16252

Szczegóły
Tytuł 16252
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

16252 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 16252 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

16252 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Joseph Conrad Korsarz The Rover Przełożył Bohdan Rychliński Z wyrazami przyjaźni Dla G. Jean–Aubry I Wprowadziwszy o świcie swój skołatany okręt na Wewnętrzną redę tulońskiego portu i wymieniwszy kilka głośnych okrzyków z jednym ze strażniczych okrętów floty, aby uzyskać wskazówkę, gdzie przybić, starszy kanonier Peyrol kazał stanąć na kotwicy między arsenałem a miastem, w miejscu doskonale widocznym z głównego nabrzeża. Życie, wypełnione po brzegi cudownymi przygodami (każdemu przeciętnemu śmiertelnikowi wydawałyby się cudowne, on jeden tylko uważał je za najnaturalniejsze w świecie), nauczyło Peyrola panować nad sobą z taką doskonałością, że nawet westchnienie ulgi nie wyrwało mu się z piersi, gdy kotwica z hałasem wpadła w morze. A przecie oznajmiła mu kres sześciomiesięcznego przekradania się po niebezpiecznych wodach z cennym ładunkiem w uszkodzonym kadłubie, najczęściej na zmniejszanych racjach żywnościowych, przy ustawicznym, szarpiącym nerwy wypatrywaniu, czy angielski krążownik nie wynurza się spod horyzontu. Raz czy dwa omal nie rozbili się i więcej niż raz cudem tylko uniknęli pochwycenia. O, na tę ewentualność Peyrol był przygotowany — z najzimniejszą krwią wysadziłby w powietrze swój okręt, zimna krew bowiem nie opuszczała go nigdy. Charakter jego uformował się pod słońcem Oceanu Indyjskiego, pod panowaniem bezprawia, wśród ciągłych walk z sobie podobnymi nie tyle o marny, topniejący w ręku łup co w obronie życia, zagrożonego zawsze, zarówno w dnie pomyślne, jak i w dnie klęski, pomimo to Peyrol dożył pięćdziesięciu ośmiu lat. Załoga, składająca się z wygłodzonych, nieustraszonych urwipołciów, spragnionych uciech i wyrywających się do nich na brzeg, na kształt stada zgłodniałych wilków, wyległa na maszty zwijać żagle niemal równie cienkie i połatane jak brudne koszule tych głodomorów. Natomiast Peyrol, korzystając z wolnej chwili, zajął się obserwacją nabrzeża. Na całej jego długości tworzyły się grupy gapiów przyglądających się nowo przybyłemu statkowi. Zauważył wielu mężczyzn w czerwonych czapkach. „Otóż i oni!” — pomyślał Peyrol. Wśród załóg statków, które zaniosły trójkolorową banderę na wody wschodnie, było mnóstwo zwolenników zasad sankiulockich; uważał ich za chełpliwych zarozumialców i perorujących żebraków. Lecz teraz znalazł się wobec ludzi z lądu — tych, którzy ugruntowali rewolucję, prawdziwych rewolucjonistów. Rozejrzawszy się dobrze Peyrol zeszedł na dół do kabiny, by przygotować się do odjazdu na brzeg. Zgolił zarost z potężnych policzków prawdziwą angielską brzytwą, złupioną przed laty z kabiny angielskiego okrętu liniowego, zdobytego przez okręt, do którego załogi należał. Włożył białą koszulę, kurtkę granatową z metalowymi guzikami i wysokim wykładanym kołnierzem, białe spodnie, które zamiast paskiem umocował czerwoną, biało nakrapianą chustką. Nakrywszy głowę niskim i lśniącym czarnym kapeluszem wyglądał, jak przystało na całkiem solidnego kapitana pryzu*. Kiwnął z rufy na pierwszą z kolei łódź i kazał się przewieźć na nabrzeże. Przez ten czas tłum na brzegu urósł do imponujących rozmiarów. Wzrok Peyrola ślizgał się po nim bez szczególnego na pozór zaciekawienia, choć w gruncie rzeczy nie widział dotąd w życiu takiego zbiegowiska białych próżniaków z oczyma wytrzeszczonymi na marynarza. Był korsarzem dalekich mórz, a we własnej ojczyźnie poruszał się jak obcy. W ciągu tych paru minut, zanim przewoźnik dobił do schodków przystani, czuł się jak żeglarz zmierzający ku nowo odkrytemu lądowi. Gdy tylko dotknął stopą lądu, otoczono go tłumnie. Przybycie pryzu, zdobytego przez eskadrę republiki na dalekich morzach, było niecodziennym wydarzeniem dla Tulonu. Kursowały już najniewiarogodniejsze plotki. Pomagając sobie łokciami Peyrol przepychał się przez tłum, który jednak zamykał się, natychmiast i posuwał krok w krok za nim. Ktoś krzyknął: „Skąd przybywacie, citoyen*!?” „Z drugiej półkuli!” — zagrzmiał Peyrol basem. Pozbył się swej świty dopiero u drzwi Kapitanatu Portu. Tu zameldował się właściwym urzędnikom jako kapitan pryzu, zdobytego po drugiej stronie przylądka . przez obywatela Renaud, dowódcę republikańskiej eskadry na Oceanie Indyjskim. Miał płynąć do Dunkierki, lecz — meldował — trzykrotnie w ciągu dwóch tygodni ścigany przez sacrés Anglais* między Cape Verde i Cape Spartel, postanowił wypłynąć na Morze Śródziemne, dowiedziawszy się od napotkanego duńskiego brygu, że w tej chwili nie ma tam angielskich okrętów wojennych. I oto przybył; tu są papiery okrętowe i jego własne papiery, wszystko w porządku. Wspomniał także, że czuje się znużony wieczną tułaczką po morzu i pragnie odpoczynku na brzegu. Lecz do chwili załatwienia wszelkich formalności urzędowych pozostał w Tulonie. Otoczony powszechnym szacunkiem jako popularny obywatel Peyrol, włóczył się po mieście ciężkim krokiem i zimno patrzał ludziom w oczy. Unikał rozmów na temat swej przeszłości, co sprzyjało powstawaniu tajemniczych plotek. Bez wątpienia władze morskie Tulonu miały bardziej wyrobione zdanie o jego przeszłości, choć niekoniecznie oparte na ściślejszych danych. W rozmaitych urzędach, które zmuszony był odwiedzić, mizerne gryzipiórki, a nawet niektórzy szefowie mierzyli go nieprzyjaźnie oczyma. On zaś, bardzo przyzwoicie ubrany, wchodził i wychodził nie wypuszczając z ręki lagi, którą zostawiał jednak u drzwi prywatnych gabinetów, gdy go wzywano na rozmowę z tym lub owym dostojnikiem „wygalonowanej bandy”. Wyzbywszy