Joseph Conrad Korsarz The Rover Przełożył Bohdan Rychliński Z wyrazami przyjaźni Dla G. Jean–Aubry I Wprowadziwszy o świcie swój skołatany okręt na Wewnętrzną redę tulońskiego portu i wymieniwszy kilka głośnych okrzyków z jednym ze strażniczych okrętów floty, aby uzyskać wskazówkę, gdzie przybić, starszy kanonier Peyrol kazał stanąć na kotwicy między arsenałem a miastem, w miejscu doskonale widocznym z głównego nabrzeża. Życie, wypełnione po brzegi cudownymi przygodami (każdemu przeciętnemu śmiertelnikowi wydawałyby się cudowne, on jeden tylko uważał je za najnaturalniejsze w świecie), nauczyło Peyrola panować nad sobą z taką doskonałością, że nawet westchnienie ulgi nie wyrwało mu się z piersi, gdy kotwica z hałasem wpadła w morze. A przecie oznajmiła mu kres sześciomiesięcznego przekradania się po niebezpiecznych wodach z cennym ładunkiem w uszkodzonym kadłubie, najczęściej na zmniejszanych racjach żywnościowych, przy ustawicznym, szarpiącym nerwy wypatrywaniu, czy angielski krążownik nie wynurza się spod horyzontu. Raz czy dwa omal nie rozbili się i więcej niż raz cudem tylko uniknęli pochwycenia. O, na tę ewentualność Peyrol był przygotowany — z najzimniejszą krwią wysadziłby w powietrze swój okręt, zimna krew bowiem nie opuszczała go nigdy. Charakter jego uformował się pod słońcem Oceanu Indyjskiego, pod panowaniem bezprawia, wśród ciągłych walk z sobie podobnymi nie tyle o marny, topniejący w ręku łup co w obronie życia, zagrożonego zawsze, zarówno w dnie pomyślne, jak i w dnie klęski, pomimo to Peyrol dożył pięćdziesięciu ośmiu lat. Załoga, składająca się z wygłodzonych, nieustraszonych urwipołciów, spragnionych uciech i wyrywających się do nich na brzeg, na kształt stada zgłodniałych wilków, wyległa na maszty zwijać żagle niemal równie cienkie i połatane jak brudne koszule tych głodomorów. Natomiast Peyrol, korzystając z wolnej chwili, zajął się obserwacją nabrzeża. Na całej jego długości tworzyły się grupy gapiów przyglądających się nowo przybyłemu statkowi. Zauważył wielu mężczyzn w czerwonych czapkach. „Otóż i oni!” — pomyślał Peyrol. Wśród załóg statków, które zaniosły trójkolorową banderę na wody wschodnie, było mnóstwo zwolenników zasad sankiulockich; uważał ich za chełpliwych zarozumialców i perorujących żebraków. Lecz teraz znalazł się wobec ludzi z lądu — tych, którzy ugruntowali rewolucję, prawdziwych rewolucjonistów. Rozejrzawszy się dobrze Peyrol zeszedł na dół do kabiny, by przygotować się do odjazdu na brzeg. Zgolił zarost z potężnych policzków prawdziwą angielską brzytwą, złupioną przed laty z kabiny angielskiego okrętu liniowego, zdobytego przez okręt, do którego załogi należał. Włożył białą koszulę, kurtkę granatową z metalowymi guzikami i wysokim wykładanym kołnierzem, białe spodnie, które zamiast paskiem umocował czerwoną, biało nakrapianą chustką. Nakrywszy głowę niskim i lśniącym czarnym kapeluszem wyglądał, jak przystało na całkiem solidnego kapitana pryzu*. Kiwnął z rufy na pierwszą z kolei łódź i kazał się przewieźć na nabrzeże. Przez ten czas tłum na brzegu urósł do imponujących rozmiarów. Wzrok Peyrola ślizgał się po nim bez szczególnego na pozór zaciekawienia, choć w gruncie rzeczy nie widział dotąd w życiu takiego zbiegowiska białych próżniaków z oczyma wytrzeszczonymi na marynarza. Był korsarzem dalekich mórz, a we własnej ojczyźnie poruszał się jak obcy. W ciągu tych paru minut, zanim przewoźnik dobił do schodków przystani, czuł się jak żeglarz zmierzający ku nowo odkrytemu lądowi. Gdy tylko dotknął stopą lądu, otoczono go tłumnie. Przybycie pryzu, zdobytego przez eskadrę republiki na dalekich morzach, było niecodziennym wydarzeniem dla Tulonu. Kursowały już najniewiarogodniejsze plotki. Pomagając sobie łokciami Peyrol przepychał się przez tłum, który jednak zamykał się, natychmiast i posuwał krok w krok za nim. Ktoś krzyknął: „Skąd przybywacie, citoyen*!?” „Z drugiej półkuli!” — zagrzmiał Peyrol basem. Pozbył się swej świty dopiero u drzwi Kapitanatu Portu. Tu zameldował się właściwym urzędnikom jako kapitan pryzu, zdobytego po drugiej stronie przylądka . przez obywatela Renaud, dowódcę republikańskiej eskadry na Oceanie Indyjskim. Miał płynąć do Dunkierki, lecz — meldował — trzykrotnie w ciągu dwóch tygodni ścigany przez sacrés Anglais* między Cape Verde i Cape Spartel, postanowił wypłynąć na Morze Śródziemne, dowiedziawszy się od napotkanego duńskiego brygu, że w tej chwili nie ma tam angielskich okrętów wojennych. I oto przybył; tu są papiery okrętowe i jego własne papiery, wszystko w porządku. Wspomniał także, że czuje się znużony wieczną tułaczką po morzu i pragnie odpoczynku na brzegu. Lecz do chwili załatwienia wszelkich formalności urzędowych pozostał w Tulonie. Otoczony powszechnym szacunkiem jako popularny obywatel Peyrol, włóczył się po mieście ciężkim krokiem i zimno patrzał ludziom w oczy. Unikał rozmów na temat swej przeszłości, co sprzyjało powstawaniu tajemniczych plotek. Bez wątpienia władze morskie Tulonu miały bardziej wyrobione zdanie o jego przeszłości, choć niekoniecznie oparte na ściślejszych danych. W rozmaitych urzędach, które zmuszony był odwiedzić, mizerne gryzipiórki, a nawet niektórzy szefowie mierzyli go nieprzyjaźnie oczyma. On zaś, bardzo przyzwoicie ubrany, wchodził i wychodził nie wypuszczając z ręki lagi, którą zostawiał jednak u drzwi prywatnych gabinetów, gdy go wzywano na rozmowę z tym lub owym dostojnikiem „wygalonowanej bandy”. Wyzbywszy się peruki i nawiązawszy stosunki z wybitnymi patriotami z obozu jakobinów, Peyrol nie przejmował się zbytnio wrogimi spojrzeniami i szeptami. Jedynie pewien kapitan marynarki, z plastrem na oku i w bardzo wytartym uniformie, pełniący administracyjną funkcję w Kapitanacie, omal nie wyprowadził go z równowagi. Oficer ów, uniósłszy głowę znad jakichś papierzysków, zauważył energicznie: — Prawdę mówiąc, całe prawie życie byliście rozbójnikiem morskim, jeżeli nasze informacje nie są mylne. Musieliście w swoim czasie zdezerterować z floty, bez względu na to, kim się teraz zwiecie. Wielkie policzki kanoniera Peyrola nie drgnęły nawet. — Gdyby nawet zdarzyło się coś w tym rodzaju, to za panowania królów i arystokratów — odparł stanowczo. — A teraz przyprowadziłem pryz i mam pismo służbowe od obywatela Renaud, głównodowodzącego na Oceanie Indyjskim. Mogę też powołać się na dobrych republikan Tulonu, którym znane są moje przekonania. Nikt nie może mi zarzucić, abym kiedykolwiek był kontrrewolucjonistą. Tłukłem się po morzach wschodnich przez czterdzieści pięć lat, to prawda. Lecz niech mi wolno będzie zauważyć, że Anglików wpuścili do portu tulońskiego właśnie marynarze przebywający w kraju. — Umilkł na chwilę, potem dodał: — Gdy się o tym pomyśli, citoyen komendancie, bagatelki, które ja i mnie podobni przeskrobaliśmy o pięć tysięcy mil stąd i dwadzieścia lat temu, nie ważą chyba zbyt wiele w tych czasach równości i braterstwa. — Co do braterstwa — zauważył kapitan w wytartym uniformie — sądzę, że zna się pan tylko na braterstwie Braci z Wybrzeża*. — Prócz piecuchów i gołowąsów wszyscy na Oceanie Indyjskim musieli się na tym znać — odparł nie stropiony niczym obywatel Peyrol. — A zasady republikańskie stosowaliśmy już wówczas, gdy jeszcze o republice nikt tu nie myślał, wszyscy bowiem Bracia z Wybrzeża byli równi między sobą i obierali swych wodzów. — Była to wstrętna banda przestępców — zauważył jadowicie oficer odchylając się na krześle. — Nie myślicie chyba przeczyć temu? Obywatel Peyrol nie podniósł rzuconej rękawicy. Zauważył tylko obojętnie, że oddał Kapitanatowi Portu powierzony mu okręt w zupełnym porządku, co się zaś tyczy jego reputacji, to on posiada świadectwo prawomyślności obywatelskiej wystawione przez swą sekcję. Jest patriotą i ma prawo żądać zwolnienia. Pożegnany przez oficera skinieniem głowy Peyrol zabrał lagę spoza drzwi i wyszedł z gmachu, nie śpiesząc się, jak człowiek przekonany o swej prawości. Nędzni pisarczykowie, szepczący między sobą za jego plecami, nic nie wyczytali z jego wielkiej twarzy o rzymskich rysach. Na ulicy patrzył, jak zwykle, wszystkim prosto w oczy. Tegoż wieczoru znikł jednak z Tulonu. Bynajmniej nie z powodu jakichkolwiek obaw. Spokój rozlany na czerstwej twarzy odbijał stan jego ducha. W jaki sposób przeżył owe czterdzieści czy więcej lat na morzu, sam tylko mógłby opowiedzieć, jemu zaś ani się śniło zdradzać komukolwiek więcej, niż zakomunikował wścibskiemu kapitanowi z plastrem na oku. Z innych wszakże względów chciał uniknąć wszelkich nagabywań, najbardziej zaś obawiał się wcielenia do floty, ekwipującej się podówczas w Tulonie. O zmroku więc wyjechał z miasta drogą prowadzącą do Frejus, w wysokim dwukołowym wózku znanego farmera okolicznego, którego posiadłość leżała w tych stronach. Kilku trzęsących łachmanami patriotów, których najął na ulicy, zniosło mu i złożyło bagaż na tylnej desce wózka. Popełnił pewną nieostrożność opłacając ich usługi całą garścią asygnat, hojność ta jednak nie była zbyt kompromitująca dla tak szczęśliwego żeglarza. Niezgrabnie, z widocznym trudem, wwindował się na wózek poprzez koło, aż farmer uważał za swój obowiązek wyrazić współczucie: — Ba, minęły nasze najlepsze lata, a starość nie radość. — Nie tyle ze starości, co od dokuczliwej rany — odparł obywatel Peyrol opadając całym ciężarem na wózek. I w ten sposób, przesiadając się ciągle z wózka na wózek, wlokąc się w chmurze kurzu między kamiennymi ścianami miasteczek i wsi dobrze mu znanych ze wspomnień dzieciństwa, wśród krajobrazów, na które składały się kamieniste pagórki, wyblakłe skały i zakurzona zieleń drzew oliwnych, podróżował obywatel Peyrol bez wszelkich komplikacji w drodze. Wreszcie zlazł niezgrabnie w podwórcu gospody na krańcach miasta Hy?res. Zachodzące słońce miał po prawej ręce. W jego blasku dostrzegł za grupą sosen o czerwieniących się krwawo pniach wyboistą drogę skręcającą w stronę morza. Tu obywatel Peyrol postanowił opuścić szosę. Każdy rys krajobrazu, z cieniem zalesionych stoków, jałowcem, płaskim, kamienistym żlebem i ciemnymi zagajami po lewej stronie, przemawiał doń dziwną swojskością, gdyż nie zmienił się od czasu jego chłopięctwa. Nawet głębokie koleiny, wyrzeźbione przez wózki w kamienistym gruncie, bodajże zachowały swe zarysy; a dalej ciągnęło się niebieskie morze na redzie Hyeres jeszcze dalej na horyzoncie, z bufiastymi kępami barwy indygo — to wyspa Porquerolles. Peyrol uważał ją za miejsce swego urodzenia, lecz nie był tego pewien. Pojęcie ojca nie sformowało się, nie istniało w umysłowości Peyrola. Myśląc o rodzicach widział przed sobą wysoką kobietę w łachmanach, wynędzniałą i smagłą. Była to jego matka. Pracowali wówczas razem na farmie leżącej na lądzie. Stawały mu przed oczyma migawkowe wspomnienia, jak otrząsała oliwki, zbierała kamienie w polu albo niegorzej od mężczyzny wywijała widłami — dzika i niezmordowana, z pasmami siwiejących włosów rozwianymi wokół kościstej twarzy; widział siebie niemal bez przyodziewku i bosego, ganiającego indyki. Z łaski farmera wolno im było nocować w ruinie obory, zbudowanej z kamieni i tylko do połowy pokrytej dachem. Sypiali w niej, jedno przy drugim, na podściółce ze zleżałej słomy. I na tej to podściółce matka jego przez dwa dni miotała się w gorączce i umarła w nocy. Ciemności, jej milczenie, chłód zakrzepłej twarzy poraziły go nieprzytomnym strachem. Przypuszczał, że ją pochowano, lecz nie dałby za to głowy, gdyż rzucił się do ucieczki na oślep i nie ostał się aż . w nędznej dziurze nadmorskiej, zwanej Almanarre, gdzie ukrył się na zacumowanym u brzegu kutrze, na którym nie było żywej duszy. Wlazł do wnętrza z obawy przed psami na brzegu. Znalazł tam kupę próżnych worków, które posłużyły mu za doskonałe posłanie i, wyczerpany, zasnął od razu jak kamień. Późną nocą na kuter ściągnęła załoga i pożeglowano do Marsylii. I znów przeżył moment nieprzytomnego strachu, gdy go za kark wyciągnięto z wnętrza na pokład i zapytano, kim jest, do diaska, i skąd się wziął. Tylko że z tej opresji nie mógł już ratować się ucieczką. Dokoła była woda i świat cały, nie wyłączając niedalekiego wybrzeża, chwiał się w sposób przejmujący dreszczem. Obstąpiło go trzech brodatych mężczyzn. Usiłował im wytłumaczyć, że pracował u Peyrola. Tak się nazywał farmer. Chłopak nie wiedział, że ma własne nazwisko. Nadto nie umiał mówić z obcymi i ludzie ci musieli go źle zrozumieć. W ten sposób nazwisko Peyrol przylgnęło do niego na całe życie. Tu urywają się jego wspomnienia rodzinnego kraju, przysłonięte późniejszymi przygodami na bezgranicznych oceanach, w Cieśninie Mozambickiej… Tłoczą mu się w głowie Arabowie i Murzyni, Madagaskar, wybrzeża Indii, kalejdoskop wysp, kanałów i raf; wspomnienia bitew na morzu, bijatyk na brzegu, przeraźliwych mordów i mąk pragnienia, statków wszelkiego rodzaju, jednych po drugich: handlowych, fregat i korsarskich; szalonych ludzi i szalonych orgii. Z biegiem lat nauczył się mówić zrozumiale, myśleć logicznie, czytać i pisać na swój sposób. Nazwisko farmera Peyrola, przyklejone doń, gdyż nie potrafił nic powiedzieć o pochodzeniu, zyskało sobie pewnego rodzaju rozgłos, zarówno jawnie w portach, jak potajemnie wśród Braci z Wybrzeża, dziwnego bractwa trącącego masonerią, a bardziej jeszcze piractwem. Dookoła Przylądka Burz, będącego zarazem Przylądkiem Dobrej Nadziei, na statkach z ojczyzny nadpłynęły słowa: Republika, Naród, Tyrania, Wolność, Równość, Braterstwo, i kult Najwyższej Istoty — nowe hasła, nowe idee, które jednak nie zdołały zamącić niedorozwiniętej inteligencji kanoniera Peyrola. Zdawały się wynalazkami lądowców, o których marynarz Peyrol wiedział bardzo mało — nic, rzec można. I oto po pięćdziesięciu niemal latach życia na morzu — życia pędzonego raz w zgodzie, to znów w niezgodzie z prawem — obywatel Peyrol, stojąc u wrót przydrożnej gospody patrzył na dawne otoczenie swego dzieciństwa. Patrzył bez animozji, lecz z pewnym zakłopotaniem, usiłując odnaleźć dawne drogi wśród urozmaiconego krajobrazu. „Tak, to musi być gdzieś w tym kierunku” — myślał niepewnie. Zdecydował, że nie puści się dalej gościńcem… O kilka kroków od niego stała oberżystka, na której gość zrobił silne wrażenie. Piękne ubranie, potężne, wygolone policzki, dobrobyt bijący od całej postaci marynarza zaimponowały jej niewymownie. I raptem Peyrol zauważył kobietę. Z niespokojnej, smagłej twarzy, siwych włosów i wiejskiego wyglądu podobna była do jego matki, różniła się tylko ubraniem — nie miała na sobie łachmanów. — Hé, la mére*! — okrzyknął ją Peyrol. — Czy nie znajdzie się tu człowiek, który by wniósł mój kufer? Wyglądał tak dostatnio, mówił tak przekonująco, że bez chwili wahania zapiszczała uniżenie: — Mais oui, citoyen*. Będzie tu za chwilkę! W zapadającym zmroku kępa sosen naprzeciwko odcinała się głęboką czernią na tle spokojnego, jasnego nieba; z możliwie najdoskonalszą pogodą umysłu przyglądał się obywatel Peyrol miejscu swych dziecięcych cierpień. Oto wrócił po pięćdziesięciu latach, a wszystko dokoła zdało mu się jakby widziane jeszcze wczoraj. Nie żywił do tego kąta ani miłości, ani nienawiści. Sytuacja wydała mu się po trosze komiczna, a najkomiczniejsza była myśl, która mu przeszła przez głowę, że mógłby zaspokoić swój kaprys (gdyby miał ochotę) i wykupić cały ten szmat ziemi aż po najdalsze pole, dalej, niż wzrok sięga, kędy droga gubi się na równi nabrzeżnej, a małe wzgórki nad nią u krańca półwyspu Giens wydają się czarną chmurą. — Powiedzcie mi, przyjacielu — przemówił z góry do parobka ze skołtunioną strzechą włosów, który od dawna już czekał, by Peyrol łaskawie zechciał zwrócić na niego uwagę — czy ta droga prowadzi do Almanarre? — Tak — odpowiedział wyrobnik, Peyrol zaś skinął głową. Człowiek ten w dalszym ciągu przeżuwał słowa, jakby nie przyzwyczajony do mówienia. — Do Almanarre i dalej, poza wielki staw, prosto do końca kraju, do Cape Esterel. Peyrol nadstawił ucha — było duże, płaskie i zarośnięte. „Gdybym tu pozostał — myślał — mówiłbym jak ten biedak.” Zapytał: — Czy są jakie domy, tam na końcu kraju? — A jakże, wioska, mała dziura, tylko kilka domów przy kościele i farma, gdzie dawniej można było dostać wina. II Obywatel Peyrol stał u wrót podwórza gospody i wpatrywał się w krajobraz, dopóki zmierzch nie zatarł go zupełnie. I nawet gdy zagasły ostatnie blaski dnia, stał jeszcze przez czas pewien z wlepionymi w ciemność oczyma, choć odróżniał ledwie bielejącą drogą polną i czarne wierzchołki sosen, gdzie droga skręcała ku wybrzeżu. Wyszedł za próg dopiero wówczas, gdy kilku woźniców, którzy pokrzepiali się dotąd w gospodzie, odjechało w stronę Fréjus na swych dwukołowych wozach, załadowanych kopiasto próżnymi beczkami od wina. Sprawiło mu przyjemność, że nie zostali na noc. Zasiadł do skromnej kolacji i jadł z powagą onieśmielając starą kobietę, która mu przypominała matkę. Wypalił fajkę, dostał kawałek świecy w cynowym lichtarzu i ciężkim krokiem począł windować się po schodach na piętro, gdzie złożono jego bagaż. Rozklekotane schody trzęsły się i jęczały, jak . gdyby dźwigano po nich ciężary. W swoim pokoju przede wszystkim zamknął jak najstaranniej okiennice, jak gdyby obawiał się rzeźwości nocnego powietrza. Następnie zaryglował drzwi. Potem siadł na podłodze, postawiwszy lichtarz przed sobą między szeroko rozstawionymi nogami, i zaczął się rozbierać zrzucając kurtkę i ściągając gwałtownie koszulę przez głowę. Wówczas to ujawniła się przyczyna niezdarności jego ruchów, miał bowiem na gołym ciele — jak pobożny pokutnik włosiennicę — rodzaj kamizelki sporządzonej z dwóch kawałów starego płótna żaglowego, przetkanego często gęsto nasmolonymi nićmi na podobieństwo watówki. Zapinała się ona z przodu na trzy rogowe guziki; odpiął je i zsunął ramiączka przytrzymujące tę dziwną część garderoby, by nie zwisała wałkowato na biodrach. Potem począł ją rozwijać. Mimo wielkiej ostrożności kilkakrotnie brzęknął cicho metal, z dźwięku zgoła do ołowiu niepodobny.. Siedząc tak z nagim, podanym w tył torsem, podtrzymywanym przez wielkie, muskularne ramiona, których biała skóra powyżej łokcia znikała pod pstrokacizną tatuażu, Peyrol westchnął głęboko, aż pierś szeroka i pokryta wzdłuż mostka szpakowatym włosem wysoko mu się podniosła. I nie tylko pierś obywatela Peyrola doznała ulgi rozszerzając się do atletycznych rozmiarów, ale i z wielkiej jego twarzy znikł raptem ów wyraz tępej surowości, wywołany jedynie fizyczną niewygodą. To nie bagatela nosić na sobie, na żebrach i plecach, masę różnorodnych monet cudzoziemskich na sumę sześćdziesięciu lub siedemdziesięciu tysięcy franków w złocie; w asygnatach republikańskich. Peyrol niewysokiego był mniemania i wymierzał swój skarb wózkami asygnat: może tysiąc wózków, może dwa tysiące. W każdym razie nie ulegało wątpliwości, że mógłby urzeczywistnić fantazję, która mu o zachodzie słońca przyszła do głowy przy podziwianiu krajobrazu — z łatwością mógłby zakupić ziemię, z której pochodził, z domami, lasami, winnicami, sadami oliwnymi, ogrodami, skałami i salonami, słowem, cały majątek, który leżał w polu widzenia, nie wyłączając żywego inwentarza. Lecz Peyrol nie dbał o grunty. Nie myślał nabywać ziemi, której nie kochał. Szukał jedynie spokojnego kąta jakiejś zapadłej dziury, gdzie mógłby w tajemnicy zakopać swój skarb. „To musi nastąpić niebawem” — myślał. Nie sposób było nosić na sobie, Bóg wie jak długo, skarb owinięty dokoła pasa. Tymczasem, czując się zupełnie obcy w kraju ojczystym — wylądowanie w Tulonie było może najryzykowniejszym przedsięwzięciem jego awanturniczego życia — przykrył zwiniętą kamizelę kurtą i podłożywszy ją sobie pod głowę zgasił świecę. Noc była ciepła. Podłoga była z desek, nie z cegieł. Rozciągnął się na nich, przyzwyczajony do takiego łoża. Z lagą pod ręką spał mocno i obudził się dopiero po wschodzie słońca, gdy usłyszał głosy i hałasy dokoła domu. Pchnął okiennice witając radośnie poranną jasność i poranny wietrzyk i ciesząc się, że nie ma nic do roboty, co dla takiego jak on marynarza łączyło się nieomylnie z pobytem na brzegu. Nie miał powodów do niepokoju, na twarzy jego osiadł wyraz równie daleki od bezmyślności jak i od zamyślenia. Podczas podróży odkrył zupełnie przypadkowo w jednej z komór pryzu dwa worki z różnorodnymi monetami: złotymi mohurami*, holenderskimi dukatami, hiszpańskimi pesetami, angielskimi gwineami. Nie wahał się zawładnąć tymi pieniędzmi. Łup, wielki czy mały, był normalnym zjawiskiem w jego korsarskim życiu. A teraz, kiedy siłą rzeczy został starszym kanonierem floty, nie miał zamiaru oddawać znalezionego skarbu przeklętym szczurom lądowym, żarłocznym jak rekiny, zamorzonym gryzipiórkom, którzy napchaliby sobie nim kieszenie. Wiedział, co go czekało, gdyby podzielił się dobrą nowiną ze swą załogą (same łotry spod ciemnej gwiazdy). Gotowi by poderżnąć mu gardło. Stary, zahartowany w bitwach wilk morski, Brat z Wybrzeża, więcej miał praw do takiego rabunku niż ktokolwiek inny na świecie. W wolnych więc chwilach podczas podróży, w ukryciu swej kabiny, przemyślnie a pracowicie sporządził kamizelę z żaglowego płótna, mającą mu posłużyć do przemycenia skarbu na brzeg. Była gruba, lecz odzież miał szerokiego kroju i liczył, że nikt z nikczemnych celników nie ośmieli się obszukać zwycięskiego kapitana, udającego się do Urzędu Admiralicji dla złożenia raportu. Plan udał się doskonale. Jednakże owa ukryta część garderoby, której wartość równała się wartości złota, jakie zawierała, męczyła go bardziej, niż przypuszczał. Odczuwał ucisk nie tylko fizyczny, ale i do pewnego stopnia duchowy. Stał się mniej przedsiębiorczy, a również i powściągliwszy. Ciężar skarbu przypominał mu nieustannie, by się miał na baczności przed jakimkolwiek starciem — nie wdawał się w bójki, stronił od kobiet, zabaw i uciech. Była to jedna z przyczyn, dla których jak najprędzej starał; się opuścić miasto. Z chwilą jednakże, gdy złożył głowę na swym skarbie, mógł spać snem sprawiedliwego. Pomimo tego rano nie objuczył się nim na nowo. Trochę przez niedbalstwo właściwe marynarzowi, trochę wierząc w swą szczęśliwą gwiazdę wpakował drogocenną kamizelę w komin nad pustym paleniskiem. Potem ubrał się i zjadł śniadanie. W godzinę później, dosiadłszy najętej mulicy, wyruszył z wyrazem zupełnej beztroski drogą wiodącą ku wybrzeżu celem zbadania tajemnic bezludnej wyspy. Za cel wyprawy obrał sobie koniec półwyspu odgraniczającego na kształt olbrzymiego mola malowniczą redę Hy?res od stałego lądu, zazębień wybrzeża i zatok u wejścia do portu tulońskiego. Mocna i pewna w nogach mulica (Peyrol skierowawszy ją raz na właściwą drogę puścił wolno wodze) niosła go ścieżką, która opadała dość stromo ku jałowej równinie z bielejącymi z daleka salinarni, otoczonej błękitnawymi, niewysokimi wzgórzami. Wkrótce wszelkie ślady ludzkich osiedli znikły mu sprzed oczu. Ta część ojczystego kraju bardziej była mu obca niż brzegi Cieśniny Mozambickiej, koralowe wybrzeża Indii i lasy Madagaskaru. Niebawem znalazł się na występie półwyspu Giens przesyconego solą i zawierającego niebieską lagunę, szczególnie niebieską, znacznie ciemniejszą i nawet spokojniejszą od rozciągającego się z obu jej stron morza, od którego oddzielały ją pasy ziemi o szerokości miejscami stu łokci zaledwie. Droga była zatarta, bez kolein; między kępami sztywnej jak drut trawy a krzakami o szczególnie martwym wyglądzie wykwitała krystaliczna sól śnieżnej bieli. Niezmiernie niski występ zdawał się grubości arkusza papieru położonego na powierzchni morza. Obywatel Peyrol widział na poziomie oka, jakby ze zwykłej tratwy, żagle rozmaitych statków, białe, to znów brązowe, podczas gdy solidna, ciemna sylwetka ojczystej jego wyspy Porquerolles widniała poza szerokim pasem wody. Mulica, która lepiej od obywatela Peyrola wiedziała, dokąd zmierzają, wprowadziła go między łagodne wzgórza u końca półwyspu. Stoki porastała rzadka trawa; garbate mury graniczne z szarych kamieni biegły między polami, a tu i ówdzie nad nimi wyglądał niski dach z czerwonej dachówki, ocieniony wierzchołkami delikatnych akacji. Na skręcie wąwozu ukazała się wieś licząca niewiele domów, odwróconych przeważnie od drogi, która na pierwszy rzut oka wyglądała jak wymarła. Trzy wysokie platany z bardzo odrapaną korą i skąpym listowiem rosły obok siebie na otwartej przestrzeni; widok psa, śpiącego w cieniu, ucieszył obywatela Peyrola: Mulica z wielką determinacją zbaczała ku wyżłobionemu w kamieniu korytu pod studnią wiejską. Peyrol, rozglądając się z grzbietu swego wierzchowca, który gasił pragnienie, nie dostrzegł ani śladu gospody. Potem, przenosząc wzrok ż domów na ziemię, zauważył okrytego łachmanami człowieka siedzącego opodal na kamieniu. Opasany był szerokim skórzanym pasem, a nogi miał gołe do kolan. Zatopiony w kontemplacji obcego przybysza zdawał się posągiem zdumienia. Jego ciemno–orzechowa twarz odbijała wyraźnie od strzechy rozwichrzonych siwych włosów. Na znak Peyrola podszedł chętnie, bez ociągania się, wpatrzony weń wciąż tym samym kamiennym wzrokiem. „Gdybym pozostał w kraju, wyglądałbym prawdopodobnie” jak ów człowiek” — przemknęło mimo woli przez myśl Peyrola. Z powagą, która go rzadko opuszczała, zapytał próżnującego mizeraka, czy jest on jedynym mieszkańcem wsi, na co otrzymał odpowiedź, że ludzie wyruszyli do pracy na swe pólka. Biedak odpowiedział z miłym uśmiechem, którego Peyrol nie spodziewał się po nim wcale. Wówczas ocknął się w Peyrolu nie zatarty niczym instynkt człowieka urodzonego na roli. Odezwał się, że w ciągu długich godzin jazdy nie dostrzegł mężczyzny, kobiety ani dziecka, ani nawet jakiegokolwiek zwierzęcia. Nigdy by nie przypuszczał, że może tu być w okolicy zdatny do uprawy kawałek gruntu. Lecz jego rozmówca upierał się, że ludzie pracują na swych gruntach, ci przynajmniej, którzy je mają. Na dźwięk głosu pies dźwignął się przybierając dziwną postać, jak gdyby tężał i cały stawał się tylko sztywnym kośćcem. Podszedł nieufnie i, dając wyraz swej psiej wierności, stanął za panem z nosem przy samych jego łydkach. — A wy — spytał Peyrol — nie macie gruntu? Człowiek namyślał się, nim odpowiedział: — Ja mam łódź. Peyrol zainteresował się, a ów objaśnił, że ma łódź na słonym jeziorze, tej wielkiej płachcie ciemnej wody, leżącej spokojnie między dwiema wielkimi zatokami niespokojnego morza. Peyrol wyraził zdziwienie, na co komu się zda łódź na takiej wodzie. — Są tam ryby — powiedział człowiek. — A czy ta łódź to wszystko, co posiadacie na ziemi? — pytał Peyrol. Muchy brzęczały, mulica zwiesiła łeb ruszając uszami i oganiając się leniwie cienkim ogonem. — Mam coś w rodzaju chaty, tam w dole, na brzegu laguny, i jedną czy dwie sieci — wyznał. Peyrol spojrzał z wierzchowca na ziemię. — I tego psa — dodał uzupełniając w ten sposób spis inwentarza. Znowu człowiek odpowiedział nie od razu: — To mój towarzysz. Peyrol siedział w siodle poważnie jak sędzia. — Mając tylko tyle trudno się utrzymać — wypowiedział się wreszcie. — Ale!… Czy nie ma tu jakiej gospody, kawiarni, jakiegoś miejsca, gdzie można by się zatrzymać na jeden dzień? Mówiono mi tam, w głębi kraju, że jest tu taki zajazd. — Pokażę go panu — rzekł człowiek wracając na miejsce, gdzie przedtem siedział, i podnosząc z ziemi duży, pusty kosz. Ruszyli. Drogę pokazywał rybak, za nim podążał pies ze zwieszonym pyskiem i spuszczonym ogonem, na ostatku zaś Peyrol kuksając piętami po bokach inteligentną, zdającą się wszystko przewidywać mulicę. Na rogu przy ostatnim z domostw stał stary krzyż drewniany osadzony w kwadratowym bloku kamiennym. Samotny rybak z laguny Pesquiers wskazał na boczną ścieżkę, gdzie wzgórza u krańca półwyspu tworzyły płytki wąwóz. Chyliły się tam na horyzoncie krzywe sosny; w samym wąwozie majaczyły srebrnawe kępy oliwnych sadów, a wyżej — długa, żółta ściana, za którą sterczały cyprysy i czerwone dachy budynków, należących prawdopodobnie do farmy. — Czy mnie tam przyjmą? — Tego nie wiem. Mają dużo miejsca, to pewne. Podróżnych tu nie ma. Lecz jeść tam dawniej dawali. Niech pan wstąpi tylko. Choćby nawet jego nie było w domu, farmerka jest na pewno i poda panu. Ona jest stąd, tu się urodziła. Wszystko o niej wiemy. — Co to za kobieta? — spytał obywatel Peyrol, na którym kąt ten na pierwszy rzut oka zrobił miłe wrażenie. — Hm, wstąpi pan, to pan zobaczy. Jest młoda. — A gospodarz? — spytał Peyrol. Dostrzegł błysk w podniesionych nań ciemnych, z lekka spłowiałych oczach przewodnika. — Czego mi się tak przyglądacie? Przecież nie jestem czarnoskóry. Ów uśmiechnął się, ukazując wśród siwego zarostu uzębienie równie kompletne jak uzębienie Peyrola. Zachowaniem swym zdradzał pewne zakłopotanie, bez śladu jednak nieprzyjaznych uczuć. Bąkał coś pod nosem, a Peyrol wywnioskował, że to obrośnięte, spalone słońcem, bose indywiduum, to mizerne stworzenie ludzkie, które miał przed strzemieniem, powzięło pewne patriotyczne podejrzenia co do jego osoby. Niesłychane! W głowie mu się to nie mieściło. Zapytał surowo swego przewodnika, czy wyglądem przypomina szczura lądowego jakiegokolwiek rodzaju. Zaklął siarczyście, nie tracąc jednak nic z godności właściwej typowi, rysom i strukturze swego ciała. — Na arystokratę pan nie wygląda, ale nie wygląda pań też na farmera ani na kramarza, ani na patriotę. Takiego jak pan nie widziano tu od dawna, od bardzo dawna. Wygląda pan na kogoś, o kim ledwie śmiem wspomnieć. Pan mógłby być księdzem. Peyrol na swej mulicy znieruchomiał ze zdumienia. „Czy ja śnię?” — zapytał się w duchu. — Zwariowaliście chyba — przemówił. — Nie wiecie, co mówicie. Nie wstyd wam? — A jednak — upierał się rybak w dobrej wierze — przed dziesięciu laty widziałem jednego z gatunku zwanego biskupami, który miał kubek w kubek taką twarz jak pan. Peyrol mimo woli przesunął ręką po twarzy. Co w niej być mogło? Nie przypominał sobie, by kiedykolwiek w życiu widział biskupa. Przewodnik jednak uczepił się tej myśli, gdyż zmarszczył brwi i mruknął: — Zupełnie jak tamci… Pamiętam doskonale… To nie tak dawno. Niektórzy z nich wciąż jeszcze kryją się po wsiach przed patriotami, którzy na nich długo polowali. Powietrze było nieruchome. Żywy ogień leciał z nieba na skały, kamienie i krzaki. Mulica z republikańską surowością gardząc stajnią, odległą o jakie sto dwadzieścia łokci, spuściła łeb, stuliła nawet uszy i drzemała w najlepsze, niczym na środku pustyni. Pies u nóg swego pana skamieniał i z nosem przy ziemi zdawał się również pogrążony w śpiączce. Peyrol zapadł w głęboką medytację, a rybak z laguny oczekiwał na rozproszenie swych podejrzeń beznamiętnie i bodaj z zastygłym na ustach ironicznym grymasem gdzieś w gęstwinie brody. Raptem fizjonomia Peyrola rozjaśniła się. Rozwiązał problemat; przydźwięk troski drżał jednak w jego głosie. — Ba, nic na to nie poradzę — rzekł. — Nauczyłem się golić od Anglików. Pewnie o to chodzi. Na wspomnienie Anglików rybak nadstawił uszu. — Nie wiadomo, gdzie oni sobie teraz wszyscy poszli — zauważył pod nosem. — Jeszcze trzy lata temu wielkie ich okręty uwijały się dokoła wybrzeży. Ciągle się ich widziało; walczyli też i na lądzie, wszędzie dokoła Tulonu. Potem w ciągu tygodnia czy dwóch trach! — nie było nikogo. Wynieśli się, diabli wiedzą dokąd. Ale może pan wie? — O tak! — potwierdzi! Peyrol. — Wiem wszystko o Anglikach, niech was o to głowa nie boli. — Mnie o to głowa nie boli. To panu wypada dwa razy pomyśleć, co — powiedzieć tam, to znaczy gospodarzowi farmy. — Nie jest on na pewno lepszym ode mnie patriotą, choć mam ogoloną twarz — odparł Peyrol. — Dziwne to się wydaje tylko takiemu jak wy dzikusowi. Z niespodziewanym westchnieniem przewodnik usiadł u stóp krzyża; pies zeszedł niezwłocznie cokolwiek z drogi i, zwinąwszy się w kłębek, przywarował między kępami trawy. — Wszyscy tu jesteśmy dzikusami — rzekł wynędzniały rybak z laguny. — Lecz gospodarz tej farmy jest prawdziwym patriotą z miasta. Gdyby pan pojechał do Tulonu i zapytał ludzi, powiedzieliby panu. On pierwszy zajął się wzniesieniem gilotyny, gdy oczyszczano miasto od wszelkiego rodzaju arystokratów, jeszcze przed przyjściem Anglików. Po ich wygnaniu roboty tej było tyle, że gilotyna nie mogła wystarczyć. Więc musieli zabijać zdrajców na ulicy, w piwnicach i łóżkach. Trupy mężczyzn i kobiet leżały kupami wzdłuż nabrzeży. Takich jak on było sporo, zwano ich krwiopijcami. Cóż, był wśród nich jednym z pierwszych. Mówię panu szczerą prawdę. Peyrol skinął głową. — Już my się dogadamy — powiedział. Nim zdążył ująć lejce i zabębnić piętami, mulica, jak gdyby tylko czekała na te słowa, ruszyła ścieżką. Nie minęło i pięć minut, gdy Peyrol zsiadł ze swego wierzchowca przed frontem niskiej i długiej przybudówki wysokiego domu z niewieloma oknami. Od węgłów przybudówki biegły mury z kamienia odgradzając widocznie prócz podwórza jedno czy dwa pola. Otwarta brama prowadziła na lewo, lecz Peyrol zsiadł u drzwi domu, przez które wszedł do pustej izby o chropowatych, pobielanych ścianach, gdzie stało tylko parę krzeseł i stołów, i która, sądząc z wyglądu, mogła służyć za wiejską kawiarnię. Zastukał knykciem w stół. Młoda kobieta w fichu na szyi, w sukni w białe i czerwone pasy, brunetka o pąsowych ustach, ukazała się w drzwiach prowadzących do wnętrza domu. — Bonjour, citoyenne!* — pozdrowił Peyrol. Tak była zdziwiona niezwykłym wyglądem gościa, że odszepnęła mu tylko: — Bonjour. Po chwili jednak podeszła bliżej z wyrazem oczekiwania. Obywatel Peyrol zauważył wówczas, jak doskonały ma owal twarzy, jak piękną płeć, gładkie policzki, białą szyję, i aż gwizdnął z cicha przez zęby. — Pić mi się chce, oczywiście — przemówił — ale przede wszystkim chciałbym wiedzieć, czy mogę się zatrzymać. Drgnął słysząc stuk podków, lecz kobieta go uspokoiła. — Mulica idzie do szopy. Zna drogę. Co do pańskiego zatrzymania się, to gospodarz będzie tu za chwilę. Nikt tu nie bywa. A na jak długo zamierzacie się zatrzymać? Stary włóczęga morski wpatrzył się w nią badawczo. — Prawdę mówiąc, citoyenne, na zawsze, jeśli tak rzec można. Uśmiechnęła się, aż zęby jej zalśniły, lecz bez śladu wesołości, bez jakiejkolwiek zmiany w wyrazie oczu, które błądziły ustawicznie po pustej izbie, jak gdyby Peyrol przybył otoczony świtą cieni. — To tak jak ja — powiedziała.. — Spędziłam tu dzieciństwo. — I teraz prawie wyglądacie na dziecko — rzekł Peyrol patrząc na nią z uczuciem, które nie było już zdziwieniem ani ciekawością, lecz zdawało się tkwić w samej jego piersi. — Czy jesteście patriotą? — zapytała, wciąż nie spuszczając z oka niewidzialnego towarzystwa w izbie. Peyrola, który sądził, że „nareszcie odczepił się od tego przeklętego głupstwa”, złość wzięła i przez chwilę nie wiedział, co odpowiedzieć; — Jestem Francuzem — wypalił szorstko. — Arletto! — zabrzmiał z wnętrza domu przez otwarte drzwi głos starej kobiety. — Co takiego? — odpowiedziała uprzejmie. — Na podwórzu jest osiodłana mulica. — Dobrze. Gość jest tutaj. — Oczy jej, które na chwilę się zatrzymały, znów zaczęły błądzić dokoła izby i siedzącego bez ruchu Peyrola. Zbliżyła się o krok do niego i zapytała cicho poufnym tonem: — Czy nosiliście kiedy głowę kobiety na ostrzu piki? Peyrol, który był świadkiem wielu bitew, rzezi na lądzie i morzu, zdobywania miast szturmem przez dzikich wojowników, który sam zabijał w ataku i obronie, w pierwszej chwili zapomniał języka w gębie, potem zaś odpowiedział z goryczą: — Nie. Wiem, że są ludzie, którzy się tym chełpią. Pyszałki o kamiennym sercu. Ale cóż to wszystko was może obchodzić? Nie słuchała, chwytając dolną wargą równymi górnymi zębami i bez ustanku tocząc oczyma. Raptem Peyrol przypomniał sobie krwiożerczego tygrysa ludu. Jej mąż? Czy możliwe?… Dlaczego nie? Być może. Skąd mógł wiedzieć — on, obcy? Czuł, że nie potrafi odpowiedzieć na to pytanie. Wzrok jej uchwycić? Równie dobrze mógłby próbować uchwycić rękoma wijącą się w locie mewę. Robiła zresztą wrażenie wolnego, nieuchwytnego ptaka morskiego. Lecz Peyrol umiał być cierpliwy, cechowała go bowiem cierpliwość stanowiąca często tylko pewną odmianę odwagi. Znany był z tego. Właściwość ta, przydała mu się w wielu niebezpiecznych okolicznościach. Razu pewnego ocaliła mu życie. Tak, tylko cierpliwość, nic innego. A teraz miał czas. Mógł czekać. Więc czekał. I nagle, jak gdyby oswojona jego cierpliwością, dziwna ta istota spuściła oczy, przystąpiła doń zupełnie blisko i poczęła wodzić palcem po wyłogach jego kurty, zupełnie jak dziecko. Peyrol omal nie wykrzyknął ze zdumienia, powstrzymał się jednak od jakiegokolwiek ruchu, niemal oddech mu zaparło. Opanowało go łagodne, nieokreślone wzruszenie. Nie podniosła nań oczu, a że czarne rzęsy na kształt cienia leżały na jej białych policzkach, więc nie musiał się silić na uśmiech. Gdy spłynęła zeń fala pierwszego wrażenia, nawet przestał się dziwić. Wprawił go bowiem w zdumienie nie sposób postępowania tej dziwnej istoty, lecz jej raptowny ruch. — Tak. Możecie pozostać. Sądzę, że będziemy przyjaciółmi. Opowiem wam o rewolucji. Przy tych słowach Peyrol, człowiek z krwawą przeszłością, uczuł coś w rodzaju zimna u nasady głowy. — Po co? — spytał. — Tak być musi — powiedziała i tyłem cofnęła się o parę kroków, potem, wciąż ze spuszczonymi oczami, odwróciła się i wyszła z pokoju lekko, rzekłbyś, nie dotykając ziemi stopami. Zniknęła momentalnie. Zapatrzony w otwarte drzwi kuchni Peyrol zauważył w nich po chwili głowę starszej kobiety w kolorowej chuście. Była smagła. Wyglądała ku niemu ze strachem. — Proszę o butelkę wina! — krzyknął. III Właściwy marynarzom zwyczaj symulowania, że nic, cokolwiek by się stało na morzu lub lądzie, nie jest w stanie ich zdziwić, stał się drugą naturą Peyrola. Przywykłszy od dzieciństwa tłumić wszelki objaw zdziwienia wobec najniezwyklejszych zjawisk i zdarzeń, dziwnych ludzi, dziwnych zwyczajów i najbardziej przerażających fenomenów natury (takich, na przykład, jak wybuchy wulkanów lub rozpętanie furii ludzkiej), u schyłku życia był naprawdę niewrażliwy — czy może doskonale opanowany. Widział tyle rzeczy rażących lub okrutnych, słyszał tyle zdumiewających opowieści, że na każdą nowość reagował myślą wyrażającą się w słowach: „J’en ai vu bien d’autres.” Ostatnią rzeczą straszną, która obudziła w nim grozę przed zjawiskami nadprzyrodzonymi, była śmierć matki, tej kobiety wynędzniałej i gwałtownej, zmarłej pod kupą łachmanów; omal zaś nie utracił zmysłów w paroksyzmie strachu innego znów rodzaju — a takiego strachu doznał wówczas po raz ostatni — gdy jako dwunastoletni chłopak znalazł się wśród tumultu i mrowia ludzkiego na marsylskim nabrzeżu, a więc w obliczu nadzwyczajności, której nie potrafił ani pojąć, ani ogarnąć i przed którą skrył się, gdy odegnano go z kutra, za stertę worów z pszenicą. Pozostał tam drżąc na całym ciele, póki człowiek w kapeluszu z podniesionym rondem i z szablą u boku (chłopak nigdy w życiu nie widział ani takiego kapelusza, ani takiej szabli) nie schwycił go pod pachę i nie wyciągnął z ukrycia. Człowieka tego wziąłby za wilkołaka, gdyby kiedykolwiek w życiu słyszał o wilkołakach; tak czy owak, był on przerażający i dziwaczniejszy niż wszystko, co chłopak potrafiłby sobie wyobrazić, gdyby wówczas wyobraźnia jego nie drzemała. Można było umrzeć ze strachu, lecz nie przyszło mu to na myśl. I nie zwariował, lecz biernie, z właściwą dzieciom giętkością, przystosował się w ciągu doby mniej więcej do nowych, niezrozumiałych warunków życia. Po tym wtajemniczeniu reszta przeżyć, więc ryby latające, wieloryby, później czarni ludzie na wyspach koralowych, nawet pokłady krwią ociekające i męki pragnienia w otwartych łodziach, wszystko, co go spotkało, było stosunkowo proste. W okresie gdy od marynarzy i podróżnych, a także z bardzo starych gazet nadeszłych z Europy, dowiedział się o rewolucji we Francji i o pewnych Nieśmiertelnych Zasadach powodujących śmierć wielu ludzi, potrafił już zdobyć się na samoistny sąd o rzeczy. Więc bunt i wyrzucanie oficerów w morze. Był tego świadkiem dwukrotnie i za każdym razem po innej stawał stronie. Jeśli idzie o ten przewrót, nie przechylił się ani na jedną, ani na drugą stronę. Było to wszystko za dalekie, za wielkie, nie dość konkretne. Prędko jednakże przyswoił sobie żargon rewolucyjny i posługiwał się nim w pewnych okolicznościach z tajemną wzgardą w duszy. Zdarzyło się Peyrolowi, że najserdeczniejszy przyjaciel i współtowarzysz wypraw odebrał mu żółtoskórą dziewczynę, do której pałał szaloną miłością; nawiasem mówiąc, utracił nadzieję zrozumienia tego kiedykolwiek. Dość, że zdrada przyjaciela i kochanki, poparta mnóstwem doświadczeń z ludźmi, zetknięcie się z różnolitością ludzkich namiętności, wszystko dopełniło kroplą wzgardy dla całego świata, niby cudownym lekiem, tę dziwną mieszaninę, jaką była dusza powróconego ojczyźnie korsarza. Dlatego nie okazał zdziwienia, bo nie doznał go wcale, znalazłszy się w obecności gospodarza farmy Escampobar, którą ów otrzymał wraz z żoną. Bezdomny Peyrol, siedząc w pustej izbie przy stole i mając butelkę wina przed sobą, właśnie podnosił szklankę do ust, gdy wszedł ów eks–orator sekcyjny, przywódca motłochu w czerwonych czapkach, prześladowca arystokratów i księży, wznosiciel gilotyny, słowem, krwiopijca. I obywatel Peyrol, który był co najmniej o sześć tysięcy mil od tragicznej sceny rewolucji, rzucił mu swym niewzruszonym głębokim basem powitalne: — Salut! Sankiulota odpłacił daleko cichszym „Salut”, wpijając się wzrokiem w oznajmionego mu już przybysza. Miał migdałowe, łagodne, lśniące oczy, lśniącą skórę na kościach policzkowych, wystających, choć zaokrąglonych. Twarz — na kształt czerwonej maski — znikała pod kasztanowatym, krótko przystrzyżonym zarostem, obrastającym usta tak szczelnie, że Peyrol nie mógł się dopatrzyć ich wyrazu, który mógł być okrutny. Zbrużdżone czoło i prostopadły nos mówiły o fanatyzmie płomiennego patrioty. W ręku trzymał długi, lśniący nóż, który zaraz położył na jednym ze stołów. Wyglądał na lat trzydzieści; był to dobrze zbudowany, średniego wzrostu mężczyzna, zdradzający sposobem bycia brak zdolności do szybkiej decyzji. Coś na kształt rozczarowania znajdowało wyraz w sposobie trzymania pleców. Z subtelności tej Peyrol zdał sobie sprawę wyłuszczając, o co mu chodzi. Zakończył oświadczeniem, że jest marynarzem republiki i że zawsze w obliczu nieprzyjaciela spełniał swój obowiązek. Krwiopijca słuchał uważnie. Wysoko osadzone brwi nadawały mu wyraz zdumienia. Podszedł z bliska do stołu i przemówił drżącym głosem: — Może i spełnialiście swój obowiązek! Niemniej możecie być zdeprawowani. Cnota marynarzy republiki nie ostała się przed złotem tyranów. Kto by przypuścił? Przemawiali jak prawdziwi patrioci. A pomimo to Anglicy wpłynęli do portu, bez bitwy wylądowali w mieście. Wojska republiki wygnały ich, lecz zdrada chyłkiem skrada się po kraju, wyrasta, gdzie jej nie posiano, siedzi u naszych ognisk domowych, czai się w sercach przedstawicieli ludu, ojców naszych i braci. Był czas, kiedy kwitły cnoty obywatelskie, ale teraz zakryły oblicze. I powiem dlaczego: za mało przelaliśmy krwi. Wydaje się, że nigdy nie można przelać dość krwi. To zniechęca. Oto do czegośmy doszli. Głos uwiązł mu w gardle, jak gdyby raptem utracił wiarę w siebie. — Przynieście sobie szklankę, citoyen — rzekł Peyrol po krótkiej chwili milczenia — wypijemy zdrajcom na pohybel. Nikt więcej ode mnie nie nienawidzi zdrady, lecz… Poczekał, aż sankiulota wróci. Nalał wina i, gdy stuknęli się szklankami opróżniając je do połowy; postawił swoją na stole i podjął: — Lecz, widzicie, ja nic nie miałem z waszą polityką do czynienia. Byłem na drugiej