiechają się dosiebie poprzez łzy. Michał Kalicki zkarafki na stole rozlewa wino dokieliszków. Domowe, porzeczkowe wino. Na wasze zdrowie! Ciotka Teosia westchnęła: Pobieracie się, żenicie, a czasy takie niepewne. WojnaStefan roześmiał się: Co wojna, profil pani! Nasza młodość jest teraz i mytejwojny chcemy, w tej wojnie nasza nadzieja. A życie musi iść naprzód. Michał Kalicki dopił wina, zadźwięczałkryształlcicliezkaSpojrzał ostro, oczymu ściemniały. A kiedy w tymkraju był spokój? Osiemdziesiąt siedemlat skończę na jesieni, a jak tylko pamięcią sięgnę: wojna,powstania,'zsyłki na Sybir, szubienice. Chłopcem zaledwie byłem, a jak dobrze, coraz lepiej pamiętam. Tu, na naszych polach, we wrześniu trzydziestego pierwszego rokubyły walki. Całytrzeci pułkułanów polskich roznieśli kozacy. Reszta S38 ' naszego wojska cofałasię na Zawichost, mieli mostbudować. Tu na Sannie, niedaleko nas, mieli swoją pozycję, a na skraju wsi wystawili, trzydzieści armat, Zfrontu mieli Kosin i tę:. rzeczkę Tuczyn, na lewo Sannę, a od tyłu las. Mieli się tutrzymać, cokolwiekbysięstało, i czekać, aż ten most na Wiśle zbudują. Może by i-wytrzymali, ale od Mniszka podeszliich Rosjanie i potem z trzech stron otoczyli. Straszna byłabitwa w Borowiei ostatnia pozycja wojska polskiego wKrólestwie. Rosjaniezniszczylimateriał mostowy w Sandomierzu, a nasi barkami przeprawiali się od Zawichostu w góręWisty,do granicy austriackiej. Kozacy pędzili za barkami,Polacy do nich otworzyli ogień, ale barki udało sięMoskalom zawrócić. Przeprawiali się potem nasi wpław przez Wisłę i wielu ichpoginęło. Cały Borów spłonął. A wojsko naszeprzeszłodo Galicji,rozbroili ich Austriacy. Ijuż nigdy mundurów polskich nie zobaczyliśmy. Na emigrację poszli, naponiewierkę. Jeszcze zobaczymy, dziadku, jeszcze zobaczymy! A, Pawełku, ja niewierzę. I znów się to samo zaczyna. Znów jakieśbłyskawice, jak przed nawałnicą- Patrzę na ciebie, dziecko, na kolegę twego, Stefana. Poznaję. Przecieżl sześćdziesiąty trzecirok pamiętam. I tych powstańców tu polasach. Myślisz, ja nie wiem, nie pamiętam? Dziadku,to mamyczekać? Pogodzić się z tym, co jest? Profil Pawła podany ku dziadkowi, ale oczy przed siebie zapatrzone, długa, szczupła twarz, płomienie na niej, usta zaciśnięte w determinacji. Nasze pokolenie jest inne,dziadku, my żyjemy wczasach wyjątkowych. MichałKalicki trząsł głową, starał sięopanować drżenie,ale nie mógł. Słuchajcie powiedział prawie dziewiętnaścielattemu straciłem syna. Nie wiem, żyje, nie żyje. Wiem tylko: nie zobaczę go. Jedno wam powiem: ten kraj to pogranicze,to pole bitwy, nie spokój, nie przystań. Obce siłynami kierująna tym polu walki. A myzawsze ślepi, zawsze pierwsi. doprzygody,do walki, do śmierci. Nie myśleć tylko akcja, ".tylko ruch, tylko naprzód. Co tamżycie'A ono tylko jedno. Przeminie. Każde pokolenie uczy się na nowo, każde od napominania starszych się odwraca. Nie chcą się uczyć. Niechcąnaszego doświadczenia. I z każdego pokolenia najlepsi giną^Ibona zsyłkę, albona emigrację. Ikto zostanie? Kto zostaNe? ^'Xojrzał, jak Paweł ponad stołem uchwyciłwzrok Stefana, ;^-^: 239. jak się nieznacznym uśmiechem z sobą porozumieli. Strwożone oczy Marynki przy Pawle. Westchnąłciężko, ręce i szyja,i głowa drżały starczym dygotem, nad którym już nie miałwładzy. Tylko nagle głos Hanki. Wstała, podniosła kieliszek z porzeczkowym winem. Światłorubinowe zagrało w krysztale. Ja jeszcze zawołała niewypiłam na zdrowie Marynki iPawła. A muszę przyznać, pierwszy raz piję, bo miwdomu niedają. No to wiwat! NiechżyjąE Noc styczniowa Wcześnie po południu w czwartekszóstego styczniazerwałasię śnieżna zadymka. Wiatry porwały się odpółnocnegowschodu, waliły na miasto od Świętoduskiej i Lubartowskiej. Drobny,suchy śnieg jak biała kasza mannakłębił sięniskonad ziemią stwardniałą od ciężkich mrozów, co trzymałyprzeszło już tydzień, a termometr wskazywał nad wieczoremponiżej trzydziestu stopni. Dominik usiadł z dziećmi do kolacji. Lampa na stole,buchagorąc od kafli pieca, żarzą się okrągłe drzwiczki paleniska, alena szybach grube rzeźby lodu kwitną od parapetów aż dopołowy okien,wiatr uderza naręczami śniegu. Julkawola Dominik trzebaby pozamykać wcześniejokiennice i do pieców jeszcze na noc podłożyć. Julka wchodzi do pokoju, waza z barszczem w rękach, aoczynapustym krześle, spogląda na Dominika. Paninie będzie jadła? Pani źle się czuje. Leży. To zaniesę barszczu do sypialni. Nie, nie będzie chciała. Julkastawia wazęna stole. Myśli: Janowej nie ma, ze wsijeszcze niewróciła. I ja tu sama. Niedobrze. Dziewczynki patrzą na puste krzesło matki. Okrągłe ciemneoczy Michasiwpatrzone w Dominika- Czarne pierścienie włosówna czole spadają w lokach na ramiona, włosy tak niepodobne do prostych,lnianych włosów jego córek. PatrzącnaMichasię Dominik widzi wzrokPauliny tkliwy, otulający tonajukochańsze dziecko. Gdyby dla innych też byłataka. Michasia dostajewszystko, a nawet nie prosi. Grymasi,zapłaczei już Paulina biegnie, kupuje, przynosi, podaje. 240 Tatusiu, co jest mamusi? Mamusia,Michasiu, jest chora. ,, Na co? Dominik 'nie odpowiada,ale Mańcia, już piętnastoletnia,chociaż drobna, malutka,bladooka wie, domyśla się, boprzecieżsłyszała od Tereski, ale nie powie, nie da poznać nikomu,że wie, bo jeszcze zza pieca nocą wysunie się ognistaręka i schwyci ją za gardło, udusi, bo nawet myśleć o takichrzeczach to grzech. Pomodlimy się za mamusię,żeby sięjutro lepiej poczuła. Helenka i Wacia składają ręce do modlitwy. Michasiamyśli:Julka mi powie. Albo Mańcia. Spogląda na Mańcie,aletylko pochylona głowa nad talerzem. Wstańcie, dzieci. Klęknijcie. Julciu, ty też. Odmówimylitanię. Julka myśli: Barszcz wystygnie. Ale nie śmie myślećwięcej, klęka obokdzieci, wpatrzeni w obraz "Ostatnia Wieczerza" naścianie powtarzają za Dominikiem: Ojcze znieba, Boże, zmiłujsię nad nami, Synu, Odkupicielu świata, Boże, zmiłuj się nad nami! Paulina chodzi posypialni. Przygięta, w rozpiętym szlafroku, oczy pociemniałe od bólu, conarasta w dole krzyża, pęcznieje, rozgałęzia się w dół, w pachwiny, do ud i w góręprzeaż na plecy. Masuje dłońmi obolały krzyż. Jęczy cicho, a jęk,głuche echo bólu nie dociera dojejświadomości i tylko rozszerzonewspółczuciem oczy Dominika, którystanął w uchylonych drzwiach, odpowiadają skardze jęku. Paulinka, totak cię boli? Boli. Ale jakośinaczej. Nietak, jak zwykle. I za wcześnie. Bojanowska obliczała, że dopiero popiętnastym stycznia. ' Zjadłabyś coś może? Nie, nie. Napijesz się co? Przynieść ci? - Wody, ale zimnej. Dominik, czekaj, nie idźjeszcze. Mo26 trzeba by dzieci położyć w saloniku, bo jakby co było, tos^Wszystkie pobudzi. Dobrze, zaraz tam wszystko z Julka przeniesiemy. , Zaczekaj, Ja się położę naboku,-rozetrzyj mi trochę ^w. ^ Dobrze. '-"5^11" ^tid" Piotra 241. Pojękując wdrapuje się na łóżko, chłód prześcieradła,szorstkie dotknięcie płótna, głowa opada na poduszkę. Dominik ogrzewa dłonie okafle pieca. Pochylasię nad żoną. Ciepłymi palcami dotykagołych lędźwi Pauliny. Wyżej! Tu? Ugniata palcami dół pleców wzdłuż kręgosłupa. O... tak, tak. Tylko mocniej, jeszcze, mocniej. Lepiej? Pomaga. Ale jeszcze trochę, wyżej. jeszcze. ^ Leży terazcicho, utulona ulgą, wydręczona, półśpiąca. Idź już, kładź -dzieci spać, może zasnę trochę i jutrotrzeba by Bojanowską W nocy obudził ją atak bólu. Siadła na łóżku. Ciemno, cicho, tylko pochrapywanie Dominika, trzeszczenie pieca, świstwiatru i szkarłatny cień oliwnej lampki sprzed obrazu nadłóżkami. Dominik. Leżał na boku zgłową wciśniętą w poduszkę. Szarpała goza ramię, a ból w głębi niej nacierał długimi,ostrymiigłamiod pasa w dół krzyża, rozdzierałpachwiny, szarpał w głębi, ogarniał ją całą. Dominik,leć po Bojanowską! Uniósł głowę, otworzył zaspane, niewidzące oczy. Szepnął: Dobrze. Zasnął. Rozpłakała się: O Jezu, o Jezu. Co? Obudził się, usiadłnałóżku. Przytomniał. Podskoczył do stołu, podkręcił lampę. Paulina klęczała przy łóżku,trzymała się obiema rękami za krzyż. Pochylił się. Boże drogi, Paulinka. Zmniejszona do oczu tylko, do grymasuust,spojrzała. Była bólemrozszarpującym,takpazury, pługu wżerają się wziemię, idą w głąb z nieustępliwą obojętnością, uparcie. , O Jezu, o Jezu. Nie słyszaławłasnego jęku. Totylko wargi. To tylko chorał udręczonych lędźwi i mięśni ud, ścięgien i pęczniejących żył, sucha modlitwa kości niepoddających się parciu. Nawałnicaw niej,a ona to tylko nieporadnie ściśnięta piąstka dziecka. Dominik, leć po Bojanowską. Idź po nią, idź, chybaumrę. Ubierałsię dygocącymi rękami. Myślał: obudzić Julkę,po Stefana pobiec, niech tu pobędzie,ślizgawica nadworze,zadymka, trzeba latarnię. Już idę, już. Julkę citu przyślę. A może jeszcze cikrzyż rozetrzeć? 242 Nie. Idź już, budź Julkę. O Jezu. oJezu. Wstała,chodziła po sypialni przygięta ku przodowi. I znów na klęczki, pochylałasię do ziemi,wyginała krzyż. Naciągał długie buty, chwycił burkę, futrzaną czapę. Odwrócił się. Łagodnym, drżącym ruchem dotknął czoła żony: mokre od potu, chłodne. Modlił się poruszając wargami: "Serce Jezusa, zbawienie ufających w Tobie, zmiłuj się nadnami". Ze stołowego pokoju przeskoczył do kuchni,do komórki,gdzie chrapała Julka. Szarpał ją za ramię. Wstawaj, ubieraj się, idź do pani! Ja lecę po Bojanowską. O labogal Porwała się. Ubieraj się! Prędzej! Niecierpliwił się już wdrzwiach, już z zapaloną w ręku latarnią, co zawsze gotowawisiała w sionce, i dopiero kiedy usłyszał, żeona już wstaje,już nałożyła chodaki otworzył drzwi, a wiatr wtargnąłzaraz i rzucił śniegiem do sionki. Wpadł w tuman nocy,biały kurz oślepił go, przetarł oczyręką, walczył z wiatrem, ślizgając się, potykając dopadłbramy. Ostrożnie, po zlodowaciałychschodkach wszedł dobudynku, w którym, mieszkał Stefan. Wbiegł po schodach,zakołatat do drzwi. Cisza. Pchnął drzwi. Pokój był pusty,łóżko nie naruszone. Stanął bezradnie na środku pokoju. Budzik tykał głośno. Dochodziła pierwsza nad ranem. Złośćnim szarpnęła:Gówniarz! I niepokój: W taką noc! Zbiegi poschodach. Ostrożnymi długimi krokami posuwał się pod ścianami domóww stronęulicy Okopowej, gdzie mieszkałaakuszerka Bojanowską. Już o zmroku spotkali się wmieszkaniu Pawła. Siedzieliteraz przesłonięci sinawą ćmą dymu na krzesłach, na Łóżkach, a podłodze. Marynka nalewała do szklanek esencjęz czajniczka i wrzącąwodę z samowara, podawała im,a onisłuchali tego,który spóźnionym pociągiemdotarł z Petersburga. Był to człowiek latokoło trzydziestu,w mundurzekolejarza, wysoki kołnierzrozpiął pod szyją, a nogi w ciężkich,długich butach wysunął przed siebie. Gruby podbitybaranicą szynel zawiesił na poręczy krzesła. Wychylony kunim, z rękami opartymi o kolana, mówił: Towarzysze, dwudziestego grudnia poddał się Port Artura. Przez pięć miesięcy bronił się generał Stoessel,straciłsiedemnaście tysięcy żołnierzy i niedał rady Japończykom. Carat słabnie. Przychodzę do was wprost zkolei. Pociągiwszystkie pospóźniane, bo straszne mrozy i śniegi. Ale słu243. chajcie. co się dzieje w Petersburgu. W zeszłym tygodniu, wewtorek dwudziestego siódmego grudnia, zebrali się robatnicy z Zakładów Putilowskich, wszyscy członkowieZwiązku Rosyjskich Robotników Fabrycznych. Pop Gaponim przewodził. Protestowali przeciwko zwolnieniu z pracyczterech ich kolegów i żądali usunięcia majstra, strasznegodrania, który tamtych wyrzucił. A w zeszłą niedzielę zebrało się około sześciusetrobotników ipostanowili strajkować. Domagają się ośmiogodzinnego dniapracy,podniesieniadniówki od sześćdziesięciu kopi-ejek dorubla dla mężczyzni od czterdziestu kopiejekdo sześćdziesięciu pięciu dla kobiet. Chcą poprawy warunków sanitarnych, darmowej pomocy lekarskiej. Wpatrywali się w niego: krótki zawinięty ku górze wąs,ciemnoblond włosy rozdzielone na boku, oczy szare, w których rozpoznawali własny swój entuzjazm. Twarz miatchłodną, aleoni wyczuwali emanujący z całej jego postaciogień i w każdymjego słowie odczytywaliukryte triumfujące proroctwo, do nich tylko skierowane, do ich sprawwłasnych, i czuli, że w tym podwójnym znaczeniu, w możliwości odczytywania cieni padających ze słów, utwierdzał ich,przekonany, że sprawy, pozostające dotąd w sferze pragnień, mogą stać się realne. Towarzysze, dziś wPetersburgu uroczystość. Nie spodziewają się niczego. Carprzybył już ranodo ZimowegoPałacu i na czeleprocesji poszedł nad Newę,gdzie metropolita petersburski poświęcił wodę. A tymczasem robotnicyz Zakładów Putiłowskich pracują nad strajkiem. Staną jutrofabryki Petersburga,doki, stalownie, przędzalnie, fabrykichemiczne i wytwórnie fortepianów, browary, fabryki mebli i czekolady. Sto siedemdziesiątpięć tysięcy robotnikówpowinno stanąć, unieruchomić miasto. Protestować. Może jużpojutrze, możeza kilkadni protesty, rewolucja rozleje siępo całej Rosji. W tym ruchu nie powinno zabraknąćrobotnikówi studentów polskich. Ten ruch towalka o nasze prawa,o wolną Polskę. Towarzysze, koledzy' Słusznie, że rozpoczynacie jutro w Lublinie strajk szkolny, bojkot szkoły carskiej,domaganie się języka polskiego w nauczaniu. Idziecie wwielkiej fali zbiorowego protestu o prawa człowieka. Preczz caratem! Niech żyje wolna Polska! Poderwali się. Niech żyje! odpowiedzieli szeptempogrubialym od wzruszenia. Cienie podniosły się za nimi. Chybotliwi, niemi świadkowie, ci, którzy zaświadcząprzyszłości, że byli, stali tu z pałającymi' policzkami, świa 244 domi tylko tego, co pomiędzy nimi,połączeni szaleństwemprzygody. Zapaleńcy. Stefan wyrwał się pierwszy, ściskał ręce kolejarza. Nadzwyczajnerzeczy, towarzyszu, wyglądana to, żetu u nas lada dzień można się spodziewać ogólnego strajku. Odwrócił się. Antoni Janisz położył mu rękę na ramieniu. To ja go przyprowadziłempochwalił się. Mówisz,Stefan, o ogólnym strajku, pewnie, ale jeszcze czas, jeszczemusimy się zorganizować. Kazik wskazał nakolejarza jedzie jutro z ranado Warszawy, zobaczymy, co Warszawapostanowi. Ale myidziemy pierwsi, Warn wolno, to lokalny strajk szkolny carskiego lubelskiego gimnazjum. Wy działacie jako Związek NiezależnejMłodzieży Socjalistycznej. Słuchaj, Stefan szepnął mówiła Tereska, pani Skorczycowa niedobrze się czuje. Jakona teraz? Lepiej? Nie wiem szepnął. Entuzjazmzelżał, opadł, ukłułogo poczucie winy: nawet niezapytał w ostatnich dniach,jak się czuje. Nie wyglądała dobrze: obrzękła, apatyczna, odsunięta od spraw, które stwarzały jego świat, bezbronna wobec sił, na które niebyło ratunku. Usłyszał głosPawła. Nawoływał zebranych do porządku. Koledzy, nie mamy wiele czasu. Czy są wszyscy? Ktoz szóstej klasy? Podniosło siędwóch uczniów. Stefan przyjrzał się, poznawał twarze. Kto z siódmej? Kolega Zygmunt, dobrze. I kto jeszcze? Stefan, obejmij przewodnictwo zebrania. Zanim omówimyraz jeszcze punkty strategii,trzeba, ażebyśmy wszyscy zgodzili się na sformułowanie naszych żądań. Proszę cię, Stefan. Stefan wysunął się na środek pokoju, nałożył binokle, zkartki, którą wyjął był zkieszeni, zaczął czytać: "My, uczniowie państwowego gimnazjum lubelskiego,domagamy się: Po pierwsze, wprowadzenia języka polskiego do administracji i gimnazjum jako języka wykładowego. Podrugie, zniesienia ograniczeń procentowych w stosunkudo uczniów różnych wyznań i narodowości. Po trzecie, kontrolispołeczeństwa nad władzamigimnazjalnymi. ^o czwarte, zniesienia systemu policyjne-szpiegowskiego. 245. Po piąte, prawa odbywania wieców w sprawach uczniowskich w murach gimnazjum". Czy któryś z kolegów chciałby zabrać glos wsprawieprzeczytanych żądań? spojrzałnaotaczających go uczniów,ale przed oczami mignęła-munagle twarz PauUny. Na chwilę tylko. Plama jej twarzy rozpłynęła się. Zdjąłbinokle, przetarł oczyod gryzącego dymu. W rogu pokojuzobaczył Żenię Ruslakowa. Kiedy on tu przyszedł? Nie zauważyłem. Alelepiej, że osobno, bo jeszcze by nasspostrzegli,jeszcze by kto wdomu podpatrywał. Żenią podniósł rękę. Stefanpodszedł do niego. Stefan szepnął twój szwagier cię szukał, bo jadopiero niedawno przyszedłem. Szukał? Kiedy? Gdzie? Akurat wychodziłem, a on, zobaczyłem, z bramyi schodami do ciebie, na górę. Czekałem tak długo,bomatkanie chciałamnie wypuścić i dopiero zasnęła. Mówił co? Nie, nie widział mnie, ja sięschowałem. I co? Poszedł w górę Namiestnikowską. Może naOkopową, tam mieszka akuszerka. Straszna zadymka, ślizgawica, mało nie zabłądziłem. Może chciał cię posłać po akuszerkę? Może. Wrócił na środek pokoju, powiedział: Czy któryś z kolegów chce zabrać glos w sprawie naszych żądań? Dominik wspiął się napalce, zastukał wokno wysokiegoparteru, gdzie mieszkała akuszerka. Czekał, przytupywał nogami, od zlodowaciałego chodnika kłujący mróz przenikałdo stóp. Bolał nos, wargi, czoło przychwycone mrozem, zamarzaławilgoć łez z oczu rozdartych wiatrem. Przezzarośnięte lodowatym gąszczem okno drobny płomyk świecyi zaraz szersze, ciepłe światło lampy. Zgrzyt przekręcanegoklucza w drzwiach wejściowych. Kto tam? To ja, pani Bojanowska. Skorczyca. Niech pani,na miłość Boską, ze mną idzie. Żona bardzo źle się czuje. Niedobrze znią. Niech panwchodzi otworzyładrzwi. Prędko. Święci Pańscy' Coza noc! To pani Dominikowajuż? Wcześnie- A gdzie bóle? A jak często? W szlafroku narzuconym na białą długą koszulę, w papilotach szła pierwsza sienią, przed nią światło naftowej lampki. Przelewałasię z boku na bok, duża, falująca, Rozlewając "Aaaaaa. ", a w nim szalał niepokój, bo już widział Paulinę nieprzytomną, na podłodze, nadnią Julka bezradna,popłakująca. Bojanowskanie przestawała mówić: Mówi pan, źle się czuje? Bólema, Aktóra tosię dobrzeczuje,jak ma rodzić? A ona ciężko rodzi, zawsze jak pierworódka. Ale pójdzie pani zemną? Pójdę. Ale, święciPańscy, cierpliwości. Daj mi się,człowieku, ubrać. W koszuli nie polecę. Weszli do pokoju. Meblestały stłoczone, jakby wciśniętetu z większego mieszkania. Pod ścianąogromne łóżko, odrzucona pierzyna. Bojanowska postawiła lampkę na komodzie. Weszła za parawan. Dominik stał przy drzwiach. Niech pan sobie siądzie, zaczeka, niech pan futro zdejmie, panie Skorezyca. Rozpiął długą burkę lisami rudymi podbitą. Na fokowymfutrze czapki topniejący śnieg perlit się drobniutkimikroplami. Wyjął chustkę z kieszeni, wycierałbrodę,wąsy, czoło. Mówi pan, bóle ma? Tak,już od wczoraj, ale inne, w krzyżu ją holi. Mh.. zobaczymy. Gryzł wargi bezradny, bojąc się ją przyśpieszać. A w nimhuragan rozpętał się, walił, aż szum w uszach i pogubionestrzępki litanii, jak gałęzie impetem wiatru porwane z drzewa, na próżno zbierał, starając się złożyć je w sensownącałość. Niemógł się modlić, w głowie, pod czaszką przewalałasię burza. No, jużjestem, jestem. Wyszła potężna, przez piersijeszcze kraciasta chusta na krzyż, żeby cieplej. Pomógł jejwcisnąć się w salopę długą, futrem podbitą-Zawiązana futrzany kaptur pod brodę. Narzędzia niech pan mi poda, otam, czarna torba nastoliku. Wyciągnęła rękę. Ja poniosę,poniosę. Już chodźmy. Zarazi Cofnęła się. A lampa? Lampę bym zapomniała zdmuchnąć. Zatrzasnęła drzwi. Wpadli w noc. Poślizgnęła się, podtrzymał ją. 247. Niech pani uważa! Święci Pańscy, co za pogoda! Która to godzina,panieszanowny? Tak się śpieszyłam, nawet nie zobaczyłam na zegarze Druga. Na rogu Namiestnikowskiej i Okopowej gazowa latarniai dogasające żużle w żelaznym koksowym piecyku. Niech mnie pani weźmie mocniej pod rękę, pani Bojanowska. Niechpani idzietam, gdzie ja świecę latarnią. Zaspy się porobiły, wpaść można. Szła wolno, ciężko,ślizgając się, potykając, mówiła: Dziś na Krakowskim, pisali w "Ziemi Lubelskiej", dorożkarski koń poślizgnął się,złamał nogę. Lepiej pieszo w taką pogodę powiedział. Naśnieg sanki,ale na takielodowisko koni bym nie dał. Ale czassobie wybrałata nasza pani Skorczycowa. A ciężko rodzi, za każdym razem to się namorduje. Miałam,panie Skorczyca, niedawno jedną i sama niewiedziałam,kiedy urodziła. Chlust, plusk, płask i już dziecko miałamw ręku- Ani pisnęła. Pępowinę przecięłam,pępuszek zawiązałam ipo wszystkim. Daleko to jeszcze? Bo sięzasapałam. Serce mi bije. Niechpani nic nie mówi. Już niedaleko. Lepiej nie mówić,bo ciepło człowiek traci. Chodźmy, trochę szybciej, jużblisko. Nie rozbierając się wbiegłdo sypialni. Paulina leżałanapodłodze. Koszulaodwinęła się i widaćjej spuchnięte odciąży nogi. Jęczała. Włosy płynęły po podłodze ciemnymistrużkami. Z przymkniętych oczu snuły się drobne szarełzy. Przykląkł, ująłjej rękę. Paulinka, przyprowadziłem Bojanowską,już tu idzie,rozbiera się. Otworzyła oczy, starała się uśmiechnąć, szepnęła: Osłabłam, tak mnie boli. W rogu sypialni Julka, przerażone okrągłe oczy gotowedo płaczu, usta skrzywione przerażeniem. Akuszerka weszłado sypialni, na wysoko upiętych włosach topniał śnieg. Położyła torbę na stole. Spojrzała na Julkę. Huknęła władczo,energicznie: Wodę nastawiaj! Prześcieradła mi tu dawaj! Nie stój,nie gapsię. Kobiety rodzącej nie widziałaś? Wybiegłado kuchni. Płacząc wlewała wodędo sagana. 248 Trzęsła się ze strachu,z niewyspania. Pogrzebaczem rozbijała węgle, aż buchnął płomień, zaświstał, ciepło ognia uderzyło ją w twarz. Uspokoiła się. Wróciła do sypialni, ajużDominikwyjmowałz komody świeże prześcieradła. Akuszerka przyklękła nad Pauliną. Na tóżko, moje dziecko kochane. Głaskałają powłosach,po twarzy. Na łóżko, chodź, pomogę ci. O tak, podnieś się. Pokaż Bojanowskiej, gdzie boli. No, nie płacz już. Pokaż, pokaż. Paulina podnosiła się, oparta o mocne ciało akuszerki szłaposłusznie, pojękiwała zgięta wpół. O, tu jęczała, masowała dłoniąnasadękrzyża. Ażprzodu nic, kochana moja, z przodu, o tu, nic nieboli? Nie. Dziecko musi być gdzieś głęboko w krzyżach. Krzyżowy poród będzie. Połóż nosię, moja droga. Niechja zobaczę. Panie Skorczyca, niech pan tam w drugim pokoju czeka. Dominik wyszedł. Rozpoczynało sięczekanie. Długie godziny niepewności, jęków, bieganiny, szeptów i wstrzymująceoddech wsłuchiwanie się, czy szarpnie powietrzem, przebije sięwyzwalające ostrze krzyku: bolesnego krzyku matki i pierwszego płaczu dziecka. Dominik przysiadł na krześle. W kieszeni pod palcami twarde ziarna różańca. Myśl odrzucana, 'uporczywa, jak kornik wdrażała się wświadomość: A jeżeliona nie przeżyje? Przecież kobiety umierają przy porodzie. Cozostanie z tego, co teraz bólem i łomotem serca obwieszczatriumfalny pochód narodzin? Co powie jutro dzieciom? Zokręconym na ręku różańcemmodliłsię. W sypialni pochylona nad łóżkiem akuszerka przemawiałałagodnie, uspokajająco: Rozsuń nogi, dziecko kochane, nie broń się. Źle ciBojanowską zawsze pomogła? No widzisz, przytakujesz mi. Aktóre to już będę odbierać? Wacia,pamiętasz, jaka była ciężka? Z Helusią nie miałyśmy tyle kłopotu, przy ostatniej jak jej tam? płakałaś. A tu ciężej. Możechłopak będzie? Dym jak przedranna mgłanad leśnym moczarem, w ninłzanurzone postacie znajome, i postaci tych cienie jak ciekawscy kibice, pochyleni nad kołem graczy,tam gdzie szeptynapowierzchni szemrzą jak woda między trzciną ukryta; wstąpisz w nią, ugrzęźniesz do pasa. Czasem okrzyk niby 249. skrzydło wzbijającego się ponad wodę ptaka. Ale zaraz opadazduszony chóralnym, szeleszczącym: "Ciszej. ciszej. " Otulona włóczkowym szalem, wciśnięta w fotel przy stoliku, gdzie samowar, a pod nim węgiel drzewny drobno siężarzy, Marynka myśli: Zasypiam. Czy tosen, że onisą jeszcze? Głos Pawławyraźny, rześki mimo tej nocy, która dawnojuż przekroczyła granice dnia,a jeszcze czarnym, matowymlustrem wisi poza oknem. Paweł mówi: Musimy to dostarczyć w trzy miejsca. Ale zaraz, bo tamczekają. Marynka unosi się na fotelu. W powietrzu dusznymod parujących burek iszyneli, sinym od papierosowego dymu, widziPawła. Pakuje w gazetę plik świeżo odbitych odezw. Przetarła załzawioneod tytoniu oczy. Paweł z głową uniesionąwysoko na długiej szyi brodzi pomiędzy nimi jak bocian,a wokoło niego stado młodszych, podskakująjak ptactwo: krzyżówki i cyranki: "Ja, kolego,ja mogę zanieść, ja mieszkam niedaleko". Głowa Pawłana szczupłej szyi obracasię wolno, wzrok wypatrujący, dostojna pewność w uniesieniu podbródka, alewłosy rozwichrzone teraz nad czołem wesoło i buńczucznie,i głos schrypły już od nieustannego palenia: Kolega może to zanieśćna Krakowskie Przedmieście? Mogę, mogę. Ja zaniosę! A kolega z której klasy? Ja z szóstejMarynka uśmiecha się, bo chłopak jest drobny, niski, niewygląda na szóstoklasistę. Przychwytuje wzrok Pawła skierowany na Stefana. Stoją z kolejarzemi Antonim Janiszemprzy oknie, pochylenigłowamiku sobie. Stefan. Stefan zbliża się doPawła. Przekrwione od dymu oczy,ale twarz rześka, jakby dopiero poderwał się z rannego snu. To Piasecki, zszóstej klasy. Możesz mu zawierzyć, znamrodzinę. Niech siękolega nie obawia uśmiecha się Piasecki. Narzuca szynel, ukrywa pod nim pakunek. Tylko ostrożnie, kolego. Jest ciemno, ślisko. Ja Lublin jak własną kieszeń. Jatu po ciemku, z zawiązanymi oczami. Tam czekają, bozaraz rano rozstawi się pikiety i bidziesię rozdawać te odezwy. Domnumer 57. Ja wiem,to będzie polewejstrome idąc wkierunkuPlacu Litewskiego. 250 Brama będzie otwarta. W oknie na pierwszym piętrzeświatło,numer mieszkania pięć. Nagle wzrokPawła spotyka obejmujące go spojrzenie Marynki. Przez chwilę ogromną jak wiecznośćsą przy sobie,odgrodzeni przestrzenią pokoju. Onieśmieloneich milczącymdialogiem cichnągłosy i zatrzymuje się zegar świata. Od chwili gdy zobaczyła go po raz pierwszy na wieczorkuszkolnym,podpierającego niechętnie ścianę, gotowego do wyjścia, póki niespostrzegłjej przyglądającej mu się, oczarowanej, od tej chwili, gdy podszedł do niej i oboje podając sobieręce w takt lekkiej muzyki walca odczuli bolesną radość nieuchronnego przeznaczenia, od tej chwili weszła w obręb jego świata, za nim idąc i poprzez niego stając się na nowo. Kochała Pawła. Kochała w nim ojca, któryją opuścił, brata, którego nigdy nie miała, i matkę,której cieńtylko smutnym liliowym woalemkołysał się w odległejdziecinnej pamięci. Wzrastałasamotnie pod opieką babki. Chociaż czułasię Polką, wydawało jejsię czasem, że jej rosyjskie dziedzictwo, skrywane przez babkę jak wstyd obciążający, inną jączyni w oczach koleżanek. Dręczyło ją uczucie niezupełnegoprzyjęcia do tego narodu, do którego ona w swoim zawieszeniui niepełności czuła, że należy. To Pawełprzeniósł ją pozagranicę różnic. Jego szczodra miłośćskruszyła jej wątpliwości,roztrzaskała dręczące obawy i stali jak dwa brzegi tej samejdrogi. Równolegli, ale nie jednoznaczni. Wiedzieli, dokąddążą, porozumiewając się w niemym dialogu. Chociaż babkanamawiała, aby po ślubie zamieszkaliu niej w pokoju wynajmowanym dotąd urzędnikowi sądowemu, chociaż tłumaczyła, że ulicaKapucyńska to śródmieście, aulica Wieniawska, gdzie mieszkałPaweł, jest niezdrowa, wilgotna od rozlewisk nad rzeczką Czechówką Paweł nie zgodził się. U siebie czuł się bardziej samodzielny, a "ludzie", jakmówił, znalijego adres. Zresztą i takza rok mieli wyjechać do Warszawy,gdzie brat matki obiecywał mu wyjednać przyjęciena uniwersytet. Ostrożnezamknięcie drzwi to Piasecki wyszedł z bibułąpod szynelem. Nieostrożny tupotnóg poschodach, trzaśnieciedrzwi na dole. Paweł podskoczył do okna. Ale poza zamarzniętymi szybami noc. Która togodzina? Już po trzeciej powiedziała Marynka. Trzebasię śpieszyć powiedział Paweł. Kto pójdzie''SSL Szpitalną? 251. Ja mogę powiedział Stefan. Ja tamtędy przechodzę. Nie, nie, ty jeszcze zostań. Jak rozdzielimy bibułę, mywe czterech musimy pomówić. Marynko, czy mogłabyś daćraitrochę herbaty? A może ktoś z was sięjeszcze napije? Marynkapodniosła się- Z czajniczka nalewała esencję, z samowaru wrzątek do szklanek. Marzyła o ciszyjasnegopokoju i oknie w muślinowych firankach. Na parapecie oknakwiaty w doniczkach, łagodny wiatr uchyla firankę. Z piekarnikazapach świeżego ciasta. Aprzy oknie, tam gdzie najjaśniej, gdzie ranobursztynowe plamy słońca kołyskadziecka. Trzymając szklanki w rękach podchodzi dokolejarzai do Janisza. Napijcie się, panowie. Towarzysze uśmiecha się kolejarz. Dobrze. Towarzysze. W pokoju zostało tylko ich czterech. I Marynka. Jeszczesłychać ostatnie kroki na schodach. Paweł zaryglowuje drzwina zasuwkę. Marynka wraca na fotel. Odchylaglowę,przymyka oczy. Marynko szepcze Paweł źle się czujesz? Już niedługo, niedługo,już kończymy, A może się położysz? Ja tylko tak sobie myślę. O czym myślisz? Czy kiedyś będzie taki dzień, taki czas, żejuż nie będęsię bała, że coś się stanie, że ciebie zabiorą, aresztują, czykiedyś będzie taki czas, ze będziemy żyć zwyczajnie, jak inniludzie na świecie. Spoglądał na nią zatroskany, ale jakby niedowierzająco. Ona, takaodważna, zapalona, powierniczka planów, energicznie doradzająca, pomocna, oddana bezgranicznie, wydawałomu się, ichwspólnej sprawie najwyższej wartości, wobecktórejwszystkie innerzeczy stają się drugorzędne onasłabnie? O jakim innym życiu myślała? Czego pragnęła? Czyżto, co dzieje się teraz: gorączkoweprzygotowania do wybuchurakiety wdługiej, obezwładniającej ciemności, walenie w bęben na alarm, aż spod spleśniałego wiekatrumny odpowiestukot serca czy to niejestżyciem? Jesteś zmęczona, zmęczona powiedział i końcami oalców miękkim, ciepłym ruchem dotknął jej policzka. Uśmiechnęła się,ale jakby2daleka odgrodzona od niego misterium,które przejrzystą pajęczynązaczynało się wokoło niej owijać. 252 Kolejarz pilherbatę,w drugiej ręce papieros,patrzył naJanisza. Na ilu robotników możecie liczyć przy strajku? U nas. Antoni Janisz zastanawiasię, pionowazmarszczka między brwiami. U nas można liczyć może natrzy tysiące. Bo tak, w Lubliniejest około czterech tysięcyrobotników. Nie wszyscy w partii. Alenasz komitet się rozszerza. My u Hessa zaczęliśmy trzy lata temu,w 1902 roku. Możnaliczyćna zakłady Domańskiego i Wolskiego. A ile macie teraz w Lublinie mieszkańców? Według ostatniegospisu mówiStefan mamy przeszło pięćdziesiąt tysięcy. Prawda, Antek? Zgadza się? Spojrzał zdziwiony. Nikt munie odpowiedział, tylko Pawełzbliżył się do kolejarza, skinął głową: Już można,jesteśmy sami. Wzrok kolejarza, Antka i Pawła na Stefanie. Zmieszał się,zaczerwienił. A teraz Antek i Paweł odsuwająsięo pól krokui tylkoStefan na wprost poznanego tejnocy człowieka. Uśmiech natwarzy kolejarza tężeje, zaciskająsię usta podjasnym, w górę podkręconym wąsem, a pod wzrokiem jego Stefan wyprężasięjakby wodpowiedzi na komendę. Wasz pseudonim "Leśnik"? Tak jest, towarzyszu. "Leśnik",jesteście przydzieleni dokomórki dywersyjnej. Rozkaz, towarzyszu. Przejdziecie przeszkolenie. Instruktor szkoleniowy z dywersji przyjedzie w najbliższych dniach z Warszawy. Otrzymacieinstrukcje, gdzie i kiedy będziecie przeszkoleni. Umiecie się obchodzićz rewolwerem? Tak jest, towarzysza ale nie mam takiego doświadczenia. Pojedziecie na przeszkolenie. Nauczycie się też robić ładunki wybuchowe. Tak jest,towarzyszu. Kolejarz odwrócił się, podszedł do krzesła, na którym zawieszona futrzana jego burka. Z kieszeni wyciągnął rewolwer. Ważył go wdłoni, spojrzał na Stefana, uśmiechnął siękrótko kącikiem ust. Schować,nie nosić przy sobie, dopóki nie dostaniecierozkazu. Wyciągnął rękę, ogarnąłnią rewolwer, poczuł przejmujący,śmiertelny chłód metalu. Wzdrygnął się. Ale zarazupajającaduma. Uśmiechnął się triumfalnie, serce waliło przerażonym, 253. oszalałym stukotem. A oni trzej przyglądali mu się gryzącw kącikach ust papierosy. Pod niepełnym uśmiechem, podzmrużeniemoczu ukrywaliwzruszenie. Każdy z nich raz jeszczew tej chwili był chłopcem zaciskającym drżące palce napierwszym rewolwerze, czującym wyzwalającą się samotnądojrzałość i zrozumienie brzmienia decyzji. Był Jużjedn,mz nich, jak oni posiadłwładzę nad życiem i jak oni poddałsię nieświadomie stalowej władzy broni, którą tak tkliwie obejmował terazręką. Nie dajcie się jutrozłapać powiedział kolejarz. O, nie, nie tak łatwo! Kolejarzpołożył mu rękę na ramieniu: twardy, bolesny uścisk, szepnął: Uważaj, chłopcze. Może się jeszcze kiedyś zobaczymy. Chodźmy już, chodźmy powiedział Janisz. Chociażz godzinę trzeba się przespać przedrobotą. Skulona nafotelu Marynka patrzyła na Stefana. Jej ciemne oczypełne były łez. Dominik modlił się: Czekając oczekiwałem Panaiskłoniłsięku mnie, i wysłuchałpróśb moich. I wywiódł mnie z dołu nędzyi z bagna błotnistegoi postawił naskale nogi mojei naprostowal kroki . moje. I włożył pieśńnową w usta moje,hymn Bogu naszemu. Spoza drzwi jęki Pauliny. Wstał z klęczek. Przeszedł przezpustą sypialnię dzieci do saloniku, gdzie je ułożył wieczorem. Nasłuchiwał: spokojne, równe oddechy. Wrócił do stołowego pokoju, zegar wybijał godzinę czwartą. Wszedłdokuchni. Na palenisku w saganie bulgotała,parowaławoda. Julka na taborecie, ramionami i głową oparta o stół, chrapała. Podkręcił wyżej lampę. Julcia. Julciat Zerwała się przerażona, dwa cienkie warkoczykiwypadły spod chustki. Woda ci się gotuje. Pod blachę trzeba podłożyć, kawę zaparzę. A wodę odstaw, niech przestygnie. Ja abyna chwilę przysiadłam, na wodę czekałam. 254 Leć tam zaraz do pani, zobacz, co trzeba. PowiedzpaniBojanowskiej, że jej kawy zaparzam. Podciągnęła spódnicę, wsuwając warkocze pod chustkę wybiegła z kuchni. Dominik otworzył drzwi od sionki, wyjrzałna podwórze. Ciemno,mroźno, ale wiatr jakby zelżał i śniegrzadszy, grubszy. Szepnął: Zelżało. Z kredensu kuchennego wyjął młynek do kawy i puszkę,w której trzymał najlepszą kawę na specjalne okazje. Akuszerka poderwała się. Zdrzemnęła się była na chwilęi gwałtowne opadnięcie własnej brody obudziło ją. Przetarłaoczy. Paulina klęczała przy łóżku. Jęczała. Otyła, wielkaBojanowska poskoczyła lekko, ujęła ją pod ramiona, pomagała wejść na łóżko. Połóż się, dziecinko, na łóżko, pokaż, zobaczę,czydalekojeszcze. Julka wsunęła się do sypialni, niosła sagan 2 gorącą wodą. Postaw tam, przypiecu. I nie odchodź już, siedź tu albo wdrugim pokoju. Czekaj, bo cię będą wołać. Pan Skorczyca śpi? Ło!Skąd! Pan, prose pani, mówi, kawę zgotuje. Później! O Jezu, o mój Jezu. jęczała Paulina. Nogi teraz rozłóż, kochana moja. A nie tak przecież,nóg nieściskaj! Przecież zobaczyć muszę. Podniosłakoszulę iwymacywała dół brzucha opuszkamipalców. Zmrużyła oczy wsłuchana w swojemocne, zwinne,żylaste dłonie, komenderowała: No, teraz nadmij się! O! O. jęczała Paulina. Ale jeszcze! Jeszcze! Przecież zobaczyć muszę. Pierwszyraz rodzisz? Nadymaj się. A terazdobrze, dobrze. O, to, to,to. główkęniżej czuję, główkaschodzi, O święci Pańscy, aleto dziecko rodzić się nie chce! Paulina ściskała pięści, wbijała paznokcie w ciało,nadymała się, a ból szarpał, rozrywa? , że tylko krzyczeć, wyćnacałe gardło: O Jezu! Dajcie mico. niech umrę! Już dłużej nie wytrzymam! Akuszerka nad łóżkiem pochylona, krople potuna czole,przekrwioneżyłki brązowychoczu, w brwiach nadnimizmarszczonych sterczy brunatne znamię brodawki. 255. Wytrzymasz, wytrzymasz. Już niedługo. JakBoga kocham, schodzi główka! Gdzie woda? Wody mi tu dawać'. Julkaprzy drzwiach, gotowa do ucieczki. Pośladkidygoczą w przerażeniu. Pod piorunującym wzrokiem akuszerkizrywa się, biegnie, nalewa wodę z sagana do miednicy i już gotowa, żeby czmychnąć. Stójże mi tu. Tłumokniedziewucha! Dziewczyna stanęła na środku sypialni, o^wane na "a,, -żonę ręce, dygocą łydki i pośladki. Akuszerkawpycha t ialni otwarte usta, ziocha teraz ręce we wnętrze Fauliny. Nadmijsię' Dąć. dąć teraz! Paulina ryczy: O... o... O Jezu! Nie dmij teraz. Niedąć! Jeszcze trochę, jeszcze troszeczkę, zaraz cilżej będzie. Po nogach Pauliny sączyły się ciemne, szybkie strużki krwi. Pot spływał spod zlepionych nad czołem włosówakuszerki. Łóżka się trzymaj nadmij się1. Dmij! Paulina wżarla siępaznokciami w drewniane oparcie łóżka,gryzła wargi, rzucała konwulsyjnie głową. Ryczała już terazbez przerwygłośnym, nieludzkim wyciem. Ręce Bojanowskiejumazane do łokcia we krwi, wyczuwała rytm napinającychsię izwalniającychmięśni, pracowała razem z rodzącą. Rzucała krótkie przekleństwa: Psia jego mać! To znów wzywała imion świętych. Nagle zadrżała. To, co wyczuwałapodpalcami, nie było główką dziecka. Rodziło się pośladkami naprzód. Myślałagorączkowo: To sprawa dla chirurga, nie dlamnie' Tupowinien być lekarz. Chwyciła wysuwające się śliskie,czerwone ciałko, podłożyła pod brzuszek jedną rękę, drugą podtrzymywała uwięzioną jeszcze główkę. Modliła się: O Matko Boska Ostrobramska,patronkomoja, pomóż! Jeślidzieckosię zadusi, nie moja wina. Wyjdzie zdrowe,to cud,. Głuche wycie Pauliny wpadło w krzyk. Wysoki, dziki, ostrykrzyk szarpnął domem. I umilkł. Rozbudzone krzykiem dziewczynki zerwały się z łóżek. W długich nocnych koszulkach,trzymając się-jedna drugiej, biegły szukając ojca. Dominik Leżał krzyżem na podłodze. Podniósł się,przytulił do siebie córki, spokojnymi rękamigłaszczących rąkłagodził ich przerażenie. Podniósłnagle głowę. Wsłuchał się. Poprzez zamknię,--. : ""","1^ " słaby, wyraźnypłacz dziecka. Stali te drzwisypialni słaby, wyraźny ptaez aziec^a. ^i.^. ^wstrzymując oddech, abylepiej, wyraźniej usłyszeć. Julkawysunęła się poprzez drzwi, skinęłana Dominika. Niech pan tamidzie. Weź dzieci do kuchni powiedział. Pchnął drzwi. 256 Wszedł do sypialni. Mdły zapach krwi, zmoczonych prześcieradeł, na stole obok lampy narzędzia akuszerki, otwarta czarna ceratowa torba. Rozrosła postać Bojanowskiejjak drzewochwiała się nad łóżkiem. Usłyszała krokiDominika, wyprostowała się, przedramieniem otarła pot z twarzy, patrzyła naniego przez chwilę, jakby smakując jego niepokój. Obwieściła triumfalnie: Chłopak? Paulina leżała na wznak ze zgiętymi lekko kolanami. Pochylona nadłóżkiem akuszerka odcinała poskręcany śluzowaty sznur pępowiny. Przeniosła dziecko na czyste prześcieradłoi obmywała ostrożnie pomarszczoną, lśniącą odśluzu skórę. Dominik szukał oczami twarzy żony. Wstydliwym ruchemnakryła kolana prześcieradłem, uśmiechnęła się. Ujął jejrękę, serdeczny palec napuchł pod ślubną obrączką. Rękabyła bierna, poddająca się, bez siły. Pochyliłsię, pocałowałją wrękę i w czoło. Bojanowska kończyła bandażować chłopca. Zawinęła gociasno w pieluszkii ręce z białym maleńkim tłumoczkiem,związanym jak gąsienica, wyciągnęłado Dominika. Zadrżał. Zza chmur słońce spłynęło na niego promienistym OkiemOpatrzności. Poczuł się napełniony światłem, szepnął: Chwała niech będzie Bogu najwyższemu! Ostrożnieująldziecko, przyjrzał mu się,wilgotnym, ciepłym głosempowiedział: Syn, nasz syn. Wyszedł, trzęsąc się zewzruszenia. W kuchni córki przerażone jeszcze, pomiędzy nimi Julka. Mówiła coś, zamilkła. Dominik spojrzał na nią ostro. Co im mówiła? Nie trzeba tłumaczyć tajemnicy krzyku i wprowadzać zbyt wcześnie do światadorosłych. Na granicytego świata strach igrzech,i tylkoręka AniołaStróża prowadzi człowieka pomiędzy zasadzkamiszatana. Braciszka macie. Uśmiechnął się. Idźcie jeszczedo łóżeczek. Zobaczycie go później. Patrzył, jakpodskakiwały, klaskały w ręce. Tylko Michasia poważna, oczy pochmurne. Wracając do saloniku, do łóżek, pochyliła się naduchem Mańci,szepnęła: Nie chcęnigdy, nigdy mieć dzieci. To strasznie boli. Tak. tak kiwała głową Mańcia,szczęśliwa, że Michasia tak jej się zwierza. Dominik zszedł do piwniczki pod kuchnią. Z zapaloną w ręku świecą przesuwał się między rzędami gąsiorków z nalewkami. Ten! Najstarszawiśniowa nalewka. Zaniósł gąsiorekdostołowego pokoju. Sam nakrył stół serwetą. Z serwantki "-aa. Hot "^SŁ'-' ,. ,. 