się peruki i nawiązawszy stosunki z wybitnymi patriotami z obozu jakobinów, Peyrol nie przejmował się zbytnio wrogimi spojrzeniami i szeptami. Jedynie pewien kapitan marynarki, z plastrem na oku i w bardzo wytartym uniformie, pełniący administracyjną funkcję w Kapitanacie, omal nie wyprowadził go z równowagi. Oficer ów, uniósłszy głowę znad jakichś papierzysków, zauważył energicznie: — Prawdę mówiąc, całe prawie życie byliście rozbójnikiem morskim, jeżeli nasze informacje nie są mylne. Musieliście w swoim czasie zdezerterować z floty, bez względu na to, kim się teraz zwiecie. Wielkie policzki kanoniera Peyrola nie drgnęły nawet. — Gdyby nawet zdarzyło się coś w tym rodzaju, to za panowania królów i arystokratów — odparł stanowczo. — A teraz przyprowadziłem pryz i mam pismo służbowe od obywatela Renaud, głównodowodzącego na Oceanie Indyjskim. Mogę też powołać się na dobrych republikan Tulonu, którym znane są moje przekonania. Nikt nie może mi zarzucić, abym kiedykolwiek był kontrrewolucjonistą. Tłukłem się po morzach wschodnich przez czterdzieści pięć lat, to prawda. Lecz niech mi wolno będzie zauważyć, że Anglików wpuścili do portu tulońskiego właśnie marynarze przebywający w kraju. — Umilkł na chwilę, potem dodał: — Gdy się o tym pomyśli, citoyen komendancie, bagatelki, które ja i mnie podobni przeskrobaliśmy o pięć tysięcy mil stąd i dwadzieścia lat temu, nie ważą chyba zbyt wiele w tych czasach równości i braterstwa. — Co do braterstwa — zauważył kapitan w wytartym uniformie — sądzę, że zna się pan tylko na braterstwie Braci z Wybrzeża*. — Prócz piecuchów i gołowąsów wszyscy na Oceanie Indyjskim musieli się na tym znać — odparł nie stropiony niczym obywatel Peyrol. — A zasady republikańskie stosowaliśmy już wówczas, gdy jeszcze o republice nikt tu nie myślał, wszyscy bowiem Bracia z Wybrzeża byli równi między sobą i obierali swych wodzów. — Była to wstrętna banda przestępców — zauważył jadowicie oficer odchylając się na krześle. — Nie myślicie chyba przeczyć temu? Obywatel Peyrol nie podniósł rzuconej rękawicy. Zauważył tylko obojętnie, że oddał Kapitanatowi Portu powierzony mu okręt w zupełnym porządku, co się zaś tyczy jego reputacji, to on posiada świadectwo prawomyślności obywatelskiej wystawione przez swą sekcję. Jest patriotą i ma prawo żądać zwolnienia. Pożegnany przez oficera skinieniem głowy Peyrol zabrał lagę spoza drzwi i wyszedł z gmachu, nie śpiesząc się, jak człowiek przekonany o swej prawości. Nędzni pisarczykowie, szepczący między sobą za jego plecami, nic nie wyczytali z jego wielkiej twarzy o rzymskich rysach. Na ulicy patrzył, jak zwykle, wszystkim prosto w oczy. Tegoż wieczoru znikł jednak z Tulonu. Bynajmniej nie z powodu jakichkolwiek obaw. Spokój rozlany na czerstwej twarzy odbijał stan jego ducha. W jaki sposób przeżył owe czterdzieści czy więcej lat na morzu, sam tylko mógłby opowiedzieć, jemu zaś ani się śniło zdradzać komukolwiek więcej, niż zakomunikował wścibskiemu kapitanowi z plastrem na oku. Z innych wszakże względów chciał uniknąć wszelkich nagabywań, najbardziej zaś obawiał się wcielenia do floty, ekwipującej się podówczas w Tulonie. O zmroku więc wyjechał z miasta drogą prowadzącą do Frejus, w wysokim dwukołowym wózku znanego farmera okolicznego, którego posiadłość leżała w tych stronach. Kilku trzęsących łachmanami patriotów, których najął na ulicy, zniosło mu i złożyło bagaż na tylnej desce wózka. Popełnił pewną nieostrożność opłacając ich usługi całą garścią asygnat, hojność ta jednak nie była zbyt kompromitująca dla tak szczęśliwego żeglarza. Niezgrabnie, z widocznym trudem, wwindował się na wózek poprzez koło, aż farmer uważał za swój obowiązek wyrazić współczucie: — Ba, minęły nasze najlepsze lata, a starość nie radość. — Nie tyle ze starości, co od dokuczliwej rany — odparł obywatel Peyrol opadając całym ciężarem na wózek. I w ten sposób, przesiadając się ciągle z wózka na wózek, wlokąc się w chmurze kurzu między kamiennymi ścianami miasteczek i wsi dobrze mu znanych ze wspomnień dzieciństwa, wśród krajobrazów, na które składały się kamieniste pagórki, wyblakłe skały i zakurzona zieleń drzew oliwnych, podróżował obywatel Peyrol bez wszelkich komplikacji w drodze. Wreszcie zlazł niezgrabnie w podwórcu gospody na krańcach miasta Hy?res. Zachodzące słońce miał po prawej ręce. W jego blasku dostrzegł za grupą sosen o czerwieniących się krwawo pniach wyboistą drogę skręcającą w stronę morza. Tu obywatel Peyrol postanowił opuścić szosę. Każdy rys krajobrazu, z cieniem zalesionych stoków, jałowcem, płaskim, kamienistym żlebem i ciemnymi zagajami po lewej stronie, przemawiał doń dziwną swojskością, gdyż nie zmienił się od czasu jego chłopięctwa. Nawet głębokie koleiny, wyrzeźbione przez wózki w kamienistym gruncie, bodajże zachowały swe zarysy; a dalej ciągnęło się niebieskie morze na redzie Hyeres jeszcze dalej na horyzoncie, z bufiastymi kępami barwy indygo — to wyspa Porquerolles. Peyrol uważał ją za miejsce swego urodzenia, lecz nie był tego pewien. Pojęcie ojca nie sformowało się, nie istniało w umysłowości Peyrola. Myśląc o rodzicach widział przed sobą wysoką kobietę w łachmanach, wynędzniałą i smagłą. Była to jego matka. Pracowali wówczas razem na farmie leżącej na lądzie. Stawały mu przed oczyma migawkowe wspomnienia, jak otrząsała oliwki, zbierała kamienie w polu albo niegorzej od mężczyzny wywijała widłami — dzika i niezmordowana, z pasmami siwiejących włosów rozwianymi wokół kościstej twarzy; widział siebie niemal bez przyodziewku i bosego, ganiającego indyki. Z łaski farmera wolno im było nocować w ruinie obory, zbudowanej z kamieni i tylko do połowy pokrytej dachem. Sypiali w niej, jedno przy drugim, na podściółce ze