półkuli, więc nie możecie mnie podejrzewać o zdradę. Wy, sankiuloci, tępiliście bez litości wrogów republiki w ojczyźnie, ja zaś zabijałem jej nieprzyjaciół daleko stąd. Wy ścinaliście łby bez wyrzutów sumienia… Ów zaś najniespodziewaniej w świecie zamknął na mgnienie oczy, by za chwilę otworzyć je jak najszerzej. — Tak, tak — przyznał cichym głosem. — Litość też może być przestępstwem. — Tak, A ja rąbałem po łbach wrogów republiki, gdziekolwiek się z nimi spotkałem, nie bacząc, w jakiej są sile. Sądzę więc, że ja i wy powinniśmy się zrozumieć. Na to gospodarz farmy mruknął, że w czasach jak obecne nic nie daje zupełnej gwarancji patriotyzmu. Obowiązkiem patrioty jest żywić w sercu podejrzliwość względem każdego. Peyrolowi przez cały czas nie wymknął się najlżejszy odruch zniecierpliwienia. Wspaniale panował nad sobą i z niezmąconym humorem prowadził rozmowę, co zostało uwieńczone pomyślnym rezultatem — dopiął swego. Obywatel Scevola Bron (tak pono nazywał się gospodarz farmy), budzący strach i nienawiść w pozostałych mieszkańcach półwyspu Giens, zapragnął pewnie mieć kogoś, z kim mógłby od czasu do czasu zamienić słów parę. Wieśniacy nigdy nie odwiedzali farmy, a jeśliby ją odwiedzili, to jedynie tłumnie i we wrogich zamiarach. Z głuchą wściekłością znosili obecność tego sankiuloty w swym kącie świata. — Skąd przybywacie? — było ostatnim pytaniem farmera. — Przed dwoma dniami opuściłem Tulon. Obywatel Scevola uderzył pięścią w stół, lecz był to tylko przebłysk energii. — I pomyśleć, że według dekretu z miasta tego nie miał pozostać kamień na kamieniu! — poskarżył się z wyrazem głębokiego bólu. . — Wszystkie niemal pozostały na miejscu — upewnił go Peyrol beznamiętnie. — Nie umiem powiedzieć, czy Tulon zasługiwałby na los przeznaczony temu miastu, jak powiedzieliście, dekretem. Byłem w Tułonie przez jakiś miesiąc i wiem, że mieszkają tam pewni dobrzy patrioci. Wiem, bo się z nimi zaprzyjaźniłem. — Po czym Peyrol wymienił parę nazwisk, które sankiulota przyjął gorzkim uśmiechem i złowróżbną ciszą jak gdyby należało posłać ich właścicieli na szafot, pod nóż gilotyny. — Chodźcie, pokażę wam, gdzie będziecie sypiać — powiedział z westchnieniem, a Peyrol chętnie podążył za nim. Weszli razem do kuchni. Przez otwarte tylne drzwi prostokątna plama słońca padła na kamienne tafle podłogi. Za drzwiami kurczęta gromadą całą wyczekiwały na żer, a żółta kura, umieściwszy się na samym progu, pretensjonalnie kręciła głową w prawo i lewo. Stara kobieta raptownie postawiła na stole trzymaną w ręku miskę z pokarmem i wlepiła wzrok w Peyrola. Obszerna, czysta izba zrobiła na nim miłe wrażenie. — Będzie pan tu jadał z nami — powiedział przewodnik i, nie zatrzymując się, prowadził wąskim korytarzem do stromych schodów. Z pierwszego podestu biegły wzwyż wąskie, kręcone schodki pod sam strych domu. Gdy sankiulota jednym pchnięciem ręki otworzył na roścież grube drewniane drzwi na końcu krętych schodów, znaleźli się na progu obszernej, niskiej izby, w której stało szerokie dwuosobowe łóżko ze stertą złożonych na nim kołder i zapasowych poduszek. Stały tam również dwa drewniane krzesła i owalny stół. — Moglibyśmy urządzić dla was ten pokój — powiedział gospodarz i dodał — lecz nie wiem, co powie na to gospodyni. . Peyrol, którego uderzył szczególny wyraz twarzy sankiuloty, odwrócił głową i zobaczył stojącą w drzwiach dziewczynę. Odniósł wrażenie, że przemknęła w powietrzu w ślad za nimi, gdyż nic nie zdradziło jej obecności, ani szelest, ani odgłos stąpnięcia. Nieskazitelną biel jej cery potęgował kontrast z koralowymi ustami i kruczymi splotami, wymykającymi się spod muślinowego czepka obramowanego koronką. Nieruchoma i milcząca, zachowywała się tak, jak gdyby w pokoju nie było nikogo, i Peyrol raptem odwrócił wzrok od tej niemej, nieprzytomnej twarzy z biegającymi oczami. Jednakże w ten czy inny sposób sankiulota upewnił się, widać, co do jej zgody, gdyż powiedział tonem ostatecznej decyzji: — A więc dobrze — i nastąpił moment ciszy. Błyskawice strzelały z czarnych oczu kobiety biegających dokoła całej izby bez chwili spoczynku, na koralowych ustach osiadł półuśmiech nie tyle bezmyślny, co całkiem nieumotywowany. Peyrol obserwował ją kątem oka, nie potrafił jednak odgadnąć jej myśli. Zdawała się nie znać go wcale. — Z trzech stron macie tu widok na morze — odezwał się sankiulota do gościa. Dom na farmie był wysoki. Z obszernej izby na strychu roztaczał się widok z jednej strony na redę Hyeres, widniejącą na pierwszym planie na tle błękitnawych falistości wybrzeża aż po Frejus, z drugiej zaś strony na półkole jałowych, wysokich wzgórz, przeciętych wejściem do tulońskiego portu; umocnione fortami i bateriami wejście kończyło się wyniosłością Cape Cépet, ściętą płasko górą na obsadzie brązowych skał o posępnie pożlebionych stokach, z białą plamą na samym szczycie, przedrewolucyjną kaplicą Najświętszej Marii Panny. Stanowiła ona cel licznych pielgrzymek za ancien regime’u*. Roziskrzone na powierzchni i nieskazitelne w swych głębiach morze chłonęło południowy żar słońca. — Zupełnie jak w latarni morskiej — rzekł Peyrol. — Niezła siedziba dla marynarza. — Uradował się w głębi serca na widok rozrzuconych po morzu żagli. Szczury lądowe ze swymi domami, bydlętami i czynnościami nie istniały dlań po prostu. W mniemaniu Peyrola na życie jakiegokolwiek obcego brzegu składały się statki, począwszy od czółen skórzanych, a kończąc na zwykłych korytach albo tratwach z powiązanych okrąglaków ze strzępem maty zamiast żagla, najprymitywniejszych tratwach, z których ciemnoskóre nagusy łowią ryby wzdłuż pasm białego piasku pod brzemieniem tropikalnego nieba, rozjarzonego złowrogo i z burzliwą chmurą czającą się na horyzoncie. Lecz tu oglądał świat nieporównanie pogodny na jasnym brzegu — nic ponurego, nic złowrogiego w blasku słońca. Niebo wspierało się leciutko na mglistych zarysach dalekich wzgórz, bezruch zdawał się wisieć w powietrzu jak rozkoszny miraż. W Petite Passę, między Porquerolles a Cape Esterel, kilka kutrów pływało po morzu nie znającym przypływu i odpływu; cechowała je jednakże nie cisza śmierci, tylko spokój lekkiego snu, nieruchomość z uśmiechem na ustach, urok pięknego dnia śródziemnomorskiego, dnia bez tchnienia, lecz nigdy bez życia. I Peyrol na włóczędze pełnej wrażeń po brzegi nie zaznał nigdy takiego czaru. Uczuł się tak daleki od myśli o walce i śmierci, tak zadziwiająco bezpieczny, że na całą swą przeszłość gotów był spojrzeć z pobłażliwym uśmiechem jak na łańcuch posępnych dni i dusznych nocy. Pomyślał, że nie przyjdzie mu nawet do głowy oddalić się stąd, jak gdyby przeczuwając, że jego piracka dusza zawsze się tu gnieździła. Tak, oto kąt dla niego. Nie rachuba, lecz instynkt go tu sprowadził. Odwrócił się od okna i znalazł twarzą w twarz z sankiulotą, który snadź podszedł doń z tyłu, może, by go przyjacielsko uderzyć po ramieniu, lecz teraz odwrócił odeń głowę. Młoda kobieta znikła. — Powiedzcie mi, gospodarzu — rzekł Peyrol — czy nie ma tu gdzie w pobliżu jakiej zatoczki z płaskim brzegiem, odpowiedniej do trzymania w niej łodzi? — A po co wam łódź? — By wypłynąć na połów ryb, gdy mi przyjdzie ochota — krótko odparł Peyrol. Wówczas gospodarz Escampobar udobruchał się nagle i oświadczył, że u stóp wzgórza o kilkaset kroków od domu znajduje się doskonała przystań. Oczywiście, wybrzeże jest pełne zazębień, lecz w tym miejscu morze tworzy jakby mały staw w głębi półwyspu. I przy tych słowach w migdałowych oczach tulońskiego terrorysty zapaliło się ponure światło, które nie uszło uwagi Peyrola. — Prawdziwy mały staw z wyjściem na zatokę, dobrze znaną Anglikom. — Zamilkł. Wówczas Peyrol nie przejmując się zbytnio, lecz tonem głębokiego przekonania zauważył, że niełatwo zamknąć przed Anglikami najmniejszy nawet szmat słonej wódy, nie pojmuje jednak, co mogło ich sprowadzić na brzeg tak odległy. — Było to wówczas, gdy angielska flota zawinęła tu po raz pierwszy — ponuro odezwał się patriota — i zaczęła się wałęsać u wybrzeży, nim jeszcze zdrajcy kontrrewolucyjni wpuścili ją do Tulonu, sprzedając świętą ziemię ojczystą za garść marnego złota. O tak, jeszcze przed tą zbrodnią oficerowie angielscy lądowali nocą w zatoce i dochodzili wybrzeżem aż do tego domu. — Co za zuchwalstwo! — zdumiał się Peyrol nie na żarty. — Lecz to do nich podobne. A jednak wierzyć się nie chce. Czy to nie plotki? Patariota kurczowo wzniósł ramię. — Że tak było, przysiągłem przed trybunałem — oświadczył. — O, ciemna sprawa! — wykrzyknął przeraźliwie. — Ojciec jej przypłacił to życiem — powiedział cicho — jej matka także, lecz ojczyzna była w niebezpieczeństwie — dodał jeszcze cichszym głosem. Peyrol podszedł do zachodniego okna i popatrzył w stronę Tulonu. Pośrodku wód rozlanych na Cape Cicié pływał wysoki dwupokładowiec, małe zaś ciemne punkty na wódzie były to łódki usiłujące obrócić go na prawo. Peyrol przyglądał się chwilę, potem wrócił w głąb izby. — I wyciągnęliście go stąd wprost na szafot? — zapytał swym obojętnym głosem. Patriota nie podniósł oczu, w zamyśleniu zaprzeczył ruchem głowy. — Nie, przybył do Tulonu przed samą ewakuacją, ten przyjaciel Anglików… Przyżeglował na własnym kutrze, który wciąż jeszcze leży tu w Madrague. Wziął z sobą żonę. Przybyli, by zabrać do domu córkę ukrywającą się z paru starymi zakonnicami. Nadciągali zwycięscy republikanie, służebnicy tyranii musieli uciekać. — Przybyli po córkę? — rozważał Peyrol.. by ludzie poczuwający się do winy ważyli… Patriota błysnął ku niemu oczyma, które płonęły dziko. — Sprawiedliwości stało się zadość. Jako kontrrewolucjoniści, gdyby nawet jednego słowa nie zamienili z nieprzyjaciółmi, powinni byli ponieść karę. — Hm, marudzili z powodu córki. To wy sprowadziliście ją do domu? — Tak, ja — odparł gospodarz. Wyminął badawcze spojrzenie Peyrola, choć w następnej chwili już mu patrzył w oczy. — Ale nie udało się jej zdeprawować naukami podłego zabobonu. Przywiozłem patriotkę. Z całym spokojem Peyrol przyznał mu rację ledwie dostrzegalnym skinieniem głowy. — Pięknie — rzekł — wszystkie te historie nie zamącą mi snu w tej izbie. Zawsze chciałem, gdy będę miał dość włóczęgi po morzach, zamieszkać w latarni morskiej. Tu jest jak w latarni. Zobaczycie mnie tu jutro z moimi nielicznymi manatkami — dodał zmierzając ku drzwiom. — Salut, citoyen! Panowanie nad sobą wyrosło u Peyrola z czasem do poziomu prawdziwej pogody umysłu. Na wschodnich morzach i lądach wiedziano, że Peyrol to człowiek straszny i spokojny. Mogliby tam opowiedzieć niejedną historię, która z ich punktu widzenia była po prostu wspaniała. Lecz wszystko, czego Peyrol kiedykolwiek dokonał, ograniczało się w jego mniemaniu do tego, że zachował rozsądek w różnego rodzaju niebezpiecznych sytuacjach. Nic go nie mogło przyprawić o zawrót głowy — ani niebezpieczeństwo, ani okrucieństwo, ani jakiekolwiek okoliczności danej przygody. Przystosowywał się do niej, do jej właściwości i bodaj do samego jej ducha z głębokim i nieomylnym wyczuciem, bez domieszki sentymentu. Uczucie jako takie było dlań czymś sztucznym, o czym nawet nie słyszał, było mu tak bardzo obce, że z jego przejawów nie umiałby zdać sobie sprawy. Dzięki temu naturalnemu sposobowi godzenia się na wszystko nadawał się na współmieszkańca Escampobar. Wkrótce powrócił na farmę z całym ładunkiem, jak zwał swój bagaż. U drzwi domu powitała go młoda kobieta o bladej twarzy i wiecznie błądzących oczach. Nic nie było w stanie zatrzymać jej wzroku. Ślizgał się po przedmiotach jej codziennego otoczenia. Gdy się do niej mówiło, wciąż czegoś wypatrywała to z prawej, to z lewej strony za rozmówcą, aż budziła zwątpienie, czy słucha i rozumie. Mimo pozorów nieprzytomności była jednakże najzupełniej przy zdrowych zmysłach. Wśród swych poszukiwań uśmiechnęła się do Peyrola. Potem, wycofawszy się do kuchni, przyglądała się, o ile na to pozwalały jej rozbiegane oczy, jak Peyrol windował po schodach swoją osobę i bagaż. Najcenniejszą część bagażu Peyrol miał na sobie, toteż gdy tylko został sam w izbie strychowej, przypominającej kamerę świetlną latarni morskiej, zrzucił nieznośne brzemię i położył je w nogach łóżka. Potem siadł, oparłszy się łokciami na stole, i patrzał na swój skarb z uczuciem niezmiernej ulgi. Łup ten nigdy nie ciążył mu na sumieniu, w pewnych chwilach ciążył mu tylko na ciele. Cierpienia duchowe, które skarb mu sprawiał, były następstwem cierpień ściśle fizycznych. Mniejsza ó to, że musiał się z nim kryć, lecz był to krępujący, irytujący, a pod koniec dnia naprawdę nieznośny ciężar, który sprawiał, że on, barczysty i rzutki marynarz, czuł się jak juczne zwierzę. W takich chwilach całym współczuciem, na jakie potrafił się zdobyć, obdarzał zwierzęta zmuszone dźwigać człowieka i jego ładunki. Obce mu było okrucieństwo, choć życie wśród bezprawia uczyniło go bezwzględnym. Rozparł się w krześle. Siedział tak, nagi do pasa, muskularny i siwowłosy, skłoniwszy głowę o rzymskim profilu na tatuowane przedramię. Czuł się doskonale. W głębokim zamyśleniu nie spuszczał oka ze skarbu. Myliłby się jednak srodze ten, kto, sądząc z pozorów, zadumę tę przypisałby chęci jak najlepszego ukrycia skarbu. Peyrol rozmyślał zgoła nad czym innym; wieloletnie doświadczenie nauczyło go, co wart jest łup i jak prędko topnieje w rękach. Zastanawiał się, jak różną była ta zdobycz od dotychczasowych zdobyczy. To nie wypadająca nań część łupu, osiągniętego potem, krwią i blizną, głodem i hazardem życia, ale dar łaskawej fortuny. Łup prędko się trwoni. Skarb ten dostał mu się, aby go zachował. Tu, z dala od pokus burzliwej przeszłości, rzekłbyś, w innym świecie, nie mógłby go przepić, przegrać w karty, roztrwonić w jakiś znany sobie sposób, nie mógłby go nawet darować. W tej izbie wzniesionej na dobre kilkanaście stóp nad poziomem zrewoltowanego kraju ojczystego, w którym czuł się bardziej obco niż gdziekolwiek indziej na świecie, na tym obszernym poddaszu, pełnym światła i okolonym przez morze, Peyrol delektował się ciszą i bezpieczeństwem, nie myśląc zaprzątać sobie głowy skarbem. Przyszło mu na myśl, że w gruncie rzeczy nigdy nie dbał o łup zdobyty kiedykolwiek. Nigdy o żaden. Miałżeby teraz szczególnie strzec zdobyczy, za którą nikt mścić się nie może i której mu nikt nie będzie próbował odebrać? Peyrol wstał i otworzył swój wielki kufer z sandałowego drzewa ze zwisającą przeogromną kłódką, kufer złupiony w pewnym chińskim mieście nad Zatoką Tonkińską przed wielu, wielu laty, gdy banda Braci z Wybrzeża, do której należał, wzięła szturmem portugalski statek, załogę spuściła w łodzi na morze, a sama zaczęła uprawiać żeglugę na własne konto i ryzyko. Był wtedy młody, bardzo młody, i kufer przypadł mu w udziale, bo nikt nie chciał nieporęcznego sprzętu, a także dlatego, że opasywały go obręcze wycyzelowane, co prawda, lecz nie ze złota, a z podłej miedzi. On zaś w prostocie ducha był zadowolony z tego, co dla niego przypadło. Ciągnął za sobą kufer w najprzeróżniejsze miejsca i pozostawiał, gdzie się dało — raz na cały rok zostawił go w ciemnej i cuchnącej jaskini na wybrzeżu madagaskarskim. Oddawał go na przechowanie różnym wodzom plemiennym, Arabom, właścicielowi najobrzydliwszej jaskini gry w Pondicherry, wrogom swym nawet. Raz, jednakże, utracił kufer. Stało się to, gdy go raniono. Krew wtedy tryskała z niego jak z rozprutego bukłaka z winem. Między Braćmi wynikła nieprzewidziana bójka z powodu jakiegoś planu, skomplikowanego osobistymi zawiściami, i on, Bogu ducha winien, dostał to fatalne cięcie nie wiadomo od kogo, nie udało mu się bowiem nigdy dowiedzieć, kto je zadał. Jeden z Braci, młody Anglik, z którym się przyjaźnił, skoczył mu na pomoc i wyciągnął z kłębowiska. Tyle pamięta, gdyż potem stracił przytomność i przeleżał długie dni bez pamięci. Ilekroć oglądał bliznę, nie mógł oprzeć się zdumieniu, jakim cudem wylizał się z tej rany. Ta przygoda, rana i długa, bolesna rekonwalescencja wpłynęły nań otrzeźwiająco. Po wielu latach, gdy stroniąc od bezwzględnego bezprawia służył jako sternik na „Hirondelle”, względnie porządnym statku korsarskim, kufer ten wpadł mu w oko najniespodziewaniej w Port Louis, w stojącej na uboczu ciemnej budzie hinduskiego handlarza. Godzina była późna, ulica pusta, więc Peyrol, niewiele myśląc, wtargnął do sklepiku z pistoletem w prawej, a dolarem w lewej ręce i zażądał wydania swej własności. Od wstrętnie płaszczącego się handlarza zabrał kufer i na ramieniu zaniósł go na statek, który tejże nocy wypłynął na morze. Dopiero wtedy miał czas przekonać się, że to rzeczywiście jego własny kufer. Poznał go po znaku, który, folgując swym instynktom niszczycielskim, wydrapał przed laty na wieku. Był to niezgrabny rysunek czaszki ze skrzyżowanymi pod nią piszczelami, czerwoni gdyż wtarł weń odrobinę chińskiego cynobru. Oto miał go znów przed sobą, nie zatarty i świeży. A teraz na pełnym światła poddaszu domu w Escampobar Peyrol, który zdążył przez ten czas osiwieć, otworzył kufer i wyjął całą zawartość wykładając ją systematycznie . na podłogę. Kamizelę ze skarbem, kieszeniami w dół, rozesłał na dnie, które zupełnie wypełniła. Potem, wciąż na klęczkach, zapakował rzeczy z powrotem. Były tam jeden czy dwa swetry, kurta z cienkiego sukna, resztka muślinu, madapolamu — kosztowna ta tkanina zawsze mu była tylko zawadą, nie wiedział bowiem, co z nią zrobić — i dużo cienkich, białych koszul. Z pewnością siebie człowieka, przed którym swego czasu inni drżeli, zdecydował, że nikt nie odważy się szperać w jego rzeczach. Wstał. Obejrzał się dokoła i przeciągnął, aż nabrzmiały muskuły potężnych ramion. W nagłym przeświadczeniu, że na tej farmie potrafi się wybornie urządzić, przestał myśleć o skarbie, przyszłości i nawet o jutrze. IV Przed szczątkiem lusterka, wiszącym na ramie wschodniego okna, Peyrol golił się niezniszczalną angielską brzytwą; była niedziela. Lata zmian politycznych, uwieńczone proklamowaniem Napoleona dożywotnim konsulem, spłynęły po nim bez śladu, tylko czapa włosów osiwiała mu prawie doszczętnie. Złożył brzytwę starannie, wsunął nogi w pończochach w saboty najlepszego gatunku i zaklekotał nimi po schodach. Zszedł z nie zawiązanymi u kolan spodniami i podwiniętymi rękawami koszuli. Korsarz zadomowił się na wsi wybornie, czuł się jak u siebie na farmie, z której, niby z latarni morskiej, otwierał się widok na dwie redy i pełne morze. Przeszedł przez kuchnię. Wszystko w niej wyglądało jak w dzień jego pierwszych odwiedzin — płat słonecznego światła na podłodze, błyszczące rondle z czerwonej miedzi na ścianach, pośrodku stół, wyszorowany do białości, tylko twarz starej kobiety, ciotki Katarzyny, odznaczała się ostrzejszym profilem. Można by nawet pomyśleć, że kura, kręcąca głową pretensjonalnie, stała na progu kuchni przez ostatnie osiem lat. Przechodząc Peyrol usunął ją z drogi nogą i wypluskał się rozkosznie na podwórcu pod pompą. Wracając miał wygląd tak rześki i czerstwy, że stara Katarzyna cieniutkim głosem wyraziła przekonanie, iż wygląda wspaniale. Czasy się zmieniły. Nazywała go już nie obywatelem Peyrolem, a panem Peyrolem. Na to odpowiedział bez wahania, że w każdej chwili gotów byłby poprowadzić ją do ołtarza, gdyby tylko wiedział, że nikim innym nie jest zajęta. Żart ten słyszała od lat i zwykła puszczać mimo uszu. Powiodła tylko za nim okiem, gdy przechodził przez kuchnię. Znikł w chłodnej sali, gdzie stały wyszorowane stoły i ławki; nie było tam żywej duszy. Przez salę Peyrol wyszedł przed front domu, zostawiając za sobą drzwi otwarte. Na klekot jego sabotów jakiś młody człowiek, siedzący na ławce pod ścianą domu, odwrócił głowę i skinął mu niedbale. Miał twarz podłużną, opaloną i gładką, z nosem lekko zagiętym i zaokrąglonym podbródkiem. Był w granatowej kurtce oficerskiej, odsłaniającej z przodu białą koszulę i czarny krawat, zawiązany w węzeł o zwisających końcach. Białe spodnie i pończochy, czarne trzewiki o stalowych sprzączkach dopełniały stroju. Szabla o mosiężnej rękojeści i w czarnej pochwie oraz z rapciami w postaci skrzyżowanych pasów leżała na ziemi. Peyrol, srebrnowłosy i rumiany, usiadł trochę dalej na ławce. Płaskowyż, skalisty przed domem, urywał się opodal, gdzie między dwoma jałowymi wzgórzami tworzył się parów. Stary korsarz i młody marynarz siedzieli w milczeniu z oczyma utkwionymi w przestrzeń jak ludzie bliscy sobie lub zupełnie obcy. Nie poruszyło ich nawet ukazanie się we wrotach gospodarza farmy Escampobar. Ów przeciął plac przed domem. Miał ręce brudne, rękawy zakasane, widły na ramieniu, jak gdyby stawał do codziennej pracy, a minę manifestacyjną. W jasnym świetle poranka patriota wlókł za sobą saboty w sposób zdradzający zupełny upadek ducha. Żaden prawdziwy rolnik nie powracałby tak z pola nawet po całym dniu pracy. Jednakże nie znać było po nim braku sił. Na owalnej twarzy o zaokrąglonych kościach policzkowych nie było śladu zmarszczek, gnieździły się one tylko po kątach błyszczących, wizjonerskich oczu, które nic nie straciły ze swego blasku od czasu, gdy po raz pierwszy spotkały się z oczami Peyrola. W zwichrzonej czuprynie i brodzie czas posrebrzył ledwie kilka włosów, lecz by je dostrzec, trzeba było dobrze się przyjrzeć. Tu, na najdalszym południu Francji, czas jakby zatrzymał się w biegu, zostawiając w spokoju tę garstkę ludzi pochłoniętych wydzieraniem kamienistej glebie powszedniego chleba i wina. Z oczyma utkwionymi wprost przed siebie gospodarz farmy przeszedł przed siedzącymi na ławce, zmierzając ku drzwiom izby, które Peyrol zostawił otwarte. Oparł widły o ścianę i już miał wejść, gdy dźwięk dalekiego dzwonu ze wsi, w której przed laty powracający Peyrol napoił mulicę i pogadał z właścicielem wiernego psa, doleciał bezdźwięczny i urywany w zupełnej ciszy powietrza. Gwałtowne zatrzaśnięcie frontowych drzwi przerwało milczenie dwu mężczyzn zapatrzonych w morze. — Czy ten człowiek nigdy nie odpoczywa? — cicho i obojętnie zapytał młodszy nie odwracając głowy. Beznamiętny ten głos zagłuszył delikatny brzęk dzwonu. — W każdym razie nie w niedzielę — odpowiedział korsarz również bez najmniejszego zainteresowania. — Cóż pan chce? Dzwon kościelny to dla niego śmiertelna trucizna. Człowiek ten, sądzę, urodził się sankiulotą. W dzień każdej dekady wkłada, co ma najlepszego, na głowę wciska czapkę frygijską i tak błąka się między zabudowaniami. Widmo przeszłości cudem jakimś wydobyte na światło dzienne. Wspaniały okaz jakobina. — A tak. Rzadko w której wiosce francuskiej nie ma paru jakobinów. Większość jednak zmieniła przynajmniej skórą. — Ten nie bawi się w kompromisy, a o zmianie przekonań mowy być nie może. W Tulonie muszą być ludzie, którzy go pamiętają z czasów rewolucji. To nie tak dawno przecie. Tymczasem… — Peyrol odwrócił się ku młodemu człowiekowi — tymczasem gdy się na niego patrzy… Oficer skinął głową, cień niepokoju przemknął mu po twarzy. Nie uszło to uwagi Peyrola, który ciągnął dalej swobodnie: — Niedawno, gdy księża zaczęli wracać do swych parafii, on, ten człowiek — tu rzucił głową w stronę drzwi do izby — nie uwierzy pan, ruszył do miasteczka z szablą u boku i frygijską czapką na głowie. Zmierzał prosto w kościelne wrota. Nie pojmuję, czego mógł chcieć w kościele. W każdym razie nie szedł się modlić, to pewne. Ludzie byli wówczas bardzo dumni z otwarcia kościoła, więc jakaś kobieta dostrzegła go z okna i dalejże wrzeszczeć: „Hej tam! patrzcie go! Jakobin, sankiulota, krwiopijca!” Ludzie zaczęli wyskakiwać z domów, ten i ów z pracujących w polu dał susa przez niski mur. W oka mgnieniu zebrał się tłum, przeważnie kobiet. Każda chwyciła, co pod rękę się nawinęło: kij, nóż kuchenny, cokolwiek. Kilku mężczyzn z łopatami, pałkami przyłączyło się do nich przy studni i hejże na intruza. Stropiła go postawa tłumu. Cóż miał robić? Zawrócił i nuż zmykać jak zając w górę po pochyłości. Nie byle odwagi trzeba, by stawić czoło gromadzie rozjuszonych bab. Biegł po drodze kołowej nie oglądając się, a tłum za nim z wyciem: „A mort! A mort le buveur du sang*!” W ciągu długich lat był postrachem i kamieniem obrazy dla niejednego, a teraz przyszła na nich kolej odwetu. Ksiądz był w zakrystii Doszły go te hałasy. Podszedł do drzwi. Ledwie rzucił okiem, zrozumiał, co się święci. Ma coś koło czterdziestki, ale muskularny jest, długonogi, i prędki, nieprawdaż? W jednej chwili podkasał sutannę i pomknął na przełaj, skacząc przez ogrodzenia i z kamienia na kamień jak postrzelona kozica. Byłem u siebie na górze, doszedł mnie tam ów tumult. Podszedłem do okna i widziałem pościg na całej przestrzeni. Już myślałem, że ten wariat ściągnie nam na łeb wszystkie te wiejskie furie, a mogli, jak nic, wziąć dom szturmem i całej naszej gromadce poskręcać karki, kiedy ksiądz dobiegł w ostatniej chwili. Od jednego zamachu mógł zwalić z nóg Scevolę, lecz pozwolił mu przebiec i stanął przed swymi parafianami z rozpostartymi ramionami. To poskutkowało. Ocalił gospodarza. Co im powiedział, nie wiem, lecz rozpływali się; wtedy nad swym nowym proboszczem. Mógł ich wtedy owinąć dokoła małego palca. Wychyliłem się z okna do pasa. Było na co popatrzeć. Zmasakrowaliby chętnie „tę przeklętą bandę”, jak nas zwykli nazywać tam w dole. Gdy się cofnąłem z okna, zważ pan tylko, farmerka stała za mną i przyglądała się również. Dość często pan tu bywa, by wiedzieć, jak bezszelestnie błądzi po polach i po domu. Liść spadając z drzewa więcej robi hałasu niż ona dotykając stopą ziemi. Weszła sądząc pewnie, że mnie nie ma w pokoju, ciągle oglądając się w zwykły sposób za czymś, czego nie ma, a spostrzegłszy, że stoję wychylony z okna, oczywiście podeszła bliżej, by zobaczyć, co się dzieje. Nie była ani odrobinę bledsza niż zazwyczaj, tylko suknię na piersiach podtrzymywała palcami obu rąk kurczowo, o tak. Zapomniałem języka w gębie. Nim zdobyłem się na słowo, zawróciła i wyszła na kształt cienia, bez najlżejszego szmeru. Gdy Peyrol zamilkł, dźwięki kościelnego dzwonu w dalszym ciągu dolatywały słabiutko i ucichły równie nagle, jak się odezwały. — Skoro mowa o jej cieniu — podjął młody oficer od niechcenia — poznałem go. Stary Peyrol zrobił gest naprawdę gwałtowny. — Co pan przez to rozumie? — zapytał. — Gdzie? — Jedno jest tylko okno w pokoju, w którym nocuję. Stałem przy oknie i wyglądałem. Po to tu jesteśmy, by mieć na wszystko oko, czyż nie? Obudziłem się raptem, podszedłem do okna i wyjrzałem. — W powietrzu cieni nie znać — warknął stary Peyrol. — Tak, ale znać je na ziemi, ów zaś był mocno czarny wobec pełni księżyca. Padał z rogu domu na otwartą przestrzeń. — Farmerka — zawołał Peyrol cichym głosem — niemożliwe! — Czy stara kobieta, mieszkająca w kuchni, błąka się, czy baby ze wsi zbliżają się do farmy? — spytał oficer z całym spokojem. — Musi pan znać zwyczaje domowników. To był cień kobiecy. Księżyc świecił z wschodniej strony i cień ślizgał się ukośnie od tego rogu domu i z powrotem. Potrafię poznać jej cień, gdy go mam przed oczami. — Czy słyszał pan co? — spytał Peyrol po chwili wahania. — Okno było otwarte, więc słyszałem, że ktoś chrapie. Nie mógł to pan chrapać, bo dochodziło nie z tak wysoka. Nadto, sądząc z chrapania, mógł to być tylko ktoś p niezmąconym sumieniu. Nie tak jak pan, stary włóczęga morski z dyplomem kanonierskim czy bez dyplomu. — Tu spojrzał zezem na starego Peyrola. — Cóż to pana tak obeszło? — Że się wałęsa, niepodobna zaprzeczyć — mruknął Peyrol z nieukrywanym niepokojem. — Najwidoczniej. Potrafię rozpoznać czyjś cień, gdy go widzę. Hm, nawet w pierwszej chwili odkrycie to nie zrobiło na mnie takiego wrażenia jak na panu sama wzmianka o moim spostrzeżeniu. Ale temu sankiulocie, przyjacielowi pańskiemu, muszę oddać sprawiedliwość. Śpi spokojnym snem. Wszyscy ci zwolennicy gilotyny mają ogniotrwałe sumienia pierwszej klasy. Widziałem ich na północy przy robocie, gdy jeszcze boso brodziłem po rynsztokach. — On sypia w tym pokoju — wygłosił z powagą Peyrol. — Ale ten cień nie padał ani tu, ani tam — ciągnął oficer. — Dla błędnych cieni co najwyżej dogodny może być czas, gdy jego sankiulockie sumienie wypoczywa. Peyrol, poruszony do głębi, znacznie zniżył głos. — Poruczniku — rzekł — gdybym od razu nie przejrzał, co kryje się na dnie pańskiego serca, dawno w ten czy inny sposób umiałbym pozbyć się pana. Porucznik znów zezem spojrzał na Peyrola, który ciężko opuścił wzniesioną pięść na udo. — Jestem stary Peyrol, a ten dom, samotny jak okręt na morzu, jest w moich oczach okrętem i wszyscy jego mieszkańcy mymi współtowarzyszami podróży. Mniejsza o gospodarza. Chcę wiedzieć tylko, czy pan słyszał cokolwiek? Głos jaki? Szepty, kroki? Ironiczny uśmiech musnął wargi młodego człowieka. — Nie, był to krok lekki. Nie słyszy się, jak liść spada, a już, z tym psem terrorystycznym, trąbiącym… mi nad samą głową, nie mogło być mowy… — Ze skrzyżowanymi na piersi rękoma zwrócił się ku Peyrolowi, który niespokojnie nadstawiał ucha. — Ale pan chce się dowiedzieć, nieprawdaż? Dobrze, więc powiem, co słyszałem, i tłumacz pan sobie, jak chcesz. Słyszałem potknięcie się. Nie był to wcale fałszywy krok wróżki, która uraziła się w czubek palców, lecz odgłos stąpnięcia kogoś w ciężkich buciskach. Potem kamień zaczął się toczyć po pochyłości wzgórza przed domem, toczył się i toczył bez końca, potem nastąpiła śmiertelna cisza. Nie zauważyłem, żeby się coś poruszyło. Księżyc świecił tak, że stoki wzgórza znikały w cieniu. I nie starałem się zobaczyć. Z łokciem wspartym na kolanie Peyrol siedział bez ruchu, skłoniwszy głowę na rozwartą dłoń. Oficer powtórzył przez zaciśnięte zęby: — Tłumacz pan sobie, jak chcesz. Peyrol potrząsnął z lekka głową. Powiedziawszy swoje młody oficer oparł się plecami o ścianę. W następnej jednak chwili doszedł ich uszu wystrzał armatni. Głuchy huk przywędrował jak gdyby z dołu, lecąc wzwyż po pochyłości, i ustąpił miejsca ciężkiemu westchnieniu zdającemu się szukać ujścia między pobliskimi wzgórzami i skałami. — To angielska korweta, która przez cały tydzień podkradała się i wykradała na redę i z redy Hyeres — rzekł młody oficer podnosząc śpiesznie szablę. Wstał i zapinał rapcie. Peyrol zaś wolniej ruszył się z miejsca mówiąc: — Na pewno nie stoi już tam, gdzieśmy ją widzieli zakotwiczoną w nocy. To wystrzał z bliska. Musiała podejść bliżej. O różnych porach nocy dość na to było wiatru. Lecz zachodzę w głowę, po co ten wystrzał o świcie w Petite Passe? Przekonajmy się lepiej. Oficer ruszył z miejsca, a za nim podążył Peyrol. Dokoła farmy nie było żywej duszy i ciszę mącił tylko ryk krowy dochodzący spoza ściany. Peyrol dotrzymywał kroku oficerowi szybko idącemu ścieżką, ledwie widoczną na kamienistym zboczu wzgórza. — To był strzał ślepym nabojem — zauważył nagle pewnym siebie basem. Oficer obejrzał się na niego. — Może pan ma i rację. Był pan przecież kanonierem. Wystrzał ślepym nabojem, co? A więc wystrzał sygnałowy. Ale po co? Obserwowaliśmy tę korwetę od dawna i wiemy, że jest sama na tych wodach. Przyśpieszył kroku, Peyrol zaś piął się za nim po stromej ścieżce argumentując z pewnością w głosie: — Cóż z tego, że jest tu sama, mogła dojrzeć drugi okręt o świcie. — Ba! — odparł oficer nie zwalniając kroku. — Mówi pan jak dziecko czy też uważa pan mnie za dziecko. Czy pole widzenia tej korwety nie jest bardzo ograniczone? Co mogła dojrzeć o świcie żeglując w stronę Petite Passe, gdzie teraz pewnie się znajduje? Dwie trzecie widnokręgu musiały jej zasłonić wyspy właśnie od strony, z której eskadra angielska lawiruje poza linią horyzontu. Komedia z tą blokadą! Nie widać ani jednego angielskiego żagla przez całe tygodnie, a gdy człowiek najmniej się ich spodziewa, raptem wynurzają się tłumnie, gotowe żywcem nas pożreć. Nie, to niemożliwe. Nie było wiatru, więc inny statek nie mógł przyżeglować. Lecz pan, co się chełpi rozpoznawaniem kalibru angielskich dział po ich huku, powiedz mi tylko, kanonierze, jakie to było działo? — Dwunastka, oczywiście — odwarknął Peyrol. — Najcięższe, jakie posiada, bo to tylko korweta. — Więc to był sygnał odwoławczy dla łodzi ukrytej przed naszymi oczyma gdzieś na brzegu. Przy takim wybrzeżu, całym z cypli i zatok, nie byłoby w tym nic nadzwyczajnego, nieprawdaż? — Nie — odparł Peyrol krocząc niezmordowanie. — Jeżeli jest w tym co nadzwyczajnego, to chyba wysłanie łodzi. — Racja. — Oficer przystanął nagle. — To naprawdę rzecz zdumiewająca, że w ogóle wysłali łódź. A w inny sposób niepodobna wytłumaczyć tego wystrzału. Peyrol nie mrugnął nawet okiem, jak gdyby nic go to wszystko nie obchodziło. — O, w tym kryje się coś szczególnego — ożywił się oficer. — Jeżeli chodzi o łódź — powiedział niewzruszony Peyrol — nic w tym ważnego kryć się nie może. Bo cóż mogłoby się kryć? Równie dobrze mogli ją wysłać rankiem z poleceniem nałowienia ryb na śniadanie dla kapitana. Czemu pan robi takie oczy? Nie zna pan Anglików? Zuchwalstwo ich nie ma granic. Wygłosiwszy te słowa z rozwagą licującą z jego siwymi włosami, Peyrol przetarł z lekka wilgotne czoło. — Chodźmy — urwał oficer. — Na co ten pośpiech? — zaprotestował Peyrol nie ruszając się z miejsca. — Trudno mi drapać się po piargach w ciężkich sabotach. — Czyżby? — wybuchnął oficer. — Dobrze, skoro się pan zmęczył, niech pan tu siada i chłodzi się kapeluszem. Do widzenia. — I odszedł, nim Peyrol zdążył powiedzieć słowo. Ścieżka, wijąca się dokoła wzgórza, wybiegła na odmorską stronę i wkrótce porucznik znikł mu sprzed oczu, jakby się w ziemię zapadł. Potem ukazała się na chwilę głowa porucznika, tylko głowa, i równie raptownie znikła. Zmieszany i zaskoczony Peyrol pozostał na miejscu. Wybiegł wzrokiem za porucznikiem, potem zaś przeniósł spojrzenie niżej na pobliskie zabudowania folwarczne. Widział nawet gołębie spacerujące po rynnach dachów. Ktoś na środku podwórza czerpał wodę ze studni. Gospodarz bez wątpienia. Lecz Peyrol nie zwrócił na niego uwagi, nie licząc się wcale ż osobnikiem, który niedawno jeszcze tylu nieszczęśliwców posłał pod nóż gilotyny. Postać ta nie kłuła go w oczy, nawet nie mąciła mu spokoju ducha. Sam przez się był on niczym. Był kreaturą, tworem powszechnej żądzy krwi, którą ziała epoka rewolucyjna. Nawet wątpliwości w stosunku do tego człowieka ulotniły się z duszy starego Peyrola. Człowiek ten tak dalece był wyprany z wszelkiego znaczenia, że Peyrol nie zdziwiłby się wcale, gdyby w chwili wyjątkowego nim zainteresowania odkrył, iż nie rzuca on cienia. Tam, w dole, widziany z oddalenia, miał wygląd karła holującego wiadro ze studni. „Lecz gdzie jest ona?” — zachodził w głowę Peyrol osłaniając dłonią oczy. Nie mogła być bardzo daleko, gdyż widział ją tego ranka; wtedy nie wiedział jeszcze, że błądzi po nocach. Niepokój opuścił go, gdy odwracając oczy od zabudowań folwarcznych, gdzie jej widocznie nie było, ujrzał wiotką postać na tle promienistego nieba, na samym zakręcie ścieżki, którą zeszedł porucznik. Peyrol ruszył ku niej żwawo. Nie należał do ludzi, których zdumienie przyprawia o stratę czasu, i saboty tym razem nie zdawały się ciążyć mu na nogach. Farmerka zwana przez wieśniaków Arlettą jak mała dziewczynka — choć wspominali ją z zabobonnym strachem — szła ścieżką ze spuszczoną na piersi głową, ledwie dotykając ziemi i — jak Peyrol zwykł mawiać — lżej od spadającego liścia. Klekot sabotów Peyrola skłonił ją do podniesienia czarnych przejrzystych oczu, zranionych ongi u zarania jej kobiecości tak strasznymi widokami przelewu krwi, że nie miały potem odwagi spocząć na czymkolwiek, w obawie, by z przestrzeni nie wychynęła ku nim wizja okrutnie pokaleczonych trupów. Peyrol nazywał to usiłowaniem niewidzenia rzeczy, których nie ma; wykrętna ta, choć jawna niestałość spojrzeń nigdy jej nie opuszczała, toteż Peyrol niemało się zdziwił, gdy nie odwróciła oczu pod jego badawczym spojrzeniem. Zapytał prosto z mostu: — Czy on co pani powiedział? Odpowiedziała z cieniem wyzwania i nonszalancji w głosie, co również dla Peyrola było nowością. — Nie zatrzymał się nawet. Przeszedł, jakby mnie nie widział — i oboje odwrócili od siebie oczy. — Czego pani szuka po nocy? Nie spodziewała się tego pytania. Spuściła oczy i, zmieszana jak dziecko, ujęła fałdę swej sukienki. — A czy mi nie wolno? — mruknęła niskim i bojaźliwym głosem, jak gdyby potrafiła mówić nie znanym jeszcze Peyrolowi tonem. — Co na to Katarzyna? — Spała czy tylko leżała na wznak z zamkniętymi oczyma. — Czy jej się to zdarza? — spytał Peyrol z niedowierzaniem. — O tak — Arletta uśmiechnęła się do Peyrola dziwnym uśmiechem bez znaczenia, niezależnym od wyrazu jej oczu. — Często tak leży. Już nieraz to zauważyłam. Leży pod kołdrą drżąc, póki nie wrócę. — Co panią wygnało z domu dzisiejszej nocy? — Peyrol starał się zajrzeć jej w oczy, ale daremnie, gdyż uchyliły się w zwykły sposób. Miała wyraz twarzy, rzekłbyś, niezdolny do uśmiechu. — Serce — odparła. Na chwilę Peyrol zapomniał języka w gębie i niemal wrósł w ziemię. Farmerka nakryła oczy rzęsami i stała cicho, jak gdyby wszystka krew spłynęła jej do koralowych warg, jaskrawo pąsowych i zarysowanych nieskazitelnie. Wzruszywszy ramieniem Peyrol pośpieszył ścieżką w górę nie oglądając się. Lecz w pobliżu zakrętu zwolnił kroku. Całkiem wolno zmierzał już ku miejscu, skąd otwierał się widok na morze. Na samym wierzchołku wzgórza rozciągała się piędź równego, choć bardzo pochyłego gruntu. Rosła na nim krzepka i przysadzista sosna, wychylona ponad urwiste zbocze, wysokie na jakie pięćdziesiąt stóp. Peyrolowi rzuciła się w oczy przede wszystkim cieśnina Petite Passe, której wody o tak wczesnej porze leżały do połowy szerokości w cieniu wyspy Porquerolles. Nie mógł objąć wzrokiem całej cieśniny, lecz w jego polu widzenia nie było wcale okrętu. Porucznik, oparty piersią o pień pochylonej sosny, zagadnął go z rozdrażnieniem: — Schylże się pan! Czy pan myśli, że Anglicy nie mają lunet? Peyrol usłuchał bez słowa. Około minuty pełzł na czworakach. Ktoś, patrząc z boku, ubawiłby się tym widokiem, zachodząc w głowę, po co ten gruby wieśniak, uwieńczony lokami czcigodnej siwizny, drapie się na czworakach po zboczu wzgórza. Doszedłszy do stóp sosny stanął na kolana. Porucznik, rozpłaszczony na pochyłym pniu, z kieszonkową lunetą przy oku, zawarczał gniewnie: — Teraz pan widzi chyba tę korwetę? Rzeczywiście, Peyrol, podniósłszy się na klęczkach, widział okręt. Był on tylko o ćwierć mili od brzegu. Nieledwie mógłby go dosięgnąć swym potężnym basem. Mógł śledzić gołym okiem marynarzy, ruszających się po pokładach jak rój chrabąszczy. Tak . bardzo zbliżył się okręt do Cape Esterel, że niski cypel zdawał się dotykać rufy. Peyrol, który nie spodziewał się tak bliskiego sąsiedztwa, aż gwizdnął z cicha przez zęby. Nie odejmując szkieł od oka porucznik mruknął; — Poznaję po epoletach szarże oficerów na tylnym pokładzie. V Jak Peyrol i porucznik słusznie wywnioskowali z huku działa, okręt angielski, który pod wieczór dnia poprzedniego leżał na redzie Hyeres, rozwinął żagle po zachodzie słońca. Lekkie powiewy w pierwszej połowie nocy zaniosły go aż na Petite Passe, zostawiając potem na pastwę bezruchu. Wśród ciszy morskiej i księżycowego blasku podobniejszy był do jakiegoś pomnika o wymiarach skromnych w zestawieniu z masywnymi zarysami wybrzeża niźli do nawy, nie mającej sobie równej, gdy chodziło o szybkość ataku lub ucieczki. Kapitan korwety miał około czterdziestki. Był gładko wygolony, o okrągłej twarzy z wąskimi wargami, które zwykł tajemniczo ściskać, nim przemówił, a także czasami i pod koniec słów. Odznaczał się ruchliwością i upodobaniem do nocnych manewrów. Doszedłszy do przekonania, że nocy tej ustaliła się cisza morska i potrwa długo, kapitan Vincent oparł się we właściwy sobie sposób o poręcz burty. Było wówczas cokolwiek po północy i wśród, zalegającej dokoła ciszy księżyc, sunąc po nieskazitelnym niebie, zdawał się zaczarowanym światłem wysrebrzać niezamieszkaną planetę. Kapitan Vincent nie bardzo przejmował się księżycem. Czynił on, co prawda, okręt jego widocznym z obu brzegów Petite Passe. Lecz dowodząc rok okrętem wywiadowczym, należącym do blokującej floty admirała Nelsona, kapitan znał pozycję prawie każdej armaty z fortyfikacji nadbrzeżnych. Tam gdzie go wiatr opuścił, nie sięgało największe spośród kilku dział, ustawionych na Porquerolles. Przy tym wiedział z pewnością, że wzdłuż przylądka Giens nie było nawet wiwatowego moździerza. Po dłuższej obserwacji wybrzeża nabrał pewności siebie, mającej źródło w przeświadczeniu, że zna na wylot tryb życia jego mieszkańców. Bardzo wcześnie pogasły światełka po domach i kapitan Vincent był przekonany, że wszyscy znaleźli się już w łóżku, nie wyłączając kanonierów baterii, przy których pełniła służbę miejscowa milicja. Jej zainteresowanie manewrami „Amelii”, dwudziestodwudziałowej korwety j.k. mości, stępiło się z czasem. W niczym bowiem nie przeszkadzała mieszkańcom wybrzeża, pozwalając kabotażującym stateczkom żeglować w tę lub ową stronę. Zdziwiliby się nie widząc jej przez dwa dni z rzędu. Kapitan Vincent zwykł był mawiać ponuro, że reda Hyerés stała się dlań drugim portem ojczystym. Z godzinę czy coś około tego kapitan Vincent rozmyślał o swej prawdziwej ojczyźnie, sprawach służbowych i innych nieaktualnych rzeczach, potem przeszedłszy do czynu, od razu czujny i przytomny, asystował przy wysłaniu owej łodzi, co do której porucznik Réal powziął podejrzenia, a stary Peyrol nie miał wątpliwości. Nie, wysłano jej bynajmniej na połów ryb, by urozmaicić menu kapitańskiego śniadania. Była to bardzo szybka łódź wiosłowa, osobisty gik kapitana. U burty, w spuszczonej łodzi, załoga czekała na oficera, którego kapitan skinieniem odwołał z drogi. Oficer ów miał kordelas u boku i parę pistoletów za pasem, a po wyrazie jego twarzy znać było, że mu taka służba nie pierwszyzna. — Cisza potrwa dobrych kilka godzin — rzekł kapitan. — Na morzu, gdzie nie ma przypływu, ma pan wszelką pewność zastania korwety na miejscu, choć trochę bliżej brzegu. Dzięki przyciąganiu lądu, wie pan. — Tak, panie kapitanie. Ląd przyciąga. — Tak. Możemy pozwolić nawet, by burtą przybiła do jednej ze skał. Na takim jak teraz morzu nie większe grozi jej niebezpieczeństwo niż na cumach przy molu. Niech pan tylko spojrzy, panie Bolt, na wody w cieśninie. Gładkie jak posadzka sali balowej. Wracając każ pan wiosłować wzdłuż brzegów. Będę o świcie czekał pańskiego powrotu. Kapitan Vincent urwał nagle. Przyszło mu na myśl, czy aby ta nocna wyprawa nie jest chybionym pomysłem. Półwysep miał kształt młota, a więc odmorska jego głowa, niewidoczna z brzegów, była wymarzonym miejscem do tajemnego lądowania. Odludność miejsca przemawiała kapitanowi do wyobraźni pobudzonej okolicznościową wzmianką porucznika Bolta. Rzecz się miała tak. Gdy „Amelia” przed tygodniem mijała półwysep, Bolt przyglądając się wybrzeżu zauważył, że dobrze zna te strony; był na tym brzegu przed wielu laty, należał wtedy do floty lorda Howe’a. Opisał drogę, małą wieś na odlądowej spadzistości, i rozwodził się szeroko o pewnym dworku folwarcznym, w którym bywał często, a nawet nieraz ukrywał się w ciągu całej doby. Kapitan Vincent zainteresował się opowieścią oficera. Posłał po Bolta i rozmawiał z nim długo. Ż wielkim zajęciem wysłuchał historii Bolta, jak pewnego dnia z okrętu na którym Bolt służył, ujrzano wśród skał nadbrzeżnych człowieka powiewającego białą serwetą. Mogła to być zasadzka, jednakże człowiek zdawał się być sam na brzegu, a brzeg znajdował się w zasięgu dział okrętowych; wysłano tedy po niego łódź. — I był to, panie kapitanie — ciągnął z przyciskiem Bolt — pierwszy goniec, śmiem twierdzić, do lorda Howe’a od rojalistów z Tulonu. Następnie