257. wyjął kryształowe kieliszki. Julka przyglądała mu się, opartao drzwi kuchenne drapała się bosą nogą w łydkę, ziewała. Julkaspojrzał na niąukrójkiełbasyi ciasta świątecznego wydmij ze spiżarki. Kawę przynieś, eo tam zrobiłem^ co nablasze. Pani Bojanowska. Zapukał do drzwisypialni. Wszedł. Paulina drzemała. Dziecko zawinięte w beciku w nogach łóżka. Akuszerka wkładała narzędziado torby. Pani Bojanowska szepnął naszykowałem przekąskę. Idę już, idę. Zamknęła za sobą drzwi sypialni. Westchnęłaciężko: O, ale to był poród! Niech pani siada, proszę, stara nalewkadobrze pani zrobi. Siadła ciężko na krześle, oparłasię- Przyjęła z rąk Dominika kieliszek, uniosła w górę, światło lampy zagrało w gęstym rubinowym płynie. Zdrowie tegonajmłodszego! Wypiłajednym haustemprzechylając głowę do tyłu. A gdzie Julka? spytała. Julka! Weszła z talerzem nakrojonego ciasta. Stanęłaprzed akuszerką wystraszona. Koguta zabijesz. I rosół! Na małymogniu gotuj, włoszczyzny włóż dużo. I pani dawaj. Ciężkomiała, trzeba ją posilić. Dominik napełnił kieliszek. Podsuwał kiełbasę, chleb, masło. Bojanowska przechyliła głowę, wypiła,postawiła kieliszek nastół, aż brzęknęło szkło. Wzięła siępod boki, przymrużonymi oczami patrzyła przed siebie na ścienny zegar. Mówiła: Na uniwersytecie wileńskim po skończeniuakuszeryjnejszkoły, a żebyś pan wiedział, z odznaczeniem skończyłam,topotem pracowałam z różnymi doktorami. Comyśmy mieliza porody! Ale takich jak dziś to wiele nie było. Dobra tanalewka, nalej, panie Skorczyca. Tej kiełbasy teżbym przegryzła. Namęczyła się ta pana żona dziś, nie ma co mówić,kobita ciężko miała. Biedactwomoje, już czwartego wnusiaodbieram. Wytarła oczy chusteczką. Dolać pani, pani Bojanowska? A dolej, dolej, moje dziecko. Chopczykudany taki. Pępuszek związałam jak złoto. Zmęczonapani. Kiełbasy jeszcze zchrzanem niech pani podje. I kawy, Daj pan, panie Skorczyca, jeszcze kapkę tej nalewkiSiłymi wraca. Zmęczona, mówisz, moje dziecko. Mato mnie 258 w nocy nabudzą, mało się człowiek na różne rzeczy napatrzy. Czasemzamiast życia śmierć. A tu życie, panie Skorczyca. Samo życie. Zdrowa ona i silna, że tak przetrzymała. Ciężkorodziła, ale dostojnie. Niektóre, panie Skorczyca, to już wspecjalny sposób chcą rodzić. Inaczej, mówi taka, nie może. Znałam jedną, żona była naczelnikastacji, inaczej toniechciała, tylko nakrześle. Napije się pani jeszcze, pani Bojanowska? Nie pogardzę. To ona, słuchajpan, kazała tosiedzenie,to denko z krzesła wyjmować. A mąż musiał być obowiązkowo. Jak ją bóle chwyciły, to ona go rękami zauszy. Wyrywała mute uszy, aż mi biedaka żal było. Ale no co, mówiła,tak jejlżej. A on się me bronił. Pięciorodzieci u niejodbierałam. Zawsze tak samo. Podniosła się, odsunęła krzesło. Zachwiała się. Dominikpodskoczył, podtrzymał ją. Pójdę już. Nie. Niechsię pani trochę położy, tu, na kanapie, odpocznie. I kawy jeszcze. Rozwidni się tylko, bryczkę się zaprzęgnie, odwiozę panią. Mróz zelżał. Na odwilż idzie. Śniegpadajeszcze, patrzyłem, ale już mokry i wiatr ustał. Stefan wracał do domu. Ciemno było jeszcze, ulice otejprzedrannejporze puste i ciemne okna domów. Zadymkaucichła, opadł wiatr, a śnieg pierzasty tajał prędko naczole,na rzęsach i lepko przylegałdo nóg. Przed wejściem na schody oczyścił buty, w sieni zdjął szynel i czapkę,strzepnął. W pokoju ciemno, usiadł na łóżku, walczył z chęcią położenia się chociażby na krótko. Ogarniało go obezwładniającezmęczenie. Dotknął kieszeni spodni, namacał brytowatość rewolweru, Podniósł się. zapaliłlampę. Na budziku było dziesięćpo piątej. Pomyślał: Mam półtorej godziny na sen. Wyjął rewolwer z kieszeni i położył przed sobą na stoliku. Zastanawiał się:Gdzie? Gdzie schować broń? Rozejrzał siępopokoju, w podłużnym lustrze szafy zobaczył swoją twarz, zatarta ważnością ostatnichzdarzeń wynurzyłasię twarz Pauliny. Szeptała:"Trzeba ten list schować. a tylko ty będzieszwiedział o tym i ja". Podszedł do szafy, odsunął,przyklęknął"a podłodze, rękaminaciskając deski. Jedna z nich ustąP^a pod jego ręką, namacal skrytkę. Wyciągnął zawiniętywPlenny woreczeklist, objął go ręką. Skurcz ścisnął mugardło. Kiedy pod koniec lata przyszła wiadomośćo śnrierciranciszka, zmartwił się, alenie przejął. Tyle rzeczy działo 259. się wokoło niego, a Franciszek był stary. Stary i schorowany. Dopiero teraz, trzymając list w ręku, sfałszowany dokument,przechowywany, strzeżony za oleodrukiem nad łóżkiem, papier, który, wydawało mu się, stracił dla niego znaczeniei który teraz podzielić miał skrytkę pod deską z rewolwerem uświadomił sobie, że podjął odpowiedzialność przekazu. Przyjmując list jakże łatwo,z przejęciem, zobowiązał się. Ale do czego zastanawiał się zobowiązałemsię przyjmując ten list? Przecież list spełnił już swoje zadanie. Zapoznałem się z myślami Ściegiennego, wyrobiłem sobie krytyczny stosunek do jego społeczno-politycznego programu. Ateraz to tylko przestarzały dokument. Nie pasuje do czasówobecnych. Powodowany nagłym uporem dowiedzenia samemu sobie,że marację, ożywiony mimo niedawnego zmęczenia podszedłdo stolika, nałożył binokle, zaczął przerzucaćstrony wyblakłym już pismemkreślonego dokumentu, "...jeżelinieszczęście jednego z waszych braci będziecie uważaliza nieszczęście własne, jeżeli wszyscy wspólnie będziecie się broniliod napaści złych ludzi wtenczas nie ma siły, która by waszniszczyć mogła,poznajcie tylko swa silę, użyjcie jej, a zobaczycie,że nie ma siły nad waszą silę. " Złożył list, wsunął godo płóciennego woreczka. Uśmiechnąłsię. Entuzjasta, w bezkrwawej rewolucji chciał walczyć o wolność, równość i braterstwo. No i co z tego? Marzył o utopii. a został sam z garstką przerażonychchłopów. Wspólnota, doktórej nawoływał, opuściła go. Włożył list do skrytki, ostrożnym, pieszczotliwymniemal ruchem wsunął tam rewolwer. To teraz miało znaczenie. Nie słowa księdza, pisane przedprzeszło pół wiekiem, ale realna, namacalna broń i on uzbrojony, przyjęty w potężny, wspólny ruch. Jutro sięzacznie. Rozebrał się, położył, chciał zasnąć, ale myśl o liście wracała. Nawiedziło go dziwne uczucie, jakby nie samo czytanielistu, ale fakt trzymania gow ręku posiadał specjalnejakieśznaczenie. Na granicysnui jawy,to budzącsię, to popadającw odrętwieniedręczył się pytaniami, od których niemógłsię uwolnić. Coma tu większą wartość, czy treść listu, czyteż list w oprawie ludzkich spojrzeń, odcisków palców, któreprzeżyły ludzi listu tego dotykających? Co ważniejsze, dokument czy utrwalone w nie objętej poznaniem przestrzeni skupionepochylenie głów wrewerencji nadtajemnicą, przyśpieszone, mieszające się zsobą oddechy ludzi nieumiejącychczytać, wchłaniających tylkomityczny kształtlitery? Coważ260 aiejsze, słowo listu czyprzekazywany cień słowa, w którymto wszystko, co stało się cieniem, nie nazwane, wyczuwalneSytko, sięga głębi istnienia ostrzem błyskawic i we krwi łoSfjffcze jak echo gromu po górach? Zasnął. W krótkim, nerwowymśnie zamajaczyłamu twarzFranciszka. Jechali wozem poprzez las. Franciszek w mundurzekolejarza pochylał się, szeptał: "Tyle lat chowałem,a nie wiedziałem,komuby dać. Dziaduś twójto dostał od tasiędza. Pilnuj,strzeż,nie wygadaj się, bo nas obcy śledząi zdrada nas pogrzebie". Budzik zadzwonił. Zerwał się, pełenpalącej energii zaczął się myć lodowatą wodą, od której cierpła skóra i dygocące mrowie wstrząsało całym ciałem. Dzień się już obudził i jasno było, kiedy wyszliz domu. Na podwórzu Jan w długim kożuchu odgarniał łopatąśnieg. Zdjął watowaną czapę i podszedł do Dominika. Przystanęlioboje. Bojanowska mrużyła oczy, bo odśniegu bił- blaski oślepiał. Niech będzie pochwalony. Na wieki wieków. Amen. A co to chciałem powiedzieć. Niech ten maluśki rośniezdrowo. Tu się wszyscy ludzie w domu cieszą,bo każdy wie,jak pan syna wyczekiwał. Dziękuję, Janie, dziękuję zażyczliwość. A bryczkito dziśnie brać. Bo konie nogi połamać mogąna gołoledzi. Przecieżnie biorę, chciałem,ale się rozmyśliłem. Ja tak tylko, bo pan swój rozumma. Przyleciała Julka,mówiła,pan bryczkę będzie zaprzęgać, ale janie chciałemwierzyć. Insze to bykonie zaprzęgły, pognały i nieszczęściegotowe. A Stefana Jan nie widział? ^ Widziałem, jak leciał. Do szkoły leciał, ale wcześnie dziś, ciemno jeszcze było. A do domu niezaszedł siostrzanka zobaczyć? Nie powiedział Dominik i zrobiłomu się przykro, że"wian nawet nie wstąpił, nawet nie spytał. Co innego muw ^owie, jużsię od rodzinyodbija. vsmPrzyjrzał się akuszerce zciekawym respektem. Jej po. wla postać wfutrzanej salopie imponowała mu. Podrapał ^ty^cę, uśmiechnął niezręcznie. "w to ja chciałem mówić o! Kurakowi łeb ukręciłem^ -;".,",;. 261. bo Julka piszczała, że się boi. Rosół będzie, jak jużtam panizarządziła. Bojanowska poklepała go po rękawie. Dziękuję,kochasiu. Złoty człowiek, jaksięo wszystkotroszczy. Jan wzruszył ramionami, że niby nie, skądże^ale uśmiechał się zadowolony. Wrócę powiedział Dominik to przyjdźcie, Janie,na kielicha zazdrowie syna. Wyszlina ulicę. Bojanowska, ciężko uczepiona ramieniaDominika, szła nieostrożnie, spoglądała w niebo ciesząc się,że pogoda. Spomiędzy wełnistych białychobłoków, poprzezporcelanowy błękit słońce srebrzyło zwały śniegupo bokachchodników. Przed bramami okutani ciepło mężczyźni odgarniali śnieg. Już z daleka na roku Namiestnikowskiej i Okopowej dostrzegli gromadę uczniów w mundurach carskiego gimnazjum. Pani Bojanowskapowiedział Dominik widzipanitych chłopców? Co oni tam robią, dlaczego nie idą do szkody? Niech pan patrzy,na drugiej stronie, tam, na rogu Górnej, też stoją. Może to jakieś święto? Nie. Wczorajbyło państwowe święto. Dziś mieli wracaćdo szkoły. A może ktoumarł? szepnęła. Może car? Nie. To byłby dodatek nadzwyczajny. Już by tu krzyczeli po ulicy. Zrównali się z gromadą chłopców, przystanęli. Bojanowskapodeszła. Co kawalerowie tu robią? Nie idziecie do szkoły? Cosię stało? Strajki huknęli chórem. Strajkszkolny. Zaczerwieniem od chłodu i emocji, błyszczące oczy,otoczyliich,mówili: Strajk szkolny,proszę pani, bo my żądamy, żeby nasw szkole uczyli po polsku. Inaczej nie wracamy do szkoły. Nikt niepójdzie! Pani Bojanowska odciągał ją Dominik. Poczuł się nagleśmiertelnie zmęczony. Ale ona jakby ożyła, wróciła doniej niedawna energia, rozłożyła ręce, jakby chciała objąć całąrozgadaną gromadę. Och, wykochani. kochani szeptała. TylKO,dziecięzważajcie, żeby wam nikt krzywdy nie zrobił. Stał obok, patrzył znużony, niechętny, na rozpromienionetwarze chłopców. Ujął akuszerkę pod ramię, odciągnął. Szlimilcząc i tylko Bojanowska wzruszonym głosem: ^ Ach, te dzieci. te dzieci. - Smarkacze mruczałDominik. Strajk! Przeciwkocaratowi! Na co się porywają? Mało nieszczęścia? Wojna, straty na froncie. przystanęli przeddomem, gdzie mieszkała akuszerka. Dominik oddał jej ceratową torbę z narzędziami, Dziękuję panibardzo, pani Bojanowska. Jutro, jak paniprzyjdzie,wszystko ureguluję. Ile pani będzie chciała. Wdzięczny pani jestem, bardzo wdzięczny. Uśmiechnęła sięzadowolona. Nie każdy tak dziękował i niekażdy tak płacił hojnie jak Skorczyca. Zawsze więcej, niżzażądała. Dominikposzedł ulicą Okopową przed siebie, alew drugąstronę, w kierunku KrakowskiegoPrzedmieścia. Na roguSzopena i Okopowej znów grupa uczniów. Przyglądał się, czynie mamiędzy nimiStefana. Przechodząc szepnął: Lepiej idźcie do domu. Nie igrajcie z ogniem. Roześmiali się. Ktoś gwizdnął. Szedł przed siebie przygnębiony. A dopiero niedawnoczuł się szczęśliwy, w nimbie łaski doznanej, uspokojony po straszliwej nocy, której ciemnyosad spłukiwało światło dnia. Ijuż obawa, już przeczuciezagrożenia, boprzecież wiedział, Stefan jest w tym,a poprzez swoje uczestnictwo w strajku ściągnąćmoże niebezpieczeństwo na całą rodzinę. Na Krakowskim mimo wczesnej pory ruch. Mijają gourzędnicy śpieszący dobiur, kobiety z koszami na zakupy,matkiprowadzące małe dziecido przedszkola. Fala ruchuuspokaja, życie płynie normalnie. Nagle ktoś chwyta Dominika pod ramię. I śmiech! Gdzie ty tak rano? Kostus! Co ty turobisz, Dominik? Przystają na środku chodnika. Wyobraź sobie, Kostus, mamy synat Syna! Dziś nad ranem. Odprowadziłem właśnie Bojanowska do domu. Kostus rozkłada ramiona, mała bródkadrży od wzruszenia. W rozwarte ramiona wpadaDominik w długimfutrzanympłaszczu,w fokowej czapie, czujebobrowy kołnierz Kostusiaburki na szyi i drapanie ostrej bródki napoliczku. Zahamowali ruch na chodniku. Ludzie omijają ichpobłażliwie,dy^etne, rozbawione spojrzenia. A oni jak wahadło zegara, ce"monialnie: w lewy policzek, w prawy policzek i jeszcze raz. "soszyi^ Dokonanierytuału uspokaja. 263. To teraz łapie oddech Kostni ja cię proszę do Zolotariewa na śniadanie. Nic nie mów. Chodź! Sluchaj, Kostuś, czy ty coś wieszo tym strajku szkolnym? A... śmiej się z tego, przegoniągówniarzy! Na coto sięrzuca! Z motyką na stonce. Dadzą impo dupie, to się uspokoją. Ale Stefan. W razie czego niech do mnie przychodzi. Przeczeka. Stefan pchnął drzwi sionki. Bez czapki, w rozpiętym płaszczu, zadyszany wpadł na zamiatającą kuchnie Julkę. Gdzie pani? Cofnęła się wystraszona. Pani śpi. Pan zakazywał budzić, bo. Odsunął ją, nie słuchał. Przebiegł pokój stołowy, otworzyldrzwi do sypialni. Przystanął w progu, zawahał siq. W sypialnizasuniętefiranki,półmrok. Paulina spała, w nogach. łóżka maty biały tlumoczek. Paulina. szepnął. Uniosła głowę, dostrzegła go. Stefan, patrz, patrz, mam syna. Odsuń trochę firankę,zobacz! Uśmiechnął się. Stąpając na palcach podszedł do okna, odsunął kotarę, dzień wpłynął do sypialni. Stał z daleka od Łóżka, bojąc się podejść, obudzić dziecko. W takidzień się urodził! Wtaki dzień! A co to za dzień, Stefan? Słuchajzaczął przyśpieszonym szeptem przyleciałemci powiedzieć, żesięudało! Nikt nie poszedł do gimnazjum. Jeststrajk szkolny. Uniosła sięna łóżku. Powiedz, niemogę zrozumieć. Strajk, o co? Posłuchaj, czy ty myślisz, że wszystko na świecie jestdobre i takie, jak być powinno? Nie kręciła głową. Nie! Więc czy powinno tak być, żeby w naszym kraju, w naszej szkole nie uczyli nas w języku polskim? Czy powinno takbyć, aby car rosyjski, azobaczysz, to będzie już ostatni krwawy car, żeby nas gniótł już w szkole donosicielstwem, systemem policyjnym? Żeby ograniczali wstęp do gimnazjum dlatego, że jesteś Żydem albo nie możesz wykazać sięszlachectwem? 284 ; Nie, nie. Ale mów, co się stało? Kilku z nasz ósmej klasy poszło dziś rano dodyrektora,pfigedstawiliśmy naszeżądania. ^. Ty też? Ja też. Przede wszystkim domagaliśmy się nauczaniaw jeżyku polskim. To co ty mówiłeś? ' Ja mu podałem petycję. Przełknęła ślinę. Objęła gowzrokiem: krótko ściętaczupryna, twarz pociągła, delikatna, ale już szczęki pod skórą napięte i zwężone, zmrużone, pociemniałe stalowoniebieskie oczy,takie jak matki jej, Katarzyny. Gdzie twój kalosz? szepnęła. Gdzie zgubiłeś kalosz? Roześmiał się. A widzisz, niezauważyłem. To jak uciekałem. Uciekałeś, bo co? Bo widzisz, on, dyrektor, wrzeszczał, że posyłapo policję. A my do klas. Iw szyby. Poleciały szybyprawie wewszystkich klasach. A ci, co stali na straży, na ulicy, przylecieli, że policja! Więc my po poręczach na dół i bokami, bokami, przezpłoty, uciekliśmy. A Paweł? Paweł pikietował. I Żenią też. Żenią Ruslakow? Przecież to Rosjanin. Nie rozumiesz, kiedyś ci wytłumaczę. On jest z nami. Toco teraz, co ty zrobisz? Nie skończysz szkoły. Dadzqci wilczy bilet. Będzie kiedyś polska szkoła. Skończę. A teraz. teraz. Skrzypnięcie drzwi. Drgnęli. Dominik wszedł do sypialni. Jego łagodna twarzzesztywniała. Szukałem cię w nocy. Stefan spuścił głowę. Paulina usiadła wyżej na łóżku, starała się uchwycić wzrok Dominika. Podszedł do Stefana,chwycił go oburącz za kołnierz. Gdzie byłeś? Podniósł głowę, spojrzał hardo,wyzywająco. Przygotowywałem strajk szkolny. I dumny jestem z tego! Awiesz,co mówią na mieście? szeptał nie puszczającjego kołnierza, podczas gdy Stefan zaczynał już się szamotać,"yrywać. Mówią, że strajk to robota socjalistów. A wiesz,eo robiąz socjalistami? Chcesz nieszczęście sprowadzić nadom? ga, 289. Paulina poderwała się z lóżka. W długiej nocnejkoszuli,z rozpuszczonymi bezładnie włosami stanęła pomiędzy nimi,rozdzielała. Dominik szeptała mu blisko przy twarzy. Zostaw! Zostaw! Ty się modlisz w swoim języku, aon chce się uczyćpo polsku. Pomóż mu! Ja? Jak? Cofał się, patrzył nanią przerażony. Paulina, kladź się,zaszkodzisz sobie. Nie denerwuj się. Cochcesz odemnie? Pomóż mu. Z łóżka cichutki, ale coraz to nabrzmiewający plącz dziecka. Dominik poskoczyl, wziął synana ręce, kołysał. Pochylilisię we troje nad dzieckiem. Połączeni uśmiechem, uspokajalisię. Ponad głową dziecka Dominik spojrzał na Stefana. Weź moją burkę powiedział diugie buty i połamilecdo Kostusia. Przeczekasz. Dam ci znać, jak się uspokoi. Stefan zawahał się. Ja jeszcze muszę do mego pokoju, na górę. Nie! Nie ma czasu. Ubieraj się. Burka ibuty w sionce. I przez ogórd. Nie naulicę, mogli ją obstawić. Spiesz się! Prędzej! Prędzej! Wybiegł. Słyszeli, jak przebierał się w sionce. Dominik podałdziecko Paulinie. Wyszedłz pokoju. Słyszałaich przyciszone, szybkie głosy i tupot podkutych butów. Trzaśnieciedrzwi kuchennych. Położyła się, tuliła do siebie dziecko. Dominik wrócił do sypialni, powiedział; Przypilnowałem, pobiegł przez ogród. Jakby teraz przyszli, pawiemy: nie ma go. Nie wrócił. Czarna Sotnia Śnieg topniał. Bystrzyca rozlała szeroko po łąkach, a rynsztoki wezbrały burą, pienistą wodą. W południe w OgrodzieSaskim od nabrzmiewających sokami drzew szło tchnieniewiosny. Ale przez Lublin tej wiosnyroku 1905 przeciągałotchnienie grozy. Opowiadano, że zZimnych Dołów, co ciągnęły się po obu stronach szosy warszawskiej, zaraz za OgrodmSaskim i aż do koszar wojskowych, co noc słychc było strzały. Ta rozstrzeliwano spiskowców. Pełne były więzienia naZamku ipowszechne stałysięlotne po domach rewizje. Z prasy krakowskiej, z szeptanych wiadomości przekazywa266 nych przez kolejarzy, z partyjnejbibuły, tajnych odezw i proklamacji przekradały się relacjeo zdarzeniach, które milczeniem pomijałylokalnegazety. Mówiono zprzerażeniem,alei z podziwem o"krwawejniedzieli" petersburskiej, kiedyto9 stycznia na kilkutysięczny pochód mężczyzn, kobiet i dzieci, rozśpiewaną procesję zdążającą do carskiego pałacu w nadziei na audiencję, przedstawienie swoich zażaleń i próśb,wypadły gwardie konnych grenadierów strzelając w bezbronny tłum. W akcieprotestu stanęły petersburskiefabryki i gazownie, a do strajkujących już robotników przyłączyli sięnowi. Zamknięty uniwersytet ipolitechnika, protestują studenci, popierają ich profesorowie. Rośnie rosyjski ruch wyzwolenia, tworzy się wspólny frontod rewolucjonistów dokonserwatystów. Łączy ich jedno: bezapelacyjna koniecznośćzmiany. Domagają się wolności i rządu reprezentującego społeczeństwo. ! Podobne prędkim, nieustępliwym, szybko toczącymsię POzeszłojesiennych liściach drottnym językom ognia pełznie, rozżarza się, rozpłomienia, wybucha nieprzejednane wyzwanie. Bunt. Rewolucja. Już dziesiątegostycznia strajkują robotnicymoskiewscy, zaczynają sięorganizować robotnicy warszawscy,strajki obejmują Charków, Wilno, Kowno, Łódź, Rygę, Miński Helsinki. Ogarniają całe mocarstwo rosyjskie cara Mikołaja II. W Warszawie 27 stycznia strajk powszechny. Stoją fabryki,gazownie, piekarnie, warsztaty szewskie,kamieniarskie i ogrodnicze, zastrajkowaly telefonistkii drukarze, zamkniętewarsztaty tramwajowe. Następnego dnia do strajku przyłączają się Praga i Powiśle. Strajk szkolny obejmuje gimnazjarządowe, uniwersytet i politechnikę. Demonstrujące tłumymaszerują ulicami. Niosą przed sobą czerwone sztandary,śpiewają "Warszawiankę", "Czerwony Sztandar" i "Boże. coSPolskę". Krzyczą: "Precz z caratem! " "Niech żyje wolna Polska! ". Na wprost maszerujących konne patrole, biją szablami, zdzielają nahajkami, strzelają do tłumu oddziały wojska,W krwawych starciach padają pierwsze ofiary. Trzydziestegostycznia w Warszawie i warszawskiej gubernizostaje proklamowany stan wyjątkowy. W ramie okna na ulicy Wieniawskiej, ponad dalekimi "e'leniejącynu wierzchołkami drzew Saskiego Ogrodu, dogasadzień. Marynka chodziła niespokojna po swoim dużym czw0'rokątnym pokojui coraz to przez uchylone okno wy^ a ISl. Pawła. Powinien już być w domu. Odkąd wzrosły wieczorneniepokoje na mieście i w coraz to innych dzielnicach atakowały bojówki Czarnej Solni, starał się wracać wcześniej. Byłapołowa marca. Rześkie wiosenne powietrze płynęło górą, alezaraz nadchodnikamii brukiem gęstniało odwyziewówrynsztoków pełnych gnijących odpadków, a zrywające się falewiatru wrzucały do pokoju cuchnący odór ze wspólnych wychodków na podwórzu. Zamknęła okno, usiadła na łóżku. Łóżko rozłożyste, mahoniowe, z deskami naspodzie, wyłożonesiennikiem, na którego wypchanie przysłała siano PaulinaSkorczycowa. Na łóżku pierzyna, jedna z niewielu pozostałościpo rodzicach Pawła. Była to pierzyna ogromna, pulchna, przytulna, poprzecierana już w kilkumiejscach tak, że budzilisięrano zwłosami białymi od puchu. Dwa małe, delikatnejaski w cieniutkich webowych powłoczkachz monogramami to było wszystko, co pozostało po rodzicach Marynki. Gładziła pulchną wełnianąchustę w zieloną szkocką kratę, dar babki, którąpokrywałałóżko w ciągudnia- Dotknięcie wełny na dłoni, wgłębienie łóżka, otaczająca rama mahoniu te symbole bezpieczeństwa, znaki swojskości niełagodziły niepokoju, nie uciszały lęku, co w rogach pokojuliśćmi roślin nieznanych piął się, szeleścił, drażnił. Przymykała oczypod szerokimi łukami czarnych brwi, cieńpodwiniętych w górę rzęs padał nablade policzki. Boję się, boję szeptała. Żałowała teraz,że nie zostaliw śródmieściu, wmieszkaniubabki, że uległa Pawłowi i zamieszkali w tej podupadłej dzielnicy, gdziew rozpadających się, niegdyś stylowych dworkach, w tandetnych robotniczych kamieniczkach gnieździłasię chrześcijańska i żydowska biedota. Tu, wcześniej i odważniej niżw innych punktach miasta, zaczynały grasować pijanebandy opryszków podjudzane przez policję, zasilane bronią przez wojsko. Początkowo ograniczali się do ulic, ale teraz opowiadali ludzie,że już zaKrakowską Bramą wdzieralisię do mieszkań żydowskich bijąci rabując. Bez wspierającej obecności Pawła, bez jękliwejobecnościbabki, do którejprzywykła, teraz bardziej niż przed małżeństwem z Pawłem zaczynała odczuwać niepokój. Wstała. Wysoka, o nogach długich,wysmukłych,wąska talia przechodziław biodra okrągłe, nie rozłożyste jeszcze, alejuż pełne, aidącotulona w ciemny szal, który jak skrzydła spływał z ramion,podobnabyła do wdzięcznej błoniastoskrzydiej ważki, któraearaz wtuli się wkielich kwiatuzanurzając w nim swojąszczupłą,niewielką głowę. Podeszła do paleniska. Piec był 268 duży,sześciofajerkowy, zbudowany w kącie pokoju tworzącym wnękę kuchenną. Otworzyła drzwiczki, wybrała podsuszonedrewienka i pochyliła się, aby podnieść bańkę z naftą. Pochylającsię poczułanagłe mdłości, ucisk pod żebrami, zawrótgłowy, mdłości podpłynęły do gardła. Oparła się ościanę, tam gdzie na stołku emaliowana ponadbijana miednicai dzbanek. Przymknęłaoczy, oddychała głęboko, zawrót głowyzelżał, ale nieustępował. Myślała: "Jestem głodna, nie powinnam była tak długo czekać na Pawła z jedzeniem". Otworzyła oczy. Pokój chwiał się. Jak na biegunach podjeżdżaławgórę etażerka, malowanyna ciemnoczerwone stół z dużą naftową lampą "dwudziestką", ruszał się sufit i chwiałapodłoga. Przytrzymując sięściany, podeszła do łóżka, położyła się. Myślała: Dlaczego on jeszcze nie przychodzi? Dawno już skończył pracę w banku. A może coś się stało? Może jakiśzamachi aresztowali go na mieście? Podniosła się. Z szafki przy kuchennym piecuwyjęłachleb, ukroiła ijadła niechętnie, aleprzekonując samą siebie, że tak trzeba. Pokój już niewirował jej przed oczami, poczuła się lepiej. Sięgnęła po wiadro z czystą wodą stojące przy umywalce. Było lekkie, próżne. Paweł widocznie śpieszył się rano, niezdążyłnapompować wody. Wzięła wiadro iwyszła dosieni. Idący zdołu fetor wspólnego wychodka poruszył w niejmdłości. Schodziła jednakna podwórze trzymając się jednąręką poręczy. Na pierwszym piętrze, gdziekorytarz rozszerzałsię, wspólny, używany przez wszystkich zlew, rzadko czyszczony przez stróża, był nieustannie zapchany. Stała w nimteraz ciemna, tłusta woda. Marynkaprzełknęła ślinę. Uderzyłw nią zgniły, natarczywyodór pomyj. Odwróciła się i biegłaz powrotem nagórę. Pchnęła drzwi, podbiegła do wiadraz brudną wodą i przytrzymując oburącz czoło, wstrząsanaspazmamitorsji, wymiotowała. Chwiejąc się podeszła dołóżka, położyła się ostrożnie, przykryła zieloną chustką, zamknęła oczy. Obudziła się. W szarzejącym świetlepokoju pochylona nadnią twarz Pawła. Marynko, wstań. Prędko. Spakujemy najpotrzebniejszerzeczy, odprowadzę cię do siostry Stefana. Tam bezpieczniej. Usiadła na łóżku, przecierała czoło, pytała sennie: Dlaczego? Nie podoba mi się dziś na mieście. Ja muszę iść,a ciebie niechcę zostawić samej. Szybko, ubieraj się. Musimyzdążyć, zanim się ściemni. Patrzyła, jak wyciągał spod łóżka pleciony koszyk, jak zdej. mował przytrzymujący go drut i pakował jej bluzkę, koszulęnocną, niezręcznie mnąc, upychając. Ten pośpiech nerwowy,tak u niego niezwykły, bardziej ją przeraził niż słowa. Odrzuciła chustt, zeskoczyła z łóżka, trzeźwa, trzęsąc się z zimna, które ją opadło po nagłym przebudzeniu, szeptała: Na miłośćBoską, co się stało? Znałaś Mincmanównę? Dorę? Tak, tak, Dorę. Jej ojciec jest jubilerem i handluje domami. Paweł położył koszyk na łóżku. Marynka pakowała jaśki,ściągnęła nagle z łóżkazieloną kraciastą chustę. Myślała: Może tylko to, co tu, co z sobą, uda mi się ochronić. Razem zamykali koszyk, przekładali drut. Chodźmy już przynaglał śpiesz się! Chcę zdążyć,zanim się ściemni. Paweł szepnęła dlaczego powiedziałeś "znałaś",dlaczego powiedziałeś "czy znałaś"? Przecież ja ją znam, niedawno była na zebraniu, taka wysoka, postawnadziewczyna. Długi rudy warkocz, takie wielkie zielone oczy. Bardzo zapalona. Daj rękę. Prędko. Powiem ci wszystkopo drodze. Zbiegali po schodach. Był wczesny wieczór. Godzina, w której jeszcze jasno,jeszcze różowieją luny na zachodzie, a jużkrecie łapkimroku pełzną po ziemii podnosi się siwy kurznadciągającej nocy. Spojrzałnanią, w więdnącym świetlednia wydała mu się zmieniona: blada bardzo, jakby chora. Nie bój się! Uścisnął jej rękę. Nie bój się, zdążymy. Oninie zaczynają tak wcześnie. Co z Dorą? spytała. Dora nie żyje. O Boże. co, co się stało? Otrułasię. Biegli. Ulice wyludnione, nawet dzieci nie bawiły sięnachodnikach. Na Krakowskim Przedmieściu tylko kilku przechodniów. Zgromadzeni wbramach ludzie rozmawialipółgłosem. Paweł, Bożedrogi, dlaczego ona się otruła? Może tonieprawda? Skądwiesz? Zasapała się, chwytała z trudempowietrze. Przebiegli nadrugą stronę Krakowskiego Przedmieścia, na ulicy Szpitalnejzaczęli iśćwolniej. Rozmawiałem z Mincmanem. Powiedział mi. ŹW Na ulicy sklepy zamknięte. Cisza, Tylko przed bramamimężczyźni, jakby na straży. Ktoś krzyknął: Gdzie teraz chodzicie? Prędzej, ściemnia się. My już niedaleko odkrzyknął Paweł na Namiestnikowską! Widział ich kto? Podobnosą na Lubartowskiej. Dobiegniecie. Tu ich niema w okolicy. Objął ją wpółi ciągnął za sobą, szeptał: Do Mincmana przyszli strażnicy. Pytali, czyon wie, żecórka jest w spisku. Ten stary Mincman bardzo pobożny,w sobotę zawsze u nichświece, ojciec celebruje, modli się. Mówiła mi Dora, żeon pozahandlem i modlitwą świata niewidzi, wszystko inne nieważne. Nie uwierzył strażnikom. Krzyczał, że jego córka ma inne rzeczy w głowie, że za granicę jedziena uniwersytet. Powiedział,że tona pewno przezzawiść ktoś rzucił na niego takie oskarżenie. On nawet wie,kto, domyśla się. Konkurent. Nieraz mu groził i teraz wymyślił takie kłamstwo. Wtedy pokazali mu fotografie: onaw grupie tych, z którychkilkoro jest już na Zamku. Dwaj podobno rozstrzelam w ZimnychDolach. Wtedy Mincman zaczął płakać, błagał, chciał płacić, mówił, że tojedyna córka,ile chcą,on wszystko zapłaci. Powiedzieli, że jak się samazgłosi, może złagodzą wyrok, możeskrócą lata zsyłki. Marynka przystanęła,oparła się o Pawła, dyszała, Tylko chwilę, tylko chwilę odetchnę. Rozglądał się. Ściemniało się, cisza. Skończyła się już ulicaNamiestnikowska. Byli na Rurach Brygidkowskich niedalekozabudowania Skorczyców. Paweł postawiłkoszyk na ziemi. Wokołorzadkie domy, zamknięte bramy, puste, porosłezeschłą zeszłoroczną trawą place. Wziął ją energicznie pod rękę. Musimy iść, oprzyj się omnie. Już blisko, Powiedz mi, co sięstało. Dory wtedy niebyło. Kiedy przyszła, ojciec zaczął płakać. Mówił, że to jego największy zawód w życiu. Tyle wniąwinwestowat kapitału. Wszystkiego sobie odmawiał, składałpieniądze dla niej, żeby nie musiała być handlarką tak jakon, żeby nie musiała wystawać w przedpokojach i kłaniać się,żeby była doktorem, przed którym inni się kłaniają. A onagdzie poszła? Za rewolucjonistami. Dlaczego? Czy to jej źle? Co ona ma przeciwko carowi? Czy jej car zaszkodzil? Czyrewolucjoniści jej zapłacą? Wtedy mu długo tłumaczyła, dlaczego przystąpiła do partii. Ale ciągle powtarzała: "NaSybirnie pójdę, nie pójdę na zsyłkę, wolę śmierć". Wieczorem jeszcze uciekła z domu iwróciłapóźno. Nie wiadomo, kto jej. dat 271!. truciznę. Mincman zastał ją rano nieżywą w łóżku. A strażnicy przyszli później. Widziałeś Mincmana? Skinął głową. Chodziłeś tam i narażałeś się? Nie, on przyszedł do mnie. Nibyzałatwiał sprawęw banku, aleto mi powiedział. Powiedział, że chce znami pracować. Skąd wiedział,że tyją znasz? Przecież ty ją też znasz ze szkoły. Wierzyszmu? Nie wiem. Alezaraz przezłącznika dałem znać Aronowi, wiesz, zięciowi Jankiela. On współpracował blisko z Dorą. Dałem znać, żebyuciekał, i pytałem o Mincmana. Aronmówił, żeby Mincmanowiwierzyć,żeon jest uczciwy, żeprzyszedł uprzedzić. Paulina umoczyłapalce w wodzie na dnie drewnianegoskopka. Siedziała na niskim zydlu, przytrzymując skopekmięśniami ud. Doiła. Nie mogłasiędoczekać, kiedy Julkaskończynareszcie przygotowywać kolację, a Janowa i Pietrek pojechali z Dominikiem na dzierżawę pomagać. Nasłuchiwała głosów zpodwórka. Wrócił? Zajechali? Żeby tylkozajechali, zanim się ściemni. Jaskółki, co uwiły gniazdanadsklepieniem obory, przelatują, jakby nie mogły znaleźćsobiemiejsca. Deszcz będzie? Czy też coś czują? Paulinamodlisię głębokim, bolesnym westchnieniem: Boże, odwróć odnasnieszczęście! Podnosi głowę iwidzi, jakkonie drżą. Ich niespokojne rżenie przenika Paulinę. Porykują krowy. Słychaćnerwowe krzyki dzieci z podwórza. Nie można ich zapędzićdo domu. Wyglądająpoprzez szpary w zamkniętej bramie naulicę. Kury drzemiące wcieple obory zaczęłynaraz gwałtownie gdakać. Przestraszyła się. O Jezu, a ktotam? To ja, Paulinka. Nie słyszałaś, jak przyjechaliśmy? Dominik, dobrze, że już jesteś. Wszedł. W czapcejeszcze,w burce, długich butach, zmęczony, narzekał; Parobek nawet uprzęży z konia nie zdjął. Sam tylkowszystkiego doglądaj. Na twarz padaj. Jak nie jego, nie przypilnuje. Co obce, to nie boli. Zharowany jestem. Tyle tampracy, tyle pracy. A oni wszyscy poszaleli. Nikt nie wie,corobi. Parobki tylko gadają, szepczą. Mówiłem, Piotrek, uprząż 272 zdjąłeś? Zdjąłem,powiedział i już go nie było. Poleciał doStefana. A Stefangdzie? Przy bramie. Chcąiść. Paweł przyprowadził Marynkę,dopiero co przyszli. Bał się dziewczynę samą zostawić tam naWieniawie. To i Paweł idzie? Idzie. Ruslakow też. Żenią Ruslakow? A co Ruslakowa na to? Ona już nic nie ma do powiedzenia. Chodzi po podwórzu, pali te papierosiska i mówi, że za jej czasów nie byłoCzarnej Sotni. Wstała, odłożyła skopekpełen pienistegodymiącego mleka. Podeszłado męża. Dominik szepnęłaco to jest ta Czarna Sotnia? Carat się broni powiedział. Nie byłoby rewolucji,nie byłoby socjalistów, niebyłoby Czarnej Sotni. Ale terałjuż są przeciwkowszystkim, którzy nie są prawosławnymiRosjanami. Przeciwko nam, Polakom, Żydom, Finom, Armeńczykom. Rozpasalisię, rozwydrzyli. Ale kto to jest? Moskale, mówisz, ale czy to policja, czywojsko? To, co wiem o nich, to że to są monarchiści. Unia NaroduRosyjskiego, Towarzystwo Dwugłowego Orła. Popiera ichRosyjski Kościół Ortodoksyjny. Nazywają się rosyjskimi patriotami i mówią, żebronią caratu od "kramolników". Widzisz,oni stoją z boku, podsycają,prowadzą, podpłacają najgorsze męty społeczne, dają wódkę i broń. Pamiętasz, dwalata temu mówili ludzie o pogromie w Kiszyniowie i wHomlu. Jankiel mimówił, jak tam mordowali Żydów. To oni. Tobyła Czarna Sotnia. Wstrząsnęła się. Uchwycona w pancerz grozy, czuła, jakcierpły jejwargi i drętwiały palce u nóg. W półmroku obory,w powietrzu ciepłym od oddechów zwierząt, Dominik zdawałsię płonąć, szły od niego suche, trzeszcząceiskry, od których,wydawało jej się, zaraz zajmie się słoma i krokwie i buchniepłomień ogarniając wszystko dokoła. Czekała nazwykłe, kojące słowa otuchy, przysunęła się do niego, szepnęła: Ludzie mówią, że są straszni, że mordują, nie zabijają,mordują. I na nich jest broń. Skądwiesz, że mogą tu przyjść? Nie wiem, czytu. Czekamy na łącznika. Tyle tylko, żeLewandowska nie przyszła. Nie przyszła? Co ty powiesz! Nie przyszła. Skąd wiesz? 19 Cień księdza Piotra 27. U niej w oknach jest ciemno. IJan mi mówił, że niewróciła. Nie puścili jej. Niechcieli jej narażać. A co Stefan mówi? Idź powiedział szóstko posłuchaj! Wyszedł. Stanęła w progu, skopekz mlekiem w ręku. Wi-dziata, jak wchodził do drewutni. Jego niecodzienna szorstkość przeraziła ją. Niedobrze drżałaniedobrze. Dominik nie ten sam, nigdy nie był taki. Boże Przenajświętszy,co tona nas idzie. Skrzypnęły drzwi drewutni. Wszedł, przyświecał sobie latarką. Ze skrzyni wyciągnął dubeltówkę. Wybierał kłonice. Patrzył niechętnie naswoje dłonie obejmujące zaostrzony nakońcu pal. Kogo będziemy tymbić? Kłuć? Przez dwadzieścia lat był żołnierzem. Wśród obcych tęskniłdo spokoju we własnym kraju. Czy po zimowych nawałnicachnienastaje kojąca słoneczność wiosny? Kolejność praw przyrody powinna być kolejnością życia. Po deszczach pogoda. Pourodzajnymlecie jesienne zbiory. Teraz, kiedy dzieci jegozaczynają dorastać, czynie należałoby mu się po latach żołnierki smakowanie pokoju? Na ławce podścianą domu pięćjego córek. Ćwierkają jak stadko podskakujących wróbli. Michasia ramionami otacza najmłodszą, trzyletnią Oleńkę, a Wa- cia już ośmioletnia, duża,koścista, pierworodna zich związku z Pauliną, opowiada, szepcze. Dominik zaciska pięści, zaciska powieki. Niech rozpadną się obrazy podsuwane podstępną wyobraźnią. Terazjuż tylkobunti gniew. Wściekłościąrozżarza się kręgosłup,tężeją mięśnie ramion i ud. Szepcze: Zabiję, łby rozstrzaskam. Czy ja im wdrogę wchodziłem? Żyję uczciwie i pracuję. Więcza co? Ale swojego niedam! Bógmi świadkiem, że swojego tylko bronić będę. Dominikl wota Stefan. Chodź tu, Dominik! Stoją koło bramy, jest ich spora gromada. Między nimi Stefan w krótkiej brązowej burce, jest Pawełgórujący nad innymi. Jest Żenią Ruslakow. Dominik odkrzykuje: Już idę. Ale podchodzi do córek, wyciąga ręce, biegną do niego,wciskają się w przytulność uścisku. Tatusiu pyta Wada. Czy tokról Herod chodzi i zabija dzieci? Bo to wysuwa sięMichasia mówili nam, że Czarna Sotnia to to samocokról Herod. Czy ontu przyjdzie? Czynas zabije? Dominikuśmiecha się, przytula do siebie dzieci. Tkliwość -w nim wzbiera i poczucie krzywdy. Myśli: O Boże, cóż winne :S74 są te dzieci, że już tak wcześnie pozwalasz nasieniu strachiŁw nich zakiełkować? Nie opuści już ich lęk i przerażenie,. i chociaż kiedyś zapomną,nigdy już sny ich nie będą bezpieczne. Idźcie do domu. Podprowadza je do drzwi. "- Nic siswam nie stanie. Nie przyjdzietu król Herod. Trzeba się tylkopomodlić. Wchodządo domu, ale Wacia odwraca się jeszcze,bo przezpodwórze idzie Marynka, wyciera chusteczką oczy. Płacze. Marynko,no, nie płacz, Marynko. Dominik szuka słóvFpocieszenia. Nie znajduje. Milknie. Od drzwi obory glos Pauliny: Chodź tu, Marynka! Dominik podchodzi do grupy chłopców. W bramie już półmrok i ściemnia się na podwórzu, z okien mieszkaniaświatło,,podchodzą bliżej. Dominik,ja cię wołałem, bo był przed chwilą łącznik. I co? Napadli nadomyna Wieniawie. Trzeba by iść. Dlaczego mi to mówisz? Bo może każesznam tu zostać, pilnować domu,ale onżtu dziś nie przyjdą. Ilu jest tamtych? Mówił, jest ich około dwudziestu. Dominikprzyglądał się chłopcom. Oprócz Stefana iPawłajest jeszcze Romek i garbaty Kazik, synowie piekarza z przeciwka, Jest synrzeźnika, barczysty, wysoki Felek, jest Żeniąi Antek, usynowiony siostrzeniec Jana, stróża, jest jeszczedwóch innych, których Dominik zna tylko z widzenia. A was ilu? Gdybyś dał pastucha i parobka, byłoby jedenastu. Idźciewszyscy. Bierz Piotrka i Szymka. Przecież by niffwytrzymali, ucieklibyprzez ogród za wami. To już lepiejotwarcie. A ty? Jeżelitutaj coś by się stało? Nie bój sięo mnie. Jest Jan, jest Gierasimiuk, są innimężczyźni, mamy kłonice, dubeltówki. Dominik, ja myślę, że oni dziśnie będą w tychstronach. Ale jeżeli chcesz, to zostanę. Zobowiązałeś się powiedział twardo, Powiedziałeś,że będziesz, to idź. Dam sobie radę, nie bój się. NO,idźciez Bogiem. Wracajcie szczęśliwie. Pamiętajcie mówił Już te-'raz do całej otaczającej go gromady, pochyleni, długie ich cienie padały na podwórze pamiętajcie, onisą pijani. I dlaStflp. tego macie nad nimi przewagę. Zapalczywi, ale nieostrożni. Odeszli w stronę bramy, nie odzywając się, przejęci. Pawełzatrzymał się. Marynka czegoś bardzo dziś nerwowa. Muszę z nimi iść. Bo ktobynimi pokierował? Zaopiekujemy się Marynka. Nie martw się. Dziękuję panu. Odwrócił się. Pobiegł. Zrównał się z nimi w bramie. Dominikszedł wolno, kreślił w powietrzu szeroki znak krzyża. Wychylił się jeszczeprzez furtkę w bramie, zawołał: "Uważajcie, ostrożnie, ostrożnie! " Zaryglowałbramę. Na odgłoszamykanej bramyPaulinaskurczyła się w sobie. W lewejpiersi ucisk, jakby kamień, nie możnaodetchnąć. Poszli, Ruslakowa otulona w kraciastą chustę chodziła dużymi krokami popodwórzu, drobny ognik papierosa biegł przed niąw ciemność. Janowa, stróżowa, oparta o ścianę stodoły popłakiwała. Jan stał przed ławką, cotuż koło domu, palił papierosa, mówił; To w tę ostatnią niedzielę,u Świętego Wojciecha. Posumiebyło, jużksiądz wychodził i ktoś zaczął z bocznej nawy, a ludziezaraz zaczęliśpiewać. O czym Jan mówi, Janie? spytał Dominik. No, o tym, co wszyscy wiedzą, jak ludzinastrzelali naulicy. Wiemy, Janie,przecieżwiemy. To śpiewali "Boże cośPolskę",ale potem jakiś prowokator strzelałz tłumu do kozaków. Botak toby tylko przepędzili, żeśpiewają, a jak zaczęlistrzelać do wojska,to się rozwścieczyli. Ale teraz czasunie ma. Niech Janwszystkich z frontowych mieszkańtuzawoła na podwórze. Mężczyźni, niech Jan powie, niech biorąrewolwer, dubeltówkę, coktoma. A my co? spytała Marynka. Stała przy Paulinie zapłakana jeszcze, ale już unosiła głowę, zbierała siły,jakbywzmocniona zbliżającą sięmożliwością niebezpieczeństwa. Młodsze kobiety dostaną kije,motyki i siekiery. Ja siekierę! wola Masza. Dajcie mi siekierę! A jaktylko jaki drań przystąpi, łebrozwalę! Paulina patrzy na Maszę Ruslakow. Inna jest niższczupła,zrezygnowana jej matka. Masza silna, ciemna, rozrosła, piersikrągłe jak baryłki pełnebuzującego wina. A jaksię wypytuje o Stefana, jak się troszczy, jaka zapobiegliwa, uprzedza,gdzie aresztowania, kto na liście, po kogomogą pójść. Nie będzie uważałmyśli Paulina to go złapie, wessie w siebie. I tyle go Hanka będziemiała. Ona tam itylko listy przy2TB syta, a ta tu, żywa iaż pali się. Oczami, wktórych zielonawepłomyki jaku kota wpółmroku,wodzi za Stefanem. Jak toon umie się jej oprzeć. Bo nie chodząze sobą,wiedziałabym. Janie wola Dominik trzeba dopełnić wodę w beczkach, potrzebnabędzie w razie pożaru. Gdziewiadra, panieSkorczyca? Ja zacznę pompować. TopiekarzPyz, sąsiad z przeciwka. Jego dwaj synowie poszliz Pawłem i Stefanem. Julka wyniosła krzesła z domu, podsunęła krzesło żonie piekarza. Pyzina siada ciężko, alenie przestaje głośno lamentować: Po co ja pozwoliłam iść Kazikowi? Poco ja się dałamnamówię? On nie jesttaki jak inni. Onjestgarbaty. Jegotam zaraz skrzywdzą, zabiją. Niech się pani uspokoi mówi Dominik tylko muna dobre wyjdzie. Nikt nie chce ciągle słyszeć, że jest garbaty. Kazik dasobieradę. Ja goznam, silniejszy niż inni. Szydlowscy,co mieszkają z frontu,na lewo od bramy, przynieśli swoje krzesła. Ale teraz stoją i rozmawiają z rzeżnikiem Guzowskim i z jegożoną. Guzowski mówi: Strajkują robotnicy u'Hessa,w browarach iw fabrycemaszyn rolniczych Moritza. A słyszałem, że w fabryce pompi imadeł Kuczyńskiego na Wieniawie robotnicy domagają sięośmiogodzinnego dnia pracy. Co to się nie wyprawia, parnekochany! Patrzyna Szydłowskiego, jakby od niego domagał się odpowiedzi. Szydiowski niewielki,szczupły urzędnik państwowy, a Guzowskiegopierś potężna, karkzwalisty i czerwona, nabrzmiała twarz. No, proszępana mówi Spiesznie, sepleniące Szydlowski to są początkirewolucji. Zaczęło się odtej "krwawejniedzieli", potem zamach nawielkiego księcia Sergiusza Aleksandrowicza. To kto go zabił? Nowiemy przecież. Bombę rzucił ten student Iwan Kalajew. Zgładzili go, proszę pana "zazbrodnie przeciwko ludowl". Potem zwycięstwo Japończyków pod Mukdenem. Oni tamstracili,proszę pana,dziewięćdziesiąt tysięcy żołnierzy. O,idzie pan Gierasimiuk, powie nam, co się dzieje. Panie Włodzimierzu, niech pan tu donaspozwoli. Niechpan powie, cosię dzieje na mieście. Włodzimierz Gierasimiuk, Rosjanin żonaty z Polką, od początku był lokatorem Skorczycćw. Dwoje jegodzieci, starszaNataszai ośmioletni Sasza,podeszły teraz do dzieci Skorczycow, które wymknęły się z domu i stały pod murowaną ścia277. na budynku. Gierasimiub był ciemny, barczysty, nieco pochy' lony. Czarna gęsta broda łączyła się z bokobrodami i zarastaławysoko policzki. Łyse czoło zaczynało się już od połowy czaszkii spadało stromow grzbiet mocnego nosa, na którym grube binokle odciskały głęboką czerwoną bruzdę. To Gierasimiuk, nauczyciel niższych klas gimnazjalnych,przygotowywałdo egzaminuStefana, późniejMańciei Michasie, a teraz Wacia i nawet Helenka uczyły się u niego. Paulina płaciłamlekiem i obniżała czynszza mieszkanie. Gierasimiukpodszedł dozwróconych do niego mężczyzn. Przywitał się. Chociaż odczasu strajku szkolnegogimnazjumbyło zamknięte, chodził niezmiennie w długim czarnym surduciei wysokim sztywnymkołnierzyku. Jako nauczycielowi, którego podejrzewano o solidarność ze strajkującymi, Gierasimiukowizawieszono pensję. Utrzymywał się od trzech miesięcy z prywatnych lekcji. Co za czasy powiedział. Podobno napadli na Lubartowskieji na Wieniawie. Wczoraj w nocy ograbili sklepyżydowskie za Krakowską Bramą. Ale caratsłabnie, ginie. Ludpracujący ma dość wyzysku. Słyszeli panowie, żew garbarniach strajk? Gdzie, panie Gierasimiuk? spytał Guzowski. Na Kalinowszczyżnie, w garbarni braci Domańskich. Podobno są już początki rozruchów w fabryce maszyn rolniczych Wolskiego,na Piaskach. Myśli pan,że może dojśću nas do generalnegostrajkujak w Warszawie? Chybanie. Lublin to ośrodekrolniczy. Przyniosłem cośpanom do przeczytania. W Lubelskiem budzi się wieś. Podał im złożoną we czworo ulotkę. Otworzyli, wyprostowali. Przysunęli się bliżej światła. Guzowski podkręcił latarnię,poświecił. Szydlowski czytał półgłosem: "Słowo do braci włościan Zgraja urzędników przy pomocy knuta tratuje nasze życieniszczy nasz dorobek, depcze nasze sumienie, odbiera nam naszą mowę ojczystą. W szkole dzieci naszeuczą się w obcejmowierosyjskiej, a swojej polskiej zapominają, w sądachi urzędach przemówić po swojemu nie można. Nędza, niewola,ciemnota to wszystko, czego się lud pracujący doczekał'od. rządów cara samowładcy". Jankiel Wajngarten wysunął krzesło z ganku na podwórze. Patrzył, jak córkajego Hana biega popodwórzu i coraato łapie się za głowę. Jankielkiwasię na krześle. Skrzypiąporuszające się uchylonedrzwi mieszkania, słychać płacz 378 synka Hany i kołyszące, śpiewne uciszanie Rojzy. W przeciwległej stronie podwórza Reginka razem zdziećmi Skorczyców. Jankiel wyczuwabardziejniż dostrzega jej obecność. HanaE Wychyla się. Chodźtu, HanaEPrzykurczona pod chustką macha gwałtownieręką, że nie. Kontynuujeswój bieg po podwórku jak schwytane w klatkęzwierzątko. Jankiel podnosi się, podchodzi do córki, otaczają ramieniem, prowadzi na ganek. Tatę, tatę, gdzie on jest? Gdziejest Arałe? Co on takiego zrobił, żeby musiał uciekać? Tatę,serce mipęknie, jakprzyjdziezła wiadomość. Dziecko twoje płacze, twój syn Dawidpłacze. Idź, nakarm dziecko. Arałe jest bezpieczny, jest bardziej bezpiecznyniż ty i ja. Co onzrobił? Poco ty chcesz wiedzieć, coon zrobił? Takawiadomość jest tobieniepotrzebna. Lepiej nie wiedzieć. Ty wiedz, że musiał wyjechać za interesem handlowym. To jest wiadomość dla ciebie. To jest to, co ty powinnaś wiedzieć. Idź teraz do dziecka! Popycha jąw kierunku drzwi,a kiedy Hana odchodzi, puste dłonie Jankiela drżą i ogarniago pragnienie dotknięciagrubych, suchych warkoczy Reginki. W długim alpagowymchałacie sunie w stronę świateł. Zatrzymuje się przy Dominiku. Złe czasy szepcze. Lepsze mieliśmy czasy, Dominiku. Mój zięć Aron musiał uciekać. Warn to tylkomówię. Nieszczęście, że młodzi nie słuchają, myślą, że są mądrzejsi. Zamiast zostać dobrym kupcem, to co on zrobił? Dominik pochylasię do Jankiela, szepcze: Teraz to już nie tylko socjaliści. Terazsą przeciwko namwszystkim. Sam niewiem, możenie ma innej drogi. Ja jużsię donich nieprzyłączę, ale swego będę bronić. Jak trzeba zabiję. Jankiel podnosi ręce, zakrywa dłońmi uszy. JoJoJ. Joj! Niech ja tych słów uDominikanie słyszę! Niech grom we mnie uderzy! Niech Panmnie zabierze do siebie! Nie chcę widzieć tych rzeczy. Diminik z dubeltówką na ramieniu odchodzi sprawdzić, czywoda jest w beczkach. Jankielprzeciera oczy, woła: Reginka, idziesz tu,Reginka? Odrywa się od dzieci, biegnie do dziadka. Przytula ją dosiebie. Jej siedmioletnia ciężka od czarnych włosów główkasięga mu do pasa. Pocieszony wspierającą słodyczą tej głowyodchodzi z wnuczką na ganek. Bierze ją na kolana, zkieszeni 379. chałata, wyciąga cukierek, śmiech, ciepłe, landrynkowate cmokanie. Ale zaraz odrywa się od niego, odskakuje,biegnie dodzieci i tylko smuga jej zapachu, gasnące echo jej dziecinnego ciepła. Zostawiłago. Odfrunęła, jak młodamotylica bijeskrzydłami do światła. Jankiel kiwa się na krześle. W samotnościmodli się słowami proroka Habakuka: Dokądże, Panie, wołać będę, a nie wysłuchasz? krzyczećbędę doCiebie, gwałt cierpiąc, a nie wybawisz? Czemuż ukazałeś mi nieprawość i trud, i żebym patrzałna łup i niesprawiedliwość przede mną? Istał się swar i przeciwieństwo potężniejsze. Dlatego podarty jet zakon i nieprzyszedł aż do końca [sąd,ponieważ bezbożny pomaga przeciw sprawiedliwemu. Marynka podeszła do Pauliny. Stanęła, nie odzywa się. Obok plecionykuferek. Paulina z progu obory jak z bocianiego gniazda okrętu spoglądała na falującecieniami podwórze. Ze strzępów rozmów wychwytywała treść, żaden ruch, żadnazmiana nie umknęła przed jej czujnym spojrzeniem. Drgnęłanagle, spojrzała szybko, bokiem. Co ci jest, Marynka? Opuszczona głowa i tylkosuchy, cichy szloch wstrząsa ramionami. A tuż obok Wojciechowa, matkastróża, Jana,którąPaulina zgodziła do niańczenia najmłodszego dziecka, kołyszeje w ramionach, podśpiewuje cieniutkim, rwącym się dyszkantem. Chodź! Paulina wyciąga rękę. Chodź, Marynka, nachwilę do domu. Ciągnieją za sobą do kuchni. Siadają na wprost siebie nataboretach. Schudłaś, zmizerniałaś. Masz, pijmleko. Napijsię. Marynka, nie będziesz tyczasem. Jak cię dziśzobaczyłam, chociaż już szaro było, ale coś mnie tknęło. No,jak? Powiedz! Skąd pani to wie? Mam swojewyczucie. Mówią, kobieta ładnieje. Wyładniałaś. Mam rację? Skinęła głową, uśmiechnęła się. Popijała mleko z kubka. Uśmiechając sięnie mogła powstrzymaćłez, płynęłypo policzkach, spływały do mleka. Myślę, że chyba wpaździerniku. Po mleko sobie przychodź. Holenderka cielna wpraw280 (Izie, Czarna też będzie przed Wielkanocą się cielić, ale dlaciebie zawszeschowam. Ja pani zapłacę. , Zapłacisz, jak będziesz miała. Niech lepiej Paweł pieniądze na uniwersytet odkłada. A jakdzieckoprzyjdzie, to jużnie to samo coteraz. Nic nie kupuj, zawsze wyprawki ci trochędam- A co Paweł? Paweł jeszcze nie wie. A babcia? Nie wie. Pani pierwsza. Ale babcia dziecinie lubi, płaczją denerwuje, męczą ją. Będzie miała swoje, to polubi. Czekaj! Cicho, Marynka! Co to? OBoże. Boże! Zesztywniała. Ale natychmiast otrząsnęła się. Wybiegły obienapodwórze. A tu cisza, A tak, jakby nikt nie oddychał. Julkadygocącą ręką wskazuje bramę. Przy bramie Dominik,Jan, Gierasimiuk, Szydłowski, Pyz i Guzowski. Paulina ściskaw ręku siekierę. Ale dzieci nagle przy niej, czepiają się spódnicy, wiszą na niej, unieruchamiają ją. Otrząsa się, aleniekrzyczy. Czuje, jak pot zbiera jej się na karku, na czole. Marynka podnosi motykę. Nie płacze już,oczy suche, zacięteusta. Reginka biegnie przez podwórze do dziadka. Jankielchwyta ją w ramiona: Sza. sza. Masza wyprostowana,siekieraw podniesionym ręku, idzie wkierunku bramy. Wojciechowa zakrywa sobą dziecko. Nic się, Bolciu, nie bójnic, cichaj, cichaj. Wsuwa siędo obory, kuca za krowami,w kącie kołognojówki. W ciszyczarnej, głębokiej igęstej jakwoda stawu przerośnięta zielonawym, lepkim wodorostemkroki. Coraz bliższe kroki podkutych, ciężkich butów. Przeszli. Ucichto. A oni stoją jeszczenieporuszeni, jakby zastygli, zamienieni w nieruchomecienie. Ostrożnie, bezszelestnie uchylając furtkę, Dominik spojrzałZaryglował bramę. Wrócił. Powiedział upokajająco: To był patrol wojskowy. Przeszli. Poruszyli się,odetchnęli, ktoś odkaszlnął,splunął. Alepierwsza zaczęła Szydłowska. Wysokim, tnącym, lamentującym głosem rozwrzeszczała się: O Jezu, o Jezu, o mój Jezu, nie wytrzymam! Już najgorsze wolę niż tak na śmierć czekać! Poderwana tym głosem Pyzina, żona piekarza, rozpłakałasię jęcząco: Chłopakami pewnie gdzie zabiły! O mój Kaziunio, mójkaleka biedny, gdzieżeście go wysłali? Na nieszczęściemoje! Puśćcie mnie do mego dziecka, niech z nim razem skonam! 