zleżałej słomy. I na tej to podściółce matka jego przez dwa dni miotała się w gorączce i umarła w nocy. Ciemności, jej milczenie, chłód zakrzepłej twarzy poraziły go nieprzytomnym strachem. Przypuszczał, że ją pochowano, lecz nie dałby za to głowy, gdyż rzucił się do ucieczki na oślep i nie ostał się aż . w nędznej dziurze nadmorskiej, zwanej Almanarre, gdzie ukrył się na zacumowanym u brzegu kutrze, na którym nie było żywej duszy. Wlazł do wnętrza z obawy przed psami na brzegu. Znalazł tam kupę próżnych worków, które posłużyły mu za doskonałe posłanie i, wyczerpany, zasnął od razu jak kamień. Późną nocą na kuter ściągnęła załoga i pożeglowano do Marsylii. I znów przeżył moment nieprzytomnego strachu, gdy go za kark wyciągnięto z wnętrza na pokład i zapytano, kim jest, do diaska, i skąd się wziął. Tylko że z tej opresji nie mógł już ratować się ucieczką. Dokoła była woda i świat cały, nie wyłączając niedalekiego wybrzeża, chwiał się w sposób przejmujący dreszczem. Obstąpiło go trzech brodatych mężczyzn. Usiłował im wytłumaczyć, że pracował u Peyrola. Tak się nazywał farmer. Chłopak nie wiedział, że ma własne nazwisko. Nadto nie umiał mówić z obcymi i ludzie ci musieli go źle zrozumieć. W ten sposób nazwisko Peyrol przylgnęło do niego na całe życie. Tu urywają się jego wspomnienia rodzinnego kraju, przysłonięte późniejszymi przygodami na bezgranicznych oceanach, w Cieśninie Mozambickiej… Tłoczą mu się w głowie Arabowie i Murzyni, Madagaskar, wybrzeża Indii, kalejdoskop wysp, kanałów i raf; wspomnienia bitew na morzu, bijatyk na brzegu, przeraźliwych mordów i mąk pragnienia, statków wszelkiego rodzaju, jednych po drugich: handlowych, fregat i korsarskich; szalonych ludzi i szalonych orgii. Z biegiem lat nauczył się mówić zrozumiale, myśleć logicznie, czytać i pisać na swój sposób. Nazwisko farmera Peyrola, przyklejone doń, gdyż nie potrafił nic powiedzieć o pochodzeniu, zyskało sobie pewnego rodzaju rozgłos, zarówno jawnie w portach, jak potajemnie wśród Braci z Wybrzeża, dziwnego bractwa trącącego masonerią, a bardziej jeszcze piractwem. Dookoła Przylądka Burz, będącego zarazem Przylądkiem Dobrej Nadziei, na statkach z ojczyzny nadpłynęły słowa: Republika, Naród, Tyrania, Wolność, Równość, Braterstwo, i kult Najwyższej Istoty — nowe hasła, nowe idee, które jednak nie zdołały zamącić niedorozwiniętej inteligencji kanoniera Peyrola. Zdawały się wynalazkami lądowców, o których marynarz Peyrol wiedział bardzo mało — nic, rzec można. I oto po pięćdziesięciu niemal latach życia na morzu — życia pędzonego raz w zgodzie, to znów w niezgodzie z prawem — obywatel Peyrol, stojąc u wrót przydrożnej gospody patrzył na dawne otoczenie swego dzieciństwa. Patrzył bez animozji, lecz z pewnym zakłopotaniem, usiłując odnaleźć dawne drogi wśród urozmaiconego krajobrazu. „Tak, to musi być gdzieś w tym kierunku” — myślał niepewnie. Zdecydował, że nie puści się dalej gościńcem… O kilka kroków od niego stała oberżystka, na której gość zrobił silne wrażenie. Piękne ubranie, potężne, wygolone policzki, dobrobyt bijący od całej postaci marynarza zaimponowały jej niewymownie. I raptem Peyrol zauważył kobietę. Z niespokojnej, smagłej twarzy, siwych włosów i wiejskiego wyglądu podobna była do jego matki, różniła się tylko ubraniem — nie miała na sobie łachmanów. — Hé, la mére*! — okrzyknął ją Peyrol. — Czy nie znajdzie się tu człowiek, który by wniósł mój kufer? Wyglądał tak dostatnio, mówił tak przekonująco, że bez chwili wahania zapiszczała uniżenie: — Mais oui, citoyen*. Będzie tu za chwilkę! W zapadającym zmroku kępa sosen naprzeciwko odcinała się głęboką czernią na tle spokojnego, jasnego nieba; z możliwie najdoskonalszą pogodą umysłu przyglądał się obywatel Peyrol miejscu swych dziecięcych cierpień. Oto wrócił po pięćdziesięciu latach, a wszystko dokoła zdało mu się jakby widziane jeszcze wczoraj. Nie żywił do tego kąta ani miłości, ani nienawiści. Sytuacja wydała mu się po trosze komiczna, a najkomiczniejsza była myśl, która mu przeszła przez głowę, że mógłby zaspokoić swój kaprys (gdyby miał ochotę) i wykupić cały ten szmat ziemi aż po najdalsze pole, dalej, niż wzrok sięga, kędy droga gubi się na równi nabrzeżnej, a małe wzgórki nad nią u krańca półwyspu Giens wydają się czarną chmurą. — Powiedzcie mi, przyjacielu — przemówił z góry do parobka ze skołtunioną strzechą włosów, który od dawna już czekał, by Peyrol łaskawie zechciał zwrócić na niego uwagę — czy ta droga prowadzi do Almanarre? — Tak — odpowiedział wyrobnik, Peyrol zaś skinął głową. Człowiek ten w dalszym ciągu przeżuwał słowa, jakby nie przyzwyczajony do mówienia. — Do Almanarre i dalej, poza wielki staw, prosto do końca kraju, do Cape Esterel. Peyrol nadstawił ucha — było duże, płaskie i zarośnięte. „Gdybym tu pozostał — myślał — mówiłbym jak ten biedak.” Zapytał: — Czy są jakie domy, tam na końcu kraju? — A jakże, wioska, mała dziura, tylko kilka domów przy kościele i farma, gdzie dawniej można było dostać wina. II Obywatel Peyrol stał u wrót podwórza gospody i wpatrywał się w krajobraz, dopóki zmierzch nie zatarł go zupełnie. I nawet gdy zagasły ostatnie blaski dnia, stał jeszcze przez czas pewien z wlepionymi w ciemność oczyma, choć odróżniał ledwie bielejącą drogą polną i czarne wierzchołki sosen, gdzie droga skręcała ku wybrzeżu. Wyszedł za próg dopiero wówczas, gdy kilku woźniców, którzy pokrzepiali się dotąd w gospodzie, odjechało w stronę Fréjus na swych dwukołowych wozach, załadowanych kopiasto próżnymi beczkami od wina. Sprawiło mu przyjemność, że nie zostali na noc. Zasiadł do skromnej kolacji i jadł z powagą onieśmielając starą kobietę, która mu przypominała matkę. Wypalił fajkę, dostał kawałek świecy w cynowym lichtarzu