Bolt opisał spotkania tulońskich rojalistów ż oficerami floty. On sam z tyłów farmy często godzinami nie spuszczał z oka tulońskiego portu, wypatrując łodzi z emisariuszami rojalistów. Kiedy się ukazywała, dawał znak krążącej przy brzegu eskadrze i oficerowie angielscy lądowali z odmorskiej strony, by spotkać się z Francuzami na farmie. Tak to się rzeczy miały. Właściciele farmy, mąż i żona, byli zamożnymi ludźmi z lepszej sfery i nieprzejednanymi rojalistami. Poznał ich dobrze. Kapitan Vincent był ciekaw, czy ci sami ludzie wciąż jeszcze tam mieszkają. Bolt twierdził, iż nie widzi powodów, by miało być inaczej. Od tego czasu upłynęło z dziesięć lat zaledwie, owo małżeństwo zaś nie było w podeszłym wieku. O ile udało mu się wywnioskować, farma była ich własnością. On, Bolt, znał wówczas niewiele francuskich słów. Później dopiero, gdy się dostał do niewoli i więziono go w głębi Francji aż do pokoju w Amiens, nauczył się trochę paplać potoczną francuszczyzną. Tu Bolt nie omieszkał zauważyć, że skromne jego szansę na awans przepadły wskutek niewoli. Był on wciąż jeszcze pomocnikiem kapitana. Kapitan Vincent, jak wielu zresztą oficerów z floty admirała Nelsona, był przeciwnikiem systemu blokady na odległość, której uparcie trzymał się lord Nelson. Któż jednak mógł go za to winić? Wszyscy rozumieli, że miał na względzie unicestwienie sił morskich nieprzyjaciela, który, zablokowany w portach, nigdy by nie wypłynął i nie dał po temu sposobności. Z drugiej strony nie ulegało wątpliwości, że tak, jak się rzeczy miały, Francuzom nadarzała się niejedna sposobność zmylenia czujności Anglików i zniknięcia im sprzed oczu na przeciąg całych miesięcy. Ewentualność ta była zmorą kapitana Vincenta, który wkładał całą duszę w służbę wywiadowczą. O, cóż by dał za parę oczu czuwających dniem i nocą nad wylotem tulońskiego portu! O, przekonać się naocznie, jak rozlokowane są okręty francuskie, przeniknąć tajniki Francuzów! Nie zdradził się z tym jednak ani słowem przed Boltem. Zauważył tylko, że we Francji rząd się zmienił i że wobec tego przekonania polityczne rojalistów z farmy mogły również ulec zmianie, szczególnie od . czasu, gdy mieli znów możność jawnego wyznawania religii. Bolt odparł, że w swoim czasie we flocie lorda Howe’a, przed i po ewakuacji Tulonu, miał dużo do czynienia z rojalistami, mężczyznami i kobietami, ludźmi wszelkiej kondycji, golibrodami, szlachtą, marynarzami i kupcami. Rozległe doświadczenie nauczyło go, że rojaliści nigdy nie zmieniają przekonań. Co zaś do tej miejscowości, to chciałby tylko, by kapitan sam ją zobaczył. To zapadły kąt, którego nic zmienić nie może. Ośmiela się twierdzić, że za sto lat tak samo będzie wyglądał. Oficer tak serio traktował sprawę, że kapitan Vincent instynktownie spojrzał nań badawczo. Bolt był w jego wieku. Różnili się jednak stopniem; podczas gdy Vincent był stosunkowo młodym kapitanem, Bolt — starym pomocnikiem kapitana. Jeden doskonale rozumiał drugiego. Kapitan Vincent kręcił się nerwowo przez chwilę, potem oświadczył ogólnikowo, że nie zwykł zarzucać pętli na szyję psa, cóż dopiero dzielnego marynarza. Wykrętne to oświadczenie nie zdziwiło Bolta, który nie spuszczał oka ze swego dowódcy. Po chwili zastanowienia w równie niekonkretny sposób wyraził przekonanie, że trudno przypuścić, by oficera w uniformie powieszono jak szpiega. Wyprawa ryzykowna, to prawda. W przypuszczeniu, oczywiście, że ci sami ludzie są na farmie, od czego przede wszystkim zależało powodzenie wyprawy, koniecznie musi się tam udać człowiek dobrze znany mieszkańcom. I dodał, że na pewno by go poznano. Rozwodził się następnie, w jak dobrych był stosunkach z właścicielami, szczególnie z żoną farmera, kobietą uprzejmą i rozsądną, która roztaczała nad nim iście macierzyńską opiekę; kapitan Vincent zaś, rzuciwszy okiem, na sumiaste wąsy swego pomocnika, pomyślał, że po tych wiechciach poznaliby go bez wątpienia. Zaabsorbowany tą myślą wypalił po prostu: — Nie zmienił pan, panie Bolt, od tego czasu sposobu noszenia zarostu? W odpowiedzi Bolta zadźwięczał akcent oburzenia, gdyż bardzo się chełpił pysznymi wąsami. Oświadczył, że gotów ważyć się na wszystko, by zasłużyć się królowi i ojczyźnie. Kapitan Vincent dodał: — I lordowi Nelsonowi również. Wszyscy wiedzieli, do czego jego lordowska mość zmierza za pomocą blokady z odległości sześćdziesięciu mil od brzegów. Zwracając się do marynarza uważał wyjaśnienia za zbyteczne. Czy Bolt przypuszcza, że udałoby mu się namówić tych ludzi do ukrywania, go przez czas dłuższy w owym domu na odludnym krańcu półwyspu? Bolt uznał to za rzecz najłatwiejszą w świecie. Poszedłby tam po prostu i odnowił starą znajomość, jednakże w sposób oględny, w nocy, gdy nikogo obcego nie będzie w pobliżu. Wylądowałby w miejscu, gdzie przedtem zwykł był lądować; płaszcz śródziemnomorski — a miał taki płaszcz — zarzuciwszy na mundur, podszedłby wprost do drzwi dworku i zapukał. Dziesięć przeciw jednemu, że sam farmer zeszedłby otworzyć. Potrafiłby — dość poznał na to język francuski — przekonać tych ludzi, by go ukryli w którymś z pokoi z widokiem we właściwym kierunku; czasem tylko, i to późną nocą, opuszczałby swój posterunek, by zażyć trochę ruchu na wolnym powietrzu; gotów byłby żyć chlebem i wodą, by nie budzić podejrzeń wśród służby folwarcznej. I kto wie, czy z pomocą farmera nie udałoby mu się dowiedzieć, co się dzieje w porcie? Nocą mógłby wówczas zejść na brzeg, sygnałem zawezwać okręt i zdać raport. Bolt wyraził nadzieję, że „Amelia” będzie, wedle możności, manewrować w pobliżu, nie znikając z widnokręgu. Widok okrętu dodawałby mu otuchy. Kapitan Vincent zgodził się, naturalnie. Zaznaczył przy tym, że służba oficera zyskiwała szczególną wagę w wypadku odegnania okrętu przez nieprzyjaciela czy podczas niepogody, co mogło się łatwo zdarzyć. — Wówczas pan, panie Bolt, byłby oczyma lorda Nelsona i całej jego floty, pomyśl pan tylko, prawdziwymi oczyma lorda Nelsona! Po wysłaniu oficera kapitan Vincent spędził noc na pokładzie. Wreszcie przyszedł świt, mroczniejszy i bledszy od księżyca, którego miejsce zajął. A łódź wciąż nie wracała. Kapitanowi Vincentowi znów przyszły na myśl wątpliwości, czy nie uczynił nieopatrznego kroku. Wyglądał tak świeżo, iż nikt, patrząc na niego, nie przypuściłby, że spędził noc na pokładzie, i nie poznałby po zagadkowym, jak zwykle, wyrazie jego twarzy, że walczy z niepokojem, ważąc argumenty za i przeciw wysłaniu łodzi. Wreszcie słońce, przetoczywszy się przez wyspę Porqueroiles, poziomymi promieniami musnęło okręt z pociemniałymi od rosy żaglami i ociekającym olinowaniem. Wówczas otrząsnął się z zadumy i rozkazał drugiemu oficerowi spuścić łodzie, by odholowały okręt od brzegu. Sygnał działowy kazał dać ze zdenerwowania. „Amelia”, z dziobem zwróconym ku środkowi cieśniny, żółwim krokiem posuwała się za sznurem swych łodzi. Mijały minuty. Nagle kapitan Vincent ujrzał łódź wiosłującą bliżej brzegu, stosownie do wydanych rozkazów. Gdy prawie zrównała się z korwetą, wykręciła ku pełnemu morzu zmierzając do burty. Bolt wdrapał się sam na pokład nakazując załodze giku przyłączyć się do pozostałych łodzi i pomóc w holowaniu. Kapitan Vincent, który stał z boku na tylnym pokładzie, powitał go posępnym i pytającym spojrzeniem. Z pierwszych słów Bolta wynikało, że, jak się wyraził, to przeklęte miejsce jest zaczarowane. Powiedziawszy te słowa rzucił wzrokiem na grupę oficerów stojących po przeciwnej stronie tylnego pokładu. Kapitan Vincent skierował się ku swej kabinie. Stanąwszy w niej odwrócił się i spojrzał na oficera, który zamamrotał z roztargnieniem: — Tam błądzą lunatycy. — Cóż, Bolt, co, do diaska, widział pan? Czy zbliżyłeś się do domu? — Zatrzymałem się o dwadzieścia jardów od drzwi domu — odparł Bolt. I zachęcony daleko łagodniejszym niż za pierwszym razem „I cóż?” kapitana, rozpoczął opowiadanie. Nie przybił w miejscu, gdzie biegła znana mu droga, lecz w maleńkiej zatoczce; kazał załodze wyciągnąć czółno i czekać na siebie. Zatoczkę osłaniają gęste zarośla od lądu, a skały od morza. Potem, ciągle unikając drogi, skierował kroki ku parowowi — tak nazwał to wgłębienie. Powoli i oględnie posuwał się Wśród ruchomych kamieni przeważnie na kolanach, aż chwyciwszy się krzaka wysadził głową nad poziom równego gruntu przed domem. Zabudowania wyglądały całkiem jak podczas owej niezwykle pomyślnej kampanii w pierwszym okresie wojny, w której Bolt brał udział. Widok ten natchnął go wiarą w powodzenie wyprawy, nadziejami nieuchwytnymi, których urok polegał na asocjacjach z przeżyciami lat minionych. Nic łatwiejszego, mniemał, jak przebyć te czterdzieści kroków otwartej przestrzeni przed domem i zbudzić farmera, którego pamiętał tak dobrze, zamożnego, poważnego, rozumnego rojalistę zachowującego się bez zarzutu; Bolt daleki był od zdania, że farmer zdradzał swą francuską ojczyznę, i zdumiewał się zawsze, z jaką godnością umiał się on znaleźć w dwuznacznych sytuacjach. W prostocie ducha Bolt nie wyobrażał sobie, by farmer lub jego żona mogli się zmienić. Ten pogląd na rodziców Arletty wynikał u Bolta ze świadomości, że on sam nie zmienił się ani trochę. Był wciąż tym samym Jackiem Boltem i wszystko dokoła niego wyglądało, jakby rozstał się z tą miejscowością zaledwie dnia wczorajszego. Oczyma wyobraźni widział się już w kuchni, tak dobrze sobie znanej; siedzi za stołem przy świecy i, popijając winko, najlepszą swą francuszczyzną przemawia do czcigodnego farmera o zdrowych przekonaniach politycznych. Wszystko w jego oczach było tak łatwe, jak gdyby się już stało. Wyobraził sobie, że już się ukrywa w tym domu; czuje się w nim, co prawda, jak na uwięzi, ale sił mu dodaje nadzieja wielkiego sukcesu na tej nowej służbie, którą pełni w lepszych pod wieloma względami warunkach niż na „Amelii”, dumny z powodu szczytnej roli, gdyż, jak kapitan Vincent dobrze się wyraził, jest on dosłownie oczyma całej floty. Naturalnie, ze swymi osobistymi uczuciami nie zdradził się przed kapitanem Vincentem. Wszystkie te myśli i wzruszenia nawiedziły go w ciągu minuty lub dwóch; gdy, trzymając się jedną ręką za krzak i znalazłszy dogodne oparcie dla jednej, stopy, pozwolił opanować się wizji powodzenia. Dawnymi czasy żona farmera miała lekki sen. Pamiętał, że służba folwarczna spała albo we wsi, albo była rozproszona po zabudowaniach dworskich, a więc nie wchodziła w rachubę. Wystarczyłoby lekko zapukać. Wyobraził sobie, jak żona farmera siada na łóżku, nasłuchuje, potem budzi męża, który niewątpliwie wziąłby strzelbę, wspartą o kredens w sali jadalnej, i poszedłby otworzyć. Wszystko wówczas poszłoby jak najlepiej… Lecz być może… hm! Może być, że farmer po prostu otworzy okno i zacznie rozpytywać. To rzeczywiście było najprawdopodobniejsze. Zupełnie naturalne. Na jego miejscu Bolt postąpiłby tak właśnie. Takiego postępowania należało się spodziewać po człowieku w samotnym domu obudzonym wśród głuchej nocy. Więc znów wyobraził sobie, jak pod ścianą domu ulatują z jego ust w górę tajemnicze odpowiedzi na zwykłe w takich razach pytania: „Ami, Bolt. Ouvrez moi. Vive le roi!*” — lub tym podobne. Jako naturalna konsekwencja tych pulsujących życiem obrazów nastręczył się Boltowi pomysł rzucenia żwirem w okiennicę, najlepszy sposób obudzenia osoby mającej lekki sen. Nie wiedział, które z parterowych okien było oknem sypialni farmerów, ale trzy tylko miał do wyboru. I w następnej już chwili byłby wyskoczył spoza urwiska na plac przed domem, gdyby, rzuciwszy raz jeszcze okiem na front domu, nie zauważył nagle, że jedno z tych okien jest otwarte. Nie pojmuje, jak mógł nie zauważyć tego od razu. W toku opowiadania wyznał kapitanowi Vincentowi: — Na widok otwartego okna dech mi zaparło. Straciłem zaufanie do tego domu, gdyż pan wie, panie kapitanie, człowiek urodzony w tych stronach za nic w świecie nie położyłby się spać zostawiając okno otwarte. Pomyślałem, że coś się w tym kryje niedobrego, i nie ruszyłem się z miejsca. Prysł urok spoczynku, milkliwej życzliwości, którymi domy przemawiają do nas w nocy. Otwarte okno, czarna kwadratowa luka w zalanej księżycowym światłem ścianie nadała domowi pozory pułapki. Bolt upewniał dowódcę, że i okno by go nie powstrzymało, że i tak poszedłby do drzwi, nie licząc się z obawami zbudzonymi tym znakiem ostrzegawczym. Lecz gdy się nad tym zastanawiał, bez szmeru wypłynęła skądś biała jak widmo kobieta. Czarne włosy spływały jej z ramion. Łudząco przypominała ducha. — Nie powiedziałbym, panie kapitanie, że mi na ten widok krew zakrzepła w żyłach, lecz że mną wstrząsnął zimny dreszcz, to pewne. Wielu ludzi widziało duchy, przynajmniej tak utrzymują, a ja nie wiem właściwie, jak to jest. Przy świetle księżyca wyglądała niesamowicie. Nie zachowywała się jak lunatyczka. Była tylko jedna możliwość: jeżeli nie wyszła z grobu, to wyskoczyła z łóżka. Lecz gdy skradając się wróciła tą samą drogą i ukryła się za rogiem domu, wiedziałem już, że jest istotą z krwi i kości. Nie mogła mnie widzieć. Stała, tam w atramentowym cieniu, czekając na coś czy na kogoś — dodał ze złością. — Robiła wrażenie obłąkanej — zakończył ze współczuciem. Jedno było dla Bolta jasne: zaszły zmiany od owego czasu. Odczuł to dotkliwie, jak gdyby zastał je po tygodniowej zaledwie nieobecności. Od strony urwiska widział kobietę ukrytą za rogiem domu, która nie ruszyła się z miejsca, rzekłbyś, czatując na niego, by się ukazał na otwartej przestrzeni. Wówczas, uciekając przed nim z okropnym krzykiem, rozbudziłaby całą okolicę. Niewiele myśląc Bolt uznał za wskazane wycofać się ze zbocza. Opuszczając miejsce na szczycie urwiska stąpnął niefortunnie i strącił kamień. Wypadek ten skłonił go do jeszcze szybszego odwrotu. W parę minut znalazł się na brzegu. Stanął tam i nasłuchiwał. Ponad nim, w górze parowu i dokoła między skałami, panował najzupełniejszy Spokój. Ruszył brzegiem w kierunku łodzi. Nic mu nie pozostawało, tylko odpłynąć jak najciszej i może… — I ja jestem tego zdania, panie Bolt, musimy wyrzec się naszego planu — przerwał mu kapitan Vincent. Nie od razu Bolt przyznał mu rację, zdobywając się wreszcie na wyznanie, że zdarzyło się coś gorszego. Wykrztusił pośpiesznie przed zdumionym dowódcą, że bardzo mu przykro, nie potrafi zdać sobie sprawy, jak się to stało, lecz stracił jednego marynarza. Kapitan Vincent nie wierzył własnym uszom. — Co pan mówi? Stracił pan człowieka z załogi mojej łodzi?! Był wstrząśnięty do głębi. Bolt zaś odpowiednio zrozpaczony. Oficer odpowiedział, iż wkrótce po jego odejściu marynarze usłyszeli czy też wydało im się, że usłyszeli jakieś słabe i szczególne hałasy w zatoczce. Gospodarz łodzi wysłał jednego z marynarzy, najstarszego z załogi, by się przekonał, czy wyciągniętą na brzeg łódź można zobaczyć z przeciwnej strony zatoki. Marynarz — był to Symons — oddalił się na czworakach wzdłuż morskiego brzegu i… nie powrócił. Dlatego właśnie się spóźnili. Bolt, oczywiście, nie chciał pozostawić Symonsa własnemu losowi. Nie przypuszcza nawet, by zdezerterował. Zostawił swój kordelas i wyruszył zupełnie bezbronny, gdyby jednak uległ raptownej napaści, krzyk jego rozległby się donośnie po całej zatoczce. Tymczasem do samego świtu na wybrzeżu panowała taka cisza, że szept niemal byłoby słychać na milę wokoło. Symons znikł, jak porwany przez duchy, bez odgłosu walki, bez krzyku. Niemożliwe, by odważył się zabrnąć w głąb lądu i tam został ujęty. Niemożliwe również, by właśnie tej nocy czatowali na wybrzeżu ludzie i rzucili się na Symonsa zadając mu cios w głowę tak zręcznie, że nie zdołał nawet wydać jęku. Na to odezwał się kapitan Vincent: — Wszystko to wydaje mi się bardzo fantastyczne, panie Bolt — i zastanowiwszy się chwilę ze ściągniętymi wargami dodał — lecz równie fantastyczna jest pańska historia z kobietą. Mam nadzieję, że się panu nie przywidziało… — Upewniam pana, panie kapitanie, stała około dziesięciu minut w świetle księżyca, nie dalej niż o rzut kamieniem ode mnie — zaprotestował Bolt z akcentem rozpaczy w głosie. — Wyglądała, jak gdyby dopiero co wyskoczyła z łóżka, by rzucić okiem na dom. Dobrze, jeżeli na bieliźnie nocnej miała spódnicę. Najpierw stała odwrócona ode mnie; gdy wracała, nie mogłem rozeznać jej twarzy; wreszcie stanęła w cieniu za węgłem domu. — Na straży — podsunął kapitan Vincent. — Z pozorów sądząc, tak — przyznał Bolt. — W takim razie ktoś musiał być w pobliżu — zadecydował tonem głębokiego przekonania kapitan Vincent. — Musiał być — mruknął Bolt bez zbytniej pochopności. Spodziewał się wielkich przykrości z powodu Symonsa i odetchnął swobodniej wobec spokojnego zachowania się dowódcy. — Mam nadzieję, że pan kapitan nie bierze mi za złe, iż powstrzymałem się od poszukiwania Symonsa. — Przyznaję, że postąpił pan roztropnie nie posuwając, się w głąb lądu — odrzekł kapitan. — Bałem się zdradzić naszą obecność na brzegu i zniweczyć tym szansę wykonania pańskiego planu, panie kapitanie. A niepodobna by tego uniknąć. Przy tym było nas tylko pięciu, i to niedostatecznie uzbrojonych. — Plan rozbił się o pańską lunatyczkę, panie Bolt — sucho oświadczył kapitan Vincent. — Lecz trzeba dołożyć starań, by się dowiedzieć, co się stało z marynarzem, jeżeli to możliwe bez szczególnego ryzyka. — Gdybyśmy dziś w nocy wysadzili na ląd znaczny oddział, można by otoczyć dom — zaproponował Bolt. — Jeżeli znaleźlibyśmy tam przyjaciół, tym lepiej, jeśli wrogów, wzięlibyśmy na okręt kilku zakładników w celu ewentualnej wymiany. Zły jestem na siebie, że po prostu nie porwałem tej zuchwałej dziewki, kimkolwiek była — dodał. — Ba, gdyby to był mężczyzna! — Bez wątpienia był tam w pobliżu i mężczyzna — zapewnił go kapitan Vincent. — To mi wystarczy, panie Bolt. Niech pan idzie wypocząć. Bolt, głodny i zmęczony po niefortunnej wyprawie, rad był ze zwolnienia. Najbardziej trapiła go niedorzeczność przygody. Kapitan Vincent, choć również spędził bezsenną noc, wyszedł z oficerem na pokład. Czuł się zbyt niespokojny, by usiedzieć w kabinie. VI Przez ten czas odholowano „Amelię” na pół mili od Cape Esterel. To ją tylko zbliżyło do dwóch obserwatorów na zboczu wzgórza, których z pokładów widziano by doskonale, gdyby nie zakrywała ich korona sosny. Porucznik Réal wdrapawszy się okrakiem po szorstkim pniu jak mógł najwyżej, widział cały pokład angielskiego okrętu i obserwował go przez lunetę między gałęźmi. Odezwał się nagle do Peyrola: — Przed chwilą kapitan wyszedł na pokład. Peyrol, siedząc u stóp drzewa, nie odpowiadał przez czas dłuższy. W letnim powietrzu rozkoszna senność snuła się nad krajem i staremu Peyrolowi powieki zdawały się ciążyć. Lecz nieruchomość jego była tylko maską. Z przymkniętymi powiekami i założonymi rękami korsarz czujnie reagował na wszystko. Doskonale słyszał, jak porucznik ponad nim, tuż przy koronie drzewa, liczy półgłosem: „Jedna, dwie, trzy” — potem doszło go głośne „Parbleu*!”, i porucznik, wciąż okrakiem, począł się zsuwać po pniu w podrzutach. Peyrol wstał i ustąpił mu z drogi, zdradzając ciekawość pytaniem: — Co takiego tym razem? — Dobrze, powiem panu, co takiego — odparł z irytacją. Dotknąwszy stopą ziemi natychmiast zwrócił się ku Peyrolowi i, podszedłszy doń blisko, skrzyżował ręce na piersiach. — Gdy tylko wdrapałem się na drzewo, policzyłem spuszczone łodzie. Na pokładzie nie została ani jedna. A teraz policzyłem po raz drugi i znalazłem o jedną więcej. Okręt ten wysłał łódź ubiegłej nocy. Nie rozumiem, jakim sposobem nie zobaczyłem jej, gdy wypływała spod brzegu. Pewnie gdy obserwowałem pokład, łódź powiosłowała wprost do wytyku*. Lecz miałem rację mówiąc, że angielski okręt wysłał łódź w nocy. Nagle chwycił Peyrola za ramiona i zaczął nim potrząsać. — Jestem przekonany, że pan już przedtem o tym wiedział. Ja panu mówię, że pan o tym wiedział. Wstrząsany gwałtownie, Peyrol podniósł wzrok na tę wzburzoną twarz oddaloną o parę cali od jego twarzy. W zmęczonych oczach korsarza nie malował się strach ani wstyd, tylko zmieszanie i niedwuznaczny niepokój. Zachowywał się biernie, reagując zaledwie uśmierzającym słowem: — Doucement. Doucement*. Porucznik dał mu spokój równie raptownie, jak go chwycił. Końcowy wstrząs jednak był tak gwałtowny, że Peyrol omal się nie potknął. Niemniej zaraz po odzyskaniu równowagi począł porucznikowi tłumaczyć: — Zważ pan tylko, jak tu ślisko. Gdybym stracił grunt pod nogami, szukając oparcia, złapałbym się pana i razem spadlibyśmy z urwiska. Wyjaśniłoby to Anglikom więcej niż dwadzieścia łodzi wysyłanych przez dwadzieścia nocy z rzędu. W głębi duszy Réal uczuł się bezsilny wobec łagodności Peyrola. Nie sposób go było rozzłościć. Doznał wrażenia, że nawet fizycznie wysiłek jego był bezskuteczny, jak gdyby usiłował wstrząsnąć skałą w posadach. Rzucił się na ziemię pytając niedbale: — Na przykład co? Peyrol siadł z rozwagą licującą z jego siwymi włosami. — Nie przypuszcza pan chyba, by wśród stu dwudziestu, czy coś koło tego, par oczu na tym okręcie nie było tuzina, co najmniej, zwróconych na brzeg. Dwaj ludzie spadający z urwiska to, przyzna pan, rzecz godna uwagi. Anglicy, oczywiście, zainteresowaliby się nami, wysłaliby łódź dla zbadania zawartości naszych kieszeni, my zaś zabici lub ledwie żywi, nie moglibyśmy im w tym przeszkodzić. Ze mnie niewiele mieliby pociechy, co do pana zaś to, choć nie wiem, jakie papiery pan nosi w kieszeniach, szlify pańskie i uniform nie pozostawiają wątpliwości. — Nie noszę papierów w kieszeniach i… — jakaś nagła myśl olśniła, snadź, porucznika, myśl tak absorbująca i dalekosiężna, że wysiłek jego umysłu nabrał pozorów bezmyślności. Otrząsnął się z tego i podjął innym tonem: — Same szlify nie oświeciłyby ich zbytnio. — Nie. Nie oświeciłyby. Ale uprzedziłyby kapitana, że jest śledzony. Bo i cóż innego mógłby znaczyć trup oficera z lunetą w kieszeni. Co dzień setki oczu z całego wybrzeża ślizgały się niedbale po tym okręcie, choć wątpię, by te szczury lądowe zadawały sobie jeszcze fatygę spoglądania nań: lecz być obserwowanym to rzecz zgoła inna. Zresztą, nie przywiązuję szczególnej wagi do tego wszystkiego. Porucznik odzyskiwał równowagę po swej nagłej myśli: — Papiery w mojej kieszeni — mamrotał do siebie. — To byłby doskonały sposób… — Wpółotwarte jego wargi zamknęły się w lekko sarkastycznym uśmiechu, którym odpowiedział na błysk zdumienia w ukośnym spojrzeniu Peyrola, wywołany zagadkowością tych słów. — Założę się — rzekł porucznik — że od pierwszej chwili, gdy się tu pokazałem, nieustannie łamał pan sobie siwą głowę, by przeniknąć moje motywy i intencje. Peyrol odparł z prostotą: — Pierwszy raz przybył pan tu służbowo, a wracał pan dlatego, że nawet w tulońskiej flocie oficer może uzyskać kilkudniowy urlop. Co do pańskich intencji, to nic o nich nie mogę powiedzieć, szczególnie o intencjach pańskich względem mnie. Ktoś, patrząc na nas przed dziesięcioma minutami, powiedziałby, że w każdym razie nie są one przyjazne. Porucznik usiadł raptownie. Angielska korweta oddaliła się od lądu. Widać ją teraz było nawet z miejsca, gdzie siedzieli. — Patrz pan! — zawołał Réal. — Zdaje się posuwać pomimo ciszy morskiej. Peyrol przeniósł wzrok z brzegu na morze i ze zdumieniem zobaczył „Amelię” poza zrębem zasłaniającego ją dotąd urwiska. Posuwała się przez cieśninę. Dwie minuty uważnej obserwacji wystarczyły Peyrolowi, by się przekonać, że nie tkwiła w miejscu, choć wszystkie łodzie miała u burt. — Żegluje! Pakt niezaprzeczony. Żegluje. Widzi pan białą plamę tego domu na Porquerolles. Tam! Dotyka go teraz bukszpirem*. Za chwilę zasłoni go przednimi żaglami. — Nigdy bym nie uwierzył — mruknął porucznik po chwili wpatrywania się w korwetę. — I patrz, Peyrol, patrz pan, jak okiem sięgnąć ani jednej zmarszczki na wodzie. Peyrol, który zasłonił się od słońca, odjął teraz rękę od oczu. — Tak — rzekł — tchnienie dziecka ruszyłoby ją z miejsca. Anglicy poznali się na niej od razu. Pochwycili ją w Genui w parę miesięcy po moim powrocie i zainstalowaniu się tutaj. — Nie wiedziałem — mruknął młody człowiek. — Aha, poruczniku — ciągnął dotykając palcem jego piersi — od takich rzeczy boli tu, w sercu? Bije ono dla Francji, nieprawdaż? Czy pan sądzi, że rad widzę tę flagę na rei? Teraz mamy ją przed oczyma w całej okazałości. Spójrz pan na jej banderę zwisającą, jak gdyby nie było tchnienia wiatru. — Tu raptem tupnął nogą. — A pomimo to żegluje! Panowie z Tulonu, którzy chcą ją dostać żywą lub umarłą, trudne będą mieli zadanie. Muszą mądrze obmyślić plan i znaleźć nie byle jakich wykonawców. — Mówiono o tym w tulońskim Urzędzie Admiralicji — rzekł Réal. Peyrol potrząsnął głową. — Mogli pana tu nie posyłać — powiedział. — Obserwuję już od miesiąca korwetę i człowieka, który nią dowodzi. Przez ten czas poznałem wszystkie jego fortele, wszystkie nawyki i wszystkie wykręty. To dobry marynarz, muszę mu przyznać, ale mogę z góry powiedzieć, co zrobi w tym lub owym wypadku. Porucznik Réal znów się położył na wznak, podsunąwszy splecione dłonie pod głowę. Myślał, że słowa tego starego człowieka nie są pustą przechwałką. Rzeczywiście, zna się on na okrętach angielskich. Gdyby powstał plan schwytania korwety, warto by zasięgnąć jego zdania. Niemniej, porucznik Réal, mając do czynienia ze . starym Peyrolem, doznawał sprzecznych uczuć. Rodzice Réala należeli do drobnej szlachty prowincjonalnej i zginęli na szafocie w ciągu jednego i tego samego tygodnia. Miejscowy delegat Komitetu Rewolucyjnego oddał go na wychowanie pewnemu stolarzowi, człowiekowi biednemu, lecz szlachetnego serca. Na posyłkach u stolarza Réal biegał boso, opiekun nie miał za co kupić butów swemu arystokracie, lecz traktował go na ogół życzliwie. Rok nie upłynął, a już osierocony Réal uciekł i wstąpił na okręt republiki francuskiej, wyruszający w daleką podróż. Na morzu znalazł się w innym środowisku uznającym inne wartości. W ciągu jakichś ośmiu lat, głusząc w sobie uczucia miłości i nienawiści, Zasługą wyłącznie zdobył stopień oficerski. Nauczył się oceniać ludzi sceptycznie, traktować ich bez szczególnej pogardy czy szacunku. Hołdował na wskroś zasadom zawodowym i nigdy w życiu z nikim się nie przyjaźnił, bardziej upośledzony pod tym względem od Peyrola, którego, bądź co bądź, łączyły z ludźmi więzy urągającej prawu organizacji Braterstwa z Wybrzeża. Oczywiście, Réal był bardzo zamknięty w sobie. Zadomowiony na cyplu Peyrol, którego zastał tam najniespodziewaniej w świecie, był pierwszą istotą ludzką mającą szansę przebicia się przez zaporę wyuczonej powściągliwości, do której sierotę po ofiarach rewolucji zmusiła nie trwałość wszystkiego pod słońcem. Réal, zaintrygowany wybitną indywidualnością Peyrola, czuł do niego pewną skłonność z domieszką pogardy doktrynera. Nie ulegało wątpliwości, że człowiek ten w tym czy owym okresie swego życia był rozbójnikiem morskim czy czymś w tym rodzaju — nieszczególna rekomendacja w oczach oficera marynarki. Jednakże Peyrol przełamał powściągliwość Réala, a przez ten wyłom znalazły do porucznika dostęp pozostali mieszkańcy farmy i właściwe im dziwactwa. Porucznik Réal leżał na wznak, zamknąwszy oczy przed blaskiem rozjarzonych niebios i rozmyślał o starym Peyrolu, ów zaś, siedząc w słońcu z nie osłoniętą siwą głową, robił wrażenie człowieka czuwającego przy umarłym. Chytra przenikliwość najbardziej frapowała w nim Réala. Stosunki tego oficera z mieszkańcami farmy w znacznej mierze tak się ułożyły, jak to Peyrol opisał. Po raz pierwszy przybył on na farmę wysłany służbowo w celu zainstalowania posterunku sygnalizacyjnego, potem zaś, gdy projekt ten został zarzucony, odwiedzał ją dobrowolnie. Nie był on zaokrętowany na którejkolwiek z jednostek floty tulońskiej, lecz pełnił służbę na brzegu w arsenale. Kilkudniowe urlopy spędzał na farmie, gdzie, oczywiście, nikt nie wiedział, czy przybywa służbowo, czy też chwilowo zwolniony od obowiązków służbowych. Sam zaś nie zdawał sobie czy nie chciał sobie zdać sprawy, co go tam ciągnęło. W gruncie rzeczy służba zaczynała mu ciążyć. Nie miał nic i nikogo na świecie i nie wiedział, dokąd się udać. Czyżby przybywał tutaj, by zobaczyć Peyrola? Niepostrzeżenie między nim i tym sędziwym nieprzyjacielem porządku prawnego, którego mógłby chyba posądzić, gdyby nie jego krzepkość i żywotność urągająca śmierci, że chce w tym zakątku spokojnie dokończyć burzliwego żywota, nawiązała się nić dziwnie nieufnego, zgryźliwego porozumienia. Porucznik rozmyślał, a korsarz zachowywał się, jak gdyby czas dla niego nie istniał. Wtem Peyrol przemówił z oczyma utkwionymi przed siebie, jak gdyby zwracał się do wyspy Porquerolles, odległej o osiem mil. — Tak, znam każdy jej manewr, choć przyznać muszę, że ten ostatni fortel czatowania tuż u brzegów naszego półwyspu jest dla mnie nowością. — Hm! Aby nałowić ryb kapitanowi na śniadanie! — bąknął pod nosem Réal nie otwierając oczu. — Gdzie jest teraz korweta? — Pośrodku cieśniny, przyjmuje łodzie na pokład. I wciąż sunie naprzód! Okręt ten będzie się poruszał, póki płomień świecy nie przestanie się chwiać na jego pokładzie. — Ten okręt to dziw prawdziwy. — Zbudowali go francuscy okrętownicy — rzekł stary Peyrol z goryczą. Po tych słowach zapadło między nimi dłuższe milczenie. Wreszcie porucznik odezwał się obojętnie: — Pan, zdaje się, jest tego pewien. Skąd pan wie? — Obserwowałem go w ciągu miesiąca. Nazwa, którą teraz nosi i którą ochrzcili go Anglicy, niczego nie dowodzi. Czy widział pan kiedy taki dziób na okręcie z angielskiej stoczni? Porucznik umilkł, jak gdyby przestał nagle interesować się całą sprawę i jak gdyby angielski okręt wojenny nie żeglował w ich oczach oddalony o małą milę. Przez cały ten czas myśl porucznika pracowała gorączkowo. Powiedziano mu w zaufaniu o pewnym zadaniu, które należałoby wykonać wedle otrzymanych z Paryża instrukcji. Nie chodziło o manewr wojenny, lecz o usługę pierwszorzędnej wagi. Przedsięwzięcie to groziło nie tyle utratą życia, co dyshonorem. Odważny człowiek mógł się przed nim cofnąć, gdyż są hazardy nie grożące śmiercią, od których dzielny człowiek może się wymówić i nie będzie mu to poczytane za ujmę. — Czy zasmakował pan kiedy więzienia, Peyrol? — spytał raptem nienaturalnie sennym głosem. Peyrol z oburzenia niemal krzyknął: — Wielkie nieba! Nie! Więzienia! Co pan przez to rozumie?… Byłem jeńcem u dzikich — dodał już spokojniej — lecz to bardzo stara historia. Byłem wtedy młody i szalony. Później, w wieku męskim, byłem niewolnikiem sławnego Ali–Kassima. Z kajdanami na rękach i nogach spędziłem dwa tygodnie na podwórcu fortu ziemnego w Zatoce Perskiej. Ze dwa dziesiątki Braci z Wybrzeża dzieliło ze mną ten smutny los… wskutek rozbicia się naszego okrętu… — Tak… — porucznik zdawał się być uosobieniem ospałości. — I śmiem twierdzić, iż wszyscyście wstąpili na służbę do tego krwiożerczego starego pirata. — Wśród wielu tysięcy jego czarnych diabłów nie było jednego, który umiałby władać bronią palną. Lecz Ali — Kassim wojował jak książę. Na kształt regularnej floty pożeglowaliśmy przez zatokę, zdobyliśmy miasto gdzieś na wybrzeżach Arabii i splądrowaliśmy je. Wówczas do spółki z innymi zawładnąłem uzbrojonym dhowem* i przebiliśmy się nim przez całą flotę wełnistych łbów. Wielu z nas zginęło później z pragnienia. Niemniej wielka to była impreza. Lecz co mi pan mówi o więzieniu? Dzielny człowiek, o ile tylko ma sposobność do walki, zawsze może paść z bronią w ręku. Rozumie mnie pan? — Tak, rozumiem pana — cedził przez zęby porucznik. — Zdaje mi się, że poznałem pana wcale nieźle. Przypuszczam, że angielskie więzienie… — To okropny temat do rozmowy — przerwał Peyrol głośno, zirytowanym tonem. — Bez wątpienia, wszelka śmierć lepsza jest od więzienia. Każdy rodzaj śmierci! Do czego pan zmierza, poruczniku? — Och, niech pan nie przypuszcza, że chciałbym pańskiej śmierci — cedził porucznik obojętnie. Objąwszy nogi splecionymi dłońmi Peyrol siedział wpatrzony w angielską korwetą, pochłonięty całkowicie rozważaniem słów, które tak samo jak ten okręt, rzekłbyś, od niechcenia, wypłynęły na morze ciszy porannej. Potem spytał stłumionym głosem: — Czy pan chce mnie nastraszyć? Porucznik roześmiał się szorstkim śmiechem. Na przykry ten i dwuznaczny dźwięk Peyrol nie zareagował ani słowem, ani gestem, ani nawet spojrzeniem. Gdy śmiech przebrzmiał, nastąpiła tak przytłaczająca cisza, że obaj wstali jak na komendę. Porucznik skoczył od razu na równe nogi. Peyrol wstał wolniej i z godnością. Stali jeden przy drugim, nie będąc w stanie odwrócić łakomego wzroku od okrętu u swych stóp. — Dziwi mnie, po co wpakował się w tak dziwne położenie — rzekł oficer. — I ja się dziwię — ostro odwarknął Peyrol. — Gdybyśmy na tym występie, skalnym z lewej strony mieli choć dwa osiemnastofuntowe moździerze, moglibyśmy w dziesięć minut pozbawić go wszystkich żagli. — Dobryś, stary kanonierze — zauważył Réal z ironią. — I co potem? Rzucić się wpław we dwóch, ja i pan, z kordelasami w zębach i wziąć tę korwetę szturmem, nieprawdaż? Facecję tę powitał Peyrol kostycznym uśmiechem. — Nie! Nie! — zaprotestował rzeczowo. — Dlaczego jednak nie dać znać do Tulonu? Sprowadzić jedną, dwie fregaty i wziąć korwetę do niewoli. Nieraz układałem plan jej pochwycenia, by ulżyć sobie na duszy. Po nocach z mego okna na poddaszu wypatrywałem ją poprzez zatokę w miejscu, gdzie zwykła stać na kotwicy, z myślą, co za niespodziankę sprawiłbym temu Anglikowi, gdybym nie był starym kanonierem Peyrolem. — Który, notabene, trzyma się z daleka i figuruje z niepochlebną adnotacją w odpowiedniej rubryce rejestru Urzędu Admiralicji w Tulonie. — Nie może pan powiedzieć, bym się krył przed panem oficerem marynarki — podjął żywo Peyrol. — Nie boję się nikogo. Nie uciekałem. Po prostu wyjechałem z Tulonu. Nikt mi nie kazał siedzieć w mieście. I nie może pan także powiedzieć, bym odjechał daleko od Tulonu. — To był najmądrzejszy z pańskich manewrów. Dobrze pan wiedział, co pan robi. — Innymi słowy, i pan mi zarzuca różne szelmostwa, jak ten typ z sutymi epoletami w Kapitanacie Portu, który miał ochotę mnie zaaresztować za przyprowadzenie, pryzu z Oceanu Indyjskiego. Przebyłem na nim osiem tysięcy mil i wyśliznąłem się szczęśliwie wszystkim napotkanym okrętom angielskim, czego on, pewnie, nie potrafiłby dokazać. Mam dyplom kanoniera podpisany przez obywatela Renaud, dowódcę eskadry. Nie dano mi go za stukanie palcem w palec i chowanie się podczas bitwy w ogonie floty. Na okrętach naszych był niejeden taki patriota, mogę pana zapewnić. Lecz zarówno za czasów republikańskich, jak i nierepublikańskich ludzi tego pokroju nie mianowano kanonierami. — Racja — rzekł Réal z oczyma utkwionymi w angielskim okręcie, który wykręcił teraz dziobem ku północy. — Patrz pan, zdaje się, że nareszcie stracił bieg — wtrącił zwracając się do Peyrola, który spojrzał i kiwnął głową. — Racja. Lecz doniesiono, że wkrótce po przybyciu związał się pan z pewnego rodzaju patriotami, przywódcami sekcji, terrorystami… — Czemuż by nie? Chciałem wiedzieć, co mają do powiedzenia. Perorowali jak banda łapserdaków, którzy ukradli okręt. Lecz, bądź co bądź, byli lepsi od tych, którzy sprzedali port Anglikom. Banda krwiożerczych szczurów lądowych, ot i wszystko. Wycofałem się z miasta, jak można najprędzej. Pamiętałem moje miejsca rodzinne. Poza tą okolicą Francja była mi nie znana i nie miałem ochoty zapuszczać się dalej. Nikt mnie tu nie szukał. — Nie, tu pana nie szukali. Nie spodziewali się znaleźć pana tak blisko. Trochę się za panem oglądali, potem dali spokój. Gdyby wytrwali w tym zamiarze i zrobili pana admirałem, nie zostalibyśmy pobici pod Abukirem. Na wspomnienie tej bitwy Peyrol wzniósł pięść ku pogodnemu śródziemnomorskiemu niebu. — A jednak nie jesteśmy gorsi od Anglików — wykrzyknął — i nie masz na świecie takich okrętów jak nasze. Widzi pan, poruczniku, że — republikański bóg tych szczekaczy nigdy nam, marynarzom, nie dał okazji do popisu. Porucznik powiódł dokoła zdziwionym wzrokiem.. — O jakim republikańskim bogu pan mówi? — zapytał. — Co pan przez to rozumie? — Więcej w moim życiu widziałem bogów, niżby się panu przez długą noc mogło wyśnić; spotykałem ich po wszystkich zakątkach ziemi i, rzecz niepojęta, nawet w sercu dziewiczych lasów. Były to bałwany, kamienie, kije. Musi coś tkwić w tej idei… A miałem na myśli — ciągnął z irytacją — że ich republikański bóg, który nie jest ani kamieniem, ani kijem, lecz zdaje się być rodzajem wałkonia, nie obdarzył nas nigdy wodzem, jakiego mają lądowi żołnierze. Porucznik spojrzał na Peyrola bez uśmiechu, uważnie. — Pięknie, otóż bóg arystokratów powraca i wygląda na to, że przywiedzie ze sobą cesarza. Musieliście słyszeć o tym, wy, ludzie z farmy. Nieprawdaż? — Nie — odparł Peyrol. — Nie słyszałem nic o cesarzu. Lecz cóż to może mieć za znaczenie? Pod tyra czy owym imieniem wódz jest tylko wodzem, a ten generał, którego zwą konsulem, jest dobrym wodzem, każdy musi mu oddać sprawiedliwość. Wypowiedziawszy to zdanie tonem bezapelacyjnym, Peyrol rzucił okiem na słońce i zauważył, że czas już zejść na dół na farmę, pour manger la soupe*. Réal, któremu twarz raptem spochmurniała, zawrócił, a Peyrol podążył za nim. Z pierwszego zaraz zakrętu ścieżki otworzył się przed nim widok na zabudowania Escampobaru, udekorowane gołębiami przechadzającymi się po rynnach dachów, na sady i gumna. Blask słońca, pustka, ani żywej duszy. Peyrol wyraził przekonanie, że na pewno wszyscy są w kuchni i czekają na nich. Co do niego, to jest głodny. — A pan, poruczniku? Réal nie był głodny. Opryskliwy ton odpowiedzi skłonił Peyrola do skinienia ze zrozumieniem głową za plecami porucznika. Niech się, co chce, dzieje, a człowiek musi się pożywić. Peyrol wie, co to głód; lecz nawet pół racji to ciężki dopust dla człowieka, który ma pracować lub walczyć. On, Peyrol, nie może wyimaginować sobie zbiegu okoliczności, który by mu przeszkodził zjeść, póki jest co do jedzenia. Ten potop słów nie wywołał repliki, lecz Peyrol nie przestawał mówić dalej w tym duchu, jak gdyby wszystkie jego myśli kręciły się dokoła strawy; oczyma tymczasem strzelał w krąg i chciwie łowił uchem najlżejsze szmery. Kiedy doszli przed front domu, przepuszczając naprzód porucznika, niespokojnym okiem rzucił w dół drogi na wybrzeże. Roztoczy wód, widocznych od drzwi kawiarni, nie plamił ani jeden żagiel, jak gdyby ta część Morza Śródziemnego była wciąż jeszcze nie znana. Głuche kołatanie pękniętego dzwonka krowy, błądzącej dokoła farmy, pogłębiało nastrój niedzielnej ciszy wiejskiej. Dwie kozy leżały na zachodnim stoku wzgórza. Wszystko to razem oddziaływało kojąco i niepokój począł znikać z twarzy Peyrola, gdy raptem jedna z kóz porwała się na nogi. Korsarz żachnął się i zastygł w pozie trwożnego oczekiwania. Człowiek w takim usposobieniu ducha, że cały się skręca na widok podskakującej kozy, na pewno nie czuje się szczęśliwy. Druga koza jednak pozostała na miejscu. Nie było powodów do alarmu, toteż Peyrol wszedł do domu w ślad za porucznikiem, starając się odzyskać zwykły pogodny wyraz twarzy. VII Nakrycie na końcu długiego stołu przeznaczone było dla porucznika, który jadał obiad oddzielnie w sali. Stali zaś mieszkańcy, ludzie złączeni dziwnymi kolejami losu, siedzieli w kuchni przy stole, obsługiwani przez milczącą i czujną Katarzynę. Peyrol był zamyślony i głodny. Siedział naprzeciwko ubranego po codziennemu obywatela Scevoli, który zdawał się czymś zaabsorbowany. Miał on wygląd bardziej niespokojny niż zazwyczaj; czerwone plamy na kościach policzkowych wystąpiły mu wyraźniej nad zarostem gęstej brody. Od czasu do czasu farmerka wstawała ze swego miejsca przy boku starego Peyrola i wychodziła do sali, by usłużyć porucznikowi. Troje pozostałych nie zwracało na to najmniejszej uwagi. Pod koniec obiadu Peyrol odchylił się w swym drewnianym krześle i zatrzymał wzrok na eks–terroryście, który wciąż jeszcze jadł smakowicie z miną człowieka mającego za sobą ciężko przepracowany ranek. Drzwi od kuchni do sali były szeroko otwarte, ale nie dochodził stamtąd żaden głos. Do niedawna Peyrol nie zaprzątał sobie głowy psychiką ludzi, z którymi zamieszkiwał. Dziś jednakże zadał sobie pytanie, o czym może w tej chwili myśleć eks–terrorysta, to nieszczęsne stworzenie wyniesione do godności gospodarza farmy Escampobar. Lecz gdy obywatel Scevola podniósł głowę znad talerza, by wychylić szklanką wina, Peyrol nie odkrył nic nowego w jego twarzy, podobnej z rumieńców do malowanej, maski. — Sacrebleu*! — zaklął wreszcie Peyrol. — Nie odzywając się nigdy do nikogo zapomnicie w końcu mówić. Patriota uśmiechnął się w gęstwinie brody. Uśmiech jego, może dlatego, że Peyrol uprzedził się do niego, przypominał mu obronny grymas małego zwierzątka leśnego będącego w strachu przed zasadzką. — O czym mamy mówić? — odparł. — Żyjecie z nami i nie ruszaliście się stąd; przypuszczam, że już nieraz przeliczyliście kiście winogron w zagrodzie i figi na drzewie przy zachodniej ścianie… Urwał strzygąc uszami ku sali, w której panowała głucha cisza. Potem dodał, z lekka podnosząc głos: — My dwaj wiemy wszystko, co się tu dzieje. Peyrol spojrzał ostro i przenikliwie, aż zmarszczki się zbiegły w kątach jego oczu. Katarzyna, sprzątając ze stołu, zachowywała się, jak gdyby była głucha jak pień. Jej brązowa twarz z zapadniętymi policzkami i zwiędłymi wargami, pokryta siecią delikatnych, dziwnie nieruchomych zmarszczek, wyglądała jak twarz wyrzeźbiona z orzechowego drzewa. Trzymała się prosto i miała zwinne ręce. Peyrol odezwał się: — Nie mówmy o farmie. Czy ostatnio nie doszły was jakie wiadomości? Patriota zatrząsł gwałtownie głową. Wiadomości polityczne przejmowały go zgrozą. Uważał wszystko za stracone. Francją rządzili krzywoprzysięzcy i renegaci. Zapomniano o cnotach obywatelskich. Trzasnął pięścią w stół i nasłuchiwał, jak gdyby uderzenie pięści mogło zbudzić echo w cichym domu. Lecz znikąd nie dochodził najlżejszy szmer. Obywatel Scevola westchnął. Miał wrażenie, że on jeden ocalał z wszystkich patriotów i że nawet w tym ukryciu zagraża mu niebezpieczeństwo. — Wiem — rzekł Peyrol. — Widziałem wszystko przez okno. Zmykaliście jak szarak, obywatelu. — Czy miałem paść ofiarą tego zabobonnego bydła? — zaperzył się piskliwie i z nutą szczerego oburzenia, które Peyrol przyjął zimno. Potem doszło Peyrola bąknięcie: — Z równym skutkiem mogłem dać się zabić tym psom reakcyjnym. Stara kobieta, zajęta zmywaniem, rzuciła trwożne spojrzenie ku drzwiom sali. — Nie! — wrzasnął osamotniony sankiulota. — To niemożliwe! We Francji jest jeszcze dużo patriotów. Święty ogień jeszcze nie wygasł. Przez chwilę wyglądał jak człowiek o rozdartym sercu, który posypuje głowę popiołem. Migdałowe jego oczy zmętniały i przygasły. Lecz po chwili, obrzucając Peyrola ukradkowym spojrzeniem, rzekłbyś, badając, jakie wrażenie wywierają jego słowa, zadeklamował cichym głosem, jakby ćwicząc się w wygłaszaniu mowy do samego siebie: — Nie, to niemożliwe. Wybije godzina, gdy tyranii powinie się noga, wówczas obalimy ją po raz drugi. Wyruszy na tysiące i… ça ira*! Słowa te, mimo namiętnej intonacji, nie zdołały poruszyć Peyrola. Siedział z głową wspartą na grubej, brązowej ręce. Znać było po nim, że myśli zgoła o czym innym, tak że duch terroryzmu, odzywający się, nieśmiało w samotnej piersi obywatela Scevoli, przycichł. Na rozsłonecznioną kuchnię padł cień rybaka z laguny, który z obramienia drzwi wybełkotał lękliwie pozdrowienie całemu towarzystwu. Nie zmieniając pozycji Peyrol obrzucił go ciekawym spojrzeniem. Katarzyna wycierając ręce o fartuch zauważyła: — Spóźniliście się na obiad, Michel. Wówczas wszedł, wziął z rąk starej kobiety gliniany