281. Wyrywa się, szamocze z mężem, bo nagłe nabrała odwagi,chce bramę otwierać, lecieć na Wieniawę, ratować KazŁka. Guzowska, rzeźniczka, wzięła siępod boki, wrzeszczy na całe podwórze: A wy czarne cholery,wy dranie, żebyśta kulasy poskręcały,wy Mochy podłe. Za moją krzywdę niech was jasnepioruny! Bodaj was ziemia święta nie nosiła! W objęciach Wojciechowej, cow progu obory, mały Bolekrozkrzyczał się, a z mieszkaniaJankiela wrzask Dawidka. Janowa bije głową o wrota stodoły,zawodzi: Wymordujom nas tu, życie nasze skończone! Przyjdom,pozabijajom! A niech się już raz skończy'. Niech będzie, co chce! Jan przyskoczył, szarpnął ją zaramiona. A psiakrew, cholera! Zamknij się, babo! Nieszczęścia wołasz, Ale ona jeszcze głośniej: Antka mi zaroordujom! A taki chłopak robotny! Co tyza ociec,żeś syna puścił? A bodajcię diabliporwali! Ja go puściłem? Sam leciał! Samaś go błogosławiła. Janie uspokaja Dominik Janie, matka się o syna martwi. Ale Jan zły. Przygryzł papierosa, rzucił na ziemie, przydeptal. Czego cholera baba chce? Ja gopuściłem? Wydziera sięi tylko tę Czarną Sotnię zwabi na nas. Stul pysk, cholero! Nieszczęście na nas ściągniesz! Podwórze, którejeszcze do niedawna kołysałosę jak misapełna dostojnejciszy, roztrzaskane teraz lamentem, wyzwiskami, kłótnią, płaczą dzieci, dygocą przerażone i coraz to któreś' kuca byle bliżej, bo się boją iść za stodołę na siusiu. Amężczyźni tak niedawno gotowi: Pyz, co przybramie z rewolwerem i-kłonicą stał rozkraczony, iniech tylko mu się ktonawinie, zdzieliprzez łeb, strzeli, nie daruje terazchodzizgięty wpół,przeklina. Chodzą zrezygnowani wśród tego lamentu. jęczą,że po pracy nie ma wypoczynku, że Już dluże3tak nie pociągną. Wydawałoby się, że fałszywy alarm powinien był wszystkichuspokoić, że z ulgą powinni byli odetchnąć, że to nie uzbrojona banda, że tylkoprzeszedł patrol,nie dobijali się do bramy. Nie ma ich. Spokój. Ale ulga ta,zamiast połączyć ich rozbiła. Zamiast wzmocnić osłabiłatylko,I niechby teraz rozwaliła bramę pijana banda, niechbyCzarna Sotnia wtargnęła wdomostwo Skorezyeów,nie przy282 gotowanych by ichzastała, niezdolnych do samoobrony. Spośród chaosu podwórka,ponad lamenty, kłótnie, przekleństwai płacze urasta nagle głos Dominika, samotny, ale silny: Kto się w opiekę podda Panu swemu,A całym sercemszczerze ufa Jemu. Pierwszy grubym basem podchwytuje Guzowski, za nimJan, Marynka i Pyzowa, a Janowa odrywa glową odwrót stodoły i jak mały strumyczek doszerokiej rzeki wpada swoiru,śpiewnym zawodzeniem pomiędzy inne głosy. Śpiewa Gierasimiukowa, dotąd jakby nieobecna,i śpiewają cieniutkostarsze dzieci,a Paulina tylko wargami porusza wzruszonai pełna ciepłego podziwu dla Dominika. Złączeni pieśnią cichnąw sobie i wydaje im się płyną. Otwierają się zamknięte dłoniei obolałeod zaciskania szczękirozluźnia mocśpiewanego stówa. Pieśń jak wiatr rozwija żagle i z mulistych płyciznwyprowadza ich naocean, gdziewoda koloru jutrzejszego nieba,a daleki ląd jak zielonawstążka promienieje w słońcu. Skończyli"Kto się w opiekę. "i zaraz "Wszystkie nasze dzienne sprawy. " A kiedy chóremodmawiali"Ojcze nasz", przerwało im walenie dobramy. Umilkli. Przez bramę rozpoznali głosy: To my, prędzej, prędzej! Otwierać! Rannego prowadzimy! Otwierać! Sfrunęli ku bramie. Jan pierwszy. Otwiera. Ustawili sięszpalerem, aby przepuścićwracających. W świetle wniesionych w górę latarni weszli. Podtrzymując rannego,zbici wgrupę, jakby połączeniwęzłami,których nie zdążyli jeszczeporozcinać, czujni,spoglądali wokoło, jakby nie wierząc, żeto już, żsdoszli. A od ludzi, którzy wybiegli im na spotkanie Pytać, dopytywać się cisza. Przerażone milczenie jakprzepaść. I nagle krzyk Guzowskiej, cienki, ostry. Lina stalowa tak tnie. FeluśE Mój Feluś! Moje dziecko! Drgnęli pod cięciem tego krzyku. Guzowska przepychasię,dopada syna, Felek pomiędzy Pawłem i Stefanem,z obwiązanej białą szmatą rany na głowie sączysię krew. Feluś! Feluś! Felek podniósł głowę. Przed nim zastygli w grozie sąsiedzi. Rozpaczliwe spojrzenie ojca i czepiająca się jego nóg, szlochająca matka. Powiedziałcicho, ale wszyscydosłyszeli,opatrzeniw niego, wsłuchani w jego szept: No, czego mama krzyczy? Przecież żyję. 283. Guzowski przysunął się. Ja go podtrzymam,ja poprowadzę. Ostrożnie szepcze Stefan ostrożnie, dali mu nożemw plecy. Do nas tu,do domu mówi Dominik ja gozarazopatrzę. Ido Jana: Bryczkę niech Jan zaprzęga i podoktora Biernackiego, prosić, że Felek Guzowskich ranny. Paulina wola szarpie, cou mnie w komodzie, przynieś)Na stół ml połóż. I spirytus zantałka z piwnicy. Otwiera drzwi do domu. Ostrożnie zdejmuje z Felka przesączoną krwią burkę. Rozcina koszulę. Z ciętej głębokiejrany podłopatką sączy się ciemna, gęsta krew. Dominik nakłada okulary, ogląda ranę. I nagległuche walnięcie o podłogę. To Guzowska zemdlała. Guzowski dźwiga ją razem z Pawłem na otomanę. Zimnej wody! Wody! Stefan, wody! Paulina już układa szarpie na stole, wlewa spirytus do miseczki. Nie odwracając się Dominik dyryguje: Sole trzeźwiące w komodzie, w mojej małejszufladce. Julka! W tej chwili zabieraj mi stąddzieci! Drzwizamykajcie, nikogo tu nie wpuszczać. Stefan, przegotowanej wodyzkuchni, stoi tam w kociołku. Pochyla się nad Folkiem, palcami delikatnie obmacuje okolice rany. Obmywapłatem płótna zmoczonym wprzegotowanej wodzie. Nie jest takźle, Feluś, do wesela się wygoi. Dajmuwódki do kieliszka, Stefan. Wychyl, Felek. A terazzęby zaciśnij, przemyję spirytusem naokoło. Zabandażujępotem, żebyś się nie skrwawił,i czoło zobaczymy. Zanurzonymw spirytusiepłatem płótna Dominik dotyka brzegów rany. O Jezu! ryczy Felek. O mamo! Mamusiu! Guzowska porywa się z omdlenia, rzucasię do syna. Niech pan wyprowadziżonę, panie Guzowski mówiDominik bo nam znów zemdleje. Ale Guzowska upiera się: Nie! Nie! I tylko doDominika: Panie Skorczyca, błagampana, niech pan powie, bardzogouszkodzili? Nie bardzo, ale uszkodzili. Zaraz głowęzobaczę. - Głowa to nic mówi Felek ja upadłem,uderzyłemsię. Upadłem, jak na mnie skoczylii dali mi nożem. Ale zaraz Anteki Pietrek, i Kazik. Niemów teraz, Felek. A ja go lepiej zabandażuję,iakpani pójdzie z pokoju. 284 A doktor przyjedzie, panie Skorczyca? Zawsze przyjeżdżał, chyba że go gdzieś wezwali. Stefan bierze pod rękę wysoką, tęgą Guzowska, która teraz blada,słaba, aż się chwieje. Wyprowadza ją do kuchni. A tu Paulina zaprasza. Niech pani siądzie. Herbaty zaraz zrobię. A mój mąż tosię zna na ranach. Lepiej jak niejedendoktor opatrzy. Przychodzątu do niego ludzie. Ilu już poradził. Guzowskapochyliła głowę, płacze cichutko. Podrywa się nataboreciena każdy krzyk Felka. Ale krzyki już cichną i tylko szmer uspokajającegogłosu Dominika, i czasem tubalnygłos Guzowskiego. Pociesza syna: Dobrze będzie, Feluś. Nie bój się. Powinnabyć pani dumna zFelka mówi Stefan. Jak on sięrzucił odważnie. Trzem dał radę. Ale ten czwartyzza rogu wyleciał i dal mu nożem w plecy. Antek, Pietreki Kazik zaraz podnieśli go i za tymnożownikiem. Dobrzedostał. To ten garbaty Kazik też gobronił? I jeszcze jak! Apo co się mój Felekrzucał? Kobiety wywlekli z mieszkania te pijane dranie. Ojcudali w głowę, brata postrzelili w nogę, a te dwie dziewczynyimatkę gonili przed sobą na łąki. O Chryste Panie! Ico z nimi się stało? Jużsąsiedzi wzięli te kobiety i po lekarza posłali doojca i do brata. To policji nie było? O!Policja nie przyjdzie. To oni ich podpuszczają! Zebranina podwórzu otoczyli chłopców, dopytują: To jak tam było? Mówcie. Najgorzej było dojść mówigarbaty Kazik. Wszędziepatrole kozackie, a tak gęsto, jakby naumyślnie obsadzili. Kazik spogląda poludziach. Pod rozpiętą burką garb małowidoczny. Pali otwarcie papierosa. Matka Pyzina ani niekrzyknie, ani nie rugnie:"A przestałbyś kurzyć to świństwo! "Wpatruje sięw Kazika, a jakbygo nie mogła poznać. Ustaotworzyła, ręka okręcona różańcem sama przesuwa paciorki. Słucha. Tu też przechodzilimówi Marynka. Stoi blisko Pawła,wtulona w ciepło jego ramienia. To jakeściesię dostali doSaskiego Ogrodu? Szydłowski przysuwa się bliżej Kazika. Nie pyta młodszego, Bomkit 28. Pyza, który aż rwie się, żeby opowiadać, przekrzyczeć, jakzawsze, Kazika. Szydłowskitylko doKazika, jakby nie z siedemnastoletniin chłopcem mówił, a z dorosłym, równym sofcie. No, właśnie, najgorsze było do Saskiego Ogrodu, ale myposzliśmy przez cmentarz i polami naokoło. Mówicie wtrąca się Gierasimiuk warszawską szosę obsadzili? Strzelali za namil woła Antek. Olaboga. Antośl lamentuje Janowa. Strzelali zatobą! No i co było na tej Wieniawie? Piekarz Pyzspogląda dumnie naokoło. Banda, mówię wam, pijani. Sami nie wiedzą, co robiąi po co. Daliim wódki, dali broń. Kazaliiść pohulać,to poszli. To oni mówi Szydlcwski szosy warszawskiejtakstrzegą. Koszarytam mają i swój szpitalniedaleko. Ale po coposłali te bandy na Wieniawę? No,proszę pana mówi Gierasimiuk . tam, na Wieniawie, wiadomo, robotnicy i Żydzi. Sami socjaliści. Na nichposłali. ' Jankiel chodził popodwórzu,przysłuchiwał się, ale niewtrącał do rozmowy. Zauważył, jak Stefan wychodził z domu,podszedł do niego. Ja chciałbym Stefanao jedną takąrzecz spytać szepnął. Chodźmy tamtrochę dalej. Odsunęli się od rozprawiającej gromady, podeszli bliżejmieszkania Jankiela. Reginkaotulonaw grubą chustkędrzemała na plecionym fotelu. Z okna mieszkania padało bladeświatłoprzykręconej lampki. Tam dużo naszych mieszkana Wieniawie. Jankielpochyliłsię, był wyższy od Stefana. Ja" wiem. Niezabili, broń Boże, kogo? Poranili. Stefan niewie, kogo? Wiem, ale nie wiem, jak się nazywają. Myśmyich przepędzili. To wyście może tamtych zabili, broń Boże? Panie Wajngarten, nie ma wyjścia. Trzeba się bronić. Dziś poszlitam, a jutro, jakby się rozhulali, ,tu przyjdą. Widział pan, jakFelka urządzili. Ajjajjaj! Nieszczęście. A te kobiety, panie Wajngarten, to były Żydówki. 286 Ja zapłacę doktora. Jeszcze tego trzeba! Ja panupowiedziałem, ale to międzynami. Janawet wolałbym, żeby jegomatka nie wiedziała. Kobietyi już! Pan sam wie, jakiGuzowska ma język. Jeszezezacznie wymyślać, że przez Żydów jej syn dostał. Pansarn Wie, że mało który Żyd poleciałby bronić chrześcijan. Aron to co innego. Aron jestz nami, Sza! Nie trzebawspominać. Ja temu Felkowi dam prezent. Jamu muszę dać prezent, Nie;lepiejnie! On nic nie będzie wiedział, odkogo. Onsobie pomyśli^może od tych kobiet. Niech się Stefan nieboi, ja nic nie powiem. To teraz można już iść spać? Już można. Jużoni tu nie przyjdą. Ja tego nie rozumiem. Jajuż jestem na to za stary. Mnie dolega wątroba. Moja Hana cały dzień włosy sobie wyrywa, gdzie ten Aron. Kiedy on wróci? Jeszcze nie może wracać. Dobranoc Stefanowi. Niech Stefan zdrowy będzie- Dużosił i zdrowia,-^i Podszedł do Reginki,podniósłją śpiącą,otuloną w chustkęi pchnął drzwi swego mieszkania. Marynka wzięła Pawła za rękę, szepnęła: Chodź! Pociągnęła go za sobą przez stodołę do ogrodu. Chodź, chciałamci coś powiedzieć, alenie chce tam,. przy wszystkich. Szliprzytuleni do siebie alejką w stronę altanki. Cisza tubyła ciężka, wypełniona pracowitym pulsowaniem ziemi. Odskopanych pod jarzyny grządekciągnął wilgotny chłód. Chciałam cito powiedzieć szeptała chciałam cijużpowiedzieć, jak wychodziliśmy z domu. Tak małomamy czasudla siebie. Aleteraz jestem blisko. I wszystkie godziny aż do ranasą nasze. Na święta pojedziemy do Warszawy, poznasz rodzinę mojej matki. A jesienią już się tam przeniesiemy. Wuj mówił,że mi zapewni przyjęcie na uniwersytet. Może i ty będziesz mogła studiować. Oderwała się od niego. Stanęłana ścieżce zagradzając mudrogę. Paweł, Paweł, czynigdy nie pomyślałeś o tym, że jamogę mieć dziecko? Teraz? Teraz. 28T. Kiedy? Na jesieni. Jesteś pewna? Prawie. Wyciągnął ręce, objąl ją, położyła mu głowę na ramieniu. Gdybym mógł cię teraz stąd wydostaćlGdybyśmy mogligdzieś wyjechać, daleko, do innego kraju, gdzie jest spokój. Może moglibyśmy odszukać mego ojca, jest gdzieś w Ameryce. I zacząć żyć normalnie. Studiować, pracować. Wyjechać? Sam nie wiem, co mówię. AleMarynko, kochana moja, gdyby mnie zabrali, pamiętaj,wyjeżdżaj natychmiast do Warszawy. Mój wuj przyrzekł mi, że się tobą zaopiekuje. Dlaczego mi to teraz mówisz? Powinienem byłpowiedzieć ci wcześniej. O Boże, już nie mówmy, nie mówmy. Napodwórku zaturkotała bryczka. To Jan wrócił z doktorem Biernackim. Chodźmy powiedział niepotrzebnie cię zdenerwowałem. Cieszę się i damy sobie radę. Jakoś damysobie radę. Na podwórzu pustoszało. Ludzie rozchodzili się już do mieszkań. Groza nocy tajała. Na wschodzie, tam gdzie Zameki Krakowska Brama, ulica Lubartowska i pola dzierżawne,niebo pękało pod naporem dnia. Ptaki zaczynały już siębudzić i zapiał kogut w kurniku koło obory. Niby przypływ morzaszła, podnosiła sięfala przedświtu,a uniesione nią występowały z cienia zabudowania, drzewa i postacie rozchodzących się ludzi. Dominik wyszedł z domu. Spojrzał na niebo. Będzie pogoda powiedział. Jan siedział naławce przed domem, palił papierosa. Chce pan nadzierżawę jechać? spytał. Co zrobić? Ziemia nie czeka. Jak Jan odwiezie doktoraBiernackiego, to koni nie wyprzęgać. Pojadę. Jan wydął wargi, skrzywił się, mruczałpodnosem: W nocy, człowieku, nie śpij, a za dnia na dzierżawę. Co Jan mówi? A nic. splunął Takie życie. ".^^- -''Rewizja przeżegnała się. Podniosła z klęczek. W kościele Kapucynów chłodna, sucha cisza. Półmrok. Tylko od konfesjonałówczasem stukotznak udzielanej absolucji. I wilgotny, gorącyszept, a niekiedy słowo głośniejsze zrywa się, pada, i znówszepty, szuranie, pokaszliwania stłumione. Zapach wotywnychświec. Odchodząc Paulina przyklękła raz jeszcze. Zwróconatwarzą dogłównego ołtarza, w dostojnej, cierniowej powadzeWielkiego Postu szeptała; Boże, bądź miłościw mnie grzesznej. Otulona płaszczem modlitwy zatraciła poczucie własnej ciężkości, a idąc w kierunkurozwartych wrót kościoła, za którymi młode kwietniowe popołudnie słoneczne i wietrzne, wydawało jej się płynie. Wdzięczna była teraz Dominikowi, żenastawa! na wczesną spowiedź,że ją przynaglił do rekolekcji. Jakco roku,i teraz, kończąc wieczornypacierz, jakby sobie w tym pacierzu przypomniał o obowiązku,który na nimciążył, podnosząc się z modlitewnej pozycji przy łóżku, podczas gdy ona już rozciągnięta pod pierzyną, już przeciągającasię z błogim "Aaa. " ulgi po dniu wypełnionym krzątliwościąwkołogospodarstwa, i jedną tylkomyślą: spać pochylił sięnad nią: Paulinka, Paulinka, w przyszłym tygodniu rekolekcje uKapucynów. Pójdziesz? Przekora ją brała, buntowała się, ale zawsze bunt zduszaław sobie:niech mu będzie. Pójdę. Szła wciśnięta w gorset, ciemny płaszcz i kapelusz. Dominik zasiadałw ławce,twarz muwygładzała się spokojem, słowa księdzaprzyjmował wsiebiez łagodnympoddaniem. A w Paulinę każdesłowo jak żużelrozpalony,jakby tylko doniej, w nią skierowane. Dreszczeszły po niej, a najwięcej wtedy, gdy ksiądz przywoływałobraz piekła albosądu ostatecznego, "kiedy słońce się zaćmi 1 księżyc nieda światłości swojej,a gwiazdy będą padać 2nieba i moce niebieskie poruszone będą". Wyobrażała sobie te chwile straszliwe, kiedy moce niebieskie oddzielą jąod Dominika,bo on lepszy był od niej, potrafił się modlić,aona nie dorosła do łaski zbawienia. Nie dla niej była skrucha,którą umiał wzbudzić w sobie Dominik, nie dla niej pokora i posłuszeństwo. Szybkiepłomienie buntu o byle co jąrozpalały, a kiedy na zeszłorocznychrekolekcjachu Wizytek,w kościeleMatki Boskiej Zwycięskiej, ksiądz Bednarskiwołał: Marnością jest ubiegać się zadostojeństwy i wynosić Cień talędza Piotra 289. 'ślę nad stan wysoki. Marnością jest miłować to, co szybkoprzemija, a nie śpieszyć tam, gdzie -wieczne wesele! Paulina buntowała się; Toniemiłować mam Dominika, dzieci, Stefana, ziemi? To nie powinnam myśleć o uniwersytecie dlaStefana,o nauce dla dzieci? Zagorszą mam się uważać? Dlaczego? Nie śmiałabysię jednak myślami swymi podzielićz Dominikiem, atylko piekły ją wyrzuty sumienia, że tak myśleć mogła, żesię ośmieliła. I w tym roku,jak w zeszłym, kiedy nadchodził Wielki Tydzień,Dominikprzynaglał: Kiedy do spowiedzi pójdziesz, Paulina? Mało to mam roboty, żeby w kościele godzinami wysiadywać na rekolekcjach? Pomodlęsię przy pracy, Bógwszędzie,to też mnie wysłucha. Paulina, to nieto samo. A jak nakolanach podłogę szoruję, to się nie mogę pomodlić? Możesz, ale w kościele słów księdza słuchasz, myślisz o zbawieniu duszy własnej. Ty nic tylko byśmnie siłą wten klęcznik kościelny wepchnął'. Nie bój się,przed Wielkanocą do spowiedzi pójdę. Ja wiem, nie bardzo byłaś w zeszłym roku zadowolona u Wizytek. Nie. To w tym roku idź do Kapucynów, ojciec Tarsycjusz z Giełczyna będzieprowadził rekolekcje. Przez wrotakościoła Ojców Kapucynów Paulina wyszła naKrakowskie Przedmieście. Na wprost, na Placu Łotewskim prawosławna cerkiewo pięciu baniastych wieżach. Niebieskaprzedświąteczna pogoda; białe, przemyte wapnem rynsztoki,'ana chodniku pomiędzy ludźmi dziewczyna-kwiaciarka sprzedaje bukieciki fiołków. Paulina płynie. Dłonie złożone wostatniej modlitwie trwają w nabożnym uścisku. Stopy niedotykają chodnika. Niskie, pierzasteobłoki płyną na popołudmowym niebie ponad Placem Litewskim i Bramą Krakowską, nad Starym Miastem aż na północ,nad Kalinowszczyzną,gdzie kirkut i cmentarz unicki i gdzie już pierwsze zielonepędy i żółte mlecze w rowach wokoło pól dzierżawnychPaulina płynie ulicą Szpitalną i skręca w Namiestnikowską. Uniesiona, mija ludzi i domy nie widząc. To tylko ciałoPauliny obleczonew taftową bluzkę, długą spódnicę obszytą szczoteczką, w krótką salopkę i kapelusz z boa zauważa skinieniemgłowy znajomychi krótko rejestruje, co na wystawach sklepowych: Paulina prawdziwanieczuła jest naotoczenie. Tylko wargi poruszające się w takt litanii wiążą Paulinę ziemskąz Pauliną wyzwoloną. Och,gdyby umrzećteraz i unieść sięniby anioł i tylko z góry przyglądać się, jak Dominik dajesobie radę z dziećmi. Na głowę by mu wlazły! A co z dzierżawą? Aco z krowami? Krowycielić się będą aby, aby. żebyteż holenderka miała jałówkę! Dwadzieścia dwa litry krowadaje mleka jak nic. Taka krowa to majątek. A kto kupidzieciom materiał na nowe sukienki u Zyngrowej? Dominik prze-piąci! Wtryni mu Żydówka, co będzie chciała. Ja tę Ryfkęznam. Zemnąsię liczył Mnie da dobry towar. Święta tuż! Po bakalie trzeba jechać, po rodzynki. Przez te noce nie przespane, przez tę CzarnąSetnie, żeby ich cholera jasna! O Boże,Boże, przebacz mi, nie powinnam przeklinać. Nie chcę o tymmyśleć! A jak Holenderka będzie miałabyczka? Będzie byczek, sprzedamBerkowi. Już sam zachodził się pytać. Alezapłacić musi więcej niż ostatnim razem. Za nic mu ostatniego. byczka wydałam. O Boże, zmiłuj się, niech będzie jałówka! 'Taka krowa! Takakrowa! Czarna niech sobie ma byczka. Nie-chcę sięwiele spodziewać. O Jezu, o Jezu, ale mi też myśliprzychodzą, że też człowiek nie możetych myśli utrzymać. Jutro zaraz skoro świt do Kapucynów na pierwsząmszęi Komunięświętą przyjmę. MożebędzieojciecTarsycjusz? "Tojest dopiero człowiek! Może Stefan mógłby pójść do niego? MatkoŚwięta,co z tym Stefanem? Co z chłopakiem? Czortw niego wstąpił! Ale dziś jużnic z nikim nie mówię. Grzechtylko na człowieka czyha. Do porządków się zabieram. W każdym kącie, pod łóżkami, na szafach trzeba posprzątać. Brudy się zalęgły. Żadnej dziewce zawierzyć niemożna. Jak nieza chłopami lata,to leń! O Boże, co ja też myślę? Bądź miłościwmniegrzesznej. Nie jest Julka znów taka zła. Janowateż niezła kobicina. Lepsza niż inne. A co nie jej, to nie pilnuje. Zawsze pańskie oko konia tuczy. Paulinawchodzi w bramę swego domu. Jeszcze raz znakkrzyża na czole i na piersiach. Postanawia:Myśleć do jutranie będę. Aby praca. Czuje teraz ciężarwłasnego ciała i kolana, co sobie odklęczała przy konfesjonale, a potem przed ołtarzem odmawiającpokutę. Przez podwórze, z ogrodu sytny zapach skopanej podgrządki ziemi. Paulina spogląda na sunące ponad stodołą obło-. ki- Uśmiecha się:Płynęłam. Julka otworzyła drzwi kuchni, oczy miała spuszczone. Niech będzie pochwalony powiedziała Paulina. Na wieki wieków, Julkawestchnęła. Człowiek: po. ^ spowiedzi lelkidyć ptak. 291. Gdzie dzieci? Do ogrodu poleciały. Trzeba imwcześniej dać obiad. Po obiedzie do kościoła chcesz iść spowiadać się? Ojo, joj. Gotuje tu, robię, amyślę se, rozważam, jaki co. Ja juspanią za wszystkiemojeprzewinienia chciałam przeprosić. Chwyciła Paulinę za rękę i pocałowała. I zarazzaczęła pochlipywać, przerażała ją spowiedź, ciarki po niej chodziły ze strachu. Julka! Co ty? Dobrze, dobrze! Nic do ,ciebie nie mam. Zła dziewczyna nie jesteś. Jateż ciebie nieraz skrzyczę. Człowiek nadtą złością zapanować nie może. No to zaraz poobiedziezmyj i do kościoła. Pan wcześniej dziś będzie. Tylko go patrzeć. Wytarła oczy rąbkiem fartucha. Przyglądałasię Paulinie. Prose pani, klusek z makiem zrobiłam. Ja tam tylko śledziazjem. Babeczki z hreczanej mąki upiekłam. Nie zje pani? Paulina przełknęła ślinę. Nie. Panu tylko podaj. A wiesz, jak trzeba podać? Ady wiem, jak pan lubi. Pierwszy raz robię? Masłoświeże jest. Ubiję, dam do gorących. No to już leć, szykuj. Jaśledzieprzyniosę. I dziecko płacze. Nakarmić go muszę. Zrzuciła kapelusz, podkasała rękawy bluzki i do spiżarni małego pokoiku, do którego drzwi prowadziły z kuchni. W dużychsłojach stały tam napólkachmarynowane śledzie. Post już się kończył,a pełno tego jeszcze zostało. Śledziekupowała Paulina najlepsze uliki. Maślaki oddzielała od ikraków. Siekałaz cebulą, dodawała angielskie ziele, pieprz i ocetz wodą. W bańce pod półkami olej rzepakowy. Olej przywoził Jankiel Wajngarten. Przez cały okres postusmażyło sięna tym żółtym, pachnącym oleju raeuchy, placki kartoflane,bliny z hreczanej mąki podawane z gęstą, kwaśną Śmietaną. Podjęła słój z półki, zamknęładrzwi spiżarni i zaraz wpadław zawodzący płacz Bolka. Babka Wojciechowa, drobna, żylasta, broda zapadła na bezzębnej szczęce, spod chusteczki siwepasmo włosów, naczolecieniutkie zmarszczki, niańczy dziecko, kolebie, uspokaja. Z głębi oczodołów ostre, ptasie spojrzenie na Paulinę. Zapiszczała wysoko, przeciągle: Chłopaka trza nakarmić' Ni ma pani i ni ma! Rozkrzyczał mi się, będziez godzinę. Przewinęłam. Suchy. A krzyczy i krzyczy. 292 ^. przecież w kościele byłam! Niech go Wojciechowa dajelPaulina. stawiasłój na stole, rozpina haftki taftowej bluzki^njnmje płaczące dziecko prawą ręką, a lewą podsuwa muofórś; Siada na taborecie, przez okno widzi na podwórzu biegnąca Michasię. Już znikła. Teraz Wacia. Goniąsię. Pochylasię nad dzieckiem. Mała główka z ciemnym puszkiem włosówprzylega mocno do piersi. Głośne, zadowolone, cmokliwe ssanie. Paulinauśmiecha się. Ale zgłodniał. No! Wojciechowa jak wielka, chudakura przekrzywia głowę,łagodnieje ostrość spojrzenia, na wpół przymykają się powieki. Niech Wojciechowa sobie odpocznie. Kluski Julka zrobiła, niech Wojciechowa weźmie sobie klusek. A wezmę. Tylko ona tonie robi klusekna mój gust. O, Janowa to robi kluski. Jak już sobie Wojciechowa chce. Paulina przygryzawargi, żeby niepowiedzieć więcej. A z podwórza już turkotbryczki. Z dzierżawyzajechali! Julka' Nakrywaj do stołu! Pan przyjechał! Zanim wszedł Dominik, oddała dziecko Wojciechowej, Niańka tuliła go dosiebie nasyconego już, uspokojonego. Całowała gospękanymiwargami. Mój gołąbeczek mruczała moje dzieciątko najmilsze. Niech Wojciechowa nie całuje dziecka! Niechno pan zobaczy! Od takiego ślimaczenia choroby można dostać. I jeszczeWojciechowa chleb rozgryza i do ust dziecku wsuwa. Niemożna tak! Zbiegła zadyszana schodkamiz kuchni dostołowego pokoju. Julka rozkładała talerze na stole, Czekaj wstrzymała ją Paulina przecież obrus! Pano tęserwetę takdba. Idź po dzieci,ja nakryję. Wojciechowa zarzuciła na siebiechustkę. Tuląc dzieckow ramionach wyszła na podwórze. Ocierała Łzy wkącikachoczu, pociągała nosem, mruczała do siebie: Mądry! Nie lubi, jak go całuję, nie lubi, jak mu z ustjedzenie daję. Mało to dzieci wychowałam? Julkaprzemknęłakoło niej. Co Wojciechowa mówi? Łe, pójdę sobie i już! Gospodynimówi, zarazę dzieckuprzyniosę. Czy to ja chora, czy to ja parszywa jezdem? Coma umrzeć, to sam Bógzabiera. To nie ona tłumaczyła Julka to gospodarz. 293. A jedno drugiego warte. Jakby nie to dziecko, poszłabym, jak tu stoję. Julka wzruszyła ramionami, przebiegłaprzez stodole, zaczęła nawoływać dzieci. A już Dominik szedł ku Wojciechowej. Odsunęła chustkę, żeby lepiej zobaczył dziecko. Spłakanymioczamiostrobadała drgnieniatwarzy gospodarza. Dominikostrożnie wyciągnął rękę. We wnętrzu dłoniuczuł miękkieciepła dziecinnej główki. - Śpi szepnął mocno śpi. -Najadł się zachichotała. Uśmiechnął się. Z kieszeni kurtki wyciągnął pięciorublówkę, wsunął niańce do ręki. Niech sobie Wojciechowa kupi co na święta. Jeszcze nie sokńczyli obiadu,a już Paulina niecierpliwiłasię. Chciała być wreszciew mieszkaniu sama i rozpaczaćświąteczne porządki. Z kuchni szczękanie naczyń. Julka zmywa garnki,a tak dokładnie, jaknigdy. Paulina porwała talerze od stołu, zaniosła do kuchni. Spieszsię napędzała kościół zamkną, zanim się wygrzebiesz! A jesce sklanki, jesce obmieść trzeba. Zostaw,ubieraj się, jajuż skończę. Julka poszła doswego"pokoiku" za przepierzeniem z firanki, Myła się, przebierała odświętnie: od czystej koszuli ażdo nowej chusteczki kremowej w czerwone róże. Wzięła różaniec, książkę do nabożeństwa, chociażumiała naniej czyta6 na kilku stronach i tona pamięć. Wzdychała przy tymgłośno. Wyszła wreszcie, stanęła przed Dominikiem, pochyliłasię do jego ręki. Ja chciałam panaza wsystkie moje przewinienia przeprosić. Moje dziecko powiedział niech cię Bóg błogosławi, Odprowadzał ją zadowolonym wzrokiemi wzrokiemszczęśliwym objąłsiedzącą wokoło stołu rodzinę. Czułw sobie spokój morza,na któregoniskiej fali kołysze się białeskrzydła mewy nasyconej i sennej. Sam był jużdawno pospowiedzi i pilnował, aby wszyscy domownicy przygotowywalisię na Wielkanoc. Spojrzał nagle na Paulinę. A Stefan? Nie było Stefana? Nie. Od czasu, jak we wtorek przyniósł tę brudną bieliznę, nie byłogo. Sam mówiłeś, żeby nocował u Kostusia,sam mówiłeś. Ci.. Cicho. Ja nie o to. Jasię tylko martwię, że chybanie był u spowiedzi, a za dwa tygodnie od jutra Wielkanoc. ".- Janie wiem. Nie wiem, co się z nim dzieje. Może dziś pajdzie. Niepokój nią targnął i zaraz wszystkozaczęło u-wierać: wpijała się w ciało sznurówka gorsetu i uwierała w pasiespódnica, przeszkadzał zapięty pod szyją kołnierzyk bluzki,uwierać zaczęła obecność Dominika i dzieci. Denerwuje wpatrzenie sześciupar oczui irytuje dopytywanie Waei: "Mamusiu, dlaczego wuj nie przychodzi? " Drażni ją cierpliwość Dominika. Z jakimspokojem karmi resztką klusek z makiemnajmłodszą Oleńkę. Paulina aż trzyma siękrzesła,żeby sięnie porwać, nie klapnąć małej w tyłek, bo krzywi się,wypluwa jedzenie, wali piąstkami w stół. Dominikprosi, alew głosie wstrzymywana złość weździeci do ogrodu. Niech ja ten dom trochę sprzątnę! Już zakilka dni trzeba będzie zacząć piec ciasta, to kiedyjato wszystko zrobię? Dominik podnosisię. Jak sejsmograf wyczuwa drgania zapowiadające katastrofę. Chodźcie, dzieci. I powiedzWojciechowej,niech dziecko kładzie do kołyski. Niech idzie sobie do kościoła. Ja dowieczora przypilnuję. Odetchnęła, kiedy mieszkanie ucichło. Zrzuciła odświętnestroje, wskoczyła w codzienną spódnicę i bluzkę, opasała sięfartuchem. NoE powiedziała do samejsiebie i tymwykrzyknikiemdala sobie hasłodo rozpoczęcia roboty. Podwinęła spódnicę,wyciągnęła ze schowka bańkę z naftą, aby nią ponacieraćmeble. Ale głęboki skurcz niewygody niepuszczał, a uśpionyniedawnym spokojem, rozrastał się niepokój: Boże, co z tymStefanem? Co on robi? Od czasu strajku szkolnego Stefan nie mieszkał w swoimpokoju na facjacie. Uradzili z Dominikiem, żebezpieczniejbędzie mu nocować w saloniku. Zamknięta brama zabezpieczała od ulicy. O grożącej w dzielnicy rewizji uprzedzali gokoledzy waląc w okiennice. Zrywał sięwtedy i poprzez ruchomy sufit wkuchni uciekał do stodoły, a stamtąd poprzezgród i polami do Kostusia. / ciepłe łóżkopoStefaniewskakiwała jedna z dziewczynek, acały dom nie spał do ranaw oczekiwaniu rewizji. Rewizji jednak mimo kilkarotnychalarmów niebyło. A może myślałanacierając krzesła ściereezką zmoczon^ w nafcie możearesztowali go na mieście? Dziwny jej się wydał, inny, kiedykilka dni tętnu w^diniespodziewanie do domu. Przyszedłwcześnie pop3ud"lui aż :?^-i-. 295. się roześmiała widząc go przekraczającego bramę, bo stałaakurat na podwórzu oddychając pierwszym cieplejszym dniemwiosny. Zmęczony szedł, bez czapki, już nie w mundurkuszkolnym, tylko w starej burce Dominika, a w rękudźwigałpleciony kosz. - Co tam masz w koszu? zawołała. Zostawię brudną bieliznę doprania uciebie. Zabiorę,za kilka dni i oddam do praczki. Przyjrzała mu się. Zaczerwienione spojówki oczu, ciemnycień. zarostu na policzkach, spękane wargi. Złość ją porwałana nigo: marnuje się. Ujęłasiępod boki. Praczkę sobie znalazł! Widzieliście go! To Agnieszkajużci śle pierze? Dominikowi dogodzi, atobie nie? I wtedy właśnie wpadła Julka. Wybiegła ze stodoły, chusteczka przekrzywiła jej się nagłowie. Wola: Prose pani,prose pani, niech pani tu przyjdzie! Na strychposzły w stodole. Złazić nie chcąnaobiadi Paulinapodkasała spódnicę i pędem do stodoły, Nawet nieobejrzałasię na Stefana: smarkacz,praczkę sobie wynalazłlJuż mu wszystko źle, co w domu. Julka w stodole głowę poddarła dogóry, przemawia, groziwyciągniętympalcem. Drabinę wciągnęły zasobą. Oj, da wara mamusia, oj, dostaniecie wy za swoje! A zestrychu tylko zduszony chichot. Mańcia woła Paulina jesteś tam? Stara dziewucha,a młodszym się dasz wodzić! A spuszczaj mi zaraz drabinę, botyłków nie poczujecie! Pospuszczonej drabinie wdrapuje się Paulinana stryszeknad stodołą. Otwarte kufry, w których zimoweubrania. Na słomie panieńskie suknie Pauliny, za ciasne teraz, ale przechowywanejak zasuszone kwiaty, leżą podobne martwym ptakom. Karakułowy toczek, karakułem obramowany, wcięty w pasie żakiet, na którym pozostał ślad zachwyconych dłoni Jana. Przegięta boleśniebiała suknia ślubna leży jak płat topniejącegośniegu, jak tamtenw pamięci topniejący dzień. Grzęzła wsłomie jak w gruzach,gdzie roztrzaskana przeszłość. Przez łzywidziała ichprzerażone twarze. Przycupnęły w słomie przebraEiew jej kolorowe halki, w kapeluszach z połamanymi piórami oddychały szybko, głośno,czekając wymiaru kary. I nagle niewidoczna w słomie rozpłakała się Oleńka. BożcE O, wy wariatki! Dzieckościeze sobą wzięty. Przecież spadłaby jeszcze z drabiny. Zabiłabysię! Paulina Ws^tde wspomina, już z gruzów wskoczyła w świat otac2a'^eis. Chwyta Wacie, najkrnąbrniejszą. To jejpomysł. Odwijaytową halkę. Trzask, trzask! odmierza w wijący się tyłek. ' Już nie bada, niebędę! wrzeszczy rozpaczliwie, a zaj^ zaczynapłakać cały chór. " Złazić komenderuje Paulina. Ześlizgują się, ginąw ogrodzie. Jeszcze słychaćich popłakiwania i skargi Waci: Mnie tylko zbiła. Tylko mnie. Michasi nawet stówa niepowiedziała, a ona zaczęła. ^Paulinaweszłado kuchni. Wycierała chustką pot z karkui 2 twarzy. Zdejmowała źdźbłasłomy z ubrania. Stefan siedział pod oknem przy wyszorowanym do białości stole kuchennym. Pil mleko. Siadła przy nimna ławie, patrzyła przedsiebie w przeciwległy koniec kuchni na palenisko, na pobielany piec chlebowy, Gdzie ten kosz? Tu, widzisz, postawiłem na szafie. Zwróciła głowę na lewo, gdzie zestawione w rogu kuchni,tuż przy oknie wychodzącym na ogród, dwie ciężkie szafy. Na tej bliżej okna kosz. Apo co na szafie? Ja to przestawię. Paulina, proszę cię, zostaw. Ja w tymtygodniu po niegoprzyjdę. Widzisz, przeniosę wszystkie rzeczy do Kostusia. Jużnie chcę czekać, aż Agnieszka zrobipranie. Tylko chciałbymczyste rzeczy wziąć z sobą. To już- tam chcesz się przenieść zupełnie? Bezpieczniej. Po co ja mam was co noc budzić? A niech ci będzie. Patrząc na szafy myślałao Teresce. Tam był jej "pokoik". Szafy, wtedyustawione inaczej, tworzyły trzecią ścianę, aczwartą kretonowa zasłona parawan. ' Byłem niedawno u Tereski. No i jak tam? Zadowolona? Mnie się zdaje,żetak. Zadowolona. Mają dwa czyściutkie pokoiki. Kanarka sobie kupiła. Cały dzień haftuje, gotuje,grzała. Źle im niejest. TenJanisz dobrze zarabia. Jedna po drugiej dziewczynki wślizgiwały się dokuchni. Ostrożnespojrzenie na matkę i do Stefana. Helenka wdrapałamu się na kolana. Oleńka czepia się ręki, prosi, żeby ją podrzuca^ do góry. Wacia szepczemu sekret do ucha. a Mańcia^Mahasia piszczą:W chowanki, wuju, bawmysięw chowan297. Odwróćcie się mówi Stefan. Raz, dwa, oczy zamknąć! Na czworakach włazi pod stół. Aone za nim! Piszczą, śmieją się, wyciągają spod stołu. Masz cierpliwość mówi Paulina. Patrzy, jak dzieciprzycupnęły teraz wokoło Stefana, wpatrzone w niego, uczepione, ażeby tylko dotknąć, potrzymaćsą rękę, objąć za szyję. Wuju, wuju, bajkę. Odsuwaje łagodnie, wstaje. Paulina, ja się namyśliłem, wezmę ten koszyk, Co ci znowu? Nic ci przecieżnie mówię. Zostawsobie. Zabiorę. Siadaj! Nie gadałbyś wiele. Obiad zaraz będzie. O, słyszę, Dominik wcześniej przyjechał. Dominik wszedł i zaraz dziecido niego, ale nis witał sięz nimi jak zwykle, pogładził pogłowach, usiadłciężko nazydłu, nawet burkinie zdjął. Źle się czujesz? zatroszczyła się Paulina. Zmęczony byłem, tyle nocy nie przespanych. Odbija sięŁ0 naczłowieku. Spojrzał na Stefana. Będziesz nocował? Pokręcił przecząco głową. Myślał,że broda Dominika posiwiała, że pod oczami ma sine cienie. Czy to potrzebne, żerzucał się na tę dzierżawę? Lepiejteraz przezjakiś czas nocuju Kostusia. Mówiłmi znajomy strażnik, co ma żonę Polkę, że szykują się ścisłerewizje po domach. A jak co nie będzie w porządku to naSybir. Paulina zadrżała, wstrzymała oddech i wydawało jej się,jakby w biegu zatrzymała się nad przepaścią. Dziewczynkiprzytuliły się do ojca. Stefan podniósł się. Ja jużpójdę. Zaczekaj. , zjesz z nami obiad. Nie, nie, pójdę. To chociaż chleba damci zserem. Daj, zjem. -i pójdę. Dominik zdją4 burkę, powiesił, podszedł do miednicy, cow kąciekuchoina postumencie,umyłręce. Wycierając sięrpcmiklem spojrzał przezramie na Stefana. Mówią ludzie, że ten Iwan Kalajew, co rzucił bombęaa wielkiego księcia Sergiusza, to syn PolEu. Mówią, że oddziecka wyEhowysy-al . się w Warszawie. 