i ciężkim krokiem począł windować się po schodach na piętro, gdzie złożono jego bagaż. Rozklekotane schody trzęsły się i jęczały, jak . gdyby dźwigano po nich ciężary. W swoim pokoju przede wszystkim zamknął jak najstaranniej okiennice, jak gdyby obawiał się rzeźwości nocnego powietrza. Następnie zaryglował drzwi. Potem siadł na podłodze, postawiwszy lichtarz przed sobą między szeroko rozstawionymi nogami, i zaczął się rozbierać zrzucając kurtkę i ściągając gwałtownie koszulę przez głowę. Wówczas to ujawniła się przyczyna niezdarności jego ruchów, miał bowiem na gołym ciele — jak pobożny pokutnik włosiennicę — rodzaj kamizelki sporządzonej z dwóch kawałów starego płótna żaglowego, przetkanego często gęsto nasmolonymi nićmi na podobieństwo watówki. Zapinała się ona z przodu na trzy rogowe guziki; odpiął je i zsunął ramiączka przytrzymujące tę dziwną część garderoby, by nie zwisała wałkowato na biodrach. Potem począł ją rozwijać. Mimo wielkiej ostrożności kilkakrotnie brzęknął cicho metal, z dźwięku zgoła do ołowiu niepodobny.. Siedząc tak z nagim, podanym w tył torsem, podtrzymywanym przez wielkie, muskularne ramiona, których biała skóra powyżej łokcia znikała pod pstrokacizną tatuażu, Peyrol westchnął głęboko, aż pierś szeroka i pokryta wzdłuż mostka szpakowatym włosem wysoko mu się podniosła. I nie tylko pierś obywatela Peyrola doznała ulgi rozszerzając się do atletycznych rozmiarów, ale i z wielkiej jego twarzy znikł raptem ów wyraz tępej surowości, wywołany jedynie fizyczną niewygodą. To nie bagatela nosić na sobie, na żebrach i plecach, masę różnorodnych monet cudzoziemskich na sumę sześćdziesięciu lub siedemdziesięciu tysięcy franków w złocie; w asygnatach republikańskich. Peyrol niewysokiego był mniemania i wymierzał swój skarb wózkami asygnat: może tysiąc wózków, może dwa tysiące. W każdym razie nie ulegało wątpliwości, że mógłby urzeczywistnić fantazję, która mu o zachodzie słońca przyszła do głowy przy podziwianiu krajobrazu — z łatwością mógłby zakupić ziemię, z której pochodził, z domami, lasami, winnicami, sadami oliwnymi, ogrodami, skałami i salonami, słowem, cały majątek, który leżał w polu widzenia, nie wyłączając żywego inwentarza. Lecz Peyrol nie dbał o grunty. Nie myślał nabywać ziemi, której nie kochał. Szukał jedynie spokojnego kąta jakiejś zapadłej dziury, gdzie mógłby w tajemnicy zakopać swój skarb. „To musi nastąpić niebawem” — myślał. Nie sposób było nosić na sobie, Bóg wie jak długo, skarb owinięty dokoła pasa. Tymczasem, czując się zupełnie obcy w kraju ojczystym — wylądowanie w Tulonie było może najryzykowniejszym przedsięwzięciem jego awanturniczego życia — przykrył zwiniętą kamizelę kurtą i podłożywszy ją sobie pod głowę zgasił świecę. Noc była ciepła. Podłoga była z desek, nie z cegieł. Rozciągnął się na nich, przyzwyczajony do takiego łoża. Z lagą pod ręką spał mocno i obudził się dopiero po wschodzie słońca, gdy usłyszał głosy i hałasy dokoła domu. Pchnął okiennice witając radośnie poranną jasność i poranny wietrzyk i ciesząc się, że nie ma nic do roboty, co dla takiego jak on marynarza łączyło się nieomylnie z pobytem na brzegu. Nie miał powodów do niepokoju, na twarzy jego osiadł wyraz równie daleki od bezmyślności jak i od zamyślenia. Podczas podróży odkrył zupełnie przypadkowo w jednej z komór pryzu dwa worki z różnorodnymi monetami: złotymi mohurami*, holenderskimi dukatami, hiszpańskimi pesetami, angielskimi gwineami. Nie wahał się zawładnąć tymi pieniędzmi. Łup, wielki czy mały, był normalnym zjawiskiem w jego korsarskim życiu. A teraz, kiedy siłą rzeczy został starszym kanonierem floty, nie miał zamiaru oddawać znalezionego skarbu przeklętym szczurom lądowym, żarłocznym jak rekiny, zamorzonym gryzipiórkom, którzy napchaliby sobie nim kieszenie. Wiedział, co go czekało, gdyby podzielił się dobrą nowiną ze swą załogą (same łotry spod ciemnej gwiazdy). Gotowi by poderżnąć mu gardło. Stary, zahartowany w bitwach wilk morski, Brat z Wybrzeża, więcej miał praw do takiego rabunku niż ktokolwiek inny na świecie. W wolnych więc chwilach podczas podróży, w ukryciu swej kabiny, przemyślnie a pracowicie sporządził kamizelę z żaglowego płótna, mającą mu posłużyć do przemycenia skarbu na brzeg. Była gruba, lecz odzież miał szerokiego kroju i liczył, że nikt z nikczemnych celników nie ośmieli się obszukać zwycięskiego kapitana, udającego się do Urzędu Admiralicji dla złożenia raportu. Plan udał się doskonale. Jednakże owa ukryta część garderoby, której wartość równała się wartości złota, jakie zawierała, męczyła go bardziej, niż przypuszczał. Odczuwał ucisk nie tylko fizyczny, ale i do pewnego stopnia duchowy. Stał się mniej przedsiębiorczy, a również i powściągliwszy. Ciężar skarbu przypominał mu nieustannie, by się miał na baczności przed jakimkolwiek starciem — nie wdawał się w bójki, stronił od kobiet, zabaw i uciech. Była to jedna z przyczyn, dla których jak najprędzej starał; się opuścić miasto. Z chwilą jednakże, gdy złożył głowę na swym skarbie, mógł spać snem sprawiedliwego. Pomimo tego rano nie objuczył się nim na nowo. Trochę przez niedbalstwo właściwe marynarzowi, trochę wierząc w swą szczęśliwą gwiazdę wpakował drogocenną kamizelę w komin nad pustym paleniskiem. Potem ubrał się i zjadł śniadanie. W godzinę później, dosiadłszy najętej mulicy, wyruszył z wyrazem zupełnej beztroski drogą wiodącą ku wybrzeżu celem zbadania tajemnic bezludnej wyspy. Za cel wyprawy obrał sobie koniec półwyspu odgraniczającego na kształt olbrzymiego mola malowniczą redę Hy?res od stałego lądu, zazębień wybrzeża i zatok u wejścia do portu tulońskiego. Mocna i pewna w nogach mulica (Peyrol skierowawszy ją raz na właściwą drogę puścił wolno wodze) niosła go