garnek i wielką pajdę chleba i wyniósł się z tym od razu na podwórze. Peyrol i sankiulota wstali od stołu. Ów, zawahawszy się jak człowiek zabłąkany, raptownie wyszedł na korytarz, podczas gdy Peyrol, wyminąwszy niespokojne spojrzenie Katarzyny, skierował się na podwórze za domem. Przez otwarte drzwi sali mignęła mu Arletta, która siedząc prosto, z rękoma złożonymi na kolanach, patrzyła na kogoś niewidocznego, kim mógł być tylko porucznik Réal. W blasku i skórze podwórza kurczęta, rozbite na małe stadka, odbywały drzemkę poobiednią na skrawkach cienia. Lecz Peyrol nic nie robił sobie ze słońca. Michel, który jadł obiad pod okapem pochyłego dachu wozowni, postawił na ziemi gliniany garnek i podszedł do swego chlebodawcy stojącego przy studni, obmurowanej kamieniami z tkwiącym w nich cyzelowanym pałąkiem z żelaza, po którym wił się pęd dzikiego figowca. Gdy pies mu zdechł, rybak opuścił słoną lagunę, zostawiając butwiejącą łódź na jałowym brzegu, a nędzne swe sieci zamknął w ciemnej chałupie. Nie pragnął innego psa, a zresztą, kto miałby mu podarować psa? Był ostatnim z ludzi. Ktoś przecie musi być ostatni. We wsi nie miał co robić. Więc pewnego pięknego poranku poszedł na farmę zobaczyć się z Peyrolem. Ściślej mówiąc — by pokazać się Peyrolowi. Ów był, dosłownie, ostatnią nadzieją Michela. Siadł przed wrotami na kamieniu mając przy sobie mały węzełek, zawierający tylko stary koc, zakrzywiony kij leżał u jego nóg. Wyglądał na najłagodniejszą, najbardziej samotną i bezbronną istotę w świecie. Peyrol wysłuchał z powagą zawikłanej historii o śmierci psa. Osobiście nie przywiązałby się do takiego psa jak pies Michela, potrafił jednakże zrozumieć, dlaczego życie tego człowieka na brzegu laguny zmieniło się tak raptownie. Michel zakończył słowami: — Przyszło mi na myśl, że mógłbym przyjść tutaj. Wówczas Peyrol, nie czekając na wyraźną prośbę, powiedział: — Bardzo dobrze. Będziecie moją załogą — i wskazał w dół drogi wiodącej na brzeg morski. A gdy Michel podniósłszy swój węzełek i kij ruszył w tym kierunku nie czekając na dalsze wskazówki, krzyknął w ślad za nim: — Znajdziecie bochenek chleba i butelkę wina w kajucie w szafce. Pożywcie się. Tylko takie formalności towarzyszyły zaciągowi Michela w charakterze „załogi” na łódź Peyrola. Korsarz bowiem nie tracąc czasu zabrał się do wykonania swego planu nabycia jakiegokolwiek stateczku. Niełatwo było znaleźć coś godnego uwagi. Nędzota z Madrague, maleńkiej osady rybackiej zwróconej w stronę Tulonu, nie miała nic do sprzedania. A zresztą Peyrol z pogardą odwracał się od ich koryt. Z równym skutkiem mógłby nabyć katamaran* z trzech pni powiązanych palmowym włóknem. Ale na brzegu leżał samotnie, pochylony na bok, dwumasztowy kuter z wybielonymi przez słońce linami, zwisającymi jak girlandy, i rozeschniętymi, popękanymi masztami. Wiało od niego melancholią rumy, oddanej na pastwę żywiołom. Nikt nie zwykł drzemać w cieniu kadłuba, który objęły w posiadanie śródziemnomorskie mewy. Zdawał się szczątkiem statku wyplutego daleko na brzeg przez wzburzone morze. Peyrol, oglądając go z pewnej odległości, zobaczył, że ster wciąż wisi na miejscu. Powiódł okiem wzdłuż kadłuba i powiedział sobie, że statek o takich kształtach musi wybornie żeglować. Był daleko większy od poszukiwanej przezeń łodzi,, lecz w rozmiarach statku krył się także urok. Dzięki niemu wybrzeża Morza Śródziemnego, Wyspy Balearskie, Korsyka, Barbaria i Hiszpania stawały się dla Peyrola bliższe, bo dostępne. Przeżeglował setki mil po oceanie w nie większych od tego stateczkach. Za jego plecami żony rybaków, wynędzniałe, z nieosłoniętymi głowami, otoczone ciżbą dzieci, czepiających się matczynych spódnic, wyległy na brzeg, by z niemym podziwem gapić się na pierwszego obcego człowieka, który zawitał do nich od wielu lat. Zamiast chwycić się jednej ze zwisających aż za burty lin, jak zrobiłby człowiek mniej od Peyrola doświadczony, pożyczył on w osadzie krótką drabinkę i zniósł ją na brzeg, ciągnąc za sobą ogon gapiących się bab i dzieci. Był i tu dziwem nad dziwy, jak mu się to zdarzyło na niejednej wyspie podczas wędrówek po dalekich morzach, Wwindował się za burtę wzgardzonego kutra i stanął na krytym dziobie ściągając na siebie spojrzenia wszystkich gapiów. Mewa porwała się z gniewnym krzykiem. Na dnie bezpokładowego wnętrza statku nie było nic prócz piasku, kilku połamanych kawałków drzewa, zardzewiałego haka i słomy, którą wiatr nawiał tu z milowych odległości. Na krytej rufie wznosił się mały luk świetlny i kabina, której suwane drzwi były zamknięte na olbrzymią kłódkę. Przykuła ona uwagę Peyrola. Rzekłbyś, kabina kryła jakieś tajemnice, może skarby, choć zaręczyłby, że jest pusta. Odwrócił głowę i co tchu w piersiach krzyknął ku rybaczkom, do których przyłączył się starzec i garbaty kaleka na kulach, rozkołysanym ruchem przerzucający ciało naprzód. — Czy tu kto troszczy się o ten kuter, jakiś dozorca? — zawołał. Tłum cofnął się kilka kroków wstecz. Tylko garbus pozostał na miejscu i odpowiedział niespodziewanie mocnym głosem: — Pan pierwszy od lat stanął na jego pokładzie. Zuchwałością swą Peryol wzbudził podziw i przerażenie rybaczek. „Powinienem był zgadnąć — rozumował Peyrol. — Statek jest w okropnym stanie.” Spłoszona mewa sprowadziła kilka przyjaciółek, równie jak ona oburzonych, które krążąc w powietrzu na różnych wysokościach wydawały gniewne okrzyki nad głową Peyrola. Zawołał po raz drugi: — Do kogo należy statek? Osobnik na kulach wskazał palcem na krążące; mewy i odpowiedział niskim głosem: — Do nich, o ile mi wiadomo. — A gdy Peyrol spojrzał nań zza burty, dodał: — Ten statek był własnością ludzi z Escampobar. Zna pan Escampobar? To dom w parowie między wzgórzami. — Tak, znam Escampobar — odwrzasnął Peyrol i odwrócił się. Wsparty o maszt stał nieruchomo przez czas dłuższy. To znużyło gapiów. Całą czeredą poczęli odchodzić ku swym lepiankom. Z tyłu za tłumem podążył garbus wyrzucając naprzód ciało długim rozmachem. Peyrol pozostał sam z rozzłoszczonymi mewami. Zwlekał z opuszczeniem tragicznego statku, na którym rodzice Arletty wypłynęli, by znaleźć śmierć podczas fatalnej rzezi tulońskiej, i na którym obywatel Scevola powrócił z młodziutką Arlettą do pustego Escampobar, pozostawionego na pieczy Katarzyny. Czekając bez końca czyjegoś powrotu stara przeżyła dnie wypełnione strachem i modlitwą, gdy armaty huczały dokoła Tulonu, oraz dnie jeszcze gorszego, acz innego zgoła, przerażenia, gdy zapanowała śmiertelna cisza. Rad, że czuje pokład pod nogami, Peyrol nie myślał o straszliwych scenach związanych z opuszczonym kutrem. Na farmę wrócił późno i wieczerzał sam. Kobiety udały się na spoczynek, tylko sankiulota, który w drzwiach domu palił krótką fajeczkę, wszedł za nim do kuchni pytając, gdzie się podziewał i czy zabłądził. Peyrol skorzystał z okazji. Powiedział, że był w Madrague i widział bardzo dobry kuter niszczejący na brzegu. — Mówiono mi tam, że należy do was, citoyen. Na to terrorysta zamrugał tylko oczami. — — O co chodzi? Czyż nie jest to statek, na którym tu przybyliście? Czy nie sprzedalibyście go mnie? — Peyrol przeczekał chwilę. — Co możecie mieć przeciwko temu? Wyjaśniło się, że patriota nie miał określonych powodów do odmowy. Bąknął coś pod nosem, że kuter jest bardzo brudny. Peyrol spojrzał na niego z głębokim zdumieniem. — Gotów jestem przejąć go z pańskich rąk w takim stanie, w jakim jest obecnie. — Będę z wami szczery, citoyen. Gdy stał w Tulonie, garść uciekających zdrajców, mężczyzn, kobiet i dzieci, wpadła na pokład i przecięła liny, by odbić, lecz mściciele deptali im po piętach i rozprawili się z nimi w mgnieniu oka. Znalazłszy statek za arsenałem musieliśmy we dwóch, ja z jeszcze innym patriotą, powyrzucać za burtę masę ciał z pokładu, a także z kabiny. Statek jest zachlastany od góry do dołu. Nie mieliśmy czasu go wyczyścić. Peyrol o mało się nie roześmiał. Widział krwią ociekające pokłady i sam po bitwie pomagał wyrzucać trupy za burtą, lecz patrzył nieprzyjaznym okiem na sankiulotę. Myślał w duchu: „Ten na pewno przyłożył rękę do rzezi.” Nie odezwał się jednak ani słowem. Stanęła mu w oczach olbrzymia kłódka broniąca dostępu do tej opróżnionej trupiarni na rufie. Terrorysta zaś powtórzył z naciskiem: — Naprawdę nie mieliśmy czasu go wyczyścić. Okoliczności tak się złożyły, że musiałem wynieść się z Tulonu jak najprędzej, bo w przeciwnym razie fałszywi patrioci podstawiliby mi nogę w ten czy inny sposób. W mojej sekcji wrzało jak w garnku. Nie uciekałem wtedy sam, jak wiecie. Peyrol machnął ręką, by położyć kres wyjaśnieniom. Nim jednak udali się na spoczynek, doszedł do porozumienia z sankiulotą i mógł uważać się za właściciela tragicznego kutra. Następnego dnia powrócił do osady rybackiej i zakwaterował się tam na pewien czas. Nie wzbudzał już przerażenia wśród rybaków, lecz mimo to nikt zbytnio nie zbliżał się do kutra. Peyrol nie potrzebował pomocy. Sam żelazną sztabą odbił ogromną kłódkę wpuszczając do kabiny światło dzienne. Prócz świadczących o rzezi plam krwi na drzewie Peyrol znalazł tylko pasmo długich włosów i tani kolczyk, który podniósł i długo mu się przyglądał. Podobne rzeczy znajdował nie po raz pierwszy w życiu. Bez szczególnej odrazy wyobraził sobie, jak wyglądała kabina, gdy w niej było pełno trupów. Siadł i przyglądał się spokojnie plamom i kałużom skrzepłej krwi, która nie wyblakła w ciemnej kabinie. Na ciosanym z gruba stole, między kasetkami, leżał tani kolczyk, a Peyrol kiwał nad nim głową z powagą. Bądź co bądź, on nigdy w życiu nie był rzeźnikiem. Wyczyścił wszystko bez niczyjej pomocy. Potem con amore zabrał się do remontu kutra. Z dawnych czasów pozostał mu nawyk do pracy. Cieszył się, że ma co robić; ten bliski sercu marynarza rodzaj roboty miał wszelkie cechy przygotowania do podróży, o czym miło było pomarzyć, i był dlań źródłem zadowolenia; co wieczór czuł się o krok bliższy swego złudnego celu. Założył nowy osprzęt, sam oskrobał maszty, wszystko obmył, wyszorował i wymalował własnoręcznie, pracując bez wytchnienia, a radośnie, jak gdyby przygotowywał się do ucieczki z bezludnej wyspy. Gdy tylko wyporządził i odnowił ciemną i ciasną kabinę, zaczął w niej spędzać noce. Raz tylko udał się w odwiedziny na farmę, pozostając tam parę dni niby na urlopie. Spędził je na obserwowaniu Arletty. Była pierwszą zagadkową istotą w jego życiu. Peyrol nie pogardzał kobietami. Zaobserwował, że kochają, cierpią, wytrzymują niejedno, buntują się, nawet walczą dla własnej korzyści, zupełnie jak mężczyźni. Na ogół trzeba się mieć na baczności zarówno przed kobietami, jak i mężczyznami, lecz kobiety jakoś zasługują na większe zaufanie. Właściwie znał swe rodaczki mniej od wszelkich typów innych kobiet. Lecz doświadczenie nabyte w obcowaniu z różnymi rasami nauczyło go, że prawie wszędzie kobiety są jednakie. Arletta zaś była słodką istotą. Robiła na nim wrażenie dziecka, budziła utajone uczucia, których istnienia nie podejrzewał w sercu mężczyzny. Zdumiewał go beznamiętny charakter tych uczuć. „Czyżby dlatego, że się starzeję?” — rozmyślał pewnego wieczora, siedząc na ławce z oczyma utkwionymi wprost przed siebie, gdy Arletta przeszła przed nim. Sam z kolei czuł, że jest obserwowany przez Katarzynę przyglądającą mu się, jak zauważył, zza węgłów albo przez przymknięte drzwi. Ze swej strony zwykł jej się przypatrywać otwarcie, wiedząc, że uczucia, które w niej budzi, są mieszaniną grozy i ciekawości. Sądził, że ona chętnie widzi go na farmie, gdzie położenie jej nie należało do łatwych. Komplikacje te nie miały nic wspólnego z czynnościami gospodarczymi, które ciążyły na niej całkowicie. Była kobietą w wieku Peyrola, trzymającą się prosto jak strzała, lecz z siecią zmarszczek na twarzy. Pewnego wieczoru, kiedy siedzieli sami w kuchni, powiedział do niej: — Ładna z pani musiała być dziewczyna. To dziwne, że nie wyszła pani za mąż. Ze swego miejsca pod okapem kominka zwróciła ku niemu twarz zmienioną i zdumioną, jak gdyby nie wierzyła własnym uszom. Dziwne to jej zachowanie skłoniło go do pytania: — O co chodzi? Gdyby stary osioł w podwórzu przemówił, nie byłaby pani bardziej zdumiona. Nie może pani zaprzeczyć, że ładna z pani była dziewczyna. Przyszedłszy do siebie powiedziała: — Urodziłam się tu, wyrosłam i wcześnie, w bardzo młodym wieku, postanowiłam tu umrzeć. — Dziwne myśli — rzekł Peyrol — dla młodej dziewczyny. — Nie ma o czym mówić — odparła stara kobieta wstając, by wyjąć garnek z gorącego popiołu. — Nie przypuszczałam wówczas — ciągnęła odwrócona od Peyrola — że będę długo żyła. Mając osiemnaście lat zakochałam się w księdzu. — Ach, ba! — stłumił okrzyk Peyrol. — Modliłam się wtedy o rychłą śmierć — mówiła w dalszym ciągu beznamiętnym głosem. — Spędzałam noce na modlitwie w pokoju na poddaszu, w którym pan teraz mieszka, unikałam ludzi. Zaczęli mówić, że nie jestem przy zdrowych zmysłach. Byliśmy zawsze znienawidzeni przez tę hołotę z okolicy Mają jadowite języki. Przezwali mnie „La fiancée du pretre*.” Tak, byłam ładna, lecz któż by się o mnie starał, gdybym o to dbała? Los, jednakże, obdarzył mnie dobrym bratem. Rozumiał mnie. Nigdy nie napomknął nawet o tym, tylko czasami, gdy byliśmy zupełnie sami, pod nieobecność swej żony, kładł mi delikatnie rękę na ramieniu. Od owych czasów nie byłam w kościele i nie pójdę tam już nigdy. Lecz teraz jestem w zgodzie z Bogiem. Zachowywała się bez zwykłej oględności i rezerwy. Stała przed Peyrolem wyprostowana, z ufnością w twarzy. Korsarz nie wiedział, co odpowiedzieć. Skinął tylko głową dwukrotnie. Katarzyna zaś zajęła się chłodzeniem garnka w zlewie. — Tak, chciałam umrzeć. Lecz tak się nie stało, a teraz mam co robić na świecie — powiedziała siadając przy palenisku i ręką podpierając brodę. — I sądzę, że pan wie, o czym mówię — dodała. Peyrol powstał przezornie. — Bonsoir* — rzekł. — Idę do Madrague. Od rana znów przystępuję do roboty na kutrze. — O, niech pan o nim nie mówi! Zabrał mi brata na zawsze. Stałam na brzegu patrząc, jak żagle maleją i maleją. Potem wróciłam do domu sama.. Zwiędłe jej wargi, na których nigdy nie spoczęły wargi kochanka ani dziecka, poruszały się równo, beznamiętnie, a Peyrol słuchał opowieści o dniach i nocach spędzonych w oczekiwaniu przy dalekim huku armatnim dzwoniącym w uszach. Wówczas spragniona jakichkolwiek wieści siadywała na ławce pod ścianą domu, goniąc wzrokiem obłoczki dymu na niebie i słuchając grzmotu ognia działowego, toczącego się po wodzie. Potem nadeszła noc straszna. Myślała, że to już koniec świata. Całe niebo stanęło w ogniu, ziemia trzęsła się w posadach; porwała się z ławki z okrzykiem grozy, gdy skała, na której stał dom, zatrzęsła się pod jej nogami. Nie kładła się tej nocy. Następnego dnia morze pokryte było żaglami, a wielka czarnożółta chmura dymu wisiała nad Tulonem. Człowiek, przybyły z Madrague, powiedział jej, że całe miasto musiało wylecieć w powietrze. Dała mu butelkę wina i pomógł jej tego wieczoru nakarmić bydło. Zanim udał się w powrotną drogę, powiedział jeszcze, że w Tulonie nie mogła pozostać żywa dusza, gdyż nieliczni, którzy ocaleli, musieli odpłynąć na okrętach angielskich. W niecały tydzień później z drzemki przy kominku obudziły ją głosy na dworze i nagle zobaczyła pośrodku sali bladą jak trup młodą dziewczynę, raczej widmo dziewczyny w krwawej chuście na plecach i z czerwoną czapką na głowie; poznała w niej swą bratanicę. Nieprzytomna ze strachu krzyknęła: „François! François!” Tak brat jej miał na imię; przypuszczała, że pozostał na dworze. Krzyk jej przeraził dziewczynę, która wypadła przez drzwi. Z podwórza nikt się nie odezwał. Jeszcze raz krzyknęła: „François!”, i chwiejąc się na nogach doszła do drzwi, przez które zobaczyła swą bratanicę przy boku obcego człowieka w czerwonej czapce i z szablą, który wrzasnął dziko: „Więcej nie zobaczycie Franciszka. Vive la Republique!* — Poznałam w nim syna Bronów — ciągnęła Katarzyna. — Znałam jego rodziców. Gdy zaczęły się niespokojne czasy, opuścił dom i przyłączył się do rewolucjonistów. Podeszłam wprost do niego i zabrałam dziecko. I bez pieszczot i namów poszła do mnie. Dziecko kochało mnie zawsze — zauważyła wstając z krzesła i zbliżając się trochę do Peyrola. — Pamiętała ciocię Katarzynę. Ściągnęłam jej z pleców tę okropną chustę. Włosy miała posklejane krwią i poplamioną krwią suknię. Zabrałam ją na górę. Była jak małe dziecko. Rozebrałam ją i zbadałam. Nie miała na ciele ani ran, ani obrażeń. Tego byłam pewna, lecz czegóż więcej mogłam być pewna? Niepodobna było uchwycić sensu słów, które bełkotała. Sam ton jej głosu budził we mnie poważne obawy. Zasnęła natychmiast, ledwie położyłam ją do mego łóżka, ja zaś patrząc na nią prawie odchodziłam od zmysłów na myśl o tym, co to dziecko przeszło. Zszedłszy na parter zastałam w domu tego nicponia. Miotał, się po sali, pieniąc się i chełpiąc, aż to wszystko wydało mi się okropnym snem. Czułam zawrót głowy. Rościł do dziecka prawa i Bóg wie co jeszcze. Domyślałam się rzeczy, od których włosy stanęły mi na głowie. Stałam tam zaciskając pięści z całej siły ze strachu, że zwariuję. — Przestraszył panią? — spytał Peyrol wpatrując się w nią uporczywie. Katarzyna postąpiła ku niemu jeszcze o krok. — Co? Syn Bronów miałby mnie przestraszyć? Za czasów króla był pośmiewiskiem wszystkich dziewcząt, znany był z tego w całej okolicy, że w dnie świąteczne kręcił się między ludźmi przed kościołem, gadając od rzeczy. Co to, to nie. Powiedziałam sobie tylko, że nie mogę pozwolić, by mnie zabił. Na piętrze miałam dziecko, które udało mi się właśnie wydostać z jego rąk, tu zaś byłam z nim samiuteńka, z człowiekiem przy szabli, sama, nie mając pod ręką nawet kuchennego noża. — Więc pozostał tu — rzekł Peyrol. — Co według pana mogłam zrobić? — spytała Katarzyna. — Wyprowadził dziecko z tej rzeźni. Było to na długo przed tym, nim dowiedziałam się, co zaszło. Dotąd nie wiem wszystkiego i sądzę, że nigdy się nie dowiem. Wkrótce uspokoiłam się trochę co do Arletty, lecz upłynęło sporo czasu, nim odzyskała mowę, a i wówczas nigdy nie odzywała się do rzeczy. I cóż mogłam poradzić sama jedna? Za dumna byłam, by błagać o ratunek pierwszego lepszego. My z Escampobar nigdy nie byliśmy lubiani przez tutejszych chłopów — oświadczyła wyniośle. — I to jest cała historia. Głos jej załamał się i usiadła znów, podpierając dłonią brodę. Udając się do osady Peyrol widział Arlettę i gospodarza. Wyszli spoza muru okalającego podwórze. Szli obok siebie, lecz jak gdyby nie wiedząc jedno o drugim. Nocował na odnowionym kutrze i wschodzące słońce zastało go przy pracy w kadłubie. Przestał już siać postrach wśród mieszkańców osady i nie przyglądali mu się ze zgrozą, niemniej zachowanie ich względem niego było nadal nieufne. Jedynym pośrednikiem między Peyrolem a mieszkańcami i jedynym jego towarzyszem przez cały czas pracy na kutrze był ów nędzny kaleka. Zdaniem Peyrola kaleka miał więcej przedsiębiorczości, zuchwałości i inteligencji niż wszyscy pozostali mieszkańcy osady razem wzięci. Wczesnym rankiem podążał na swych kulach ruchem wahadłowym ku kadłubowi statku, na którym Peyrol pracował od godziny czy dwóch. Korsarz rzucał mu mocną linę, po której kaleka, oparłszy kule o bok statku, z niezwykłą łatwością, ręka za ręką, wciągał za burtę swe nędzne ciało, zwiotczałe poniżej pasa. Potem kaleka przesiadywał na małym przednim pokładzie oparty plecami o maszt, wyciągnąwszy przed siebie cienkie, powykręcane nogi założone jedna na drugą. W tej pozie dotrzymywał Peyrolowi towarzystwa, mówiąc do niego głosem natężonym przez całą długość kutra. Dzielił z Peyrolem południowy posiłek, jakby mu się to słusznie należało, przynosił bowiem prowiant w płaskim koszyku dziwnej formy, zwisającym mu na sznurze u szyi. I płynęły godziny pracy, które skracał Peyrolowi dowcipnymi uwagami i powtarzaniem miejscowych plotek. Korsarz dziwił się, skąd kaleka może to wszystko wiedzieć, a że nie znał dostatecznie dobrze zabobonów europejskich,, nie podejrzewał go więc o latanie po nocach na miotle niczym męska czarownica. Tyle bowiem w tym poskręcanym ułamku człowieka tkwiło męskości, że od pierwszej chwili zaintrygował tym Peyrola. Już sam jego głos był męski, a i plotki jego nie były podobne do gadaniny kobiet. Kaleka wspominał, co prawda, że ludzie zwykli go byli podwozić na wesela i inne uroczystości, bo grał na skrzypcach, lecz to nie wyjaśniało jego wszechwiedzy, podczas rewolucji bowiem, jak sam mówił, takie okazje zdarzały się nader rzadko. Ludzie unikali zwracania na siebie uwagi i wszystko działo się po kryjomu. Nie było księży do dawania ślubów, obywano się bez ceremonii, a więc i bez weseliska. Dzieci, naturalnie, rodziły się jak przedtem, lecz chrzciny się nie odbywały, a ludzie stawali się jacyś dziwaczni. Wyglądali jakoś inaczej, nawet chłopcom i dziewczętom zdawało się coś ciążyć, na sercu. Peyrol zajęty to tym, to owym nie zwracał szczególnej uwagi na opowieść o rewolucji, jak gdyby z ust jakiegoś inteligentnego wyspiarza z drugiego końca świata dowiadywał się o krwawych obrządkach i zdumiewających wierzeniach jakiejś religii nie znanej reszcie ludzkości. W mowie kaleki było jednak coś kąśliwego. Peyrol nie potrafił pojąć sarkazmu. Razu pewnego, gdy siedzieli obaj na przednim pokładzie posilając się chlebem i figami — co stanowiło ich obiad — zwrócił się od niechcenia do swego przyjaciela kaleki: — Coś w tym wszystkim musiało być, ale nie sądzę, by rewolucja zrobiła wiele dla was, ludzi z Madrague. — W każdym razie — odparł żywo ów ułamek człowieka — nie wyprostowała mi krzyża i nie obdarzyła parą nóg jak wasze. Peyrol, który miał spodnie podwinięte powyżej kolan, mył bowiem wnętrze kadłuba, spojrzał na swe łydki z upodobaniem. — Tego chyba nie spodziewaliście się po rewolucji? — zauważył po prostu. — Ba, ale czy wiecie, obywatelu, czego się spodziewali ludzie zbudowani jak należy, do czego rościli pretensje? — rzekł kaleka. — Wszystko miało się odmienić. Pieczone gołąbki same miały wpadać do gąbki, jedynie za sprawą owych rewolucyjnych zasad. — Jego długa twarz, która normalnie miała właściwy kalekom wyraz cierpienia, promieniała teraz ogromnym uśmiechem. — Diablo musieli się zawieść w swych oczekiwaniach — dodał. — I, naturalnie, mają żal, lecz nie ja. Nie miałem też żalu do moich rodziców. Gdy ci biedacy żyli, nigdy nie bywałem głodny, to jest bardzo głodny. Nie mogli być ze mnie dumni. — Przerwał i zdawał się oczyma wyobraźni oglądać swą postać. — Nie wiem, jak postąpiłbym na ich miejscu. Pewnie zupełnie inaczej. Ale ja wiem, co to znaczy być takim, jakim jestem. Lecz oni nie wiedzieli; brakowało im rozgarnięcia. Ksiądz z Almanarre, Almanarre to tam w górze wieś z kościołem… Peyrol przerwał uwagą, że zna dobrze Almanarre. Łudził się niewątpliwie, gdyż o Almanarre wiedział daleko mniej niż o Zanzibarze lub jakiejkolwiek pirackiej osadzie w górę od Zanzibaru aż po Cape Guardafui. A kaleka patrzył nań piwnymi oczyma, o spojrzeniu w naturalny sposób uciekającym w górę. — Dla mnie — podjął tonem głębokiego przekonania — jesteście człowiekiem, który spadł z księżyca. Więc ksiądz z Almanarre przybył ich pochować. Przystojny mężczyzna z poważną twarzą. Najprzystojniejszy mężczyzna, jakiego znałem do waszego tu przybycia. Krążyła wtedy plotka, że parę lat temu zakochała się w nim dziewczyna. Nie byłem już wówczas dzieckiem, więc coś niecoś o tym mnie doszło, lecz to nie ma znaczenia. Poza tym wiele ludzi nie dawało tym pogłoskom wiary. Nie patrząc na kalekę, Peyrol usiłował wyobrazić sobie, jakim mógł on być dzieckiem, jakim młodzieńcem. Widział zdumiewające ułomności, okropne kalectwa, które były dziełem ludzkiego okrucieństwa, lecz wśród ludzi kolorowych. A to wielka różnica. Po całym życiu spędzonym wśród Hindusów, Madagaskarczyków, Arabów, wełnistych łbów wszelkiego rodzaju, na wszystko, co słyszał i widział po powrocie do kraju ojczystego, psychika jego reagowała ze szczególną żywością, w poczuciu, że tu była jego ojczyzna i że tylko o mały włos uniknął losu swych rodaków. Kompan korsarza myślał snadź przez ten czas o rzeczach podobnych, uzupełnił bowiem wymowne milczenie mówiąc: — Wszystko to było za króla. Dopiero w kilka lat potem go ścięli. Od tego życie moje nie stało się lżejsze; odkąd jednak ci republikanie zdetronizowali Boga i wyrzucili go z kościołów, wybaczyłem Bogu wszystkie moje nieszczęścia. — Dobrze powiedziane, po męsku — rzekł Peyrol. Miał ochotę poklepać kalekę po plecach, ale w porę przypomniał sobie o jego garbie. Wstał do popołudniowej roboty. Zajęty był malowaniem we wnętrzu, a kaleka ze swego miejsca na przednim pokładzie przyglądał mu się sennie, z cieniem ironii na wargach. Dopiero gdy słońce skryło się za Cape Cicié, wyglądający jak ciemna mgła otoczona blaskiem po drugiej stronie zatoki, poruszył wargami, by zapytać: — A cóż poczniecie z tym kutrem, citoyen? Peyrol odpowiedział krótko, że gdy się spuści kuter na wodę, można będzie na nim przedsięwziąć wszelką podróż. — Można by na nim pożeglować do Genui lub Neapolu, i nawet dalej — zgadywał kaleka. — Znacznie dalej — powiedział Peyrol. — I przygotowujecie się do takiej podróży? — Nie inaczej — przyznał Peyrol nie wypuszczając z rąk pędzla. — Coś mi się zdaje, że nie będzie to daleka podróż. Peyrol ani na chwilę nie przestał pociągać pędzlem tam i z powrotem, czynił to jednak nie bez trudu. Sam bowiem odkrył w sobie głęboką niechęć do porzucenia farmy Escampobar. Pragnienie posiadania statku zdatnego do żeglugi nie łączyło się już u niego z pragnieniem nowej włóczęgi. Kaleka miał rację. Podróż na odnowionym kutrze nie byłaby daleka. W zdumienie wprawiła Peyrola pewność kaleki pod tym względem. Rzekłbyś, czyta cudze myśli. Ściągnięcie odnowionego kutra na wodę było wielkim wydarzeniem w osadzie. Wszyscy jego mieszkańcy, nie wyłączając kobiet, spędzili cały dzień przy tej pracy. Nigdy w owej nędznej dziurze nie krążyło tyle monet co po owym wielkim dniu, Kołysząc się między kulami na płaskim, piaszczystym brzegu kaleka doglądał robót. On to namówił wieśniaków do tej pracy i porozumiał się z nimi co do wynagrodzenia. On również, za pośrednictwem bardzo ubogo wyglądającego kramarza (jedynego, który krążył po półwyspie), nawiązał stosunki z bogaczami z Frejus, którzy wymienili Peyrolowi kilka złotych monet na drobne. Przyśpieszył przebieg najciekawszego wydarzenia swego życia i oto na szczudłach tkwił w piasku, na kształt drogowskazu wystawionego na brzegu, doglądając ostatecznej czynności. Korsarz zaś z miną człowieka wyruszającego na koniec świata podszedł doń, rzekłbyś, chcąc ostatni raz dłoń mu uścisnąć, spojrzeć w łagodne oczy i zapamiętać sobie ów szczególny, ironiczny uśmiech. — Niepodobna zaprzeczyć, że z was prawdziwy mężczyzna. — Nie mówcie do mnie tak, citoyen — rzekł kaleka drżącym głosem. Aż do tej chwili, zawieszony między kulami, z plecami na wysokości uszu, nie patrzył w stronę, skąd Peyrol nadchodził. — To przesada! — Mówię wam — szorstko i z naciskiem oświadczył korsarz, jak gdyby dopiero teraz, pod koniec życiowej włóczęgi, uświadomił sobie, jak nieistotną dla człowieka jest jego cielesna powłoka — mówię wam, że jesteście człowiekiem, którego każdy w niebezpiecznej przeprawie chciałby mieć za towarzysza. Odchodząc do kutra, przy którym wszyscy mieszkańcy osady czekali na jego rozkaz, niektórzy na brzegu, niektórzy po pas w wodzie, trzymając liny w rękach, pomyślał z lekkim dreszczem: „A gdybym się był takim urodził?” Podobne myśli nawiedzały go od pierwszej chwili, gdy stąpił nogą na ziemię ojczystą. Gdzie indziej coś podobnego nie postałoby mu w głowie. Nie mógł być, jak byle czarnoskóry, dobrym, złym czy nijakim, rosłym czy kaleką, kacykiem czy niewolnikiem; lecz tu, na tym południowym brzegu, dokąd ciągnęło go serce, gdy tylko zbliżył się do Cieśniny Gibraltarskiej podczas ostatniej, jak niezawodnym wyczuwał instynktem, podróży, każda stara i dostatecznie wynędzniała kobieta mogła być jego matką; mógł być którymkolwiek Francuzem, nawet jednym z tych, nad którymi się litował lub którymi pogardzał. Od czubka głowy aż po pięty czuł się w szponach dziedziczności. Z takim uczuciem wchodził za burtę kutra, rzekłbyś, udając się w długą i daleką podróż. Tymczasem wiedział, że jak dobrze pójdzie, za godzinę znajdzie się na miejscu. Kuter osunął się na fale. Z wrażenia, że znów żegluje, Peyrolowi serce zabiło mocniej. Namówieni przez kalekę rybacy pomagali Peyrolowi opłynąć przylądek i wżeglować na zatoczkę u stóp farmy Escampobar. Drogę mieli wyzłoconą wspaniałością słońca, a gdy zawijali, cała zatoczka migotała w roziskrzeniu. Nieliczne kozy z Escampobar, błądząc po zboczu wzgórza i symulując, że się pasą trawą, której źdźbło daremnie siliłoby się odkryć nieuzbrojone oko, nie raczyły nawet na ich widok podnieść schylonych pracowicie łbów. Lekka bryza niosła kuter, lśniący świeżością swej malatury, ku wąskiej szczelinie w urwisku skalnym, otwierającej się na miniaturowy, nie większy od sadzawki basen ukryty u stóp południowego wzgórza. Na ten to basen stary Peyrol przy pomocy rybaków, którzy mieli z sobą własną łódź, wholował statek, pierwszy w życiu, który naprawdę był jego własnością. Kuter zajął prawie cały basen. Rybacy wleźli do łodzi i powiosłowali z powrotem. Całe popołudnie Peyrol przeciągał liny, umocowując je na różnych złomach i karłowatych drzewach. W ten sposób ku swemu zupełnemu zadowoleniu zdołał zabezpieczyć kuter na wypadek burzy, która nie byłaby tu dlań groźniejsza niż dla domu stojącego trwale na brzegu. Umocowawszy osprzęt na pokładzie i dokładnie zwinąwszy żagle, co jednemu człowiekowi musiało zająć trochę czasu, Peyrol objął wzrokiem całokształt przygotowań, zapewniających wypoczynek raczej niż włóczęgę, i uznał, że są zadowalające. Nie śniło mu się porzucać farmy, ale tylko na kutrze czuł się jak w domu i rad był z ukrycia w basenie, gdzie widzieć go mogły tylko kozy zabłąkane w poszukiwaniu paszy na południowym zboczu wzgórza. Chodził po pokładzie zwlekając z opuszczeniem statku, odsunął nawet drzwi kabiny, z której płynął teraz zapach świeżej farby, nie zaś stęchłej krwi. Gdy wracał na farmę, słońce zawędrowało już daleko poza Hiszpanię i całe niebo na zachodzie złociło się, podczas gdy włoska strona nieba tworzyła jakby baldachim cienia upstrzony tu i ówdzie światełkami gwiazd. Katarzyna postawiła przed nim półmisek, lecz nie pytała go o nic. Stale prawie przesiadywał na statku, wstawał wcześnie, wracał w południe pour manger la soupe i co noc niemal sypiał na kutrze. Myśl, że musiałby pozostawić go w nocy bez dozoru, była mu przykra. Często, gdy zrobiwszy kawałek drogi w górę ku domowi, zatrzymywał się, by po raz ostatni wśród gęstniejącego mroku objąć wzrokiem kontury kutra, kończyło się tym, że nań wracał. Po zaciągnięciu Michela jako „załogi” i zaokrętowaniu go na dobre, Peyrol stwierdził, że nocowanie na poddaszu w izbie latarnianej przychodziło mu z większą łatwością.. Często, obudziwszy się w nocy, wstawał, by z kolei przez wszystkie trzy okna izby spojrzeć na rozgwieżdżone niebo z myślą: „Teraz, gdy zechcą, mogą wypłynąć na morze, trzeba mi na to niecałej godziny.” Bo fakt faktem, dwóch ludzi wystarczało do manewrowania kutrem. I rzeczywiście, Peyrol nie łudził się myśląc, że może każdej chwili wypłynąć. Michel z laguny po śmierci swego ospałego psa nie miał nikogo na świecie. Ta miła sercu korsarza myśl sprawiała, że bez mitręgi wracał na swe szerokie łoże i natychmiast spokojnie zasypiał. VIII W samo południe, w oślepiającym słońcu korsarz z dalekich mórz i rybak z laguny, związani jakąś zdumiewającą tajemnicą, przysiedli na kolistym podmurowaniu studni z minami ludzi naradzających się pod osłoną ciemności. Pierwszym słowem Peyrola było: — I cóż? — Wszystko dobrze — odrzekł rybak. — Czy umocowaliście jak należy drzwi kabiny? — Dobrze pan wie, jakie to są umocowania. Temu korsarz nie mógł zaprzeczyć. Zadowolił się tedy odpowiedzią Michela. Przerzucała ona odpowiedzialność na jego barki, przez całe zaś życie, zarówno podczas pokoju, jak wojny, przywykł ufać sobie, zawierzać dziełu własnych rąk. Pomimo to spojrzał na Michela niedowierzająco i zauważył: — Tak, ale wiem dobrze, jaki to człowiek. Nie mogło być większego kontrastu niż między tymi dwiema twarzami — czystym rysunkiem oblicza Peyrola, rzekłbyś, rżniętym w kamieniu i tylko odrobinę przez czas złagodzonym, i fizjonomią Michela, o zaroście przyprószonym siwizną, z czymś nieuchwytnym w rysach o niemowlęcym braku wyrazu. — Tak, wiem, co to za człowiek — powtórzył Peyrol. Na to Michel otworzył szeroko usta w, kształcie niewielkiego owalu osadzonego trochę na bakier w twarzy prostaczka. — On się nigdy nie zbudzi — powiedział nieśmiało. Doniosłe sekrety zbliżają ludzi. Peyrol wdał się łaskawie w wyjaśnienia. — Nie wiecie, jaką grubą czaszkę ma ten człowiek, ja zaś wiem dobrze. Mówił z taką pewnością, jak gdyby czaszka ta była jego dziełem. Zaskoczony tym stanowczym zapewnieniem, Michel nie zdążył zamknąć ust i tak pozostał bez słowa. — Oddycha normalnie? — zapytał Peyrol. — Tak. Wyszedłszy i zamknąwszy drzwi nasłuchiwałem chwilę i zdawało mi się, że chrapał. Na twarzy Peyrola odbiło się zaciekawienie z odcieniem niepokoju. — Musiałem pójść na farmę i pokazać się tego ranka, jak gdyby nic się nie zdarzyło — powiedział. — Oficer jest już trzeci dzień i mogło mu strzelić do głowy, by zejść na brzeg do kutra. Byłem cały ranek jak na rozżarzonych węglach. Zatrząsłem się od stóp do głowy, gdy koza opodal porwała się na nogi. Co za widok, gdyby się wyrwał i gnał z pokiereszowaną, obandażowaną głową, a wy za nim! Tego było Michelowi za wiele. Odezwał się niemal z oburzeniem: — Przecie on ledwie zipie. — Nie byle czego trzeba, by Brat z Wybrzeża ledwie zipał. Są ludzie i ludzie. Na przykład, wy — ciągnął pogodnie Peyrol — wy bylibyście już dawno nieboszczykiem, gdyby to wasza głowa znalazła się na miejscu jego głowy. A są zwierzęta, bestie dwa razy większe od was, prawdziwe potwory, które można zabić zwykłym uderzeniem po nosie. To ogólnie wiadomo. Bałem się naprawdę, że was pokona w ten czy inny sposób… — Och, maître*! — Nie jestem przecie dzieckiem — zaprotestował Michel przeciw takiemu nagromadzeniu nieprawdopodobieństw. Uczynił to jednak tylko szeptem z lękliwością dziecka. Peyrol skrzyżował ręce na piersi: — Dalej, skończcie zupę — rozkazał cichym głosem — i wracajcie na kuter. Mówicie, że drzwi od kabiny zostawiliście dobrze zamknięte? — Ależ tak — protestował Michel zdumiony tą niesłychaną przezornością. — Prędzej mógłby przebić pokład nad głową, wie pan. — Jednakże weźcie krótki drąg i podeprzyjcie nim drzwi o stopę masztu. I czuwajcie na pokładzie. Nie wchodźcie tylko do tego człowieka. Czekajcie mego powrotu. Tu coś się szykuje, czego tak łatwo nie można rozwikłać. Będę się starał wymknąć na brzeg, gdy tylko pozbędę się oficera. Tymi słowy Peyrol zakończył naradę na przesłonecznionym podwórcu, wstał i, nie śpiesząc się, wyszedł przez wrota; wychyliwszy głowę spoza węgła domu zobaczył porucznika Réala siedzącego na ławce. Tego się spodziewał. Ale nie spodziewał się, że go tam zobaczy samego. Rzecz się tak miała: gdziekolwiek była Arletta, nastręczały się wszelkiego rodzaju przykre możliwości. Ba, mogła być w kuchni pomagając ciotce, świecąc białymi ramionami, na których rękawy miała zawinięte. Równie białych ramion Peyrol jeszcze nie widział u żadnej kobiety. W arlezyjskim czepku, z warkoczami przewiązanymi szeroką aksamitką było jej do twarzy. Nosiła teraz, przerobione oczywiście na nią, suknie matki, których miała pełne komody. Nieboszczka jej matka, dawna pani farmy Escampobar, pochodziła z zamożnej rodziny z okolic Arles. W ten sposób mieszkańców Escampobaru nie zmuszał do łączności z zewnętrznym światem nawet wzgląd na toalety damskie. Czas był wielki, by ten przeklęty porucznik wybrał się z powrotem do Tulonu. Upływał trzeci dzień. Krótki jego urlop musiał się już skończyć. W stosunkach z oficerami marynarki, a układały się one bardzo rozmaicie, Peyrol miał się zawsze na baczności. Byli oni jego przełożonymi lub jego wrogami. Ścigali go nieraz, to znów obdarzali zaufaniem. Rewolucja przerwała jego dotychczasowe bezprawne życie — Brata z Wybrzeża i kanoniera marynarki wojennej — a mimo to czuł się tym samym człowiekiem, nie zmienił się ani na jotę. Tak samo i oni. Zmieniły się jedynie pozory. Nazywali się oficerami króla, teraz zwą się oficerami republiki — oto cała różnica. A wszyscy równie niechętnym okiem patrzą na wolnego żeglarza. Nawet ten porucznik rozmawiając z nim nie zapomina o swych szlifach. Pogarda dla szlif i podejrzliwość względem nich tkwiły głęboko w duszy starego Peyrola. Jednakże nie żywił do porucznika Réala bezwzględnej nienawiści. Przeklinał tylko dzień i godzinę, kiedy porucznik przybył na farmę. Obecność oficera w danej chwili była mu bardzo nie na rękę, groziła komplikacjami, a nawet stanowiła formalne niebezpieczeństwo. „Nie chcę, by mnie za kark ściągnęli do Tulonu — powiedział sobie. Nie można było zaufać tym wygalowanym zarozumialcom. Każdy z nich gotów rzucić się na najlepszego przyjaciela w imię jakichś oficerskich pojęć. Wyszedłszy spoza węgła Peyrol usiadł obok porucznika Réala doznając wrażenia, że czeka go przeprawa z niepewnym i przelotnym gościem. Tymczasem porucznik siedział spokojnie, nie podejrzewając, że jest śledzony, z miną domownika, nie zaś gościa na wylocie. Wyglądał, jakby był u siebie w domu, aż nadto u siebie. Nawet gdy Peyrol siadł przy nim, nie poruszył się wcale, jak człowiek, którego nic z miejsca nie wysadzi, a w każdym razie niełatwo tego dokazać. Przez dłuższy czas bezwład południa mąciło tylko przenikliwe ćwierkanie koników polnych. Gdy porucznik przemówił; rzekłbyś, raptowny cień padł na rozćwierkaną beztroskę, choć słowa jego były zupełnie błahe: — Tiens! Vous voil?*. Wobec powikłań sytuacji Peyrol od razu zadał sobie pytanie: „Po co on to mówi? Gdzie miałem być podług niego?” Porucznik mógł przecie nic nie powiedzieć. Znajomość ich datowała się od dwóch lat niemal, w ciągu których widywali się od czasu do czasu. Nieraz siedzieli na ławce jak koledzy, oddaleni od siebie na długość wyciągniętego ramienia, i nie zamieniali ani słowa. Dlaczego teraz nie siedział cicho? Nie odzywał się nigdy bez celu, lecz co można było wywnioskować z podobnych słów? Peyrol zaimprowizował ziewnięcie proponując łagodnie: — Zdałoby się zdrzemnąć trochę, co pan na to, poruczniku? . A jednocześnie pomyślał: „Nie ma strachu, nie śni mu się nawet pójść do pokoju.” Będzie tu sterczał i jemu, Peyrolowi, przeszkodzi zejść do zatoki. Utkwił wzrok w oficerze marynarki i gdyby samym gorącym pragnieniem i skoncentrowaną siłą woli można było czego dokonać, oficera zniosłoby z ławki. Lecz ów ani drgnął. I Peyrol zdziwił się, że człowiek ten uśmiecha się, ba, mówi: — Na nieszczęście, Peyrol, nigdy pan nie był ze mną szczery. — Szczery z panem? — powtórzył korsarz. — Chce pan, bym był z panem szczery? Dobrze, nieraz pragnąłem z całej duszy, by pan sobie poszedł do diaska. — To już lepiej — rzekł porucznik Réal. — Ale dlaczego? Nie próbowałem zrobić panu nic złego. — Mnie nic złego — krzyknął Peyrol — mnie?… — Lecz przełknął oburzenie, jakby zdjęty nagłym lękiem, i dokończył bardzo spokojnie: — Węszył pan w kupie podłych papierzysków szukając czegoś przeciw człowiekowi, który nie zrobił panu nic złego i był marynarzem jeszcze przed pańskim przyjściem na świat. — Nieprawda. Nie węszyłem w papierach. Przypadkiem wpadły mi w ręce. Nie przeczę, że zaintrygowało mnie, co człowiek pańskiego pokroju może robić w tej dziurze. Lecz nie trap się pan tym. Od dawna już o panu zapomniano. Nie bój się pan. — Pan! Pan do mnie mówi o strachu?