2SS ^- Jawiem. Stefan jadł chleb z serem, popijał mlekiem^. Dominik podszedł, pochylił się, szeptał: -^Stefan, co wy tam wyprawiacie? Nie zamieszaj się w coś^epo^zebiiego. Czyty wiesz, kto tobą kieruje? Czy ty wiesz,jakim sitom służysz? Przecież ty jeszcze jesteś dziecko. Dla,ciebie to wszystko przygoda. A to walkana śmierć i życie. Nie odpowiedział. Podniósł się ponury. Muszę iść. Od progu odwrócił się jeszcze. Spojrzał na siostrę,przywo-jął ją wzrokiem. Podeszła. Zamknij drzwi szepnął. Stanęli bliskosiebie w półmrokukorytarzyka pośród róż-wieszonych tu płaszczy i burek,pośród stojących pod ścia-nami długichbutów i dziecinnych kaloszy, nieruchomi, zwią-. zani tajemnicą szeptu. Zzakoszuli wyciągnął płócienny wo-raczek,podał jej. A-chi zachłysnęła się. Wsunęła woreczek za stanik,, Schowaj. Dobrze, ale dlaczego? Boję się zostawiać w pokoju. Nie chcęnosić przyso-. bie Nie tu. W ogrodzie schowam. Chodź ze mną do ogrodu,do altanki. Ale dlaczego? Dlaczego mi dajesz? Dreszcz nią wstrząsnął, otuliła się chustką. Szli prędko,przez podwórze, rozglądała się, czy kto nie idzie. Ścieżką^ogrodową aż do altanki. Rozejrzała się, zamknęła drzwi. Na-słuchiwala. Pochyliła się ku niemu. Stefan, Stefan! szeptała O Jezus Marią, ^ o Bpż,święty, co się z tobądzieje? Zmieniłeśsię. Gdzię ty teraz'chodzisz? Z kimty się spotykasz? Czy ty nie idziesz razem,z Moskalami? Słuchaj, tyle ci tylko powiem, ale dla ciebie i,nawet Do-nńnikowi nic. Sytuacjajest poważna. Ale nam, milczeć nie; wolno. Bo nawetjeśli zlikwiduje się carat, a my Ęozostanie-my bierni nic nie nastąpi. I nigdy, nigdy nie; odzyskamy. niepodległości. Do czego ty należysz? Kto ciebie prowadzi? Lepiej, żebyś jeszcze nie wiedziała. Powiem^ci, przyj- dzie czas, że cipowiem. Podniósł się. Idę już. Schowaj dobrze, nawet niemów niegdzie- Nie; mów mi teraz. Chwyciła go za rękę. Zaczekaj, dlaczego dajesz mnie ten list? 2. Bo ten list kiedyś może być ważny. A ty przetrwasz. O, skąd wiesz? Wiem, bo w tobie jest życie. Ty wszystko przetrzymasz. Ty uśmiechnął się będziesz zawsze, nawet wtedy, kiedy mnie nie będzie, ani tego ogrodu, ani tej altanki. Otworzył drzwi, patrząc na nią śmiał się,ale onazakryłaoczyrękami, rozpłakała się. Na mojenieszczęście jago tu sprowadziłam, na mojenieszczęście takgo pchałam do tej szkoły! A kiedy odjęła dłonie od oczu, Stefana jużniebyło i tylkochwiały sięza nim poruszone wrota stodoły. Czyszcząc teraz podłogę sypialni, wpelzając na czworakachpod łóżka, Paulina raz jeszcze przeżywa tamto popołudnie. Dlaczego myśli dat mi list papieża? I co tomiało znaczyć, że przetrwam, przetrzymam? Dlaczego nieprzyszedłpokosz z brudną bielizną? Jutro zaraz polecę dowiedziećsięu Kostusia. Ruch koił jej niepokój. Potspływał po twarzy i nie wiedziała już, pot ją oślepia czy łzy. Podniosła się. Ostry zapachnafty przegryzał już zaduch pokoi. Wytarła ręce o fartuch,przeciągnęła się. A terazuśmiechnęła się trzeba wyszorować w kuchni podłogę. Dominik stał z dziećmi wogrodzie. Tuliłysię jaknajbliżejojca. Wacia coraz to szturchała Michasię, dopychała się,byletuż przy Dominiku. Widzicie tłumaczył na to drzewo przeszczepiłemgałąź z innego. Czekaj, Oleńka mówiManetaja cię podsadzę, tozobaczysz. Nie, nie, ona dla ciebie za ciężka. Dominik bierzenajmłodszą córkę na ręce i pokazuje jejranę drzewa obandażowaną szmatami. O tu, widzisz, uciąłem,gałąź z żółtejjabłonki i przeszczepiłem na czerwoną. Otu! Oleńka dotykarączką szmaty,ale zaczyna sięjuż kręcić w ramionachojca. Tatusiuwoła Mańcia ona się zsiusia! Dominik stawia dziecko ostrożnie na ziemi. A idź sobie, córeczko, kucnij tam w agreście. Idą zanim przyglądając się, jak nożycami ucina zeschłegałęzie drzew. Słuchają, jak opowiada, cobędzie sadziłw tymroku, pochylającsię uważnie nad pączkami liści na krzakach,słuchają, jak objaśnia: to agrest, to porzeczki, a na malinyjeszcze czas, maliny później puszczą listki. ^.pieplym spokojem kołysze się popołudnie, a granice świa^ zakreśla płotogrodowy i brama podwórka. ,-:;--, Zostańcie tu terazmówiDominik pobawcie się. ^ójdę sprzątnąć podwórko. Stanąłprzed drzwiami stodoły, rozejrzał się po obejściu. Od frontu, na wprostniego i po obu stronachbramy zwartąścianę tworzyły zabudowaniawynajmowane lokatorom. Oficyna po lewej stronietobyło mieszkanie jego i Paułiny. Kutyłowi obora istodoła, którawychodziła na ogród. Na prawonowo wybudowane zakłady ślusarskie. Dominik odnajmowałje rodzinie Szczepańskich. Przedłużeniem stodoły był rządlokatorskich komórek pozamykanych na kłódki. Dominik przeszedł koło komórek, pochylał się, podnosił papiery,szmaty,kawałki rąbanego drzewa. Za komórkami w głębi, wwąskim uchyłku podwórzabyłdom, wktórym mieszkał stróż Jan z żonąi matką swoją niańką Wojcieehową. Dalej, w najodleglejszym kącie podwórza, dwa zbudowane z ciemnych desek wychodki. Jeden zamykany na kłódkę, drugi zawsze otwarty ogólny. Jan, stróż, podniósł się ze stołka. Wyciągnął długą brązowąpooraną ciemniejszymi bruzdami szyję w kierunku okna. Podpatrywał, gdzie pójdzie gospodarz. Matka zawołał widzisz go? Idzietu sam. Zamiataćpewnikiem będzie chciał. E... przeciągnął się. Zdjął z wieszaka płaską czapkę, nacisnął na głowę. Matka! Dawajmiotłę' A tfu! splunął przezzęby. Urób się, człowieku,zarób się na czarną śmierć. Zawsze coś znajdzie. Janowa na stołeczku, pochylonanadkubłem,obierała kartofle. Obierałacieniutko, dokładnie, wydziobywała końcem noża "oczka" i wrzucała do stojącego obok czarnego saganaz wodą. Wybierała się jutro do spowiedzi, a Paulina już dziśjązwolniłaodpopołudniowych zajęć wdomu i w oborze. Nawet nie podniosła głowy na nawoływania męża, jakby zamyślona nie słyszała go. Jan popatrzył przezokno, odsunął z głowyczapkęi drapałsię w siwiejącą czaszkę. Matka zachichotał szykuj się! Wychodki będzieszszorować! Janowa uniosła głowę, spojrzała nie widząc i znów wróciładoobierania kartofli, poruszała ustami, jakby się modliła. Jan podszedł do niej,przykucnął. Zarechotał jejw samątwarz. Śmiał się,aż muramiona i uda chodziły, ażsię zakaszlał. 301. O, ho, ho, ho! Gładził wąsy, za brodę się trzymał,ehichotai na cały głos. Szykuj się, szykuj siei Janowa porwała się od kubła,plasnęła kartoflem, rzuciłaBożyk na podłogę, zaterkotała piskliwie: Dyć będzie trzecidzień, jak szorowałam! Musi jakiez ulicy przyszły,zarobiły, zaszczały! Choroby jedne! Choleraaa nich! A ja ci co dzień powtarzam; byle kogo nie puszczaj! Gdziety ślepia masz? Na co inszegoty masz oczy! Przyjdziejeden z drugim z ulicy,to tylko leci i już nie patrzy, gdziesra! Twoja rzecz upilnować! Albo i w bramie! Każda baba,co na targ idzie, po drodze do naszej bramy. I kuca! Amiotłę na choroby! A popędzić! Tak tożeś nie taki prędki, do inszych rzeczy to cię utrzymać nie można. Dominik stał przed wychodkami,rozmyślał. Nie pasowałymu doświąteczności, w którą dom sięodziewał przed Wielkanocą. Ługiem trzeba będzie wyszorowaćporządnie postanowił. Wezmępotem grubego kija i smołą wysmarujędobrze wnętrze deski. Fetor z tego idzie,zaraza. Gdybytojakośinaczej urządzić, mówią, będą w Lublinie robić kanalizację, ale kiedy to tu do nas dojdzie? Żebym tego Janamógłgdzie przenieść! Sąsiedztwoma takie, zapachy pod samym nosem. Gdzie by go przenieść? Stoi tamoj jeszcze informował żonę Jan. Rozmyśla se. On ci jużrobotę przygotuje, nie bójsię! Janowamilczała. Niskie czoło sfałdowalo sięw zmarszczki,poczerwieniała kurzajka u nasady nosa. Spod nawisłych nadciemnymi oczami nierównych brwi spojrzała srogona męża. Jużbyś się chociaż opamiętał przyWielkim Poście! Nic,tylko tym ozorem mielisz, a na ludzipsioczysz! Jużżeś zapomniał że Antka do piekarza oddał. A małoci dał na zeszłeświęta? Ja wiem,co innedają. Zły on taki nie jest. Jan jakby nie słyszał, przygięty przy oknie podniecał się. Ino go już tu patrzeć! Janowe, ługu,Janowo, gówna cudze ścierać. Wyprostował się gwałtownie,potknął o łaciatego kota, cozwinięty przypiecu podskoczył,pisnął, czmychnął zaraz podłóżko. O, chorobo! O,ja ci dam! Pod nogi lezie, nogę mi chorąprzetrącił. Janowa uniosła sagan pełen obranych kartofli, postawiłana kuchni, spojrzała obojętnie na męża. Pan Bóg cię skarał. O nodzejużeś zapomniał. Ino gadai gada! Panu Boguna gołych kolanach idź dziękować. 302 Jan przygasł, usiadł, wyciągnął nogę przed siebie, przyglądał jejsię w milczącym skupieniu. Drapał się pod czapką, nakarku. Co prawda,to prawda. Baba zamawiała, nie pomogło. Do dochtora my poszli, nie dat rady. Ropiała tanoga i cięgiem. ropiała. Co mnie mówisz? Co, ja nie wiem? Janowa zawiązy-. wala ciaśniej chusteczkę pod brodą. Złabyła teraz na siebie,że zaczęła z tą nogą. Historię nogiJanopowiadał każdemu,przezcały wieczór, już sięod tegonie opędzi. Jan siedział zapatrzony przed siebie. Kotwymknął się ostrożnie spodŁóżkai czmychnął na wygrzane miejsce pod piecem. Gospodarz przyszedł, okłady jakieś porobił i jakie cudoczy co? Ustało. Kostuchemjuż bym chodził. Na flegmę jeszczeciągnie. Ale gdzietam, nie to, co dawniej. Jużz tego bólnwytrzymać nie mogłem. Dominik stanął w drzwiach stróżowego mieszkania, Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus. Porwali się oboje: A na wiekiwieków amen. Jan sięgnął po szczotkę,co w progu, przy drzwiach, Nassykowałem się właśnie,myślę, podwórze trza zamieść. Zamiotę, Janie, zamiotę. Pan to już nie wierzy, że ja poradzę. Odpocznijcie sobie. Jak tam noga? Nienarzekać. Ropieć to nie ropieje. Jak pan tej maścidał, to jakręką odjął. A Antek? Janowa uśmiechnęła się: rozsunęłysię blade, szerokie wargi,a cala twarz pogięła się w ruchliwe uśmieszki. Oży. ^a.I zaraz przekrzykując Jana, co jeszcze omaści i kocie, comu przed chwilą podłazipod chorą nogę, zaniosła się płaczliwą, zawodzącą wdzięcznością: PanBóg panu gospodarzowi wynagrodzi. Gdzie my byśmy mogli tamchłopaka postać! W głowieby niepostało. Zadowolony. Piekarz go też chwali. Zawsze do domuna niedzielę coś przyniesie. Ja jużtamzara idę te wychodki szorować. Widziałam, panoglądał. Musiały co, choroby, napaskudzić. Nie żałujcie ługu, Janowo, przyjemniej i wam tubędzie. Wyszła zgięta\ve dwoje pod ciężarem, wiader pełnychwody. Dominik wziął szczotkę. Przeszedł przez bramę na ulicę sprawdzić, czy rynsztoki przemyte. Jan. wlókł sięza nim. ociężale, czapka zsunięta na oczy, wydrapywał się po głowie. Mruknął: Dopiero, jak ulicę skończyłem polewać. Widzę, Janie. Sprawdzał teraz dzwonek, którego drut przeciągnąłod bramy poprzez podwórze aż do mieszkania stróża. Dzwonek dobrzedziała? A dzwoni, dzwoni. To ja jużsobie sam poradzę. NiechJan idzie, odpocznie. Nigdy nie wiadomo, co w nocyZamiatanie rozpoczął od bramy. Długie, równe ruchy ramienia jak wiosło posuwająpo ubitej tafli podwórza. Dłońujmująca drzewiec szczotki mocna jest, ale o drobnychkościach nadgarstka. Giętkie, chociaż wysuszone ziemią sąpalce Dominika. W ciszy sobotniego popołudnia tylko wróblećwierkają koło stodoły,tam gdzie wysypany obrok. Nawetdzieci nie słychać z ogrodu. Kojący jestruchszczotkipoczesującejubitą ziemię, jak akompaniament pieśni,ruch ten prowadzi myśli Dominika, Późno wtym roku, bo dopiero dwudziestego trzeciegokwietnia wypada niedziela wielkanocna. Czasjuż najwyższypoprosić księdza, żebyświęcił. Ale Paulina po raz pierwszyw ich małżeństwie spytała, czynie można by tak zrobić, abyojciecTarsycjusz poświęcił. Czyprzyjdzie? Zjawił się w Lublinie niedawno, a już ludziezaczynalisobie opowiadać o jegokazaniach. Dominik doKapucynów poszedł niezbyt chętnie,wierny był swej parafii Bernardynów w kościele pod wezwaniem świętego Pawła Apostoła. Patrzącz ławek na ambonęwidział na tle brązowego, opuszczonego na ramiona kapturałysą, okolonątylko wieńcem włosów głowę zakonnika. Miałopadającą na piersi siwą brodę, w której ciemne pasma. Nadpalącymi ciemnymi oczami czarne szerokie luki brwi. Głowata, gdy mówił, wydawała się należeć dopotężnego człowieka,chociaż słowa, którymi zwracał się do ludzi,łagodnebyłyi zrozumiałe. Nie byłow nich grozy, którą twarz ta, szczupła,długa, o wielkim rzymskim nosie, sterczących spozabrody kościach policzkowych, mogła wyglądem swym obiecywać. Ojciec Tarsycjusz z Gielczyna nienauczał o strachu przed piekłem i sądemostatecznym, nie groził, nie grzmiał nagrzeszników, Mówił opotędze miłości, sile serca, obowiązku aktywnego miłosierdzia. Tam, gdzie jest nasze serce, tam siła nasza. A jeśli sercanie ma, możemy łamać głowy, ale bez skutku. Jeśli obowiązekmiłosierdziaalbo posłuszeństwa wzywa cię do aktywności, 304 W czasie gdy ekstaza modlitwy unosi cię do nieba, rzuć wszystko i prędko schodź na ziemię. Bo gdyby księżyc i słońceświeciły równocześnie, to tu, na ziemi,zamieszanie byłobyi nieład. Tak samojeśli dusza uniesiona będzie w kontemplacji rzeczy niebieskich i nie zechcezniżyć się dozwykłychludzkich prac, wszystko zaniedba, wszystkiemu pozwoli sięzmarnować, a sama zginie, tak, sama się zatraci. Dominik zamiata uważnie, wolnopod ścianami domów,w każdym uchylku, w każdej szczelinie. Ruch ten jest kontemplacją, gdyżzamiatając Dominik porusza ustami, modlisię. Ruchmonotonnybudzi przeszłość zamkniętą w zaklętychkomnatach pamięci i chociaż rozum przeczy mocy czarów,siła serca tajemne znazaklęcia. Twarz matki liść klonu zasuszony w ciężkim foliale, kruchy już, chociaż przechowywany z tkliwą pieczołowitością. Włosyjasne spod chusteczki wyblakłej już w pamięci, oczyrozdarterozpaczliwym światłem błyskawici krzyk jej, coprzetrwał. Przedarł się przez czas, przestrzeńi śmierć. Przywołany, napełnia go,jakby z tamtego poranka wstąpił w dzisiejsze popołudnie. Krzyk jęk sprzed lat czterdziestu: O Jezu, syna mi biorą, syna mi biorą w sołdaty! Chata, którą opuszczał,bielona była, obszerna, z sienią na przestrzał, kryta strzechą, a pachniała miodem, bo z ojca na syna Skorczycowie byli pszczelarzami. Ale ojciec nawet do pszczół nie poszedł, stał na progu chaty płakał Jużty niewrócisz mówił. Wrócę. Do nas już nie wróciszmówiła matka aledo tejziemi wróć! I wiary nie zapomnij, wiary nie dajsobie odebrać^synu. Poprzez łzy widzi Dominik dłoń swoją zaciśniętą na szczotce. Słabsze miał ręce, kiedypułkownik doktor PiotrIwanowicz Afajew, naczelny chirurg frontowego szpitala,powiedział: "Dobre masz ręce, Dominik, można powiedzieć,inteligentne". Dominik uśmiecha się do twarzy pułkownika, a on odpowiada mu wesołym spojrzeniem spoza binokli. "Dominik, niewracaj! Zostań tuze mną. Pokochałem cię jak swego. Poślędo szkół,usynowię. " Wzrok doktora Afajewa posępnieje. Takwiele ofiarował i odrzucili go. I posępnieje wzrokDominika. Jak połączyć sprawy, które rozdziela krzyksilniejszy niż 20 Cień księdza Piotra 305. śmierć? Jak uwolnić się od więzów, których mocą jest sitaserca? Drgnął. Czy ktoś mówi do niego? Przetarłoczy. Na wprostobca twarz. Zorientował się, że nieznajomy po raz drugi powtarza to samo pytanie; Gdzie chaziain? Ja chaziain. Stoi przed nim strażnik, to on pyta Dominika, to on zapytuje o gospodarza, ale strażnik nie jest sam. Obok niegotrzech żołnierzyi cywil. Wszyscy patrzą teraz na Dominika. Oparty omiotłę,czeka. Gdziestoroż? Ja storoż. Cywil wybucha śmiechem. Śmiech podchwytują żołnierze. Zaczynają rechotać na całe gardło: stróż i gospodarz w jednejosobie? Co chcecie? Rewizja. Dominik nie drgnął. Stał spokojnie, Ręceoparte na szczotce. Myślał: Ktoś imdoniósł. Ale Stefan uKostusia. DziękiBogu, Stefana nie ma. Cywil przyglądał mu się. Gdzie jest panamieszkanie? Dominik wskazał ręką drzwi prowadzące do kuchni. Tu powiedział. Odwrócili się, odeszli, poszli w kierunku mieszkania. Chciałrzucić szczotkę,biec zanimi. Powstrzymał się. Lepiej zostać,bo jeśli akurat Stefan, toda mu znak z bramy. Chyba żebynie wychodzili dłużej. Przysunę się tylko bliżej domu. Będączuwał. Paulina da sobie radę. Lepiej niewchodzić. Boże miłosierny, ulituj się nad nami. Paulina na klęczkach kończyła szorować podłogęw kuchni- Przypominała sobienauki ojca Tarsycjuszao narodzie. Pierwszy raz słyszała, aby ksiądz na rekolekcjach mówiło takich rzeczach. "Nie sposóbmówił zrozumieć człowiekainaczej jakw tej wspólnocie, którą jest jego naród. " Co tojest naród? zastanawiała się. Czy to ci wszyscy, którzymówią po polsku i są katolikami? A Jankiel Wajngarten? Przecież on też i jego rodzina należą do narodu. Tu się urodzili,tu mieszkają razem znami, więc co to jest naród? Mówienie o narodzie z ambonywzruszyło ją i przyznawała rację ojcuTarsycjuszowi, że ani sama siebie, ani nikt jej nie 306 mógłby zrozumieć beztej wspólnoty, która teraz jeszcze poCzarnej Sotni zbliżyła ludzi do siebie i zawężliła przynależność. Odsunęła wiadroz brudnymi mydlinami i posuwającsię naczworakach, coraz to przecierając łokciemoczy od potu, co spływał jej z czoła, wyżętą w czystej wodzie ścierką wygładzała deski podłogi. Wydawałojej się,gdy szorowałaszczotkąpodłogę kuchenną, gdy z fanatycznym niemal uporemdobierała się do zakamarków i kątów,żeto samąsiebie tak oczyszcza z grzesznych uczynków i myśli, a spoglądając na wilgotne, pachnące migdałowym mydłem deski czułasię łagodnie szczęśliwa. Gdyby ktoś teraz jej powiedział, żeuczucie radosnego spokoju, którego dane jej było doświadczyć, jest aktem zbliżenia się do sedna życia,do mistycznegozwiązku duszyz ciałem roześmiałaby się: co zagłupstwa! W kolorowejspódnicy, w chusteczcezwiązanej w tyle głowy,jak wielki kolorowyżuk na soczystym liściu kapusty poruszała się po podłodze, obejmując ją rozpromienionym wzrokiem ismakując radość życia. Trzask otwieranych drzwi. To ty, Dominik? Uważaj, mokra podłoga. Stukot podkutych butów. Zobaczyła najpierw buty. Poczuła słabość w rękach i w udach. Podniosła głowę. Szare mundury żołnierzy,naramieniu każdego wąskie, ostre smugibagnetów. Ostryskurcz szarpnął nią w dole brzucha. Przytrzymując się rogu kuchennego stołu, podniosłasię. Spojrzaław twarz wysokiego, ciemno ubranego cywila. Kozia bródka,wąskie wargi, przymrużone krótkowzroczne oczy. Obok niegookrągła czerwonatwarz i żółte wąsy rewirowego. Czego chcecie? spytała. Cywil przyglądał jej się beznamiętnym, zmęczonym wzrokiem, powiedział twardo: Rewizja. Drżącymi palcamiotarła fartuchem pot ztwarzy, czuła bólew dole brzucha, uda dygotały. Patrzyła, jak twarde podeszwy żołnierskich butów zostawiały ciemne ślady na czystej kuchennej podłodze. Z wolna, jak podnoszące się, nabrzmiewające faleprzypływu, zaczynała ją ogarniać wściekłość. Ręcezwarły się w pięści. Stanęła przed nimi, ujęła się pod boki,krzyknęła hardo: Podłogęprzyszliściezabrudzić! Akurat, jak na świętawyszorowałam. A róbcie sobiewaszą rewizję! Pchnęli drzwi do stołowego pokoju, wepchnęli się po schodach. Stała w progu. Obserwowała, jak chodzilizaglądając 307. pod kredens, w kąty, uchylili drzwi do sionki, weszli do sypialni. Rozmawiali zesobą szeptem. Wrócili doniej. To mąż pani tam na podwórzu? MąŻ. Nikt tu więcej niemieszka? Ciszej! Dziecka mi nieobudźcie w kołysce. Pytam, ktotu mieszka. Mąż, ja, dzieci i służąca- Do kościoła poszłateraz, dospowiedzi. Strażnik podszedł do okna, uchylił firankę, spojrzałw ogród. Trzej żołnierze stali bezruchu, figury 2 szarego kamienia, oczy ich były puste. Cywilprzyglądałsię Paulinie. Podszedł bliżej, zajrzał jej w twarz. Nikogo więcej nie ma w domu? Uniosłagłowę, spojrzałamu prosto w oczy. To przecież widzicie, żenie ma. Dopiero z kościoła wróciłam, u nas Wielki Post teraz, każdy tylko się modli. Dlaczego nas niepokoicie? My nie za tymi, co się modlą. Strażnik odszedłod okna, spoglądał po ścianach,kredensach kuchennych, spojrzał na szafy. Cywil rzucił krótko, niecierpliwie: No, chodźmy już! W porządku. Wyszli, trzasnęły drzwi, jeszcze odgłos ciężkich butów,jeszcze zapachwełny, mundurów, tytoniu i żołnierskiego potu. Na podłodze śladywielkich stóp. Podskoczyłado okna od podwórza, uchyliła rąbek firanki. Gdzie pójdą? Do Janów? DoJankiela? Do Ruslakowych? Będą jeszcze pytać Dominika? Wybiec terazna podwórze, popatrzeć. Nie, nie, lepiej cicho, lepiej tu siedzieć. Nic nie widać. O Boże,szczęście, że Stefana nie było. Matka Boskago ostrzegła. W sobotę miałprzyjść, siedziałbyteraz w mieszkaniu. Itak nagle weszli, nie zdążyłby uciec. Kroki na podwórzu. Nie słychać głosów. Wylecę, abyna chwilę! Nie, nie,lepiej nie! Jeszcze zaczną więcej pytać, zaczną siędomyślać,dlaczego ich podpatruję. Zziębła nagle, dreszcze przeleciały jej po krzyżu. A jeżelibiorąDominika? Rzuciła się do drzwi. W korytarzyku wpadłaaa wchodzącegodo domumęża. Przestraszyłaś się, och, jak ty się przestraszyłaś. Alejuż cicho, już poszli, poszli zupełnie z naszej ulicy. Głaskałją po ramieniu, patrzył współczująco w jej poszerzone strachem oczy. Po co oni tu chodzili? Dominik, po co? Co ty myślisz? 308 Usiadłprzy stole, podparł się łokciem, znużonym, ciężkimruchem wsparłczoło na rozpostartej dłoni. W rogu lewegobiałka oka rozlewała sięmała krwista plama. Sam nie wiem. Mógł ktoś zrobić donos. MożeszukaliStefana. Ja się bałam, że może za Stefanem. Obecność Dominikauspokajała ją, ale niezupełnie. Jeszczekipiał w niej gniew, jeszcze strach trzymał się w drobnychskurczach pod skórą brzucha. Każdy mięsieńwyrywałsię doakcji, doruchu, który rozprężał i koił. Energicznie przysunęłasobie stołek do szafy- Wilgotną ścierką zaczęła ścierać kurz. Dominik patrzył przed siebie. Jakby z dalekadochodziło doniego krzątanie się Pauliny. Mówił: A może ot tak, wszędzie chodzą itu im akurat wypadło. Bowidzisz,jak oni za kimś szukają, to nie odchodzą takłatwo. Dom do góry nogami przewrócą. Paulinęwciągała pasja sprzątania. Wyrzucała połamanegrzebienie, papiery, ogryzki jabłek. No i popatrz mruczała co taJulka tu narobiłalZe też ta dziewucha porządku nie możeupilnować. Tereska,o, tobyła czyściutka. Nie chwale, ale to była czysta dziewczyna. Miała tu ten swój pokoik, to aż pachniało czystością. I usiebie teraz wmieszkaniu schludna. Odwrócił się. Nie skończysz już. Paulina? Zjadłbym co. Nie maszi tydosyć? Wzięła mnie ta rewizja. Zdenerwowałem się. Bogutylko dziękować, że Stefana nie było. No, ale przecież poszli. Poszli. Myślisz, na całeżycie poszli? Nigdy się już niepokażą? Nie dlatego się martwię, że dziś byli, ale że sięzaczęto. , Już kończę, no, już kończę. Aby mi ten kosz Stefanaunieś, cona szafie zostawił. Ciężki! Nie mogę sama. Cud, żeszafy całej nie zawalił. Co ten gówniarz tam nakładł? Bielizna brudna? Wyciągnęła z kosza druciany pręt i uniosłapokrywę do góryPodszedl bliżej do szafy. Zmęczony był, poirytowany Paulinyniespokojną gorliwością. Po co mujego rzeczy otwierasz? Racjęma Stefan, żezciekawości to do piekła byś poszła. Paulina, co sięstało? Paulinka! ^ Pochylona nad koszem, znieruchomiała. Nie wyprostowującsię, skurczona odwróciła ku niemu twarz zmienioną: dygotały 309. mięśnie policzków i szczękały zęby w rozchylonych wargach,a oczy, jeszcze przed chwilą pełne pasji gorącej, zesztywniały,jakby ścięte lodem. Co tamjest w koszu? Zejdź natychmiast z taboretu, puśćmnie, niech zobaczę. Zeszłatrzymając się ramienia męża. Rzuciła się nagle dodrzwi, zaczęła je zarygłowywać. Wskoczył nataboret. Pochyliłsię nad koszem. Jęknął: Chryste Panie! Zamknąłkosz,postękując podjął go z szafy i przeniósł do spiżarni. Zamknąłdrzwi na kłódkę. Dominik szeptała co będzieszrobił? Do Bystrzycychcesznocą wrzucić? Nie mówił wolno rewolwerów szkoda. On po todziś, jutro przyjdzie, a jak nie,sam mu do Kostusia odwiozę. Spiżarkę zamknąłem na kłódkę. Nie wolno nikomu tamwchodzić. Wieczoremkosz wyniosę z domu. Gdzie, o Jezu? Szczękała zębami, trzęsła się. Spojrzała na męża. Żyłka cipękła w oku. Kompres ci dam. Oj,ale niemogę, nie mogę. Boleści dostałam! Siadła na ławce i zginając się wpół prosiła jękliwymgłosem: Dominik,nalej tam trochę gorącej wody do butelki, położę sobie na wątrobę. Aż mnie skręciło od tegowszystkiego. Gdzie kosz zaniesiesz? Już ty się nie ciekaw. Zostawto mnie. A ten Stefan, ten gówniarz jeden. Bieliznę przyniósł! Ciarki mnie przechodzą, jaksobie pomyślę,że oni byto znaleźli. A może wiedzieli? Amoże wrócą? Dominik! Dajesz butelkę? O Jezu! Ból mnie tak skręca, że chyba na dwór polecę. Poderwałasię nagle, nie czekając na gorącą butelkę oodkasała spódnicę i popędziła przez podwórze za domek stróża. Jan odwróciłsię od oknai zakomunikował żonie piorącejw baliipod piecem: Matka! Gospodyni tera- poleciała! Spieszno jej. Aleleci! Wielki Czwartek Obudziła się, siadła na łóżku. Czy to jej się śniło, czy ktośpukał do okna? Nocjużsię przełamała,nastawa! Wielki Tydzień. Ciemnojeszcze i cicho, tylko pochrapywanie Dominika 310 i z sypialni dzieci sapanie zaziębionej Michasi. Rewizja? Nowa rewizja? A może któryś z kolegów uprzedza Stefana, żebyuciekał? Ale Stefan nie nocował w domu, akoledzy pukaliw okiennice, mocniej, energiczniej. Po ostatnich wydarzeniachpaulina spała źle, budziła się nad ranem zdręczących snów,w których niezmiennieuciekała, kryła się goniona przez Czarną Sotnię. Kluczyła nieznanymi drogami, chowała się w obcych ulicach, w bramach, zagubiona, bezradna, nogi wrastały jej w ziemię zprzerażenia,serce waliło w panice, że niezdąży uciec, że nie zdąży ostrzec ludzi, którym groziło aresztowanie. Pukanie wszybę powtarzało się, delikatne,ale już bardziejniecierpliwie. To swój pomyślała. Ale kto? Wyskoczyła z łóżka, zarzuciła chustkę na koszulę. Z pokojustołowego weszła do sionki, uchyliła drzwi od dworu, powiałochłodem. Kto tam? Pani. pani gospodyni. Niech Mośkowa wejdzie. Stałosię co? Chaja, żona szewca Mośka,wsunęła siędo pokoju. Byładrobna, chuda, przygięta pod ciężką chustą, w szerokiej fałdowanej spódnicy,poprawiałanerwowo włosy perukiwystające spod zawiązanej na głowiechusteczki. Paulina podkręciłalampę. Duże niebieskie oczy kobietyw jej młodej jeszcze,alezniszczonej twarzyposzerzone były strachem. Gwałtu! jęczała. Biada nam! Niechpani gospodyniwyjrzy! Co wojska. cowojska. Mośkowie od niedawna wynajmowali dwa małepokoiki odfrontu. Wchodziło się tam wprost z ulicy dowarsztatu Mośka. Siedział całe dniepochylonynad robotą i wydawał się pochłonięty kontemplacją. Jeśli ze sfery myśli wyrywał go głosklienta, podnosił na niegoniewidzące oczy w zaczerwienionych spojówkach i odpowiadał cichym, niepewnymgłosem. W drugim pokojuna bambetli bawiłsię kilkuletni syn MośkówTojw-ik. Dzieci Skorczyców lubiły przychodzić do mieszkania Mośków. Intrygował ich warsztat szewski i małe kociaki, których zawsze kilka kręciło się po mieszkaniu. AleMośkowana podwórze zachodziła rzadko. Tylko w lecie w sło. necznednie wywieszała na słońcu zimowe ubrania albo trzepała pierzynę. Trzymali się na uboczu i w przeciwieństwiedo Jankiela nie wdawali się w dłuższe rozmowy z gospodarzami domu. Kołysałateraz głowę ciężkim, jękliwym ruchem,szeptała: Nieszczęście. 311. Gdzie? przeraziła się Paulina. Gdzie idą? Od nas dobrze widać. Myśmy ucieklitu na podwórze,Mosze, Tojwik i ja, my tam siedzimy pod stodołą, bo jeszcze,Boże broń, który w okno nam strzeli. Paulina wybiegłana podwórze, przystanęła. Wilgotna ciemnośćprzedświtupulsowała jak wzbierająca lawina: stukotkońskich kopyt, turkot armat, dalekieodgłosykomendy. Szumpłynął zewsząd. Wydawało się, lawina tocząca się na nichrunie za chwilę, zmiecie dom, porwie ich, zmiażdży, zniweczy. Zatrzęsłasię wsobie. Półprzytomna od grozy, dygocząc odnagłego zimna wbiegła płacząc głośno do domu. Dominik szarpnęła go za ramię zbudź się! Chowajmysię, uciekajmy gdzieś! Wojsko idzie! Spał twardo, budził siępowoli. Usłyszał jąnagle, zrozumiał,zerwał się i w narzuconym wpośpiechu szlafroku wyskoczyłna podwórze. Paulina naciągnęłaspódnicę, zapinała stanik, ale już rozpłakał się Bolek. Chwyciła go na ręce, kołysała. Michasiaprzypadła domatki, objęła ją ramionami,wstrząsał nią suchy,płytki kaszel. Oleńka wypadła z łóżka, leżała terazi krzyczącwaliła głową inogami o podłogę. Najstarsza, piętnastoletnia,drobna i malutka Mańcia stała nad nią bezradnie starając sięuspokoić. Jej wąska piegowata twarzyczka krzywiła się wprzerażeniu,z oczu płynęły łzy, spoglądała przepraszająco naPaulinę, jakby to ona, Mańcia, winna była nagłemu zamieszaniu. Wymykającsię przed wzrokiem matki Helenka iWaciawybiegły na podwórze. Szukały Dominika. W głębipodwórzatylko szmer głosówi ognikipapierosów, alejużoczy przyzwyczajają się do ciemności. Ojciec stał w grupielokatorów,naradzali się. Jan nadchodził truchcikiem ze swojej stróżówki. MójAntek pokazywał ręką siedzi tamna dachu. Drabinę sobie przystawił,poszedł na dach patrzeć. Akuratw domunocował. Jankiel Wajngarten zbliżał się wolno do rozmawiającychmężczyzn. Hana chodziła wzdłuż domu, kołysaław ramionachdziecko. Na progu stodoły przytuleni do siebie, skurczem Mośkowie, Tojwik spał na kolanach matki. Japosedłem do ogrodu sepleniłmały, chudy Szydłowski. Co wojska! Gdzie oni takidą? Na jaką wojnę? Helenka dopadła Dominika, przytuliłasię. Tatusiu, co to? Co to? Tatusiu! Wacia chwyta ojca za rękę. Czy toCzarnaSotnia? 312 ^. Ci. uspokaja Dominik nie Czarna Sotnia. Idźcie^o domu, zaziębicie się. wilgoć tu. Antek zsunął się z dachu, zeskoczył z drabiny, otoczyli go. Olaboga! Idą od Krakowskiej Bramytak na SaskiOgródi nakoszary! Widziałeś? pyta Dominik. Widać, wszystkimi ulicami idą. Wojna jakaś będzie czyco? Zamilkli. Ziemia, na której stali, do której niewzruszone; stałościprzywykli,wydawała się falować, trząść, kołysaćpodich stopami. Gierasimiuk, surowy, trzeźwy,w surducie, jakbycałą noc nie spał, tylko siedział ubrany, zaciągnął się papierosem,powiedział: Buntu się pewnie boją, na Warszawę idą. Jankiel zbliżył się do Gierasimiuka, poprzez ciemność starał się dostrzec wyraz jego oczu, powiedział drżącym, cichym głosem: A co z nami będzie, Mikołaju Pawlowiczu? Czy tuwLublinie teżboją się buntu? Żenią Ruslakow, dotąd niewidoczny, szepnął: Wszędzie są robotnicy. Wszędzieponiżają, gnębią ludzi. Jankiel nie zwrócił na niego uwagi, patrzył wyczekująco naGierasimiuka. Zważcie, panowie powiedział Gierasimiuk że zaledwie trzy tygodnie temu, dwudziestego szóstego marca Stefan Okrzeja rzucił bombę w policjantów w cyrkule na Pradze,że o mało co później nie zabili samego oberpolicmajstra, barona Nolkena. To młodychłopak powiedział Dominik. Osiemnaście lat. No i po co? Pocosięrzucał? Sam ranny, zabił jeszcze rewirowego i aresztowali go. Zginie. W walce szepnąłŻenią muszą być ofiary. Atobohater. Odszedł od grupy mężczyzn i sam wzamyśleniu palił papierosa. Mnie się zdaje powiedział Szydlowski że to wszystko jest po najwyższym reskrypcie cara. Sam czytałem przecież kilka dni temuwgazecie. CarMikołaj potępił próbywprowadzania zamieszek do spokojnegośrodowiska polskiego. Polecał generał-gubernatorowi tłumienie zamieszek. Tak. tak,boją się rewolucji. Zgadza się powiedział Gierasimiuk. A w Lublinie? dopytywał się Jankiel. Jak tu uoas? Dlaczego u nasmają być zamieszki? 313. Zbliża się pierwszy maja, święto socjalistów powiedział Dominik trzeba będzie uważać, nie wychodzić naulicę. A kiedy to, panie Skorczyca, wypada w tym roku? Wponiedziałek szepnął Żenią. Jankiel podniósł głowę i przyglądał się szczupłej, pochylonej teraz nad płonącą zapałka,postaci chłopca. Ja jednak powiedziałSzydłowski wolę już poprzenosić ważniejsze papiery do komórki, lepiej zakopać. Niech zaczną grabić, palić, nigdynie wiadomo. Paulina siedziała z dziećmiw kuchni. Julka obudziła sięjuż i wybiegła na podwórze po Helenkę i Wacie. Nie wracała. Paulina karmiłaBolka, Mańcia i Michasia przycupnęły bliskoprzy niej. Siedząc tak, unieruchomionadzieckiem, zaczynałasobie przypominać ranną rozmowę z Karoliną Lewandowską. Poszła akuratzajrzeć do krów, bo wyglądało na to, że już,już cielić siębędą, i toobie razem, a tu poprzez podwórkopłynie ku niej, szeleści w ciemnej sukni, w żabocie koronkowym, giętka, wysmukła lokatorka jej z mieszkania od frontu. Drogapani Paulino, czydostanę trochę mleka? Ja wiem,że późno. Będzie, będzie trochę, a jutro rano więcej pani zostawię. Ale ja nie nocuję. RękaPaulinyna uchwycie cynowej bańkiz mlekiem sztywnieje, a od sztywniejących palców złowróżbny chłód. Nie było jej, kiedy grasowałaCzarna Sotnia, nie było jej, kiedy rewizja. Co teraz? Spod ściągniętych brwi zatroskanym wzrokiemstara sięprzeniknąć woal pudru, pod którym prawdziwa twarz Lewandowskiej. Nie nocuje pani? Stało się coś? Tak rzadko teraz panijest w domu. Moja przyjaciółka niedobrzesię czuje. Lublin na -wiosnętaki wilgotny, ludzie nie przyzwyczajeni. Prosiła, żebym zajęłasię trochędomem. No i jakodmówić? Uśmiecha sięrozbrajająco. I Paulinauśmiecha się kiwając głową: Rozumiem. Myśli: Przed czymją teraz uprzedzili? Od czego ucjeka? Conam grozi. Boże,co nam znów grozi? Lewandowską przyjmuje kubek z mlekiem z rąk Pauliny,pyta patrząc łagodnie słodkimi oc2ami: A jak tam Marynka? Ot, jak młodzi. Rozkoszy nie mają. On pracuje. A kto to tenjej mąż? 314 paulina widzi przed sobą rewolwer w koszu na szafie. Hie wolno o tyra. myśleć, bonurfc myśli można przekazać. przeskoczyć trzeba tam, gdzie bezpiecznie: do podziwu nadsuknią Karoliny Lewandowskiej liliową wciemnepasy, żakiet wcięty sięga kolan. Nie dla mnie te suknie, nie dla mniete stroje. Stoimy na wprost siebie. , a dwaświaty. Dlaczegoona pyta? Dlaczego pyta o Pawła? Bo widzipani,pani Paulino, szkoda by było, żeby dziewczyna trafiła na któregoś z tychpostrzeleńców. Strzelają doniewinnych ludzi, Nidawno bombę rzucili w powóz gubernatora. No, szczęście, że nic się niestało. Aleczłowiek Bogu ducha winien, uroczyczłowiek, kulturalny. A to dzikie, rzucająsię! No ipo co? Ale doczekają się' Niech aresztują, mówię,niech czyszczą. Powinien być spokój. Ale skąd, pani Karolino! śmieje się Paulina. Chłopakw banku pracuje, pieniądze odkłada, chcesię uczyć, chcebyć doktorem. Karmiąc teraz dziecko Paulina uśmiecha się kącikamiwarg,gorzko, dosiebie: wiedziała, uprzedzili ją. Dominik wszedłdo kuchni, za nim dziewczynki i Julka. Idźcie spać powiedział do jutra nic się nie stanie. Oni idądalej,nie zatrzymująsię u nas. Wyszedł z kuchni. W pokojustołowym wziął z krzesła gazetę. Usiadł przy stole, podkręcił wyżej lampę, nałożył okulary. Paulina ułożyła dzieci spać. Podeszła do męża. Nie kładziesz się? spytała. Wolnym, zmęczonym ruchem zdjął okulary, położył jenastole. Wsparty o krzesło, odchylił wtył głowę. Spad pótprzymkniętych powiek spojrzał, ale niena nią. Przez nią. Wydawało jej się. w przeszłośćtak patrzy, jej niedostępną. Amoże nad przyszłością się zastanawia. Co myśli? Czego sięobawia? Szła za jego wzrokiem,ale tylko niepokój. Przyszłośćniewidoczna, jak górami otoczonaprzestrzeń, do której tylkostrome nad urwiskami przełazy i nie wiadomo,co tam:otchłań, przepaśćczy łagodna dolina. Wybiłem, się ze snu powiedział. Zauważyła, żebrodę zapuścił dłuższą, czoło nad wpatrzonymi w przestrzeń oczami sfałdowaną w poziomebruzdy. W ciągu ośmiu lat ich małżeństwa niewiele myślała o przeszłości Dominika, a przecież czterdzieści osiem lat przeżył,zanim ją spotkał. 2yli poddając się falowaniem pór roku,świąt zimowych, obrzędówwiosennych, wyczekiwaniem narodzindzieci, obawom chorób i śmierci, klęsk suszyi późnych przymrozków. Teraz jednak,gdy sprawy niezwykłe prze315. rwały rytm ustalonego ich życia, przeszłość Dominika, nigd^przez Paulinę do głębi nie zbadana, stawała się ważna. Czuła. że z doświadczeń obcej dla niej przeszłościinny Dominik,nigdy naprawdę nie odkryty, czerpał wiedzę dalekosiężnegoprzewidywania. Stamtąd, z lat,które przebył wwojenneiswojej tułaczce, wywodziła się jegoumiejętność postępowaniagranicząca nawet nieraz z podstępem i chytrością. Stamtąd ten instynkt, który zdawało się wyprowadzi goz każdego niebezpieczeństwa donajważniejszego dla niegocelu; zachowania rodziny,obrony własnego domostwa- Ale chociaż uznawała roztropność Dominika, wierzyła w jego mądrość i trafny sąd, chociaż wiedziała, że przeciwny był angażowaniu się Stefana w sprawy, o których ona sama wiedziała niewiele, serce jej wyrywało się do tych rzeczy tajemniczych, jak do przygody nigdy nie doświadczonej, jakby tambyła jej młodość nie do końca przeżyta, podjęta przez Stefanaza nią i za siebie samego. A wieszpowiedziała Lewandowską musieliuprzedzić. Nie została na noc. Narzekała do mnie, że buntownicyrobią zamachy i że słuszna karana nich spadnie. Dominik kiwałgłową. No i po co? Poco? Przecież gwałtem niczego się nieosiągnie. Wstał. Pójdę jeszcze doMośków. Boją się wracać na noc do siebie. Chcąspaćw stodole. Dam im siana,przynieśli zsobą derki. Niech tam śpią. Ona musiała coś przedtem przeżyć. Żebyś wiedział,jaka byłaprzerażona. Idź, połóż się, Paulinka. Rozebrała się. Leżąc pod pierzyną wracała raz jeszcze doniepokojów nocy. I nagle przypomniała sobieopowiadaniematki swojej, Katarzyny. Wybrali się kiedyś wozem daleko drogami wśród lasóważnad Wisłę. Tymi drogami opowiadała Katarzyna jechałoijechało wojsko. Maleńkim dzieckiem byłam, nie pamiętam, ale matkamimówiła, a potem ludzie opowiadali. I tylko strach pozostał. Jechało,jechałowojsko na uśmierzenie węgierskiego buntu. Matki chowały córki, ludzie zakopywali w ziemię kartofle,kryli bydło. A wojsko jechało nocą i dniem: konie,wozy, armaty. Wtedy w powietrzuciepłymod zapachu żywicy ijabłekstrach smagnął ostro jakby piaskiem w oczy, bo wyobraziłasobie ciche teraz drogi zatłoczone,stratowane obcym, przerażającymtłumem, ale zaraz przerażenie utuliło się w kołyszą 316 cymi popołudniu, obecnościmatki, braci, swoich i skrytejjnyśli,że może to jednak nieprawda, więc tylko łzy na policzkach, które wiatr zaraz wysuszył i słońce, Po latach wróciło. Poczuła wilgoć w nosie, skurcz gardłaiłzy zapiekły pod powiekami. Rozpłakała sięi do siebie samej zaszeptała wśród łkania: To na nas tak idą,na uśmierzenie Polski. A chociaż pojęcie "Polska" nie było jej obce, po raz pierwszy poczuła sięw nie włączona, poraz pierwszy uświadomiła sobieból wspólnoty nie tylko z ludźmi, których łączyłjęzyk, ziemia,religia, ale i z tym, co przekazane przez czasw mitach i symbolachwiązało dziecitej ziemi w żywą tkankęnarodu. Następnego dnia rano, w WielkiPoniedziałek, małoludziprzyszłopo mleko. Żona oficera rosyjskiego, Tarnowa, którapomleko zawsze przysyłała służącą, przysłała tego dnia denszczyka. Dominik rozmawiał z nim wsionce. Paulinapchaładrzwi od kuchni, żebywejść, posłuchać. Nie puścił jej. Idźdo dzieci! zawołał i wyczuław głosie, że był zdenerwowany. Wyszła naulicę. Spojrzała. Spokojnie, pusto. Strachy nocnewydawały się już przywidzeniem. Ale Dominik nie pojechałna dzierżawę. Chodził koło domu, pracował w ogrodzie. Poobiedzie ubrał się, powiedział: Pójdę się popytać na mieście. Akuratprzed samym zachodem słońca, kiedy już w domuszykowano kolację, przezuchylone drzwi kuchni Paulinausłyszała kroki na podwórzu. Spojrzała. Babka Marynki, Zofia Jarecka, czarna sylwetkaw kapeluszu, dreptała drobnow stronę mieszkania Skorczyców. Paulina wyszłajej naprzeciw. Dobry wieczór, pani po mleko? Dobrywieczór, pani Paulino. Nie, ja nie po mleko. Jadopani. Wyciąga dłonie w zamszowych, wytartych rękawiczkach, odpalców jej chłód przenika do spierzchniętych, ciepłych dłoniPauliny. Dziś wnocy nie spałam. Jak wszyscy, ja wiem, jakwszyscy. I nie śpiąc przemyślałam całe moje życie. Ja topani musze powiedzieć. Moja droga paniSkorczycowa, czy panimnie wysłucha? Proszę, chodźmy do ogrodu, tędyprzez stodołę. Paulina idzie niechętnie. Teraz? Teraz mam wysłuchiwaćjej kłopotów? 