ścieżką, która opadała dość stromo ku jałowej równinie z bielejącymi z daleka salinarni, otoczonej błękitnawymi, niewysokimi wzgórzami. Wkrótce wszelkie ślady ludzkich osiedli znikły mu sprzed oczu. Ta część ojczystego kraju bardziej była mu obca niż brzegi Cieśniny Mozambickiej, koralowe wybrzeża Indii i lasy Madagaskaru. Niebawem znalazł się na występie półwyspu Giens przesyconego solą i zawierającego niebieską lagunę, szczególnie niebieską, znacznie ciemniejszą i nawet spokojniejszą od rozciągającego się z obu jej stron morza, od którego oddzielały ją pasy ziemi o szerokości miejscami stu łokci zaledwie. Droga była zatarta, bez kolein; między kępami sztywnej jak drut trawy a krzakami o szczególnie martwym wyglądzie wykwitała krystaliczna sól śnieżnej bieli. Niezmiernie niski występ zdawał się grubości arkusza papieru położonego na powierzchni morza. Obywatel Peyrol widział na poziomie oka, jakby ze zwykłej tratwy, żagle rozmaitych statków, białe, to znów brązowe, podczas gdy solidna, ciemna sylwetka ojczystej jego wyspy Porquerolles widniała poza szerokim pasem wody. Mulica, która lepiej od obywatela Peyrola wiedziała, dokąd zmierzają, wprowadziła go między łagodne wzgórza u końca półwyspu. Stoki porastała rzadka trawa; garbate mury graniczne z szarych kamieni biegły między polami, a tu i ówdzie nad nimi wyglądał niski dach z czerwonej dachówki, ocieniony wierzchołkami delikatnych akacji. Na skręcie wąwozu ukazała się wieś licząca niewiele domów, odwróconych przeważnie od drogi, która na pierwszy rzut oka wyglądała jak wymarła. Trzy wysokie platany z bardzo odrapaną korą i skąpym listowiem rosły obok siebie na otwartej przestrzeni; widok psa, śpiącego w cieniu, ucieszył obywatela Peyrola: Mulica z wielką determinacją zbaczała ku wyżłobionemu w kamieniu korytu pod studnią wiejską. Peyrol, rozglądając się z grzbietu swego wierzchowca, który gasił pragnienie, nie dostrzegł ani śladu gospody. Potem, przenosząc wzrok ż domów na ziemię, zauważył okrytego łachmanami człowieka siedzącego opodal na kamieniu. Opasany był szerokim skórzanym pasem, a nogi miał gołe do kolan. Zatopiony w kontemplacji obcego przybysza zdawał się posągiem zdumienia. Jego ciemno–orzechowa twarz odbijała wyraźnie od strzechy rozwichrzonych siwych włosów. Na znak Peyrola podszedł chętnie, bez ociągania się, wpatrzony weń wciąż tym samym kamiennym wzrokiem. „Gdybym pozostał w kraju, wyglądałbym prawdopodobnie” jak ów człowiek” — przemknęło mimo woli przez myśl Peyrola. Z powagą, która go rzadko opuszczała, zapytał próżnującego mizeraka, czy jest on jedynym mieszkańcem wsi, na co otrzymał odpowiedź, że ludzie wyruszyli do pracy na swe pólka. Biedak odpowiedział z miłym uśmiechem, którego Peyrol nie spodziewał się po nim wcale. Wówczas ocknął się w Peyrolu nie zatarty niczym instynkt człowieka urodzonego na roli. Odezwał się, że w ciągu długich godzin jazdy nie dostrzegł mężczyzny, kobiety ani dziecka, ani nawet jakiegokolwiek zwierzęcia. Nigdy by nie przypuszczał, że może tu być w okolicy zdatny do uprawy kawałek gruntu. Lecz jego rozmówca upierał się, że ludzie pracują na swych gruntach, ci przynajmniej, którzy je mają. Na dźwięk głosu pies dźwignął się przybierając dziwną postać, jak gdyby tężał i cały stawał się tylko sztywnym kośćcem. Podszedł nieufnie i, dając wyraz swej psiej wierności, stanął za panem z nosem przy samych jego łydkach. — A wy — spytał Peyrol — nie macie gruntu? Człowiek namyślał się, nim odpowiedział: — Ja mam łódź. Peyrol zainteresował się, a ów objaśnił, że ma łódź na słonym jeziorze, tej wielkiej płachcie ciemnej wody, leżącej spokojnie między dwiema wielkimi zatokami niespokojnego morza. Peyrol wyraził zdziwienie, na co komu się zda łódź na takiej wodzie. — Są tam ryby — powiedział człowiek. — A czy ta łódź to wszystko, co posiadacie na ziemi? — pytał Peyrol. Muchy brzęczały, mulica zwiesiła łeb ruszając uszami i oganiając się leniwie cienkim ogonem. — Mam coś w rodzaju chaty, tam w dole, na brzegu laguny, i jedną czy dwie sieci — wyznał. Peyrol spojrzał z wierzchowca na ziemię. — I tego psa — dodał uzupełniając w ten sposób spis inwentarza. Znowu człowiek odpowiedział nie od razu: — To mój towarzysz. Peyrol siedział w siodle poważnie jak sędzia. — Mając tylko tyle trudno się utrzymać — wypowiedział się wreszcie. — Ale!… Czy nie ma tu jakiej gospody, kawiarni, jakiegoś miejsca, gdzie można by się zatrzymać na jeden dzień? Mówiono mi tam, w głębi kraju, że jest tu taki zajazd. — Pokażę go panu — rzekł człowiek wracając na miejsce, gdzie przedtem siedział, i podnosząc z ziemi duży, pusty kosz. Ruszyli. Drogę pokazywał rybak, za nim podążał pies ze zwieszonym pyskiem i spuszczonym ogonem, na ostatku zaś Peyrol kuksając piętami po bokach inteligentną, zdającą się wszystko przewidywać mulicę. Na rogu przy ostatnim z domostw stał stary krzyż drewniany osadzony w kwadratowym bloku kamiennym. Samotny rybak z laguny Pesquiers wskazał na boczną ścieżkę, gdzie wzgórza u krańca półwyspu tworzyły płytki wąwóz. Chyliły się tam na horyzoncie krzywe sosny; w samym wąwozie majaczyły srebrnawe kępy oliwnych sadów, a wyżej — długa, żółta ściana, za którą sterczały cyprysy i czerwone dachy budynków, należących prawdopodobnie do farmy. — Czy mnie tam przyjmą? — Tego nie wiem. Mają dużo miejsca, to pewne. Podróżnych tu nie ma. Lecz jeść tam dawniej dawali. Niech pan wstąpi tylko. Choćby nawet jego nie było w domu, farmerka jest na pewno i poda panu. Ona jest stąd, tu się urodziła. Wszystko o niej wiemy. — Co to za kobieta? — spytał obywatel Peyrol, na którym kąt ten na pierwszy rzut oka zrobił miłe wrażenie. — Hm, wstąpi pan, to pan zobaczy. Jest młoda. — A gospodarz? — spytał Peyrol. Dostrzegł błysk