… Nie! — . krzyknął korsarz — człowiek mógłby się stać sankiulotą, gdyby nie miał tego osobnika snującego się przed oczami. Porucznik raptownie zwrócił ku niemu głowę i przez chwilę oficer marynarki wojennej i wolny żeglarz patrzyli na siebie ponuro. Po chwili Peyrol uderzył w inny ton: — Czemu to ja miałbym się bać kogokolwiek? Nikomu nic nie jestem winien. Oddałem im pryz i wszystko w zupełnym porządku prócz daru fortuny, z tego zaś nikomu nie będę zdawał sprawy — dodał zagadkowo. — Nie wiem, do czego pan robi aluzję — rzekł porucznik zastanowiwszy się chwilę. — Wiem tylko tyle, że wyrzekł się pan należnego panu pryzowego*. Nie ma w aktach, by pan kiedy zażądał tej sumy. Peyrolowi nie w smak był ten sarkastyczny ton. — Wstrętny ma pan sposób — powiedział — traktowania człowieka z góry, jak gdyby pan był z lepszej gliny. — Bez obrazy — rzekł porucznik z powagą, lecz i że zdziwieniem. — Nikt tego nie będzie wyciągał przeciw panu. Przed laty przelano tę sumę na fundusz inwalidzki. Wszystko to dawno zapomniane. Peyrol gderał i klął pod nosem z taką zawziętością, że porucznik urwał i czekał, aż skończy. — I nie ma w rejestrze adnotacji o dezercji lub czymś w tym rodzaju — ciągnął. — Stoi pan w nim jako, disparu*. Oglądali się za panem trochę, ale nie znaleźli i, jak sądzę, zdecydowali, że musiał pan umrzeć. — Czyżby? Kto wie, może stary Peyrol nie żyje. Tak czy owak, sam się tu zakopał. — Uczucia korsarza snadź były zmącone do głębi, skoro w jednej chwili przeszedł od melancholii do furii. — I miał spokój, póki pan nie zaczął węszyć dokoła tej dziury. Nieraz zastanawiałem się w życiu, jak prędko szakale wykopią mego trupa, lecz żeby oficer marynarki zaczął tu grzebać, nie postało mi to w głowie… — znów nastąpiła w nim zmiana. — Czego pan tu może chcieć? — szepnął nagle zgnębiony. Porucznik wpadł w ton tego dyskursu. — Nie chcę niepokoić umarłych — rzekł odwracając się zupełnie od korsarza, który, zadawszy to ciche pytanie, spuścił oczy ku ziemi. — Chcę mówić z kanonierem Peyrolem. Nie podnosząc oczu Peyrol warknął: — Nie ma go tu. On jest disparu. Niech pan odszuka w papierach. Przepadł bez wieści. Tu nie ma nikogo. — To — rzekł porucznik Réal swobodnie — jest kłamstwem. Mówił do mnie nie dalej jak dzisiejszego ranka na stoku wzgórza, patrząc na okręt angielski. On wie o nim wszystko. Mówił, że po nocach układał plany pochwycenia okrętu. Zdawał się dzielnym człowiekiem. Un homme de coeur*. Pan go zna. Peyrol podniósł z wolna wielką głowę i spojrzał na porucznika. — Hm — chrząknął. Było to dobyte z głębi piersi, do niczego nie obowiązujące chrząknięcie. Słowa porucznika trafiły korsarzowi do serca, musiał jednak zachować ostrożność mając do czynienia z człowiekiem w mundurze. Nie drgnął. Profil jego w dalszym ciągu zdawał się profilem na medalu, z tak nieruchomym wyrazem twarzy słuchał zapewnień porucznika, że przybył tym razem do Escampobar, by pomówić z kanonierem Peyrolem. Jeżeli przedtem na to się nie zdobył, to dlatego że sprawa jest bardzo poufnej natury. Tu porucznik przerwał, a Peyrol zadawał sobie pytanie, do czego porucznik zmierza. Ów zaś jak gdyby zmienił temat. Zmienił również ton na bardziej rzeczowy. — Podobno wystudiował pan ruchy tego okrętu. Dobrze, przypuśćmy, że zadmie bryza, a można się jej spodziewać dzisiejszego wieczoru; czy umiałby mi pan powiedzieć, co zrobi korweta w nocy? Właściwie, co zrobi jej kapitan? — Nie, nie umiałbym — odparł Peyrol. — Przecież pan mówił, że całymi tygodniami nie spuszczał pan go z oka. Nie nastręcza się przecież zbyt wiele możliwości, a wziąwszy wszystko pod uwagę, wiatr, pogodę, może pan chyba przewidzieć manewr ze wszelkim prawdopodobieństwem. — Nie — rzekł Peyrol. — Tak się składa, że nie mogę. — Więc nie umywa się pan nawet do tych starych admirałów, tak przez pana lekceważonych. Dlaczego nie może pan przewidzieć? — Powiem panu dlaczego — powiedział Peyrol po chwili milczenia z twarzą bardziej jeszcze posągową niż zazwyczaj. — Dlatego że nigdy jeszcze nie zapuścił się on tak daleko po tym szlaku. Dlatego nie wiem, co ma na myśli, a więc nie mogę przewidzieć, co zrobi w najbliższym czasie. Będę może w stanie to panu powiedzieć innym razem, nie dziś. Następnym razem, gdy pan przybędzie… by zobaczyć się ze starym kanonierem. — Nie, to musi być tym razem. — Czy to ma znaczyć, że pan zostanie na noc? — A pan przypuszcza, że jestem tu na urlopie? Mówię panu, że jestem na służbie. Nie wierzy pan? Peyrol westchnął ciężko. — Tak, wierzę. Więc naprawdę myślą o wzięciu korwety. I pana wysłali służbowo. Ba, nie będzie mi dlatego łatwiej pogodzić się z pańską obecnością. — Dziwny z pana człowiek, Peyrol — powiedział porucznik. — Chętnie widziałby mnie pan na marach. Nie, tylko jak najdalej stąd. A jednak pan się nie myli. Staremu Peyrolowi dokuczyła pańska twarz, dość złego pan tu już zrobił. Nigdy dotąd nie rozmawiali tak poufale. Mogli przy tym na siebie nie patrzeć. Porucznik myślał: „Nie: potrafi ukryć zazdrości.” Myśl ta nie była zabarwiona ani pogardą, ani złośliwością, raczej uczuciem bliskim rozpaczy. Odezwał się łagodnie: — Warczy pan i warczy, Peyrol, jak stary pies. — Czasami przychodziła mi ochota skoczyć panu do gardła — odparł Peyrol wibrującym, choć spokojnym szeptem. — A to pana jeszcze bardziej bawi. — Bawi? Czy wyglądam na człowieka, któremu lekko na duszy? Peyrol znowu odwrócił głową, by utkwić w poruczniku badawczy wzrok. I znów patrzyli na siebie przez czas dłuższy przenikliwie, posępnie i szczerze. Tu osiągnęli granice świeżo zadzierzgniętej poufałości. — Niech mnie pan posłucha, Peyrol… — Nie — odparł ów. — Chce pan mówić, to niech pan mówi do kanoniera. Przyjąwszy w ten sposób zasadę podwójnej osobowości nie stał się przez to bardziej ustępliwy. Zmarszczył posępnie brwi. Widząc, że porucznik zwleka, kanonier Peyrol odezwał się niecierpliwie: — Więc myślą o pochwyceniu korwety? — Nie bardzo go ucieszyło, gdy się dowiedział, że dowódcy z Tulonu niezupełnie to mają na myśli. Peyrol raptem wyraził przekonanie, że ze wszystkich dowódców marynarki, jakich znał, jeden obywatel Renaud był coś wart. Porucznik Réal nie zważał na wyzywający ton tego twierdzenia i zmierzał do celu rozmowy: . — Chcą wiedzieć, czy angielska korweta miesza się do żeglugi przybrzeżnej. — Nie, nie miesza się — powiedział Peyrol. — Zostawia biednych ludzi w spokoju, chyba że, jak sądzę, jakiś stateczek zachowuje się podejrzanie. Raz czy dwa widziałem, jak kogoś ścigała. Ale i w takich wypadkach nie aresztuje nikogo. Michel, zna pan Michela? Otóż on słyszał od ludzi z lądu, że różnymi czasy korweta schwytała kilka stateczków. Tak, ściśle mówiąc, nikt nie jest bezpieczny. — No tak. Zastanawiam się teraz, co ten Anglik nazwałby „podejrzanym zachowaniem się”? — Ba, też pan pyta! Nie wie pan, jacy są Anglicy? Jednego dnia przystępny, łatwy w obejściu, drugiego gotów rzucić się na pana jak tygrys. Wymagający rano niedbały po południu, zawsze pełen dziwactw, tylko w bitwie zasługuje na zaufanie, czy walczy po pańskiej, czy nieprzyjacielskiej stronie. Czasami zdaje się mieć źle w głowie, ale zawiódłby się, kto polegałby zbytnio na tych pozorach. Widząc, że porucznik chętnie słucha, Peyrol, przetarłszy brwi, z widoczną satysfakcją począł się rozwodzić o Anglikach, jak gdyby byli obcym i mało znanym plemieniem. — Zresztą jeżeli tak można się wyrazić — kończył — najstarszy wśród nich wróbel da się wziąć na plewy, choć nie co dzień. — Tu potrząsnął głową. Cień uśmiechu przemknął mu po wargach, jak gdyby przypomniał sobie jakieś śmieszne wypadki. — Nie zdobył pan całej tej wiedzy o Anglikach, kiedy pan był kanonierem — zauważył sucho porucznik. — Znowu stara piosenka — odparł Peyrol. — A co to pana może obchodzić, gdzie ją zdobyłem? Przypuśćmy, że dowiedziałem się tego wszystkiego od człowieka, który już nie żyje. Przypisz to pan temu. — Rozumiem. Niełatwo przeniknąć, co mają na myśli. — Niełatwo — powiedział Peyrol z irytacją — a niektórzy Francuzi są niewiele lepsi. Chciałbym przeniknąć pańskie ukryte myśli. — Znalazłby pan w nich zadanie wojskowe, kanonierze, oto co by pan w nich znalazł, i to zadanie, które wydaje się na pozór niewielką rzeczą, lecz gdy mu się przyjrzeć z bliska, nie jest łatwiejsze do wykonania niż najtrudniejsze imprezy pańskiego życia. Nie podołały mu wszelkiego rodzaju grube ryby. Musiało tak być, skoro mnie zawezwali. Co prawda, jako oficer pełniący służbę przy arsenale, nawinąłem się pod rękę. Pokazali mi rozkaz z Paryża i od pierwszego rzutu oka zrozumiałem całą trudność tego przedsięwzięcia. Zwróciłem im na to uwagę, na co otrzymałem polecenie… — Żeby się tu udać — wtrącił Peyrol. — Nie. Żeby poczynić odpowiednie kroki dla wykonania rozkazu. — A pan zaczął od udania się tutaj. Pan stale tu przyjeżdża. — Zacząłem od szukania odpowiedniego człowieka — rzekł oficer marynarki z naciskiem. Peyrol spojrzał na niego badawczo. — Czy pan chce przez to powiedzieć, że w całej flocie nie mógł pan znaleźć odpowiedniego człowieka? — Nawet się nie starałem tam szukać. Mój dowódca zgodził się ze mną, że to nie jest robota dla marynarza z floty wojennej. — To musi być przykra sprawa dla oficera marynarki przyznać taką rzecz. Co to za rozkaz? Nie przypuszczam, by pan tu przybył nie mając zamiaru mi go pokazać. Porucznik sięgnął do wewnętrznej kieszeni kurty marynarskiej, lecz nic z niej nie wyciągnął. — Rozumiecie, Peyrol — powiedział z powagą — tu nie chodzi o walkę. Na to mamy dość odważnych ludzi. Chodzi o wyprowadzenie nieprzyjaciela w pole. — Fortel? — spytał Peyrol tonem sędziego — to w porządku. Sam byłem świadkiem jak na Oceanie Indyjskim Monsieur. Surcouf nabijał Anglików w butelkę… widziałem na własne oczy maskowane, fałszywe manewry, i tym podobne rzeczy… To się praktykuje na wojnie. — Oczywiście. Rozkaz w tej sprawie, gdyż to nie byle co, pochodzi od samego pierwszego konsula. Trzeba oszukać angielskiego admirała. — Co, tego Nelsona? Ba, szczwany to lis. Wypowiedziawszy taki sąd o Nelsonie stary korsarz wyciągnął czerwoną, nakrapianą chustkę i, otarłszy twarz, powtórzył swą opinię z zastanowieniem: — Celui–l? est un malin*. Tym razem porucznik naprawdę wydobył papier z kieszeni mówiąc: — Skopiowałem go dla pana. — Podał go korsarzowi, na którego twarzy odbił się wyraźnie brak zaufania. Widząc, jak stary korsarz odsuwa pismo na długość ramienia i coraz bardziej zbliża je do oczu, porucznik Réal miał wątpliwość, czy przepisał je dość dużymi dla kanoniera Peyrola literami. Rozkaz brzmiał: „Przygotować pakiet fałszywych depesz i listów pisanych jakoby przez oficerów, a zredagowanych dość jasno, by nieprzyjaciel niezawodnie mógł z nich wywnioskować, że flota, ekwipująca się w Tulonie, ma wypłynąć do Egiptu, i w ogóle na Wschód. Depesze te wysłać do Neapolu na małym stateczku, przedsięwziąwszy środki, by wpadł on w ręce nieprzyjaciela.” Admirał wezwał Réala, pokazał mu urywek listu z Paryża, przewrócił stronicę i wskazał palcem podpis: „Bonaparte”. Potem, rzuciwszy mu wymowne spojrzenie, admirał zamknął papier w szafie i schował klucz do kieszeni. Porucznik Réal spisał urywek z pamięci, gdy mu przyszło na myśl zasięgnąć rady Peyrola. Mrużąc oczy i odymając wargi korsarz kończył właśnie odczytywanie pisma. Porucznik niedbale wyciągnął rękę i wziął je od Peyrola. — No i cóż pan na to? — zapytał. — Rozumie pan, że na ten podstęp nie można poświęcić żadnego statku wojennego. Co pan o tym myśli? — — Łatwiej powiedzieć niż zrobić — zadecydował krótko. — To samo powiedziałem admirałowi. — Czy on jest szczurem lądowym, że mu pan musiał to wyjaśniać? — Nie, kanonierze, on nie jest szczurem lądowym. Słuchał mnie kiwając głową. — A co powiedział potem? — Powiedział: „Parfaitement*. Czy przychodzi panu co na myśl?” A ja na to, słuchajcie, kanonierze, co ja mu na to powiedziałem: „Tak, panie admirale, zdaje mi się, że znam odpowiedniego człowieka”, admirał zaś przerwał mi od razu: „To dobrze, może mi pan o nim nie, mówić, zadanie to przydzielam panu i daję tydzień czasu. Tymczasem niech pan weźmie ten pakiet.” Gotowe już były, Peyrol, wszystkie te fałszywe listy i depesze. Zabrałem je z gabinetu admirała; był to pakiet obszyty żaglowym płótnem, owiązany i opieczętowany jak należy. Już od trzech dni jest w moim posiadaniu. Mam go na górze w walizie. — Od tego pańska sprawa ani o krok nie posunęła się naprzód — warknął stary Peyrol. — Nie — przyznał porucznik. — Mam również do rozporządzenia parę tysięcy franków. — Franków — powtórzył Peyrol. — To wracaj pan do Tulonu i staraj się kogo przekupić, by zdrową głowę włożył w paszczę lwu angielskiemu. Réal pomyślał chwilę i odezwał się bez pośpiechu: — Nie zawierzyłbym tego sekretu nikomu. Naturalnie, powiedziałbym, że idzie o niebezpieczną służbę. — Naturalnie. A jeżeli znalazłby pan człowieka mającego trochę oleju w łepetynie, on starałby się prześliznąć między angielskimi okrętami i mogłoby mu się to udać. A wówczas co z pańskim fortelem? — Wyznaczylibyśmy kurs. — Tak, i mogłoby się zdarzyć, że wasz kurs rozminąłby się z całą flotą Nelsona, bo nigdy nie wiecie, co Anglicy robią w danej chwili. Dajmy na to, że zaopatrują się w wodę na Sardynii. — Zawsze któryś z krążowników go pochwyci. — Może być. To nie jest pokierowanie sprawą, lecz zdanie jej na wolę losów. Ma pan mnie za bezzębne niemowlę czy co? — Nie, mój kanonierze. Trzeba mocnych zębów do rozgryzienia tej sprawy. — Nastąpiła chwila milczenia. Potem Peyrol podjął tonem wyroczni: — A ja panu powiem, poruczniku, co to za rozkaz. To jest rozkaz dany przez szczura lądowego dobrym marynarzom. Temu pan nie może zaprzeczyć. — Nie przeczę — przyznał porucznik. — I rozumie pan całą trudność. Bo przypuśćmy nawet, że ów kuter zabłądzi wprost między angielskie okręty, jak to nasz plan przewiduje, zajrzą może do wnętrza albo wsadzą nos tu i ówdzie, lecz wielkie pytanie, czy przyjdzie im na myśl szukać depesz. Nasz wysłaniec, naturalnie, musiałby je mieć dobrze schowane, czyż nie? On przecież nie powinien wiedzieć, o co chodzi. A gdyby był na tyle głupi, by zostawić je porzucone na pokładzie, Anglicy od razu zwąchaliby pismo nosem. Ja jednakże sądzę, że najprawdopodobniej wyrzuciłby je po prostu za burtę. — Tak, chyba że wytłumaczy mu się, o co właściwie chodzi — powiedział Peyrol. — Oczywiście. Lecz czyż suma, którą rozporządzam, wystarczy, by za nią człowiek gotów był pójść na angielskie pontony? — Człowiek ów przyjmie pieniądze i postara się uniknąć pochwycenia, a jeżeli mu się to nie uda, będzie wyłaził ze skóry, by nic na jego kutrze nie znaleziono. Ech, poruczniku, każdy z łapserdaków posiadających kuter z pocałowaniem ręki przyjmie pieniądze, lecz co do oszukania angielskiego admirała, to nic z tego, to diabelska sztuka. Czy pan pomyślał o tym wszystkim dając odpowiedź owemu szefowi z sutymi epoletami? — Pomyślałem i wszystko mu wyłożyłem — odparł porucznik zniżając głos jeszcze bardziej; rozmowa toczyła się półgłosem, choć w domu za ich plecami panowała zupełna cisza, dokoła zaś Escampobaru — pustka. Była to godzina poobiedniej drzemki dla tych, oczywiście, którzy mogli spać. Przysunąwszy się jak najbliżej do starego człowieka porucznik niemal tchnął mu do ucha: — Właśnie chciałem usłyszeć z pańskich ust wszystko, co pan powiedział. Czy pan teraz rozumie, co miałem na myśli dziś rano, gdy ze szczytu wzgórza obserwowaliśmy okręt. Pamięta pan, co powiedziałem? Peyrol zapatrzony przed siebie mówił monotonnym szeptem: — Przypominam sobie, że oficer marynarki chciał zbić z nóg starego Peyrola, ale mu się to nie udało. Możecie mnie uważać za disparu, jeszcze jestem mimo to silniejszy od pierwszego lepszego żółtodzioba, który raptem wpada w gniew, diabli wiedzą dlaczego. I całe szczęście, że się panu nie udało, bobym pana ściągnął z sobą i wywinęlibyśmy razem ostatniego w życiu koziołka ku uciesze załogi angielskiego statku. Ładny koniec, co? — Czy nie pamięta pan mojej odpowiedzi, że Anglicy wysłaliby łódź i przetrząsnęliby nam kieszenie? „To byłby doskonały sposób”, powiedziałem. Nieruchomy jak posąg, z uchem nadstawionym ku swemu sąsiadowi, Peyrol robił wrażenie nieżywego, biernego, automatu do przyjmowania głosu, porucznik zaś szeptał z naciskiem: — Miałem wówczas na myśli tę sprawę, gdyż pomyśl, kanonierze, co mogłoby być bardziej przekonywające, niż gdyby znaleźli przy mnie ten pakiet depesz? Jaka niespodzianka dla nich, w jakie wprawiłaby, ich zdumienie! Nie powzięliby najlżejszego podejrzenia. Czy nie, kanonierze? Nie, nie powzięliby. Wyobrażam sobie, jakby kapitan tej korwety się śpieszył, jak rozpinałby wszystkie żagle, by czym prędzej wręczyć pakiet admirałowi. Rewelacje co do przeznaczenia tulońskiej floty w papierach znalezionych przy zabitym oficerze. Czyż nie cieszyliby się swym szczęściem? Lecz nie nazwaliby tego przypadkiem. O nie! Nazwaliby zrządzeniem Opatrzności. Na tyle znam Anglików. Lubią mieć Boga po swej stronie, jest On bowiem jedynym sojusznikiem, któremu nie trzeba płacić ani dawać subsydiów. Cóż, kanonierze, czyż nie byłby to doskonały sposób? Porucznik Réal odchylił się w tył, a zamyślony jak ponury posąg Peyrol zagderał cicho: — Jeszcze czas. Angielski okręt nie wyszedł z cieśniny. — Wyczekał chwilę, zachowując niesamowitą pozę żywego posągu, potem dodał złośliwie: — Nie spieszno panu, widzę, na brzeg, by wykonać to salto mortale? — Słowo daję, gotów byłbym się zdecydować, tak mi życie obrzydło — powiedział porucznik zwykłym tonem. — Niech pan tylko nie zapomni wpaść na górę po . depesze — rzekł Peyrol nie zmieniając pozy i głosu. — Lecz na mnie proszą nie czekać. Mnie życie nie obrzydło. Jestem disparu i cieszę się z tego. Nie muszę umierać. Na koniec poruszył się, pokręcił głową w prawo i w lewo, jakby się chciał przekonać, że kark mu nie skamieniał, zaśmiał się nerwowym śmiechem i zamruczał: — Disparu! Hm! Diabli mnie wzięli! — jak gdyby słowo „przepadł” w rejestrze przy czyimś nazwisku było wielką zniewagą. Z pewnym zdziwieniem spostrzegł porucznik Réal, iż słowem tym dopiekł Peyrolowi do żywego, a jeżeli nie słowem, to czymś niewypowiedzianym, przejawiającym się w tak śmieszny sposób. Na chwilę i porucznikiem owładnął gniew, który zawrzał i zgasł natychmiast pod chłodnym tchnieniem refleksji: — Obaj jesteśmy ofiarami przeznaczenia, które sprawiło, żeśmy się spotkali. I znów napłynęła fala gniewu. Dlaczego musiał się natknąć na tę dziewczynę czy kobietę, bo nie wiedział, co o niej myśleć, i tak okropnie męczyć się z tego powodu? I to on, który od dzieciństwa starał się wyplenić w sobie wszelkie sentymenty. Owładnęło nim uczucie niesmaku, zdumienia nad samym sobą i nad niespodziankami życia; uczucia te nadały mu pozory człowieka pogrążonego w zadumie, z której zbudził go dopiero Peyrol wybuchem niezadowolenia, gwałtownym, choć niezbyt hałaśliwym. — Nie! — krzyknął Peyrol. — Jestem za stary, bym miał łamać kark dla lądowego żołnierza z Paryża, któremu się zdaje, że wymyślił coś mądrego. — Nie żądam tego od pana — rzekł porucznik głosem surowym, który Peyrol nazwałby głosem człowieka z epoletami — stary rozbójniku morski! I nie robi się tego dla żołnierza lądowego w żadnym razie. Koniec końców, obaj jesteśmy Francuzami. — Zmiarkował to pan, co? — Tak — odparł Réal. — Dzisiejszego ranka, słuchając pańskich słów na stoku wzgórza, o rzut kamieniem od angielskiego okrętu. — O tak — jęknął Peyrol. — Okręt z francuskiej stoczni! — Uderzył się w pierś, aż zadudniło. — Serce boli, gdy się nań patrzy. Gotów byłbym sam, w pojedynkę, skoczyć z góry na pokład. — Tak, rozumieliśmy się wtedy — powiedział porucznik. — Lecz, zauważ pan, ta rzecz jest daleko donioślejsza od odebrania złupionej korwety. W gruncie rzeczy chodzi o coś więcej niż o spłatanie figla admirałowi. Jest to część mądrego planu, Peyrol. Bardziej to nas zbliży do celu, do odniesienia wielkiego zwycięstwa na morzu. — Nas! — rzekł Peyrol. — Ja jestem rozbójnikiem morskim, a pan oficerem marynarki. O kim pan myśli mówiąc „nas”? — Myślę o wszystkich Francuzach — odparł porucznik. — Lub, powiedzmy po prostu, o Francji, której pan także służył. Peyrol,. którego kamienna maska mimo woli zmiękła i stała się bardziej ludzka, skinął potakująco głową i rzekł: — Pan ma jakiś pomysł. Co to takiego, jeżeli pan , zechce zaufać rozbójnikowi morskiemu? — Nie, ale zaufam kanonierowi republiki. Przyszło mi na myśl, że w tej wielkiej imprezie moglibyśmy skorzystać z korwety, którą pan tak długo obserwował. Liczyć bowiem na pochwycenie jakiegoś starego kutra przez flotą, bez wzbudzenia podejrzeń, to dzieciństwo. . — Pomysł szczura lądowego — potwierdził Peyrol tonem niezwykle przyjaznym. Nigdy jeszcze nie traktował tak porucznika Réala. — Tak, ale mamy tu korwetę. Czy nie można by w jakiś sposób tak urządzić, by połknęła całą historię? Pan się śmieje… Dlaczego? — Śmieję się, bo byłby to kapitalny żart — powiedział Peyrol, którego wesołość prędko minęła. — Ten kapitan korwety ma się za bardzo mądrego. Nigdy go nie widziałem, lecz przywykłem do myśli, że go znam na wylot, jak własnego brata, tylko teraz… Urwał; porucznik Réal, zaobserwowawszy nagłą zmianę w jego zachowaniu, odezwał się z naciskiem: — Widzę, że panu przyszedł pomysł do głowy. — Nic podobnego — odparł Peyrol krzepnąc na głaz jak od zaklęcia. Nie zraziło to porucznika ani go zdziwiło; w następnej chwili posąg Peyrola odezwał się zagadkowo: — Jednak można by spróbować. — Potem zaś zapytał krótko i węzłowato: — Chce pan tu zostać na noc? — Tak. Zejdę tylko do Madrague i dam znać, by barkas żaglowy, który przybędzie dziś z Tulonu, nie czekał na mnie. — Nie, poruczniku, trzeba, by pan dziś jeszcze wrócił do Tulonu. Zaraz po przybyciu musi pan wyciągnąć za uszy, choćby o północy, jednego z tych przeklętych gryzipiórków z Urzędu Admiralicji i kazać mu wystawić papiery dla kutra, och, mniejsza o nazwę. Jakiekolwiek papiery. A potem musi pan, nie tracąc chwili, powrócić. Najlepiej niech pan od razu idzie do Madrague, by zobaczyć, czy jest już barkas. Jeżeli jest, to odpłynąwszy natychmiast mógłby pan wrócić około północy. Wstał raptownie, a porucznik poszedł za jego przykładem. Znać było po poruczniku, że się waha. Peyrol nie zdradził podniecenia, lecz jego rzymska twarz o surowym wyrazie promieniowała autorytetem. — Nic mi pan więcej nie powie? — spytał porucznik. — Nie — zaprzeczył korsarz. — Dopiero po pańskim powrocie. A wróciwszy w nocy niech pan nie stara się dostać do domu. Niech pan czeka na dworze. I niech pan nikogo nie budzi. Będę w pobliżu i powiem panu, co trzeba. Za czym się pan ogląda? Może pan zostawić walizę na górze. Pistolety ma pan również na górze? Na co panu pistolety, skoro pan wraca do Tulonu z załogą łodzi wojskowej? — Położył porucznikowi rękę na ramieniu i lekkim naciskiem dłoni skierował go w stronę drogi do Madrague. Pod dotknięciem Peyrola porucznik odwrócił głowę i zwarli się oczami jak zapaśnicy. Porucznik jednak pierwszy opuścił wzrok, nie mogąc wytrzymać nieugiętego, ostrego spojrzenia starego Brata z Wybrzeża. Poddał się maskując zmieszanie sarkastycznym uśmiechem i błahymi słowami: — Widzę, że pan chce się mnie pozbyć pod jakimkolwiek pozorem. Nie wywarło to na Peyrolu najmniejszego wrażenia. W dalszym ciągu wskazywał ku Madrague. Dopiero gdy porucznik odwrócił się i poszedł, Peyrol opuścił wzniesioną rękę. Nie tracił go z oczu przez dłuższy czas, potem zaś zawrócił w przeciwnym kierunku. IX Peyrol, któremu znikł sprzed oczu zdumiony porucznik, skonstatował, że sam ma absolutną pustką w głowie. Zaczął schodzić do kutra. Spojrzał zezem na dom, kryjący zgoła inny problem. Będzie na to czas potem. Wobec dziwnej pustki w głowie uczuł palącą potrzebę wypełnienia jej natychmiast jakimiś myślami. Zsuwał się z urwisk, chwytał krzaków, przeskakiwał z kamienia na kamień z pewnością ruchów i mechaniczną precyzją człowieka nawykłego do tej drogi i ani na chwilę nie przestając wysilać myśli nad ułożeniem konkretnego planu. Z prawej strony miał zatoczkę zalaną bladym światłem, podczas gdy całe Morze Śródziemne poza nią było wygładzone i ciemnoniebieskie. Peyrol zmierzał do małego basenu, gdzie kuter przeleżał lata jak klejnot w kasetce, który, zda się, po to tylko istniał, by wzrok nim napawać w ukryciu, bezużyteczny jak skarb skąpca i równie drogocenny! Natrafiwszy na wgłębienie, gdzie rosło parę krzaków i nawet zieleniło się trochę trawy, Peyrol siadł i wypoczywał. W tym miejscu świat widzialny sprowadzał się dlań do skalnego urwiska, kilku głazów, krzaka, o który się opierał, i fragmentu pustego widnokręgu. Stwierdził, że bardziej jeszcze nienawidził porucznika, gdy był z dala od niego. Tkwiło coś w tym człowieku. Ba, pozbył się go co najmniej na osiem lub dziesięć godzin. Niepokój ogarnął starego korsarza, poczucie zakłócenia ustalonego porządku wszystkiego; było mu to szczególnie przykre. Uczucie to z kolei zdziwiło go i pomyślał: „Starzeję się.” A jednak zdawał sobie sprawę z krzepkości swego organizmu. Potrafił jeszcze podpełznąć bezszelestnie jak Indianin i wypróbowaną niejednokrotnie pałką trafić człowieka w tył głowy z taką siłą, że ów walił się jak ubity bawół. Od czasu gdy tego dokonał, nie upłynęło i dwanaście godzin. Stało się to nocy ubiegłej około drugiej po północy i przyszło, mu z łatwością, bez szczególnego wysiłku i naprężenia. Myśl o tym wydarzeniu dodawała mu otuchy. Wciąż jednak nie znajdował rozwiązania. Nie przychodził mu do głowy żaden pomysł. Nic tu nie wymyśli. Nie warto siedzieć dłużej. Wstał i zrobiwszy parę kroków znalazł się na kamienistym urwisku, skąd widać było dwa tępe wierzchołki białych masztów kutra. Kadłub był niewidoczny. Zakrywał go brzeg, na którym piętrzył się duży płaski złom skalny. Na nim to Peyrol koło drugiej w nocy — gdyż nie mógł spać i sądził, że na kutrze będzie mu się lepiej spało — ujrzał przy świetle księżyca charakterystyczną, czarną, rozwidloną sylwetkę. Był to człowiek, stojący ponad statkiem i spoglądający nań z wysoka, który, wedle Peyrola, nie mógł tam mieć nic do roboty. Błyskawicznie, z nieubłaganą logiką korsarz wysnuł wniosek: „Marynarz z angielskiej łodzi.” Na zastanawianie się nie tracił jednak czasu. Przyzwyczajony przez całe życie do niespodzianek wszelkiego rodzaju, przeszedł od razu do czynu. Ów czarny kształt ludzki, oszołomiony i zaciekawiony swym odkryciem, nic nie słyszał i nie podejrzewał. Gruby koniec lagi spadł mu na głowę jak piorun z jasnego nieba. Między skalnymi ścianami basenu rozległ się łoskot zdwojony echem. Lecz człowiek ów na pewno nic nie słyszał. Cios był tak potężny, że pozbawione czucia ciało przemknęło nad zrębem płaskiej skały i na łeb na szyję zwaliło się do wnętrza kutra, który rozegrzmiał głucho jak wielki bęben. Peyrol nie potrafiłby uderzyć lepiej mając lat dwadzieścia. Nie, nie lepiej, lecz gorzej. Cios był błyskawiczny, dowodził ogromnej pewności oka, a po głuchym grzmocie nastąpiła cisza śmiertelna, nie zmącona ani westchnieniem, ani jękiem. Peyrol obiegł miniaturowy cypel i po stoku, spadającym do równego poziomu z burtą, dostał się na pokład. I wciąż panowała śmiertelna cisza w powodzi zimnego księżycowego światła, wśród czarnych cieni skał. Nic jej nie mąciło. Michel bowiem, sypiający pod przednim półpokładem i zbudzony uderzeniem, od którego cały statek się zatrząsł, stracił mowę. Poderwawszy się na czworaki, z głową ledwie wystającą nad pokładem i dygocąc na całym ciele, jak pies oblany gorącą wodą, nie śmiał się ruszyć, taki strach go zdjął przed upiornym trupem, który przefrunął w powietrzu, by zwalić się na statek. Nie dotknąłby go za nic w świecie. Peyrol zawołał półgłosem: — Jesteście tam, Michel? — Ów zaś odetchnął swobodniej. A więc to nie diabelska sztuka, nie czary! A nawet gdyby tak było, to teraz przy Peyrolu wszelki strach go odleciał. Nie odważył się na żadne pytanie .pomagając Peyrolowi odwrócić zwiotczałe ciało. Twarz była pokryta krwią od rozcięcia na czole, spowodowanego upadkiem na kant kilsonu*. Ta ofiara niedozwolonej ciekawości tylko dlatego nie miała głowy całkiem rozwalonej ani też złamanych kości, że zaczepiła się w locie i zerwała jedną z lin z przedniego masztu. Podniósłszy przypadkiem oczy Peyrol zauważył zerwaną, linę i od razu położył marynarzowi rękę na piersi. — Serce jeszcze bije — mruknął. — Zapalcie w kabinie lampę, Michel. — Chce pan go zabrać do kabiny? — Tak — odpowiedział Peyrol. — Nie pierwszy on będzie w tej kabinie — i z nagłym rozgoryczeniem, dodał: — To była pułapka na ludzi. Znaleźli w niej śmierć lepsi od tego tu, kimkolwiek jest. Przez ten czas, gdy Michel spełniał rozkaz, Peyrol błądził oczyma po brzegach basenu, nie dawała mu bowiem spokoju myśl, że inni jeszcze Anglicy mogą się tu skradać. Nie wątpił ani przez chwilę, że łódź z korwety wciąż jeszcze jest w zatoce. Nie rozumiał jednak powodu tej wycieczki. O tym mógłby mu coś powiedzieć chyba tylko ów osobnik rozciągnięty u jego stóp i leżący bez duszy, lecz Peyrol miał słabą nadzieję, by kiedykolwiek przemówił. Jeżeli nawet marynarze z angielskiej łodzi wyruszyli na poszukiwanie towarzysza, mogło się zdarzyć, że nie odkryją basenu. Peyrol nachylił się nad ciałem i obmacał je od stóp do głowy. Nie znalazł przy marynarzu broni. Miał tylko zwykły nóż składany, zawieszony na lince u szyi. Gdy Michel — uosobienie posłuszeństwa — powrócił z rufy, Peyrol kazał mu wylać kilka wiader morskiej wody na skrwawioną głowę z twarzą oświetloną przez księżyc. Niełatwo im przyszło spuścić ciało do kabiny. Marynarz był ciężki. Rozciągnęli go na jednej ze skrzyń i gdy Michel z dziwną zaiste dokładnością ułożył mu ramiona wzdłuż boków, człowiek ów wyglądał nieopisanie sztywno. Ociekająca wodą głowa z mokrymi włosami nadawała mu pozory topielca, cięta rana krwawiła na czole. — Idźcie wartować na pokład — rzekł Peyrol. — Może będziemy zmuszeni jeszcze walczyć przed świtem. Po odejściu Michela Peyrol zrzucił kurtę i bez straty czasu zaczął ściągać koszulę przez głowę. Była to cienka koszula. Bracia z Wybrzeża w wolnych chwilach nie trzęśli bynajmniej łachmanami i kanonier Peyrol na całe życie zachował upodobanie do cienkiej bielizny. Podarł koszulę na wąskie pasy, siadł na skrzyni i położył sobie mokrą głowę na kolanach. Obandażował ją dość biegle i z takim spokojem, jak gdyby się wprawiał na manekinie. Potem z doświadczeniem starego praktyka sięgnął po bezwładną rękę szukając pulsu. Dusza nie uleciała jeszcze z tego ciała. Obnażony do pasa, skrzyżowawszy potężne ramiona na siwym owłosieniu piersi, korsarz siedział i patrzył z góry na nieruchomą, spokojną twarz z zamkniętymi oczyma i na bezwładną głowę z białym bandażem kryjącym czoło. Oglądał masywny podbródek, wyglądający dziwnie w zestawieniu z lekko zaokrąglonymi policzkami, niezwykle szeroki nos z ostrym koniuszkiem i nieznacznym wgłębieniem na chrząstce, nie wiadomo: naturalnym czy od uderzenia. Była to twarz jak z brązowej gliny, z grubsza ciosana, z gęstymi czarnymi rzęsami przylepionymi do powiek i wyglądającymi nienaturalnie młodo na fizjonomii zdradzającej czterdziestkę lub nawet więcej. I Peyrol pogrążył się we wspomnieniach. Nie o swojej jednakże myślał młodości, której powrotu nigdy nie pragnął. Myślał o młodości tego człowieka, wyobrażał sobie, jak mogła wyglądać jego twarz przed dwudziestu laty. Raptem schylił się nad nim i przyłożywszy usta do ucha bezwładnej głowy wrzasnął co tchu w piersiach: — Halo, halo! Zbudźcie się, przyjacielu! Był to zew, zdało się, zdolny zbudzić umarłego. Słabe „Voila! Voila*!” było mu odpowiedzią, jakby z oddalenia, jednocześnie Michel wsadził głową do kabiny z lękliwym grymasem na twarzy i błyskiem w okrągłych oczach. — Wołaliście, maître? — Tak — odparł Peyrol. — Chodźcie mi pomóc go przenieść. — Za burtę — mruknął Michel z gotowością. — Nie — rzekł Peyrol — do koi. Równo tam! Nie uderzajcie głową o gródź — krzyknął z niespodzianą pieczołowitością. — Nakryjcie go kocem. Zostaniecie w kabinie, trzeba mu zwilżać bandaże wodą morską. Nikt już dzisiejszej nocy nie będzie was, chyba, niepokoił. Wracam do domu. — Świt niedaleko — zauważył Michel. Tym bardziej spieszył się Peyrol do domu, by wrócić i wśliznąć się, nie widziany przez nikogo, do swego — pokoju. Wciągnął kurtę na nagie ciało, podniósł lagę i zalecił Michelowi, by, cokolwiek się stanie, nie pozwolił temu ptaszkowi wyfrunąć z kabiny. Michel przekonany, że marynarz nigdy już nie wstanie, wysłuchał dość obojętnie. Rozwidniło się, nim Peyrol doszedł do Escampobar. W porę obejrzał się za siebie. Zobaczył na własne oczy łódź angielskiego okrętu wypływającą z zatoki. To potwierdziło jego przypuszczenia, lecz nie oświeciło go ani trochę co do przyczyny wydarzeń. Stroskany, niespokojny wszedł na farmę od strony gumna. Katarzyna, jak zawsze pierwsza na nogach, stała w otwartych drzwiach kuchni. Usunęła się z drogi i dałaby mu przejść bez słowa, gdyby sam nie zapytał szeptem: — Nic nowego? Odpowiedziała tymże tonem: — Błądzi teraz po nocach. Przekradł się cicho do swego pokoju, z którego wyszedł w godzinę później, jak gdyby całą noc spędził spokojnie w łóżku. Poranną rozmowę z porucznikiem prowadził Peyrol pod wrażeniem nocnej przygody, która bardzo tę rozmowę utrudniała. Teraz, gdy na dobrych kilka godzin pozbył się Réala, musiał się zająć tym drugim intruzem, mącącym spokój na farmie Escampobar, spokój wątpliwy, naprężony do ostatnich granic i ze złowrogich płynący źródeł. Gdy tak siedział na skale z oczyma utkwionymi w ślady kilku kropel krwi, świadczących przy świetle dziennym o jego nocnym wyczynie, usiłując przez cały czas uchwycić jakąś myśl przewodnią, doszedł go głuchy odgłos, rzekłbyś, słaby grzmot. Słaby, bo słaby, wypełniał jednak cały basen. Wkrótce zrozumiał, skąd pochodzi ów hałas, i twarz mu się rozjaśniła. Podniósł lagę i skoczył na równe nogi mrucząc do siebie: „Temu daleko do śmierci.” W mgnieniu oka znalazł się na kutrze. Michel wartował na tylnym pokładzie. Wykonał rozkazy otrzymane przy studni. Zamknięte na wielką kłódkę drzwi kajuty podparte były jeszcze drągiem i trzymały mocno jak skała. Grzmot zdawał się w sposób magiczny dobywać z bezdusznej ich substancji. Ucichł na chwilę i wówczas dał się słyszeć rodzaj nieustającego, rozpaczliwego wycia. Potem grzmocenie zaczęło się na nowo. Michel zameldował: — Już po raz trzeci zaczyna tę zabawę. — Ba, niezbyt mocno to robi — zauważył Peyrol z powagą. — Dziw, że w ogóle ma na to siłę — rzekł Michel z przejęciem. — Stoi na schodni i grzmoci pięściami w drzwi. Lepiej mu. Zaczął mniej więcej w pół godziny po moim powrocie na pokład. Pobębnił trochę i spadł ze schodni. Słyszałem. Przytknąłem ucho do małego luku. Leżał na dole i mówił do siebie przez czas dłuższy. Potem znów zabrał się do roboty. — Peyrol zbliżył się do małego luku, a Michel uzupełnił raport: — Będzie tak szalał bez końca. Nie może mu pan przeszkodzie. — Spokój tam — zawołał Peyrol grubym, rozkazującym basem. — Czas skończyć te hałasy. Natychmiast po tych słowach nastąpiła śmiertelna cisza. Michel przestał szczerzyć zęby. Niezrozumiała moc paru słów, wypowiedzianych w obcym języku, wprawiła go w zdumienie. Peyrol uśmiechnął się nieznacznie. Od wielu lat nie wymówił słowa po angielsku. Czekał zadowolony, gdy Michel odsuwał drąg i zdejmował kłódkę z drzwi. Gdy stanęły otworem, rzucił basem ostrzeżenie: — Stać spokojnie! — i wykręciwszy się na pięcie zszedł z wielką swobodą, a Michelowi kazał iść na dziób i dawać baczenie. Na dole człowiek z obandażowaną głową czepiał się stołu i klął cicho jednym ciągiem. Peyrol, posłuchawszy chwilę z uznaniem i ciekawością, jak się słucha dawno nie słyszanej melodii, przeciął potok wymysłów mówiąc grubym głosem: — Dość tego. — I po krótkiej pauzie dodał: — Wyglądacie mi na bien malade, jak wy, Anglicy, powiedzielibyście: na chorego. — Ton Peyrola, choć pozbawiony czułości, daleki był od nieprzyjaźni. — Zaradzimy na to. — Kto pan jest? — zapytał jeniec; wyglądał na wystraszonego i gwałtownie uniósł ramię dla osłony głowy przed spodziewanym ciosem. Lecz ręka Peyrola spadła mu tylko na ramię. Od tego przyjacielskiego klepnięcia aż przysiadł na skrzyni, osunąwszy się cały i niezdolny powiedzieć słowa. Mimo wielkiego oszołomienia miał dość siły, by wodzić oczyma za Peyrolem, który otworzył kredens i dobył z niego niewielką flaszkę w plecionce i dwa cynowe kubki. Ranny zdobył się na skargę; — W gardle mnie pali — potem zaś spytał podejrzliwie: — Czy to pan mi rozwalił łeb? — To ja — przyznał Peyrol siadając po przeciwnej stronie stołu i odchylając się w tył, by wygodniej popatrzeć na jeńca. — Po kiego diabła pan to zrobił? — spytał ów z pewnego rodzaju słabowitą wściekłością, która nie wywarła na Peyrolu najmniejszego wrażenia. — Wsadziliście nos, gdzie nie trzeba. Zrozumiano? Zobaczyłem was tam przy księżycu, penche*, pożerającego mój kuter oczami. Nie słyszeliście moich kroków, co? — Musiał pan chyba iść po powietrzu. Czy chciał mnie pan zabić? — Tak, wolałem was zabić niż pozwolić wam wrócić z opowieścią na tę waszą przeklętą korwetę. — Dobrze. Więc niech pan dokończy teraz swojej roboty. Jestem słaby jak dziecko. — Co wy tam bajdurzycie? Dziecko? Cha, cha, cha — śmiał się Peyrol. — Małe, milutkie bobo. — Pochwycił flaszkę za szyjkę i nalał wina do kubków. — Pijcie — ciągnął popychając jeden z kubków ku jeńcowi — to dobre wino. Symons tak się czuł, jak gdyby cios pozbawił go wszelkiej możności oporu, zdolności dziwienia się czemukolwiek, wszelkich sposobów obrony, zostawiając mu tylko bezsilną złość. Głowa go bolała, zdając się ogromną, tak ciężką, że jej nie mógł utrzymać prosto, i pełną gorącego dymu. Napił się pod badawczym okiem Peyrola i niepewną ręką postawił kubek. Przez chwilę zdawał się śpiący. Od lekkiego rumieńca pociemniał mu brąz policzków. Poderwał się na skrzyni i odezwał mocnym głosem: — Szpetnie mnie pan podszedł. To się nazywa męskie postępowanie, zakraść się za czyimiś plecami, by go ubić uderzeniem w głowę jak wołu.. Peyrol kiwnął spokojnie głową i pociągnął z kubka. — Gdybym was spotkał gdziekolwiek indziej, nie przy moim kutrze, nic bym wam nie zrobił. Pozwoliłbym wam powrócić na łódź. A gdzie była wasza przeklęta łódź? — Skądże mogę panu powiedzieć? Nie wiem, gdzie jestem. Nigdy tu przedtem nie byłem. Jak długo tu jestem? — Ba, coś około czternastu godzin — odpowiedział Peyrol. — Takie mam uczucie, jak gdyby głowa miała mi spaść z karku przy pierwszym poruszeniu — sarknął jeniec. — Przeklęty z pana fuszer, ot, co panu powiem. — Dlaczego fuszer? — Bo sfuszerował pan robotę zamiast skończyć ze mną od razu. Chwycił kubek i wychylił go do dna. Peyrol popijał również, przez cały czas nie spuszczając jeńca z oka. Postawił kubek nadzwyczaj delikatnie i powiedział z wolna: — Skądże mogłem wiedzieć, że to wy? Uderzyłem dość mocno i każdemu innemu rozwaliłbym czaszkę. — Co to ma znaczyć? Co pan wie o mojej czaszce? Do czego pan pije? Nie znam pana, siwowłosy bandyto, który włóczysz się po nocy i walisz ludzi z tyłu po głowie. Czy załatwiłeś się tak samo z naszym oficerem? — O tak! Z waszym oficerem. Czego tu chciał? Jakie podejrzane sprawy sprowadziły was tu, co? — Czy sądzi pan, że dowódcy zwierzają się załodze łodzi? Spytaj pan naszego oficera. Odszedł parowem, a gospodarz łodzi dostał wierćka. Mówi do mnie: „Zwinny jesteś, Sam — mówi — opełznij no w mig ten cypel i zobacz, czy naszą łódź widać z przeciwnego brzegu zatoczki.” Otóż nie, wcale jej nie zobaczyłem. Z tym było w porządku. Lecz, pomyślałem, lepiej będzie, gdy wdrapię się trochę wyżej na skały… Urwał sennie. — To był właśnie głupi pomysł — zauważył Peyrol zachęcającym tonem. — Prędzej spodziewałbym się zobaczyć słonia na brzegu niż statek na stawie, który mógłbym niemal nakryć dłonią. Stałem nie rozumiejąc, jakim sposobem tam się dostał. Musiałem zejść, by z bliska go obejrzeć… Więcej nic nie pamiętam, a gdy się ocknąłem, leżałem na wznak na koi w tej psiej budzie. Nie mógł mnie pan okrzyknąć i wyzwać na rzetelną walkę? I tak byłem w pańskich rękach, bo nie miałem broni, ledwie scyzoryk, z którego mnie pan ograbił. — Leży tam na półce — rzekł Peyrol wskazując ruchem głowy. — Nie, przyjacielu, nie chciałem ryzykować, że mi zwiejesz. — Mógł się pan nie bać o swój kuter. Nie wzięlibyśmy go, choćby nam za to zapłacono. Bo i po co? Tuzinami co dzień widujemy kutry. Peyrol znów napełnił kubki. — Ach — rzekł — widujecie wiele kutrów, ale, śmiem twierdzić, nie takie. Wy, marynarz, nie dostrzegliście różnicy. — Do pioruna! — krzyknął marynarz. — Jakim cudem mogłem to spostrzec. Zdążyłem zobaczyć tyle, że żagle ma podane naprzód, nim dostałem pańską maczugą. — Wzniósł ręce do głowy i jęknął. — O Boże, czuję się, jakbym z miesiąc był pijany. Jeniec Peyrola robił wrażenie człowieka, który oberwał po łbie w jakiejś karczemnej burdzie. Lecz dla Peyrola wygląd taki nie miał w sobie nic odstręczającego. Korsarz mile, wspominał flibustierskie czasy bezprawia i walki na arenie olbrzymich wód, przed owym kryzysem na Oceanie Indyjskim, kiedy nadeszły zdumiewające wieści z dalekich stron i skłoniły go do zastanowienia się nad niepewnością, takiego życia. Prawda, że będąc bardzo młodym zdezerterował spod francuskiej bandery, lecz w owe czasy była to bandera biała, teraz zaś trójkolorowa. Praktykował sam wolność, równość i braterstwo, jak je pojmowano w jawnych i potajemnych flibustierskich spelunkach. A więc jeżeli wierzyć temu, co ludzie mówili, niezbyt wielka zaszła zmiana. Korsarz wybrał sobie również krytyczny sąd na pozytywną wartość tych trzech słów. Wolność — znaczy, trzymaj się ostro, jeżeli możesz. Równość — ba — na równość zgoda! Niczego ludzie jednak nie dokonali nigdy bez wodza. Wszystko to ma tylko taką wartość, jaką ma w rzeczywistości. Na braterstwo zapatrywał się cokolwiek inaczej. Bracia bez wątpienia mogą się kłócić między sobą; podczas jednej z takich zwad, która nagle wybuchła wśród Braci, zadano mu najniebezpieczniejszą w jego życiu ranę. Lecz Peyrol nie pomstował na nikogo. Dla niego braterstwo znaczyło tyle co pomoc w walce z całym światem zewnętrznym. A teraz siedział naprzeciwko jednego z Braci, któremu rozwalił głowę mając dostateczne po temu powody. Brat ów siedział przed nim po przeciwnej stronie stołu, rozczochrany, ogłuszony i przybity, zachodząc w głowę, poszwankowaną, co prawda, lecz słusznie ochrzczoną Testa Dura*. Tak nazwał ją, a raczej jej właściciela, pewien Brat włoskiego pochodzenia przy okazji jakiegoś zdzielenia po łbie. Podobnie on sam, Peyrol, znany był na obu brzegach Cieśniny Mozambickiej jako Poigne de fer*, gdyż w obecności Braci, schwyciwszy za nos czarodzieja murzyńskiej wioski, o szerokich barach i odpowiednio potężnym organie głosu, i trzymając go na odległość wyciągniętego ramienia potrafił wydusić z niego całą gamę niesamowitych wrzasków. Murzyni w oka mgnieniu wynieśli prowiant, czarodziej zaś nigdy już całkowicie nie przyszedł do siebie. Udał się Peyrolowi ten popis. Tak, bez wątpienia, siedział przed nim Testa Dura, młody ongiś neofita w bandzie (o tym, gdzie i jak został zwerbowany, Peyrol nigdy nie słyszał), nie znany w obozie i prostoduszny. Zawadiacka kompania międzynarodowa, w której się znalazł, wielkie na nim czyniła wrażenie. Przywiązał się do Peyrola, przekładając go nad swych rodaków, z których kilku należało do bandy, plątał mu się u nóg z psią wiernością i, niezawodnie, zachował się przy okazji owej rany jak na dobrego towarzysza przystało. Nawiasem mówiąc, Peyrol nie utracił wówczas życia ani też odwagi do dalszych przygód, a zyskał czas i sposobność do zastanowienia się nad swym dotychczasowym postępowaniem. Podejrzenie, że ma do czynienia z Testa Dura, zaświtało po raz pierwszy Peyrolowi, gdy bandażował tę niezwykłą głowę przy świetle kopcącej lampy. Skoro żył, Peyrol nie miał bynajmniej zamiaru dobijać go czy zostawić jak psa bez pomocy. A przy tym był to marynarz. Fakt, iż był Anglikiem, nie zraził Peyrola powodowanego różnymi uczuciami, lecz dalekiego od nienawiści. Wśród Braci z Wybrzeża dawał pierwszeństwo Anglikom. Cieszył się też wśród nich tym szczególnym, lojalnym uznaniem, jakiego dzielny i zdolny Francuz prędzej się doczeka od Anglików niż od ludzi innych narodowości. Nigdy o to nie zabiegając, nie powodował się bowiem ambicjami, Peyrol dochodził czasem do dowództwa. Przypadało mu ono najczęściej w czasach krytycznych, będąc zaś wodzem zwykł najbardziej polegać na Anglikach. Tak więc ówczesny żółtodziób był teraz marynarzem na angielskim okręcie wojennym! Fakt sam przez się zgoła możliwy. Znajdowało się Braci z Wybrzeża na wszelkiego rodzaju okrętach i w najprzeróżniejszych miejscach. Peyrol poznał raz Brata w bardzo starym kalece, żebrzącym pod katedrą w Manili, i darował mu dwie duże sztuki złota, przyczyniając się do powiększenia ukrytego skarbu żebraka. O jednym z Braci chodziły wieści, że został mandarynem w Chinach, i Peyrol dawał im wiarę. Nigdy się nie wiedziało, gdzie i w jakiej sytuacji spotka się Brata z Wybrzeża. To jedynie było zadziwiające w tym wypadku, że Testa Dura po to się tu znalazł, by nawinąć mu się pod lagę. Wszystkie wysiłki Peyrola przez cały ranek niedzielny zmierzały ku ukryciu przygody przed porucznikiem Réalem. Działał w myśl paktu wzajemnej obrony, wiążącej Braci z Wybrzeża przeciw wszystkim ludziom z epoletami. Poczucie braterstwa, obudzone tak niespodzianie po dwudziestu latach przerwy, odezwało się w nim ze szczególną mocą. Nie wiedział, co pocznie z tym marynarzem. Lecz sytuacja się zmieniła od rana. Porucznik konferował z nim poufnie i wszedł w pewnego rodzaju porozumienie. Więc Peyrol zamyślił się głęboko. — Sacrée tete dure* — zamruczał bezwiednie. Sprawiło mu pewną przykrość, że nie został poznany. Nie mógł pojąć, jak niezmiernie trudnym było dla Symonsa utożsamienie jego siwowłosej i poważnej persony z przedmiotem młodocianych uwielbień, francuskim Bratem z wijącą się czarną czupryną, o którym wszyscy tak wysokie mieli mniemanie. Peyrol ocknął się dopiero, gdy ów oświadczył nagle: — Jestem Anglikiem, Anglikiem. Nie poddam się nikomu. Co pan myśli ze mną zrobić? — Zrobię, co mi się będzie podobało — rzekł Peyrol, który właśnie zadawał sobie w duchu to samo pytanie. — Dobrze, więc uwiń się pan z tym prędko, cokolwiek to ma być. Gwiżdżę na to, co będzie ze mną, lecz… śpiesz… się… pan… z tym. Silił się na patos, tymczasem ostatnie słowa wypowiedział drżącym głosem. I starego Peyrola to wzruszyło. Pomyślał, że jeśli da mu wypić jeszcze kubek, spoi go do nieprzytomności. Lecz zaryzykował. Odezwał się: — Allons*, pijmy! — Ów zaś nie dał się prosić i wyciągnął niepewną, drżącą rękę po kubek. Peyrol zaś wzniósł kubek wysoko. — Trinquons*, hę? — zaproponował. Lecz Anglik, niepewny swego losu, był nieprzejednany. — Niech pęknę, jeżeli przepiję do pana — oświadczył z oburzeniem, lecz tak cicho, że Peyrol musiał nadstawić ucha, by uchwycić te słowa. — Przedtem niech się pan wytłumaczy, dlaczego trzasnął mnie pan po łbie. Pił wytrzeszczając oczy na Peyrola w sposób, który miał być obraźliwy, a nadawał mu wygląd tak dziecinny, że Peyrol wybuchnął śmiechem. — Sacre imbecile, va*! Czyż nie mówiłem, że wszystko przez kuter. Gdyby nie kuter, ukryłbym się przed wami. Byłbym przykucnął za krzakiem jak… jakże to po waszemu?