317. Przystanęła na ścieżce, zaraz za stodołą. Odwróciła siędoPauliny, Poblaskod słońca, co już za cmentarzem, już zaOgrodem. Saskim, oświetlił jej twarz, a tak ostro,że Paulinazobaczyła jąjakby po raz pierwszy, odkryła. Była totwarzdrobna, wybiedzona, o zapadłychi obwisających policzkach,ale o rysach subtelnych i niemal klasycznych w swojej regularności. Wpadnięte głęboko ogromne szareoczy tak pełnebyły bezbrzeżnego cierpienia,że Paulina w sztywności swojejzelżała, a myśląc;Mój Boże, przecież to już staruszka, kruchataka i nieszczęśliwa poczuła, jak oczy wilgotnieją jej wewspółczuciu, i ujmując babkę Marynki za łokieć prowadziłają w stronę altanki, Siądziemytam sobie, to mipani powie. Wróbłe zerwały się przed nimi spłoszone,a bladożóity motyl oderwał się od stolika altanki i wyfrunął przez stwartedrzwi. O, już własna! powiedziała babka Marynki iodwróciła się za motylem śledząc lot jegoi patrząc, jak przysiadł naZieleniejącym krzaku agrestu. Ale zaraz twarz jej zmięłasięi do oczu wrócił poprzedni wyraz cierpienia. Usiadły waltance. Było już ciepło, chociaż dopiero drugapołowa kwietniai nad ranem jeszcze chwytały przymrozki. Mnie, proszę pani powiedziała chodzi o Marynkę. Bo ja,mniejsza o to, ja, to jużnieważne. Ale tak mi zależy. żebypanio niej, brońBoże, źle nie myślała. Cóż znowu! oburzyła się Paulina. Czy ja kiedyścoś powiedziałam? Czyja jej nie lubię? Dobra, prawa dziewczyna. Martwię się o nią jak o najbliższych. Ludzie różniemówią. A ta Karolina Lewandowska mogła coś pani nagadać. Czy pani widziała, jak ona wtedy namnie pstrzyła? Po rosyjsku się domnieodezwała: "Kak pożywajecie, Zofia Piotrowna? " A,a tam, Lewandowska. Niech pani jej nie ufa. Pochyliłasię,szeptała. Niech się pani jej strzeże. Moja droga. Niech pani jejnic niemówi. Tylkotyle,nic niepowiem więcej. tyle tylko. Ona napewno pani na mnie naplotkowała. Ach, ach. Boże. Wyciągnęłaz torebki koronkową chusteczkę i wytarła niąoczy,a ruch ten Paulinę zirytował i zmuszała się znów,ażeby słuchać. Sama sobie jestem winna mówiła Zofia Jarecka. Skrzywdziłam człowieka,skrzywdziłam siebie i to dziecko. Unieszczęśliwiłam własnego syna. Paulina czuła sięzażenowana. Sama lubiła mówić, opowia dać, ale nieo tym, co w głębi, co w ściszeniu, wprzyćmionymświetle samej z sobątajemnicy. To dla niej tylkobyło,z tymnauczyła się borykać w pojedynkę. O tym,co bolało, co dogłębne, co nienazwane, zeStefanem tylko mogła mówić, aczasem z Dominikiem. Ale nigdy z obcym. Przed obcymsięobnażać? Odsłaniać tajemnicę zwątpień i własnego z siebieniezadowolenia? A jednocześnie, gdysłuchała babki Marynki,wzrastało w niej poczucieodpowiedzialności, jakby chory pokazywał jej, odkrywał przed niąbolące miejsca, a ona, Paulina, wzdrygając się, niechętnie, ale z wewnętrznego nakazunieopuszczania wołających w potrzebie, wiedziała, powinnapomóc. Myślała: Sama jest, nie ma się przed kim wyżalić. Zdawało mi się, że pomogę mojej matce. żeby pani wiedziała, jakion byłdla niej dobry. Gdyby nieon, dawno bybyła umarła. A tak, żyła jeszcze, widziała swego wnuka. Chociaż teraz. nie wiem. Może lepiej byłoby, gdyby umarławcześniej, gdyby tegowszystkiego nie było. A cosię stało z pani synem, z ojcem Marynki? Czy żyje? Wzruszyła ramionami, spojrzałabezradnie, głowa przechylona na bokjak głowa rannego ptaka i wydawało się, zachwilęzamknie oczy, głowa opadnie. Ale nie oczy patrzyływprost na Paulinę Ja niewiem. Niewiem. To okropne. Odlat żadnego słowa, żadnejwieści. Może żyje gdzieś w głębi Rosji, może winnym kraju. Nie wiem. Paulina milczała. Z podwórza glosy dzieci i słychać głosDominika, dopytuje sięJulki: Gdzie pani? Na twarzyZofii Jareckiejcienie plecionych ścianek altanki, pszczołabzyknęła tuż nad ich głowami, ciepło zachodzącego słońca nazłożonych przed sobą rękach Pauliny. Bo to było tak,niech pani posłucha. Syna mego ochrzciliśmy w cerkwi, wychowywał się naMoskala. Tylko ze mnąi z moją matką, jak żyła, rozmawiałcoś niecoś po polsku. Więcej, to moja matkaopowiadała mu o Polsce, ot, takie bajki,romantyczne historie, legendy. Po śmierci ojca syn mójwyjechał do Petersburga,dostałsię na uniwersytet, studiował medycynę. A na wakacje jeździliśmy na wieś, do mojejrodziny, bo matkamoja wtedy już nie żyła. Atam, jak muróżni wujkowie,ciotkii kuzyni zaczęli opowiadać o powstaniach, a kto gdzie walczył, akto sięw rodzime zasłużył, tojakby te bajki babcine ożyły. Przyszedłraz do mnie, mówi: "Mamo, kto jawłaściwiejestem? Rosjanin czy Polak? Bo jasamnie wiem, a czasem mi się wydaje,jakby dla niftie niebyło miejsca:czuję z Polakami, to jakbym zdradzał pamięć 319. ojca. Chcę być Rosjaninem, to tak, jakbym uciekał od tychwszystkich głosów, które wołają we mnie". I comu pani powiedziała? Nic. Prosiłam, żeby mi wybaczył. Wybaczył co? oburza się Paulina. Trzeba byłomupomóc, przecieżmusi być jakieśwyjście! Jakie? Trzeba było wybrać! Nawet gdybywybrał, ludzie by mu przypomnieli. Paulina szuka gorączkowo argumentów, chciałaby zaprzeczyć Jareckiej. Myśli:Czy wybór własny wszystko zmienia? Jak w zwierciadle przegląda się człowiek w spojrzeniach iwmyślach tych, co wkoło niego. Jarecka ma rację. Przypomnieliby mu. Nawet nie mówiąc by mu przypominali. Więc tak. W Petersburgu syn mój poznał dziewczynę,Rosjankę. Pobrali się. Znałam ją tylko zfotografii. Ale się nienarzucałam; niech sobie sami będą szczęśliwi. Potem pisał tylko: spodziewają siędziecka, urodziła im. się dziewczynka. Akiedy już miałam jechać zobaczyć to dziecko telegram. Dawał znać, że sam przyjeżdża z tym maleństwem. Żona goopuściła, zostawiła mudziecko, odeszła. - To była matka Marynki? Tak. Przywiózł mi dziecko. Miała zaledwie trzy miesiące, drobniutkie takie, chude, pamiętam, płakałai płakała. A on prosił tylko: "Mamo, zaopiekuj się, wychowajją na Polkę". Zostawił trochę pieniędzy w banku,mówił, przyśle więcej. Błagałam: Powiedz, gdzie jedziesz? Kiedy wrócisz? Nie. Ściana. Pytałam: Co mam powiedzieć temu dziecku? Gdziejest jej matka? Gdzie ojciec? Mówiłtylko: Należy do ciebie. Tylko nie wychowaj jejtak jak mnie. Wychowajją na Polkę. Mówił spokojnie, a mnie jakby nóż w serce. Wyjechał. I ani listu, ani pieniędzy. Kamień w wodę. Czy paniwie, żeMarynka spodziewa się dziecka? Nieszepnęła nie mówiłami. Tak. Spodziewa się na jesieni. Jarocka zakryła twarz rękami, rozpłakała się. Dlaczego, dlaczego mi nie powiedziała? Boże kochany uniosła twarz zaczerwienioną, mokrąod łez. Co to będzie,ten Pawet. Co Paweł? Stale wyjeżdża, nie ma go w domu. Pani Paulino szeptała mnie się zdaje, ja się boję,że on jest w tych spiskach. Niech pani mu wytłumaczy, przecież pani bratteż,przecież z tego może być nieszczęście. Nic nie wiem o spiskach powiedziała Paulina. Nicniepodejrzewam. Podniosła się, bo już naścieżce usłyszała kroki Julki i jejgłos nawołujący; Prose pani, kolacje podaję, pan już ceka, prose pani. Spojrzała jeszcze naJarecką łagodnie, współczująco. Niech się pani nie martwi powiedziała. Trzeba lepiejpomyśleć, jak pomóc Marynce. Ciemno już było, kiedy zapukał do drzwi. Dom stał na południc wowschodnimprzedmieściu Lublina igraniczył z bocznicami kolejowymi. Za domem, bliżej torów kolejowych zamknięte o tej porze długie baraki magazyny cukru, mąki,kasz, suszonych owoców, a dalej tylko pola, łąki podmokłeod wylewów Czerniejówki, dopływu Bystrzycy. Czasem zabudowania i wokoło nich sady. Ale mało tu było osiedli ludzkich na płaszczyznach Kośminku i Majdanka, co przywarłydoszosy prowadzącej na Krasnystawi Chełm. Stefan zbiegł po schodach, otworzył drzwi. Denerwowałem, się, że może coś sięstało. Wchodź! Zimno. ' Pociąg się spóźnił powiedział Paweł. Nie chciałemo tej porze iść, zwłaszcza że. Chodź, chodź,przenocujesz. W sienina dole półmrok, ale zaraz drzwina prawo skrzypnęły iw ciepłym prostokącie światła Kostuś. W rozpiętejkurtce, twarz zaczerwieniona,zmrużył zdziwioneoczy, szarpnął bródkę, roześmiałsię gościnnie. - A, to Paweł, przecież my się dobrze znamy. Czypanu nie przeszkodzi szepnął Paweł że ja. Miał jeszcze czapkę na głowie, wpłaszczu zpodniesionymkołnierzem, w ręku trzymał walizkę. Cieńjego delikatnego,długiego profilu chwiał się na ścianie sionki. Krótka jasnabródka, którą niedawno zapuścił,postarzała go. Mrużyłdługie oczy, jakby raziło goświatło. Paweł przenocuje powiedział Stefan. Patrzył Kostusiowi wprost w oczy, w ręku trzymał binokle, które zdjąl był-ttiegnąc do drzwi. Byłem wWarszawie ubrata mojej matki. Paweł postawił walizkęna podłodze. Chory jest, chciał mnie zobaczyć. Lepiej się czuje? spytał Kostuś, patrzyłna walizkę. ii Cieft księdza Piotra 321. Lepiej. Czy pan nie ma nic przeciwko temu, żebym przenocował? Tu wieśpowiedział Kostuś. Spokojnie. Ja się prześpię na dole. Stefanwyszykujeci łóżko w moim pokoju. Z mieszkania, spodnóg Kostusia wypadł mały, niski czarno-biały kundelek. Zaszczekał ostro, ale zaraz głos kobiecyprzywołał go: Łatek,pójdziesz tu. Łatek! Kostuś załapał śmiesznie nogami: A już cię nie ma! Łatek spojrzałna Pawła, podkulił ogon i truchtempobiegł do mieszkania. On nic nie zrobi! Kostuś szarpał bródkę,czerwonepoliczkiświeciły jak dojrzałe jabłka. On tylko tak! Stefan,ser jest, miód, chleb, a zechcecie czegoś więcej, przychodź tu. Jest krupnik z obiadu! zawołał tensam głos kobiecy,niski i przyjemny. Dziękujępanu skłonił się Paweł. Chodź! ciągnął go za rękę Stefan. "Weszli na górę. Drzwi do małego pokoju były otwarte. Pawełpodszedł do okna. Odchylił cienką białą firankę. Czarnegrzywy drzew natle granatowego nieba chwiały się lekkoporuszane wiatrem. Gdzieniegdzie, jakby rzucone ręką kamyczkidrobne chłodne gwiazdy. Cicho tu powiedział. Rozejrzałsię po pokoiku: tapczanzarzucony książkami, na stoliku i na podłodze książki. Nawprost okna dostojna, ciężka, sięgającasufitu szafa dębowa. Taka cisza, po tym pociągu, po Warszawie. Trudno uwierzyć. Wieś powiedział Stefan. Rozbierz się, zdejm płaszcz^zaraz ci dam coś do zjedzenia. Paweł wszedł zanim dowiększego pokoju. Umeblowanybył dostatnio: dywan, kredensy,kanapa,długi stół i krzesła,ale byłoto wszystko jakby w zaniedbaniu, nie zamieszkałena co dzień, nie ogrzane troskliwością. Stefan ustawiał na grubejserwecie talerze, chleb, ser,masło, miód. Wydawał się zakłopotany, jakby chciał cośpowiedzieć, a jednak się wahał. Paweł usiadł na kanapie,postawiłprzy sobie walizkę. W ciemnym ubraniu, krawacie, białejkoszuliwydał się Stefanowiuroczysty. Podszedł do niego. Wiesz zaczął niepewnie. Pod szerokimibrwiami długieoczy Pawła były nieobecne, jakby zapatrzone w głąb, którejniemógł dosięgnąć. Dotknięty wzrokiem przyjaciela,drgnął,uśmiechnął się. Oczy wypełniły sięobecnością Stefana. Wiesz, ten domto Kostusia, Kupił go. A ta na dole, lokatorka. Ona. odeszłaod męża. Kostuś mówi, chciałby się ożenić, no, ale jak? Nie może. Rozumiesz? Potarł rękączoło. 322 pawel patrzył na ciemną smugę zarostu na twarzy Stefana,na szczęki, któreutraciły już młodzieńczą miękkość. Z,ytby inaczej, gdybynie jamyślał otulony tym spokojem,na wsi. Może zostałby księdzem? ja mówił Stefan staram się zrozumieć. Nocóż. matrzydzieści cztery lata. A ona naprawdę przyjemna, ładna. paulina na to krzywo patrzy, mamunia oczy zamyka. Paweł rozłożył ręce, Szkoda. Czego? No, że ona nie jest wolna. Pobraliby się. Stefan wzruszył ramionami. Ech, nie ma comówić. Nie mojasprawa. To zaraz, siadaj, jedz. A może przynieść ci herbaty, może zupy? Mówiłajest krupnik z obiadu. Chcesz? Masz mleko? Mam. ' Daj mleko. Muszęz tobą pomówić. Usiedliprzy stole. Kolorowy abażur lampy kapał bursztynowymi krwawym odblaskiem. Stefan odsunął lampę. Byliteraz na wprost siebie,nie rozdzieleni. Co w Warszawie? No, cóż? Jakdla kogo. Zaczynają przygotowywać budowętrzeciego mostu na Wiśle. Ja nawet tych dwóch niewidziałem. Nie byłem nigdyw Warszawie. Będziesz. Zobaczysz. Jest nowy generał gubernator Konstanty Maksymowicz. Przerwał. Odsunął talerz. Przechylił się doStefana, powiedział cicho. Wysyłają mnie do Krakowa. Kiedy? Zaraz poświętach. Widzisz szeptał nie jesteśmypewni,czy ta obecna wojna stworzy sytuację, w której uzyskamy niepodległość. Ale niewolno namprzeoczyć decydującego momentu, nie wolno nam nie skorzystać z osłabieniaRosji. Musimy dążyćdo powstania organizacji bojowej, która,jeślizajdzie potrzeba, pokieruje ruchem zbrojnym. Nasza partia szła zawszew kierunku oswajania ludzi z tym, że kiedyśmoże dojść do wystąpienia zbrojnego. Dlatego odjeżdżasz? Tak. Żebyśmytylko dojechali szczęśliwie. Szpicle chodzą mi po piętach. Czuję to. Co chcesz, żebym zrobił? 323. Chce, żebyś raz jeszcze zrozumiał, że celem naszej organizacji jest niepodległość Polski i rozbicie moskiewskiego domu niewoli. Naszym celem jest zespolenie dzielnicpolskich / jedną całość to naturalnykierunek narodu. Pamiętasz,eo pisałPiłsudski: robotnik polski stanąć musi tam, gdziezginęły ostatnie redutywalczącejo niepodległość szlachty. Rolą 1'iistoryczną socjalizmu w Polsce jest rola obrońcyzachoduod zaborczego i reakcyjnego caratu. podniecił się, zaczerwienił, wystająca grdyka w długiejszczupłej szyi poruszałasię nerwowo,jakby przełykał słowa,których z jakiegoś powodu nie chciał czy nie mógł wypowie^ dzieć. - Pytasz,co masz robić. Ktoś inny przyjdzie na mojemiejsce, dostanieszinstrukcje. Ale najważniejsze, musimymieć terazodwagę jawnych wystąpień. Potrzebna jest agitacja, potrzebne jest pogłębienie świadomościnarodowej. - Tak mówisz, jakbyśmy się już mieli nigdy nie zobaczyć. Stefan starał się uśmiechnąć,usta mu zadrżały, skrzywiłsię. Patrząc na Pawła zamyślonego, ze zmarszczką pionowąpogłębiającą się między brwiami, widział go biegnącegowroziy płaszczu na spotkanie znim w alejce cmentarnej,słyszał łagodny dźwięk dzwonów i głos Pawła zdyszany jeszcze od biegu, ale jasny i świeży, i tak nieoczekiwany wswoim zapytaniu: "Jak ci się zdaje, czy wszystko na świeciejest dobre i takie, jak być powinno? " ^- Czy wiesz, że pojutrze, w Wielki Czwartek, minie trzy'' lata od czasu, jakeśmy siępierwszyrazspotkali? To było w czwartek? Widzisz, jak ty to pamiętasz. A mówiliśmy o Piotrze Ściegiennym. - Później, to było w Zaduszki, ty, Stefan, wyryłeś na płycie grobowca nazwisko Ściegiennego. Pomyślałem sobie wtedyo tobie: odważny, uparty, lojalny. Stefan spuścił głowę, starał się schwytać burą ćmę, co porwała się z rogu pokoju i krążyła teraz wokół lampy. Słowaprzyjariela. jego niezwykły nastrój bolały go. 'Czuł przytym dziwny wewnętrzny niepokój, jakby Pawfłnikł muzocZU) odpływał, już nie ten sam, nie Paweł, cień Pawła. - Smutno mi będzie bez ciebie, Stefan powiedział. Stefan westchnął. " - Możeja tam do ciebieprzyjadę. -Może. No, a co z tymŚciegiennym, Stefan, coty terazo nim sądzisz? - Coterazo nim sądzę? zastanawiał się. Wiesz, jasobie - wyobrażałem Piasta. Tak samo chłop mądry, godny, 324 Kgfdźiej szczodry, gościnniejszy niż książęta. Tylko że Scieaay sobą szafował,z siebie był szczodry. No i widzisz, naap^joayśl o wolności, godności człowieka, o równości stanowifez od chłopa wzięła początek. '5iPowiedzmy, on ją podjął. '^-- No dobrze,alewracając do legendy: Piast miał swojąaggrodę, a Ściegienny co? Pognaligo na katorgę. No i gdziej^jest prawda? ^, Walka jest prawdą. Wiele ofiar zginie w tej walce, aleIdzkość wyjdzie z niej zwycięsko. ,?';'Milczeli. Paweł wstał niechętnie od stołu, wolnym ruchemfffcworzył walizkę. Wyjąłplik broszur, powiedział: ^', Przywiozłem ci bibułę, instrukcje dla dywersantów. Ju^ro wyjdę z samego rana, może jeszcze zanim wstaniesz. ^Stefan siedział przystole. Oczy miał zamknięte, pod powiekami czuł wilgoć, wyłamywał sobie palce rąk do bólu. Czuł,fiiejuż nigdy nie zobaczy Pawła, i chociaż bardzo pragnąłpowiedzieć mu coś ciepłego,serdecznego nie mógł. Wziąłbroszury, zaniósłje do małego pokoju i przystawiając krzesłopołożyłna szafie. W tej chwili przypomniałsobie, że jeszczenie zabrał, tak jak przyrzekł, kosza z brudną bielizną z mieszkania Pauliny. Przeraził się. Postanowił zaraz następnegodnia pójść do Skorczyców. Zresztą namyślał się zaczekamdo czwartku, w czwartek itak muszę tam być. Był poranek Wielkiego Czwartku. Dom pachniał wanilią,tartą skórkąpomarańczową, arakiem, tajemniczym oczekiwaniem świąt. Szczuplutka śniada Michasia z czerwonymi kokardami w czarnych lokach siedzi przystole kuchennym,przebiera rodzynki. Mańcia tuż przy niej. Dorosła, już prawie piętnastoletnia, starsza od Michasi o sześć lat,a jakbyw tym samym wieku. Przechyliła trójkątną, mysią twarzyczkę, szepnęła siostrze do ucha; Patrz, one jedzą, szachrują. Michasia zmarszczyła nosek. Spojrzała prędko naszerokie,łapczywe usta Waci. Helenka znieruchomiała, jej pulchna różowa buzia pełna była rodzynków. Mamo! porwała się Michasia. One jedzą rodzynki. Oszukują! Paulina uniosła głowę znad kartek przepisówprzywiezionych z domu, od Katarzyny. Znała je dobrze, aleczytała zakażdym razem uważnie. Tylkonieza dużo krzyknęła bo wam odbiorę! 325. Ale spojrzała pobłażliwie. Kupiła specjalnie więcej. Niech jedzą, niech się cieszą. Michasia usiadła, wygładziła sukienkę, wydęła pogardliwiewargi w stronę młodszych sióstr. Wacia skrzywiła się, pokazała jej język, zasyczała poprzez stół: Czarna dola. skarżypyta bez kopyta. Mamo! pisnęła Michasia. Ale Paulina zmarszczyła się tylko niecierpliwie, CzytaŁaprzepis na baby, "Dwie kopy żółtek bić w garnku z gorącąwodą do białości. " Janowo! Czy Janowajuż oddzieliła jajka? Jużzara wołała Janowa ze stołowego pokoju zarabędzie! Masło trzeba, sklarować! Ady zara idę! Paulina niyśii, planuje. Baby popiekę wnocy, mazurki jutro. Teraz najważniejszeciasto drożdżowez kruszonką, makowiec i przekładaniec z powidłami. Włączonej w świątecznośćdomu, w poranek niebieski, wilgotny, skrywający obietnicędnia niby skulone, okrągłe pączki kwiatu jabłoni w sadzie wydaje się Paulinie, że tamto Czarna Sotnia, rewizja, groza przemarszu wojsk, co na uśmierzenie buntu, którego pojęcie mgliste, znaczenie przeczuwalne tylko że tamto jakbyzbladło porażone światłem świąt, zeschło dotknięte misterium wiosny. Pietrek, siedemnastoletni parobek, nie pojechał dziś z Dominikiem na dzierżawę. Został pomagać w domu. Szoruje teraz ręce nad miską. Pokaż mówi Paulina. Pietrekwyciąga duże, szerokie dłonie. Na pyzatej twarzyuśmiech zażenowania. Jest krępy, krzepki, ma grube, dziecinne jeszcze wargi i ciężkie, jakby napuehnięte powieki. Alekiedy spogląda naPaulinę, jego jasnoniebieskie oczybłyszcząi rozświetlają miękkosurowość twarzy,tak że wydaje się ładna i wesoła. Jeszcze raz szoruj! mówi Paulina. Ale jus cystę som! broni się Pietrek. Pani gospodyni patsy, cystę! Weź jeszcze gorącej wody. Szoruj! Pietrek wzdycha. Mydli ręce, szorujeszczotką, aż skóra piecze, czerwienieje, czyści potem paznokcie zapałką. Paulinaprzynosi mu czystą białąkoszulę Dominika, Pietrek wsuwają nie rozpinając przez głowę. Włosy gęste, ciemne opadająkosmykami na czoło. Paulina obwieszcza uroczyście; 326 Będziesz, Pietrek,miesił ciasto w niecce. Będzie naplacek z kruszonką, makowiec i przekładaniec z powidłami. Jakwymiesisz, zaraz zabierajsię do kręcenia maku. Juikal Odcedzilaś mak? Julka przy stole, gdzie dziewczynki, odsunęła je na jedeokoniec, przesiewa mąkę na stolnicy, odwraca się. . W miscetam. jużjest, na piecu. Na taboreciepodłużna drewniana niecka. Pietrek zanurzaręcew tłustą, złotawą masę. Ale to wszystko pachnie! Piętrzą ogarnianastrój uroczysty, podniecający. Wszystko takieniecodzienne, aż gociarki biorą na myśl o wielkanocnym stole. Pamiętałz zeszłego roku: doświęconego zasiadali gospodarze i służba razem. Do wigilii tak samo. Radość świątecznądzielili wszyscy. A po wigilii, pamiętał gospodyni szła zopłatkiem do krów. Podsłuchiwał:Nie przemówi która? Alenic, może wyczuły obcego, nie chciały. Ciasto nie poddaje się,nie ustępuje, jak przeciwnik. Pietrek zaczyna bić w nie pięściami,aż mu się robi gorąco. Pietrek! przyskakuje doniego Paulina. Pierwszyraz ciasto miesisz? Czego tak walisz? Zagrzeje się, zaparzy! Mieś spokojnie, równo, swoje dwie godziny pomiesisz. Pęcherze wyjdąi będzie odstawać od rąk to koniec. Ale jeszczeczas! Złebyło na Boże Narodzenie ciasto? Tez miesiłem! Pietrek wzdycha,zaczyna pracować spokojniej. Mruczypodnosem tylko: Sybko źle, wolno źle, ni tak, ni jak. Nie dogodzis jej. Huczy ogień wpiekarniku, buzuje płomień pod blachą. Paulina obiera sparzonemigdały. Dziewczynki w milczeniu przebierają rodzynki. 2 pokoju stołowego cienki, zawodzący śpiewJanowej: Tyś Magdalenie odpuścił,Łotraś do łaski przypuścił,Mnieś nadzieję z nieba spuścił. Julka wzydcha ciężko i podchwytuje melodię. Śpiewają teraz we dwie; Prośba maniegodna tego,Lecz aam, zmiłosierdzia swego,Zbaw mnie odognia wiecznego. W drzwiach kuchnibezszelestnie stanął Stefan. Ukazał siętak nagłe, aż przetarła oczy: on czy nie cn? Bo akurat o nin1myślała, spierałasię z nim: Cóż to, zapomniało koszu? A gdy327. by wtedy któryś zauważył? Na Zamku by już siedzieli: Dominik i ona. W kajdankach. Wzrok Stefana na szafie, woczach przerażenie. I teraz pytającona Paulinę, a tak, jakbykrzyczał: Powiedz, co się stało! Aona gromi go wściekłymspojrzeniem, A gdyby mogłaprzedostać się przez te kosze,miski, wiadra, którymi zastawiona jest kuchnia, gdyby mogłaodepchnąć Janową, Pietrka i Julkę, co coraz to obijają się tyłkami, kręcą, włażą sobie w drogę, gdyby tak dosięgnąć Stefana, zdzieliłaby go wałkiem przez leb, gdzie by popadło: A masz, gówniarzu, żebyś się nauczyłnie narażać ludzi, jakeśtakimądry,taki spiskowiec! Stefanwytrzymuje ten napadbezgłośny, ugina się, kapituluje przed piorunującym spojrzeniem Pauliny, rozkłada ręcegestem przepraszającym, skłaniakornie głowę, jakby chętnie przyjmowałwszystkie razy. WięcPaulina uspokajasię, gniew jej cichniei tylko zamknąć się,poszeptać z nimw korytarzyku, dowiedzieć się i opowiedziećo rewizji. Wytrzeć o fartuch ręce lepkie od powideł, zawołać: "Chodź na chwilę do pokoju! " Nie! Gdzie bysię teraz niezamknęła, podpatrzą,rzucą wszystko: Pietrek, Janowa,Julkapopychać się będą przed drzwiami, podsłuchiwać, bo już jakby coś wyczuli, już uchwycili drgania bezgłośnego porozumienia. Pietrek zwolnił mieszanie ciasta, Julka uniosła głowęznad stolnicy. Janowa niby uciera żółtka, ale cała zamieniona w słuch. Stefan w białej koszuli, oczy powiększone jak wgorączce,natwarzy wypieki. Biegł? Albo chory może? No, wchodź! wola zniecierpliwiona. Czegotam takstoisz? Chodź, zjesz coś, zostań, może przenocujesz dziś, pójdziemy w Wielki Piątek razem do kościoła. Wuju woła Wacia chcesz rodzynków? Powstrzymuje je ruchem ręki. Nie, nie, później. Chciałeś czego? pyta Paulina. Nie, nie. Tylko może Jula da mijedną rzecz z obory. 2 obory? Przyglądamu się podejrzliwie. Co chceszz obory? Alejego jużnie ma. Julka czmychnęła od stolnicy, ręcewyciera wfartuch i za Stefanem. Paulina marszczybrwi, gnieww niej zaczynakipieć. Woła: A wracaj mi natychmiast, Julka! Nie siedź tam! Robotanieczeka! Odstawia przesianą mąkę, przynosi wyrośnięte już w miscepółkruche ciasto na spody do jutrzejszych mazurków i zaczyna je wałkować. Podejrzenie, złość, niecierpliwość zaczyna ją pbejmować palącymi-językami ognia, już sięgają pleców, karku, płoną policzki. Co on tam robi, do diabła? Którato godzina, Julciu? pyta Stefan. Będzie dziesiątachyba. Albo polecę migiem, zobaczę nazegarzew pokoju. Nie,nie! Stefan ścisza głos. Ja wiem, że dziesiąta. Wyniesie ze mną Julcia ten stół do ogrodu? Julka zdejmuje skopki i wiadra ze stołu w oborze. Szepcze: Oj, dałaby mipani. Ci.. cicho, bo jeszcze usłyszy. Do ogrodubędziemynieść? Tak, ale jeszcze ja coś ze stryszku, ze stodoły. O, tu stańmy. NiechJulcia zaczeka. Julka czeka w trwożnym skupieniu. Zadarła dogóry głowę,patrzy. Aż rękęprzyłożyła do ust: Jezu, co się nie wyrabia! Gospodyni przyjdzie, oj, da mi! Oj, skarnoci! Stefan złazi zestryszku. O małonie krzyknęła. Wręku niósł czerwoną halkęPauliny. Julkaodwróciła się, przeżegnała ukradkiem. Powiem: Sam wzion, sam wiedział, gdzie- Ale ciekawośćtętniw niej iprzyciszonym głosem do Stefana: Na co to? Zobaczysz, na drzewo trzeba powiesić. To będzie sztandar. A gdzie stół będziemy nieść? Tam, gdzie maliny, pod sam parkan, żebyz ulicy byłowidać. Stół ustawili blisko płotu. Stefan wlazłna jabłonkę i przywiązywał czerwoną halkę do gałęzi drzewa. Od strony miastaw kierunku parkanu szła niewielka gromada ludzi. Są! pomyślał i ogarnęła go panika. Będzie pan Stefan mówić? Julkazachrypiałaz przejęcia. Będę. Własny glos wydałmu się obcy i chłodny. Jezu, ludziejuż się schodzą. Umówieni czy jak? Niech Juleiawraca do domu. Na podwórku niechJulciauważa,czy kto się nie zbliża, i jakby co, to zaraz tu do mnie. Aby chwilunię małą postoję, aby ździebkotam koło stodoły posłucham. Pani się będzie złościć, jeszcze tu po Julcię przyleci. Aby ździebetko,aby to samo tylkona początku, abychwilunię. Odeszła ociągając się w stronę stodoły. Stefanwdrapał sięna stół. Z wysoka spojrzał na ulicę. Po drugiej stronie dalekie zieleniejące drzewa cmentarza. Wiatr z nadbystrzyckich 329. łąk porusza głowicami drzew, niebo niskie, kłębiaste, wydajesię, gałęzie przerastają chmury. A od Starego Miasta toczy sią,unosi w górę na niebieskiej między obłokami wyspie bladeoko kwietniowego słońca. Grupa ludzi przystanęła wyczekującoprzed parkanem: kilku w czapkach i kurtkach robotniczych, jakiś człowiek w palcie i kapeluszu, dziewczyna w kolorowym berecie. Dołączają do nich przechodnie, zaciekawienipodnoszą głowy do góry. Panika ogarnia Stefana. Nie mogsmówić,nie mogę wydobyćz siebie głosu. Jeszcze nigdy niespotkał się naotwartej przestrzeniz własnymgłosem wobectłumu obcych ludzi. O co michodzi? Czego ja się boje? Usłyszałnagle w głębi siebieszept Pswła; ". musimy mieć terazodwagę jawnych wystąpień. potrzebne jest pogłębienieświadomości narodowej. chcę, żebyś zrozumiał, celem naszej organizacji jest niepodległa Polska i rozbicie moskiewskiegodomu niewoli". Już kilka nowychosób zeszło z chodnika i stanęło na trawie przedparkanem w zaciekawionym oczekiwaniu. Wiatr uderzył wczerwoną halkę na gałęzi jabłoni, zaiopotała jakwyzwanie. Towarzysze! krzyknął. Towarzyszki! Polacy! Dźwięk przezwyciężył strach. Czysty, chłodny, sięga dalekopoza stojącągromadę, zatrzymuje zdziwione przekupki z koszami w rękach, dwóch wyrostków, którzy idącgwizdaliprzezzęby, ale teraz zatrzymali się, słuchają. Polacy,narodzie polski, narodzie udręczony, powiedzcie^czy wszystko naświecie jestdobre i takie jak być powinno? Nie! odkrzyknęli mu. Nie! Nie ma sprawiedliwości! Cicho! Dajcie mu mówić! Widzicie sami, słyszycie, ca dzieje się w naszym mieście. Pełne są więzienia na Zamku. Wypuścić więźniów! ".pełne są więzieniana Zamku, pracuje ohydna szubienica, wZimnych Dołach rozstrzełiwująnaszych patriotów,gnają najbliższych naszych na katorgę, przymusem gnają waszych synówi braci, aby na rozkaz cara ginęli od kuł japońskich! Precz zcaratem! Precz! Dajsie mu mówić! Cicho,dajcie mu mówić' Narodzie polski, przejrzyj! Zrozum, car zabiera nam najlepszych synów nawojnę, któraod początku byłaprzegrana. To ten sam car, którego czynownicy, żandarmi i kozacy setkami mordowali robotników polskich w Łodzi, strzelali do poi- ^330 sfeichrobotników w Żyrardowie i Dąbrowie Górniczej. I tu. w Lublinie lada dzień może być to samo! Nie damy się! Będziemysię bronić! ...to ten sam car, który kazał mordowaćlitewski lud katolicki w Krożach, gwałcić kobiety, katować starców, którzyswejwiary katolickiejwyrzec się nie chcieli! Stefannie widzi jużstojącej za parkanem, rosnącej stalegrupy ludzi. Głos sięga daleko, a wzrokwyczarowuje dla gl'su coraz to nowe przestrzenie: stoją całe tłumy ludzi. Co zaogromna manifestacja! Tonie stół pod jabłonią, ale trybuna,nie halka Pauliny, ale łopot wielu Hag, narodowych flagwszystkich ludów moskiewskiegodomu niewoli. Paulina wałkujeciasto na stolnicy. Już nawysmarowanejmasłem blaszs łeży jeden prostokątny podkład domazurka,zgrabnie otoczony wałeczkiem przylepie nysa białkiem do ciasta, teraz jeszcze posmarować żółtkiem rozbitym zmlekiem. Pod rękami Pauliny drewniany wałek sunie gładko po żółtym, tłustym cieście, palce pracują odruchowo, agłowa corazto podnosi się, w ciemnych oczach ściągniętych kusobie zmarszczką gniewu iskierki złotawe jak uprzyczajonego kota. Gdzie la Julka? Po co poszła do obory ze Stefanem? Jezu,a może onitam coze sobą robią? Ale nie, nie, no przecież niejest taki głupi! No,ale po co poszli? Gdzie onataksiedzi? Mówiłam, natychmiast wracaj! Masz, wypuść dziewkę, wypuśćchociażby na chwilę. Już jej nie ma! Janowa wolaczy ta Julka oszalała? ' Niechno Janowa po nią pójdzie! W ziemięsię zapadła? Uroczył ją kto? Janowa zdejmuje fartuch, wysuwa się prędko, bez słowa,a tak, jakbytylko na to czekała. A za nią bez pytania jednaza drugą: Michasia, Helenka z Wacią i cichutki cień Mańcia. Paulina nawet nie zauważyła. Nogi zaczynają jąboleć. Odszóstej ranotak stoi, położyć siętrochę myśli. Przymykaoczy. Jak Julka przyjdzie, pójdę, rzucę się, abyna ctiwilę. Julka stoiprzy stodole, ociera noswierzchem dłoni. Pokazuje Janowej ruchem brodystół. A Janowa, jakby pociągnie'ta magnesem, idzie tam, bliżej, byle bliżej. Dziewczynki wpadły do ogrodu. Biegną schylone aż tło krza'ków malin-Pokazują sobie palcami zgromadzonyprzedpar"kanem tłum. Drżą ze wzruszenia. Gdyby tylko mogły? wdr^'palybysię na stół, stanęłyobok Stefana. Tylko Mich^s18n113może już wytrzymać, musi podzielićsię nadmiarem wrażeńBiegnie do domu. W kuchni szarpie Paulinę za farti10^1' Mamo, manio, w ogrodzie śpiewają. 331'. Paulini; podrywa, przytomnieje, już spłynęło z niej zmęczenie. Kto, kto śpiewa? Wuj,Julka i Janowa. Pietrek dosłyszał, prędko, niepostrzeżenie wytarł ręce wścierkę, wymknął się. Paulina zaczyna dygotać, ogarnia jąfuria,krew zalewa jej oczy. Z rękami lepkimi od ciasta,w fartuchu, umączona, rozrzucając podrodze nastawiane napodłodze naczynia, biegnie, pomstuje głośno: Cholery! Dam ja im śpiewanie! Nógnieczuję, upadam,dziewka,psiakrew, na śpiewanie do ogrodulata! Julka głupia, ale Janowa stara baba. Zwariowała! A ten Stefan:małonarobił? Co mudo głowy przyszło! Rozum postradał! Przebiegła przez drzwi stodoły. Przez kilka chwil niesłyszynic, widzitylko stół z obory postawiony nakrzaku malin. Maliny połamał, drań! Paulinachwyta wysoką grochową tyczkę, których caławiązkaprzygotowana przez Dominika leży niedaleko stodoły. Jak bogini zemsty, Erynia z czarnymi wężykamiwłosów, corozluźnione zkoku wtyle głowy wiją się po czole, szyi, policzkach, z furkotem spódnic, z ręką uniesiona, w której nibywąż wyprężony grochowa tyczka, wielkimi susami, półślepa, głucha, pędzi Paulina i dopada rzędu malin, gdzie stół. Staje nagle. Z wolna niby szmer, a potem głośniej, coraz głośniej, coraz bardziej przejmująco przenika Paulinę pieśń: Krew naszą długo leją kątyWciąż płyną ludu gorzkie Izy. Uniesiona ręka ztyczką opada bezwładnie. -Nadejdzie jednak dzień zapłaty,Sędziami wówczas będziem my. Usta Pauliny układają się w podkówkę, zaczynają drgaćlekko, coraz gwałtowniej, z oczu łzy po policzkach, po brodzie, trzęsąsię fałdytłuszczu nabrzuchu i drga wspazmachpłaczu duży biust Pauliny. Mamo. mamo ciśnie się do niejMichasia. Cicho. cicho uspokaja wujStefan mówi. Narodzie polski, siostry moje i bracia! Urodzeniw niewoli, nie wiecie, co to jest szczęśliwość. Sądzicie,że Bóg wasna to stworzył, abyście żyli w jarzmie przemocy, w niedostatku, wciemnocie. Otóż słuchajcie, Bóg stworzył wszystkich332 ludzirównych i wolnych. Bóg chce, abyście już tu na zieo^byli szczęśliwi. Alew naszym, kraju dzikaprzemoc policezastępuje wolność iprawo. Żądamy wolności! Niech żyje wolność! krzyknął głos zza parkanu. Niech żyje czerwony sztandar! Żądamy wolności sumienia, prasy, równych praw dlawszystkich klas i wyznań. Językapolskiegow szkołachi ^instytucjachpublicznych! Żądamy wolności strajków, ośmio. godzinnego dnia pracy, ubezpieczenia od chorób, wypadków^starości, głosowania tajnego, powszechnego i bezpośredniegodo senatu! Słuchajcie, towarzysze! My Polacy jesteśmy Jednymz najbardziejmiękkich, najłagodniejszychnarodów w Europie. Jesteśmy bierni. Ta bierność, ten -wstręt do akcji to naszazguba. Należy wypowiedzieć jej walkę. Czas zrzucić więzyniewoli. Niech żyje wolna PolskaE Niechżyje! Niech żyjeE krzyczy Paulina, a oboksiebie słyszy cieniutkie głosy swoich dzieci: Niech żyje! I gruby głosPietrka, i piskliwy Julki, i zawodzący Janowej. Niechżyje! Załzawionymi oczami Paulina dostrzega i1^ gałęzi zawieszoną swoją czerwonąhalkę. Cholera. mruczy, alełagodnie. Moja halka! Ma uczucie obnażania siQ przed tymcałym tłumem za parkanem. Ale nie może już teraz myślećozażenowaniu, bo głos Stefana intonuje pieśń, podchwytująjąludzie na ulicy, śpiewa Piotrek, Julka i Janowa, i przyczepioneterazblisko matki śpiewajądziewczynki. Skąd oneumieją myśli Paulina wszystkie sło^a. przecież ja ichnie uczyłam. Skąd? Z Kościoła? Sama otwiera zdrętwiałe odpłaczu usta i włącza sięw chór nierówny, silny, związanyz sobą jak snopzboża chór głosów: Boże,coś Polskę przez tak liczne wi^kiOtaczał blaskiem potęgi i chwały. I nagle w ten chór krzyk przeraźliwy: Kozacy! Kozacy! Spokojnie! woła ze stołu Stefan. /- Rozejść siębezpaniki, każdy w swoją stronę! Dzieci do domu! woła Paulina. Julka i Pietrek biegną szybko dźwigającE? tół, zanoszą godoobory. Stefan wdrapuje się jeszcze na japonkę, odwiązujehalkę Pauliny. Wygląda ukradkiem, czy aby nie^ widać kozaków, nasłuchuje: nie galopują tu? NaokołoJest cis^a,ludzie 333. już się rozbiegli. Wydajesię, jakby krzaki i drzewa, wiatri chmury przystanęły na chwilę, zatrzymały się w skupieniuprzed słowami, które nie zostały dośpiewane do końca. Widzisz, Paulinamówi Stefan to była tylko panika. Albo. za dużo mówiłem o niepodległości. Nie rozumiem, dlaczego za dużo? Widzisz, są różne frakcjew partii. Są tacy,co nie chcąniepodległości, albo uważają, że to nie najważniejsze. A ty? Roześmiał się. Ja ci mówię, że twoje dzieci będą jeszcze chodzić dopolskiej szkoły, a twoje wnuki urodzą się w niepodległejPolsce. Coty pleciesz, wariacie! Uśmiechnęła się i wytarłazmiętą czerwonąhalką mokre jeszczeod łez policzki. Alespostrzegającpogniecione krzaki malin, wpadła znów w swójnastrój ponury. Maliny popraw ofuknęła go. Tyczkę masz,połóż nakupie. Przychodź do kuchni, będziesz tarłżółtka na baby. Stefan idzie pokornie, głowa spuszczona, zamyślony. W kuchni zakasuje rękawy, nakłada fartuch, w kamiennejdonicydrewnianym wałkiem uciera żółtkaz cukrem. Pietrek wrócitdo wyrabiania ciasta, wyrabiawolno, systematycznie, przymyka oczy, czołomarszczyw podłużne grube fałdy. Julkapodkłada drzewa do pieca, zagłada pod blachę, słychać, jskpociąga nosem. Janowa smaruje grubomasłem kamienne formy i posypuje tartą bułką. Dziecicichutkie przy stole, przebierają resztki rodzynków. Paulina pochylona nad stolnicąwałkuje ciasto pod mazurki. Dlaczego płakałamw ogrodzie? zastanawia się Paulina. Przecież toci sami ludzie,których obojętnie mijam co dzień na ulicy. Nie wiemkręcigłowąnie rozumiem. Czuje tylko, że jakieś siły niepojęte wstrząsnęłynią, jakby piorun trzasnął w budzące sięna wiosnę drzewo. Jakieś moce rozbiły korę dnia powszedniego, sięgnęły do miazgi, gdzie pasjei poczynania i gdae tajemnica życia. Stoi teraz nad stolnicą rozdarta, roztrzęsiona,nie ta sama. Jak nazwać to, co wybuchło płomieniem spajającym w jedność ją, Stefana, dzieci, Julkę, Janową, Pietrka i ludzi zgromadzonych za parkanem? Nieuchwytne, przezroczyste, a palące. Energia ta nie jest żadnym z nich osobno, a jestznich wszystkich. Krzyknęło coś wtedyw niej w odpowiedzina dźwięk chóralnej pieśni: pragnienie wzlotu, zespolenia się. Tak jakby orlica wyrwała sięz niej szarpiąc dziobem i bi334 jąćskrzydłami, iw druzgocącymlociewzbiła się w sfery dostępne ptakom jej tylko podobnym na krótką chwilęspotkania. Cissa wokoło niej sprzyja rozmyślaniom,każdy szmerdoskwiera,przeszkadza. A teraz Janowa zaczyna coś mruczeć pod nosem. CoJanowa mówi,że co? pyta podenerwowana. Ja tam tylko tak aby sobieśpiewam. Widzieliście, jak się rozśpiewała. Wielki Piątekjutro! Ja tamtylko smutne, otakim jednym. Stefan przestaje trzeć żółtka, patrzy na profil Janowej,chustka nisko zawiązana na czole, nos nieco poddarty, kurzajka u nasadynosa, wilgotnewargi poruszają się rytmicznie,a cala postać aż kiwa się w takt słów wypowiadanych. Półprzymknięte powieki jak u kwoki, co się rozsiadła w cieple na przyzbie. No, Janowo, głośniej, niech nam Janowazaśpiewa albo zadeklamuje. Stefan czuje w sobie wzbierającągorycz niezadowolenia2 samego siebie. Wszystko wyszło inaczej, głupio, nie tak, jakchciał powiedzieć. I jeszcze tamciza płotemprzerywali mustale. Dlaczego nie daliludziom odśpiewać"Boże coś Polskę? "Mam budzić świadomość narodową. A wsamej partii rozłam. Muszę porozmawiać z Pawłem, musimy to przedyskutować. Powinienem wiedziećwięcej. Spotyka nagle wzrok Janowej. Odwrócona do niego całą twarzą, oczy zaczerwienione, ręceokłada, szepcze w modlitewnym uwielbieniu: Ale Stefan mówił,jakbymi kto zsercawyjął. Niech mu Janowa w głowienie przewraca! Pietrek,cożeś gębę rozwalił? Nigdy tego ciasta nie skończysz! Paulina odrzuca wałek,pochyla się nad niecką, przyglądaciastu, próbuje palcem, rozciera. Janowawzdycha głośno i zaczyna półśpiewme recytować, już teraz każdy ją słyszy. Stefan przerwał ucieranie żółtek, wsłuchał się. Bogdanowicz się nazywałLiczył lat dwadzieścia paręW młodym wieku okazywał,Jak czcić ojczyznę i wiarę. W Lubelskimon zamieszkiwałNa dzielnych Polaków czele,Aż Moskali on zdumiewałBijąc ich mężniei śmiele. Z Pietrkiem dzieje się teraz coś dziwnego. Niby w ^132^ciągu wyrabiaciasto, ale ręka mujakoś niechodzi, chodzą mu natomiast wargi. Porusza ustami jak w transie, a potemzrazu cicho i coraz głośniej, basem swoim zaczyna wtórowaćJanowej: A gdy został już schwytany,Glos po mieście tak rozbrzmiewa; Nasz BogdanowiczzłapanyI stawiony przed Chruszczewa. Chruszczew wyrok mu wyczytał: Tak cię strasznaczeka kara. A potemsię go zapytał; Czy się zda na laskę cara? Stefan uśmiecha się,bo do duetu przyłączyła się i Julka. Cała kuchnia przenikniętatą śpiewną deklamacją. Dzieci słuchają urzeczone,poruszają ustami, jakby i one chciały włączyć się w deklamację. Paulina staje pomiędzy nimi. Inny,dziwny wzrok gospodyni przeraża ich. Milkną. Czekają nakrzyk. Już Pietrek miesiciasto, Janowa wróciła do smarowania foremek. Julka pochylona nad blachą kuchenną. Paulinastoi, ręce tłuste od ciasta oparła na biodrach. Stefan przygląda się siostrze. Myśli:No teraz już będzie awantura, niepotrzebnie wszystko sprowokowałem. Paulina nie widzi nikogo. Do wysmarowanychmasłem foremek, do buchającego żarem piekarnika, wpatrzona przedsiebie deklamuje zakończenie popularnej, ulicznej piosenki: Polak o życie nie prosiRaz umiera, raz się rodzi,A kiedy na światprzychodzi,Polakom radość przynosi. Już po szóstej, już czas minął,Czemu wy jeszcze czekacie? Ja jużpragnę, abym zginął,A wy do mnie nie strzelacie. Nazegarze w pokojustołowym wybitajuż godzina dziesiąta. Niecka po cieście mokła na stole kuchennym. Przy kuchni,w pokoju dla służby Pietrek spał na ziemi i mówił głośnoprzez sen. Klęcząc przy stole kuchennym, zwrócona twarzą doobrazu Matki Boskiej Karmiącej, Julka półszeptem odmawiałaróżaniec. Aromat piekącego się ciasta sytnym spokojem rozpływałsię po domu. Ciszabyła w mieszkaniu, cisza na podwórzuiw ogrodzie. Lekkie wiosenne wiatry rozwiały już gorączkę 336 przedpołudnia i było tak, jakby nic nie zaszło, a tylko tenzapach świąteczny trwał zawsze i był najważniejszy. Dominiknie dowiedział się o niczym. Ledwo wszedł do domu i dzieciaaczęły mu niewyraźnie, przekrzykując jedno drugie opowiadać o wydarzeniach w ogrodzie, Helenka, która objadła siętartego maku, dostała boleści i wymiotów. Julkapoleciałanatychmiast po doktoraBiernackiego, a Paulina i DominikUspokajalidziecko. Kładli ją na łóżku, nosili po kolei na rękach, ażwreszcie, uspokojona przyniesionymi od doktora pigułkami Quena, zasnęła. Przy tym płaczu dziecinnymnajważniejsze sprawydnia zeszły na ubocze. Pościelęci w saloniku powiedziała Paulina do Stefana gdziebędziesz tak wracał po nocy? Poszedł za nią posłusznie, zmęczony, ledwo trzymał sięnanogach. Osłaniając dłonią płomyk naftowej lampki przeszliprzez sypialnię dzieci cicho, na palcach, żebytylko nie obudzić. W saloniku, ostatnim, pokoju w amfiladzie, Stefan postawił lampęna stoliczku iusiadł na kozetce. Głowa mu ciążyła, musiał ją podtrzymywać rękami. Stefan, Stefan szarpałago za ramię nieśpij! Poczekaj, pościelę ci. Zdejm koszulę. Gdzietak w ubraniubędzieszspał! Rozpiął koszulę na piersiach. Spojrzała, jakby szukającczegoś. - Co? spytał. Gdzie twójkrzyżyk? Zgubiłeś swój złoty krzyżyk odchrztu! Nie zgubiłem. A gdzie jest? Zostawiłem w domu, W domu? No, w domu. U rodziców, w Kraśniku. To ty już takdługo krzyżykanie nosisz? Paulina, co ty chcesz ode mnie? Ledwo żyję. Mnie się to nie podoba. Mniesię to wszystko nie podoba. Wstawaj! Pościelę ci. Kozkladała prześcieradłona kozetce, wygładzała je drżącymi rękami. Wyciągnęła z szafy dużą puchową poduszkawstrząsnęła ją, ułożyła, wygładziła rękami. Stefan oparty opiec ziewał. Słuchaj. Stanęła przed nim. Co chcesz? Spojrzał na nią, ale jakby przez mgłę, sen'nie. Stefan, czy ty. czy ty już nie wierzysz w Boga? MCień księdza Piotra 33? Drgnął, oprzytomniał. Twarz jej, zaostrzona cieniami lamPY) wydała mu się zmieniona, oczy okrągłe, wypukłe, błyszczące, wystraszone jak oczy schwytanego ptaka:. trzymasz go,skrzydła nieruchome, a drży, trzepocze się, czerwone wnętrzed2ioba pulsuje, serce wali drobno, gorąco, cały jest jednym,pragnieniem: wyrwać się, wyfrunąć z tej niezrozumiałej udreId. Uspokój się. Czy ty myślisz, że wBoga można przestaćwierzyć takod razu, z dnia na dzień? Wierzę, pewnie,żewierzę,tylko może trochę inaczej niż ty. Jak? Szukając. Nie rozumiem. Szukając Boga na ziemi. Widzisz,Bóg powtarza się wkażdym znas, w każdym stworzeniu, w każdejroślinie,-tylk3trzeba Go zobaczyć, odnaleźć. Ale nie chodzisz do kościoła. Cały świat jest kościołem. Ja tego nie rozumiem. Toherezja. Odciągnęli cię od kościoła. Więc co tychcesz ode mnie? Spieszącsię, drżącymirękami zdjęła z szyizłoty łańcuszekz krzyżykiem. Weź to, weźten krzyżyk odemnie. Jakbyliśmy z Dominikiem w Częstochowie, ksiądz mi go poświęcił. No i po co? Słuchaj, niepowiedziałam ci nic za ten kosz z bielizną. Dominik ci go schował, rozumiesz, Dominik! Ja sama osłabłam ze strachu. A powinien cię zdomu wygnać. To zaraz sobiepójdę, Siedź, głupi jesteś. Siadajtu na krześle. Sam powiedz,mądrze zrobiłeś z tym koszem? A wiesz, że myśmy mieli rewizję? Iten twój kosz naszafie. Bóg strzegł. Tylko Bóg, rozumiesz? No, widzisz, potakujesz. Pochyl się, daj, założę citen łańcuszek. Potrzeba citerazBoskiejopieki, wierzysz czynie wierzysz. Potrzebaci. Pochylił głowę, założyła mu na szyję łańcuszek i teraz jużuspokojona mówiła: Ty nie jesteś zły chłopak,Stefan. Jak cię dziś słyszałam tam w ogrodzie, myślałam, to mój brat tak mówi, toStefan. A. wzruszył ramionami nie maco wspominać. Niątak było, jak bym chciał. Nie było? A cóżeś ty chciał? WSaskimOgrodzie do całego Lublina przemawiać? Nie o to chodzi. Nierozumiesz. Ty myślisz, że jajestem głupia? Że do gimnazjumniechodziłam? Tak? Ja bym wam pokazała, gdybym miałatyliso. więcej odwagi, gdybymte szkoły miała, co ty. Ja bym waaidopiero zrobiła wiec' Aletennie był zły. Jak jaci niówię,towierz! Niebyło źle, Stefan. Mówię ci, dobrze było. Patrzyłamprzez parkan na ludzi. Dużo się zeszło. Słuchaliclę! A jak zacząłeś ,,Boże cośPolskę'', to tak zarazzaczęli śpiewać,jakbyś spragnionemu dał wody. Naród chce z Bogiem. Niewierz nikomu, nikomu nie utaj! N03 ten krzyżyk,miej goprzysobie. Dobrze. I ściel prędzej, bo tu w ubraniu zasnę. Rzucił się na kozetkę iwydawało się jej, zasnął natychmiast,zanim jeszcze zamknęładrzwi wychodząc z pokoju. Odeszła zabierając z sobą lampę. W pokoju stołowymspojrzała na zegar. Pomyślała: O jedenastej wyjmębaby. Vv kuchni Dominik czyścił naftową latarnię. Paulina siadłanaławie i wyciągnęła przed siebie nogi. Nóg nieczuję, bolą mnieskarżyła się. Julka podałaspać? Dominikskinął głową, przerwał robotę, powiedział: Naleję ci wody do wiadra, wsypię ciechocińskiej soli,wymoczysz ipowinno ci pomóc. Ściągnęła chodaki,pojękiwała. Utyłam za bardzo. Cięży mi to wszystko. Ruszać się niemogę. Może być pojechała na kurację tego lata? Tak dom zostawić? Damsobie radę. Michasięmogłabyś wziąć z sobą. Jej sięteż kąpiele przydadzą. Rozprostowała obolałe palce, ostrożnie zanurzałastopyw wiadrze. Woda sprawiała jej ulgę, odejmowała od nóg gorączkę. Oparła głowę ościanę i zaczynała lekkodrzemać. Zegar wybił głośno wpół do jedenastej: Bum! Dominik z zapaloną latarniąwyszedł na podwórze, obszedłJe dookoła. Brama była już nanoc zamknięta. /szedł dodrewutni. Głębokopod deSkami leżała cynowa wanna. Pociągnął^ku sobie. Oglądał dokładnie, czy nie ma gdzie dziury, esynie trzeba by zalutowaćjJutro, w WielkiPiątek, całarodzinabędzie się kąpać pokolei. Zaraz po obiedzie ponastawia sięwody i najpierw dzieci. Uniósł wgórę latarnię. Ta strona cała ocenia teraz zobaczę dno. 339. Dzwonek' O te] porze dzwonek? Ktoś gwałtownie szarpie dzwonek u bramy raz, drugi, trzeci, bez przerwy. Dominik nagłymruchem zakrywa igasilampę. Wybiegana podwórze, staje, nasłuchuje. Poza przecinającym ciemność nieprzerwanym teraz, ostrym sygnałemdzwonka tupot koński, ludzkie okrzyki, walenie podkutych butów, uderzanie pięściami w bramy. Wszystko to pędzi,prze na Dominika, kamienna lawina, zaraz rozwali bramę. Janie. Janie. szept przeciągły w ciemności. Jestemtu, idę szept kozacy musi. Chryste. Janie, aby wolno, w imię Ojca i Syna. wolno,spokojnie, Janie, spokojnie. Dominik wybiega do ogrodu, nasłuchuje i zarazwskakujedo domu. Jan wolnym krokiem zbliżasię do bramy. Paulina wyskoczyła mokrymi nogami na podłogę, Julka poderwała się, wybiegła zzaswego przepierzenia. Boso, wielkimisusami Paulina biegnie do Stefana. Stoi ubrany, ładuje rewolwer. Gdzie chcesziść? Co robisz? Opamiętaj się! Biegnąrazem do kuchni. Uciekam przez ruchomy sufit do ogrodu. Dominik staje przed nim, chwytago mocno za przegubydłoni. Nigdzie nie uciekniesz. Wracaj do pokoju. Rozbierajsię. Udawaj, że śpisz. Uciekam! Puśćcie mnie. Ja się im nie mogę oddać! Dominikchwyta go zaramiona. Szamoczą się. Głupcze,głupczemówi przejmującymszeptem jesteśmy otoczeni. Byłem w ogrodzie. Nie ma żadnej szansyucieczki. Są jużna podwórzu, będą szukać w stodole. Zastrzelą cię i zabiorąnas wszystkich. To co? Oddać siędobrowolnie? Słuchaj, Stefan, na Boga, nie ma czasu. Miej tymrazemdo mnie zaufanie. Ja wiem, że niemasz,ale tym razem, tochodzi o życie nas wszystkich. Oni już są tu. Idź, błagam cię! Leż tak cicho, jak tylkomożesz. Stefan! Paulina wybucha płaczem. Posłuchaj sięgo,Stefan! Wzrusza ramionami, odwraca się i bez słowa odchodzi. Zamykaza sobą drzwi. Stefan płacze Paulina tylkoleż cicho. Uspokójsię! przerywa ostro Dominik. Żebym jużnie usłyszał żadnego płaczu. Zabieraj się, rób krupnik. Zarazprzyniosę cispirytus. Spiesz się, śpiesz się. Chodzio życie, 340 ' rozumiesz? Ibez płaczu, uśmiechaj się, bo będziesz potem pła,. : kala. - Dominik biegnie do spiżarki,wyciąga dwa pólsztówki spi3 rytusu. Julka otwiera garnczek z miodem. Zgrzyt bramy,ha^-'las,jakby zerwała się tama i rozpędzonawoda