w podniesionych nań ciemnych, z lekka spłowiałych oczach przewodnika. — Czego mi się tak przyglądacie? Przecież nie jestem czarnoskóry. Ów uśmiechnął się, ukazując wśród siwego zarostu uzębienie równie kompletne jak uzębienie Peyrola. Zachowaniem swym zdradzał pewne zakłopotanie, bez śladu jednak nieprzyjaznych uczuć. Bąkał coś pod nosem, a Peyrol wywnioskował, że to obrośnięte, spalone słońcem, bose indywiduum, to mizerne stworzenie ludzkie, które miał przed strzemieniem, powzięło pewne patriotyczne podejrzenia co do jego osoby. Niesłychane! W głowie mu się to nie mieściło. Zapytał surowo swego przewodnika, czy wyglądem przypomina szczura lądowego jakiegokolwiek rodzaju. Zaklął siarczyście, nie tracąc jednak nic z godności właściwej typowi, rysom i strukturze swego ciała. — Na arystokratę pan nie wygląda, ale nie wygląda pań też na farmera ani na kramarza, ani na patriotę. Takiego jak pan nie widziano tu od dawna, od bardzo dawna. Wygląda pan na kogoś, o kim ledwie śmiem wspomnieć. Pan mógłby być księdzem. Peyrol na swej mulicy znieruchomiał ze zdumienia. „Czy ja śnię?” — zapytał się w duchu. — Zwariowaliście chyba — przemówił. — Nie wiecie, co mówicie. Nie wstyd wam? — A jednak — upierał się rybak w dobrej wierze — przed dziesięciu laty widziałem jednego z gatunku zwanego biskupami, który miał kubek w kubek taką twarz jak pan. Peyrol mimo woli przesunął ręką po twarzy. Co w niej być mogło? Nie przypominał sobie, by kiedykolwiek w życiu widział biskupa. Przewodnik jednak uczepił się tej myśli, gdyż zmarszczył brwi i mruknął: — Zupełnie jak tamci… Pamiętam doskonale… To nie tak dawno. Niektórzy z nich wciąż jeszcze kryją się po wsiach przed patriotami, którzy na nich długo polowali. Powietrze było nieruchome. Żywy ogień leciał z nieba na skały, kamienie i krzaki. Mulica z republikańską surowością gardząc stajnią, odległą o jakie sto dwadzieścia łokci, spuściła łeb, stuliła nawet uszy i drzemała w najlepsze, niczym na środku pustyni. Pies u nóg swego pana skamieniał i z nosem przy ziemi zdawał się również pogrążony w śpiączce. Peyrol zapadł w głęboką medytację, a rybak z laguny oczekiwał na rozproszenie swych podejrzeń beznamiętnie i bodaj z zastygłym na ustach ironicznym grymasem gdzieś w gęstwinie brody. Raptem fizjonomia Peyrola rozjaśniła się. Rozwiązał problemat; przydźwięk troski drżał jednak w jego głosie. — Ba, nic na to nie poradzę — rzekł. — Nauczyłem się golić od Anglików. Pewnie o to chodzi. Na wspomnienie Anglików rybak nadstawił uszu. — Nie wiadomo, gdzie oni sobie teraz wszyscy poszli — zauważył pod nosem. — Jeszcze trzy lata temu wielkie ich okręty uwijały się dokoła wybrzeży. Ciągle się ich widziało; walczyli też i na lądzie, wszędzie dokoła Tulonu. Potem w ciągu tygodnia czy dwóch trach! — nie było nikogo. Wynieśli się, diabli wiedzą dokąd. Ale może pan wie? — O tak! — potwierdzi! Peyrol. — Wiem wszystko o Anglikach, niech was o to głowa nie boli. — Mnie o to głowa nie boli. To panu wypada dwa razy pomyśleć, co — powiedzieć tam, to znaczy gospodarzowi farmy. — Nie jest on na pewno lepszym ode mnie patriotą, choć mam ogoloną twarz — odparł Peyrol. — Dziwne to się wydaje tylko takiemu jak wy dzikusowi. Z niespodziewanym westchnieniem przewodnik usiadł u stóp krzyża; pies zeszedł niezwłocznie cokolwiek z drogi i, zwinąwszy się w kłębek, przywarował między kępami trawy. — Wszyscy tu jesteśmy dzikusami — rzekł wynędzniały rybak z laguny. — Lecz gospodarz tej farmy jest prawdziwym patriotą z miasta. Gdyby pan pojechał do Tulonu i zapytał ludzi, powiedzieliby panu. On pierwszy zajął się wzniesieniem gilotyny, gdy oczyszczano miasto od wszelkiego rodzaju arystokratów, jeszcze przed przyjściem Anglików. Po ich wygnaniu roboty tej było tyle, że gilotyna nie mogła wystarczyć. Więc musieli zabijać zdrajców na ulicy, w piwnicach i łóżkach. Trupy mężczyzn i kobiet leżały kupami wzdłuż nabrzeży. Takich jak on było sporo, zwano ich krwiopijcami. Cóż, był wśród nich jednym z pierwszych. Mówię panu szczerą prawdę. Peyrol skinął głową. — Już my się dogadamy — powiedział. Nim zdążył ująć lejce i zabębnić piętami, mulica, jak gdyby tylko czekała na te słowa, ruszyła ścieżką. Nie minęło i pięć minut, gdy Peyrol zsiadł ze swego wierzchowca przed frontem niskiej i długiej przybudówki wysokiego domu z niewieloma oknami. Od węgłów przybudówki biegły mury z kamienia odgradzając widocznie prócz podwórza jedno czy dwa pola. Otwarta brama prowadziła na lewo, lecz Peyrol zsiadł u drzwi domu, przez które wszedł do pustej izby o chropowatych, pobielanych ścianach, gdzie stało tylko parę krzeseł i stołów, i która, sądząc z wyglądu, mogła służyć za wiejską kawiarnię. Zastukał knykciem w stół. Młoda kobieta w fichu na szyi, w sukni w białe i czerwone pasy, brunetka o pąsowych ustach, ukazała się w drzwiach prowadzących do wnętrza domu. — Bonjour, citoyenne!