… jak liévre*. W utkwionych w Peyrola oczach jeńca, którego wino rozbierało, malowało się jawne niedowierzanie. — O, wy nie wchodziliście w rachubę — ciągnął Peyrol. — Ba, gdybyście byli oficerem, postarałbym się was złapać. Mówiliście, że wasz oficer ruszył parowem w górę? Symons westchnął szczerze i z głębi piersi. — Tak, poszedł tamtędy. Mówiono u nas na okręcie o domu w pobliżu. — Ha, więc poszedł ku domowi — rzekł Peyrol. — Jeżeli się do niego dostał, to pożałuje. Pół kompanii piechoty kwateruje na farmie. Zaimprowizowana na poczekaniu historyjka trafiła angielskiemu marynarzowi do przekonania. W blokującej flocie wszyscy wiedzieli, że rozlokowano żołnierzy wzdłuż wybrzeża. Różne uczucia odbijające się na twarzy jeńca, zesztywniałej od długiej nieprzytomności, zastąpił odcień rozczarowania. — Po co, do diabła, wpakowali żołnierzy na tę skałę? — zapytał. — Och, dla sygnalizowania i temu podobnych rzeczy. Nie będę wam przecie mówił wszystkiego. Ba, a jeżeli uda się wam drapnąć! Zdanie to dotarło do najtrzeźwiejszego zakątka świadomości Symonsa. A więc zaszły rozmaite wydarzenia. Pan Bolt dostał się do niewoli. Lecz myślą przewodnią w zmąconym mózgu angielskiego marynarza było, że wkrótce zostanie wydany owym żołnierzom. Na tę perspektywę serce mu się ścisnęło, postanowił więc opierać się ze wszystkich sił. — Będzie pan musiał przywołać paru żołnierzy, by mnie stąd zabrali. Sam się nie ruszę z miejsca. Ani krokiem. Po tym, jak mi pan swą maczugą wszystko w czaszce poprzewracał! Rzetelnie mówię! Nie ruszę się. Ani krokiem. Będą mnie musieli wynieść na brzeg. Peyrol tylko potrząsnął głową na znak, że nie aprobuje tych słów. — Niech pan idzie sprowadzić kaprala z dwoma szeregowymi — z uporem nastawał Symons. — Musicie mnie wziąć do niewoli. Według przepisów. Kim pan jest, do diabła? Nie ma pan prawa mieszać się w te sprawy. Patrzy mi pan na cywila. Zwykły sobie marinero*, kimkolwiek by się pan zwał. I do tego marinero spod ciemnej gwiazdy. Gdzież to pan nauczył się po angielsku? W więzieniu, he? Nie może mnie pan tu trzymać w tej przeklętej psiej budzie, na pańskim zatraconym kutrze. Idź pan po tego kaprala, mówię panu. Nagle zmogło go zmęczenie i zdołał tylko wyszeptać: — Jestem Anglikiem, Anglikiem. Peyrol znosił to wszystko z iście anielską cierpliwością. — Zostawcie kuter w spokoju — powiedział z naciskiem, akcentując słowa możliwie najwyraźniej. — Mówiłem wam przecie, że to nie jest zwykły kuter. To statek kurierski. Za każdym razem, gdy wypływa na morze, daje pied–de–nez, jak wy mówicie, prztyczka w nos wszystkim angielskim okrętom strażniczym. Mogę wam to powiedzieć, bo jesteście moim jeńcem. Wkrótce nauczycie się po francusku. — Kto pan jest? Dozorcą tej łupiny czy jak? — spytał nieustraszony Symons. Lecz zagadkowe milczenie Peyrola onieśmieliło go wreszcie. Stracił rezon i począł monotonnie wyklinać ekspedycje łodziami, gospodarza gigu i swój nieszczęsny los. Peyrol bacznie i z zainteresowaniem obserwował go, jak gdyby asystował przy ciekawym doświadczeniu. Po chwili na twarzy Symonsa odmalowało się takie osłupienie, jakby po raz drugi, choć, słabiej, dostał maczugą po głowie. Okrągłe jego oczy zaszły mgłą i słowa „marinero spod ciemnej gwiazdy” wyszeptał cicho, rzekłbyś, na śmiertelnym łożu. A jednak głowę miał tak mocną, że opanował się i zwrócił pojednawczo do Peyrola: — Pijmy, dziadziu! — Przewrócił kubek usiłując go posunąć po stole. — Pijmy! Skończmy tę irańską butelczynę. — Nie — rzekł Peyrol przysuwając butelkę do siebie i zakorkowując ją. . — Nie? — powtórzył Symons z niedowierzaniem, wpatrując się osłupiałym wzrokiem we flaszkę. — Musi być z pana kawał fuszera. — Usiłował coś powiedzieć raz i drugi bez skutku, wreszcie wymówił słowo cochon* tak poprawnie, że wprawił w zdumienie przyglądającego mu się bacznie Peyrola. Potem przestał być interesujący. Peyrol schował flaszkę i kubki. Gdy się odwrócił, jeniec leżał na stole górną połową ciała i nie dawał znaku życia, nawet nie chrapał. Gdy Peyrol wyszedł zasuwając drzwi kabiny za sobą, Michel skoczył doń z dziobu po rozkazy. Lecz Peyrol tak długo stał na tylnym pokładzie, zamyślony, osłaniając dłonią usta, że Michel zaczął się kręcić niespokojnie i odważył się powiedzieć radosnym tonem: — Jak się zdaje, nie myśli umierać. — Leży bez życia — rzekł Peyrol z szubienicznym humorem — bo spił się do nieprzytomności. I mnie pewnie już dziś nie zobaczycie. — A co ja mam robić? — spytał Michel pokornie. — Nic — odparł Peyrol. — Naturalnie, nie możecie pozwolić, by podłożył ogień pod kuter. — Przypuśćmy jednak — nastawał Michel — że spróbuje uciec. — Jeżeli zobaczycie, że próbuje uciekać — rzekł Peyrol z drwiącym patosem — wtedy, Michel, czym prędzej schodźcie mu z drogi. Człowiek, który decyduje się na ucieczkę z tak fatalnie rozwaloną głową, gotów was połknąć jak krokodyl. Wziął lagę, skoczył na brzeg i odszedł nie rzuciwszy nawet pożegnalnego spojrzenia swemu wiernemu pomocnikowi. Sympatyczna i bezmyślna fizjonomia Michela, który łowił uchem chrzęst kamieni pod stopami oddalającego się Peyrola, dzięki zupełnemu brakowi wyrazu nabrała pewnego rodzaju godności. X Dopiero na placyku przed frontem domu Peyrol stanął, by zaczerpnąć tchu i wrócić do świata zewnętrznego. Podczas gdy był zamknięty z jeńcem w kabinie, niebo pokryło się cienką warstwą chmur. Podobnie szybkie zmiany nie są rzadkością na Morzu Śródziemnym. Szary ten opar, wzbijając się wysoko ku tarczy słonecznej, zdawał się rozszerzać przestrzeń, zwiększać obszar świata bez cieni, pozbawionego ostrych konturów i blasku, lecz o sylwetkach zamazanych na tle zatartej linii horyzontu, jak gdyby miały się rozwiać w bezmiarze nieskończoności. Należący do rzeczywistości, acz widmowy przestwór zmiennego morza, którym obojętne oczy korsarza przesyciły się w życiu, pobladł pod wyblakłym słońcem, posłuszny tajemniczej, subtelnej harmonii. Tajemniczy był również wielki owal ciemnej wody na zachodzie i szeroka smuga, władczym a niewidzialnym palcem nakreślona parabolicznie na matowym srebrze wód, niby symbol bezkresnej włóczęgi. Front folwarcznego domu wyglądał jak front domu, z którego wszyscy mieszkańcy nagle uciekli. Na piętrze ziało otwarte na roścież okno pokoju porucznika. U drzwi do sali stały oparte o ścianę widły, jakby zapomniane tam przez sankiulotę. Dom cechowało opuszczenie, które tym razem szczególnie zastanowiło Peyrola. Tyle myślał o mieszkańcach tego domu, że gdy teraz nikogo nie zobaczył, wydało mu się to nienaturalne, a nawet przygnębiające. Widział w swym życiu wiele opuszczonych osiedli, chaty z trawy, forty ziemne, pałace władców, świątynie, w których nie zastał ani żywego ducha w białej powłóczystej szacie. Świątynie, jednakże, nigdy nie robiły wrażenia zupełnie pustych. Czuło się w nich obecność bogów. Oczy Peyrola spoczęły na ławce przy ścianie domu. Zwykle przesiadywał na niej porucznik, całymi godzinami trwając bez ruchu niemal, jak pająk czyhający na muchę. Porównanie to sparaliżowało Peyrola tak dalece, że znieruchomiał na chwilę z grymasem na ustach i zmarszczonym czołem wobec ostrej i dokładnej wizji, bardziej niepokojącej, niż ów człowiek był w rzeczywistości. Raptem się ocknął. Cóż to za idiotyczne zajęcie, cré nom de nom*, wystawanie przed ławką, na której nie ma nikogo? Czy mu się we łbie pomieszało? Czy naprawdę się starzeje? Zauważył, że starzy ludzie tak się zapominają. Miał jednak wiele do roboty. Przede wszystkim musi zobaczyć, jak zachowuje się angielska korweta w cieśninie. W drodze na szczyt wzgórza, z którego zwisała pochyła sosna ponad zrąb skały, rzekłbyś, trzymając się w tej karkołomnej pozycji przez nienasyconą ciekawość, Peyrol zobaczył znów farmę, tym razem z góry. Gumno i zabudowania zrobiły na nim przykre wrażenie opuszczonego miejsca. Ani żywego ducha dokoła, ani nawet jakiegokolwiek czworonoga, tylko po dachach spacerowały eleganckie gołębie. Peyrol żwawo ruszył na szczyt i zobaczył angielski okręt po drugiej stronie cieśniny, bliżej Porquerolles, z rejami na wiatr i dziobem ku południowi. W cieśninie wiał lekki wiatr, podczas gdy matowe srebro pełnego morza obramowane było niewielką falą ku wschodowi, od strony wód, na których z dala czy z bliska, lecz poza polem widzenia, angielska flota bezustannie pełniła straż. Ani cień masztu, ani lśnienie żagla jej nie zdradzało, a jednak Peyrol nie zdziwiłby się wcale, gdyby raptem wynurzył się tłum okrętów, zaludnił widnokrąg wrażą ruchliwością, nadbiegł i w ordynku, plamiąc morze regularnymi formacjami, zaczął paradować dokoła Cape Cicié z przeklętą angielską bezczelnością. W tym wypadku korweta, grająca tak wielką rolę na tym odcinku wybrzeża, spadłaby do poziomu figi bez znaczenia, a wówczas jej dowódca (był on osobistym przeciwnikiem Peyrola w niejednej bitwie uplanowanej i wygranej w izbie na strychu) — ten Anglik — musiałby liczyć się z każdym krokiem. Mógłby zostać zawezwany sygnałem przez admirała, posłany tu i ówdzie, zmuszony pełnić służbę gońca, małego pieska, albo nawet, wezwany na okręt admiralski, mógłby za to lub owo dostać porządnie po nosie. Widząc, jak dziób korwety powoli wychodzi spod wiatru, Peyrol mniemał przez chwilę, że bezczelny Anglik gotów opłynąć półwysep zaglądając do każdej zatoczki. Strach o kuter ścisnął mu serce, lecz przypomniał sobie w porę, że kapitan korwety nie wie o istnieniu tego stateczku. Naturalnie, że nie wie. Jego laga spisała się gracko przecinając nić podobnej informacji. Jedynym Anglikiem, który wiedział o istnieniu kutra, był ów marynarz z rozbitą głową. Peyrol zaśmiał się ze swego chwilowego strachu. Nadto nie ulegało wątpliwości, że angielski kapitan nie zamierza paradować przed półwyspem. Nie myśli być bezczelny. Reje korwety zostały przebrasowane na przeciwny ciąg* i znów pożeglowala przy wietrze, ale na północ, skąd przypłynęła. Peyrol zrozumiał od razu, że Anglik zamierza przejść po nawietrznej Cape Esterel, by na noc, prawdopodobnie, stanąć na kotwicy gdzieś opodal białej, długiej plaży, zamykającej regularnym łukiem redą Hy?res z tamtej strony cieśniny. Peyrol wyobraził sobie korwetę wśród pochmurnej nocy, niezbyt ciemnej, gdyż pełnia trwała dopiero dzień jeden; widział tę korwetę na odległość głosu od niskiego brzegu, stojącą na kotwicy ze zwiniętymi żaglami i pogrążoną w głębokim śnie prócz wachty na pokładzie wylegującej się przy działach. Zazgrzytał zębami. Cokolwiek ostatnimi czasy uczynił kapitan „Amelii” ze swym okrętem, doprowadzało Peyrola do wściekłości. Gdybyż miał ze czterdziestu czy sześćdziesięciu doborowych Braci, by nauczyć tego zuchwalca, jak słono może kosztować lekceważąca nonszalancja u francuskich wybrzeży! Niejeden okręt zaskoczono i zdobyto w noc tak ciemną, że zwarci w śmiertelnych zapasach przeciwnicy ledwie dostrzegali lśnienie swych oczu. Iluż ludzi załogi mógł mieć ten Anglik? Coś koło dziewięćdziesięciu do stu wraz z chłopcami okrętowymi i lądowcami… Peyrol wzniesieniem pięści pożegnał okręt znikający właśnie za Cape Esterel. Lecz w głębi duszy doświadczony marynarz kosmopolitycznej floty dobrze wiedział, że nie tylko czterdziestu czy sześćdziesięciu, ale i stu Braci z Wybrzeża nie starczyłoby do zdobycia korwety, gospodarującej jak u siebie w domu o niecałe dziesięć mil od miejscowości, gdzie ujrzał światło dzienne. Pokiwał posępnie głową, rzekłbyś, w pogawędce z pochyłą sosną, jedyną towarzyszką na tym pustkowiu. Wydziedziczony duch korsarza, przez tyle lat krążący po oceanie, na którym panowało bezprawie, W ciągłych najazdach na brzegi dwóch kontynentów, sfrunął z powrotem na skałę, kołując jak ptak morski o zmroku i marząc o wielkim zwycięstwie na morzu dla swego narodu — dla tego lądowego mrowia, nie znanego mu prócz paru indywiduów z półwyspu odciętego od reszty kraju martwymi wodami słonej laguny, półwyspu, na którym tylko męska postawa nędznego kaleki i niepojęty urok półobłąkanej kobiety znalazły drogę do jego serca. Ów pomysł z fałszywymi depeszami był zaledwie detalem planu mającego na celu osiągnięcie wielkiego, decydującego zwycięstwa. Był szczegółem ledwie, acz nie bagatelką. Wyprowadzenie w pole admirała to nie lada zadanie. I to jakiego admirała! Peyrol wyczuwał, że taki plan mógł powstać tylko w głowie zatraconego szczura lądowego. Niemniej do marynarza należało uczynić go wykonalnym. Trzeba będzie go wykonać przy pomocy tej korwety. I tu Peyrol stanął wobec zagadnienia, na które w ciągu całego życia nie znalazł odpowiedzi — czy Anglicy są naprawdę głupi, czy też szczególnie przemyślni. Szkopuł ten nastręczał się uparcie. Stary korsarz z właściwą sobie bystrością umysłu doszedł do konkluzji natury bardziej ogólnej. „Jeżeli można Anglików oszukać — rozumował — to nie słowami, lecz czynem, nie wykrętami, lecz chytrą rachubą, zamaskowaną pewnego rodzaju niedwuznacznym działaniem.” Przekonanie to, jednakże, nie posunęło go ani o krok naprzód w danym wypadku, gdyż okoliczności sprawy wymagały dokładnego przemyślenia. „Amelia” zniknęła za Cape Esterel i zaniepokojony Peyrol zadał sobie w duchu pytanie, czy to ma znaczyć, że angielski kapitan pozostawił na wolę losów swego marynarza? „Jeżeli tak — odpowiedział sobie Peyrol — to przed zapadnięciem zmroku zobaczę korwetę wypływającą spoza Cape Esterel. Jeżeli jednak nie ukaże się w ciągu godziny lub dwóch, to niewątpliwie stoi na kotwicy opodal plaży.” W nocy Anglicy spróbują odnaleźć współtowarzysza, a będzie to możliwe tylko w wypadku wysłania jednej lub dwóch łodzi w celu zbadania brzegu, przy czym nie obejdzie się bez wpłynięcia do zatoczki, a może nawet wylądowania niewielkiego desantu. Doszedłszy do tego wniosku, Peyrol począł z namaszczeniem nabijać fajkę. Gdyby był wówczas rzucił okiem w stronę lądu, zauważyłby, jak mignęła czarna sukienka i białe fichu — to Arletta zbiegała po zapuszczonej drodze wiodącej z Escampobar do wsi w dolinie, po tej samej drodze, po której obywatel Scevola, pozwoliwszy sobie na wybryk udania się do kościoła, uciekał przed wściekłością wiernych. Lecz Peyrol nabijał i zapalał fajkę z oczyma utkwionymi w Cape Esterel. Następnie, zarzuciwszy przyjacielsko ramię na pień sosny, znieruchomiał na posterunku Na dole u jego stóp woda mieniła się grą matowych i srebrzystych świateł, niby tafla z perłowej macicy w oprawie żółtych skał i ciemnozielonych kotlin na tle skalistych wzgórz z najczystszej purpury, na niebie zaś słońce, przesłonięte chmurami, zwisało na kształt srebrnej tarczy. Po południu, nie doczekawszy się porucznika Réala, który zwykł był ukazywać się o tej porze na podwórcu, Arletta weszła do kuchni. Katarzyna siedziała w izbie kuchennej w ciosanym fotelu drewnianym, obszernym i tak wysokim, że spoza oparcia nie było widać jej muślinowego czepka. Pomimo starości nawet w czasie wypoczynku trzymała się prosto, jak przystało osobie z rodziny władającej przez tyle pokoleń farmą Escampobar. Rzekłby kto, że z niejedną sławną postacią dzieliła pragnienie, by umrzeć w postawie stojącej i nie zgarbiona. Czujnym uchem uchwyciła i rozpoznała lekki krok Arletty już w sali, na długo przed wejściem dziewczyny do kuchni. Siedziała nieruchomo i nie odwróciła nawet ku niej głowy. Miała twarz spokojną, ale bezradosną, oczy nieustraszone, lecz bez ognia. Losy wycisnęły piętno na jej powierzchowności, była to bowiem kobieta, która o własnych siłach (jeżeli pominąć fakt, iż brat ją rozumiał i zachowywał się milkliwie) przeszła przez mękę zakazanej miłości i przez grozę nasuwającą myśl o sądzie ostatecznym. Arletta, nim siadła opierając się łokciem na stole, obiegła oczyma wszystko dokoła, nawet ściany, nawet kupę popiołu z iskrą w głębi pod okapem kominka, — Snujesz się jak dusza pokutująca — rzekła ciotka siedząc u domowego ogniska niby królowa na tronie. — A ty tu siedzisz i gryziesz się. — Dawniej — zauważyła Katarzyna — stare jak ja kobiety szukały pociechy w modlitwie, lecz teraz… — Nie byłaś pewnie w kościele od nie wiem jak dawna. Sporo czasu upłynęło, odkąd mi to Scevola powiedział. Czy dlatego, by nie pokazywać się ludziom na oczy? Czasami przychodziło mi na myśl, że wymordowano wówczas z pół świata. Katarzyna odwróciła głowę. Arletta, siedząc przy stole z podbródkiem w przymkniętej dłoni, oderwała wzrok od dotychczasowego punktu oparcia. Oczy jej zaczęły pląsać wśród okrutnych wizji. Wstała raptownie i koniuszkami palców pogładziła delikatny, na pół odwrócony, starczy policzek i z owym cudownym, melodyjnym skandowaniem głosu, potrącającym w duszy o serdeczne struny, przemówiła pieszczotliwie: — To były sny, nieprawdaż? Nieruchoma w swym fotelu stara kobieta całą mocą woli wzywała Peyrola. Czuła nieprzezwyciężony, zabobonny strach przed tą bratanicą, powróconą jej z okropieństw sądu ostatecznego, kiedy ziemia została wydana diabłom. Obawiała się zawsze, że ta dziewczyna, snująca się z błędnymi oczami i omdlałym uśmiechem na ustach, wypowie nagle coś okrutnego, obrażającego uszy, wołającego o pomstę do nieba i że tylko obecność Peyrola może ją od tego powstrzymać. Ów obcy, który przybył z dalekich stron, z par del? les mers*, był osobą postronną, nikim się pewnie nie interesował, lecz ujarzmił jej wyobraźnię swym marsowym wyglądem i rozwagą, która jak nieruchomość drzemiącego lwa robiła wrażenie wielkiej mocy. Arletta przestała gładzić obojętny policzek i zawołała z irytacją: — Teraz się obudziłam! — i wyszła z kuchni nie zadawszy ciotce pytania, które zamierzała zadać, a mianowicie, czy nie wie, gdzie się podział porucznik. Zabrakło jej odwagi. Osunęła się na ławkę u drzwi do sali. „Co się z nimi wszystkimi dzieje? — myślała. — . Nie mogę zrozumieć. Nie dziw, że spać nie mogłam!” Nawet Peyrol, tak różny od reszty ludzi, który od pierwszej chwili ich spotkania tak kojąco wpływał na jej nieokreślony niepokój, nawet Peyrol przesiadywał teraz godzinami z porucznikiem na ławce, patrząc wprost przed siebie i gadając od rzeczy, jakby naumyślnie, by nie dać mu myśleć o niej. O to mniejsza, to mu się nie uda. Lecz szukała oparcia w kimkolwiek, bo zaszła w niej zasadnicza zmiana. Każdy dzień miał teraz dla niej jutro i ludzie przestali być tylko widmami, po których jej błędne spojrzenia bezdusznie się ześlizgiwały. Miała ochotę głośno wołać o pomoc. Porwała się na nogi i ruszyła wzdłuż frontu domu. Doszedłszy do odgradzającego sad muru, zawołała melodyjnym półgłosem: „Eugeniuszu!”, nie spodziewając się, by porucznik ją usłyszał, lecz chcąc się nacieszyć dźwiękiem tego imienia, nie wyszeptanego, lecz wypowiedzianego po raz pierwszy głośniej. Zawróciła i w rogu muru od strony podwórca powtórzyła wołanie, upajając się słodyczą dźwięku wypowiedzianego własnymi ustami. „Eugeniuszu, Eugeniuszu” — powtórzyła z radosnym wzruszeniem i rozpaczą. W takich to chwilach, doznając zawrotu głowy, pragnęła uspokajającej pomocy. Nie doszedł jej wszakże ani głos przyjazny, ani nawet westchnienie. Nad jej głową, pod szarym niebem, nie zaszeleścił liść na rozłożystym drzewie morwowym. Krok za krokiem, rzekłbyś, nie zdając sobie sprawy, zaczęła schodzić po drodze. Zrobiła z pięćdziesiąt kroków i otworzył się przed nią widok ku odlądowej stronie na dachy domów wśród zielonych koron platanów, ocieniających studnię i, tuż za wsią, na niebieskawoszarą roztocz słonej laguny, gładką i matową jak płyta ołowiu. Lecz magnesem, który pociągnął Arlettę, była wieża kościelną; na szczycie pod okrągłym łukiem zdołała rozróżnić czarną plamę dzwonu, ocalałego od rekwizycji podczas wojen republiki, kiedy wisiał niemy nad zamkniętym kościołem, aż niedawno dopiero odzyskał głos. Biegła dalej, zbliżywszy się jednak o tyle, że zaczęła odróżniać postacie przy studni, zwolniła kroku, zawahała się i po chwili obrała ścieżkę wiodącą na plebanię. Otworzyła furtkę o złamanym skoblu. Skromny budynek z ciosanego kamienia, z którego spojeń wiele cementu się wykruszyło, robił wrażenie osuwającego się w ziemię. Zielsko bujało na grządkach przed plebanią, gdyż abbé* nie miał zamiłowania do ogrodnictwa. W chwili gdy dziedziczka Escampobar otwierała drzwi, spacerował tam i z powrotem po największym pokoju plebanii, służącym mu za sypialnię, gabinet i jadalnię jednocześnie; Był to wysoki mężczyzna z długą, jakby konwulsyjnie skrzywioną twarzą. W młodości, będąc guwernerem synów arystokraty, nie wyemigrował wraz ze swym chlebodawcą. Ale i nie pogodził się z republiką. Żył w swych rodzinnych stronach tropiony jak dzikie zwierzę, i krążyły tam gadki o jego wyczynach wojennych i pokojowych. Jako zbyt nieprzejednany rojalista nie był w łaskach u swych przełożonych, gdy przywrócono hierarchię kościelną. Bez słowa protestu przyjął to nędzne probostwo i w krótkim czasie zdobył wpływy wśród swych parafian. Kapłaństwo płonęło w jego duszy jak zimny płomień. Choć na ogół dość dostępny, nie wychodził jednak nigdy z plebanii bez brewiarza, odpowiadając krótkim skinieniem na uroczyście odsłaniane głowy. Nie bano się go we właściwym znaczeniu tego słowa. Najstarsi we wsi pamiętali poprzedniego proboszcza, starca, który skonał w ogrodzie, gdy go wyciągnięto z łóżka, aby zawlec do więzienia w Hy?res, i ci na wzmiankę o jego następcy kręcili głową w znaczący sposób. Na widok tego zjawiska w artezyjskim czepku, w jedwabnej spódniczce i z białym fichu na szyi, tej kobiety nie mniej od jakiejś księżniczki różniącej się od wieśniaczek, z którymi miał do czynienia, osłupienie odbiło się na jego twarzy. Potem — znał na tyle plotki swych parafian — proste, gęste brwi zbiegły mu się na czole. To była na pewno kobieta, o której słyszał. O niej to parafianie szeptali sobie, że oddała siebie i swój majątek jakobinowi, sankiulocie z Tulonu, który albo wydał jej rodziców na zgilotynowanie, albo sam ich zamordował podczas pierwszych trzech dni rzezi tulońskiej. Co do tego były wątpliwości, lecz resztę jej życia wszyscy znali dokładnie. Jakkolwiek abbé uważał, że wszelkie bezeceństwo możliwe jest w bezbożnym kraju, nie przyjął całej opowieści bez zastrzeżeń. Niemniej mieszkańcy farmy to byli republikanie i bezbożnicy, a życie ich było skandaliczne i okropne. Opanował wstręt, rozchmurzył się i czekał. Nie pojmował, czego ta istota o kobiecych kształtach i dziewczęcej twarzy może chcieć na plebanii. Nagle przyszło mu na myśl, że może chce mu podziękować — choć należało to już do przeszłości — za ocalenie przed furią tłumu tego człowieka. Nawet w myślach nie mógł nazwać go jej mężem, pominąwszy bowiem wszelkiego rodzaju okoliczności, związek ten nie miałby dla księdza charakteru małżeństwa, choćby formalności legalne zostały zachowane. Wyraz twarzy księdza, surowa wyniosłość jego zachowania zdetonowały widać kobietę z Escampobar, gdyż tylko, wyszeptała coś niewyraźnie. Skinął głową, nie zdając sobie sprawy ze znaczenia słów powitalnych.. — Przychodzi pani prosić mnie o pomoc? — spytał tonem zwątpienia. Skinęła lekko głową; ksiądz podszedł do drzwi, które zostawiła wpółotwarte, i wyjrzał na dwór. Nie było żywego ducha dokoła ani między plebanią a wsią, ani między plebanią a kościołem. Wrócił ku niej mówiąc: — Jesteśmy zupełnie sami. Stara kobieta w kuchni jest głucha jak pień. Teraz, gdy patrzył na Arlettę z bliska, zdjął go przed nią szczególny strach. Karmin warg, przezroczysta, nieskazitelna i niezgłębiona czerń jej oczu, bladość twarzy miały, w sobie coś wyzywająco pogańskiego i coś odpychająco wyróżniającego ją spośród zwykłych grzeszników tego padołu. I już słowa drżały jej na ustach. Wzniesieniem ręki nakazał jej milczenie. — Proszę zaczekać — powiedział. — Pierwszy raz widzę panią. Nie wiem nawet dobrze, kim pani jest. Nikt z was nie należy do mojej owczarni, gdyż pani jest z Escampobar, nieprawdaż? — Wpatrzył się w nią błyszczącymi posępnie, głęboko osadzonymi oczyma i zauważył delikatność rysów twarzy, naiwną uporczywość jej nieruchomego wzroku. Odezwała się: — Jestem córką… — Córką!… Och, pojmuję!… Bardzo źle mówią o pani. Odpowiedziała z cieniem zniecierpliwienia: — Kto, ta hołota? — Ksiądz milczał. — Co mówią? Za życia mego ojca nie śmieliby nic powiedzieć. Po raz pierwszy od wielu lat zobaczyłam tę zgraję, gdy wyjąc jak psy gonili Scevolę. Brak wzgardy w jej głosie nadawał tym słowom moc druzgocącą. Z ust jej płynęły harmonijne dźwięki, czarowała wprost dziwną beznamiętnością. Wobec tych diabelskich, jak mniemał, uroków ksiądz posępnie zmarszczył brwi. — Są to prostaczkowie, zaniedbani, ciemni. To nie ich wina. Uczucia ludzkie zostały w nich obrażone. Obroniłem go przed ich gniewem. Są rzeczy, które należy pozostawić Boskiej sprawiedliwości. Nieczułość tej pięknej twarzy doprowadzała go do rozpaczy. — Człowiek, którego imię wymówiła pani przed chwilą, a którego ludzie tutejsi nazywają krwiopijcą, uchodzi za pana farmy Escampobar. Przemieszkał tam lata. Jak z tym jest w gruncie rzeczy? — Tak, bardzo dawno temu przywiózł mnie do domu. Przed wielu laty. Katarzyna pozwoliła mu pozostać. — Kto jest Katarzyna? — spytał szorstko abbé. — To siostra mego ojca, która została w domu i czekała na nasz powrót. Straciła już wszelką, nadzieją zobaczenia kogokolwiek z nas, gdy Scevola przybył ze mną i stanął w drzwiach. Pozwoliła mu wówczas zostać. On ma źle w głowie. Cóż Katarzyna miała zrobić? I co nas tam w górze może obchodzić, co ludzie ze wsi o nim myślą? — Spuściła oczy i, rzekłbyś pogrążyła się w głębokiej zadumie, potem dodała: — Później dopiero odkryłam, że ma źle w głowie, niedawno. Więc nazywają go krwiopijcą? Cóż z tego? A on boi sią własnego cienia. Urwała, lecz nie podnosiła spuszczonych oczu. — Nie jest już pani dzieckiem — zaczął abbé surowo ze zmarszczką na czole, gdyż nie podobało mu się to spuszczanie oczu. Odszepnęła mu tylko: — Od niedawna. Pominął to milczeniem i ciągnął: — Pytam panią, czy to wszystko, co pani ma do powiedzenia o tym człowieku? Ufam, że nie jest pani przynajmniej hipokrytką. — Monsieur l’Abbé — odparła podnosząc odważnie oczy — co mam więcej księdzu o nim powiedzieć? Mogę opowiedzieć rzeczy, od których włosy stają na głowie, lecz nie o nim. Zamiast odpowiedzi abbé zrobił gest zniechęcenia i, odwróciwszy się, zaczął chodzić tam i z powrotem po pokoju. Na twarzy jego nie malowało się ani zainteresowanie, ani współczucie, tylko pewnego rodzaju niechęć, którą ledwie mógł opanować. Osunął się w głęboki, odrapany fotel, jedyny przedmiot zbytku w pokoju, i wskazał jej drewniany stołek o prostopadłym oparciu. Arletta usiadła i zaczęła mówić. Abbé słuchał z oczyma utkwionymi w przestrzeń, kościste race złożył na poręczach fotela. Po pierwszych słowach przerwał: — Czy pani opowiada mi historię swego życia? — Tak — odpowiedziała Arletta. — Czy koniecznie muszę ją poznać? — Tak, Monsieur l’Abbé. — Ale po co? Opuścił głowę cokolwiek, nie przestając patrzeć gdzieś w przestrzeń. Mówiła teraz bardzo cicho. Nagle abbé gwałtownie odchylił się wstecz. — Chce mi pani opowiedzieć historię swego życia, bo się pani zakochała? — Nie, ale dlatego, że przez miłość przyszłam do siebie. Nic innego nie byłoby w stanie tego dokazać. Zwrócił ku niej głowę i spojrzał ostro, lecz nic nie powiedziała i patrzyła znów w inną stronę. Słuchał. Przy początku opowiadania raz czy dwa mruknął: — Tak, słyszałem o tym — a potem milczał nie patrząc na nią wcale. Raz przerwał jej pytaniem: — Czy była pani bierzmowana, nim wdarto się do klasztoru i zanim siostry się rozproszyły? — Tak — na rok przedtem lub więcej. — A potem dwie z tych dam zabrały panią do Tulonu? — Tak, wszystkie dziewczęta miały krewnych w pobliżu. Te damy zabrały mnie z sobą, by porozumieć się z moimi rodzicami, lecz to było trudne. Potem nadeszli Anglicy i rodzice pożeglowali do Tulonu, by czegoś się o mnie dowiedzieć. Wtedy ojciec był bezpieczny w Tulonie. Może ksiądz sądzi, że on był zdrajcą ojczyzny? — spytała i czekała na odpowiedź z zapartym oddechem. Z nieprzeniknionym wyrazem twarzy abbé zamruczał: — Był dobrym rojalistą. — Mówił tonem gorzkiej rezygnacji, jakby rozgrzeszał zarówno jego, jak i wszystkich innych, o których czynach i błędach słyszał nieustannie. Przez dłuższy czas — według opowiadania Arletty — ojciec jej nie mógł odszukać domu, w którym zakonnice znalazły schronienie. Dowiedział się o nich dopiero w sam dzień ewakuacji Tulonu przez wojska angielskie. Po południu tego dnia odnalazł ją i zabrał z sobą. Miasto pełne było cofających się wojsk nieprzyjacielskich. Ojciec zostawił ją z matką i poszedł znów, by poczynić przygotowania do odpłynięcia tejże nocy, lecz nie zastał kutra na miejscu, gdzie go przymocował;. zniknęli również dwaj rybacy z Madrague, pomagający mu w żegludze. Znaleźli się, jak w potrzasku, w mieście pełnym tumultu i chaosu. Okręty i domy stawały w płomieniach. Przerażające eksplozje wstrząsały ziemią w posadach. Spędziła tę noc na klęczkach, z twarzą ukrytą na kolanach matki, podczas gdy ojciec pilnował zabarykadowanych drzwi z dwoma pistoletami w rękach. Rano cały dom wypełniły dzikie wrzaski. Usłyszała tupot nóg po schodach i drzwi wyleciały z zawiasów. Ogłuszona łoskotem porwała się i padła na kolana w kącie, twarzą do ściany. Rozległ się morderczy ryk, huknęły dwa wystrzały, potem ktoś chwycił ją za ramię i zmusił do powstania na nogi. Był to Scevola. Powlókł ją do drzwi. Ciała matki i ojca leżały na progu. Pokój był pełen prochowego dymu. Chciała się rzucić na ciała, przylgnąć do nich, lecz Scevola wziął ją pod pachy i przeniósł przez próg. Ująwszy ją za rękę sprowadził, a właściwie ściągnął po schodach. Przed domem przyłączyli się do stojących na chodniku okropnych mężczyzn i dzikich kobiet z nożami w ręku. Pędzili po ulicach wywijając pikami i szablami, ścigając grupy nieuzbrojonych ludzi, którzy uciekali przed nimi dokoła rogów ulic z głośnym krzykiem. — Biegłam wśród nich, Monsieur l’Abbé — ciągnęła Arletta z zapartym oddechem. — Chciałam się rzucić do wody i utopić, ale ludzie tłoczyli się ze wszystkich stron, szturchali, pchali mnie, Scevola zaś przez cały czas prawie nie wypuszczał mojej ręki. Gdy zatrzymaliśmy się przy winiarni, poczęstowali mnie winem. W gardle mi zaschło, więc się napiłam. Wino, chodniki, broń i twarze, wszystko było czerwone. Plamy krwi pokrywały mnie od stóp do głowy. Musiałam krążyć z nimi przez cały dzień i ani na chwilę nie opuszczało mnie uczucie, że spadam, spadam i spadam. Domy kiwały mi się w oczach. Czasami słońce gasło. I nagle usłyszałam siebie samą krzyczącą jak inni. Czy pojmuje ksiądz, Monsieur l’Abbé? Te same słowa! Oczy księdza wyjrzały ku niej z głębokich oczodołów i znów patrzyły gdzieś w przestrzeń. Wahając się między fatalizmem a wiarą, nie był daleki od myśli, że szatan owładnął zrewoltowaną ludzkością, obnażając kamienne serca i krwiożercze instynkty rewolucyjnych siepaczy. — Słyszałem coś o tym — szepnął półgębkiem. Przyznała mu rację ze spokojem i powagą: — Jednakże opierałam się wtedy ze wszystkich sił. Tejże nocy Scevola oddał ją pod opiekę kobiety zwanej Perose. Była młoda i ładna, pochodziła z Arles, rodzinnych stron matki Arletty. Miała gospodę. Owa Perose trzymała ją pod kluczem we własnym pokoju, a obok w sąsiedniej izbie patrioci prawie do rana wrzeszczeli, śpiewali i przemawiali. Czasem Perose wpadała do niej na chwilę, wzruszała bezsilnie ramionami i znikała. Później, w ciągu wielu następnych nocy, gdy cała banda chrapała na ławkach i podłodze, Perose wkradała się do pokoju i padała na kolana w nogach łóżka, na którym Arletta siedziała prosto, z szeroko otwartymi oczami i cicho bełkocząc do siebie. Objąwszy nieprzytomną dziewczynę za nogi Perose zalewała się łzami, dopóki sen jej nie zmorzył. Rano porywała się na równe nogi mówiąc: „Chodź! Najważniejsza rzecz to utrzymać się przy życiu. Chodź pomagać w dziele sprawiedliwości.” I przyłączały się do bandy, ruszając na nowe całodzienne polowanie na zdrajców. Po pewnym czasie jednak ofiary, których z początku pełne były ulice, trzeba było wyszukiwać po tylnych podwórzach, dopadać w kryjówkach, wyciągać z piwnic lub wynajdywać na strychach, do których banda wdzierała się z rykami mordu i zemsty. — Wówczas, Monsieur d’ Abbé — mówiła Arletta — dopiero wówczas poddałam się temu. Nie miałam już sił się opierać. Powiedziałam sobie: „Skoro tak jest, to widać tak trzeba.” Przeważnie jednak byłam jak człowiek na wpół uśpiony i śniący o rzeczach, w które się wierzyć nie chce. W tym czasie Perose dała mi do zrozumienia, że Scevoli brakuje piątej klepki. Następnej nocy, gdy cała banda wcześnie zasnęła w sąsiedniej dużej izbie, Perose i Scevola dopomogli mi wyskoczyć przez okno na ulicę i poprowadzili na przystań za arsenałem. Scevola odnalazł kuter, przycumowany do pontonu, i jednego rybaka z Madrague. Drugi przepadł. Perose objęła mnie za szyję i zapłakała. Pocałowała mnie i powiedziała: „Moja godzina już bliska. Ty, Scevolo, nie pokazuj się więcej w Tulonie, bo nikt ci już nie wierzy. Adieu, Arlette. Vive la Nation*!” I zniknęła w ciemnościach. Czekałam na pontonie, dygocąc pod łachmanami sukni i słuchając, jak Scevola z tym drugim człowiekiem wyrzucają trupy z kutra. Plusk, plusk, plusk. I nagle wydało mi się, że powinnam uciekać, lecz oni rzucili się za mną, ściągnęli mnie z powrotem i wtrącili do cuchnącej krwią kajuty. Po powrocie na farmę utraciłam wszelkie czucie. Nie czułam, że istnieję. Dokoła siebie widziałam tu i ówdzie różne rzeczy, lecz nie mogłam na nie długo patrzeć. Coś ze mnie uciekło. Teraz wiem, że to nie serce, lecz wówczas nie dbałam, co to takiego. Czułam się lekka, jakby pusta wewnątrz, i trochę mi było chłodno przez cały czas, lecz mogłam się uśmiechać do ludzi. Nic dla mnie nie miało znaczenia. Na nikogo nie zwracałam uwagi. Niczego nie chciałam. Nie byłam wcale żyjącą istotą, Monsieur l’abbé. Miałam wrażenie, że ludzie mnie widzą i mówią do mnie, było to zabawne, aż jednego dnia poczułam, że serce zabiło mi w piersi. — Po co właściwie przyszła pani do mnie i opowiedziała tę historię? — spytał abbé po cichu. — Przyszłam do księdza. Czy ksiądz zapomniał, że wychowałam się w klasztorze? Nie zapomniałam się modlić. Lecz teraz boję się świata. Co mam robić? — Pokutować! — zagrzmiał abbé powstając. Lecz spotkawszy się z pogodnym spojrzeniem jej podniesionych oczu zmusił się do zniżenia głosu. — Niech pani nie boi się szczerze i bez trwogi zajrzeć w ciemności swej duszy. Niech pani pamięta, skąd prawdziwa pomoc przyjść może. Ludzi, wystawionych przez Boga na taką próbę, niepodobna rozgrzeszyć z popełnionych zdrożności. Odsuń się od świata. Zagłęb się w sobie samej i porzuć wszelką myśl o tym, co ludzie zwą szczęściem. Miej zawsze przed oczyma przykład swego upadku, słabości natury własnej i natury ludzkiej w ogóle. Może była pani opętana. Skąd mogę wiedzieć? Może był to dopust Boży, by pani stała się świętą kobietą przez wyrzeczenie się świata i modlitwę. W takim razie obowiązkiem moim byłoby być pani pomocnym. Tymczasem powinna się pani modlić o siły do bezwzględnego wyrzeczenia. Arletta powoli spuściła oczy; wydała się księdzu żywym symbolem zagadkowości duszy ludzkiej. „Jakie mogą być zamierzenia Opatrzności względem tej istoty?” — zadał sobie pytanie. — Monsieur le Curé — powiedziała spokojnie. — Po raz pierwszy od wielu lat uczułam potrzebę modlitwy. Wychodząc z domu chciałam tylko pójść do kościoła. — Kościół stoi otworem nawet dla najgorszych grzeszników — odpowiedział abbé. — Wiem o tym. Lecz musiałabym przejść wśród tutejszych ludzi, a ksiądz wie, do czego oni są zdolni. — Może i lepiej — mruknął abbé — nie wodzić ich na pokuszenie. — Muszę się pomodlić przed odejściem stąd. Miałam nadzieję, że pozwoli mi ksiądz wejść przez zakrystię. — Nieludzką byłoby rzeczą odmówić tego pani — rzekł powstając i zdejmując klucz wiszący na ścianie. Włożył swój szerokoskrzydły kapelusz i w milczeniu poprowadził ją przez furtkę po zasłoniętej od strony studni ścieżce, którą sam zwykł chodzić. Gdy weszli do wilgotnej i zniszczonej zakrystii, zamknął drzwi za sobą i wówczas dopiero otworzył inne, mniejsze, wiodące do kościoła. Stanąwszy z boku Arletta poczuła ów kościelny, przejmujący chłodem zapach świeżej ziemi, zmieszany z lekką wonią kadzidła. W głębokim mroku nawy samotny płomyczek tlił się przed figurą Matki Boskiej. Gdy mijała księdza, ów szepnął do niej: — Tam przed wielkim ołtarzem ukórz się, módl się o łaskę, siłę i przebaczenie na tym świecie pełnym przestępstw przeciw Bogu i ludziom. Nie spojrzała na niego. Poprzez cienkie podeszwy bucików czuła chłód kamiennej posadzki. Abbé zostawił drzwi otwarte na rozcież, siadł na wyplatanym krześle, skrzyżował ręce, opuścił głowę na piersi. Zdawał się spać głęboko, tymczasem po upływie pół godziny wstał, podszedł do drzwi i patrzył na klęczącą postać, która korzyła się nisko na stopniach ołtarza. Arletta miała twarz ukrytą w dłoniach w nabożnym, modlitewnym porywie. Abbé poczekał cierpliwie dobre kilka minut, nim odezwał się poważnym szeptem, który wypełnił ciemne wnętrze kościoła: — Czas już na panią. Będę dzwonił na nieszpory. Widok całkowitego jej ukorzenia się przed Najwyższą Istotą wzruszył księdza. Cofnął się do zakrystii i po chwili usłyszał cichutki szelest artezyjskich jedwabi dziedziczki Escampobar. Weszła do zakrystii lekkim krokiem z świetlistymi oczami i abbé spojrzał na nią nie bez wzruszenia. — Dobrze modliłaś się, moja córko — rzekł. — Wiele zostanie ci wybaczone, albowiem cierpiałaś wiele. Nieprzebrana jest łaska Boska. Miej ufność w Bogu. Podniosła opuszczoną na piersi głowę i zatrzymała się na chwilę. Wśród mroku panującego w ciasnej zakrystii dostrzegł, że oczy jej są pełne łez. — Tak, Monsieur l’Abbé — odezwała się swym czystym, czarującym głosem. — Modliłam się i czuję, że zostałam wysłuchana. Błagałam Boga, by w swym miłosierdziu zachował mi na zawsze serce mego ukochanego lub pozwolił mi umrzeć, nim go znowu zobaczę. Ksiądz zbladł pod opalenizną wiejskiego proboszcza i bez słowa oparł się plecami o ścianę. XI Po wyjściu z kościoła drzwiami od zakrystii Arletta ani się obejrzała. Abbé widział, jak przemknęła koło plebanii i zniknęła za nią. Nią oskarżał dziewczyny o dwulicowość. Sam siebie oszukał. Poganka. Mimo białości cery, czerń jej włosów i purpura warg świadczyły o domieszce krwi saraceńskiej. Wyrzekł się jej bez żalu. Arletta szła prędko ku Escampobar, jak gdyby miała powód do pośpiechu; lecz doszedłszy do pierwszego ogrodzonego pola zwolniła kroku i po chwili wahania siadła między dwoma drzewami oliwnymi przy murze, pod którym ciągnął się pas rzadkiej trawy. „A jeżeli byłam opętana — rozumowała — jak powiedział abbé, cóż to dla mnie teraz stanowi? Ów zły duch wyrugował moje prawdziwe ja z mego ciała, a potem sam je opuścił. Przeżyłam lata puste, bez treści. Nic nie miało znaczenia.” Lecz jej prawdziwe „ja”, zdążywszy przez ten czas dojrzeć na tajemniczym wygnaniu, wróciło do niej teraz ożywione nadzieją i spragnione kochania. Była pewna, że to „ja” nigdy nie trzymało się bardzo daleko od tego porzuconego ciała, o którym Katarzyna wyraziła się niedawno, że nie powinno nigdy znaleźć się w ramionach mężczyzny. „To wszystko, co stara ciotka mogła wiedzieć o miłości” — myślała Arletta ze współczuciem, nie zaś z pogardą. Sama wiedziała lepiej, sięgnąwszy po prawdę do niebios podczas owego długotrwałego rozmodlenia w ekstazie u stóp mrocznego ołtarza. Wytłumaczyła sobie zarówno to niebiańskie, jak i zgoła inne, ziemskie odkrycie. Stało się to w południe podczas obiadu, gdy podawała porucznikowi. Wszyscy domownicy siedzieli w kuchni. Nigdy jeszcze nie była z Réalem bardziej na osobności. Dnia tego nie potrafiła odmówić sobie rozkoszy przebywania w jego pobliżu, obserwowania go niewidocznie, oczekiwania z jego ust słów paru, odczuwania radosnej świadomości własnego istnienia, która jej przychodziła tylko w obecności Réala, nie potrafiła odmówić sobie rozkoszy dziwnego, beznamiętnego, acz całkowicie pochłaniającego upojenia, wewnętrznego ciepła, ufności!