zalała ich. ^ Pauliną wstrząsają dreszcze, szczęka zębami, nieprzytomnym- wzrokiem patrzy, jak Dominik rozpostarł nastole gazetę, jakwkłada okulary. Opanuj się, Paulina. Nie stój tul Szykuj krupnik. Onituzaraz będą! Paulina biegnie do kuchni. Trzęsącymi sięrękami rozpuszcza miód w rondlu. Modli się:"Pod Twojąobronę uciekamysię. " Woła: Julka, podaj korzenie! Migiem! Skórkę pomarańczową, goździki, gałkę muszkatołową. Miód zaczyna się rumienić. Julka wystawia głowę przezszparę drzwi. Prosopani, do lokatorów posli. Lewandowskiejnie ma,chyba do Pustakowej. Oj, prose, pani,to Ruslakowakrzyczy! Jak krzyczy! Odwraca się, patrzyna Paulinę, twarz stężała od grozy. Prose pani! Rzuca się Paulinie na szyję. Ja sięboję! Jasię boję! Chodź, Julciu gładzi ją po plecachPaulina. Chodźtu, siądź w pokoju, koło pana. Krzyk kobiety słychać przez zamknięte okna. Janowa wpadanagle dokuchni, bez chustki, włosyrozwiane, szepcze dławiąc się, połykając słowa: Żenię Ruslakowa biorą, w kajdanki go zakuli! Rusłakowa tak krzyczy! Tak krzyczy! Męża mi, krzyczy, zabraliście,teraz syna! Julciu mówi Dominik idź, siądź koło dzieci w sypialni. Pilnuj,jak się obudzą, żeby mi tu niewchodziły. Idź,moje dziecko, idź spokojnie. Paulina wlewa ostrożnie spirytus do garnczka z miodem. Stawia garnczek z powrotem na ogniu, miesza bardzo ostrożnie. Krzykrozpaczliwyza oknem,hałas, tupanie. Ręka spokojnie miesza krupnik, tylko wnętrze Pauliny pełne jestspazmów i kurczów, calajest jakby jednym wielkim, oszalałymsercem, huczącymsercem dzwonu. Ciemność w niej i tylkorozerwane na strzępy myśli wiją sięniby wężyki błyskawic: Ruslakowabiorą. Był razem w strajku szkolnym ze Stefanem. Swojego biorą, Moskala. Dlaczego? Zaraz zabiorąStefana. I Dominika. To moja wina, ja go tu sprowadziłam. Jategochciałam. To przeze mnie. Niech mnie biorą, nie ich! 341. Paulina mówi Dominik ostrożnie, żeby się spirytusnie zapalił. I spokojnie. Cokolwiek by nie było,spokojnie. Stefan leży na kozetce w saloniku. Ściska w ręcerewolwer. C2oło,stopy, dłonie ma chłodne, tylko policzki rozpalone. Jeżeli przyjdą tu, zabiję się. Nie będę strzelał do nikogo, nikogo nie będę narażał. Tylko lufa do skroni. I koniec. I kto będzie omnie pamiętał? Matka, ojciec, Paulina, Hanka. Zapragnął ją zobaczyć. Czy śpi teraz? Czyczyta książkę? A może, wyrwana ze złegosnu, przeczuwa, myślio nim,modli się za mego? Poczułna wargach łaskotaniejej rzęs,dotkniecie jej policzka. Stała przed nim w spódniczce zielonej. we wciętym goraeciku, długie, szeroko rozstawione oczy,w których rozmarzenie: Stefan, szeptała, jeśli to prawda, żeaainie kochasz, nie zostawiaj mnie samej, Nie zostawiaj mniesamej. Przyjedź. Była w nim,nie myśląc nawet o niej, odczuwał ją- Jeśliprzeżyję przyrzekał sobie pojadę do niej. Zaraz. I pobierzemy się. Ojciec mi pomoże. Zacznępracować. Wstrząsnął się. Krzyk! To krzyczy Ruslakawa. Biorą 2enię. Nawet Maszs, najbliższa mu,ta, która zawsze ostrzegała, niewiedziała o obławie. Zaraz tu będą. A ja czekam. Wmilczeniu, kryję się-Nie mogę nawet obronić przyjaciela. Opadłw zniechęcenie. Po co się w ts? wdawałem? Nas niewielu,a ugół bierny i obojętny. Przypomniało mu się, jak rozgoryczony ksiądzŚciegienny urągał chłopom: "O, osły,jesteściejak woły, którewtenczasid3, kiedy ich siębatem poganiaipilnuje, a puścisz ich samych, one staną". Szukałem przygody odpowiadał sobie każde pokolenieściśnięte w tym kraju chce rozwinąć skrzydła. Szukałemprawdy isprawiedliwości, tak jak każde młode pokolenietegonieszczęsnego narodu, I każde pokolenie oddaje na ofiarękapłanom ciemnego obrządku najlepszych inajodważniejszych, podczas gdy przerażony naród cofa się szeroką, niską falą trwożliwie, klecąc pieśni o bohaterstwie, na zatratę nowych pokoleń. Ciemność. Krzyk. Gorycz i głęboka wewnętrzna pustka. Leżał cicho. Obolały, bezsilny. Krzyk rozpaczliwy za oknemprzywołał w nim krzyk inny, obecny w nim, sięgający go poprzez czas. Był siódmy maja 1846roku. Rynek miasta Kielcotaczała moskiewskapiechota, za niąna komachżandarmi. Na środku rynku szubienica. Kat w czerwonym płaszczu. Z ratusza pod konwojem wyprowadzają trzech skazańców. Totrzej bracia Ściegienni: Piotr, Karol iDominik. Kat nakładaksiędzu śmiertelną koszulę izaciska mu pętlępowrozu na 342 szyi. Nagle warkot bębnów. Ułaskawienie. Oficer odczytujeukaz o zamianie wyroku śmiercina karę wiecznych kopalni. I rozpaczliwy, potężny krzyk księdza; Ja nie chcę jegołaski! Powieście mnie' Niechumrę, jak Chrystus umarł zaswoją Jerozolimę, za lud swój. Stefan zacisnął zęby, sprężył się w sobie, odczuwał siebie: drgnienie mięśni, pulsowanie krwi, napięteścięgna, gorącąwilgoć własnego oddechu,dogłębnie, intymnie odczuwałodrębność własnego życia. Buntowałsię: Nie, nie chcę takkrzyczeć! Nie chcę takumierać EZa krótko żyłem. Chcę żyć! Boże drogi, chcę żyć! Na klatce schodowej kamienicy przy ulicy Wieniawskiej świąteczne zapachy. Od sutereny aż wysoko do trzeciego piętra unosi się zapach gotowanego na kiełbasie barszczu. Miesza się ze słodkim, maślanym aromatem drożdżowego ciasta. Wspólnyzlewcoraz to napełnia sięwylewanymi tam bulgoczącymi mydlinami. Późnym wieczorem wWielki Czwartekkobiety gotowały, piekły i prały. Coraz to uchylały się drzwimieszkań i wybiegała z nich zaczerwieniona, opasana fartuchem gospodyni to z pełnym kubłemmydlin, to z pożyczonymi od sąsiadki blachami i formami na placki i baby. Czasmschody zatrzeszczały mocniej podbutami mężczyzn, później wracających do domu, czasem pijacka pośpiewka, kaszel,przekleństwo. W miarę gęstniejącego wieczoru schody przycichały. Tylko odgłosy krzątania się, rozmowy,krzyki przezzamknięte drzwi i coraz gęstszy zapach świąteczny. Na trzecim piętrze półmrok. Cicho szumi samowar na stolei tli się mała naftowa lampka. Otulona w szal Marynkapótdrzemie na fotalu. Paweł przybiegł zmęczony z miasta, położył się w ubraniu na łóżku,tylko na chwilę. I zasnął. Zostało im zaledwie kilka dni do wyjazdu iprzez ten czasstarał się pozałatwiać wszystkie sprawy w Lublinie iw okolicy. Paweł był podniecony. Dokumenty już przygotowane. Dzieńwyjazdu oznaczony na wtorekpo Wielkanocy. Cieszył się,mówił: Chcą mipomóc, Marynko. W Krakowie mam dostać pracę, ale taką, że umożliwi mi studia. Inajważniejsze, będziemyw- centrum nowegoruchu. Zapiszę się na uniwersytetjakowolny słuchacz, a zanimsię urządzimy, zacznie się rok akademicki. Podobno, wyobraź sobie, mają już dla nas jakieśmieszkanie. Długie jasne oczyzapalały mu się entuzjazmem, wyciągał 343'. przed lustrem swoją chudą szyję, przekrzywiał się, przyglądał rosnącej brodzie. Stawał przedMarynką szeroko uśmiechnięty. No i jak ci się podobam? Zmienia mnie, prawda? Dostojnie, poważnie, no, powiedz! Kiwała głową starającsię uśmiechnąć. Długoważyław sobie dręczące pytanie: A co z babcią? Zbabcią? Sama tu zostanie, samiutka. Przecież nikogo nie ma. Pocierał palcem grzbiet długiego nosa. Zakłopotany, pochylonyku przodowi, z założonymi wtył rękami chodził po pokoju. Jak tylko się urządzimy w Krakowie, zaraz zacznę sięstarać,żeby do nasprzyjechała. Ale, Marynko prosił nierozpowiadaj nikomu, że jedziemy. Tylko babci,babcia nie powie. Ale jej przecież muszę. Unosiła swoją szczupłą, ciemną, ciężką od włosów głowęi patrzyłamu w oczy. Miała delikatny, owalny zarys twarzy,ledwo widoczny skurcz przebiegał od małego prostego nosa dokącika lewego oka. Wszystko w niej było regularne, proporcjonalne, o miękkichkonturach. Spod ściągniętych u wysokiego czoła włosów wysuwały się lekkie, wijące się ciemne kosmyki. Śmiała się cicho,pokazując drobne zęby, ale śmiałasię tylko dolną połową twarzy, bo oczy i czoło pozostawałyjak gdyby w cieniu, zamyślone, przejęte innymi sprawami. Czym się martwisz? pytał ją czasem, albo: Oczymmyślisz? Ja sięniemartwię,ja siętylko nie umiem tak śmiaćjak ty odpowiadała. Bo ty śmiejesz sięcałym sobą: tupieszze śmiechu, szyjaci się trzęsie, plecy drgają, cały chodzisz. To prawda! przyznawał. Ja się lubię śmiać. OtulonaszalemMarynką czuła świąteczne zapachy domu. Sama nie robiła żadnych przygotowań. Piekarnik w ich mieszkaniu był zepsuty. Zresztą zaproszeni byli nacałeświęta doSkorczyców. Marynką niespokojnie skubie frędzle szala. Czuje się przygnębiona. Może to skutek ciąży? A może boję się? Boję sięnowego miasta. Gdzie zamieszkamy? Gdzieurodzi się naszedziecko? Czuła też żal na myśl o rozstaniu z babką. Postanowiła poprosić Paulinę, żeby się nią zaopiekowała. Podniosła się. Zaraz obudzi się Paweł, przespał całe popołudnie. Zdjęła z półki nad piecem kuchennym pudełko 344 ;'^ herbatą, postawiła na stole, przyniosła drugie pudełkoz cu^-krem. Idąc od paleniska w stronę stołu, przystanęła nagle pod,:,drzwiami. Z dołu wzbijała sięaż tu, na trzecie piętro, głośna,'prowadzona przez kilka osób rozmowa. Kroki. Delikatne i niecierpliwe pukanie do drzwi. W uchylonych drzwiach twarz- sąsiadki z pierwszego piętra, żonyślusarza. Twarz jej przerażona,kobietaszepcze: Pytają o was. Kto? Strażniki dwóch cywili. Zadrżała, osłabła, chwyciła się framugi drzwi, aby nieupaść, nagłe rzuciła się doPawła. Boże, Paweł:, Paweł. idą tu. Idąpo nas. Usiadłnatychmiast przytomnie nałóżku. Spod poduszkiwyciągnął rewolwer. Klęknęła przed nim, wyciągnęła dygocąceręce. Najpierw zabij mnie. Ja nie chcę zostać sama. Objął ją. Podeszli razem do wygasłego paleniska. Podniósłfajerki, zagrzebał szybko rewolwer w popiele. Co robisz? Nikomu nie wierz. To są masowe aresztowania. Ostrzegali mnie. Chociażbymsię nie odzywał, czekaj. Jedź do Warszawy. Stefan ci powie. Kroki pod drzwiami, głośne kroki pod drzwiami. Paweł, co Ja zrobię bez ciebie? W Warszawie wuj da ci pieniądze. Gwałtowne pukanie do drzwi. Objął ją, przycisnął do siebie. Otworzył drzwi. Strażniki dwóch cywilnie ubranychagentów przeszło próg mieszkania. Stanęli obojętnie. Strażnik spytał: Wy jesteście Paweł Kalicki? Ja. Jesteście aresztowani. Rozpłakałasię, zasłoniła go sobą, odgradzała od obcych. Jeden z cywili rozglądał się po mieszkaniu,drugi spokojnie patrzył na płaczącą kobietę. Odsunąłją wreszcie zdecydowanymruchem ręki. Strażnik założył Pawłowi kajdanki. Paweł! krzyknęła. Ściągnęła z wieszaka palto, zarzuciłamu. na ramiona,przylgnęła do jego ramienia, płakała rozpaczliwie, głośno. W korytarzu zaczęli gromadzićsię lokatorzy domu. Dość! krzyknął cywil. Odepchnąłją. Jak się i^e uspokoisz, to też pójdziesz' Zatoczyła się, upadła na łóżko. Poderwała sięi zaczęta 345. biec za nimi po schodach. Po drodze usuwali się lokatorzy^ich twarze pełne posępnej ciekawości. Wszystkiedrzwi byłyotwarte. Buchały przez nie zapachy pieczonego ciasta, gotowanej kiełbasy, barszczu. Paweł odwrócił się. Kochana moja zawołał nie martw się! Ja wrócę! Wybiegła do bramy. Ciemno-Tylko kroki nachodniku, najezdni i turkot odjeżdżającej dorożki. Wracała ciężko po schodach. Drzwi mieszkańzamykały się. W pokoju położyła sięna łóżku,które zachowało jeszcze kształt i ciepło Pawła. Zapach spalenizny? Którato godzina? Paulinaodstawiaraptownie garnczek zkrupnikiem, potrąca przy tymJulkę. Gwałtownie otwiera drzwi do stołowego pokoju. Dziesięć minut pojedenastej! Moje babki! Czy nikt nie słyszał wybijanejgodziny? Dominik przystole kuchennym pochylony nad gazetą. Nie czyta, oczy przymknięte, wsłuchany w odgłosy napodwórzu. Julka, poświeć mi do pieca! Paulinawsuwa głowę, żar i zapach spalenizny buchają nanią z piekarnika. Spalone! jęczy. Spalone! Dominik unosi głowę, mówicicho, karcąco: Kobieto, zostaw to,o co ty teraz. Za drzwiami od podwórza wzmaga się tupot. Otwierać! Dominik podnosi się. Ale tamci nie czekają na otwarciedrzwi. Walą w nie kolbami, wyważają z zawiasów. Całakuchnia napełnia się obcymi, roześmianymi rubasznie twarzamiKuchnia pełna jest obcych, tupiących butów, zapachu żołnierskich mundurów, błysków karabinów, niespokojnych, dotykających wszystkiego rąk. Rewizja! Paulina, oparta o ścianę,trzeźwieje z żalu po spaleniu babek, dygocze zestrachu i wściekłości. Pomstuje pod nosem: To przez nich, wszystko przez nich,walka wezmę na te kozackiełby. Dominik zasłania sobą drzwi, mówi spokojnie: Proszę, możecierobićrewizję, jeśli taki rozkaz. Tylkozetam wskazuje sypialnię śpią dzieci. Dzieci! Śmieją się. Dzieci! My za. buntowszczykami. Pchają się przed siebie. Kopią butami drzwi sypialni. Dominik! krzyczy Paulina. Krzyk jej tak silny, takprzeraźliwy,że kozacy zatrzymują się. Odwracają. Dominik, palisię! O Jezu krzyczy Julka spirytus! ;',,. Spirytus wystrzelił wysokim płomieniemz garnka, gdzia. 'przygotowywany miodowy krupnik. Dominik dopadapaleniska, kładzie na garnczek pokrywę, zestawia na podłogę. Ks-z. i?^.ey pociągają nosami, odwracają się od drzwi sypialni. ',: Co to? Wódkasię zapaliła mówi Dominik. Wódka? Dawaj wódkę! Dawajrechoczą napijemysię! Dominik ustawiana stole duże fajansowekubki w malowane kwiaty. Żołnierze podchodzą dostołu, cisną się, popychają łokciami. Z podwórza Wchodzi ich corazwięcej. Upartao drzwi sypialni, jakby chciała sobą zasłonić przejadę, Paulina przeciera oczy. Czy to sen okrutny? Czyza chwilę przebudzi się, otrząśnie? Napijcie sięzaprasza Dominik. Kalewa dokubków wrzącego płynu. Pachnie spirytus, miódikorzenie, sukno żołnierskichmundurów, rozgrzana skóra ichbutów, a ponad wszystkim gorzki zapach spalonegociasta. Dominik przy stole. Wzrok jego i Pauliny spotyka się. Dominik uśmiecha sięi wskazuje palcamiobu dłoni na kącikiust: daje jejznak, ponurej, rozpiętejna drzwiach, z ustamizaciśniętymi złowrogo; Uśmiechnij się! Potrząsa głową: Zanic! Już teraz nie strach, już rozpacz, przeczucie nieszczęścia. Za chwilę wepchną się do sypialni. Dzieci pobudziłysię,alewtulone w łóżka drżą. Za chwilę rozpłacze się Bolek,Klepłacze? Może to Mańcia kołysze go, utula? Dlaczego nie płaczą? Dlaczegotakacisza? Drżąc o zdrowie dzieci, mało zastanawiała sięnad tym, jak bardzo uczestniczą w świeciedorosłych. Na cóż zda się wysiłek,zapobiegliwość, mądrość,przezorność, odwaga, te wszystkie promienie, skupiające sięw jeden płomyk miłości? Okrutna bajka tętni tuż za ichdrzwiami, świat w niej wirujetrąbą powietrzną i walą sięszklane zamki dobrychksiężniczek, a żal za ich utratą powracaćbędzie w złych snach i kroplami czarnej, lepkiej truciznyprzeniknie do snów ich dzieci. Paulina patrzyna Dominika. O co mu chodzi? Czy myśli,że żołnierze popiją się i niewejdą dosypialni? Może. Na wasze zdrowie! Dominikpodnosi kubek. Na zdrowie! Ręce unoszą się do góry. PrzedoczamiPauliny usta, nosy, policzki, roześmiane teraz spojrzenia żołnierzy mieszają się, zlewają w jedną przerażającą, obcą twarz. Jak długo jaszcze? Kiedy wejdą do sypialni? 347. Julka woła Dominik przynieś no kiełbasy! Przylepiona do ściany, wylękła, porywa się, biegnie dokuchni, do spiżarni. Mruczy: Lutry! Kiełbasęteraz! Wynosi świeżo wędzone zwoje. Podchodzi do Dominika,ale jużłapczyweręce wyciągają się po kiełbasę, wyrywają ją, łamią niecierpliwie, zapychają sobie nią ustaJulka przylepiła się teraz do Pauliny, dygocze, złorzeczy: Lutry, skaranie Boskie. WielkiPiątek i kiełbasę zryćbędą. A mata, a niech was poskręca! Cicho, Julka uspokaja Paulina bo jeszcze zrozumieją, gorzej się wściekną. Ale jużci, conapili się, najedli, pchają się znów do drzwisypialni. Napróżno ściga ichgłos Dominika:Napijcie siqjeszcze! Na zdrowie! Głos już stracił swoją moc, nie dosięgaich, żołnierze przekroczyli próg sypialnidzieci- Oślepiona łzami Paulinarzuca się na nich, wali pięściami igłową. Przerażonedzieci powyskakiwały z łóżek, tulą się do matki,drżą, płaczą. Ryczy rozdzierająco Oleńka, aBolek aż zsiniałz krzyku. Zostawcie dzieci! ryczy Paulina. A głosjej obcy,ochrypły, jakby niez gardła, a z głębi, tam gdzie ciemnakrew zastyga w rozpaczy. Za chwilęstanie się coś okropnego. Strzelanina, Wszystko się skończy. Za chwilę, jak tylkootworzą drzwi do saloniku. Porywa ją wściekłość na Dominika. Przemądrzy! , przechytrzył! Nie dał Stefanowi uciec. I jeszczespoił żołdaków. Ateraz Stefan siedziałby przyczajonynastrychu. Nic bynie znaleźli. O, ja głupia, nieszczęsna, głupia! Dlaczego go posłuchałam? Kozacy nie zwracają uwagi ani na dzieci, ani na szarpaninę Pauliny. Uciekają ze śmiechem od jej kułaków. Pyzatykozak, małe ciemne oczki, twarz dziobatapo ospie, gwizdnął. Rozkraczył się, zarechotał, Jedną cholerę zostawiłem w domu, druga się tu nadarza! Niewzruszeni przewracają sienniki, rozpruwają je bagnetem, wyciągają szuflady komody, plądrują między bielizną. Pomiędzy żołnierzy wpadanagle stara Wojciechowa. W pędzie chustka spadla jej z głowy i cienki siwy warkoczyk podskakuje na plecach. Żylastymi rękamiwdzierasię w'ten tłum,szponiastymi palcami wczepia sięw mundury kozaków. A co to znów za jędza? Otrząsają się. Wojciechowaporywa rozwrzeszczanego Bolka z kołyskiijak wielki szybkonogipająk unosi swoją zdobycz, depczącpo schylonych pod łóżkamigrzbietach żołnierzy. 348 ^ ,;. Nie dam! skrzeczy. Nie dam cię, mójgołąbeczku,^iibłopaczku. Niedam cię! Po moim trupie! Nie damdziecka! ,:- ;. iNagła cisza spada na dom. Kozacyw stołowym pokoju ^)j3iuszezają ręce, odstawiają kubki i wyprostowują się służ"'"biscie. Ci w sypialni nasłuchują przez chwilę. Odwracają. się. Odchodzą przez drzwi stołowegopokoju do kuchni. Z da;'Sska słyszy Paulina wypowiadaną ostro komendę. Zostawia- ^zieci,podchodzi do drzwi, staje wyczerpana,patrzy. Pośródjfcu kuchni oficer. Obok niegowysoki,w binoklach,z małąkozią bródką cywil. Oficer wali szpicrutą po długich, lśniących butach. Wymyśla żołnierzom, grozi im. Obok nich Dominik. Ramiona opuszczone,postarzały, jakby nagle osiwiał, zszarzał. Cywil pochyla się nad Dominikiem. Zabraliśmy z waszego domu buntowszczyka Ruslakowa. Znacie Rusiakowa? Tak. Syn mojej lokatorki. Aleja binokle pochylają się bliżej twarzy Dominikaale ja myślę szepcze myślę coinnego. Myślę,żewy go inaczej znacie, nie jako lokatora. Taak? Pozwólcie,proszę, do pokoju mówiDominik. Kozacy wycofali się już do kuchni. Stojąz opuszczonymigłowami. Oficertupie nogami i wrzeszczy; Duraki! Popili się! W stołowym pokoju cywil szepcze: Mówili mio was, kryjecie kogoś. Wy, wiernypoddanycara. Takpięknie mówicie po rosyjsku. Nie hańba to? Patrzy muw oczy. Dominikwytrzymuje ten wzrok, podchwytuje uśmiech. Siadajcie mówi szykujemy na nasze święta. Zmęczeni jesteście. Napijemysię. Można. Taak. Siada, wyciąga przed siebienogi. -A skądwy tak dobrze,tak pięknie, powiedziałbym, po rosyjsku? Przez dwadzieścia lat mówi Dominik byłem w służbie pulkownika-lekarza najpierw na froncie tureckim, potenana Krymie i w Petersburgu. Służyłem, ale jaksynamnietraktował,aja jego jak ojca. Wszędzie są różni ludzie. Dobrzy iźli. Taak mówi cywil. To prawda. Dominik nakrywa do stołu. Kładzie obrus,widelce, noże,talerze, kieliszki. Myśli ospojrzeniu cywila i uśmiechu,którymożna by zauważyć albo nie. Z pamięci przywołuje twar? pułkownikaAfajewa. Co on by teraz poradził? Skupiony, 34?. uważny wsłuchuje się w siebie, wydaje mu. się, jakby pochwiejącej się, wąskiejkładce przechodził rozhukaną rzekę. To ikapitana zawołam mówi cywil. Zdejmuje binokls, przeciera je chusteczką. Oblizujeusta. naturalnie. Cywil podszedł do oficera. Szepnął. Barczysty, opięi,^ wmundur kapitan szarpnął krótko przystrzyżonewąsiki, kiwnąłgi. o-wą. Oai. ryra, piskliwym głosem wydał komendę. Kozacyw^-chjdzą jedenpo drugim z kuchni. Siadają na progu domu,przy stodole, koło obory, wyciągają tytoń i zaczynają kręcićpapierosy. Oficer icywil zasiadają z Dominikiem, do stołu. Julkawnosipokrojoną świąteczna szynkę. Paulino woia Dominik ciasto! Paulina kroi przekładaniec z powidłami. Łzy spadająjejna ręce. Gdyby mogła teraz usiąść naśrodku kuchni i piakać! Ale jeszczenie skończone. Dominik nic nie wskóra. Zaraz zabiorą Stefana. A może mimo tej wódki, poczęstunkówzabbrą i Dominika? Julka,masz,podaj ciasto do stołu' Paulina wychyla się tylko. Siedzi, jak Julka stawia owalnytalerz z ciastem na stole. Przy stole trzechmężczyzn. Cywiljest starszy, pewnie w wieku Dominika. Wysokie błyszcząceczoło przechodzi w łysinę. Na skroniach i na czubku głowyresztki kędzierzawych rudawych włosów. Przeczesuje palcamimałą bródkę, oblizuje wargi pod rzadkim, jasnym wąsem. Zmarszczył nos i brwi ściskają opadające binokle. Ale terazodłożył binokle i jego wodniste oczy przyglądają się wilgotnym, różowym płatom szynki. Pije wódkę drobnymi łykamii ze smakiem żuje szynkę, zagryza chlebem z masłem i dokłada sobie czerwonej, ostrej ćwikły. Od czasu do czasu przekrzywia twarz i szepcze kilkasłów do Dominika, spogląda naniego pytajscj. Dominik kiwa głową, że rozumie. Oficer jestdużo młodszy. Tęgi, zasapany. Zdjąłczapkę i widać odciśniętą czerwoną pręgęna czole. Ma poddarty, wesołynos i małe,gniewne ciemns oczka pod szerokimi, krzaczastymi brwiami. Pije od razu,jednym haustem, i za każdym razem nerwowopalcami przeciera krótki ciemny wąsik. Dominik dolewa, podsuwa szynkę. Kapitanodsuwa talerz. Wypróżnia chciwie kieliszki i zagryza ćwikłą. Cywil przysuwa krzesło bliżejDominika, szepczą. Oficer, na wpół od nich odwrócony, przymykaoczy. Wydaje sięrozmarzony wódką i zaczyna podśpiewywaćpółgłosem: 350 Oj, porodziła mnie moja matula,Na poniewierkę, na nędzę i Izy! " Oj, nie myślała o mejszczęsnej doliI mojej dolijuż nie znaleźć mi. :, Julka stoi w drzwiach. Otworzyła usta, zagapiła się nasiedzących przy stole. Poszlabyśdo obory mówi Dominik. Idź, Jula,zobaczdo krów. Tyle ludzi, że przelękły się pewnie. Ko, idź! nalega. Czekaj, ażcięzawołam. Koło obory sołdaty siedzom. Nic ci niezrobią. Boję się. Weź moją latarnię i idź do Jana. Jantam na podwórzu,zaraz przed domem stoi. Wyszła ociągając się, odwracając. Dominik spojrzał naopartą o drzwi Paulinę. Wzruszyła pogardliwie ramionami,Nie ruszy się. Czy to nie ma prawa wiedzieć, o co chodzi? Paulina, nie poszłabyś do dzieci? Paulina wydyma pogardliwiewargi, gwałtownym szarpnięciempodrywa w górę podbródek. Nie, Właśnie nie! Cywilnachyla się do Dominika. Szepcze, rozkłada ręce,perswaduje. Kapitan podśpiewuje pod nosem, ale mim3 pijackiego rozmarzeniałowi uważnie przyciszoną rozmowę. Odczasudo czasu jego nastroszone brwi unoszą się idrga maływąsik. Paulina! krzyknąłDominik. Wyjdź stąd, mówię. Wyjdź natychmiast. Idź do sypialni do dzieci! Krzyknął. Dominik krzyknął. Przebiegła pokój stołowy niepatrząc, wstrzymującłkanie, upokorzona. Otworzyła drzwisypialni dzieci, zamknęła za sobą na klucz. Usiadła na łóżkuMichasi, zgięłasię wpół,zapłakała. Przy Mochach krzyknąłnamnie! Przetarła oczy. Lampa paliła się na komodzie. Pośrodku rozdartapierzyna. Pierze porozsypywane wszędzie. Przewrócone sienniki. Michasia chwyciła matkę za ręce. Nie idź już, nie odchodź! Mańcia, wciśniętaw kąt między komodą a łóżkiem, drży,krzywi się rozpaczliwie jej trójkątna piegowata twarzyczka. Tylko Oleńka śpi na brzuszku. Helenka i Waciaobjęte, przytulone jedna do drugiej siedzą skulone na zrzuconym na pod^gę sienniku. Paulinaspogląda na zamknięte drzwi do saloniku i spojrzenia dziewczynek przesuwają się wtamtą stro"^i a potem pytająco na twarz matki. Nawet nie wolnomyśleć gorącym, ledwodosłyszal351. nym szeptem tchnie ku nim Paulina. Kiwają poważnie głowami Helenka, Wacia, Michasia i Mańcia. Oleńkawzdychaprzez sen. Paulina przykręca lampę. Kładziesię obok Michasi, ale pozostałe trzy wskakują "natychmiast na łóżko, tuląsię, żeby jak najbliżej. Paulina nie protestuje. Myśli: Co tsnDominik im mówi? Jak imtłumaczy? Zabrali Ruslakowa, adotej pory nie otworzyli jeszczezamkniętych drzwi trzeciegopokoju. Ciepło przytulonych do niej dzieci. Kładzie głowę napoduszkę. Czuje obejmujące ją ręce dziewczynek. Aby nachwilę, najedną chwilę zdrzemnę się, nogi wyciągnę. Ocknęła się. Ciemno. Kto zgasił lampę? Zegar w pokojustołowym wybijał godzinę. Przezdrzwi saloniku smuga światła. Wstała ostrożnie, aby nieporuszyć dzieci. Z saloniku słychać było przyciszoną rozmowę. Odsuwając potargane włosyz twarzy, zajrzała. Dominik iStefan rozmawialichodząc po pokoju. Poszli szepnętaJuż dawno. Nie chciałem cię budzić. Nieweszli tu? Przecież żyję uśmiechnął się Stefan. Siadła nakozetce, przytrzymywała ręką serce. Niedobrze mi. Chodźmy do kuchni. Napijesz się wody. Dam ci krople walerianowe. Przeszli ostrożnie, na palcach przez pokój dziecinny. W stołowym głośno tykał zegar. To już trzecia. Zaraz się rozwidni. Spojrzała na Dominika: sine cienie pod oczami, szara szczecina zarostuna twarzy. Stał teraz przed Stefanem,mówiłostro,inaczej niż zwykle, a Stefan słuchał. Jak tylko się rozjaśni, za miasto do Kostusia. Alei tamdługonie siedź. Sam cię odwiozę. Tu już nie przychodź. Drugi raz się nie uda. Ktoś was wydał, bo mówiłemci, wiedzieli o Żeni io Pawle-Kto wie, może aresztowali Pawła. Powiedział ci? Nie. Chciał sięwywiedzieć ode mnie. Ale mówiłem,znam tylko zwidzenia, tyle żeżona jego przyjdzie tu po mleko. Pytał o Antka. JezusMaria jęknęła Paulina. Popijała wodę, pachniały ostro krople walerianowe. Dominikszepnęła jakty to zrobiłeś? Co im dałeś? ^;, Chodźmy tu powiedział. Zamknął ostrożnie drzwi od"^^iichni. Usiedliw stołowymna kanapie, blisko siebie. Py^^sz,co zrobiłem? Dałem. ^/ Co? ""'' Pieniądze. Wiemprzecie, że pieniądze. Hę? Stefan wstał. Patrzyli teraz oboja pytająco na Dominika. Dużo powiedział, Skądmiałeś? Dzierżawne? Skinął głową. Podniosła się, odstawiła szlankęz wodą. Dzierżawne pieniądze wzięły, dranie. Ale chyba niewszystko? spytała szybko. Ile im dałeś? Trzysta rubli, Wszystko! Trzysta rubli' Zasłoniła twarz rękami. Przez chwilę niemówiła nic. Trzysta rubli! Bandyci! Stoby wystarczyło. Chcieli trzysta! Na co im tyle? Zrujnowali,nas! mówiła szybko, zachłystując się własnym oddechem. Dominik podniósłsię. Chodził z założonymi w tył rękamipo pokoju. Patrzyłinaczej niż zwykle,w jego łagodnych, niebieskich oczach jakby pociemniało. Mniej nie mogłeś? spytała nieśmialo. "Uśmiechnął się ironicznie, pokiwał głową, jakby się nadnią litował. Nie mój brat, a nie żałuję. Stefan chwycilgoza ręce, ściskał jew swoich dłoniach. Ja cioddam, Dominik, jaci zapłacę, wszystko zwrócę. Przecież gdyby nie ty, wiem teraz, już bym dawno albo nie żył, albo. Z czego ty zwrócisz? Wiele sam masz? Do ojca pójdziesz, tocię zaraz z miasta zabierze. Ale może lepiej bybyło, żebyś wyjechał. Paulina nie patrzyła na nich. W^tyd ją palił nieprzyjemnym, ciepłem. Gdybymogła cofnąć tamte sfowa! Ach, nienawidzę się, nienawidzę. Wszystko wypluwam, co na język ślina przyniesie. Widzisz tłumaczyłDominik nieo pieniądze ini chodzi. Co tam1. Długo żyłem. Napatrzyłem się na ludzi. Pieniądz"^ swoją wartość, ale życie człowiekanie ma ceny. Życia sięnie mierzy, nie oblicza. Jednojest i kupić gonie można. Widzisz, jasię o to martwię, że jakprzyjdą drugiraz, to zechcą^ęcej,a ja już nie będę miał. Ale gdybym i miał, to nie popuszczą. Przyjdą trzeci razi dziesiąty. Aż zgnębią zupełnie. Ja ich znam, 353 tsltsd" PŁOt". Paulina opuściła nisko głowę, słuchała. Łzy ciekły z oczu,spływały po policzkach, po brodzie. Żalnią szarpał. Kim jajestem? Co we mnie siedzi? dręczyła się. A niechbywzięli wszystko, pieniądze, całydom, sprzęty. Jeszcze bymim zaniosła! Dołożyła! Bo wszystko się wróci, tylko nie tojedno. Nie życie. Łkała rozpaczliwie, boprzypomniała jej siętwarz Jana, kiedy umierał, tamta żałość, tamta bezsilność,żeby go zatrzymać, wyrwać, ocalić. Nie martw się, Paulino pogładził ją po ręku Dominik jakoś znajdę tepieniądze na dzierżawę. No,nie płacz. Ja nieo to! wybuchnęła płaczem. To o co? Stefan pochylił się nad nią. Zostaw łagodził Dominik. Przecież wiem,jak sięo ciebie zamartwia. Rzadko spotkać, żeby tak siostra umiłowała sobie brata. Przegryziemy coś, bryczkę zaprzęgnę. Jananawet budzić nie będę. Lepiej niech niewie. I trzeba siębędzie żegnać. Bo coś mi się zdaje, że my się tak prędko niezobaczymy. Otworzył okno,wyjrzał. Powiałoprzedrannym wiosennymchłodem. Dzień wstaje ładnypowiedział ptaki już się rozkrzyczały. Trzeba będzie jechać. Stefan rozejrzał się po pokoju. Nie znać po nimbyłonieprzespanej nocy. Wyprostowany, głowa podniesiona,wydawało się, jakby urósł. Uchylił drzwido pokoju dziecinnego,spojrzał. Uśmiechnął się. Będę tęsknił przyznałsię cicho. Podszedł do Dominika. Dziękuję ci. Już dziękowałeś. To jeszcze raz. Życie mi uratowałeś. A myślałem, jużwejdą. Włeb sobie palnę. Któryś nawet próbował klamkę. Czekałem, kiedy drzwi zacznie wywalać. Oj, to było, cholera! Klepnąłsię pokolanie, roześmiał. A coś ty taka, Paulina? Przeszło. Żyję. Potrząsnęła głową i nagle wybuchnęła głośnym płaczem: Takie święta! Takieświęta! Baby spalone, calaszynkajpożarta. Dom stratowany. Wszystko zmarnowane! Całe mojeżycie na marne! Stanęli przed nią zaniepokojeni, zdziwieni, spoglądali posobie. No jużpowiedziałDominik uspokój się, opamiętaj,pobudzisz wszystkich, zaraz zobaczą, Stefana odwożę. 354 A kiedy ona cichła, łkając tylko,zasłaniając sobie usta ręką,powiedział zdecydowanie: Szykujsię,Stefan! Przekąskę zjemy w drodze. Czas. Sionce wstaje, trzeba jechać! Gałązie leszczyny Siedzieli przy stole. Przez uchylone okno wpadał ciepły majowy wiatr; plamy słońca chwiały się na serwecie. Pod pułapem hałaśliwie bzykały wiosenne muchy. Bronek podałmatce list. Przyjechał był przed chwilą z poczty. Siadł terazprzy stole, powiedział: To nie od Stefana. Katarzyna otworzyła kopertę, spojrzała. Nie, To od Dominika. Wiedziałemzaraz, nie Stefana pismo. Daj mamuni przeczytać mruknął Kulczyba. Patrzyłponuro na żonęszykując się na najgorsze. Przygarbiony,otulony w sweter, zmizerniał po ostatnimataku serca. Franciszkowa wniosławazę z żurem na kiełbasie. Nalewała do talerzy. Spytała: Stefcio pisze? Nie, topan Skorczyca. Bronek odłożył łyżkę. Wpatrzył się w matkę. O rok młodszy od Stefana, był już od niego wyższy. Izmienił się. Dziecinne i młodzieńcze podobieństwobraci nie było już takwyraźne. Podczas gdyStefan zachował podobieństwo do matki,Bronek bardziej przypominał teraz ojca swego, Stanisława. Co pisze? spytał Kulczyba. Wyglądana to powiedziała Katarzyna żebędę musiała tamjechać. Przeczytam ci, co pisze: "Stefan niemieszkajuż z nami. Do szkoły nie chodzi, bozamknięta. Nie widujemy go ani też nie wiemy, co robi. Martwię się o jego zdrowie i dobrze by było, żeby podkurował sięna wsi. Ale mnienieusłucha. Chyba że matka albo ojciecsami rozkażą". Franciszkowa postawiła wazę na stole. A takżeśmy czekali naniegona święta. Kulczyba odsunął talerz, wstał od stołu. Trzeba go było od razu do seminarium posłać! Chciałbyćksiędzem, to na księdza. Babom za dużo dałem mędrkować! w/ seminariumtoby go przytrzymali krótko i iią wa355. kacje by przyjechał, i na każde święta. Rozbisurmanił się. No i masz, gryź się teraz. Stało sięniby coś,a nie pisze,co. Stefanniby jest, alenibyz nimi nie mieszka. Do seminariumtrzeba go było wziąćza głowę samemu i jeszcze w rękę pocałować, żeby, jak trzeba, pasa przyłożyli. A jakby mu się w seminariumodmieniło, to późniejmiałby odchodzić? Co ty, Kasiuniu,już ja bym mu odmienienie przepędził. A sam sobie pomyśl,Stasiuniu,poszedłbyś tak od razuna księdza? Bronekpochylił głowę, skrył uśmiech. Franciszkowa poważnie kiwała głową. Siadaj, uspokój się mówiła Katarzyna. Jeszcze niewiesz, co się stało, a już pomstujesz. A z księdzem to na mójrozum tak: albo masz tę pewność od samego poczptku, żechcesz,że Bóg cię wzywa,albo jeszcze siebie wolisz wypróbować, żeby potem wstydu i obrazy Boskiej nie było. Bo co potem:ksiądz i nie ksiądz. Widziałam takich. Nieszczęśni ludzie. A gdyby ze Stefanem coś nie daj Boże,to bynapisali wyraźniej. Kulczyba usiadł, ale nie jadł. Szarpałpalcami siwedługiewąsy. Zapatrzył się przed siebie żałośnie. Bronkowi zrobiłosiężal ojca, po raz pierwszy wydal mu się słaby, mało groźny. Nawet głos Kulczyby brzmiał teraz słabiej, bardziej pojękujący niż urągliwy, ani jakdawniej władczy. Martwię się mówił czasy straszne, sama wiesz, coludzie opowiadają, i dzieckośmyz domu na te czasy wysłali. Jeszcze go wco wciągnęli,głupiego. Nie daj Boże. Zanim nadszedł list od Dominika, ludzie przyjeżdżający zLublina przywozili złe wiadomości. Szkoły od styczniazamknięte, bozbuntowali się uczniowie. Rewidują wszędzie,aresztowania na porządku dziennym, ludzie giną, wywożąich gdzieś, dowiedzieć sięo aresztowanych nie można. Napierwszego maja szedł pochódod katedry przez KrakowskiePrzedmieście, nieśli czerwone sztandary i koło poczty jużpolicja zaczęła ich rozpędzać. Nie dali rady i kozacy wpadli,potratowali, postrzelali ludzi. W Warszawie najgorzej. Pierwszego maja na ulicy Marszałkowskiej, koło dworca koleiwarszawsko-wiedeńskiej, spiskowcy rzucili bombę na oddziałkozaków. Zginęło sześć osób, w tym dwie kobiety, co spokojnie wychodziły z dworca. Ale i dwóch kozakówpadło. Wtedypatrolkozacki zaczął strzelać do przechodniów, w okna mieszkań, pozabijali ludzi, małe dzieci. W Warszawie po tych 356 :hodach, awanturach z policją i z wojskiem, po strzelani-. -.-.,. gdzie wielu ludzipadło, żałoba trwała przez trzy dni. ^Wszystko zamknięte. "i^Bronek je żur. Słucha powtarzanych po raz wtóry wiado^'^tbśći. Wszystko to odległe, nie sięga jeszcze do niego ta fala. 'i^Bfazystkotylko słowa, z których rodziceodczytująprzeraża^^ieą rzeczywistość, to tylko znaki, w których oni widzą nie^sarozumia. łe dla niego obrazy. Wypełniony jedną tylko obawą, /'itara sięuchwycić wzrok matki. :'"- Cochciałeś, Bronek? :'.:,. To Stefan wróci do domu? Przyjedzietu, zostanie na "W? Najlepiej bybyło, żeby wrócił dodomu mówi Kata: rzyna. Bronek cichnie. Wypełnia go, rozpiera drżenie,od którego słabną nogi iserce zaczyna bić szybciej. Zostanie tu i ożeni: się z Hanką. Ona tylko na to czeka, tylko Stefana wygląda. A on. Bronek, który nigdy nie pchał się domiasta, nie szu;,, kał niczego, co by nie było jej światem, gotowy na każde 303zawołanie, przyjmowany łaskawie, bo do Stefana podobny,,bo o nim przynosi wiadomości zostanie odsunięty, sam. Po kolacji wymknął się, wziął konia i na drugi kraniecmiasta. Bielińscymieszkali podlasem. Dom był drewniany,biało malowany, z gankiem. Bzyjuż kwitły przy oknach i wwilgoci wieczoru, kiedy zbliżał się dodomu, zapach ich ciężkich kiści zabrzmiał jak pieśń. Myślał: Kto otworzy drzwi? Zapragnął, żeby to była ona. Nikt inny, nikt, kto by oddaliłchwilę spotkania. A jednocześnie bał się tego sam na sam,świadomy, że był niezgrabny, że się czerwieni, że połyka słowa, nie mówi ani o tym, coby chciał, ani jak by chciał- Doniedawna nawet niezwracała na niego uwagi. Dopiero gdyzaczęłysię te niepokojew Lublinie, a on odważył się przyjśćdo niej przynoszącwiadomości od Stefana stałsię upragniony. Zobaczył ją przez okno, siedziała przy lampienafotelu i czytała książkę. Zapukał wszybę. Drgnęła, uniosła głowę,poprawiła ciemny węzeł włosów nakarku. Podniosła się i szła w kierunkudrzwi, ajego ogarnęłanieprzytomna radość, że ona jest, wychodzi na jego spotkanie, że za chwilę usłyszy jej głos. O, Bronek'. Stal w progu niezdecydowany. Niewejdziesz? Są wiadomości od Stefana mówił szybko. Przyszedł list. Matka jedzie do miasta, do Lublina. 357. Chodź? Wciągnęła go. Chodź tu do pokoju. Siadaj, mów. Stało się co? Boże drogi, czy coś się stało Stefanowi? Nikogo nie ma? rozejrzałsię. Nie, rodzice wyjechali na przyjęcie. Więcmów. Ojciecmój opowiadał, że wLublinie straszne rzeczy. Czytałaś? Tak, tak ale to nieważne. Mów,jakiewiadomości. Pokój onieśmielał go. Był inny niż ichświetlica. Na etażerce rzędy książek, na ścianach obrazy. Chodziła popokoju,ocierałaukradkiem łzy. A on patrzył na jej twarz otwartą,jasną, skurczoną teraz od powstrzymywanego płaczu, i drżałz rozpaczy, że nie o niego się tak martwi, nie za nim płacze,że nawet nie zauważa jego obecności. Stanęła przed nim, powiedziana stanowczo: Mów wszystko od początku, jakilist, od kogo, dlaczegociociaKatarzyna wyjeżdża. Opowiedział jej o liście od Dominika, otym, że Stefan będzie musiał przyjechać na wieś,że już jutro matka sama jedzie do Lublina. Bronek poprosiła napiszędo niego, tylko kilkasłów. Zabierzlist, oddajcioci. Otworzyła małe biureczko w rogu pokoju, wyjęła papieri zaczęła szybko pisać. Patrzył na jej pochylone ramiona, narysujący się pod bluzką profil piersi. Wzbierało w nim pragnienie, żeby Stefan nie przyjechał, nigdy tu nie wrócił, a jednocześnie przeklinał sam siebie, że może tak myśleć,i znówpopadał w rozpacz, żewszystko stracone, ale nie umiałby powiedzieć, wytłumaczyć, co było stracone, dlaczego nagle, widząc Hankę, będąc tak blisko niej zrozumiał, że chociaż nigdydo niego nie należała stracił ją. A może ona przejrzy pocieszał się możezrozumie, że on i tak odjedzie, chociażbynawet wrócił, odjedzie. Bo niema wnim spokoju. Onjuż nieten sam. Pójdęjuż powiedział. Już. Skończyłam. Podała mu kopertę, Dziękujęci,żeprzyszedłeś. Wyciągnęłarękę i pogłaskała go po policzku. Przytrzymał jej rękę. Zdawało mu się,że się pod tym dotknięciem zapadnie. W głowie mu się zakręciło, poczuł słabośćv/ kolanach. Co ci? starałasięwyrwać rękę. Drżysz cały. Bronek! Objął ją nagle, gwałtownie, przycisnął do siebie. Wyrwała się, cofnęła, patrzyła na niego przerażona. A on wy- 358 biegł nie zamykającza sobą drzwi, wskoczył na konia i po' gnał przedsiebie zaklinając się głośno, że jużjej nigdy nie Bobaczy,że to ostatni raz i że tak jak Stefanodjedzie domi. asta, zostawidom i wieś na zawsze za sobą. ' Katarzyna chodziła niespokojniepo mieszkaniu córki. Dopytywała: ^ To jak było, Paulinka? Mówisz, Dominik ich przepłacił? Chwała Bogu, mądrze, niech będzie. Co tez ten chłopak nam^narobił! Zaraz dzisiaj pojadę do Kostusia. Muszęmówić ze "'- Stefanem. ^ Niech mamunia prześpichociażby tę jedną noc. Dominik: niedługo z pola przyjedzie, ' Przespać się? Czy ty myślisz, że ja mogę zmrużyć oczy? Nie na mój wiek takie zmartwienia. Nie mogłabyś ty pojechaó teraz ze mną? Pojechałabym. Ale już idzie tu ta Marynka. Obiecałamjej,że pójdę z nią dziś do Lewandowskiej. Bo wie mamunia,tej nocy, coprzyszlitu po Stefana i co zabrali Ruslakowa,to ijej męża aresztowali, Stefana kolegę. Niech mamuniaprzy niej nic o Stefanieniemówi. Ściany mają uszy-Nie wiadomo, gdzie jest, i już, Marynkaweszła do kuchni, oczy miała podsiniałe, twarzbladą, ażprzezroczystą. Usiadła przykuchennym stole i zaraz położyła głowę na rękach, rozpłakała się. Paulinastałanad nią bezradna. Nie umiała uciszać płaczących. AleKatarzyna zarazobjęła Marynkę, zaczęła jąprzytulaćdo siebie,gładzić po włosach i po drgającychplecach. I jeszcze szeptała ponad nimi Paulina spodziewasię dziecka. We wrześniu chyba. A moja ty biedulko użalała gięnad nią Katarzynai zaczęła popłakiwać z niąrazem, bo dopiero teraz, w Lublinie, zdałasobie sprawę z niebezpieczeństwatak realnego teraz dlanajbliższej jej rodziny. No to,Marynka glos Pauliny przy tym duecie płaczuszorstki się wydaje, nieczułypójdziemy do Lewandowskiej. Mamuniu, niechmamunia tu na mnie zaczeka. Katarzyna wyprostowuje się,kiwa w zrozumieniu głową. Pójdę sobie do ogrodu, zajrzę dodzieci. Marynka unosi zapłakanątwarz, przeciera oczy chusteczkąi zaraz wyciąga do Pauliny ręce, obejmuje ją za szyję. Ach, pani Paulino, chodźmy, chodźmy doniej'Co jabym bezpani zrobiła. Babcia niby ją zna, ale niechce pójść, 359. powiedziała, że jeszcze popsuje. I że gdyby pani się tylkozgodziła. Bo może ona cośbędzie mogła zrobić. Wychodząrazem. Wietrzno, chmury kłębią sięna deszcz. Jaskółki kołują nisko nad uklepaną ziemią podwórza, z zakładu ślusarskiego słychać terkotanie maszyny. To już trzy tygodnieprzeszło, jakgo zabrali szepczeMarynka. Byłamna policji, byłam na Zamku, pytałamwszędzie. Nie ma go. Nigdzie go nie ma. A wie pani, ludziew naszejkamienicy to tak, jakby przestali mnie znać. Nibypatrzą,jak idę,ale odsuwają się, boją. Przenieś się do babci. :: Czy pani myśli, że go wywieźli, że może. Przechodzą bramę i na ulicy Marynkazaczyna znów płakać. Wiatr rozwiewa jejwłosy i wydyma szeroką spódnicę Pauliny. Nie płacz. Nicnie pomożesz takim płaczem. Sobie zaszkodzisz i dziecku. Nic nie wiadomo. Ludzie się nie odrazuodnajdywali. Czasemdopiero po latach. Ja nie mogę tak długo czekać! Nie mogę' Jaknie przestaniesz płakać Paulina zatrzymuje sięprzed wejściemna schodki nie pójdę z tobą. Ona w ogólenie będzie chciała mówić. Dobrze. Marynka cichnie, a kiedy wchodzą do sienii Paulina ramieniem wskazuje mieszkanie Ruslakowych iszepcze: Widzisz, stąd Żenię zabrali Marynka wyprostowuje Się. Ja już jestem spokojna. Niech pani zapuka. Karolina Lewandowska otwiera drzwi. Miękka przytulnośćmieszkania wciąga,obejmuje. To chyba jest Marynka? Lewandowska wyciąga doniej rękę. Podobna jesteś do ojca. A może mam mówić"pani"? Nie, nie, proszę tak właśnie, po imieniu. Pamiętam,obiecała miją pani przyprowadzić, pani Pauiino. No to chodźcie, siadajcie. Zarazzrobię kawy. AlePaulinanie siada, bo chociaż niepokój jej ucisza sama jużobecność w mieszkaniu tej kobiety o którejwie, że obracasię wśród rosyjskiej lubelskiej elity i która przecież mogłaby pomóc, bo mato to ludzi uwolniono przez protekcję to jednak lepiej wypowiedzieć od razu, mieć się na baczności,nie tracić czasu- Karolina Lewandowska przygląda się Marynce. Wybredny znawca sztuki tak ocenia kolorytobrazu iwdzięczne załamania rzeźby. Uśmiech aprobujący w zmrużeniu oczu. Ojca twego pamiętam. Niewiele pewnie był star360 ; od ciebie. Matkę chyba raztylko widziałam. Piękna była,ichwycaliśmy się nią wszyscy. A co znimi teraz? Co zojim? Proszę pani przerywa Paulina myśmy tu do panirzyszły z prośbą. Słucham, droga pani Skorczycowo, niechże pani nie stoi. ak rzadkoprzychodzi pani do mnie. Ajak twój mąż, MarynD? Przyprowadź kiedyś męża. Właśnie przerywa Paulina właśnie o tegomęża^chodzi. ;.' Marynka siada pierwszana fotelu,opiera głowę o poduszJsi, przymyka oczy. Paulina zbiera fałdy spódnicy, przysiada,-na krześle. Przez liście rododendronu, paproci i powoju zielonawe światło sączy się na pokój. A coz jej mężem? Zabrali go. Przyszli w Wielki Czwartekdo domu i aresztowali spokojnego człowieka. Nie wiadomo, za co. Onatu odzmysłówodchodzi. Szuka, lata wszędzie, dopytuje się. Niktnic niewie. Sama pani rozumie przecież, nie znają człowieka,to nikt nie chce z nią mówić. Czasem byle przychylne słówkowystarczy. Paulina nie patrzy teraz na Lewandowska, aleczuje, jaktamta sztywnieje milcząc. Z kuchnipachnie zaparzonakawa, a Lewandowska jakby nie czuła. Siedzi tylko cicho, nie rusza się. Przecież my rozumiemy mówi Paulina że za czas,zafatygę trzeba zwrócić, zapłacić. Każdego czas się liczy. O nic narazienie chodzi, tylko aby dowiedzieć się, gdzie onjest,za co. Przecież to człowiek niewinny. Młody chłopak. Podnosi głowę. Na wprost niej oczy Lewandowskiej, Głęboka rysa między brwiami i siatka zmarszczek wokoło oczu. Pani Paulino, pani przecenia moje możliwości. Dlaczegopani myśli, że ja mogę coś pomóc? Pani sobie chyba wyobraża, że ja mam Bóg wie jakie stanowisko,żete meble, że sięubieram. Boże, jak ludziemało wiedzą! A Paulina jakby nie słyszała odmowy. Zaczyna jeszcze razod początku. Nie daje za wygraną, nie obrazi się,nie wyjdzie. Wychwala teraz zaletyPawła i Lewandowskiej dobre serce,Jej współczucie dlaludzi, użala sięnad jej samotnością. Dopierosię niedawno pobrali, Marynka spodziewa siędziecka. A tacy zakochani. Zresztą to nadzwyczajny chłopak. Widziałago pani kiedyś unas na podwórzu. Sama panipowiedziała:"Kto to? Przypomina mi kogoś". ' Ach. to ten. Pamiętam. Taki wysoki. Piękny profil. Pamiętam. ^ 361. Tak, to ten. Zbierali pieniądze, chciał iść na uniwersytet. Może i nie powiniensię byłżenić. No, ale tak już za sobąwariowali,taka miłość. Oparta opoduszkęfotela, z zamkniętymi oczami Marynkapłacze. Ściska w ręku chusteczkęi nie powstrzymuje już łez. Paulinaspogląda na nią zdenerwowana. Nie może się powstrzymać, nie może pomóc jej, wytłumaczyć, prosić o pomoc. Ale twarzLewandowskiej, jakby wyzwolona zgorsetu, coprzed chwilą ją ściskał, usztywniał, odwraca się do Pauliny,rozluźnia, łagodnieje patrząc na Marynkę. Moja droga szepcze ja też tak kiedyśpłakałam. Cichną. Z, ulicy słychać turkotaniewozui jakiś głos nawołuje "Wałek, dodomu! dodomu! " Karolina Lewandowskaprzymyka oczy. Czuje najpierw daleki zapach obcego pokoju. Siedziała na okrytej pokrowcem kanapie i czekała wtedy naniego w petersburskim hotelu. Spóźnił się, przepraszał, że gozatrzymali. "Niestety rozłożył ręce. Nie przeklinajmnie. Klamka zapadła. Będę się żenił. " Odszedł, a ona płakała i wydawało jej się, że życie się kończy. Gdyby na początku nie była taka głupiastrofowała siępóźniej gdyby nie robiłahisterii oślub w kościele, a nie w cerkwi, gdyby zgodziła się na przejście na prawosławie nigdy nie doszłoby do zerwania ich zaręczyn- Wrócił później. Mówił: "Jestem żonaty, aleprzecież to nie przeszkadza, żebybyło, jakdawniej". Prosił, była mu potrzebna. Nie mógł żyćbezniej. Długo sięopierała. Uległa wreszcie i ten stył życia stałsięjej życiem. Jeździjuż wszędzie zanim. Wszyscy oniej wiedzą. Nawet żona. Jest częścią ich domu. Nawet ci ludzie,u których,wydawało jej się,schroni sięna przedmieściu, wiedzą. Ach, wszystko jedno, wszystko jedno, jak ją nazywają,co o niej mówią. Najważniejsze, że widzi go codziennie, że onod lat nieprzerwanie jej potrzebuje, że są razem. To jest najważniejsze, to jest najważniejsze Conajważniejsze, proszę pani? pyta Paulina. Lewandowska otrząsa się,jakby wyrwana ze snu. Nie wiedziała, że ostatnie słowa mówiłajuż półgłosem. Czypani mu pomoże? prosi Marynka. Karolina podnosi się, poprawia włosy, przeciera końcamipalców oczy, staje pod ścianąoparta o zawieszony tam dywan. Dotyka dłońmi miękkiej tkaniny, wczepiona w nią palcami, mówi; Moja droga, dlaczego nie żyliście tylko sami dla siebie? Po coto rzucanie się? Czy tymyślisz, że ktoś się teraz o ciebie zatroszczy? Ludzie pożałują izapomną. Najważniejsze jest, 362 ^Mźeby być razem, wbrew wszystkiemu. Ja wiem. BawiliścieSsES wrewolucję, nie zaprzeczaj! Bez niczego bygo nie areszlilawali-- Przecież wiem, aresztowali i Ruslakowa. Jego matkazyleciała do mnie, płakała. Posłuchaj, Marynko,czyty myśiz, że jeżeli kiedyś coś dobrego wyszłoby z tej całej rewotCJi,z tego szaleństwa, czy ty myślisz,że ktoś kiedyś wspo-^aBiniałby o twojej zPawłem rozłące? O twoich łzach, o twojeiEo'zpaczy? Nawet twoje własne dziecko? KarolinaLewandowska odrywa się od ściany, staje przed -IJfMarynką, jakby chciała za chwilę potrząsnąć nią, krzyknąć: - ^"Patrz namniel" -;;.,: , Wiesz, co będą mówić, jak to wszystko przejdzie, jak się "i^przeznas przewali? Będą mówić, pisać, śpiewać o cierpieniach. '' narodu, obohaterstwie. Apo tobie, po mnie, po naszej krzyw,i'dzie przejdą, zdepczą,utopisz sięw tym, twoich łez nikt nie - policzy. Odwrócą się od ciebie. Odejdą. Marynka siedzi skulona na fotelu. Dłońmi zakryła oczy. ;: Głowa zwisa,wydaje się na tym fotelu niewielka, krucha. , Kwiat tak więdnie wskwar południa, miękko opada korona. i wiotczeje spragniona wody łodyżka. Tylko ramionami Marynki wstrząsa bezgłośnyszloch. A Karolina jak czarnawróżka unosi się nad nią. Jakby szumiałyjej wielkie włosy. Poczerwieniały białka oczuwokoło ogromnych, palących się; sino tęczówek. Bije skrzydłami ramion. Gęstnieje aura pokoju, jakby zachwilę miało się cosstać, wybuchnąć przeraźliwym, obłędnym krzykiem, a topuchowateliście roślin zdająsię wirować i suchym, gorącym trzaskiem akompaniują słowom kobiety. Paulina drży. Lewandowska przeraża ją. To ona taka? Totakiw niej ogień? I po coja torozpętałam? Zamiast pomócMarynce, jeszcze ją naraziłam. Trzeba stąd wyjść, trzeba uciekać. Stara się podnieść,wyciągarękę do Maryniu. Ale glos Lewandowskiej cichnie, zdławiony teraz,wilgotny. Głupia byłam, grzechusię bałam, śmiali się ze mnie: dumna Polka! Duszy nie chciałam zatracić. I co? Wgrzechużyję. Zadręczam się. A Polacy odwracająsię ode mnie. Itylko wtedy, jak protekcja do Rosjan. Boże. jak mynie umiemy cenić naszegoludzkiego szczęścia. Może gdzieś są krajeszczęśliwe. Ale nie tu. nietu. Chodźmy, Marynko szepcze Paulina. Marynka unosi głowę, spogląda wprost na pochyloną jeszcze nad nią, zapłakaną twarz Karoliny Lewandowskiej. 