* — pozdrowił Peyrol. Tak była zdziwiona niezwykłym wyglądem gościa, że odszepnęła mu tylko: — Bonjour. Po chwili jednak podeszła bliżej z wyrazem oczekiwania. Obywatel Peyrol zauważył wówczas, jak doskonały ma owal twarzy, jak piękną płeć, gładkie policzki, białą szyję, i aż gwizdnął z cicha przez zęby. — Pić mi się chce, oczywiście — przemówił — ale przede wszystkim chciałbym wiedzieć, czy mogę się zatrzymać. Drgnął słysząc stuk podków, lecz kobieta go uspokoiła. — Mulica idzie do szopy. Zna drogę. Co do pańskiego zatrzymania się, to gospodarz będzie tu za chwilę. Nikt tu nie bywa. A na jak długo zamierzacie się zatrzymać? Stary włóczęga morski wpatrzył się w nią badawczo. — Prawdę mówiąc, citoyenne, na zawsze, jeśli tak rzec można. Uśmiechnęła się, aż zęby jej zalśniły, lecz bez śladu wesołości, bez jakiejkolwiek zmiany w wyrazie oczu, które błądziły ustawicznie po pustej izbie, jak gdyby Peyrol przybył otoczony świtą cieni. — To tak jak ja — powiedziała.. — Spędziłam tu dzieciństwo. — I teraz prawie wyglądacie na dziecko — rzekł Peyrol patrząc na nią z uczuciem, które nie było już zdziwieniem ani ciekawością, lecz zdawało się tkwić w samej jego piersi. — Czy jesteście patriotą? — zapytała, wciąż nie spuszczając z oka niewidzialnego towarzystwa w izbie. Peyrola, który sądził, że „nareszcie odczepił się od tego przeklętego głupstwa”, złość wzięła i przez chwilę nie wiedział, co odpowiedzieć; — Jestem Francuzem — wypalił szorstko. — Arletto! — zabrzmiał z wnętrza domu przez otwarte drzwi głos starej kobiety. — Co takiego? — odpowiedziała uprzejmie. — Na podwórzu jest osiodłana mulica. — Dobrze. Gość jest tutaj. — Oczy jej, które na chwilę się zatrzymały, znów zaczęły błądzić dokoła izby i siedzącego bez ruchu Peyrola. Zbliżyła się o krok do niego i zapytała cicho poufnym tonem: — Czy nosiliście kiedy głowę kobiety na ostrzu piki? Peyrol, który był świadkiem wielu bitew, rzezi na lądzie i morzu, zdobywania miast szturmem przez dzikich wojowników, który sam zabijał w ataku i obronie, w pierwszej chwili zapomniał języka w gębie, potem zaś odpowiedział z goryczą: — Nie. Wiem, że są ludzie, którzy się tym chełpią. Pyszałki o kamiennym sercu. Ale cóż to wszystko was może obchodzić? Nie słuchała, chwytając dolną wargą równymi górnymi zębami i bez ustanku tocząc oczyma. Raptem Peyrol przypomniał sobie krwiożerczego tygrysa ludu. Jej mąż? Czy możliwe?… Dlaczego nie? Być może. Skąd mógł wiedzieć — on, obcy? Czuł, że nie potrafi odpowiedzieć na to pytanie. Wzrok jej uchwycić? Równie dobrze mógłby próbować uchwycić rękoma wijącą się w locie mewę. Robiła zresztą wrażenie wolnego, nieuchwytnego ptaka morskiego. Lecz Peyrol umiał być cierpliwy, cechowała go bowiem cierpliwość stanowiąca często tylko pewną odmianę odwagi. Znany był z tego. Właściwość ta, przydała mu się w wielu niebezpiecznych okolicznościach. Razu pewnego ocaliła mu życie. Tak, tylko cierpliwość, nic innego. A teraz miał czas. Mógł czekać. Więc czekał. I nagle, jak gdyby oswojona jego cierpliwością, dziwna ta istota spuściła oczy, przystąpiła doń zupełnie blisko i poczęła wodzić palcem po wyłogach jego kurty, zupełnie jak dziecko. Peyrol omal nie wykrzyknął ze zdumienia, powstrzymał się jednak od jakiegokolwiek ruchu, niemal oddech mu zaparło. Opanowało go łagodne, nieokreślone wzruszenie. Nie podniosła nań oczu, a że czarne rzęsy na kształt cienia leżały na jej białych policzkach, więc nie musiał się silić na uśmiech. Gdy spłynęła zeń fala pierwszego wrażenia, nawet przestał się dziwić. Wprawił go bowiem w zdumienie nie sposób postępowania tej dziwnej istoty, lecz jej raptowny ruch. — Tak. Możecie pozostać. Sądzę, że będziemy przyjaciółmi. Opowiem wam o rewolucji. Przy tych słowach Peyrol, człowiek z krwawą przeszłością, uczuł coś w rodzaju zimna u nasady głowy. — Po co? — spytał. — Tak być musi — powiedziała i tyłem cofnęła się o parę kroków, potem, wciąż ze spuszczonymi oczami, odwróciła się i wyszła z pokoju lekko, rzekłbyś, nie dotykając ziemi stopami. Zniknęła momentalnie. Zapatrzony w otwarte drzwi kuchni Peyrol zauważył w nich po chwili głowę starszej kobiety w kolorowej chuście. Była smagła. Wyglądała ku niemu ze strachem. — Proszę o butelkę wina! — krzyknął. III Właściwy marynarzom zwyczaj symulowania, że nic, cokolwiek by się stało na morzu lub lądzie, nie jest w stanie ich zdziwić, stał się drugą naturą Peyrola. Przywykłszy od dzieciństwa tłumić wszelki objaw zdziwienia wobec najniezwyklejszych zjawisk i zdarzeń, dziwnych ludzi, dziwnych zwyczajów i najbardziej przerażających fenomenów natury (takich, na przykład, jak wybuchy wulkanów lub rozpętanie furii ludzkiej), u schyłku życia był naprawdę niewrażliwy — czy może doskonale opanowany. Widział tyle rzeczy rażących lub okrutnych, słyszał tyle zdumiewających opowieści, że na każdą nowość reagował myślą wyrażającą się w słowach: „J’en ai vu bien d’autres.” Ostatnią rzeczą straszną, która obudziła w nim grozę przed zjawiskami nadprzyrodzonymi, była śmierć matki, tej kobiety wynędzniałej i gwałtownej, zmarłej pod kupą łachmanów; omal zaś nie utracił zmysłów w paroksyzmie strachu innego znów rodzaju — a takiego strachu doznał wówczas po raz ostatni — gdy jako dwunastoletni chłopak znalazł się wśród tumultu i mrowia ludzkiego na marsylskim nabrzeżu, a więc w obliczu nadzwyczajności, której nie potrafił ani pojąć, ani ogarnąć i przed którą skrył się, gdy odegnano go z kutra, za stertę worów z pszenicą. Pozostał tam drżąc na całym ciele, póki człowiek w kapeluszu z podniesionym rondem i z szablą u boku (chłopak nigdy w życiu nie widział ani takiego kapelusza, ani takiej szabli) nie schwycił go pod pachę i nie wyciągnął z ukrycia. Człowieka tego wziąłby za wilkołaka, gdyby kiedykolwiek w życiu słyszał o wilkołakach; tak czy owak, był on przerażający i dziwaczniejszy niż wszystko, co chłopak potrafiłby sobie wyobrazić, gdyby wówczas wyobraźnia jego nie drzemała. Można było umrzeć ze strachu, lecz nie przyszło mu to na myśl. I nie zwariował, lecz biernie, z właściwą dzieciom giętkością, przystosował się w ciągu doby mniej więcej do nowych, niezrozumiałych warunków życia. Po tym wtajemniczeniu reszta przeżyć, więc ryby latające, wieloryby, później czarni ludzie na wyspach koralowych, nawet pokłady krwią ociekające i męki pragnienia w otwartych łodziach, wszystko, co go spotkało, było stosunkowo proste. W okresie gdy od marynarzy i podróżnych, a także z bardzo starych gazet nadeszłych z Europy, dowiedział się o rewolucji we Francji i o pewnych Nieśmiertelnych Zasadach powodujących śmierć wielu