… Cofnęła się na parę kroków od stołu, przy którym siedział Réal, siadła naprzeciw niego i spuściła oczy. W sali panowała głęboka cisza, którą mącił tylko rozgwar głosów dochodzących z kuchni. Rzuciła jedno, potem drugie ukradkowe spojrzenie spod rzęs i zauważyła, że Réal patrzy na nią ze szczególnym wyrazem. Zdarzyło się to po raz pierwszy. Wstała raptownie, sądząc, że mu czegoś trzeba, i gdy tak przed nim stała z ręką opartą na stole, nachylił się nagle, wargami przycisnął jej rękę do stołu i zaczął całować namiętnie, bezdźwięcznie, bez końca… W pierwszej chwili przestraszyła się raczej, niż zdziwiła, potem ogarnęło ją uczucie niewysłowionego szczęścia i zaczęła oddychać prędko… Przestał, odchylając się w tył z całej siły. Odeszła od stołu i siadła znów, patrząc na niego otwarcie, z uporem, bez uśmiechu. Lecz on nie patrzył na nią. Zaciskał teraz mocno pulsujące wargi, a twarz miał stężałą od surowości i rozpaczy. Nie zamienili ani słowa. Raptem wstał i, odwracając wzrok, wyszedł nie skończywszy obiadu. Każdego innego dnia, gdy wszystko jeszcze szło zwykłym trybem, wstałaby i wyszła za nim, zawsze bowiem poddawała się urokowi, który zbudził ją do życia. Wyszłaby na dwór, żeby przejść parokrotnie przed oczami Réala. Tym razem jednak nie usłuchała tego czegoś, co było mocniejsze nawet od uroku, czegoś, co odzywało się w głębi jej istoty, popychając i wstrzymując ją jednocześnie. Podniosła tylko rękę i spojrzała na nią. A więc to prawda. Stało się. Całował tę rękę. Przedtem, nie zwracając uwagi na jego zasępienie, póki tylko zostawał na miejscu, korzystała ze sposobności patrzenia nań, gdzie go tylko mogła widzieć, z niewinną, niehamowaną otwartością. Teraz jednak wiedziała, jak się ma zachowywać. Wstała, przeszła przez kuchnię, wytrzymując bez zmieszania inkwizytorskie spojrzenie Katarzyny, i udała się na górę. Gdy zeszła po pewnym czasie, nigdzie nie mogła znaleźć Réala. Nie było zresztą nikogo, jakby wszyscy się pochowali — Michel, Peyrol, Scevola… Lecz do Scevoli, gdyby go spotkała, nie odezwałaby się nawet. Dużo wody upłynęło od czasu, gdy z nim rozmawiała. Domyślała się, że Scevola poszedł położyć się do swej nory, odrapanego małego pokoiku na piętrze, oświetlonego jedynym małym okienkiem z grubego szkła w szczytowej ścianie. Katarzyna umieściła go w nim pierwszego zaraz dnia, gdy ją, Arlettę, sprowadził do domu; zatrzymał go odtąd dla siebie. Wyobrażała sobie Scevolę, jak leży rozciągnięty na sienniku. Teraz to potrafiła. Przedtem, w ciągu długich lat po powrocie, ludzie, których nie widziała, nie istnieli dla niej. Gdyby uciekli i zostawili ją samą, nie myślałaby o nich wcale. Wchodziłaby i wychodziła z pustego domu, błąkałaby się po pustych polach i nie pomyślałaby o nikim. Peyrol był pierwszą istotą ludzką, którą zauważyła od lat wielu. Istniał dla niej zawsze, od pierwszej chwili przybycia. A wypada zauważyć, że bardzo rzucał się w oczy i zawsze był gdzieś w pobliżu. Lecz tego popołudnia nie było nawet Peyrola. Zaczął ją ogarniać coraz większy niepokój, lecz dziwnie nie miała ochoty wchodzić do kuchni, wiedząc, że zastanie tam ciotkę w fotelu, niby geniusza domowego, znieruchomiałego podczas poobiedniej sjesty i nieodgadnionego w swej nieruchomości. A jednak czuła, że musi z kimś pomówić o Réalu. W ten sposób powzięła zamiar udania się na wieś, do kościoła. Postanowiła pomówić o Réalu z księdzem i z Bogiem. Dawne asocjacje odzyskały władzę nad jej umysłem. Wpojono w nią wiarę, że wszystko można powiedzieć księdzu, a również — że można się modlić do Wszechmogącego Boga, który wie wszystko, prosząc Go o łaską, moc, zmiłowanie, obronę. Tak też uczyniła i czuła, że została wysłuchana. Gdy tak odpoczywała pod murem, serce w niej uciszyło się powoli. Wyrwała długie źdźbło trawy i owijała je sobie automatycznie dokoła palców. Zasłona chmur zgęstniała na niebie, wczesny zmierzch okrył ziemię, ona zaś wciąż jeszcze nie wiedziała, co się dzieje z Réalem. Porwała się na równe nogi. Lecz jednocześnie przyszło jej na myśl, że musi panować nad sobą. Normalnym, lekkim krokiem podeszła ku frontowi domu i po raz pierwszy w życiu .zauważyła, jak jałowy i posępny ma on wygląd, gdy nie ma w pobliżu Réala. Spokojnie wśliznęła się przez drzwi frontowe i pobiegła na górę. Na piętrze było ciemno. Minęła drzwi pokoju, który zajmowała wraz z ciotką, dawną sypialnię rodziców. Sąsiedni obszerny pokój zajmował Réal podczas swych odwiedzin w Escampobar. Nie szeleszcząc sukienką, jak cień przemknęła po korytarzu, bezdźwięcznie nacisnęła klamkę i weszła. Zamknęła drzwi i zaczęła nasłuchiwać. W domu panowała martwota. Scevola albo wyszedł już z domu, albo wciąż leżał jeszcze na wygniecionym sienniku z otwartymi oczami, bełkocąc do siebie w przystąpię furii. Zastała go raz przypadkowe w tak niepoczytalnym stanie. Leżał z twarzą wciśniętą w poduszkę. Zawarczał na nią groźnie: „Precz! Nie zbliżaj się do mnie.” I zdarzenie to wówczas nawet jej nie zastanowiło! Przekonawszy się, że w domu jest cicho jak w grobie, Arletta przeszła przez pokój do okna, które przez czas bytności porucznika zawsze stało otworem, z odrzuconymi na mur okiennicami. Podchodząc zobaczyła przez nie zasłonięte okno Peyrola, który wracał z posterunku na wzgórzu. Siwa głowa srebrzyła się na tle stoku wzgórza, powoli znikł jej z oczu, doszedł ją natomiast spod okna odgłos jego kroków. Minęły ją i ucichły w domu, lecz nie słyszała, by wchodził na górę. Poszedł do kuchni. Do Katarzyny. Będą mówili o niej i o Eugeniuszu. Lecz co mogą o nich powiedzieć? Taką nowicjuszką była w szkole życia, że wszystko wydawało jej się niebezpieczne — rozmowy, zachowanie, spojrzenia. Sama myśl, że może między nimi panować zupełne milczenie, napawała ją strachem. I to było możliwe. Przypuśćmy, że nie odezwą, się do siebie słowem. To byłoby straszne! Mimo to zachowała spokój, jak przystało osobie rozsądnej, która wie, że nie należy miotać się na wszystkie strony chcąc sprostać nieznanym niebezpieczeństwom. Rozejrzała się po pokoju i zauważyła w kącie walizę porucznika. Tę walizę właśnie chciała zobaczyć. A więc nie odjechał. Lecz choć otworzyła walizę, niczego się o nim nie dowiedziała. Nie miała wątpliwości, że wróci. Zawsze wracał. Szczególnie rzucił się jej w oczy duży pakiet, zaszyty w żaglowe płótno, z trzema wielkimi czerwonymi pieczęciami na szwach. Lecz nie zwróciła na pakiet uwagi. Myślą była wciąż przy Peyrolu i Katarzynie na parterze. Jak oni się zmienili. Czy myśleli przedtem, że jest obłąkana? To ją oburzyło. „Jakże mogłam temu zapobiec?” — zapytała się w duchu z rozpaczą. Usiadła na brzegu łóżka w zwykłej pozie, ze skrzyżowanymi nogami i rękami na kolanach. Na jednej z nich czuła odcisk warg Réala, kojący i darzący spokojem pewności, lecz zdawała sobie jednocześnie sprawę z zamieszania w głowie, nieokreślonego znużenia, jakie się odczuwa w pogoni za niewyraźną wizją, chcąc rozróżnić zmienne kontury, płynny kształt, niezrozumiałe znaki. Opanowało ją zmęczenie i łóżko skusiło do odpoczynku. Leżała na samym brzegu posłania podłożywszy sobie wycałowaną rękę pod policzek. Wszelka myśl ją opuściła, leżała jednak z szeroko otwartymi oczami i bynajmniej nie śniła. Trwając w tej pozie i nie słysząc najlżejszego dźwięku, zobaczyła, że klamka się porusza, aż do końca, zupełnie bezdźwięcznie, jak gdyby zamek został niedawno naoliwiony. Gdyby poszła za pierwszym impulsem, wyskoczyłaby na środek pokoju, lecz opanowała się i tylko podniosła na łóżku. Nie zatrzeszczało. Cicho spuściła nogi na podłogę i gdy z zapartym oddechem przyłożyła ucho do drzwi, klamka wróciła do normalnego położenia. Nie dosłyszała nawet szmeru spoza drzwi. Najlżejszego dźwięku. Nic. Widziała na własne oczy, a jednak wszystko stało się tak cicho, że nie obudziłoby nikogo, kto by miał najlżejszy sen. Była pewna, że gdyby leżała na drugim boku, to jest tyłem do drzwi, nie wiedziałaby o niczym. Upłynęła dobra chwila, nim odeszła od drzwi i usiadła na krześle przy masywnym, obficie rzeźbionym stole, antyku, który nadawał się raczej na zamek niż do domu farmera. Wielomiesięczny kurz pokrywał owalny blat stołu z ciemnego drzewa o pięknych słojach. „To musiał być Scevola — myślała Arletta. — Nikt inny. Czego on mógł chcieć?” Zamyśliła się, lecz właściwie myślała o czym innym. Wszystkie jej myśli wypełniał nieobecny Réal. Odruchowo nakreśliła z wolna palcem na zakurzonej powierzchni stołu inicjały E. A. i opisała dokoła nich krąg. Potem porwała się, otworzyła drzwi i zeszła na dół. W kuchni, jak przypuszczała, był Scevola wraz z innymi. Gdy się tylko ukazała, wstał i skoczył na górę, lecz wrócił natychmiast z miną człowieka, który zobaczył ducha, a gdy Peyrol spytał go o jakąś bagatelkę, wargi, a nawet broda mu drżały i dopiero po chwili odpowiedział na pytanie. Odwracał oczy i wszystkim ciążyła kolacja, jak gdyby siedziało przy niej widmo nieobecnego porucznika. Nadto Peyrol zajęty był myślą o jeńcu. Istnienie tego osobnika było jednym skomplikowanym problemem, a manewry angielskiego okrętu — drugim, nie mniej skomplikowanym, ściśle związanym z pierwszym i najeżonym niebezpiecznymi ewentualnościami. Czarne, matowe oczy Katarzyny zdawały się głębiej jeszcze schowane w oczodołach, lecz twarz jej miała zwykły wyraz surowej wyniosłości. Nagle Scevola przemówił, jak gdyby odpowiadając sam sobie: — Zgubiło nas umiarkowanie. Peyrol przełknął kęs chleba z masłem, który przeżuwał powoli, i zapytał: — Co macie na myśli, citoyen? — Republikę — odpowiedział Scevola bardziej stanowczo niż zazwyczaj. — Umiarkowanie, powtarzam. My, patrioci, za wcześnie powstrzymaliśmy karzącą rękę. Należało wytłuc do ostatka wszystkie dzieci arystokratów i wszystkie dzieci zdrajców wraz z ojcami i matkami. Pogardę cnót obywatelskich i zamiłowanie do tyranii wyssały z mlekiem matki. Dorósłszy depcą święte zasady… Dzieło terroru zostało zburzone. — Cóż na to możecie poradzić — warknął Peyrol. — Na nic się nie zda o tym deklamować tu czy gdzie indziej. Nie znajdziecie nikogo, kto by was zechciał słuchać, ludożerco! — zakpił dobrodusznie. Arletta, wsparłszy głowę na lewej ręce, wskazującym palcem prawej kreśliła na obrusie niewidzialne inicjały. Katarzyna schyliwszy się, by zapalić czteropłomienną lampę oliwną na mosiężnej nodze, i odwróciwszy swą misternie rzeźbioną głowę popatrzyła przez ramię. Sankiulota skoczył na równe nogi wymachując rękoma. Włosy miał zwichrzone od bezsennego miotania się po sienniku. Nie zapięte rękawy koszuli trzepotały mu u cienkich, włochatych przegubów. Nie wyglądał już na człowieka, który zobaczył ducha. Rozwarł szeroko czarną paszczękę, lecz Peyrol podniósł z powagą palec do góry. — Nic z tego. Minął czas, gdy wasi krewni z La Boyére, wszak tam mieszkają, nieprawdaż? drżeli na samą myśl, że moglibyście ich odwiedzić w asyście bandy patriotów — łapserdaków. Teraz jesteście bez asysty i gdybyście zaczęli tak pienić się publicznie, ludziom nie śniłoby się tego znosić; urządziliby na was nagonkę jak na wściekłego psa. Scevola, zaciąwszy usta, obejrzał się i, rzekłbyś, zgnębiony, że nikt go nie podtrzymał, wyszedł z kuchni zataczając się jak pijany. A pił tylko wodę. Peyrol patrzył w zamyśleniu na drzwi, które rozzłoszczony sankiulota zatrzasnął za sobą. Podczas dyskursu między mężczyznami Arletta zniknęła w sali. Katarzyna wyprostowała się i postawiła na stole lampę o czterech dymiących płomieniach., Twarz jej była teraz oświetlona z dołu. Peyrol odsunął cokolwiek lampę i wówczas dopiero się odezwał. — Pani szczęście — mówił spoglądając na nią w górą — że Scevola nie miał tu ani jednego człowieka swego pokroju, kiedy przybył. — Tak — przyznała. — Musiałam sama stawiać mu czoło od początku do końca. Czy pan mnie sobie wyobraża między nim i Arlettą? W owe czasy szalał okropnie, ale był oszołomiony i wyczerpany. Później przyszłam do siebie i potrafiłam z nim dyskutować. Mówiłam mu: „Widzisz, jaka ona młoda i nieprzytomna.” Rzeczywiście, jedynym zrozumiałym zdaniem, które wypowiedziała w ciągu długich miesięcy, było: „Patrzcie, jak tryska, jak chluszcze!” On zaś mówił mi o swej cnocie obywatelskiej. Nie był rozpustnikiem. Poczeka. Jest dla niego, mówił, święta, nietykalna, i różne rzeczy w tym rodzaju. Godzinami chodził po pokoju tam i z powrotem mówiąc o niej, ja zaś siedziałam i słuchałam go, mając w kieszeni klucz od pokoju, w którym dziecko było zamknięte. Zwlekałam i, jak pan mówi, może dlatego, że nie miał nikogo, kto by go poparł, nie próbował mnie zabić, choć mógł to uczynić każdego dnia. Grałam na zwłokę. Bo ostatecznie, po co miał mnie zabijać? Mówił mi często, że pewien jest posiadania Arletty. Nieraz zimny dreszcz mną wstrząsał, gdy wyjaśniał, dlaczego tak musi być. Zawdzięczała mu życie. Och! to straszne, zwariowane życie. Pan wie, on należy do tego gatunku mężczyzn, którzy umieją być cierpliwi, gdy chodzi o kobietę. Peyrol kiwał głową ze zrozumieniem. — Tak, są tacy. Ten rodzaj skorszy jest do przelewu krwi. Mimo to życie pani wisiało na włosku, przynajmniej do mego wprowadzenia się tutaj. — Jakoś się wszystko ułożyło — mruknęła Katarzyna. — Jakże ucieszyłam się, gdy pan tu przybył, pan, siwowłosy, poważny człowiek. — Wszyscy ludzie siwieją — kąśliwie zauważył Peyrol — a pani mnie nie znała, po dziś dzień nic pani o mnie nie wie. — Peyrolowie mieszkają mniej niż o pół dnia drogi stąd — odpowiedziała Katarzyna, jak gdyby sobie właśnie o tym przypomniała. — Już dobrze — odrzekł korsarz tak szczególnym tonem, że zapytała go ostro: — Co takiego? Czy nie pochodzi pan z Peyrolów? Czy to nie pańskie nazwisko? — Miałem kilka nazwisk, a to jest jedno z nich. Więc nazwisko i siwe włosy spodobały się pani, Katarzyno? Natchnęły panią zaufaniem do mnie, co? — Rada byłam z pańskiego przybycia. Scevola też, jak sądzę. Słyszał, że tu i ówdzie ścigają patriotów, i uspokajał się z każdym dniem. Obudził pan dziecko do życia w cudowny sposób. — A czy to także podobało się Scevoli? — Przed pańskim przybyciem nigdy pierwsza nie odezwała się do nikogo. Nie obchodziło jej także, gdzie się znajduje. Również — dodała Katarzyna po chwili — nie dbała o to, co się z nią dzieje. Och, z ciężkim sercem ciągle o tym myślałam, w dzień przy pracy, a w nocy leżąc bezsennie i nasłuchując, jak ona oddycha. A czas płynął, starzałam się i drżałam, że może mnie niebawem zaskoczyć ostatnia godzina. Często myślałam, że gdy poczuję bliskość śmierci, pomówię z panem w taki sposób jak dziś. — Więc tak pani myślała — powiedział Peyrol półgłosem. — Dlatego że włosy mi osiwiały, przypuszczam. — Tak. I dlatego że przybył pan zza morza — odparła Katarzyna z miną nieustępliwą i nieugiętym głosem. — Czy pan wie, że gdy pan tu przybył, Arletta przemówiła do pana, a przemówiła wówczas po raz pierwszy do kogoś z własnej woli, po raz pierwszy od chwili, gdy ją ten człowiek sprowadził, ja zaś musiałam ją obmyć od stóp do głowy i wpakować do matczynego łóżka? — Po raz pierwszy — powtórzył jak echo Peyrol. — Był to cud prawdziwy — powiedziała Katarzyna — i pan tego dokonał. — Moc tę musiała mi dać jakaś indyjska czarodziejka — zamruczał Peyrol tak cicho, że Katarzyna nie mogła rozeznać słów. Lecz nie zwróciła na nie uwagi i mówiła dalej: — Dziecko poczuło do pana dziwną sympatię. Nareszcie w jej duszy obudziło się jakieś uczucie. — Tak — przyznał Peyrol posępnie. . — Miała do mnie sympatię. Nauczyła się rozmawiać ze starym człowiekiem. — Jest coś w panu, co pobudziło umysł Arletty i rozwiązało jej język — rzekła Katarzyna do Peyrola traktując go z góry z iście królewskim spokojem, niby królowa plemienia. — Często przyglądałam się wam z daleka, gdy rozmawialiście, i zachodziłam w głowę, co ona… — Mówiła jak dziecko — szybko przerwał jej Peyrol. — Więc miała pani pomówić ze mną, gdy zbliży się ostatnia pani godzina. Czy się pani teraz gotuje na śmierć? — Słuchajcie, Peyrol, jeżeli czyja ostatnia godzina wybija, to nie moja. Niech się pan rozejrzy trochę, dokoła. Wielki był czas pomówić z panem. — Dlaczego? Ja nie mam zamiaru nikogo zabić — mruknął Peyrol, — Dziwne myśli przychodzą — pani do głowy. — Tak jest, jak mówią — upierała się Katarzyna nie ożywiając się wcale. — Śmierć zdaje się jej nie opuszczać. Ze śmiercią biegała w zawody. Nie pozwólmy, by na drodze jej życia znów się polała krew. Peyrol podniósł raptem spuszczoną na piersi głowę. — O czym, u licha, pani mówi? — zawołał z irytacją. — Nie rozumiem z tego ani słowa. — Nie widział jej pan, gdy mi została powrócona — zauważyła Katarzyna. — Przypuszczam, że pan wie, gdzie jest porucznik. Co go skłoniło do tak nagłego odejścia? Dokąd poszedł? — Wiem — powiedział Peyrol. — Pewnie wróci dzisiejszej nocy. — Wie pan, gdzie jest! I naturalnie wie pan także, dlaczego poszedł i dlaczego wraca — oświadczyła Katarzyna złowróżbnym głosem. — Więc niech mu pan powie, by lepiej nie wracał, chyba że ma parę oczu z tyłu głowy, by nie wracał tu wcale; bo jeżeli wróci, nic go nie uchroni od zdradzieckiego ciosu. — Każdego może dosięgnąć zdrada — zdecydował Peyrol po chwili zastanowienia. — Nie będę udawał, że nie rozumiem, o czym pani mówi. — Słyszał pan tak samo jak ja, co Scevola powiedział wychodząc. Porucznik jest dzieckiem jakiegoś arystokraty, Arletta zaś człowieka zwanego przez sankiulotów zdrajcą ojczyzny. Sam powinien pan wywnioskować, co miał na myśli. — To tchórzem podszyty szczekacz — odpowiedział Peyrol z pogardą; Katarzyna jednak pozostała niewzruszona, niczym stara Sybilla, która zeszła z trójnoga, . aby prorokować okrutne klęski. — To przez jego republikanizm — komentował Peyrol z nowym napływem wzgardy. — Dostał ataku. — Nie, to zazdrość — odrzekła Katarzyna. — Przez tyle lat może mu Arletta zobojętniała. Od dawną już nie zawraca mi nią głowy. Myślałam, że jeśli pozwolę takiej istocie jak on zostać tu panem… Lecz nie! Odkąd porucznik zaczął tu przyjeżdżać, wiem na pewno, że Scevola znów się nosi z okropnymi myślami. Nie sypia po nocach. Znów parska zasadami republikańskimi. I czyż pan nie wie, Peyrol, że człowiek może być zazdrosny nie kochając? . — Tak pani sądzi — rzekł Peyrol w zamyśleniu. Ważył to twierdzenie na szali własnego doświadczenia. — I przy tym zasmakował krwi — mruknął po chwili. — Może i ma pani rację, Katarzyno. — Może i mam rację — powtórzyła Katarzyna z cieniem oburzenia w głosie. — Za każdym razem, gdy widzę z nim Arlettę, drżę, by nie doszło do sprzeczki i do morderczego ciosu. A gdy ich nie widzę, jest mi jeszcze gorzej. W tej chwili łamię sobie głowę, gdzie są. Mogą być razem i nie śmiem jej przywołać, by nie wprawić go tym w furię. — Lecz on szuka porucznika — zauważył Peyrol zniżonym głosem. — Ba, nie mogę zatrzymać porucznika w drodze. — Gdzie ona? Gdzie on? — szepnęła Katarzyna tonem zdradzającym utajoną trwogę. Peyrol wstał spokojnie i wyszedł do sali zostawiając za sobą drzwi otwarte. Katarzyna dosłyszała, że ostrożnie podnosi zasuwę frontowych drzwi. W parę chwil potem Peyrol wrócił równie spokojnie, jak wyszedł. — Wyszedłem, by zobaczyć, jaka jest pogoda. Księżyc wschodzi i chmury się przetarły. Tu i ówdzie wyjrzały gwiazdy. — Potem znacznie zniżył głos: — Arletta siedzi na ławce nucąc piosenkę. Nie wiem, doprawdy, czy zauważyła mnie, choć stałem o parę kroków od niej. — Ona ma oczy i uszy dla jednego tylko mężczyzny — potwierdziła Katarzyna opanowawszy zupełnie głos. — I nuci piosenkę, mówi pan? Ona, która zwykła siedzieć godzinami bez słowa. I Bóg raczy wiedzieć, co to za piosenka! — Tak, zaszła w niej wielka zmiana — zgodził się Peyrol westchnąwszy ciężko. — Ten porucznik — ciągnął po pauzie — zawsze był dla niej zimny. Nieraz zauważyłem, że odwracał głowę, gdy ona do nas podchodziła. Pani wie, jacy są ci ludzie z epoletami; ten zaś ma troskę, która go gryzie. Wątpię, czy zapomniał, że pochodzi z arystokratycznej rodziny. Teraz wierzę, że ona tylko dla niego ma oczy i uszy. Czy to dlatego, że tak długo była chora umysłowo? — Nie, Peyrol — odpowiedziała stara kobieta. — Nie dlatego. Dziwi się pan, skąd mogę wiedzieć? Przez lata całe nie potrafiła ani śmiać się, ani płakać. Pan to dobrze wie. Miał ją pan ciągle przed oczami. Czy pan uwierzy, że w ciągu ostatniego miesiąca śmiała się i płakała tuląc się do mnie, nie wiadomo dlaczego? — Tego nie rozumiem — powiedział Peyrol. — Wystarczyłoby, żeby gwizdnął, a ona za nim pobiegnie. Tak, Peyrol. Na wszystko się odważy; nie ma wstydu ani dumy. Ja sama byłam niemal jak ona. — Brązowa, ostra twarz Katarzyny stała się jeszcze bardziej nieczuła; po chwili podjęła znowu, jakby w dyskusji z samą sobą: — Ja przynajmniej byłam przy zdrowych zmysłach. Każdy mężczyzna mógł mnie pojąć… Ale ten porucznik nie jest księdzem. Ostatnie słowa uderzyły Peyrola. Już zapomniał o tej historii. Powiedział sobie: „Ona wie, sama przez to przeszła.” — Niech pani posłucha, Katarzyno — powiedział zdecydowanym tonem — porucznik wróci niebawem. Będzie tu koło północy. Lecz jedno mogę pani powiedzieć: nie wraca po nią. Wcale nie! Nie przez wzgląd na nią. — Więc jeżeli nie przez wzgląd na nią, to śmierć musiała na niego skinąć — wygłosiła uroczyście, beznamiętnie i z przekonaniem. — Człowieka, na którego śmierć skinęła, nic nie zatrzyma! Peyrol, który wielokrotnie spotykał się ze śmiercią twarzą w twarz, spojrzał uważnie na ostry, brązowy profil Katarzyny. — Faktem jest — mruknął — że ludzie, którzy rzucają się naprzód szukając śmierci, często jej nie znajdują. Więc trzeba, by śmierć dała człowiekowi znak? Co to może być za znak? — Skąd można wiedzieć? — odpowiedziała Katarzyna pytaniem, wpatrując się w przeciwległą ścianę kuchni. — Nawet ci, którym ten znak jest dany, biorą go za co innego. A mimo to zawsze są mu posłuszni. Mówię panu, Peyrol, że nic ich nie zatrzyma. Może to być spojrzenie lub uśmiech, lub cień na wodzie, lub myśl, która przemknie przez głowę. Mój biedny brat i bratowa, gdy ich ostatnia godzina nadeszła, zobaczyli w ten sposób twarz swego dziecka. Peyrol skrzyżował ręce na piersi i spuścił głowę w zadumie. Melancholia była mu zgoła nie znana, bo gdzież mogło się na nią znaleźć miejsce w życiu korsarza i Brata z Wybrzeża, w życiu nieskomplikowanym, przedsiębiorczym, wiszącym na włosku, pełnym — hazardów i tak dalece absorbującym, że nie pozostawiało chwili czasu na skupienie lub chwilowe zapomnienie o sobie, które się zwie wesołością? Ponura wściekłość i dzikie uciechy przelotnie nawiedzały go z zewnątrz; nigdy jednak nie rozkwitło w nim owo intymne wewnętrzne przeświadczenie o znikomości wszystkiego, owa niewiara we własną moc. „Jaki znak będzie dany mnie?” — spytał się w duchu i z pogardą dla siebie zadecydował, że jemu śmierć nie raczy dać znaku, umrze w łóżku jak stary pies podwórzowy w swej budzie. Osiągnąwszy tę głębię rozpaczy znalazł się wobec czarnej otchłani, w którą świadomość jego wpadła jak kamień. Ciszę, zapadłą po ostatnich słowach Katarzyny, trwającą już koło minuty, przeszył wysoki, krystaliczny głos: — Co wy tu knujecie we dwoje? Arletta stała w drzwiach sali. Od błysku światła w białkach oczy jej zdawały się jeszcze czarniejsze i przenikliwsze. Zaskoczyła ich naprawdę. Profil Katarzyny, wyprostowanej przy stole, zarysował się, o ile to możliwe, jeszcze wyraziściej, niczym kanciasty posąg starej wieszczki pustynnego szczepu. Arletta zrobiła jeszcze trzy kroki naprzód. Zaskoczony Peyrol nie stracił nic z cechującej go rozwagi. Znany był z tego, że na wszystko, cokolwiek się wydarzyło, zdawał się być przygotowany. Z wiekiem coraz bardziej uwydatniała się ta cecha urodzonego wodza. Odsunął się tylko od rogu stołu i rzekł głębokim basem: — Skądże, patronne*? Od dłuższej chwili nie zamieniliśmy ani słowa. Arletta podeszła jeszcze bliżej. — Wiem — zawołała. — To było okropne. Obserwowałam was. Scevola przyszedł i usadowił się na ławce tuż przy mnie. Zaczął do mnie mówić, więc wstałam. Ten człowiek mnie nudzi. I znajduję was tu oboje w grobowym milczeniu. To nie do zniesienia. Co się z wami stało? Powiedzcie, papo Peyrol, czy już mnie nie lubicie ani troszkę? Głos jej rozchodził się po kuchni. Peyrol podszedł do drzwi sali i zamknął je. Wracając zauważył ze zdumieniem, jak Arletta promieniuje życiem, aż lampa zdawała się przy niej blednąc. Powiedział na poły żartem: — Pytanie, czy nie wolałem pani, gdy pani była spokojniejsza. — A najchętniej widziałby mnie pan jeszcze spokojniejszą, na marach. Olśniła go. Żywotność tryskała z jej oczu, warg, całej osoby, otaczała ją jak aureola i… ależ tak, najlżejszy z rumieńców zabarwił jej policzki, zaigrał na nich różowo niby blask dalekiego ognia na śniegu. Podniósłszy ręce opuściła je z wysoka na barki Peyrola i koncentrując instynktownie cały swój powab, czarną błyskawicą urocznych źrenic pochwyciła w locie jego wijące się rozpaczliwie spojrzenie, on zaś czuł, jak palce jej wpijają mu się w barki. — Nie! Ja tego nie zniosę! Monsieur Peyrol, papa Peyrol, stary kanonierze, straszny wilku morski, bądź aniołem i powiedz mi, gdzie on jest? Korsarz, który rano nie drgnął w mocarnych rękach porucznika, pozostając niewzruszony jak skała, teraz uczuł, że siły go opuszczają pod dotknięciem rąk tej kobiety. Rzekł grubym głosem: — Odpłynął do Tulonu. Musiał odpłynąć. — Po co? Mów mi pan tylko prawdę! — Nie zawsze można mówić prawdę — zamamrotał Peyrol doznając uczucia zapadania się, jakby ziemia się pod nim rozstępowała. — Służbowo — warknął. Ręce jej zsunęły się raptem z jego potężnych barów. — Służbowo? — powtórzyła. — Co to za służba? — Zniżyła głos i słowa. — Ach tak! Jego służba — ledwie dosłyszał Peyrol. Gdy tylko przestał czuć jej ręce na ramionach, siły zaczęły mu wracać i ziemia zrosła mu się pod nogami. Arletta stała przed nim z opuszczonymi, splecionymi rękami, rzekłbyś, w osłupieniu, słysząc, iż porucznik Réal nie jest wolny od ziemskich spraw i jak anioł nie jest zależny jedynie od Boga, do którego się modliła. Musiała się nim dzielić z jakąś służbą, która nim mogła rozporządzać. Czuła w sobie siłę, moc większą od wszelkiej służby. — Peyrol — krzyknęła cichym głosem — nie łam mi serca, mego nowego serca, które dopiero co bić zaczęło. Czuje pan, jak bije? Któż by to zniósł? — Pochwyciła grubą, włochatą łapę korsarza i mocno przycisnęła do piersi. — Powiedz mi, kiedy on wróci? — Słuchajcie, patronne, niech pani lepiej idzie na górę — zaczął Peyrol z wielkim wysiłkiem, wyrywając jej rękę. Z lekka się potknął odstępując w tył przed gniewem Arletty, która krzyczała: — Nie będę pana teraz słuchała jak przedtem. — W modulacjach głosu Arletty, od błagania do gniewu, nie zabrzmiał ani jeden fałszywy ton i dlatego wybuch jej wzruszał jak gra natchnionej artystki. Z burzliwym szelestem sukien odwróciła się do Katarzyny, która przez cały ten czas nie drgnęła i nie odezwała się słowem. — Cokolwiek byście uczynili teraz, wy dwoje, nic nie pomoże. — W następnej chwili stała już znów twarzą w twarz z Peyrolem. — Pan mnie onieśmiela swoimi siwymi włosami. Czy mam paść przed panem na kolana?… Dobrze! Korsarz pochwycił ją za łokcie, poderwał z podłogi i postawił na ziemi, jakby była dzieckiem. Ledwie ją puścił, tupnęła na niego nogą. — Jakiż z pana głupiec! — krzyknęła. — Czyż pan nie rozumie, że dzisiaj coś zaszło? Peyrol przez cały czas trzymał się dzielnie, z przytomnością umysłu marynarza, którego na podzwrotnikowych Szerokościach spotyka pienny szkwał*. Lecz przy tych słowach z tuzin myśli przeszyło mu mózg w pogoni za sensem jej zdumiewającego twierdzenia. „Co się zdarzyło? Gdzie? Jakim sposobem? Komu? Co takiego?” Nie mogło nic zajść między nią a porucznikiem. Wydało mu się, że nie spuszczał porucznika z oka od samego ranka aż do chwili, gdy położywszy mu rękę na ramieniu uściskiem dłoni skierował go ku Tulonowi; nie widział Réala tylko podczas obiadu, lecz i wówczas drzwi od kuchni do sali stały otworem, a także przez parę chwil, gdy rozmawiał na podwórzu z Michelem, wszystkiego razem kilka minut. Zaraz potem zobaczył Réala na ławce, na której siedział zasępiony jak samotna wrona wśród jesiennej słoty., Nie miał wcale wyglądu mężczyzny upojonego, podnieconego lub wzruszonego przez kobietę. Natrafiwszy na takie szkopuły, Peyrol uczuł raptem zupełną pustkę w głowie. — Voyons patronne* — zaczął nie będąc w stanie zdobyć się na coś więcej. — O co ten cały hałas? Oczekuję go koło północy. Doznał wielkiej ulgi widząc, że mu uwierzyła. Była to prawda. Bo rzeczywiście nie wiedział, co wymyślić na poczekaniu, by mu przestała zawadzać i poszła spać. Na te słowa zmarszczyła ponuro brwi i odezwała się z groźbą w głosie: — Jeżeli pan skłamał… Och! Uśmiechnął się pobłażliwie. — Niech się pani uspokoi. Będzie z powrotem wkrótce po północy. Może pani spokojnie iść spać. Odwróciła się odeń z pogardą i powiedziała krótko: — Chodźmy, ciotko. — Skierowała się ku drzwiom wiodącym na korytarz. Z ręką na klamce odwróciła jeszcze głowę. — Zmieniliście się oboje. Nie mogę wam wierzyć. Staliście się, zupełnie inni. Wyszła. Wówczas dopiero Katarzyna oderwała wzrok od ściany, by spojrzeć Peyrolowi w oczy. — Słyszał pan? My! Staliśmy się inni! To ona sama… Peyrol dwukrotnie skinął głową i zapadła cisza, wśród której nawet płomienie lampy się nie chwiały — Niech pani idzie za nią, mademoiselle Katarzyno — powiedział wreszcie z oddźwiękiem sympatii w głosie. Nie ruszyła się z miejsca. — Allons, du courage* — przynaglał uprzejmie. — Niech się pani postara położyć do łóżka. XII Wyciągnięta jak struna Katarzyna wyszła powoli z kuchni i w korytarzu za drzwiami spotkała się z Arlettą, która czekała na nią z zapaloną świecą w ręku. Widząc tę młodą, piękną twarz, opromienioną kręgiem żółtego światła świecy, na tle muru, rzekłbyś, w lochu, serce starej kobiety zmartwiało. Bratanica jej od razu ruszyła w górę po schodach szepcząc namiętnie przez piękne zęby: — On myśli, że ja mogłabym spać. Stary głupiec! Peyrol wiódł oczami za szczupłą sylwetką Katarzyny, dopóki drzwi się za nią nie zamknęły. Wówczas dopiero z widoczną ulgą wydął wargi i rozejrzał się swobodnie. Podniósł lampę za kółko u szczytu metalowego drążka postumentu i poszedł do sali zamykając za sobą drzwi od ciemnej kuchni. Postawił lampę na tym samym stole, przy którym porucznik Réal jadł obiad. Niewielki biały obrus pokrywał wciąż jeszcze koniec stołu, a krzesło stało na ukos, jak je porucznik odsunął wstając. Inne krzesło, a było ich w sali wiele, stało niedwuznacznie zwrócone ku stołowi. Widząc to Peyrol powiedział sobie z goryczą: „Siedziała pochłaniając go wzrokiem, jakby miał trzy głowy i siedem ramion i był złocony od stóp do głowy” — przyszło mu bowiem na myśl porównanie z bałwanem widzianym w hinduskiej świątyni. Choć nie miał instynktów obrazoburczych, porównanie to sprawiło mu przykrość i pośpieszył na dwór. Wielka chmura się rozeszła i fragmenty jej uciekały w ordynku ku zachodowi przed wschodzącym księżycem. Scevola, który leżał wyciągnięty na ławce, siadł na niej gwałtownie. — Ucinamy sobie na dworze małą drzemkę, co? — spytał Peyrol błądząc wzrokiem po świetlistej przestrzeni poza ariergardą chmur, roztrącających jedna drugą. — Nie spałem — powiedział sankiulota. — Nie zmrużyłem oka ani na chwilę. — To chyba spać się wam nie chce — stwierdził Peyrol, który krążył myślą dokoła angielskiego okrętu. Oczyma ducha widział, jak czarna jego sylwetka, odcinając się na tle białej plaży okolicy Salins, opisuje roziskrzoną krzywą po wysrebrzonym przez księżyc morzu; jednocześnie zaś mówił powoli: — Bo nie było najlżejszego hałasu, który mógłby wam przeszkodzić spać. Na płaskowyżu Escampobar słały się długie cienie, podczas gdy zbocze wzgórza, służącego za posterunek obserwacyjny, tonęło w czerni, obramowanej powiększającą się z wolna obwódką świetlną. W przyrodzie panował bezruch tak kojący, że nawet Peyrol zapomniał o swych twardych uczuciach i zmiękł względem całej ludzkości, nie wyłączając kapitana angielskiego okrętu. Stary korsarz delektował się w wirze trosk chwilą pogodnego nastroju. — To jest przeklęte miejsce — oświadczył nagle Scevola. Peyrol spojrzał nań z boku nie odwracając głowy. Choć Scevola porwał się dość sprężyście, siedział teraz, całkiem złamany. Był zgarbiony, ręce trzymał wsparte na kolanach. Siedząc tak w księżycowym świetle z wytrzeszczonymi oczami wyglądał jak chore dziecko. — Tu jest wylęgarnia zdrad. Człowiek czuje się zanurzony w nich po szyją. Otrząsnął się i ziewnął długo i nerwowo, jakby nie potrafił opanować ziewnięcia, aż w głębi rozciągniętych ust zalśniły niezwykle długie kły, nasuwając obraz pantery ukrytej w tym człowieku. — O tak, dość jest zdrad dokoła. Nie wyobrażacie sobie nawet, citoyen. — Oczywiście, że nie wyobrażam sobie — przyznał Peyrol pogodnie z przy dźwiękiem wzgardy. — Jaką zdradę knujecie teraz? — dorzucił niedbale tonem zwykłej rozmowy, napawając się jednocześnie urokiem księżycowej nocy. Scevola, zaskoczony takim postawieniem sprawy, zdobył się bezzwłocznie na wybuch grzechoczącego śmiechu. — To dobre, cha! cha! cha!… Ja!… knuję!… Dlaczego ja? — Ba — rzekł Peyrol ze zwykłą nonszalancją — niewielu tu nas jest zdolnych do zdradzieckich knowań. Kobiety poszły do siebie na górę; Michel jest na kutrze. Pozostaję ja, a nie ośmielicie się chyba posądzać mnie o knowanie jakichś machinacji. Więc pozostajecie tylko wy sami. Scevola się oburzył. — To nie żarty — oświadczył. — To ja byłem łowcą zdrajców. Ja… — Pohamował zapędy krasomówcze. Podejrzenia jego były niekonkretne, wyrosły na ściśle uczuciowym podłożu. Peyrol mówił tak, by go dręczyć, chciał się go pozbyć jak najprędzej; lecz w obecnym stanie nerwowego napięcia Scevola głęboko odczuwał każdą sylabę tych niewątpliwie zaczepnych słów. „Aha — rezonował w głębi duszy — nie wspomniał o poruczniku.” To pominięcie nabrało w oczach patrioty ogromnej wagi. Jeżeli Peyrol nie wspomniał o poruczniku, to dlatego że do spółki z nim przez całe popołudnie knuł jakąś zdradę na kutrze. Dlatego w ciągu całego niemal dnia nie można ich było nigdzie znaleźć. A trzeba wiedzieć, że Scevola równie dobrze jak Arletta, choć z innego okna, widział Peyrola wracającego wieczorem na farmę. W kilka minut potem próbował otworzyć drzwi pokoju, by się dowiedzieć, czy Réal jest u siebie. Odszedł od drzwi na palcach niepewny, a w kuchni zastał tylko Katarzynę i Peyrola. Gdy zobaczył Arlettę w kuchni, zaświtała mu w głowie pewna myśl, wbiegł po schodach z powrotem i chwycił za klamkę. Tym razem drzwi były otwarte! Nieodparty dowód, że to Arletta była zamknięta w tym pokoju. Odkrycie, że gospodarowała jak u siebie w pokoju porucznika, przyprawiło go o zawrót głowy, miał wrażenie, że padnie trupem na miejscu. Nie ulegało teraz dlań wątpliwości, że porucznik konspirował z Peyrolem na tym kutrze, bo cóż innego mogliby tam robić? „Lecz dlaczego Réal nie wrócił wieczorem od strony brzegu razem z Peyrolem? — zastanawiał się Scevola siedząc na ławce i ściskając splecione ręce kolanami. — O, to bardzo przebiegle — zadecydował nagle. — Konspiratorzy zawsze unikają pokazywania się razem. Ach!” Doznał uczucia, jak gdyby paka fajerwerków zapaliła mu się w głowie. Był olśniony, oślepiony, zmieszany, w uszach mu brzęczało, a snopy iskier tryskały mu przed oczami. Gdy podniósł głowę, był sam. Peyrol znikł. Scevola przypomniał sobie mętnie, że ktoś powiedział: „Dobranoc”, i drzwi frontowe się zatrzasnęły. To pewne, że teraz drzwi od sali były zamknięte. Mdłe światło sączyło się z najbliższego okna. To Peyrol pozostawił tylko jeden z czterech płomieni lampy i legł na jednym ze stołów z przedziwną umiejętnością zasypiania na desce, umiejętnością, której stary włóczęga morski nigdy się nie wyzbywa. Postanowił zostać na dole, by być w pogotowiu; nie położył się na jednej z ławek, stojących wzdłuż ścian, gdyż były za wąskie. Pozostawił jeden z płomieni lampy, by porucznik wiedział, gdzie go ma szukać, a będąc bardzo zmęczony miał nadzieję przespać parę godzin, nim Réal wróci z Tulonu. Ułożył się podłożywszy rękę pod głowę, jak gdyby był na pokładzie korsarskiego statku, i nie przyszło mu nawet na myśl, że Scevola zagląda przez szyby; lecz były tak małe i zakurzone, że patriota nic nie mógł zobaczyć. Zajrzał instynktownie, nie zdając sobie nawet z tego sprawy. Odszedł od okna, ruszył wzdłuż domu aż do rogu, wykręcił czym prędzej i doszedł do drugiego rogu, jakby w obawie, by nie wyjść za mur, o który od czasu do czasu się opierał. „Konspiracja, konspiracja” — myślał. Teraz był zupełnie pewien, że porucznik wciąż ukrywa się na kutrze i czeka tylko, aż sen owładnie domem, by wśliznąć się do pokoju, w którym, jak stwierdził niedawno, Arletta gospodarowała jak u siebie. Plan konspiratorów obejmował niezawodnie wydarcie mu Arletty. „Czyż byłem niewolnikiem tych dwóch kobiet, czyż czekałem tyle lat po to tylko, by ta zdeprawowana istota jawnie i bezwstydnie odeszła z ci–devant’em*, z konspirującym arystokratą?” Zakręciło mu się w głowie. Dość tu było dowodów winy by każdy trybunał rewolucyjny posłał ich wszystkich pod nóż gilotyny. Trybunał! Nie ma trybunałów rewolucyjnych! Nie ma sprawiedliwości rewolucyjnej! Nie ma patriotów! Zatoczył się i uderzył ramieniem o mur tak mocno, że odskoczył jak piłka. Na tym świecie zabrakło miejsca dla patriotów. „Gdybym się zdradził wtedy w kuchni, zamordowaliby mnie na miejscu.” Przyszło mu na myśl, że i tak powiedział za wiele. Za wiele. „Roztropności więcej! ostrożności!” — powiedział sobie gestykulując obu rękami. Raptem potknął się, coś padło u jego stóp ze szczególnym metalicznym szczękiem. „Teraz próbują mnie zgładzić” — pomyślał dygocąc ze strachu. Stracił nadzieję, że ujdzie żywcem. Dokoła panowała głęboka cisza. I nic. Schylił się więc, by zobaczyć, co spadło, i przekonał się, że to jego własne widły leżą na ziemi. Przypomniał sobie, że w południe sam je oparł o mur. Sam je trącił nogą. Drapieżnie sięgnął po widły. „Oto czego mi trzeba — zabełkotał jak w malignie. — Teraz porucznik . na pewno myśli, że już poszedłem spać.” Przywarł do muru z widłami u nogi, jak gdyby to był muszkiet. Księżyc, wypłynąwszy spoza szczytów wzgórza, w jednej chwili zalał front domu zimnym światłem, lecz Scevola nie spostrzegł tego wcale; pewien był, że czai się w cieniu, i stał nadal nieruchomo, z wzrokiem utkwionym w ścieżkę wiodącą do zatoczki. Zęby mu szczękały z okrutnej niecierpliwości. Śmiertelnie sztywna jego sylwetka tak dalece rzucała się w oczy, że Michel, który wspinał się na płaskowyż Escampobaru ścieżką wiodącą przez parów, stanął jak wryty sądząc, że widzi widmo. Scevola ze swej strony zauważył poruszający się cień ludzkiej postaci — jego cień! — i rzucił się, niewiele myśląc, do ataku z nastawionymi jak bagnet widłami. Nie krzyczał. Walił prosto przed siebie, warcząc jak zły pies, i w ostatniej chwali zrobił widłami wypad na przeciwnika. Michel, osobnik zupełnie pierwotny, nie obarczony czymś tak zawodnym jak inteligencja, uskoczył na bok błyskawicznie, z precyzją ruchów dzikiego zwierzęcia; miał jednak w sobie tyle z istoty ludzkiej, że w następnej chwili znieruchomiał ze zdumienia. Scevola przebiegł z rozpędu kilka kroków w dół po pochyłości wzgórza, nim zdołał zawrócić i znów przybrać napastliwą postawę. Wówczas poznali się nawzajem. Terrorysta zawołał: — Michel! — ów zaś zdążył podnieść z ziemi spory kamień. — Hej, ty, Scevola! — krzyknął niezbyt głośno, lecz bardzo groźnie. — Co to za rozbój! Trzymaj się z dala, bo zwalę ci na łeb kawał skały, a potrafię to zrobić dokumentnie. Scevola postawił widły stuknąwszy trzonem. — Nie poznałem was — rzekł. — To ci głupie gadanie. Za kogóż innego mogliście mnie wziąć? Za tamtego? Czy mam obandażowaną głowę, hę? Scevola zaczął posuwać się w górę. — A to co znowu? — zapytał. — O jakiej głowie mówicie? — Powiedziałem, że jeśli się zbliżycie, rzucę w was tym kamieniem — odpowiedział Michel. — Nie można wam ufać podczas pełni księżyca. Nie poznał mnie! Głupie tłumaczenie. Jak można tak się rzucać na ludzi? Macie do mnie jaką pretensję, co? — Nie — rzekł eks–terrorysta z wahaniem, śledząc bacznie Michela, który nie wypuszczał z ręki kamienia. — Ludzie od dawna uważali was za wariata — krytykował Michel bez trwogi wobec kompletnego zmieszania Scevoli, które nawet jego zajęcze serce natchnęło odwagą. — Jeżeli na człowieka, który idzie sobie spokojnie z brzegu na farmę, by trochę się przespać w stodole, napadacie w ten sposób z widłami… — Miałem tylko zamiar odnieść widły — przerwał mu gadatliwie Scevola. — Zostawiłem je oparte o mur i przechodząc natrafiłem na nie, więc chciałem je odnieść do stajni przed położeniem się spać. Michel aż usta otworzył ze zdziwienia. — Bo po co, według was, miałbym brać widły o tak późnej godzinie nocy, jeżeli nie po to, by je odnieść na miejsce? — rezonował Scevola. — Po co, rzeczywiście — wybełkotał Michel, któremu świadectwo własnych zmysłów wydało się wątpliwe.. — Chodzisz jak błędny przy księżycu i wyobrażasz sobie różne głupstwa, wielki, głupi dryblasie. Chciałem się spytać tylko, czy tam w dole wszystko w porządku, a ten idiota uskakuje na bok jak koza i łapie za kamień. Księżyc nie mnie, a tobie w głowie mąci. Teraz rzuć to. Michel, nawykły do czynienia, co mu kazano, rozkurczył powoli palce; nie wierzył, lecz mówił sobie, że coś w tych słowach przecież musi być. Scevola natychmiast skorzystał z uzyskanej przewagi i drwił dalej: — Stałeś się niebezpieczny. W każdą pełnię należałoby cię związać. Cóżeś to gadał przed chwilą, o jakiej głowie? O czyjej głowie? — Mówiłem, że nie mam rozbitej głowy. — To wszystko? — powiedział Scevola. A w duchu zadawał sobie pytanie, co mogło się wydarzyć po południu na brzegu, skoro ktoś miał rozbitą głowę. Jasne, że musiała zajść bójka lub wypadek, lecz tak czy owak było mu to na rękę, gdyż człowiek z obandażowaną głową ma mniejsze szansę od człowieka zdrowego. Uznał wypadek, głupi jakiś wypadek za prawdopodobniejszy i żal go zdjął, że porucznik nie zabił się na miejscu. Zwrócił się gniewnie do Michela: — Teraz marsz do stodoły. I nie radzę ci zaczynać ze mną, bo następnym razem zastrzelę cię jak psa. Ruszył ku bramie wjazdowej, stojącej zawsze otworem, rzucając Michelowi rozkaz przez ramię: — Idź do sali. Ktoś zostawił tam światło. Wszyscy dziś podostawali bzika. Zabierz lampę do kuchni, zgaś ją i pamiętaj zamknąć drzwi do sali. Idę spać. Wszedł w bramę, lecz zrobił tylko kilka kroków w głąb podwórza. Stanął, by się przekonać, czy Michel spełni rozkaz. Wysunąwszy głowę spoza słupa bramy czekał, dopóki Michel nie otworzy drzwi od sali Potem wyskoczył na plac przed domem, przebiegł otwartą przestrzeń i popędził w dół ścieżką przez, parów. Nie zajęło mu to i minuty czasu. Widły wciąż dźwigał na ramieniu. Miał tylko jedno na myśli: by mu nie przeszkadzano, nie dbał poza tym ani o to, co wszyscy pozostali zrobią, ani co będą myśleć, ani jak się zachowają. Idée fixe owładnęła nim całkowicie. Nie miał planu, tylko ogólną dyrektywę — zbliżyć się niepostrzeżenie do porucznika; tym lepiej, jeżeli zginie nie wiedząc, kto mu zadał cios. Ramię jego, obywatela Scevoli, to ramię sprawiedliwości, które dosięgnie Réala za podeptanie cnót obywatelskich. To nie sprawa osobista bynajmniej. Tymczasem Michel wszedłszy do sali znalazł Peyrola śpiącego na stole. Choć żywił dla Peyrola bezgraniczny szacunek, w prostocie ducha potrząsnął swego pana za ramię, jakby to czynił ze zwykłym śmiertelnikiem. Peyrol w mgnieniu oka siadł na stole, tak że Michel cofnął się o krok czekając, aż doń przemówi. Lecz się omylił, bo Peyrol tylko patrzył nań szeroko otwartymi oczami. Zdecydował się tedy przemówić i wyraził się z właściwą sobie ścisłością: — Już się do tego zabiera. Peyrol miał minę niezupełnie rozbudzonego. — Co mówicie? — zapytał. — Zabiera się do ucieczki. Peyrol oprzytomniał zupełnie. Nawet spuścił nogi ze stołu. — Czyżby? Czy nie zamknęliście drzwi od kabiny? Michel zaś, w wielkim strachu, objaśnił, że nie otrzymał rozkazu. — Nie? — zauważył spokojnie Peyrol. — Musiałem zapomnieć. Lecz Michel wciąż kręcił się niespokojnie i mruknął: — On ucieka. — Nic nie szkodzi — powiedział Peyrol. — Po co sobie zaprzątać tym głowę? Daleko może uciec, jak myślicie? Powoli fizjonomia Michela rozjaśniła się szerokim grymasem. — Jeżeli spróbuje wspinać się po skałach, skręci kark jak amen w pacierzu — powiedział. — A że daleko nie ujdzie, to pewne. — Więc sami widzicie — powiedział Peyrol. — A przy tym nie wygląda na silnego. Wypełzł za drzwi kabiny, dobrnął do małej beczki z wodą i zanurzał się w niej, i zanurzał bez końca. Opróżnił ją chyba do połowy. Potem wstał na nogi. Gdy tylko usłyszałem, że się rusza, uciekłem na brzeg — ciągnął Michel najwyraźniej zadowolony z siebie. — Schowałem się za skałę i śledziłem go. — Bardzo dobrze — zauważył Peyrol. Od chwili gdy padło to słowo pochwały, grymas rozradowania nie znikał już z fizjonomii Michela. — Siedział na tylnym pokładzie — ciągnął takim tonem, jakby opowiadał jakiś kapitalny żart — z nogami zwisającymi do luku, i niech padnę, jeżeli się nie zdrzemnął oparty plecami o beczkę z wodą, budził się za każdym kiwnięciem wielkiej, białej od bandażów głowy. Nudny był jak flaki z olejem, a że mi pan kazał schodzić mu z drogi, pomyślałem sobie, że może bym tak poszedł na farmę przespać się w stodole. Dobrze zrobiłem czy nie? — Bardzo dobrze — powtórzył Peyrol. — Więc idźcie teraz do stodoły. A gdy odchodziliście, siedział wciąż na tylnym pokładzie? — Tak — powiedział Michel. — Ale się budził. Nie zrobiłem i dziesięciu kroków, gdy usłyszałem okropny łoskot na statku. Przypuszczam, że chciał wstać i spadł do wnętrza. — Spadł do wnętrza? — powtórzył Peyrol ostrym tonem. — Tak, nôtre maître*. W pierwszej chwili chciałem pójść i zobaczyć, lecz pan mnie przed nim ostrzegł, nieprawdaż? Zresztą przypuszczam, że naprawdę nic go nie może zabić. Peyrol zeskoczył ze stołu z miną tak zaaferowaną, że gdyby Michel posiadał choć krztę spostrzegawczości, zdumiałby się wielce. — Muszę się przekonać — mruknął korsarz zapinając pasek od spodni. — Podajcie mi moją lagę, tam w rogu. A teraz idźcie do stodoły. Co, u licha, robicie tam przy drzwiach? Nie znacie drogi do stodoły? — Uwagę tę wywołał Michel swym dziwnym zachowaniem. Stał w drzwiach i wysadziwszy głowę na dwór kręcił nią na prawo i na lewo, ozglądając się wzdłuż frontu domu. — Co wam się stało? Nie przypuszczacie chyba, by tak prędko wdrapał się aż tu za wami? — Och nie, nôtre maître, to niemożliwe. Widziałem tego sacré* Scevolę spacerującego tam i z powrotem. Nie chcę się z nim znów spotkać. — Spacerował na dworze? — spytał Peyrol z irytacją. — A cóż, przypuszczacie, może wam zrobić? Co za pomysły wam przychodzą do głupiej głowy? Coraz gorzej z wami. No, wychodźcież nareszcie. Peyrol zgasił lampę, wyszedł i zamknął drzwi za sobą bez najlżejszego stuknięcia. Niezbyt pożądana była wiadomość o wałęsaniu się Scevoli, lecz wytłumaczył sobie, że sankiulota prawdopodobnie zasnął po raz drugi i właśnie wracał do siebie na górę, kiedy Michel go spotkał. Miał swoje zdanie o psychice patrioty i nie przypuszczał, by kobiety były w niebezpieczeństwie. Niemniej skierował kroki do stodoły; doszedł go chrzęst słomy, z której Michel robił sobie posłanie. — Debout* — zawołał cichym głosem. — Cyt, bez hałasów. Chcę, byście poszli do domu i położyli się spać u szczytu schodów. Jeśli usłyszycie głosy, wstańcie, a gdy zobaczycie tam Scevolę, dajcie mu po łbie. Chyba się go nie boicie? — Nie, nie boję, skoro pan każe mi się nie bać — rzekł Michel i biorąc do ręki buty, dar Peyrola, ruszył boso ku domowi. Korsarz patrzył za nim, póki nie prześliznął się bezszelestnie przez drzwi domu. Zabezpieczywszy