363. Czy pani może mu pomóc? Czypani mu pomoże? Lewandowskaodwraca się, odchodzi do okna. W pokoju cisza. Turkot wozu z jezdni iniewyraźna, urywana rozmowa przechodzącychludzi. Nigdy tego nie robiłam mówi Lewandowska. Odwrócona do okna kryjetwarzw liściach swoich wielkich paproci, Trzy tygodnie to długo. Ale przyrzekam ci, Marynko,zrobię wszystko, co mogę. Idźcie już teraz. Przepraszam, zdenerwowałam się. Idźcie już, proszę, wolę, żeby nikt mnie teraz nie widział. Niech pani nie ma do mnieżalu,pani Paulino. Nad wieczorem, po kolacji, Dominik odwiózł Katarzynę zamiasto, doKostusia, Sam zaraz zawrócił konie, bo chciał byćw domu, zanim się zupełnie ściemni. Chociaż namawiałteściową,aby przenocowała, wypoczęła, gościł,jak mógł najserdeczniej, uparłasię, mimo zmęczenia, że pojedzie. Kostuś wybiegł z kancelarii, zajęty był porządkowaniemrachunków. Całował ręce matki, cieszyłsię, zapraszał, ale byłniespokojny, wiedział, o co zapyta, Gdzie Stefan? spojrzała na niegoKatarzyna. Lada chwila będzie, o, na deszcz się zbiera, przed deszczem powinien być. Dominik wychylił sięz kozła bryczki. Toś gojednak puścił do miasta. A przyrzekałeś. Zaciął konie. Odjechał zły. Katarzyna patrzy naKostusia. Stoiprzednią ze spuszczoną głową. Dorosły mężczyzna, szerokiwbarach, nie za wysoki, tęgawy. Na policzkach popękane czerwone żyłki i żyłki czerwone na wielkim nosie Kulczybów. W kącikach oczu sieć drobnych zmarszczek. Dom opuścił jużdawno. I sam tu tak. Czy to możliwe, że ten dojrzały mężczyzna to jej syn? Tylko w skruszeniui zakłopotaniu, w przepraszającym toniegłosu, wżałosnym skrzywieniu ust rozpoznaje Kostusia-chłopca. Myśli: Stefan go przekręcił na swojąstronę. Naokoło palcago sobie owinął. Zawsze tak z nim było,zawsze się dał wodzić. Paulina pierwszyprowodyr, odmałego zbuntowana, Stefanowi w to graj. A Kostuś tylko do interesów: zarobić, kupić, sprzedać, obliczać. Stary już chłop, aten smarkacz nim kręci. Niechmamunia do domu pozwoli, rozgości się. Ja tylkorachunki skończę. Zaraz przychodzę. Stefana tylko patrzeć. Idź powiedziała. Jasobie tu trochę pochodzę ipójdę do domu. Rozejrzała się. Chmury kłębiły sięniskie, stalowoszare, jakna ciężki deszcz. Poszławolno wzdłuż długich budynków, ma364 "ynów. Z jednej strony dochodziłytu wąskie szyny kolejo-, blisko uklepane podwórze dla chłopskich wozów. Przet dróżką poprzez niewielką łączkę do ogródka przed dom Kostusia, na grządkach wschodził już groch, buraki i kaita, a dalejrzędami zielenił się miody sad, kwitły biało^uie i różowo jabłonki. Katarzyna uśmiechnęła się. Jak to włbie ładnie ten sad rozplanował. Mówił mi przecież, do Na^i^zowa jeździł dowiadywać się, uczyć. Magazynierem, han^Hfdlowcem może sobie być rozmyślała ale u każdego nich w sercu pierwsza ziemia, sianie, sadzenie,kwitnięcie,. zbiory. Uciekają tak od tego. a każdy będzie chciał wracać. ^'-A Stefan? Niepokój o syna targnął nią, poczuła nagle,że musi^ coś zrobić, ruszaćsię, pracować, żeby uspokoić myśli, cozaJr częły się jej czepiać, rozproszyćobrazy, które podsuwała wy,. obraźnia, w których Stefanto prowadzony przez kozaków,;. , to w więzieniu, to ranny, to wzywający pomocy. Weszła do -', domu syna. Na dole,w kuchni, nie byłonikogo, stół nie był sprzątnięty jeszcze od obiadu. Poszła poschodachdo pokoi: ', poprawiła zarzucone, nie pościelone łóżka, złożyła rzuconą na:';, podłogę kurtkę Stefana- Wróciła znów do kuchni, podłożyła -- drzewa pod blachę, zagrzała wody. A potem podwinąwszyrękawy zabrała siędo zmywania naczyń. Kostuś siedział w kancelarii nad rachunkami. Nie szło mu. Zamyślał się, mylił. Podchodził do drzwi, nasłuchiwał. Niewraca Stefan? Nie słychać jego głosu? Złybył. Mruczał: Powinienem był wcześniej smarkacza na wieś wyprawić. Zupełnie mnie otumanił. Zaraz nasamympoczątku, kiedy Dominik przywiózł Stefana, Kostuś przybrał groźną minę, skrzyczał go: "Żebyśmi sięz mieszkania nogą na kroknie ruszył! " Samzaciągnął pożycz-'kę w banku, aby spłacićpieniądzewyłożone przez Dominika. Lokatorka usunęła się dyskretnie żdwajbracia tylko siedzielirazem wieczorami rozprawiając do późnaw noc. Początkowo mówili tylko o gimnazjum: a czego uczyli, a jacy nauczyciele. Potem o Pawle, jak to on wciągnął Stefana w pozaszkolne nauczanie. Kostuś podniecał się,dopytywał o szczegóły. Wtedy Stefan zażądał: Przysięgnij, że nikomu niepowiesz. Kostuś zaklinał się,podnosił rękę,biłsię w piersi. Nikomu ani słowa. To tajemnica. Poczuł się sam wkonspiracji. Stefan opowiadał mu dokładnie o przygotowaniach do strajku szkolnego, jak się odbył, jakwtargnęli dogabinetu dyrektora, jak potem uciekalibokami, przez płoty,jak zgubił kalosz w tej ucieczce. Kostuśśmiał się,promieniał, czuł się młodszy, pełen nowej energii. Przeżywał str^J^ ^5 ^iA^. szkolny, był uczestnikiem tajnych zebrań, nosił broń pod marynarką i kolportował tajną bibułę. To ja myślał całednie siedzę tu przy fakturach, zapisuję towar,rozmawiamz furmanami, od czasu do czasu idę do "Rusałki", a tuż obokfurczy, huczy prawdziwe życie. Światsię zmienia. Posłuchaj, Kostuś mówił Stefan. My walczymyo godność człowieka. A nie masz godności wniewoli. Niewola nasza to nie tylko wyzyskpodatkowy, znacznie wyższy niżw Rosji. Niewolato spychanie Polskina znacznie niższy poziom kulturalny, wypaczanie jej życia społecznego, wprowadzanie zawiści, braku zaufania, lizusostwa, oskarżeń, donosicielstwa. Robotnik polski to jak człowiek, który uginasię podciężarem, a jeszcze spętalimu nogi łańcuchem, jeszcze muzakneblowaliusta. Dziecko polskiemarnujeczas na naukęw obcym języku. No i powiedz sam, Kostuś, mogę tak wszystko zostawić, stchórzyć, uciekać, jechaćsobiena wieś bezprzekazania pracy? Wolno mi takzostawiać towarzyszy, którzy w więzieniu tym jednym żyją, że inni ich pracępoprowadzą? Wolnomi,powiedz, słusznie to? Nie! Kostuś walił rozpostartądłonią wstół. Niewolno! Sam więc widzisz. Sammi przyznajesz rację. Udałomisię uciec,ale trzeba ostrzec innych. A słuchaj teraz, gdybywszyscy odwrócili się od rozpoczętej pracy i wyjechali sobie,gdzie spokój? Kto walczyłby o naszą niepodległość? A mniesię nicnie stanie, o mnie się niebój. Jak mi naprawdę cośzagrozi, to będędalej uciekał. Mógłbym sam iśćdo miasta,botamna mnie przecież koledzy czekają. Ale po co? Wolęzatwojąwiedzą. Ty byś to samo zrobił na moim miejscu. Masz rację! Kostuś walił dłonią w stół, aż podskakiwała lampa i brudne szklanki po herbacie. Zrobiłbym tosamo! Nie Ma gadania! Kostuś marszczy czoło, pociągakrótką bródkę, widzi siebie wymykającegosię do miasta, tużza nim szpicle. A on skręca nagle, znika w bramie, kołujeuliczkami StaregoMiasta, schroniłsięza BramęRybną. O, tugo nieznajdą,psubraty. Przeczekał. Nie ma ich? Dalej,dalejna Podzamcze, pod umówiony adres. A tam koledzy: "Kostuś! Żyjesz! Uratowałeś się". I Kostuś: "Umknąłem szpiclom,nie dałem się. Gotowy jestem do dalszej roboty! " To może jutropójdę? Stefanobserwuje rozpalonątwarz brata. Jaki przejęty. Tak,tak! Kostuś bębni głośno palcami postole. Trzeba iść! Nie maco! Trzeba! Już na następny dzieńrano obliczając worki ze zbożem 366 ^,-linał sam siebie, czułwyrzuty sumienia,drżał oczekującowrotu Stefana z miasta. I znów siedzieli razem poółnocy. Stefanopowiadał,a Koatuś zapalał; się, podniecał. Szasem zrywał się z krzesła, ściskał ręce Stefana i błagał: [ważaj! Gdybytylko niebezpieczeństwo, uciekaj! Wiesz, coobią z agitatorami. Zniszczą cię,a ty musisz żyć. Ja jestem wami. W gazetach piszą o "zmowach robotniczych": a ja^'wiem, że to wielka rewolucja. Tylko nie mam twojej odwagi. Może na totrzeba być młodszym, a ja już za bardzo cenię "wygodę, życie. Kostuś zamknął książkę rachunkową. Wstałod biurka. Szedł wolno w kierunkudomu. Zrywał sięwiatr i młode, . i drzewka owocowe chwiałysię, jakbywstrząsane płaczem,":. Wszedł do kuchni. Czarno-bialy kundelek wypadłz ogrodu, w przecisnął się między nogamiKostusia i stanął w progu ku'^"chm przekrzywiając łeb. Szczeknął. Katarzyna wycierała na^, czynią i ustawiała jenastole, ^;. Niechże mamuniato zostawi. ;",'Piesek podczotgal się bliżejKatarzyny i zaczął obwąchiwać ^! jej nogi. - Pójdziesz ty, Łatek! krzyknął na psa Kostuś. :; Zostaw psa mruknęła Katarzyna pewnie od rana ;-nie jadł. Takitu u ciebie porządek. Gdzie psia miska? Kostuśwyszedł szukać miski przed domem. Katarzyna wy,: ciągnęła rękę, pies odskoczył. Nie bój się powiedziała mleka dostaniesz. Chodźtu. Dała mu skórkę chleba. Pies chwycił chleb, przeżuł goisiadł przy Katarzynie. Patrzył na nią okrągłymi oczami,błyszczącymi jak guziki. No? uśmiechnęlasię. Chcesz mleka? Ostrożnie, jakby z niedowierzaniem, pies pokręciłogonem. Kostuś wrócił z ponadbijaną, zabrudzoną zeschniętym jedzeniem miską. Pies wspiął się na tylne łapy, zaszczekał. Zaraz dostaniesz powiedziała Katarzyna. Miskętylko umyję. A gdzie twoja gospodyni? Spojrzała nasynai pod jej wzrokiem Kostuś zaczerwienił się. Jest, ale nie nocuje teraz. Tylkodochodzi. Wolałem, jakStefan jest teraz. Może i lepiej. Dużomasz tu roboty? Jest. Pewnie, że jest. Ale bogactwo tutaj towarów. Muszą mieć do ciebie zaufanie. Jaki to bank,Kostuś,mówiłeś mi, alejuż niepamiętam. Handlowy Łódzki. 367. Wymyła miskę, nadrobiła do niej chleba, z dzbanka, co nastole, wlała mleka. Pies podskakiwał, szczekał, walił po bokach cienkim ogonkiem. No już masz, masz! Katarzyna postawiła miskę napodłodze. Rzucił SIQ, połykał wielkimi haustami, ogonszalałw radosnych podrygach, Katarzyna odwiązała ścierkę, którą się była przepasała dozmywania. Podeszłado okna, westchnęła. Na burzę idzie. A Stefana nie widać. Kostusiowidrżały ręce. Przyjdzie, przyjdzie. Puściłeś go. Dlaczegoś go puścił? Nie wiem szepnął. Tak sięrwał. tak się rwał. Chodźmy na górę, mamuniu, lampę zapalę, ściemnia się. Szła przednim schodami. Niezmieniona, zawsze szczupła,schludna, plecy wyprostowane jak u młodej dziewczyny. Suknia ciemna, jakbyświeżo wyprasowana,nie znać na niej podróży,sztywnekoroneczki u wysokiego kołnierzyka. Myślał: Paulina nie wrodziła się domatki. Taka ładnadziewczyna,a zupełnie o siebie nie dba. Zaniedbała się. Zdjął kloszlampy, dolałnafty do zbiornika. Paulina jakoś się roztyła, widziała mamunia? Powinnajechaćna kurację, dbać o dietę. Mówiłam, aleco z tego. Jak ona wytrzymać nie może. A najwięcej już zasłodyczami szaleje. Jak ojciec. Widzisz, w tym wszystkim zapomniałam kupić mu chałwy. Zawsze takczeka na to, jakz Lublina przyjeżdżam. Ja kupię, kupię, przywiozę. Niech mamunia siadzie,niech mamuniatak nie chodzi. Nie, dziecko,nie! Mnielepiej, jak chodzę. Patrz! Widzisz, cosię robi na dworze! Może burza minie, przejdzie bokiem. Nie minie. Stanął obok matki,patrzyli przez okno. Spytała cicho: Kostuś,ty też jesteś z nimi? Padał gęsty, ciężki deszcz. Otulony ciemną peleryną Stefanwracał pustymi drogami poprzez pola do domu Kostusia. Byłjedenasty maja, już trzy tygodnieupłynęłyod aresztowaniaPawła,a nigdzie nikt nie mógł się dowiedzieć, co się z nimstało. Stefan, odizolowanyod miasta, z gazet, gdzie niepełne wiadomości, zwieści przekazywanych Kostusiowi przezkolejarzy,dowiadywał się o ostatnich wypadkach. W Lublinie, mówiono,po pierwszomajowych wystąpieniach wzmogły się areszto- 368 wania i lepiej się tam na razie nie pokazywać. Strajki w Ho. I^H^a i Królestwie, w Warszawie żałoba,kolejarze grożą^H. sogólnym strajkiem w całym caracie, a na fronciesłabną siły upada duch carskiegowojska. Dopiero w drugim tygodniu po wielkoczwartkowych aresz^towaniach Kostuś wybrał się do Lublina. Stefanczekał na^isiniegoprzed domem, wyglądał niespokojnie, a skoro tylko^^jElsłyszał turkot bryczki, zobaczył Kostusia, podskoczył do nie-'^ s1^ dzieje? W porządku wszystko? ,HKostuś był ponury. Jego wesoła, beztroska zwykletwarz ^' posępna. Iii. Chodźmydo domu powiedział. IH Stefan czuł,jak krew odpływa mu z głowy. Lodowateigły ; zaczęły kłuć wokoło serca. Kostuś zamknąłdrzwi kuchni. ; Spojrzał na Stefana, powiedział: 3Bs, Paweł Kalicki aresztowany. JJ^ Co? O Boże. aa- Zaszedłem do Skorczyców. Paulina mi powiedziała. ,, Kiedy to się stało? Ul1.Tej samejnocy, w Wielki Czwartek. ^ Czy wiadomo, gdzie jest? pytał, a pod czaszką czuł 1 miażdżący, rozpaczliwy krzyk Ruslakowej: Żenia! Żenia! Myślał: Żenia. Teraz Paweł. Kto następny? ^ Nikt nic nie wie. ^AMarynka? - Podobno ostrzegają ją, żeby uciekała. Aona? Rozpacza. Szuka Pawła. Lata wszędzie, wywiadujesię Zarazna drugi dzień po tych wiadomościach od KostusiaStefan pojechał do miasta. Na Lubartowskiej przed fabrykąHessa chodziłwyczekując na Antka Janisza. Zbliżył się doniego, szli przez chwilę milcząc wśród wychodzących z fabryki robotników. Niedobrze jest szepnął Janisz szpiclewszędzie. Idź do Dominikanów, do kaplicy Matki Boskiej Trybunalskiej,wiesz, pierwsza po prawej stronie od wejścia. Klęcztam przedołtarzem Matki Boskiej. Przyjdę. Stefan zawrócił Lubartowską, szedł pod górę aż do rynkui na Złotą, gdzie kościół dominikanówpodwezwaniem Świętego Stanisława, Przed kościołem okutana w chustkę żebraczka wyciągnęła do niego rękę. W brudną, chudą dłoń włożył MCień księdza Piotra 359. kilka kopiejek. Wszedł w chłodną, mroczną ciszę kościoła. Był to kościół stary, czternastowieczny, fundacji KazimierzaWielkiego i zachował jeszcze mimo pożarów i zniszczeń swójpierwotny styl gotycki. Stefan lubił ten kościół. Był jak symbol historii. Z miastem i krajem wiązały go wydarzenia upamiętnione w jedenastu przylegających do głównej nawy kaplicach. Słynny był z relikwii Krzyża świętego, którą dominikanin, Andrzej, biskup kijowski,przywiózł z kijowskiej cerkwi! świętej Zofii i złożył w srebrnym relikwiarzu kościoła. Tu odbywały się sejmy isejmiki ziemskie, a pierwszego lipca1569 roku celebrowano dziękczynne nabożeństwo po podpisaniu Unii Polski zLitwą. Dwie rokokowe ambonybyły pewnie milczącymdowodem dawnych dysput religijnych. Stefan wszedł do kaplicy,ukląkł przed ołtarzem. Dawnonie byłw kościele. Sam w kaplicy, przygnębiony aresztowaniem przyjaciela, zagubiony, niepewny własnego bezpieczeństwa, odczułpotrzebę modlitwy. Przymknął oczy, zasłoniłtwarz rękami. Wszystkimi myślami, całą swoją wolą modliłsię; wyczuwalną, a niepojętą, ukrytą w nim jak w muszli,wyczuwalną jedynie perłę jego życia rozświetlało Boskiespojrzenie. Boże, rozciągnij swoją łaskę nad Pawłem. A jeśli przeznaczyłeś mnie dla spraw, które w Twojej mądrości są ważne,pomóż mi,bo jestem słaby i boję się. Stefan! Antoni Janisz dotknął jego ramienia. Ukląkłobok niego. Stefan podniósł głowę,poprzez łzy spojrzał naJanisza, zapytałszeptem: Nic nie wiecie o Pawle? Nie. Mamy naszych ludzi i na Zamku. Nie ma go tam. Możego wywieźli do Warszawy. Co z innymi? Aresztowania. Wzięli przedwczoraj Józka Piaseckiego. Tego małego? Tego, co był w strajku? Tak. Wzięli Kazika Pyza. Garbatego Kazika! Kalekę wzięli! Wczoraj przyszli po Gierasimiuka. Nie! Wzięli go w kajdankach. O mój Boże Straszne, co się dzieje. Zostawiłem wiadomość dla żonyKalickiego, żeby uciekała do Warszawy. Ona jeszcze próbuje,szuka go tu. Niepowinna. Co z komórką dywersyjną? Idź na Podwale, wiesz, gdzie, tam jeszcze punkt pie jest^Spalony. "Michał", komendant naszej komórki, przeni64110^fdoŁodzi. Tam dopiero! Musisz to objąć, werbuj ludzi. Przehodzimyna taktykę oddziałową, będziesz musiał przygotować^oddział do zadania dywersyjnego. Potrzebujemy broni^. J316"liędzy na broń. Na Podwaluczekają na ciebie, wiedzis^"1^ ; się ukrywasz. To dobrze. Uważaj. Co u was? Cou ciebie? Al westchnął. Człowiek żyje jak na wul^111' ILudzie zmieniają adresy, rwie się komunikacja. Koło mnie'też się robi gorąco. No, ale co? Przecież nie zostawię. Nie ma"""innej drogi, bo nas zgnębią zupełnie. Zresztą ja w twle"H rżę. Podniósł się. Za tydzień o tej samej porzetu, w kaplicy. Stefan uścisnąłmu rękę. Słyszałcichnące kroki Jani523 naf: posadzce. Ktoś cicho ćwiczył naorganach, mylił się i 2? ^"" -. od początku. Stefan próbował wrócić do poprzedniego stanuif głębokiej, skupionej modlitwy. Nie udawało mu się. Ale tam"^ ten moment głębii ześrodkowania się wsobie pozost^- Od czasu spotkania z Antonim Janiszem Stefan pona^'^^' -?.wał zerwane kontakty, udało mu się zorganizować odd? 13 ^ -^wersy jny. Zebrania jednak postanowił przenieśćdo aomu. Kostusia i ćwiczyć w okolicznych lasach. Wracał teraz ? ostat"niego już w mieście zebrania. Czuł ciężarnałożonej na Siebie odpowiedzialności. Był na nią gotowy. Do czasu are;? 2110^"niąŻeni wszystko wydawało się niebezpieczną,ale tas^^W'ca przygodą, skrzydłami, o których marzył, uniesieni6111 slę; ponadszarość przeciętnego życia. Jeśli były aresztow^111^;' ludzi, których albo znal mato, alboze słyszenia. Szedł nie czując ukośnie zacinającego deszcu. Wokół0 me'go ciemna równina pól. Topolewzdłużdrogi wyskakuj^spłoszonym sznurem w niebieskim świetle błyskawic. Tr^^ slęrozpaczliwie poczochrane głowy drzew. Przez mgłę czasem blade światła okien. Brnąłnieostrożnie wpadał w głębokie kałuże. Coraz bliższe, coraz silniejsze ^r21"01? :aBatrBąsały niebem iziemią. A w nim przewalałasię a-ozpa02^"ISwua, Paweł, Gierasimiuk,garbaty Kazik, Józek piasek1'Szedł, a wydawało mu się, stoi na brzegu wezbranej' . prującejżółtej rzeki istara się przepłynąć tenżywi^' . a uStrach oplątuje mu nogi,pętaręce, zaciska gardło. Wy'JĄĆ nogi z błotnistej kałuży,przemokły, zmęczony, sz^P"8' Te chybaja następny. 371. Katarzyna coraz to podchodziła do okna. Z nadciągającąburzą ciemność zapadła wcześniej niż zazwyczaj. Przy każdejbłyskawicy żegnała się uroczyście przymykając oczy. Burzazawsze budziła wniej lęk. Wracały zasłyszane opowieści o rażonych piorunem, wiedziała o ludziach zabitych w polachi tych, co niebacznie chronili się pod drzewami. A każdegoza jakieśprzewinienie, każdegow ten sposób dosięgałarękaBoża. Po pożarachod pioruna ludzie tłumaczyli sobie: pokarało ich, a to, że do spowiedzi nie chodził,że matkę starąwyrzucił z domu, że żonę zakatował. A jak nie mogli znaleźćwidomego wytłumaczenia,mówili: Bóg wie,co robi. Musiałocoś tam być, tylko my nie wiemy. Kostuś przystole. Oparłgłowę na ręku,patrzył na matkę. Chwile topiły się, odpływały minuty. I tylko milczenie. Takrzadko przebywał sam z Katarzyną, a tak często zwracałsiędo niej myślą. A teraz, kiedy nikogo niebyło, tylkooni, kiedymógłby to, co zawsze pragnął, wypowiedzieć, usłyszeć jej osądo sprawachtak ważnychdla niego nie miał odwagi, a onanie zaczynała rozmowy. Odwróconatwarządo oknaklęcząc odmawiała różaniec. Łatek u jej kolan. Przytulony, wywiesił wilgotny czerwonyJęzyk, dyszał. Przy każdejbłyskawicy ciałem psa wstrząsałodrżenie, wtulał głowę wfałdzistąspódnice Katarzyny, a onapodnosząc rękę od paciorków różańca gładziła gopo stulonychłaciatych uszach. Odwróciła głowę. Kostuś, synu, stań tukoło mnie, chociaż w myśli pomodlimy się razem. Podniósłsię, stanąłza matką. Przypomniała mu się legenda,którą w dzieciństwie opowiadała mu o osice i leszczynie. Uciekała Matka Boska z Dzieciątkiemi świętym Józefem przedokrutnym gniewem Heroda. Burza się zerwała i Święta Rodzina schronić się chciała pod drzewoosiki. Ale osikazaczęładrżeć ze strachu iwołała: Nie! Zostawcie mnie, odejdźcie. Boję się! A krzak leszczyny otworzył sute gałęzie izapraszał: Chodźciedo mnie, ja was ochronię. I stąd, widziszmówiłamu Katarzyna, a on, wtedy mały chłopiec, słuchał wchłaniając nabożnie każdesłowo, stąd osika drży zawsze, sawetiprzybezwietrznejpogodzie, a w leszczynę nigdy piorun nie uderzy, Uśmiechnął się do tego wspomnienia,pochylił siędo matki, szepnął: Pamięta mamunia tę legendę o osice i leszczynie? Oparła się o jego ramię, wstała z klęczek, otrzepując suknię, mówiła spokojnie: 372 To nie legenda, to prawda. Bodlaczegoż by w leszczynę iie biły pioruny? ', Przyjrzał jej się gotowy do uśmiechu: żartowała, czy też opierzyła naprawdę? Ale Katarzyna zajęta była jużczymś innym. ^ Pójdę na dótmówiła pod blachę trzeba podłożyć,'ody zrobię na herbatę, bo coś mi się tak zdaje, że Stefaniżblisko. A ty połóż się spać. Do dnia wstajesz, nie wyśpisz ,się Stał, poruszałustami, jakby chciałcoś powiedzieć. Spojrzała ,ja niego pytająco. " Nic, nic, tylko że jutro bryczkę wezmęi kiedy już ma',muniabędzie chciała, odwiozędo Lublina. Przyglądała mu się. Kostuś, martwisz się? Skinął głową. Nie możesz się żenić, tak? Niemogę. Milczeli. Katarzyna zmarszczyłaczoło, współczującymspoj[ rżeniem ogarnęła twarz syna. ' Mamuniu! zawołał nagle. On ją bił. Pijak. A wydali ją za mąż pod przymusem. Nie chciała. Kiwała głową, jakbywiedziała, rozumiała. Patrzył na niąwyczekująco, gotowy do dalszej obrony. Dobra jestdla ciebie? spytała. Uśmiechnęła się. Lubisz ją? Nie znalazłbym lepszej. Ja cię nie potępiam powiedziała. Żal mi tylko ciebie. Pogładziła gopo rękawie. I jej teżmi żal. Ojcu nietrzeba nic-mówić, nie zrozumie. Mężczyzna w tym gorszy niżkobieta. Sam wiesz, w coidziesz, na jakie życie. Pochylił się nad jej ręką, pocałował. Zanim wszedł, usłyszała, rozpoznała jego kroki na ścieżce. Otworzył drzwi bezszelestnie. Wszedł do sionki, woda ociekała z peleryny, wodachlupotała mu wbutach. Zdejmowalciężką, wilgotną pelerynę i dopiero teraz zauważył Katarzynę wychylającą się przez drzwi kuchenne. Mamunia! zawołał. Cicho. Roześmiała się. Położyła palec na ustach. Wiesz, która godzina? Kostuśjuż śpi. Mamuniu! Przypadłdo niej. Przestraszyłem, się. Myślałem, że to duch. 373. Czekaj, wariacie! Zmoczysz mnie całą! Zaraz buty zdejmuj, ja już przeczuwałam. Naszykowany kubeł, jest gorącawoda. Chodź tu, siadaj! I czekaj,zobaczysz, co ja ci przywiozłam, Masz przekładaniec, babkę, makowca. Aod Pauliny mazurekkrólewski. Wrzątek mamna herbatę i rumu by trzeba,bokatarzaraz złapiesz. Widziałam, Kostuś ma turum wszafce. Siadł na taborecie, spodniezawinął do kolan, nogi włożyłposłusznie w kubeł z gorącą wodą. Wodził wzrokiem zakrzątającą się po kuchni matką. Herbata z rumemrozgrzewała go,pojadał świątecznym ciastem i z wolnapo tejdrodze uciążliwej, dręczącej zaczęła go utulać spokojna, dziecinna szczęśliwość. Martwimy się o ciebie powiedziała. Radziliśmyzojcem. Czasy niespokojne, niedaj Boże wpakujesz się w co,krzywdęcizrobią. Przyjechałam cię zabrać. Zabrać gdzie? Jak togdzie? Do domu, do Kraśnika. Nawieś. Siadła koło niego przy stole, wsparła sięłokciami, spojrzała na niego wprost, z bliska. I nagle zadrżała, bo Stefan wydał jej się inny, odległy. Całe przemówienie, które ułożyła sobie podczas drogi do Lublina, że mu powietak i tak, skrzyczy, zapędzi do domu, przestraszy gniewem ojca,wszystko tonie pasowało do poważnej, wydoroślałej dziwnie twarzy syna,do spojrzenia jego oczu ucieszonego nią, a jednocześnie rozbawionego, jakby to nie on był dzieckiem, a ona. Stefciu, co z tobą? Zmieniłeś się. Odrzucił wtył głowę, uśmiechnął się samdo siebie. Gorąca 'herbata z rumem rozgrzewała go. Powiedział: Nie wiem. Może najzwyczajniej dorosłem. Katarzyna przechyliła się ku niemu, łagodnym, pouczającym tonem mówiła:' Na co tysię rzucasz,chłopcze? Myślisz, żeświat zmienisz? Cara pokonasz? Matowas naaresztowali? Sam sięmożesz dostać do więzienia. A czy ty zdajesz sobie sprawę, co tojest zesłanie na katorgę? Aprzecież i to ci możegrozić. Mamuniu, mamuniu! Opędzałsię ręką, jakby od brzęczenia pszczoły. - Nic mi się nie stanie, nie wyślą mnie,przecież niedam się tak łatwo aresztować. Azresztąco miod Boga przeznaczone. Podniosła się, wyprostowała, wydawało mu się, jakby przejętagrozą zesztywniała. Uniosła palecw górę i powiedziałauroczyście: 374 - Nie wzywaj imieniaBoskiego nadaremno, bo mówią żet Boga idziecie, przeciwko Bogu. -Kto mówi? Ludzie. -iCo tam ludzie wiedzą. - Ojciec mówi, jeszcze czas,Boga przebłagaj, idźna księWychylił się, zajrzał jej w A mamunia co mówi'litwarz. Westchnęła: Nie wiem. A ja powiedział twardo zdecydowałem. Za póź10. Chodziła po kuchni, wpatrzona przed siebie. Na paleniskutlił się ogień. Łatek wyciągnięty w cieple na podłodze poruIszat łapami przez sen. Stefan widział zmarszczoneczoło matI U, cienie bólu w kącikach ust,opuszczone skrzydłapoliczkówli odczuwał,jak gasła jej radość, która tak wybuchław przy^ witaniu, jak męczyłasię teraz szukając argumentów, któryI' mi mogłaby goprzekonać. Zrobiło mu siężal matki. Takii: kawał drogi jechała. Czekała na niego do późna w noc. PoC wiedzieć zastanawiałsię czy nie? Wyjął nogi zkubła,; zaczął jewycierać ręcznikiem. Nie patrząc na matkę powie' dział; Pamięta mamunia ślubPauliny? Paulinyz Dominikiem? Pamiętam. Nie. Pauliny z Janem Zdziechowskim. Przystanęła. Spojrzała na niego zdziwiona. Dlaczego? Ale kiedy tobyło'. Tyle lat temu. Ja pamiętam. Pamiętasz? A przecież byłeś jeszcze malutki. To co pamiętasz? Tobyłlistopad, rok 1890. - Zapamiętałeś. Dlaczego? Wyjechaliście wtedy ze ślubu Pauliny na pogrzeb doLublina. Tak szepnęłapamiętam. Czyjto był pogrzeb? Księdza szeptała. Ważny musiał być ten ksiądz,kiedyście obydwoje ześlubu córki wyjechali? Stanąłbosymi nogami na podłodze, wyższy od matki, pochylał się, starał się zajrzeć jej w twarz. Ważny? pytał. Dlaczego ważny? 375. Milczała. Broda jej zaczynała drgać płaczliwie, przeciera: ręką czoło. Tenksiądz, mamuniu,lak pisał. 2 pamięci powiem, botyle już razy czytałem. "Wy, dzieci moje,nie wiecie,co toszczęśliwość. Urodzeni w niewoli, sądzicie, że Bóg was na tostworzył, abyście żyli w niedostatku i nędzy, cierpieli głódi zimno, pracowali nie dła siebie, a dla panów, byli w najgrubszej ciemnocie. Takie życie nazywa się nieszczęśliwością,Otóż powiadam wam, że Bóg stworzył ludzi,a zatem iwas. abyście wolni używali wszystkich darów Boskich. " Katarzyna usiadła ciężko przy stole, na złożonych rękachpołożyła głowę. Poprzez ciche, bolesne łzy skarżyłasię: Tak wasstrzegliśmy z ojcem. Takeśmy się bali. I wróciło. Wtobie, najsłabszym z moich synów, najdelikatniejszym,w najukochańszym ze wszystkich dzieci- Co złegozrobiłam? Czego zaniedbałam? W czym zawiniłam, że wróciło? Wiem, Franciszek dał ci list. Przecież wiem, przyznał mi się przed śmierciąUsiadl obok matki, głaskał ją po głowie, uspokajał: No już, nic się nie stanie. Nie jestem takisłaby. Przyrzekam, nie wezmą mnie, nie wywiozą. Wytarła oczy. Znękanym, zmęczonym spojrzeniempatrzyłana zastawiony świątecznymi ciastami stół. To do domu już wcale nie przyjedziesz? Ojciec niezdrów,chciałbycię zobaczyć. Przyjadę. Na krótko. Ale znów będę musiał wrócić. Przyjadę nie raz. A jak by cobyło, Stefciu, jakbyś musiał uciekać, a wKraśniku niebezpiecznie by się zrobiło, to do Kostna, do Mani. Azaraz, czekaj. Mam tu do ciebielist. Od kogo? Podaj raitorebkę. Uśmiechnęła się, patrzyła,jak twarz mu się rozjaśniała. Myślała tkliwie:Jak on dorósł, jak spoważniał. Zobaczy goHanka i niepuści. "Stefan pisała Hanka gdzie jesteś? Domyślam się,corobisz, i dumna jestem z ciebie. Przyjedź, choć na krótko. Strasznie tęsknię za tobą. " Włożył list do koperty. Spojrzał na Katarzynę promiennymwzrokiem, powiedział: Mamuniu,pojadę jutro do Kraśnika. Na dwa dni tylko,bo muszę wracać. O,jak to dobrze! zawołała. O, jak się ojciec ucie376 ; naszesą uPauliny. Kostuś da znać jutro i Wałekpodjedzie. ócę planował to jakośfurmanką. , otym nie myśl cieszyła się. Będzie trzeba,cię odwiezie, jak już tak uparłeś się wracać, Uroczysko ył rok 1905. Mglisty wrześniowywieczór. Od miasta ulicąury Brygidkowskiebiegła Tereska. Przytrzymywała rekali chustkę, włosy spadały jejna czoło, a długie zielonaweBoczy zapuchłe były iczerwoneod płaczu. Przebiegła bramę. Wpadła do kuchni. Julka szykowała już, żeby podawać dokoipacji, cofnęła sięprzerażona. Tereska zawołała zdławionym odHplaczu głosem; : Gdzietatuś? Tatusiu! Tatusiu! ^ Dominik wybiegł z pokoju,za nim Paulina. Tereska odtrą"ciła Paulinę, rzuciła się ojcu na szyję, zalkata rozpaczliwie: E; TatusiuE Tatusiu! ^ Przygarnąłją, pytał niespokojnie: Co, co się stało? Dzieci, które siedziały już przy stole,zerwały się, stanęłyt przerażone koło ojca. Oleńka zaczęła płakać. - Co się stało, Tereska? Paulina dotknęła ramienia^ dziewczyny. - Otrząsnęła się. Przytuliła się mocniej do ojca. Płakała. 'i Tatusiu, nie tu nietu. E'Ponad głową Tereski Dominik spojrzał bezradnie na Pauli;, nę. Wzruszyła ramionami. Mańcia uspokajała plączącą Oleń[' kę. Krzywiła się, Jakby za chwilę i ona miała zapłakać. Julka;-,staław drzwiach kuchni. Na jej okrągłej, rumianej twarzys groza, jakby czerwone, lśniące jabłkozmatowiało nagle. DoI minik objął córkę, prowadził ją do saloniku, słychaćbyło. przekręcanie klucza w zamku. Michasia, Wacia i Helenkaspłynęły tam natychmiast, Wacia przyłożyła oko do dziurkiod klucza, Michasia i Helenka przycupnęły przydrzwiach,nasłuchiwały. Paulina nie krzyknęła na dzieci. Wyszłaz pokoju do kuchni. Oczy miała ponure. Julka przysunęła się, spytała szeptem: Stałosię co? 377. Paulina wzruszyła ramionami. A czy ja wiem? Przystąpić do niej nie można. Zawszetakabyła i taka została. W sypialni dzieciniańka Wojciechowa kołysze Bolka. Słychać jej cichą, jękliwą kołysankę: Lulaj, lul^jdo wieczoraAż ci tata przyjdziez polaPrzyjdzie mama da ci cici-Niech dzieciuntko me nie krzyei. Michasia przybiegła do Pauliny, Wacia odtrąciła ją. Ja powiem! Japowiem! Ja widziałam. Helenka wcisnęła się pomiędzy siostry, nieduża,pulchniutka, włoskiwiją się jssnona głowie, chwyta mstkę za spódnicę. Tatuś jej dawałpieniądze. Dużo? szepcze Paulina. O, dużo,dużo, pełno. Ty-le! Tak dawał: masz, masz,masz, chcesz więcej? Masz! Tereska wyszła z pokoju. Opuchła od płaczu. Nie spojrzałana nikogo. Wyleciała. Dominik wybiegłza nią, ale już muznikła. Wrócił,twarz zmięta, zmarszczki pod oczami. Podszedłdo Pauliny, rozkładał ręce. Dlaczegoś ją puściła? Dlaczego? Trzeba było zatrzymaćna kolacji. Uniosłahardogłowę, powiedziała ostro: Nie do mnie przyszła, tylko do ciebie. Jakwariatkapoleciała,nie spojrzała nawet. To co mam za nią lecieć? Niechsobie idzie! Po pieniądze do ciebie przyszła. Wiem. Chodź! Pocięgnął ją do stołowego pokoju. Zamknął drzwi,krzyknął na Julkę, żeby nie puszczała dzieci. Patrzyła na Dominika, a tak, jakby widziała drzewo przygięte huraganem: trzęsą się jeszcze gałęzie i zerwane liście wiatr unosi- Mówił zduszonym szeptem, a w nią wstępowała trwoga, bo jużczołgały się z pamięci przypomnienia chwil i godzin, kiedyszeptem takim na nią wołał. Straszne nieszczęście. straszne, opamiętaj się. Co tampieniądze. Dominik! Przestraszyła się. Usiądź, uspokój się mówiła. Wydawałojej się,że on, taki zawsze opanowany, słabnie. 378 I.Za chwilęchwyci go apopleksja albo atak serca, tak jakojcajej Kulczybę. Powiedz, wszystko zrobię, co zechcesz. Zabrali Janisza. W kajdankach go wzięli. Chce przekupić strażnika,dowiedzieć się. Och,zabrali go! Przeczuwałem. A jak Boga jedynego kocham, tak chciałem dla niej najlepiej. Wywiadywałem się, sprawdzałem. Mórwili, człowiekspokojny, pracuje, odkłada pieniądze. Wplątał-sŁę. Wszyscy już jesteśmy wplątani. Myślałem, wojna na fronE- cię. Wrócę do domu, będzie spokój. A tu wojna na każdym^rogu ulicy, w naszym domu, na naszym podwórzu. Ja do niejzaraz pójdę,Pogładził jąpo ręku. Tyjesteś taka szybka, gorąca, ale serce masz dobre. Idź do niej, a Jan cię zawiezie po kolacji. Boję się terazpuszEczać cię po ciemku do miasta. ". Trzeba Stefana zawiadomić. Dobrze kiwnął głową dobrze. Pojadę tam. jeszcze. dziś w nocy. ss: Zwięzienia na ZamkuAntoni Janisz został zesłany na SyIbir do Zakładów AleksandrowskŁch w okręgu nerczyńskim. Teresce udało sięuzyskać z nim widzenie i umówili się,żeH on napisze, a ona w lecie, już zdzieckiem, którego spodzie^ wała się w styczniu, przyjedzie do niego na Syberię. a. W kilka dni po zesłaniumężarozchorowała się. PoronienieS byłogroźne, bo ciąża zaawansowana. Trzeba byłozawołać-^ lekarza, Bojanowska sama nie mogła opanować gorączki,któ,^ ra się wywiązała. Czuwały przy Terescena zmianęrazem": z Pauliną. Budziłasię wnocy z koszmarnych snów. Chwytała;,. Paulinę za ręce,krzyczała i patrząc nanią obłędnym wzro^ kiem, pytała podejrzliwie, czy żandarmi już poszli. Uspoko'-' jona, opowiadała Pauliniepłacząc cicho, jak żołnierze wtargnęli do ich mieszkania, jakzakładali Antkowi kajdanki na. ręce i nogi, jak ją odepchnęli, kiedy chciała siępożegnać, jak upadla na podłogę. Użalała się też nadkanarkiem, bo przy rewizji domużołnierze zrzuciliklatkę, wypuścili ptaka, który wyfrunął przez otwarte okno. I już nie wrócił płakała rozdziobały go wróble i kawki. Wstała po tej chorobie cicha, znów zamknięta w sobie. I wydawało się, jakby wyrosła, wypiękniała. Przysyła ^oSkorczyców zdeterminowana. Pojedziena Syberię dci Antka. Dominik tłumaczył, że może jeszcze powinna zaczekać, czasy 379. straszne, w całej Rosji strajki. A kiedy nie ustępowała, samprzyrzekł pomóc, wywiedzieć się dokładnie, gdzie jest Jaoiszi jak Tereska może do niego pojechać. Stefan nie zjawiał się wcale w domu Skorczyców. Czasemwpadał Kostuś z"ziarnkami11 i landrynkami dla dzieci. Później, jakdzieci już spały, siadali we trójkęprzystole i opowiadał najświeższewiadomości od kolejarzy iz tajnej bibułyStefana. Po majowej klęsce floty rosyjskiej pod Cuszimą strajki iwalki uliczne zaczęły ogarniać całe imperium rosyjskie. Zastrajkowaiy koleje transsyberyjskie, którymi tysiące żołnierzy wysyłano na front. Awantury trwały w Charkowie. W Baku, mimo kilkamiesięcy trwającego tam stanu wojennego, walczyło wojsko zrobotnikamii muzułmanie zArmeńczykami. W Odessie rozpętały się walki uliczne, spotęgowanejeszczeprzez bunt załogi okrętu wojennego "Potiomkin". Teraz robotnicy nietylko wołali o poprawę warunków pracy. Domagali się końca wojny. A z robotnikami demonstrowali,agitowali studenci. WŁodzi opowiadał Kostui w czerwcu przez trzydni walczyli robotnicy z wojskiem. Wznieśli uliczne barykady. Trzystu ludzi zabitych, tysiąc rannych. A w Warszawie przedsądem wojennym proces osiemnastoletniego Stefana Okrzei. Nie chciał carskiego ułaskawienia. Nie pozwolił przy egzekucjiwiązać sobie oczu. Zginął krzycząc: "Niech żyje wolność! " Paulinadrży słuchając tych wiadomości. A nasz Stefan? pyta Kostusia. Co z nim? Coonrobi? Mieszka u mnie. Ale czysto nie ma gow domu. A wiecie patrzy na Paulinę przymrużając jedno oko jeździteż do Kraśnika. Hanka nawet go kiedyś odwiozła. Myślisz, będzie się zenit? Nie mówił. Alejuż tak ją lubi. Tak lubi. A ona, jakgo odwiozła, jak się żegnali, to takpatrzyła żałośnie. Aleposzedłem, co tam miałem podpatrywać. Może trzeba, żeby wrócił dodomu mówi Paulina. Czuje, że teraz tojuż jejwsaystkojedno: skończy tę szkołęStefan, nie skończy. Byle tylk o żył. Bylesię uchronił. Może trzeba, żeby tam pobył w domu, bo ojciec, pisze mamunia,jakiśniezdrów. Tak mówi Kostuś % sercem niedomaga. Dominik mało się do rozmowywtrąca. Przygnębiony. Aleteraz patrzyna Paulinę i mó\^i stanowczo: Pojechaćtrzeba, ojca od"swiedzić. To trzeba jechać zaraz podnieca się Paulina za "pień, dwa, póki jeszczedrogi dobre, bo jak się później rozsada, to ugrząść można. - To i ja z wami mówi Kostuś. Ajaktażona Kayckiego? ;; Marynka? Pojechała dziewczyninado Warszawy, do rodziny Pawła. Podobno, wywiadywała sięLewandowska, ontest wCytadeli. Kostuś, co ty myślisz? Po tym pokojuz Jabonią trochę ucichnie? Przecież się już wojnaskończyła. po Stefanmówi, będą jakieś ustępstwa? Pozwalniają ludzi? ; A diabła tam pozwalniają! Słyszycie,co się dzieje. WBiałymstokupolicja carska urządziła rzeź robotników. Dopiero niedawno naCytadeli zgładzili Marcina Kasprzaka. Też Kłody chłopak. A socjaliści szaleją. Pod Radomiemzniszczyliir kolejowy, most wysadzili. Ludzie są zrozpaczeni. W Siedl! :cach wojsko strzelało dotłumu. Dominik milczał. SprawaTereski przygnębila go, wyczerpajła. Kostuś spojrzał na niego. Dominik jak zwyklegościnny,E ale przygasły. A może zmęczony dzierżawą? Dominik, a co ty o tym myślisz? O czym? No, o wojnie. Skończyła się, atrwa. Będzie spokój? Ty znasz Rosję, wieszwięcej. ^Boję się powiedział że idzie nanas nawałnica. ^ Pochylił się do nich poprzez stół, objął wzrokiem Paulinę: i Kostusia. Wszystko to zmierza ku "wsierossijskomu ka: wardaku". Rozumiecie? Może i do rozpadu caratu. Ale módl my się: Od powietrza, głodu, ognia i wojny, od nagłeja nie: spodziewanej śmierci zachowaj nas. Panie. Mężczyzna, który zapukał do kuchni Pauliny pewnego wczesnego popołudnia pod koniecwrześnia, miał lat okolo czterdziestu, ubrany był w czarny melonik i czarne luźne palto. Do kogo? spytała ostro. Zła była. Julka pojechała' pomagać na dzierżawie i na Paulinę zwaliłasię cała domowa; robota. Na patelni skwierczały kotlety, a dzieciczekały już przy stole,na którym dymiący półmisek kartofli. Była nie. ubrana, w poplamionym fartuchu i widok eleganckiego gościa' uświadomił jej własne zaniedbanie. Nieznajomy zdjął melo1 nik, wyjął pince-nez, spojrzał przeznie na Paulinę i niezrażony jej tonem opryskliwym powiedziałuprzejmie iz ukłonem: Ja do pani. Domnie? Proszę, niech pan wejdzie. Przyjrzała mu się:Był wysoki, szczupły, włosyblond. gładko zaczesane i jakby przygładzone pomadą, krótko przy381. strzyżony blond wąsik. Sztywny biały kołnierzyk. Bit od niego przyjemny zapach wody kolońskiej. Paulina myśli gorączkowo: Ktoto? Czego on chce? To nie będzie żaden 2 tych kolegówStefana. .Nie. Oni tak nie wyglądają. Przyszedł mniearesztować? Nie. Co on chce u diabła? Dziewczynki powstawały od stołu, otworzyły szeroko oczy, zagapiły się na gościa, Idźcie na podwórze! krzyknęła Paulina. Podeszły dodrzwi i przystanęły. Szturchały się. Nigdy jeszcze niewidziały takichokularów! I kapelusz! Apalto! Rękawiczki trzyma w ręku. Paulina tupnęła nogą. Powiedziałam, na podwórze! I drzwi zamknijcie! Wyszły, przymknęły drzwi, ale stanęły, uciszają się, kładąpalce nausta, żeby tylko niczego nie uronić, podsłuchać. O co panu chodzi? Paulina zastania pokrywką kotlety, przenosi półmisek z kartoflami bliżej paleniska. O pani brata. Paulinaczuje, jak nogi jej mdleją, odwraca spokojna twarz,patrzy nieznajomemu wprost w oczy. O brata? Którego brata? Pani wie. Stefana. Stefana Kulczybę. On tu nie mieszka mówi szybko Paulina. Mieszkał,ale nieteraz. Nie wiem. Nieprzychodzi. Nie widziałam good miesięcy. Proszę pani nieznajomy ściszagłos pani mi możeniewierzy, ale przychodzę jakprzyjaciel. Przychodzę ostrzec. Paulina ujmuje się pod boki, hardo odrzuca głowę do tyłu,uniesionym podbródkiem godzi w stojącego przed nią mężczyznę. Ona mudopieropowie! Niech stąd się wynosi! Ostrzec! woła. A przed czym to ma mnie panostrzec? Co ja mam doniego? Czy ja się interesuję jego sprawami? Nieznajomy uśmiecha się delikatnie, a tak,jakby mówił: dobrze, dobrze, rozumiem. Jego oczy są jasne i spokojne, i wtej chwili wydaje się Paulinie, że człowiek ten nie kłamie. Przyszedłem do pani głos zniżadoszeptu ze względów, z których. nie mogę się tłumaczyć. Wiem, gdzie jestpani brat. Ale przyszedłem tu do pani. Przyszedłem ostrzec. Policja wie,gdzie jestStefan. Jest nakaz aresztowania. Grozimu kara śmierci. Panie szepcze Paulina to pomyłka. Dlaczego natego chłopcamiałby być wyrokśmierci? Przecieżon ma dopiero dwadzieścialat. Pani brat jest czynnym socjalistą. Jestoskarżony o prze382 a-owadzanie zamachów, o dywersję i działalność ant^pańistwową. i-;.Paulinasiada ciężkona lawie. Nie czuje już serca, co waliło w niej, rozwalało jej czaszkę. Tylko ^tobpść. Odsuwa na bok łokciem przygotowanedo obiadu, talerze. ^ Panie mówi. aw gardle dławi ją spazm czego pan ifchce? Pieniędzy? Po co pan tu przyszedł? Jeślipan wie, gdzie pn jest, bo ja. ja.. nie wiem. Nieznajomy siada teraz przy Paulinie, pochyla się ku niej, iZepcze do ucha. Wacia uchyliła drzwi, tylko małą szparkę, nasłuchuje. Trzeba szepcze nieznajomyażebykoniecznie ucieKicał. Zaraz,natychmiast. Za granice. Nie może zostać w Królestwie. Pani mu najlepiejwytłumaczy. Niech go pani ratuje. ^Natychmiast, bo może być za późno. Nie zdążyłemuprzedzić Pawła Kalickiego. Pawła? szepcze Paulina. To pan. Tak. tak. Czy on żyje? , Możeprzeżył. Ale -właściwie nie wiem. Niewiem nic. Niech pani działanatychmiast. Podniósł się, nałożył melonik, naciągnął rękawiczki. Skłonił ^- Żegnam panią. Panie biegnie za nim Paulina. Nie widzi odskakuącvch od drzwi dziewczynek. Panie szepcze kim pan jest? Nie odwracając się nieznajomy zdejmuje melonik w ostatnim ukłonie. Odchodzi szybko. Już zniknął za bramą. Zrzuca fartuch. Zagania dzieci. Prędko,prędko. Mańcia, leć po Wojciechową. I Jana tu zarazi Dorożkęniech mi wola. Jedziemy do tatusia na dzierżawę! Mańcia biegnie, a tak szybko, jakby po ratunek. Wraca zadyszana. Mamusiu, Wojciechowej nie ma. Do kościoła poszła. Jan po dorożkę już pobiegł. To dobrze, Mańciu, dobrze, moja kochana. Paulinietrzęsą się ręce, ale czuje taki napływenergii, że gdyby nie rze, Bolka ubieraj! Zabierzedzieci, pobiegłaby nadzierżawę. Zabierzemy go z sobą. Michasiu, ubieraj Oleńkę! Prędzej, prędzej! Paulina biegnie do sypialni, chwyta torebkę z pieniędznii,narzucachustkę. Jan, stróż, oddrzwi kuchennych wola: Zajechał! Przed bramączeka. Akurat mi się nawinął. 