ludzi, potrafił już zdobyć się na samoistny sąd o rzeczy. Więc bunt i wyrzucanie oficerów w morze. Był tego świadkiem dwukrotnie i za każdym razem po innej stawał stronie. Jeśli idzie o ten przewrót, nie przechylił się ani na jedną, ani na drugą stronę. Było to wszystko za dalekie, za wielkie, nie dość konkretne. Prędko jednakże przyswoił sobie żargon rewolucyjny i posługiwał się nim w pewnych okolicznościach z tajemną wzgardą w duszy. Zdarzyło się Peyrolowi, że najserdeczniejszy przyjaciel i współtowarzysz wypraw odebrał mu żółtoskórą dziewczynę, do której pałał szaloną miłością; nawiasem mówiąc, utracił nadzieję zrozumienia tego kiedykolwiek. Dość, że zdrada przyjaciela i kochanki, poparta mnóstwem doświadczeń z ludźmi, zetknięcie się z różnolitością ludzkich namiętności, wszystko dopełniło kroplą wzgardy dla całego świata, niby cudownym lekiem, tę dziwną mieszaninę, jaką była dusza powróconego ojczyźnie korsarza. Dlatego nie okazał zdziwienia, bo nie doznał go wcale, znalazłszy się w obecności gospodarza farmy Escampobar, którą ów otrzymał wraz z żoną. Bezdomny Peyrol, siedząc w pustej izbie przy stole i mając butelkę wina przed sobą, właśnie podnosił szklankę do ust, gdy wszedł ów eks–orator sekcyjny, przywódca motłochu w czerwonych czapkach, prześladowca arystokratów i księży, wznosiciel gilotyny, słowem, krwiopijca. I obywatel Peyrol, który był co najmniej o sześć tysięcy mil od tragicznej sceny rewolucji, rzucił mu swym niewzruszonym głębokim basem powitalne: — Salut! Sankiulota odpłacił daleko cichszym „Salut”, wpijając się wzrokiem w oznajmionego mu już przybysza. Miał migdałowe, łagodne, lśniące oczy, lśniącą skórę na kościach policzkowych, wystających, choć zaokrąglonych. Twarz — na kształt czerwonej maski — znikała pod kasztanowatym, krótko przystrzyżonym zarostem, obrastającym usta tak szczelnie, że Peyrol nie mógł się dopatrzyć ich wyrazu, który mógł być okrutny. Zbrużdżone czoło i prostopadły nos mówiły o fanatyzmie płomiennego patrioty. W ręku trzymał długi, lśniący nóż, który zaraz położył na jednym ze stołów. Wyglądał na lat trzydzieści; był to dobrze zbudowany, średniego wzrostu mężczyzna, zdradzający sposobem bycia brak zdolności do szybkiej decyzji. Coś na kształt rozczarowania znajdowało wyraz w sposobie trzymania pleców. Z subtelności tej Peyrol zdał sobie sprawę wyłuszczając, o co mu chodzi. Zakończył oświadczeniem, że jest marynarzem republiki i że zawsze w obliczu nieprzyjaciela spełniał swój obowiązek. Krwiopijca słuchał uważnie. Wysoko osadzone brwi nadawały mu wyraz zdumienia. Podszedł z bliska do stołu i przemówił drżącym głosem: — Może i spełnialiście swój obowiązek! Niemniej możecie być zdeprawowani. Cnota marynarzy republiki nie ostała się przed złotem tyranów. Kto by przypuścił? Przemawiali jak prawdziwi patrioci. A pomimo to Anglicy wpłynęli do portu, bez bitwy wylądowali w mieście. Wojska republiki wygnały ich, lecz zdrada chyłkiem skrada się po kraju, wyrasta, gdzie jej nie posiano, siedzi u naszych ognisk domowych, czai się w sercach przedstawicieli ludu, ojców naszych i braci. Był czas, kiedy kwitły cnoty obywatelskie, ale teraz zakryły oblicze. I powiem dlaczego: za mało przelaliśmy krwi. Wydaje się, że nigdy nie można przelać dość krwi. To zniechęca. Oto do czegośmy doszli. Głos uwiązł mu w gardle, jak gdyby raptem utracił wiarę w siebie. — Przynieście sobie szklankę, citoyen — rzekł Peyrol po krótkiej chwili milczenia — wypijemy zdrajcom na pohybel. Nikt więcej ode mnie nie nienawidzi zdrady, lecz… Poczekał, aż sankiulota wróci. Nalał wina i, gdy stuknęli się szklankami opróżniając je do połowy; postawił swoją na stole i podjął: — Lecz, widzicie, ja nic nie miałem z waszą polityką do czynienia. Byłem na drugiej półkuli, więc nie możecie mnie podejrzewać o zdradę. Wy, sankiuloci, tępiliście bez litości wrogów republiki w ojczyźnie, ja zaś zabijałem jej nieprzyjaciół daleko stąd. Wy ścinaliście łby bez wyrzutów sumienia… Ów zaś najniespodziewaniej w świecie zamknął na mgnienie oczy, by za chwilę otworzyć je jak najszerzej. — Tak, tak — przyznał cichym głosem. — Litość też może być przestępstwem. — Tak, A ja rąbałem po łbach wrogów republiki, gdziekolwiek się z nimi spotkałem, nie bacząc, w jakiej są sile. Sądzę więc, że ja i wy powinniśmy się zrozumieć. Na to gospodarz farmy mruknął, że w czasach jak obecne nic nie daje zupełnej gwarancji patriotyzmu. Obowiązkiem patrioty jest żywić w sercu podejrzliwość względem każdego. Peyrolowi przez cały czas nie wymknął się najlżejszy odruch zniecierpliwienia. Wspaniale panował nad sobą i z niezmąconym humorem prowadził rozmowę, co zostało uwieńczone pomyślnym rezultatem — dopiął swego. Obywatel Scevola Bron (tak pono nazywał się gospodarz farmy), budzący strach i nienawiść w pozostałych mieszkańcach półwyspu Giens, zapragnął pewnie mieć kogoś, z kim mógłby od czasu do czasu zamienić słów parę. Wieśniacy nigdy nie odwiedzali farmy, a jeśliby ją odwiedzili, to jedynie tłumnie i we wrogich zamiarach. Z głuchą wściekłością znosili obecność tego sankiuloty w swym kącie świata. — Skąd przybywacie? — było ostatnim pytaniem farmera. — Przed dwoma dniami opuściłem Tulon. Obywatel Scevola uderzył pięścią w stół, lecz był to tylko przebłysk energii. — I pomyśleć, że według dekretu z miasta tego nie miał pozostać kamień na kamieniu! — poskarżył się z wyrazem głębokiego bólu. . — Wszystkie niemal pozostały na miejscu — upewnił go Peyrol beznamiętnie. — Nie umiem powiedzieć, czy Tulon zasługiwałby na los przeznaczony temu miastu, jak powiedzieliście, dekretem. Byłem w Tułonie przez jakiś miesiąc i wiem, że mieszkają tam pewni dobrzy patrioci. Wiem, bo się z nimi zaprzyjaźniłem. — Po czym Peyrol wymienił parę naz