383 ^. Idziemy, Janie, idziemy. Prędko, dzieci. Mańcia,trzymajOleńkę za rączkę. To wszystkie jadą? Jan zerka ciekawie. A cotakjakpo ogień? pyta podejrzliwie, Stało się co? Widziałem, taki tu galantyjeden zachodził. Kupiec na zboże. Nie widział mi sięna kupca. To niech Jan nie pyta! krzyknęła. Spojrzał na nią, zamilkł. Tylko kiedy dźwignęła dzieckozasapana, trzęsąc się w pośpiechu, wyciągnął ręce, powiedział: Przecież jabym zaniósł Bolka do dorożki. Zabrali akuratbryczkę na dzierżawę. Byłaby bryczka, ja bym zawiózł. I szybciej. Paulina opada nasiedzenie dorożki. Lubartowską niech pan jedzie do końca, aż do cegielni,koio kirkutu. Wio! I szybko, panie złoty! Szybko! Sprawę mam pilną. Odwrócił się na koźle, ruszyłżółtymi wąsami, spod płaskiejczapki małymi oczkami błysnął na dzieci. Trzymaćsię,to pojedziem szybko! Wio! Wio! Michasia przy matce otacza ramieniemOleńkę. Bolek nakolanach Pauliny rozgląda się: uciekają domy i migają pożółkłejesiennedrzewa. Z drugiej stronyHelenka. Wpośpiechu czapki nie włożyła na głowę, rozsypują jej się włoski. Paulina myśli: Uszy jej zawieje. Przyciąga do siebie dziecko,okrywa chustką. Wacia i Mańcia na ławeczce. Obejmują się,bo dorożka podskakuje, turkocze na bruku. Za-gra-ni-ca wybijają końskie kopyta za-gra-ni-ca. Gdzie on ucieknie? Gdzie pojedzie? Sam. Do obcych. Gdzieśza granicę. To na toprzyjechał się tu uczyć? Nato go sprowadzałam do miasta? Na mojenieszczęście. Namoje nieszczęście. Socjalista! To on jest socjalistą. Przecież wiedziałam, alenigdy tak niemyślałam o nim. Te napisy na parkanach, tosocjaliści. Napady nacarskich urzędników. Zamachna tajniaków koło dworca. Wysadzanie mostów. Napady na sklepy spirytusowe. I Stefan w tym wszystkimi A teraz doczekał się. Stryczek. Wyrok śmierci. Co ten smarkacz ściągnął sobie nagłowę. Złość ją porywana brata. Gdybymiała go teraz podręką, waliłaby pięściami po głowie. Nie ma jużwyboru. Musiuciekać. Ale jak? Przez Kosin najlepiej. Może będziedo Kostna uciekałi stamtądto już Bógwiegdzie. Wysiadła przy cegielni. Dzieci pobiegły pierwsze. Z Ból384 narękach szła szybko miedzą w stronę póldzierżawfcn. Dominik zobaczył ją,wyszedłniespokojnie naprzeciw. Paulinka! Spojrzał na nią,zamilkł. A już dzieci rzuciły się do ojca. WołajJulkę powiedziała. I niech Piotrek zarazsprzęga bryczkę. DoKostusia muszęjechać szepnęła. Julka zobaczyła ich nadchodzących ścieżką w kierunku dolu- Podbiegła, otworzyła usta. Weź dzieci poprosiła Paulina. Podała jejBolka. Julka przyjrzała się Paulinie. Powiedziała cicho: Chodźcie, dzieci, kotki są małe. Pokażę wam. Oderwały się niechętnie od ojca. Julka zagarniała je jedną ręką, drugą podtrzymywała Bolka. Prędzej, mlecka damy kotkom, chodźcie. Paulina oparła się o Dominika. ; Aż mi słaboszepnęła. Przyłożyła usta do jegol ucha. Na Stefana zakrztusiłasię płaczem wyrok FŚmierci. Skąd wiesz? Zaraz. Chodźmy do stodoły, tam nikogo nie "ma. Przeszli koło zabudowań. Ludwikowa, żona parobka, co go [ Dominik zgodził na dzierżawę, szła 2 dymiącym saganem do chlewa. Niech będzie pochwalony pozdrowiłająPaulina. A na wieki wieków. Zmiasta pani zjechała? A jak? Dorożką. Nie ma tam może Piotrkawdomu. Ludwikowo? A jest, barszczu mu dałam. Powiedzieć, że go pan woła? Tak. Bryczkę będziezaprzęgać. Zaraz. Weszli do stodoły. Stanęli na klepisku przy sieczkarni. Paulinaprzysiadła na worku pełnym sieczki. Mów szepnął Dominikna miłość Boską. Przyszedł jakiś człowiek. Tak dobrze ubrany, w meloniku, powiedział, wiedzą, gdzie jest, mają nakaz aresztowania: iże czeka go. czeka go. och, Dominik. Kto to był? Niewiem. A co on chciał za to? Pieniądze? Pytałam. Nie, nie chciał. Mówisz, dobrze ubrany, uczciwie wyglądał. Tak. Mówił, przyszedł uprzedzić. I o Pawle wiedział. Co? Mówił, może przeżył. 385 Cień księdza Piotra -^- .:. Narobił sobie Stefan. Doczekał się. Będzie musiałkac. Teraz to już nie żarty. Zmierzch był,gdy zajechali. Przed magazynami cisza, żadnego już wozu. W kancelarii Kostusia światło. Wbiegła, zapach worków, chłodnej wilgoci. Kostuś! Wstał od biurka. Przetarł oczy. Co się stało? Paulina! Gdzie Stefan? Przyszedł dopiero. W domu jest. Co? Podskoczyłdo niej. Potrząsnął za ramiona. Ja tam lecę do niego! Przychodź zaraz. Powiedz Pietrkowi, żeby zawracałna dzierżawę. Odwieziesz mnie, dobrze? Odwiozę, Ojej, jej jej! Coś źle ze Stefanem? Źle. Ja lecę. Biegła dróżką od magazynów do domu. Tylkoszelestopadających liści i butwiejący zapach jesieni. Mignęły żółtei złote nieśmiertelniki na grządce ikrwawa plama schylonejgłowy dalii pod płotem. Pchnęładrzwi do sionki. Zapach przypalonego mleka. Pies szczeknął w kuchni. Zawołała: Stefan! Wyskoczył z kuchni, kromka chleba w ręce, rozpięta białakoszula, łaciaty piesprzy jego nogach. Oparła się o ścianę. Oddychałaciężko. Nie mogła wydobyćgłosu. Paulina! Mów! Podeszła do niego, objęła go, czuł,jak drży od płaczu. Ostrzegli mnie jęknęła przyleciałam,żeby ci powiedzieć. Weszli do kuchni. Rozrzucone na stole kubki i talerze. Świeży biały ser napółmiskupachniał kwaskowato. Muchy bzykały nad stołem. Stefan chodził pokuchni, ręce założone w tył. Drzwi trzasnęły. Drgnął. To Kostuś szepnęła powiedziałam, żeby przyszedł. Usiadła naławie. Oni dwaj teraz przednią, pochyleni. Powiem wszystko od początku. Mów, mów. Dziśtak koło trzeciej przyszedł człowiek. Nie! To byłelegancko ubrany, wytworny pan. Domnie przyszedł, powiedział: Ostrzec. Jest nakaz aresztowania na pani brata. Napoczątkuwypierałam się: nic otobie nie wiem, nie wiem,gdzie jesteś. Ale on powiedział, że wiedzą o tobie. Jest nakaz 386 resztowania. I grozi ci. grozi ci. skazany będziesz. na kaę śmierci. Kostuś znieruchomiał. Darł palcami swoją małą bródkę. Spojrzal na Stefana. Pod ściągniętymi brwiami oczy miał su^Hrowe, niewidzące, zagryzł wargę zębami. Mówił coś jeszcze? Mówiło Pawle. O Pawle? Znał Pawła? Co mówił? Żenie zdążył go uprzedzić. I że może przeżył. ^ Ciekawe! Kto to był? Ktoto był, cholera'? Co jeszczemówił? Spokojnie, nie trzęś się, Paulina,spokojnie,starajl się sobie przypomnieć. ^ Mówił, że musisz natychmiast uciekać za granica. Po[ wtórzyłkilka razy: za granicę. Ja wiedziałem, że za mną chodzą. Ale tak nagle. I kto to był? Stefan powiedział Kostuś. Chwyciłbrata za ramioI11 na, starał się zajrzeć mu w oczy. Musisz natychmiast uciekać. Oni tu jutro będą. Sammówiłeś, dopytywali się o ciebie^ w Kraśniku. Mówiłeś, żemasz kontakt przez Kosin. Powinie^neś byłjuż dawno wyjechać. I jeszcze się narażałeś,jeszcze i tam jeździłeś. Przestań' Wyrwał się. Co mi jeszcze powiesz? :Paulina podniosła się, przytomniała. Wstępowała w niąznów energia. Myślała: Co zrobić? Powinienpowiedziała wyjechać stąd przed świtem. Nie jedzie ktoś tu od ciebie \w tamtą stronę, Kostuś? Czekaj! Tu jeden gospodarz niedaleko miał jutro jechaćdo Urzędowa. Cowy beze mnie radzicie! Ja nie mogę tak jechać, muszę ludzi uprzedzić! Nie! krzyknęła. Tylko naprowadzisz na nich po1 licję. Powiedz mi, gdzie,ja zawiadomię. I do Kostusia: XLeć zaraz do tego gospodarza. Zapłać mu, niech bierze Stefana! ^. Wziął czapkę. Wybiegł. Stefan chodził po kuchni. Przeczesywał dłońmi włosy, zagryzał wargi. Było chłodno, wilgoć,Paulina drżała. Podniosła się, rozrzuciła pogrzebaczem gasnącepod blachą węgle. Paulina, pomyśl, kto to mógł być? Ja wierzę, że toprawda,spodziewałem się, ale dlaczego mnie chciał ostrzec? Zdjęła z blachy garnczek po przypalonym mleku, odłożyłana stołek. Uderzyła ją nagle myśl oczyv^1/a. Przecieżto to,to chybato na pewno. 387 ^. Wiesz powiedziała jak tak się zastanawiałam, toprzyszło mi do głowy, że to Lewandowska. Ta, comieszka na parterze? Tak. Ta, co to mówiłaś, ma przyjaciela Moskala? Aledlaczegoona? Poszłam do niej z Marynką, prosiłyśmy, żeby się dowiedziała o Pawła. To, myślisz, ona? A wiedziała o nas? Wiedziała. Ona jest jakaś strasznie nieszczęśliwa. Kostuś wbiegł zziajany. Rzucił czapkę. On jużzaprzęga. Nanoc będzie jechał. Zbieraj się! Niebierz peleryny. Dam ci moje grube sakpalto. Paulinausiadła. Krew spłynęła jejz głowy. Słabość. Podniosła załzawione oczy. To kiedy on jedzie? Już? Zaraz? Zaraz, zaraz niecierpliwił się Kostuś. Nie chceczekać. Mówił, raniusieńko tam musibyć,a jeszcze trzebaprzystanąć po drodze, koniom dać odpocząć. Zapłaciłeś mu? Dałem, dałem. Stefan pobiegł na górę. Ubierał się. Słychaćskrzypienieszafy, odgłos spadających na podłogę książek. Paulina podrywa się. Kroi chleb, smaruje masłem, obkłada serem, szukapapierowej torby w kuchennej szafce. Kostuś, dajStefanowi pieniądze. Dam, comam. Powiem jeszcze, żebyMania w Kosiniewyłożyła. Stefan zszedł poschodach. W palcie Kostusia, czapkętrzymał w ręku. Wdrugim ręku niewielką walizkę. Stanął przedPaulina. Twarz miał skupioną, ale pogodną. Proste brwi naddługimi jasnymi oczami jakby pociemniały. Delikatne wilgotne wargi drżały lekko. W postacijego, w ruchach, w postawiesprężonej a czujnej rozpoznawała tę chwilę nieuchwytną,nagły zryw ptaka, kiedy rozpostarcie skrzydeł staje się lotem, odbiciem od ziemi, zawieszeniem w innym wymiarze. Tchnęła od niego młodość nieobliczalna i gorąca,nie znającalęku ani cenyżycia. Nie płaczpowiedział. Jawrócę. Kiedy szepnęła kiedy ty wrócisz. Przytulił twarz do jej mokrego policzka,Kostuś chodziłwielkimi krokami po kuchni. Prędzej,bo on namodjedzie! Zegnajcie się! 388 Pocałowalisię uroczyście jak przy dzieleniu opłatkiem. Stała w drzwiach patrząc, jak znikali w podnoszącej się biajiej mgle wieczoru. ,. Wczesnym ranem zajechali do Urzędowa. Mieścina była^schludna, rynekkwadratowy z ulicami wychodzącymiz naroży. Wokoło domy drewniane zpodcieniami, niektóre podgmurowane. Żydzi na rynku dopiero zaczynali otwierać sklelipy i piwiarnie. Z rynku widać kościół świętych MikołajaK i Otylii,góruje nad mieściną dwiema czworohocznymi wieża; mi. Osada stara, jeszcze z początków XV wieku. Zniszczyli jąw XVII wieku Kozacy, zaraz potem Tatarzy, aw pożarzef w roku 1705 spłonęły co ładniejsze domy. Na rynku stało kilka furmanek. Stefan podchodził, pytał,' czy nie jedzie ktow stronę "Kosina. Zaszedł do piwiarni, nai pił się herbaty,dopytywał się o transport. Mówili,może późI niej, jutro. Radzili iśćdo Dzierzkowic, może stamtąd kto poj. jedzie. Zdecydował się, żeby przejść pieszo do Dzierzkowic. Znał tam nauczyciela, miał z nim kontakty i liczył nato, że mu pomoże z transportem. Szedł chętnie. Po długiej jeździe furmankąruch orzeźwiałgo,pozwalał myśleć jaśniej. Z rynku wąskimi uliczkami przedostał się na drogę. Wyciągnął z kieszeni płaszcza zakąskęprzygotowaną przez Paulinę. Jadł ze smakiem, rozglądał się. Mijałgęste początkowo zabudowania, potem domy stawały sięcoraz rzadsze, nierówno stawiane po obu stronach gościńca. Kwadratoweszybki pozamykanych szczelnie okien. Dymyz kominów. Czasem ktoś wyszedł przed dom i przyglądał musię. Dziewczynkaszła otulona chustką, pędząc przed sobą gęsina łąkę nad rzeczką Urzędówką. Domy rzedły, zaczynał sięlas i wygodniej byłoiść jego skrajem. Pachniało grzybami,butwiejącymi liśćmi, mchem, mokrą korą drzew. Mijały gokobiety przygarbione pod naręczami chrustu. Kiedy podnosiły brwi odpowiadającna jego pozdrowienie, widział pogłębiające się bruzdy na sfatdowanych czołach. Przyglądały musię szybko, ukradkiem, nieufnie. Niebo było niskie, ciężkie odkłębiastych chmur, przez które raz po raz przezierało oślepiające, żarzące się słońce zapowiedź nadciągającego deszczu. Stefanwszedł głębiej w las. Zdjął palto, wyszukałpomiędzyopadłymi liśćmi grubą, długą gałąź, przywiązał do niej palto,w utworzony wten sposób hamak włożył walizkę, przełożyłsobie kij przez ramię i czując się lżejszy, w kurtce tylko zaczął się posuwać szybszym, dłuższym krokieta. Myślał, w jaki 389. sposób dostanie się z Dzierzkowic do Kosina. Nauczyciel powinien mu pomóc. Najmie furmankę i wKosinie powinienbyć przed wieczorem. Stamtąd, planował, przedostanie się doKrakowa, Umawiał się już dawniej z siostrą swoją Manią Godziszową, właścicielką młyna w Kosinie, że jeśli zajdzie potrzeba, przyjedzie. Miała się nawet wywiedzieć o przewodnikado Krakowa. Odkładał jednakten wyjazd. Ciężko mu byłoodjechać od Hanki. To, codo niedawna wydawało się młodzieńcząsympatią, wybuchnętonagle płomieniem. Wyrywałsię do niej. Zajeżdżał o nieprzewidzianych porach, bez uprzedzenia, a zawsze była, czekała, spragniona jego, wiadomościo tym, co robi, ajednak dyskretna i wyrozumiała. Zbliżał sięteraz do niej, a już niedługo,za kilka godzin, oddali się. Odjedzie. Wiedział, że do Kraśnika nie powinien wracać. Zaczynalisięjużtam o niego dopytywać. Gdyby mógł zostać! Nie,wiedział, że to niemożliwe. Alegdyby jeszczeraz, jeszcze ostatni raz zobaczyćHankę. Nie strofował siebienie wolno mi. Drgnął. Odwrócił się. Mijał gowysoki chłop w słomianymkapeluszu. Szedłboso, a buty przywiązał sznurowadłami dokońca laski,którą przełożył sobiepoprzez ramię. Niech będziepochwalony. Na wieki wieków odpowiedział Stefan. Spojrzałnanieznajomego, spuścił głowę. Myślał o Hance. Głębokim, bolesnym przypomnieniem wrócił do niego nieuchwytny,a przecieżjak gdyby namacalny, niepowtarzalny, jedynyzapach,który ją otaczał. Może wiatr, który z głębi lasu nawiewał wilgotne liście, wywołał to wrażenie jej obecności. Przebiło go,wstrząsnęło nim pragnienie zobaczenia jej. Nie! szepnąłsam do siebie. Nie! To teraz byłoby szaleństwem. Jadęwprost do Kostna. Czasem nibyskurcz serca chwytała go, obezwładniałanachwilę świadomość wyroku śmierci. Otrząsał się. Nie damsię. Ucieknę. Z przepastnego skarbcapamięci wybtyskiwałsen. Tamten odległysen w autobusie. W śnie. tym Stefanspadał zwysokiego szczytu na ziemię. Może to to? myślał. Może sprawdzi się sen? Bzdury! Jeszcze czego? Mamwierzyć w sny! Ale niepokójtrwał. Spychany w podświadomość, pulsowałwe krwi. A wszystko, czego Stefan teraz doświadczał, stawało się wobrębie tych fal pulsujących, imtylko, bez jego woli, podległe. Chłop w słomianymkapeluszuszedł teraz o krok przed Stefanem. Po chwili zrównał sięz nim. Obserwował go: badał twarz, szczegółyubrania, spojrzał na Stefana zakurzone buty, powiedział: 300 O, buty tolepiej zdjąć. Nie tylko, Se butów szkoda,aleby tak długo szedł w tych butach, to nóg później nieJe. Stefan nie odpowiedział. Wzruszył tylko ramionami. Chłoppjrzał. spytał: " - Z miasta? -Z miasta. - Od razu widać, nietutejszy. Izliobok siebie w milczeniu. - Na deszcz idziepowiedział chłopalboi burza z tebędzie. W ostatniąburzę to aż dwiechałupy spaliły sięDzierzkowicach od pioruna. Nie macie straży pożarnej? A, panie,zanim tam one przyjadą! JaBis jestem, Grze;, nasza chałupa to tamtak w górę, za kościołem. Pan skądsię? '. ZLublina. ^ W Lublinie, mówią, niedobrze. 'Nie. Spojrzał Stefanowi wtwarz bystro, oceniające. Oczy siwe wpadnięte, a szyjai kark poradlone jak skiby. Przychodziły tu różne, mówiły, chłopom ma być lepiej. Lgitatory. A pan co? Do siostry jadępod Gościeradów. Tam pałac w Gościeradowie. Do pałacupan może? Dopałacu zgodził się siostra tam pracuje. Chłop spojrzał podejrzliwie, ale nie pytał więcej. Szliznów w milczeniu obok siebie. Zachmurzyłosię. Schtod"uało. Wiatr się rzucił, [ Panie powiedział towarzysz wędrówki tamte, co[przychodziły, to mówiły, człowiek człowiekowirówny. Prawią to? Prawda. Bóg wszystkich stworzył równych. Ni ma równości, panie. Ani chłopom lepiej nie będzie. a totam nie wierzę. Jak minie zabiorą, to mi nikt nieLoda. Stefan milczał. W innym czasie, w innychokolicznościachwdałby się w rozmowę z tym człowiekiem. Ale teraz myślałylko, jak się od niego uwolnić. Jakodejść. Bo może, niewiadomo, możenasłany? Namęczy się ten naród, panie, 03, namęczy. Pan młody,widaćuczony i tak na piechtę gna. I gdzie? O, i desasczlMówiłem,nadeszcz idzie. Tebuty to zdjąć, bo się glinaofole391. pi, to nie pójdzie daleko. A gdzie Gościeradów? Ho, ho,gdziei. Furmankę by pan wziął. Może i wezmę. Deszcz rozpadałsię. Buty zaczęły się ślizgać po rozmiękłymgruncie. Stefan zdjąłbuty, zawinął nogawki spodni i szedłteraz boso, rozgniatając palcami brunatne, rzadkie błoto. Pożegnał się z chłopem na szosie irozeszli się w dwie przeciwne strony. Stefan postałjeszcze jakiś czas, niby to poprawiającswój bagaż, obserwował, czy towarzysz drogi niepójdzie za nim. Ale chłop obejrzał się tylko kilka razy i zniknął na zakręcie. Wtedy Stefan-ruszył w kierunku kościoła,stojącegow samym środkuwsi. Od szosy prowadziłatam sze- 'roka aleja, a po drugiej stronie alei na wprost plebani! stałdom nauczyciela. Nauczyciela tego poznał Stefan najednymzzebrań pod Kraśnikiem. Polecano mugo poza tym jakopewny kontakt, który jeśli trzeba, pomoże i przenocuje. Drzwiotworzyła mu żonanauczyciela. Zaprosiła do pokoju. Tłumaczyła, że mąż wyjechał do Olbiecina,do wsistąd niedaleko, że już jutro wróci i wtedyposzuka furmanki do Kostna. Krzątała sięgościnnie, zaaferowana gościem, a obok niejtroje umorusanych bosych dzieci czepiało się sukni matki, zerkały wystraszone na Stefana. Nie wiem tylko mówiła, a głos miała jasny, czysty, jnie pasujący do jej pogrubiatej rozlewającej się figury, rozczochranych włosówi zaniedbanej twarzy nie wiem, ktow taką pogodę pojedzie. Bo to idzie i na trzydniówkę, i naburze. Najlepiej niech pan przenocuje. Zebrała zestołu rozrzucone książki, rozesłała obrus,wniosła chleb pieczony w domu i miód z własnejpasieki. Zapraszała Stefana, aby usiadł, rozgościł się, a sama stanęła przykuchni smażąc jajecznicę na kiełbasie. Usiadła potem przystole, a Stefan zauważył, jak starała się ukryć przed jegowzrokiem ręce zgrubiałe, o paznokciach połamanych, brudnych, wrośniętych w skórę. Ja to jestem z miasta powiedziała z Janowa, Skończyłam seminarium. I razem tu przyjechaliśmy uczyć. Człowiek młody, to taki zapalony. Idealista! Prawda? Ze zniszczonej, przedwcześnie pomarszczonej twarzy spojrzały na Stefana ciepłe brunatne oczy. Iprzez chwilę wydałomu się, jakby zobaczyłmłodą roześmianą dziewczynę. Tak kiwnął głową. Nałożył sobie z półmiska jajecznicy. Wdychałzapachsmażonej kiełbasy. Był głodny. Nawielkiej podniszczonej kanapie przytulone do siebie dzieciwpatrywały się w niego. A potem mówiła przyszły dzieci, gospodarstwo. Nie^tyle,żeby opłacie i dziewczynę, i parobka. Tak się łudzę: lyjdą lepsze czasy. Myśli pan, zmieni się? Już nic nie chcę, so tej zmiany doczekać, Jakiejzmiany? szepnął. O, pan wie, mąż mi o panu wspominał. Pan. jest "lie:"? kinąłgłową. - Mówił mąż, gdybyzaszedł, ugość, przenocuj. Ja niebędę nocował. Deszcz ustaje, przeciera się. ChyP'ójdę, w drodze złapię furmankę. Jak pan chce. Ale może lepiej poczekać. Gdzie pan tak fedzieszedł na noc, A co w Lublinie? pytała. 0powiedziałjejo ostatnich wydarzeniach w mieście. SłuEhała, zauważył, że orientowała się,że była dobrze, prawdoQdobme w związku z działalnością męża, poinformowana. podniosła się nagle gwałtownie, że coś musi zrobić kołogo"podarstwa,i odeszła zapraszając Stefana, żeby się rozgościłprzenocował. Dzieci wybiegły zamatką. Zostałsam. Rozejrzał się po pokoju. Ogarnęło goprzerażenie, podskoczył dodrzwi,próbował, czy otwarte. Odetchnął. Na dworze przejaśniała,gyjrzało popołudniowe słońce. Czuł gwałtowne bicie serca. awrócił do kuchni, napił się wody z wiadra. Wziął swój tłuBp. oczek. Wiedział, że ani chwilidłużej nie wytrzyma -w tym 3mu. Osaczał go, dusił. Czuł potrzebę ruchu. Krzyknął do pieci przyczajonych za domem, że odchodzi, i szybkim krofiem wyszedł na szosęjakby bojąc się, aby go nikt nie zaB^rzymał. Na drodze stały niebieskie kałuże. Parowała wilgotUla ziemia. Rozejrzał się. Czas kurczył się izamykało koło^sycla, a on, jak polano na polnym ognisku trawione ogniem,BJŁrżal. Energicznie,pewny siebie i. rozpalony radością, którafB^ wypełniła, zawróciłna prawo, poszedłdrogą naKraśnik. '{. Był wieczór. Druga,niebo i las szarzały wdeszczu. Szosapusta. Tylko czasem furmanka ze skurczoną pod płachtą potacią woźnicy. Stefan odskakiwał wtedy od opryskujące] goSóTitanny błota. Głowy drzew ciężko zwisałypod deszczem. lW smutnym, łagodnym akcie rezygnacji opadały żółte i czerwone liście, a wiatr unosił je znów wysokoi rzucał na zie6nię. Zdaleka poprzez mgłę deszczu rozpoznał światła w doPP^U Bielińskich. Był zmęczony drogą, mokry, obłocony i terazpełzając siędo ganku, wchodząc w krąg świateł padających393. z okien i w zakres węchu psów, co już uwiązane przy budachzaczęły ujadać, poczuł cały bezsens swojej sytuacji. Stanął naganku. Psy rdzszczekały się głośniej. Skrzypnęły drzwi, Kto tam? Ojciec Hanki, Tomasz Bieliński,stanął na ! ganku. ' To ja szepnąłStefan. Wchodźwciągnął go wchodź! Co ty! Cały mokry! Skąd idziesz? Stanęli w sionce. Pachniało octem ikorzeniami. Widaćstądbyło kuchnię. Bielińska, opasana gospodarskim fartuchem, marynowała ze służącągrzyby. Widział jej cienkiprofili ciemną, odziedziczoną po matceHiszpance karnację skóry. Włosy jej czarne, aż niebieskie, zwinięte w gruby węzełna karku, podobne były do włosów Hanki. Marysiu! zawołał Bieliński. Haniu! Podniosłagłowę. Idę zawołała. Ktoto przyszedł? Zpokojuwypadła Hanka. Stanęła, oparła się o drzwi. Stefan szepnęła. Boże,szukają cię wszędzie. Bielińska szłaz kuchni, wycierałaręce o fartuch. Krzyknę-""ła: Przecież on się zaziębi! Idź zaraz tu, do pokoju Hani, aprzebierz się! Tomek, daj mukieliszek wódki. Zaraz,herbatę 3z sokiem malinowym. Haniu, wyjmijojca koszulę z komody. Odetchnął. Poczuł się bezpiecznie. W pokoju Hanki jej za- gpach, jasność firanek, łagodne ciepło lampy. Weszła do poko- ju, przyniosła ubranie ojca, położyła na krześle. ' Co sięstało? szepnęła. Podeszła, przytuliła głowę do ; jego ramienia. Boję się, czegoś się boję. lObjął ją,pochylił się, szepnął: ' Muszę uciekać. Ostrzegli mnie. Grozi mi wyrok śmierci. O Boże. Muszę zaraz jechać do Kostna, a stamtąd za granicę,chybado Krakowa. Jechałem tam, ale niemogłem, musiałem cię jeszcze zobaczyć. Skoczę teraz do domu. Bronekmnie odwiezie. Nie! Nie możesz! Byłu was dziś rano strażnik,Szukają cię wcałym Kraśniku. Mają nakaz aresztowania. Stefan wołała Bielińska chodź do stołu,herbata! To co ja zrobię? szeptał. Trzeba nająć furmankę, Nie, nie! Ja cię odwiozę! Bojeszcze ktoś mógłby zdradzić. Ja cię odwiozę. Powiemzaraz ojcu. Poproszę. Wysunęła sięz pokoju. Zrzuciłwilgotną koszulę, mył się, przebierał. Przez drzwi słyszał z sionki niski Szmer Mówiłaś muo ojcu? , ^ głośnie! : Hanka tłumaczyła cośszeptem, a potem poY? ^ pojadę, pojadę". Znów głos Bielińskiego i ^an^nie: e chodzą. 6; Zaprzęgniemy Jaskółkęi Lisa- Razemd"^ało razy jeździłam Jaskółką po deszczu? zaprzęgnę. Dobrze odpowiadał Bieliński ja sądzę lepiej,żeby Jędrek nie wiedział. ściszył głos. a cZywiesz, co nam wszystkimgrozi? Żebyś nikoniu ap^óy was nikt nie zobaczył, ". iony. Bielińf Czekali na niego w pokoju. Długi stół za? ^" -yggy^ ^,pskiżylasty, wygolony, tylko jasny wąs, wl03^,^ngm kielifcwieku Stanisława Kulczyby. Postawiłprzed =1l521^- . " Wychyl! OdĘ;' Ja wiem, że ty nie pijesz,ale teraz tr^6"? ^azu! , i,,patrzyła na, Wypił, wstrząsnął się. Poszukał oczami Hań1"1' niego przezłzy. .est ciężko^ Stefan powiedział Bielińskitwój ^ci chory. Poderwał się od stołu. Jak? Jak ciężko? Bieliński spuścił głowę, powiedział cicho: Dziś wołali księdza. Stefan rzucasię do drzwi, przytrzymał. Bieliński skoczył za nim,chwycił za rarii101 ' "^ Hankę Nigdzie nie pójdziesz! CiebiewezmH, ^^' uciekaći mnie. Za przetrzymywanie. Grozili na^-: natychmiast, Hanka odwiezie ciędo Kosin^- ^ oczami Odwróciłsię, przytulił czoło do ściany- Frz ^ chodżże do. twarz ojca. Wyciąga ramiona. I głos:"Stefan egzaminojca' Pokaż misię! To taki tam mundur noszdałeś? " Rozrywał go suchy, bolesny szloch-, 6 prn-wp -Stefan - szepnęła Hanka - chod^ a3e^ęcię. Stałazanim. dotykała ręką jego rai-n1g^ ^^Odwrócił się, podszedłdo stołu. Bielił1^1 Pij! Więcej nie dam, ale to wypij! Nie mogę. Musisz! Jedziesz w drogę! Zakręciłomusię w głowie. Palące ciepło rozpłynęło sięwe 395 krwi. Ktoś podprowadził go na fotel, mówił: "Zdrzemnij sięchwilkę". Jak przez mgłę glos Bielińskiej: Długie buty w komórce, weź płachtę i derkę. Ocknął się na glos Hanki: Jedziemy W grubej spódnicy,kurtce, wysokich butach, w męskiejczapce, pod którą schowała warkocze, podawała mu burkępodbitą futrem. Nakładaj! Otrzeźwiał. Myśl o ojcu zapiekła jakcierń. Pożegnał sięz Bielińskimi. Konie czekałyprzed gankiem. Hankagłaskałałeb Jaskółki. Klacz postawiła uszy. Lśniła jej delikatna karasierść iw świetle padającym z okna widać było białą gwiazdę naczole długim, wąskim promieniem opadającą aż do nozdrzy. Wskoczył na kozioł. Hanka ujęłalejce. Mżyło. Ruszyli. Blisko siebie, okrycipłachtą, milczeli. Stefan chciałcoś mówić, tłumaczyć. Nie znajdował wyrazów. Migały zamazaneświatełka domów. A potem już tylko droga i las w czarnymwoalu mgły, głuchy, skulony poddeszczem. Konie biegły równo, kołysała się bryczka. A on w napełnionym ciepłem zmieszanych oddechów schronieniu czuł zapach Hanki. Rwały sięw nim, huczały przez niego wezbrane strumienie. Płonęła głowa isłabość ogarniała lędźwie. Nie zbłądzimy? spytał. Nie! Ja znam tę drogę, a konie pójdą same. Mytam nieraz jeździliśmy do młyna. Otwierał usta, chciał cośmówić i cichł. Objął ją mocniej,szepnął: Ciężko mi będzie odjeżdżać. Nie odpowiedziała, poczuł tylko drganie jej pleców, na dłonigładzącej jej policzek ciepło tez. Rozpacz nim targnęła bezsilna pod tym namiotem nocyskrywającym przyszłość, obojętnym na to, co teraz,w tymmroku, gdzie tylko przeszłośćjęczała, kłębiła się obezwładniająco u nóg, zatrzymując i dusząc. Wrócę powiedział. Zobaczysz, wrócę. I świat sięzmieni. Życie się zmieni. Będziemy wolni. A ja? szepnęła a co ze mną? Do ciebiewrócę. Kiedy? Nie odpowiadał. Cóż mógł jej zaofiarować? Niepewność,która była przed nim? Nic nie mam myślał rozpaczliwie jestem jak człowiek nagi, bezbronny, wyrzucony poza krągswojskiej przytulności, gdzie wszystko znane, gdzie nie trzeba 396 : się znaczenia słów, bo są we brwi, gdzie gest i uśmiechpuje mowę. Jakądam jej przyszłość,z której sammoże yrócę? ^zed nimi siny zygzak błyskawicyprzeciął niebo. Koniestawiły uszy. Daleki grzmot wstrząsnął ziemią. . Kocham cię szepnęła zawsze cię kochałam. Kochaml,czyni jesteś,igdybyś był inny, zawiodłabym się na tobie. "ifidy ci tegonie mówiłam, ale teraz wszystko mi jedno. I to(; tobie kocham, że uciekasz, że się kryjesz, że walczysz. Az, kiedy grozi ci wyrok śmierci,kocham cię jeszcze bar'szcz wzmógł się. Porwał się wiatr. Coraz częstsze błyska! oświetlały lasi drogę, icoraz bliższe, głębokie drżenieii. Jaskółka zarżała. Lis trząsl gwałtownie rudą grzywą. "finka ściągała lejce. ; Wio! Wio! Nie bójcie się! Spokojnie! IŁ Cała uwaga jej teraz skupiła się na koniach. Wyrywałyię, szłysame. Ulewa waliła wprost nanich. Trzeszczały nadimane wiatrem gałęzie i ostry huk piorunu uderzył w niedacie drzewo. Wjeżdżali wburzę. Nagła błyskawica wydobyła i z ciemności. Nie ma drogi! krzyknęła Hanka. Gdzie jesteśmy? Huk piorunu. Trzask łamiącej się gałęzi. Koniezarżały,tanęły dęba. Bryczka uderzyła o kamień, przechyliłasię. Ste" an chwycił lejce,wstrzymywał konie. , Hanka krzyczał Hanka, gdzie jesteś? Zeskoczył. Pod nogami nie było drogi, tylko miękka, śliska odŚciólka polany. Błyskawice padały jedna zadrugą. W ich^świetle Hanka, na brzegu polany, gdzie szerokie, ciężkie odEeszczu, rozwiewane wiatrem krzewy leszczyny. Podbiegł, dęknął przy niej. Haniu! Odezwij siei Wyciągnęła rękę. Przycisnął ją do ust. Moja najdroższa,nie powinienem cię był narażać, nie poevinnaś jechać ze mną. E Objęła go za szyję. Przytulmnie mocno szeptała mocniej, mocniej. ^ Niech się stanie,co było przeznaczone, ;Podniosła się. Wcisnęła warkocze pod czapkę. - Deszczr. zrzedl, oddalały się grzmoty. Tylko jeszcze nawschodzie nie^ bieskie światła błyskawic. Rozejrzała się. Byli na polanie, woi- koło stare dęby. 397. Stefan! zawołała. Poderwał się. stanął przy niej. Objął ją, przygarnął do siebie. Podeszli do koni. Drżały. Hanka uspokajała je,głaskałamięciutką sierść Jaskółki. Wiem,gdzie jesteśmy powiedziała. Już niedaleko. Koniezawiozły nas nauroczysko. Nad ranem zajechali do Kosina. Dzień budził się wilgotny,mżyło. Konieprzeszły mostek na rzeczce, zatrzymały się przedgankiem domu. Dom był parterowy z weranda obrośniętą winem. Na wprost spokojna,ciemna tafla stawu. Poprzeciwległej stronie stawu młyn. Dalej piaszczyste pola i rozległelasy Janowskie. Stefan zapukał dookna. Godzisz, mąż Mani,spojrzał przez okno. Wybiegł na ganek. Był boso, dopinał pośpiesznie spodnie. Chodźcie! Tu, tu, do pokoju. Chwycił Stefana za ramiona, płowa czupryna spadła muna czoło,wybuchnął: Szukają cię, Stefan, szukają cię. Mania wbiegłazadyszana do pokoju. Wiązała pasek szlafroka. Spojrzała na Hankę. Przywiozłaś go. Tak. Odpocznę chwilę i będę jechać z powrotem. Cóż znowu! Przenocujesz, gdzie będziesz zaraz jechać! Słuchaj wołał Godzisz. Stał przed Stefanem, wyłupiaste niebieskie oczy napuchłe jeszcze od snu. Spotkałemwczoraj strażnika w mieście, tego, coto mu zawsze dajęmąki. Widział się z kimś z Lublina,podobno szeptał wyznaczyli jakąś sumę za złapanie ciebie. A mówiłeś mu wtrąciła się Mania że ten strażniksię o niego pytał? Odsunęłamęża, stanęła blisko Stefari. Była podobna doPauliny,tylko szczuplejsza, młodsza, staranniejsza w ubiorze i uczesaniu. Niedaj Boże, żeby się kto ótobie dowiedział. Jeszczedo przedwczoraj było spokojnie. Czekałam na ciebie jużod lata. I okazjabyła. Mogłeś się do Krakowa przedostać. JezusMaria! Co tu zrobić! Tysięnawet ludziom w młynie nie możesz pokazać. Zaraz zobaczą, że ktoś obcy. Godzisz znów chwyta Stefana za ramiona. Czekajno, amoże naleśniczówkę? Co myślisz, Mania? Ja bym go zaraz zawiózł. Mania wydyma wargi, kręci głową. Ja tam im nie ufam. Pamiętasz, nie będzie toich kuzyn,co to powstańca wydał? Ten, co, mówią, hotelFobie potemkupił za powstańcze pieniądze w Lublinie. 398 .-. Ten samkiwa głową Godzisz. To tamtego kuzyni. Słuchajcieszepcze Mania powstaniec się do nich- -:--". "i-łiaKi-ŁM-um- Nibv. że '- fcitucnajcie e-Łcp^c ^^. -^^ -kasą schował. Zamknęli go w piecu chlebowym. Niby, że Iferyją. A jakkozacy wpadli,to wydali. Tful Diabelskie nalienie. Na całą rodzinęhańba. Nie posłałabym tam Stefana. Godzisz trze czoło ręką. Myśli. Stefan pomiędzy nimi rozgoączkowanyto na jedno, to na drugie patrzy. Hanka na krzeie. Czapkę zdjęta z głowy, warkocze opadły na piersi, oczy irzymknęta, zmęczona. No to co? gryzie palce Godzisz. Może u Franciszka tam na górce przeczeka? Czekaj no, czekaj, Józek. Leć doFranciszków. Jejbrat, Grzybowski, miał dziś do służby wracać. Może by Stefanawziąłz sobą, ukrył gdzieś na kolei. On tłumaczy Mania służy w kolejach na Dalekim Wschodzie. Zabrałby cię. Mówił,doWładywostoku ma jechać. Leć, Józek! Leć zaraz! Dziś rano miał się wybierać, furmankę godził. Ten Maciej, cojego bratu nas w młynie, miał go brać. Hankapodeszła do okna: wciemnym lustrze stawu pierwsze, bladepromienie słońca. Przejaśniałosię. Noc wydawałasię nieprawdziwa, zacierała się jak sen. Stefan poza nią- Zamyślony, niecierpliwie chodził po pokoju. Brwi sięgnięte,Inicjatywa wymykała mu sięz ręki. Przez całą noc nie pomyślał, że i w Kosinie nie znajdzie dla siebie soronięnla. Trzebanatychmiast uciekać. Ale nie do Krakowa, nie tak,jakplanował. W tej chwili nie mawyboru, nie ma czasu na szukanie kontaktów i przewodników. Hanka odwróciła się od okna, śledzi ruchy Stefana, niespokojnie bada wyraz jego twarzy. Mania przygląda jej się. Unosibrwi w gorę, czerstwa jej twarz przybiera wyraz zadumania. Niespokojne, ciemne, sowieoczyKulczybów to na Hankę, to na Stefana. Mizerna jesteś, Haniu, może się umyjesz, odświeżysz. Nie! Zaczekam, Zobaczę, co ze Stefanem. Może go trzeba będziewieźć z powrotem. Maniaczerwienieje. Wybucha gwałtownie: Czy ty oszalałaś? Czyty myślisz, że ja go z domu wypycham? Na śmierć mam go narazić? Wiesz sama, wco siępozaplątywal. Jak oni jużza kogoś chcą płacić, to nie bój się, znajdą! Tu nie ma czasu do stracenia! Mania,czekaj, uspokój się przerywaStefan. Niezostawił tu do mnie nikt żadnego listu? Jakiegoś polecenia? Nikt nie przychodził? Przecież bym ci powiedziała. 399. A ten, co mówiłaś, do Krakowa jechał? No widzisz. Onbył jaszcze w zeszłym miesiącu. Czegatak długo siedziałeś w Lublinie? Co ty myślisz,że ja dla zabawy siedziałem? A róbsobie, jak chcesz'Nie namawiam cię do niczego. Chcesz, to siedźtu. W razie czego będziesz uciekał w lasy. Odwróciła sięurażona. Pójdę zrobić śniadanie. Wdrzwiach natknęła się na męża. Godzisz wbiegł zadyszany. Stefan,słuchajwołał on za pół godziny wyjeżdża. Furmanka już czeka. Mówił, jedzie na Iwangorod(Dęblin). Chcesz,to idź sięz nim rozmów. Zgodził się ciebie zabrać. A potemgdzie jedzie? ZIwangorodu jedzie na Władywostok. On jest tamkolejarzem. Znam go, to, wiesz, brat żony Franciszka. Oni sąz Warszawy. Powiedział, że cię przewiezie. Stefan podrywa się. Dobrze, to jatam lecę. Wybiegając odwraca się. Poza nim twarz Hanki w niebieskim świetle dnia łamie się, rozpada w trzaśnięciu drzwi. Gonią gocichnące słowaMani: Hanka, rozbierz się, odpocznij, może się położysz? Najstarszy z trzech braci Godziszów, Franciszek, mieszka wpodmurowanym domu na wzgórzu. Czekają na niego wdrzwiach: Franciszek z oczu iczuprynypodobny do brata, żonajego wysoka, z nosem sterczącym z wypukłych policzków,podbiega pierwsza do Stefana, potrząsa szczodrze jego rękąw powitaniu i woła donośnie: A to mój brat, Grzybowski, poznajcie się! Stefan ściska rękę wysokiego mężczyzny w mundurze kolejarza. Wchodzą do domu iStefan zostaje sam na sam z kolejarzem. Jeżeli chcecie jechać ze mną mówi Grz. ybowskipomogę. Nie radzę zostawać. Niewas pierwszego będę przewoził. Ale trzeba się zaraz decydować. Powinienemwłaściwie czekać na jakiś kontakt. Obiecalimi, tu, w Kosinie powinna już dawno być dla mnie wiadomość. Kontakt? To jest wojna, panie Stefanie. Wszystko sięzrywa. W waszymwypadku już trzeba się ratować samemu. Znałem takich, co czekali na wiadomość. Nie mam żadnychinstrukcji wstosunku do was. Radzę jako towarzysz. Ale byćmoże instrukcje przyjdą w czasie drogi. Kontakty nawiążecie. 400 ^Stefan patrzy na kolejarza: chłodna, spokojna twarz, podRtjuęty ku, górze krótki,jasny wąs,oczy duże, szare,penetruce. Twarz ta przypomina mu kogoś, a przypominającbudzi^ufanie i szacunek. Z postaci kolejarzaemanuje bezpieczeń^wo! ^ Dobrze, Jadę! ^; Trzeba by zaraz jechać. Niech pancośprzegryzie i. tu ifearaz proszę przychodzie. Trzebawyjechać, póki nie ma zaariele wozów tu blisko, na drodze. Lepiej, żeby nikt was nie -poznał. [ Biegnie do domu Godziszów ogarniętyjuż gorączką podróży. W progu Mania. No i co? Jadę'. Stefan. wciąga go do pokoju masztu pieniądze, Trzymaj,mówię ci- Przydadzą się. Masz tu złote ruble! Scho'waj dobrze. NakładajJózia długie buty,dobre na ciebie, nakładaj' Tu ci pakuję koszule. Daję ci Józianową baranicę. Nie odtrącaj! Nazimę jedziesz! KurtkęBielińskiego oddałam Hance. Gdzie Hanka? Haniu! Nie wiem, gdzie. Może w kuchni? Nie maw kuchni? Może w ogrodzie. Patrz! Nie ma bryczki. Obraziła się. Odjechała. Zawsze mówiłam, żeta dziewczynajest postrzelona. Stefan wybiegł przed dom. Bryczka już mija mostek narzece, już skręca na drogę. Hankal Hanka! Nie zatrzymuje się. ^'Nie odwraca. Pognała jeszcze konie. Biegną kłusa. Mania wybiega w szlafroku przeddom. Daj mi konia krzyczy Stefan. Mania, wezmę konia. Ja ją muszę dogonić. Czyś ty oszalał? mówi zduszonym szeptem. To nie chcesz jechać? Człowiek czeka na ciebie, a ty za dziewczynągonisz? I co, żeją popędzisz, i co z tego? Chciałem się z nią pożegnać. Przywiozła mnie tu. Jużeśeie się w drodze dosyć nażegnali! Opamiętaj się, szalona pałko! Do stołu siadaj, jedzl Nic nie będę jadł. Niechcę. Aby chociaż kawy przełknij! Ja ci tu pakuję na drogę. Bądźcie zdrowi. Dziękuję. Jedź z Bogiem. Idzieteraz wolno pod górę. Kolejarz siedzijuż na furmance. Woźnica ogląda sięz kozła. Czekają. Wskoczył na siedzenie. Ruszyli. 401. Droga biegła wśród lasu. Przez poczerwieniałe i żółte gałęzie drzew prześwitywało słońce. Stefan milczał, patrzył przedsiebie. Twarz miał wilgotną od łez. Niechsię pan nie martwi powiedział Grzybowski dobrze będzie. Nie. Tylko ciężkotak odjeżdżać. Droga po nocnej ulewie była błotnista i pełna nowych wyboi, coraz to fontanny błota wytryskiwały spod kół. Kolejarzspojrzał na Stefana. Poklepał go po ramieniu, powiedział: A po tych deszczach to jeszcze przyjdzie ciepło. Jesieńpolska kapryśna,długa, ale piękna. Niech pan spojrzy na te-idrzewa. Cała ściana jak stare złoto. Ale pan ściszył głos'i już szeptem do ucha Stefanateraz inną jesień zobaczyłoInnych ludzi. A jak tak w świat rzuci, toi z Władywostokudo Japonii może cię zagnać, chłopcze. Astamtąd,kto wie? Może do Chin,na wyspy Filipińskie, do Australii, do Ameryki. Napatrzysz sięjeszcze, nasłuchaszi dopiero się oczy otworzą, wjakim tomy małym zaścianku siedzimy. A teraz odwrócił się do nich woźnica to przeżegnaćsię i trzymać wozul Bo co zawołał Grzybowski dziura na drodze? Gorzej, panie! mówił furman. Tu to będzie zarazto uroczysko. Ludzkie kości tam palili! A kiedyto było! Alewciąż duchy nad nimi latają. I straszą, Bask Lane, 7 listopad 1983 O dalszych losach bohaterów dowiemy się z książki pod tytułem "Szmaragdowa zjawa".