w ten sposób swoją bazę Peyrol bardzo ostrożnie począł schodzić parowem na dół. Gdy doszedł do zagłębienia, z którego widać było maszty kutra, przykucnął na ziemi i czekał. Nie wiedział, co zrobił jego jeniec lub co zamierza począć, i nie chciał znaleźć się na drodze, którą będzie uciekał. W tę pierwszą noc pełni cienie padały krótkie, jak gdyby ich nie było, a wszystkie skały lśniły zatopione w żółtawej poświacie, podczas gdy krzaki przez kontrast zdawały się bardzo czarne. Peyrolowi przyszło na myśl, że nie jest dość dobrze ukryty. Nie zmącona niczym cisza wywarła nań wreszcie wrażenie. „Uciekł” — pomyślał. A jednak nie był tego pewny. Bo i któż, mógł być pewny? Miarkował, że upłynęła chyba godzina od czasu, gdy Michel zszedł z kutra; przez godzinę nawet na czworakach można zapełznąć na brzeg zatoczki. Peyrol pożałował, że zadał tak silny cios. Daleko pewniej osiągnąłby cel uderzając o połowę słabiej. Z drugiej strony, sądząc z meldunku Michela, wszystkie manewry jeńca zdawały się zupełnie . rozsądne. Oczywiście, człowiek ten doznał gwałtownego wstrząsu. W głębi duszy Peyrol poczuł impuls, by zejść na pokład, pocieszyć jeńca czymkolwiek, a nawet przyjść mu z czynną pomocą. Huk armatniego wystrzału nadleciał od morza, aż Peyrolowi w piersi dech zaparło. W jednominutowym odstępie zagrzmiał drugi wystrzał i znów fala głębokiego, wibrującego dźwięku przepłynęła wśród skalnych urwisk i wzgórz półwyspu. Potem nastąpiła cisza tak głęboka, że, zda się, przeniknęła do głowy Peyrola, porażając w niej wszelkie myśli. Mimo to zrozumiał. Powiedział sobie, że teraz jeniec, jeżeli tylko może się ruszać, na nic nie będzie zważał, byle dotrzeć na brzeg morski. Okręt wzywał swego marynarza. Rzeczywiście były to wystrzały działowe z „Amelii”. Wypłynąwszy poza Cape Esterel kapitan Vincent zarzucił kotwicę blisko plaży, zupełnie jak to Peyrol przewidział. Mniej więcej od szóstej do dziewiątej wieczór „Amelia” stała tam na kotwicy z rozpuszczonymi na masztach żaglami. Przed samym wzejściem księżyca kapitan wyszedł na pokład i po krótkiej konferencji ze starszym oficerem kazał bosmanowi pożeglować z powrotem na wody Petite Passe. Potem zszedł na dół; wkrótce wzdłuż pokładu z ust do ust powędrował rozkaz, by pan Bolt stawił się u kapitana. Kiedy ów wszedł do kapitańskiej kabiny, Vincent wskazał mu krzesło. — Sądzę, że źle zrobiłem słuchając pana — rzekł. — Pokusa, przyznaję, była wielka, ale co inni na to powiedzą? Najgorsza sprawa z utratą marynarza. Mam plan odzyskania go. Mogli go pochwycić chłopi albo mógł mu się zdarzyć jaki wypadek. Musimy mu przyjść z pomocą. Może leży gdzie pod skałą ze złamaną nogą. Wydałem rozkazy, by załoga, pierwszej i drugiej szalupy była w gotowości, i proponuję panu objęcie nad nimi dowództwa. Wpłyniecie do zatoki, a nawet, jeśli to konieczne, oddalicie się cokolwiek od brzegu dla zasięgnięcia języka. O ile nam wiadomo, nigdy nie było wojsk na tym półwyspie. Przede wszystkim zbada pan wybrzeże. Mówił jeszcze czas pewien dając drobiazgowe instrukcje, potem wyszedł na pokład. „Amelia” holowana przez dwie szalupy, dotarła mniej więcej do połowy cieśniny. Wówczas dopiero szalupy otrzymały rozkaz ruszenia ku brzegowi. Przed samym odbiciem dano jeden po drugim dwa wystrzały działowe. — To będzie, Bolt — wyjaśnił kapitan Vincent — znak dla Symonsa, że go szukamy; jeśli się ukrywa w pobliżu, zejdzie na pewno na brzeg i stanie w takim miejscu, byście go mogli zobaczyć. XIII Siła popychająca człowieka do czynu pod wpływem idée fixe jest przeogromna. Wiedziony nią Scevola, zapominając o ostrożności, pobiegł na brzeg. Skakał między głazami podpierając się trzonem wideł jak kijem. Nie zwracał uwagi na właściwości gruntu, toteż rozciągnął się jak długi padając na twarz, a widły wyleciały mu z rąk i z metalicznym klekotem runęły na dół zatrzymując się wreszcie na jakimś krzaku. Tej okoliczności jeniec Peyrola zawdzięczał, że nie został zaskoczony. Przyszedłszy do przytomności zauważył, że drzwi kabiny są otwarte, wydostał się więc na pokład. Czuł się bardzo pokrzepiony po obfitych porcjach słodkiej wody i drzemce na świeżym powietrzu. Z każdą chwilą wracały mu siły i odzyskiwał władzę nad ciałem. Równie prędko powracała zdolność myślenia. Ledwie wypełzł z kabiny, zdał sobie od razu sprawę, gdzie się znajduje. Korzyści posiadania grubej czaszki ujawniły się wówczas w całej pełni. Spojrzał na księżyc, by wymiarkować, jak późno być może. Potem ogarnęło go ogromne zdumienie, gdy zauważył, że jest sam na kutrze. Siedząc z nogami dyndającymi w otwartym luku wnętrza starał się zgadnąć, dlaczego pozostawiono drzwi kabiny otwarte i nikt nie stoi na straży. Zastanawiał się w dalszym ciągu nad tym niespodzianym obrotem sprawy. Co się stało z siwowłosym łotrem? Czy czai się gdzie w pobliżu upatrując sposobnej chwili, by dać mu jeszcze raz po głowie? Symonsowi przyszło raptem na myśl, że niebezpiecznie jest tak siedzieć na tylnym pokładzie w świetle księżyca. Raczej instynkt niż rozsądek podpowiedział mu, by zszedł na dół do ciemnego wnętrza. Zrazu uważał to za rzecz nader trudną, lecz przeszedłszy do czynu dopiął swego niemal z łatwością, choć nie bez hałasu. Strącił niewielki drążek oparty o pokład, który spadł z trzaskiem do wnętrza, nim Symons zdołał się opuścić na dół. Na biednego Symonsa uderzyły siódme poty. Siedział na kilsonie kutra i dyszał ciężko. Po chwili zastanowienia przyszedł do przekonania, że wszystko, czego dokonał, nie może mieć znaczenia. Głowa zdawała mu się ogromna, kark mocno go bolał i jedno ramię miał zesztywniałe. Nie sprosta temu staremu drabowi. Lecz co się z nim stało? Nic. Po prostu poszedł sprowadzić żołnierzy! Doszedłszy do tego wniosku Symons zdobył się na więcej zimnej krwi. Zaczął sobie przypominać fakty. Gdy po raz ostatni widział starego, był dzień, a teraz — znów spojrzał w górę na księżyc — musiało być około szóstego dzwonu pierwszej wachty*. Ani chybi, stary łotr siedzi w winiarni i pije z żołnierzami. Zdążą tu na czas, nie ma strachu! Myśl, że jest jeńcem wojennym, zaciążyła mu na sercu. Okręt, do którego należał, wydał mu się rajem, cały okręt wraz z kapitanem Vincentem i starszym oficerem. Chętnie podałby rękę nawet kapralowi, złośliwemu gburowi z piechoty morskiej, który pełnił funkcję bosmanszefa na okręcie. „Gdzie on teraz może być?” — dumał posępnie, czując w miarę napływu sił coraz większą niechęć do niewoli. Wtedy to usłyszał hałas, który zrobił Scevola padając. Było to w pobliżu, nie doszły go jednak ani głosy, ani kroki znamionujące zbliżanie się żołnierzy. Jeżeli gbur wracał, to wracał sam. Symons ruszył natychmiast na czworakach ku przedniemu końcowi wnętrza. Przyszło mu na myśl, że ukryty pod przednim pokładem będzie w lepszym położeniu przy pertraktacjach z przeciwnikiem i, kto wie, czy nie znajdzie tam ćwieka żagielnego czy jakiego żelastwa mogącego mu służyć do obrony. Ledwie się usadowił w kryjówce, gdy Scevola wstąpił na tylny pokład. Od pierwszego wejrzenia Symons zauważył, że to nie ten, którego się spodziewał. I doznał przy tym pewnego rozczarowania. Na widok Scevoli, stojącego w świetle księżyca, Symons winszował sobie pomysłu ukrycia się pod przednim pokładem. Ten brodaty człowiek był cherlakiem w porównaniu z owym marynarzem, miał wszakże w ręku niebezpieczną broń, która wydała się Symonsowi podobna z kształtu do trójzębu lub harpuna osadzonego na kiju. „Diabelska broń — pomyślał przerażony. — I czego ta kreatura może tu chcieć? Czego tu szuka?” Przybysz z początku zachowywał się dziwnie. Stał jak zastygły kręcąc szyją na prawo i na lewo, rzucając okiem wzdłuż całego kutra, potem zaś, przeszedłszy na przeciwną stronę, powtórzył swe gesty. „Zauważył, że drzwi kabiny są otwarte. Szuka mnie — powiedział sobie Symons. — Tą bestialską zębatą sztuką w mig przygwoździłby mnie tu w kącie.” Przez chwilę rozważał, czy nie lepiej wypaść z kryjówki i starać się wdrapać na brzeg, lecz odrzucił w końcu ten projekt, nie mając wiary we własne siły. „Na pewno dogoniłby mnie — zdecydował. — A że nic dobrego nie ma na myśli, to pewne. Człowiek, który włóczy się po nocy z takim piekielnym instrumentem, na pewno chce się z kimś rozprawić.” Przez pewien czas Scevola stał bez ruchu nasłuchując, czy z dołu, gdzie mógł być porucznik Réal nie dojdą go jakie szmery, potem nachylił się nad kabinowym lukiem i zawołał cichym głosem: — Jesteście tam, poruczniku? Symons widział te manewry nie pojmując, jaki mogą mieć cel. Starszy marynarz Symons znany był z męstwa, wypróbowanego w niejednej karkołomnej wyprawie, a mimo to w owej chwili zimny pot wystąpił mu na czoło. Zęby wideł wypolerowane od ciągłego użycia lśniły jak srebro w świetle księżyca; w ogóle przybysz miał wygląd niesamowity i bardzo groźny. Kogo mógł ścigać ten człowiek, jeśli nie jego? Scevola nie otrzymując odpowiedzi stał wciąż nachylony. Z wnętrza nie dochodził go najlżejszy nawet szmer oddechu. Tak długo trwał w tej postawie, że Symons nie potrafił oprzeć się ciekawości. „Myśli pewnie, że wciąż jeszcze tam siedzę” — szepnął do siebie. Następne manewry przybysza stały się jeszcze bardziej zdumiewające. Człowiek ów, zająwszy stanowisko po jednej stronie kabinowego luku i trzymając okropną broń jak pikę nastawioną do ataku, wydał przerażający okrzyk wojenny i nuż wrzeszczeć po francusku nieustannie, a tak płynnie, że do reszty przeraził Symonsa. Raptem urwał, odstąpił od luku i przez chwilę miał minę człowieka, który nie wie, co począć. Symons wysadził głowę spod pokładu i obserwował przeciwnika stojącego na rufie. Wyraz przerażenia zastygł na twarzy Anglika. „Przebiegła bestia — myślał. — Gdybym był tam na dole, to słysząc ten wściekły hałas, jaki tu urządził, na pewno bym wypadł na pokład i byłbym zgubiony.” Odniósł wrażenie, że o włos się rozminął ze śmiercią, lecz myśl, że jej uniknął, niewielką sprawiła mu ulgę. To kwestia czasu, mniemał. Co do morderczych zamiarów tego osobnika nie mogło być najmniejszych wątpliwości. Tylko patrzeć, jak ruszy na przód statku. Symons drgnął na pierwszy ruch napastnika. Przemknęło mu przez głowę: „O, już idzie.” Marynarz przygotował się do wypadu. „Gdyby mi się tylko udało wyminąć te okropne widły, może chwyciłbym go za gardło” — planował nie pokładając jednakże zbyt wielkiej ufności we własne siły. Odetchnął swobodniej widząc, że Scevola co innego miał na myśli, spuścił bowiem widły do luku, tak że koniec trzonu znalazł się na równi z tylnym pokładem. W ten sposób nikt z brzegu nie mógłby ich zobaczyć. Scevola przyszedł do przekonania, że porucznik opuścił kuter. Spaceruje pewnie wzdłuż brzegu i za chwilę będzie z powrotem. Przyszło mu na myśl, by przeszukać kabinę; może znajdzie co kompromitującego. Nie zabrał wideł, bo w tej ciasnocie byłyby mu raczej zawadą, gdyby porucznik powrócił i zastał go na dole. Rozejrzał się dokoła po basenie i przygotował do zejścia. Ani jeden jego ruch nie uszedł uwagi Symonsa. Odgadł po nich zamiary Scevoli i powiedział sobie: „Oto jedyna szansa na ocalenie, nie mam ani sekundy Ho stracenia.” Ledwie Seevola odwrócił się do dziobu plecami i wstąpił na pierwszy stopień miniaturowej schodni,. Symons wypełzł ze swej kryjówki. Biegł wzdłuż luku na czworakach w obawie, by przeciwnik schodząc nie odwrócił głowy i nie spostrzegł go, z chwilą jednak gdy zdecydował, że jest niezawodnie już na dole, powstał na nogi i, schwyciwszy się olinowania wielkiego masztu, jednym susem podciągnął się na tylny pokład; nie tracąc chwili padł całym ciałem na drzwi kabiny, które zatrzasnęły się z łoskotem. Nie obmyślił przedtem, jak je umocować, lecz spostrzegłszy na drzwiach zwisającą u skobla kłódkę z kluczem w zaniku skorzystał błyskawicznie z tej okoliczności. Zamknięcie drzwi nie zabrało mu i sekundy. Natychmiast po zatrzaśnięciu drzwi kabiny na dole rozległ się przeraźliwy okrzyk zdumienia i ledwie Symons przekręcił klucz, gdy człowiek w potrzasku naparł na drzwi próbując się wyrwać. Na Symonsie nie zrobiło to najmniejszego wrażenia. Wiedział, jak mocne są te drzwi. Przede wszystkim zawładnął widłami. Od razu nabrał pewności siebie. Uczuł, że potrafi sprostać jednemu czy nawet dwóm przeciwnikom, o ile nie będą mieli broni palnej. Wiedział, że nie da rady żołnierzom, lecz nie miał też zamiaru z nimi walczyć. Spodziewał się ich każdej chwili z przeklętym marinero na czele. Nie miał wątpliwości, po co ów farmer przyszedł na kuter. Aby zabić Anglika po prostu. „Ba, niech mnie diabli — wykrzyknął w duchu — jeśli to nie barbarzyńca! Nic mu nie zrobiłem. Krwiożercza dzicz mieszka tu dokoła.” Niespokojnie wzniósł oczy na zbocza skał. Wolałby już zobaczyć żołnierzy. Wolałby zostać prawdziwym jeńcem; tymczasem kamienny bezruch panował na brzegu, a w kabinie — zupełna cisza. Zupełna. Ani jednego słowa, arii najlżejszego ruchu. Cisza grobowa. „Jest w śmiertelnym strachu — myślał Symons i w prostocie ducha trafił w sedno. — Miałby się z pyszna, gdybym zszedł i nadział go na ten diabelski instrument. Ja też gotów byłbym z nim się rozprawić.” Ogarnął go gniew. Przyszło mu na myśl, że w kabinie jest wino. Uczuł pragnienie i słabość. Siadł na małym luku świetlnym kutra decydując się czekać na żołnierzy. Peyrola nawet obdarzył przebłyskiem przyjaźni. Mógł zbiec na brzeg i przez pewien czas ukrywać się wśród skał, lecz tropiony jak dzikie zwierzę, na pewno wpadłby w ręce swych prześladowców; równie dobrze mógł paść od kuli. Przy pierwszym strzale z „Amelii” skoczył jak sprężyna na równe nogi. Chciał wydać radosny okrzyk, lecz zabulgotało mu tylko w gardle. Okręt go wzywał. Nie wyrzekli się go. Przy drugim strzale wdrapał się na brzeg z iście kocią zwinnością — ze zwinnością, która go jednak przyprawiła o zawrót głowy. Gdy odzyskał przytomność umysłu, wrócił na kuter po widły. Potem zaś, drżąc ze wzruszenia, zdecydowanym, choć chwiejnym krokiem powędrował wiedziony jedną tylko myślą: zejść na brzeg morski! Wiedział, że idąc w dół zmierza we właściwym kierunku. Stąpając boso po gładkiej skale niepostrzeżenie przeszedł w pobliżu Peyrola. Dostawszy się na teren nierówny podpierał się widłami jak kijem. Szedł powoli, czując się niezbyt pewnie na nogach. W dziesięć minut później wyczekującego cierpliwie za krzakiem starego Peyrola doszedł z daleka, od strony zatoczki, odgłos staczającego się kamienia. Wstał natychmiast i podążył w tamtą stronę. Uśmiechnąłby się może, gdyby doniosłość sprawy, której się podjął, nie skłaniała go do powagi. Idąc ścieżką położoną wyżej od ścieżki obranej przez Symonsa, widocznego doskonale dzięki bandażom na głowie, widział go niemal u stóp stromego zbocza skalnego. Sprawiło mu jedynie satysfakcję, że jeniec był tak bliski celu. Niańka czujniejszym okiem nie śledziłaby małego chłopca, zdobywającego się na pierwszy krok samodzielny, niż Peyrol swego byłego jeńca. Z prawdziwą przyjemnością zauważył, że Symons miał tyle oleju w głowie, by, jak sądził, zabrać bosak i podpierać się nim podczas schodzenia. Postać zbiega osuwała się po stoku coraz niżej i niżej, Peyrol zaś podążał za nim krok za krokiem, aż zobaczył go wreszcie na samym brzegu. Siedział ukrywszy obandażowaną głowę w dłoniach i robił wrażenie dziwnie opuszczonego i osamotnionego. Wówczas i Peyrol siadł natychmiast za osłoną skały. Od tej chwili przez całe pół godziny martwa cisza i bezruch trwały na samotnym cyplu półwyspu. Peyrol przewidywał, co się dalej stanie. Tak był pewny, że łódź czy łodzie korwety są w drodze na zatoczkę, jak gdyby w jego oczach odbiły od „Amelii”. Lecz zaczął się trochę niecierpliwić. Chciał być świadkiem epizodu ucieczki do samego końca. Nie spuszczał Symonsa z oka. „Sacrée t?te dure — pomyślał. — Zasnął.” Ów tam siedział skamieniały, jak gdyby bohaterskie wysiłki przyprawiły go o śmierć. Jednakże Peyrol odmiennego był zdania wiedząc, że współtowarzysz jego burzliwej młodości należy do ludzi, którzy niełatwo umierają. Miejsce obrane przezeń na brzegu było wymarzone z punktu widzenia planów Peyrola. Lecz łódź czy łodzie korwety mogły go pomimo to przeoczyć, a w rezultacie Anglicy gotowi wylądować paru oddziałami, wyruszyć na poszukiwania, odkryć kuter… Peyrola przeszedł zimny dreszcz. Nagle dostrzegł łódź wypływającą spoza wschodniego cypla. To Bolt opływał wybrzeże, posuwając się bardzo powoli, stosownie do otrzymanych instrukcji. Łódź wychynęła właśnie z ostrego w konturze, czarnego cienia, który półwysep rzucał na wysrebrzoną księżycowym światłem wodę. Peyrol widział, jak wiosła podnoszą się i opadają. Potem druga łódź wyśliznęła się na niezasłonięte wody. Coraz dotkliwiej dawał się Peyrolowi we znaki strach o kuter. „Zbudź się, bydlę, zbudź!” — wycedził przez zęby. Szalupy sunęły powoli i pierwsza z nich zrównała się ze zbiegiem; jeszcze jeden błysk wioseł, a zacznie go mijać. Wtem Peyrola, który klęczał cały podany naprzód, jakby idąc za kierunkiem wzroku, doszedł okrzyk: „Łódź ahoj!”, który sprawił mu niezmierną ulgę. Zobaczył, że łódź zmierza ku Symonsowi, który teraz wstał i w desperacki sposób machał obu rękami. Potem widział, jak go wciągnięto przez dziób do szalupy, która zawróciła, i jak obie łodzie burta w burtę z podniesionymi wiosłami pływały na roziskrzonej zatoce. Peyrol wstał. Odzyskali więc swego marynarza. Lecz może pomimo to wylądują, skoro kapitan angielskiej korwety musiał mieć pierwotnie jakieś inne zamiary. Niepewność ta nie trwała długo. Wiosła błysnęły zapadając w wodę i niebawem szalupy zatoczyły łuk wzdłuż brzegu i jedna po drugiej znikły za wschodnim cyplem. „Zrobione — mruknął do siebie Peyrol. — Nigdy nie zobaczę już głupkowatego Testa Dura.” I dziwna myśl przyszła mu do głowy, że angielskie łodzie zabrały coś należącego do niego, nie człowieka, lecz cząstkę jego własnego życia — odzyskany kontakt z dawno minionym korsarstwem na Oceanie Indyjskim. Schodził śpiesznie ze skał, jakby chciał — obejrzeć miejsce, skąd Testa Dura odbił od brzegów Francji. Spieszył się teraz na farmę, by spotkać się z porucznikiem Réalem, który powinien już wrócić z Tulonu. Droga brzegiem zatoczki nie była dłuższa od innych. Zszedłszy nad morze rozejrzał się po pustym brzegu, zdziwiony, dlaczego odczuwa pustkę w głębi duszy. Na pochyłości brzegu, u samych stóp parowu, spostrzegł leżący na ziemi przedmiot. Były to widły. Stanął nad nimi zadając sobie pytanie: „Jakim cudem znalazły się tutaj?” Stał tak, jakby zapomniał podnieść je ze zdumienia. I podniósłszy je stał dalej zamyślony, obracając je w ręku. Łączył te n fakt z rozgorączkowaniem Scevoli, do którego należały; zdawał sobie sprawę, że to nic nie wyjaśnia, chyba że… „Czyżby się utopił?” — pomyślał Peyrol patrząc na gładką i lśniącą powierzchnię zatoczki. Nie znalazł jednak odpowiedzi. Następnie odsunął widły od oczu na długość ramienia i raz jeszcze obejrzał ten sprzęt. Wreszcie potrząsnąwszy głową zarzucił widły na ramię i powolnym krokiem ruszył w dalszą drogę ku domowi. XIV O północy Peyrol i porucznik Réal spotkali się w zupełnym milczeniu. Peyrol, który siedział przed domem na ławce, słyszał kroki na długo przed ukazaniem się porucznika. Lecz nie ruszył się. Nie patrzył na niego nawet. Porucznik odpiął, rapcie i siadł bez słowa. Księżyc, jedyny świadek tego milczącego spotkania, przyświecał dwom sprzymierzeńcom, którzy zdawali się rozumieć bez słów. Pierwszy odezwał się Peyrol: — No, przybył pan na czas. — Miałem diabelne trudności z wyszukaniem, kogo było trzeba do wystawienia i ostemplowania dokumentu. Wszystko zamknięte. Admirał portu wydawał proszony obiad, lecz wyszedł do mnie, gdy posłałem mu swój bilet. I przez cały czas, czy uwierzycie, kanonierze, trapiły mnie wątpliwości, czy pana jeszcze w życiu zobaczę. Nie opuściły mnie nawet wówczas, gdy zdobyłem certyfikat, który mam w kieszeni. — Co, u diaska, mogło mi się stać tutaj? — warknął Peyrol w zamyśleniu. Rzucił widły pod wąską ławkę i, podciągnąwszy stopy, czuł je pod ścianą. Wciąż nie umiał sobie wytłumaczyć, skąd się wzięły nad morzem. — Nie, nie wiedziałem, czy ja tu kiedy wrócę. Réal wyciągnął z kieszeni złożony papier i położył go na ławce. Peyrol niedbale wziął go do ręki. Miało to służyć do zamydlenia oczu Anglikom. Porucznik po chwili milczenia podjął ze szczerością człowieka, który cierpiał zbyt długo, by nie podzielić się swym smutkiem. — Musiałem stoczyć z sobą ciężką walkę. — Za późno — odparł Peyrol stanowczym tonem. — Powrót pana był tu kwestią honoru, a teraz, wróciwszy, ma pan rzadką minę. — Mniejsza, jaką mam minę, kanonierze. Powziąłem decyzję. Okrutna, choć kusząca myśl przemknęła Peyrolowi przez głowę. Intruz ten, zamącąjacy złowrogą samotność Escampobar, w którym on, Peyrol, utrzymywał porządek, intruz ten był w błędzie. Powziął decyzję! Ha! Powrót jego nie miał nic wspólnego z tą decyzją. Powrócił, bo wedle słów Katarzyny „śmierć na niego skinęła”. Gdy tak myślał, porucznik Réal uniósł kapelusza, by otrzeć mokre czoło. — Zdecydowałem się sam odegrać rolę gońca. Miał pan rację, Peyrol, że nie da się przekupić nikogo, rozumiem przez „nikogo” człowieka uczciwego, więc będzie pan musiał dostarczyć statek i resztę pozostawić mnie. Za dwa, trzy dni… Jest pan moralnie zobowiązany dać mi swój kuter. Peyrol nie odpowiedział. Myślał, że oto Réal, na którego śmierć skinęła, umrze w ten czy inny sposób, w jaki nie umiał powiedzieć, może od choroby lub z wyczerpania na angielskim hulku więziennym. Oficerowi temu on, stary Peyrol, nie mógł wierzyć. Czyż mógł, na przykład, opowiedzieć mu o swym jeńcu i o tym, jak z nim postąpił? Historia naprawdę nie do uwierzenia. Bo cóż mogło skłonić owego Anglika, by wysłał łódź do tej zatoczki, właśnie do tej, a nie innej. Peyrolowi samemu nie chciało się wierzyć w to, co się stało. I myślał: „Gdybym powiedział o tym porucznikom, uznałby mnie za starego łotra, który od Bóg wie jak dawna konspirował z Anglikami. Żadne zaklęcia nie przekonałyby go, że wyprawa angielska była dla mnie niespodzianką, że osłupiałem, jak gdybym zobaczył księżyc spadający mi wprost na głowę.” — Nie pojmuję — wybuchnął nie podnosząc jednak głosu — co pana tu ciągle sprowadzało! — Réal oparł się plecami o ścianę i skrzyżował ręce przybierając pozę, jaką zwykł był przybierać podczas leniwych pogawędek z Peyrolem. — Ennui*, Peyrol — rzekł matowym głosem. — Przeklęta nuda. Peyrol również, rzekłbyś, pociągnięty przykładem przybrał podobną postawę mówiąc: — Wygląda pan na człowieka, który z nikim się nie przyjaźni. — Racja, Peyrol, nie mam przyjaciół. — Co, ani jednego przyjaciela? Ani nawet przyjaciółki? Porucznik odchylił głowę wstecz, wspierając ją o mur, i nie odpowiedział. Peyrol wstał z ławki. — Och w takim razie nikt nie odczułby dotkliwie, gdyby pan na długie lata zniknął w angielskim hulku. Gdybym panu dał mój kuter, wyruszyłby pan, co? — Tak, gotów jestem wyruszyć, choćby zaraz. Peyrol roześmiał się głośno, zadzierając głowę do góry. Naraz przestał się śmiać i porucznik zauważył ze zdumieniem, że się chwieje jak od ciosu w pierś. Dając folgę swej gorzkiej wesołości korsarz zobaczył twarzyczkę Arletty w otwartym oknie pokoju porucznika. Siadł ciężko na ławce nie będąc w stanie powiedzieć słowa. Porucznik nie gapił się już w niebo z zadartą głową, lecz patrzył na niego uważnie. Peyrol schylił się nagle i zaczął wyciągać widły z ukrycia pod ławą. Potem wsparł się na nich z oczyma utkwionymi w Réala, który patrzył ku niemu z ławki z lekkim zdumieniem. Peyrol pytał siebie w duchu: „Czy mam go nadziać na widły, zanieść na brzeg i rzucić w morze?” Uczuł nagłą niemoc w ramionach i serce zaciążyło mu ołowiem, nie był w stanie się ruszyć jak tknięty paraliżem. Stężałe, bezsilne członki odmawiały mu posłuszeństwa… Niech Katarzyna troszczy się o swą bratanicę. Pewien był, że stara kobieta jest gdzieś w pobliżu. Porucznik przyglądał się Peyrolowi, który z zajęciem oglądał szpikulce wideł. Coś dziwnego działo się ze starym Peyrolem. — Hej, Peyrol! O co chodzi? — wyrwało się porucznikowi. — Właśnie patrzyłem — rzekł Peyrol. — Jeden ząb jest cokolwiek ułamany. Znalazłem te widły w bardzo niezwykłym miejscu. Porucznik w dalszym ciągu patrzył na niego z zaciekawieniem. — Wiem! Były pod ławką. — Hm — odpowiedział Peyrol, który w pewnej mierze zdołał już odzyskać panowanie nad sobą. — To widły Scevoli. — Czyżby? — powiedział porucznik, znów odchylając się w tył. Temat wydawał się porucznikowi wyczerpany. Peyrol jednakże nie ruszał się z miejsca. — Ma pan zawsze pogrzebową minę — zauważył raptem wibrującym, niskim głosem. — Ech, poruczniku, do kata, słyszałem, jak pan się śmiał parę razy, ale niech mnie diabli porwą, jeśli kiedy uśmiech postał na pańskiej twarzy. Musiał ktoś pana urzec w kołysce. Porucznik skoczył na równe nogi jak sprężyna. — Urzec? — powtórzył stojąc wyprężony. — W kołysce? Czyżby? Nie, nie sądzę, chyba znacznie później. Ze stężałą twarzą ruszył wprost na Peyrola jak ślepy. Zdziwiony jego zachowaniem korsarz zszedł mu z drogi i, wykręciwszy się na pięcie patrzył w ślad za nim. Porucznik, jakby wiedziony magnetyczną siłą, kroczył dalej w kierunku drzwi domu, a Peyrol z oczyma utkwionymi w plecach Réala pozwolił mu niemal dojść do nich i dopiero wówczas zawołał zagadkowo: — Słuchajcie, poruczniku! I, o dziwo, Réal zrobił pół obrotu wstecz, jak gdyby Peyrol położył mu rękę na ramieniu. — Ach, tak — odpowiedział również półgłosem. — O tej sprawie pogadamy jutro. Peyrol, podszedłszy doń blisko, odezwał się wibrującym szeptem, akcentując każde słowo: — Pogadamy? Nie! Jutro przystąpimy do wykonania planu. Czekałem pół nocy, by to panu powiedzieć. Porucznik Réal skinął głową, lecz twarz miał tak kamienną, że Peyrol nie wiedząc, czy został zrozumiany, dodał: — To nie przelewki. — W chwili gdy porucznik otwierał drzwi, Peyrol rzucił: — Jeszcze chwilkę — i znów porucznik odwrócił się ku niemu. — Michel śpi gdzieś na schodach. Zechce pan go obudzić i powiedzieć mu, że czekam tutaj. Spędzimy obaj resztę nocy na kutrze i skoro świt zaczniemy przygotowania do wypłynięcia na morze. Tak, poruczniku, w południe, za dwanaście godzin, będzie pan żegnał la belle France*. Porucznik Réal patrzył gdzieś w przestrzeń, poza głową Peyrola. Przy księżycu oczy jego zdawały się szklane, nieruchome jak oczy nieboszczyka. Zniknął w drzwiach domu. Peyrola doszedł z wewnątrz hałas, jakby ktoś zataczał się w korytarzu, i Michel wypadł na dwór na złamanie karku; potknąwszy się raz, drugi, stanął drapiąc się w głowę i rozglądając na wszystkie strony wśród księżycowej nocy. Nie widział Peyrola stojącego odeń o pięć stóp, wreszcie Peyrol zawołał: — Hej, obudźcie się! Michel! Michel! — Voil? nôtre maître. — Patrzcie, co znalazłem — powiedział Peyrol. — Weźcie to i zanieście na miejsce. Lecz Michel nie wyciągnął ręki po widły, które mu Peyrol podawał. — Co się z wami dzieje? — zapytał Peyrol. — Nic, nic! Tylko widziałem je po raz ostatni na ramieniu Scevoli. — Spojrzał na niebo. — Przed dobrą godziną. — A co on z nimi robił? — Szedł na gumno, by je odnieść na miejsce. — Dobrze, teraz wy pójdziecie na gumno, by je odnieść na miejsce — powiedział Peyrol — i spieszcie się. — Czekał z dłonią na brodzie, póki jego pomocnik nie powrócił. Lecz przez ten czas Michel nie otrząsnął się ze zdumienia. — Miał pójść spać, wie pan. — Ach, co znowu. Miał pójść… Czyżby położył się w stajni? Śpi tam czasami, sami wiecie. — Wiem. Patrzyłem. Nie ma go tam — odpowiedział Michel całkiem rozbudzony, robiąc wielkie oczy. Peyrol ruszył ku zatoce. Zrobiwszy parę kroków odwrócił się i zobaczył, że Michel stoi nieruchomo na miejscu, gdzie go zostawił. — Chodźcie — zawołał — skoro świt trzeba będzie przygotować kuter do podróży. Stojąc w głębi framugi otwartego okna w pokoju porucznika Arletta łowiła uchem ich głosy i kroki, słabnące w miarę schodzenia ze zbocza. Nie umilkły jeszcze zupełnie, gdy doszedł ją lekki krok zmierzający ku drzwiom pokoju. Porucznik Réal powiedział prawdę. W Tulonie jeszcze powtarzał sobie, że nie powróci na fatalną farmę. Wzburzony był do głębi. Honor, uczciwość, zasady moralne nie pozwalały mu igrać z uczuciem biednej istoty, na której umysł padł cień obłędu wskutek przerażających, okrutnych i przy tym zbrodniczych niejako przeżyć. I oto powodowany niskim instynktem zdradził się całując ją po ręku! Uświadomił sobie z rozpaczą, że nie były to igraszki, lecz impuls wypłynął z najtajniejszej głębi jego serca. Druzgocące odkrycie człowieka, który, ledwie wyrósł z dziecinnych lat, postawił sobie za punkt honoru trzymać się z dala od nieokiełznanych namiętności i wołających o pomstę do nieba fałszów rewolucji i który mniemał, że wyjałowiły go one z porywów serca! Milczący i powściągliwy, nie przyjaźnił się z nikim. Krewnych nie miał. Stosunków towarzyskich nie utrzymywał wcale. Leżało to już w jego charakterze. Z początku odwiedzał Escampobar, gdyż nie było miejsca na świecie, dokąd w wolnych chwilach mógłby się udać, a parę dni tam spędzonych wystarczało, by zapomniał o wstrętnym mieście. Powziął pewną sympatię do starego Peyrola, jedynego człowieka, który nie miał nic wspólnego z rewolucją — nie widział jej nawet. Pogarda dla prawa, którą Peyrol odczuwał szczerze, działała orzeźwiająco. On jeden przynajmniej nie był hipokrytą ani głupcem. Zabijając i łupiąc nie osłaniał się świętością rewolucyjnych zasad ani umiłowaniem ludzkości. Od pierwszej, oczywiście, chwili Réal zauważył niepokój w atramentowej głębi oczu Arletty, uporczywy, blady uśmiech na jej ustach, jej tajemnicze milczenie, a również niezwykle metaliczny głos czyniący z każdego słowa pieszczotę. Coś niecoś o jej dziejach dowiedział się z półsłówek Peyrola, który niechętnie mówił na ten temat. Wzbudziło to w duszy Pisała więcej, goryczy i oburzenia niż współczucia, lecz rozkołysało wyobraźnię i utrwaliło wzgardę i wrogość do rewolucji, żywione przezeń w dzieciństwie i stale podsycane. Arletta zaintrygowała go nieprzystępnością. Później usiłował zamykać oczy na to, że, jak to ludzie mówią, widocznie nim się interesowała. Chwytał ukradkowe spojrzenia, którymi go obrzucała. Lecz daleki był od męskiej zarozumiałości. Dopiero pewnego dnia w Tulonie ni stąd, ni zowąd zaświtało mu, co jej nieme zainteresowanie jego osobą może oznaczać. Siedział wówczas przed kawiarnią, ciągnął przez słomkę jakiś napój i słuchał jednym uchem nudnej rozmowy trzech czy czterech oficerów. Zdumiał się, że to odkrycie zrobił właśnie w owej chwili, na ulicy, gdy otoczony kolegami słuchał mniej więcej fachowej rozmowy. I wtedy to zdał sobie sprawę, że od dawna nie myślał już o niczym innym, tylko o tej kobiecie. Wstał gwałtownie, rzucił na stół należność za napój i bez słowa opuścił kolegów. Znany był jednak z ekscentryczności i to jego zachowanie przeszło bez komentarzy. Był cichy, piękny wieczór. Podążył wprost za miasto i nocy tej błądził za fortyfikacjami, nie dbając w którą idzie stronę. Wszystko naokół pogrążone było we śnie. Nikt się nie ruszał i podczas wędrówki w opuszczonej okolicy podmiejskiej oznajmiały go tylko psy, szczekające po rzadkich wsiach i porozrzucanych tu i ówdzie budynkach. „Co się stało z moją prostolinijnością, z moją godnością i silną wolą? — roztrząsał drobiazgowo. — Pozwoliłem się opanować niegodnej namiętności do cielesnej tylko, bezdusznej powłoki, skażonej nadto przez zbrodnię!” Odkrycie to doprowadziło go do bezgranicznej rozpaczy. Gdyby nie był w mundurze, niechybnie spróbowałby popełnić samobójstwo, gdyż miał w kieszeni mały pistolet. Lecz powstrzymał się myśląc o wywołanej tym sensacji, plotkach i komentarzach, które będą o nim krążyły, i uwłaczających jego pamięci podejrzeniach. „Nie — powiedział sobie — będę musiał wypruć znaki bielizny, włożyć cywilne ubranie i zabrnąć o całe mile dalej na forty, zaszyć się w jaki las lub kotlinę w zaroślach i położyć kres memu życiu. Żandarmi, czy gardechamp?tre*, znalazłszy moje ciało po paru dniach, ciało zupełnie obcego w tych stronach człowieka, bez znaków szczególnych ani też przedmiotów mogących posłużyć do stwierdzenia mojej tożsamości, każą mnie pogrzebać na jakimś wiejskim cmentarzu.” Powziąwszy to postanowienie zawrócił niezwłocznie i o świcie znalazł się u bramy miejskiej. Musiał czekać na jej otwarcie i gdy wreszcie stanął w mieście, czas był wielki iść na służbę do tulońskiego Urzędu Admiralicji. Dnia tego nie dał nic poznać po sobie. Załatwiał codzienne czynności z pozornym spokojem, choć ani na chwilę nie przestawał toczyć z sobą walki. Nim wrócił na kwaterę, doszedł do przekonania, że będąc oficerem w czasie wojennym, nie ma prawą pozbawiać się życia. Nie pozwalały mu na to zasady, którym hołdował. Nie okłamywał się, rozumował tak z zupełną szczerością. W śmiertelnej walce z nieubłaganym wrogiem życie jego należało do ojczyzny. Znosił okrutne męki w samotności. Nie mógł się opędzić obrazom z Escampobar i coraz natarczywiej stawała mu w oczach ta obłąkana dziewczyna, tajemnicza, blada, pociągająca nieprzepartym urokiem swej przedziwnej osoby, stawała mu w oczach tak, jak ją widywał na farmie, ślizgająca się wzdłuż ścian, zjawiająca się na ścieżkach skalnych, wyglądająca z okien. Na kwaterze swej spędzał godziny w duchowej rozterce. Koledzy Réala doszli do przekonania, że mizantropia jego przechodzi wszelkie granice. Pewnego dnia zrozumiał, że dłużej tego nie wytrzyma. Nieustanne cierpienie działało rozkładająco na mechanizm jego myślenia. „Zacznę pleść głupstwa do ludzi — myślał. — Był przecież biedak, który zakochał się w obrazie czy posągu. Spędzał przed nim długie godziny na kontemplacji. A nieszczęścia jego nie można jednak porównać z moim! Dobrze więc, pojadę i będę podziwiał ją jak piękny obraz i jak obraz za szkłem będzie dla mnie równie nietykalna.” Przy pierwszej sposobności udał się tedy do Escampobar. Chodził z miną odpychającą, trzymał się w pobliżu Peyrola i obaj przed domem na ławce, ze skrzyżowanymi rękoma, spędzali długie godziny, milcząco zapatrzeni w przestrzeń. Jednakże ilekroć przechodziła przed nim Arletta, miał uczucie, jak gdyby coś poru — szyło mu się w piersi. Dzięki odwiedzinom w Escampobar łatwiej znosił brzemię życia i mógł pełnić funkcje urzędowe bez obawy mówienia ludziom głupstw. Wmawiał w siebie, że jest dość silny, by oprzeć się pokusie i że nigdy się nie zdradzi, lecz zdarzało mu się nieraz w pokoju gościnnym na farmie przelewać gorzkie łzy nad swym nieszczęsnym losem. Łzy te na czas krótki gasiły trawiący go żar namiętności. Opancerzył się surowością i z nadmiaru ostrożności rzadko kiedy rzucił okiem na Arlettę, bojąc się, by tego nie zauważyła. Niemniej wstrząsnęło nim odkrycie, że Arletta błądzi po nocy, była to okoliczność zgoła niezrozumiała. Wstrząs ten z kolei zachwiał, jeśli nie jego decyzją, to męstwem. Dnia tego, gdy mu podawała obiad, pozwolił sobie patrzeć na nią, a kiedy to zauważyła, stracił panowanie nad sobą i zaczął całować jej rękę. Uczyniwszy to był niepocieszony. Zdradził się. Zrobił krok fatalny. Poniósł klęskę moralną. Powoli oczy mu się na to otworzyły. Owa chwila nieszczęsnej słabości była jedną z przyczyn, dlaczego pozwolił Peyrolowi tak bezceremonialnie wysłać się do Tulonu. I w drodze do miasta myślał, że nie powinien tu nigdy wrócić. Lecz walcząc z sobą przystępował jednocześnie do wykonania planu. Gorzka ironia zawładnęła jego rozdwojoną duszą. Wchodząc do admirała, który go przyjął w pełnym uniformie w pokoju oświetlonym jedną tylko świecą, poszedł za nagłym impulsem i powiedział: — Gdyby w inny sposób się nie udało, to sądzę, że wolno mi wyruszyć samemu? Admirał zaś odpowiedział: — Nie myślałem o tym, lecz skoro sam pan się zgłasza, nie widzę przeszkód. Radziłbym panu tylko udać się w mundurze, w charakterze oficera wysłanego z depeszami. Rząd, bez wątpienia, postara się o wymianę pana w swoim czasie. Lecz miej pan na względzie, że pozostanie pan długi czas w niewoli, co może się odbić na pańskim awansie. U stóp wspaniałych schodów w zalanej światłem sali rządowego pałacu Réalowi przyszło nagle do głowy: „A teraz muszę wracać do Escampobar.” Rzeczywiście musiał wracać, bo zostawił tam walizkę, a w niej fałszywe depesze. Nie mógł wywołać znów admirała i oświadczyć, że je zgubił. Admirał uznałby go za patentowanego idiotę lub wariata. Zmierzając ku nabrzeżu, gdzie czekała łódź służbowa, powiedział sobie: „Tym razem to już ostatnia moja wizyta; może tam wrócę za parę lat, może nigdy.” Wracając łodzią, choć bryza była bardzo lekka, nie dał marynarzom rozkazu, by wzięli się do wioseł, gdyż nie chciał wrócić na farmę, nim kobiety udadzą się na spoczynek. Powiedział sobie, że honor i uczciwość wymagają, by więcej nie widział Arletty. Zdołał wmówić w siebie, że ta upośledzona i nieszczęsna istota nie mogła zrozumieć jego odruchu. Nie okazała zdziwienia, nie krzyknęła, w ogóle nie dała znaku zrozumienia; zachowała się z całą biernością, potem, cofnąwszy się, siadła spokojnie i, o ile sobie przypominał, nie zarumieniła się nawet. Sam zaś miał jeszcze tyle silnej woli, by wstać i wyjść nie spojrzawszy na nią. Pozwoliła mu wyjść nie uczyniwszy nawet gestu. Cóż mogło wzruszyć to ciało bez duszy? „Nie wysnuła z tego żadnego wniosku — myślał gardząc samym sobą. — Ciało bez duszy! Ciało bez duszy! — powtarzał znęcając się nad samym sobą. Wtem odpowiedział sobie: — Nie. To nie to. Wszystko w tej kobiecie jest tajemnicą, pokusą, urokiem. A zresztą, cóż mnie obchodzi jej dusza!” Na tę myśl wyrwał mu się cichy jęk, aż gospodarz łodzi zapytał z szacunkiem: — Czy pana co boli, panie poruczniku? — Nie, to nic — odmruknął i zacisnął zęby z rezygnacją człowieka na torturach. Podczas rozmowy z Peyrolem w drzwiach domu słowa: „nie chcę jej widzieć” i „ciało bez duszy”, kołatały mu się po głowie. Wchodząc po schodach, czuł się zupełnie wyczerpany uczuciowo. Miał tylko jedno jedyne pragnienie — pozostać sam. Idąc ciemnym korytarzem zauważył, że drzwi do pokoju Katarzyny są otwarte na oścież. Lecz nie zwrócił na to uwagi. Bliski był stanu zupełnej nieczułości. Naciskając klamkę myślał: „Wszystko to skończy się wkrótce!” Tak dalece był wyczerpany, że nieledwie głowa mu się chwiała i nie widział wcale Arletty, która stała przy oknie, oparta o ścianę, w najciemniejszym kącie pokoju poza konturem księżycowego światła.. Dopiero gdy przemknęła obok niego z leciutkim szelestem, zdał sobie sprawę Z czyjejś obecności w pokoju. Zrobił dwa kroki wstecz i usłyszał chrzęst klucza obracanego w zamku. Gdyby cały dom się zawalił, on zaś znalazł się pod gruzami, nie byłby bardziej zdruzgotany i oszołomiony. Czucie wróciło mu dopiero, gdy Arletta chwyciła go za rękę. — Nareszcie! Nareszcie! Ale jesteś nieostrożny. Gdyby zamiast mnie był tu Scevola, już byś nie żył. Widziałam go przy robocie — znacząco ścisnęła go za rękę. Nie dostrzegał jej wyraźnie, przecie każdym nerwem wyczuwał bliskość jej ciała. — Wiele wody upłynęło już od tego czasu — dodała cichym głosem. Potem gwałtownie: — Chodź do okna, bym mogła cię widzieć. Wielki prostokąt księżycowego światła leżał na podłodze. Posłusznie jak dziecko szedł, gdzie go ciągnęła. Schwyciła i ujęła jego drugą rękę zwisającą bezwładnie wzdłuż ciała. Sztywny był, wiotki w stawach i wydawało mu się, że nie oddycha. Patrząc mu w twarz cokolwiek z dołu, wyszeptała słodko: — Eugeniuszu, Eugeniuszu! — Raptem przestraszyła się zauważywszy, że twarz ma trupiobladą i nieruchomą. — Nic nie mówisz. Wyglądasz na chorego. Co ci jest? Czyś ranny? Puściła jego bezwładne ręce i dotykając go wzdłuż ciała szukała rany. Zerwała mu nawet kapelusz z głowy i odrzuciła, chcąc jak najprędzej przekonać się, czy nie poniósł szwanku, lecz nie odkrywszy nic złego uspokoiła się jak osoba rozsądna i praktyczna. Zarzuciła mu ramiona na szyję, zawisła na nich odchylając się trochę wstecz. Jej małe, równe ząbki lśniły, czarne oczy, niezmiernie głębokie, w których tonął spojrzeniem, odzwierciedlały, rzekłbyś, westchnienie ulgi. Nie było w nich porywu namiętności ani szału, tylko błysk przenikliwy, władczy, biorący w posiadanie. Réal się ocknął. Powitał powrót do życia głuchym, niebacznym okrzykiem, odczuwając naraz taką trwogę, jak gdyby oboje stali na iglicy szczytu ponad rozgrzmotem fal, przelewających mu się w uszach, on zaś drżał, by nie rozplotła dłoni i nie upadła w przepaść znikając w niej na zawsze. Ujął ją wpół i przyciągnął mocno do piersi. Wśród wielkiej ciszy, zalani potokiem księżycowego światła, wpadającego przez okno, stali tak długi, długi czas. Spojrzał na jej głowę spoczywającą mu na ramieniu. Miała oczy zamknięte, a twarz jej bez uśmiechu zdawała się rozkosznie uśpiona i tchnęła czymś zwiewnym, ukojnym, boskim i wieczystym. Wyraz tej twarzy przeszył mu serce ostrą słodyczą. „Ona jest przecudna. To cud prawdziwy — myślał z pewnego rodzaju przerażeniem. — To niemożliwe.” Spróbowała wysunąć mu się z objęć, lecz przytrzymał ją instynktownie i przycisnął mocniej do piersi. Poczekała chwilę i ponowiła próbę. Wówczas ją puścił. Stała przy nim oparłszy ręce na jego ramionach. Poważny wyraz twarzy opromienił ją urokiem, który wydał mu się zabawny, robiła teraz wrażenie kobiety energicznej i rozsądnej. — Wszystko to bardzo dobrze — zaszeptała rzeczowym tonem. — Będziemy musieli pomyśleć, jak stąd się wydostać. Nie mówię zaraz, W tej chwili — dodała czując, że drgnął z lekka. — Scevola łaknie twej krwi. — Zdjęła mu rękę z ramienia, by wskazać na wewnętrzną ścianę pokoju, i zniżyła głos: — Jest tam, wiesz. Ale i Peyrolowi nie dowierzaj. Patrzyłam stąd na was, gdy rozmawialiście przed domem. Peyrol jest zmieniony nie do poznania. Nie ufam mu już. — Głos jej drżał: — On i Katarzyna zachowują się dziwnie. Nie rozumiem, co im się stało. On nie mówi do mnie. Gdy siadam przy nim, odwraca się do mnie plecami. Poczuła, że Réal się zachwiał, zerwała się i spytała go troskliwie: — Jesteś zmęczony? — Gdy nie odpowiadał, poprowadziła go do krzesła, zmusiła, by je zajął, sama zaś usiadła u jego stóp na podłodze. Głowę wsparła na jego kolanach i ujęła go za rękę. Westchnęła. — Wiedziałam, że to się musi stać — powiedziała bardzo cicho — a jednak przyszło tak niespodziewanie. — Och, wiedziałaś, że to się musi stać — powtórzył słabym głosem. — Tak! Modliłam się o to. Czy kiedy kto modlił się o ciebie, Eugeniuszu? — spytała akcentując to imię pieszczotliwie. — W dzieciństwie chyba — odparł Réal posępnie. — Otóż tak! Wiedz, że modliłam się dzisiaj za ciebie. Zeszłam na wieś do kościoła… — Réal nie wierzył własnym uszom. — Abbé wpuścił mnie przez drzwi do zakrystii. Mówił bym wyrzekła się świata, ja zaś gotowam wszystkiego się wyrzec dla ciebie. Réal siedział z twarzą odwróconą i zdawał się widzieć w najciemniejszym kącie pokoju nieubłagane widmo losu. Oto godzina już bliska, kiedy ukaże się i zniszczy tę spokojną, ufną radość. Lecz otrząsnął się ze zmory, podniósł rękę Arletty do ust, całował ją długo, potem zaś spytał: — A więc wiedziałaś, co się stanie? Wszystko wiedziałaś? Tak! A co myślałaś o mnie? Uścisnęła mocno jego rękę, której przez cały czas ani na chwilę nie wypuszczała. — Tyle tylko myślałam. — Lecz co myślałaś o moim zachowaniu się czasami? Widzisz, ja nie wiedziałem, co się stanie. Ja, ja się bałem — ledwie tchnął ostatnie słowa. — O zachowaniu? Co za zachowanie? Przyjeżdżałeś, wyjeżdżałeś. Gdy cię nie było, myślałam o tobie, a gdy byłeś tu, nie mogłam napatrzyć się na ciebie do syta. Mówię ci, że wiedziałam, co się stanie. Ja się nie bałam. — Uśmiechałaś się słodko — szepnął, jakby napomykając o niepojętym cudzie. — Było mi dobrze i spokojnie — szeptała Arletta, jakby w półśnie. Pieściwy szept spływał z jej warg. Opisywała stan błogiego spokoju w słowach nie mających na pozór sensu, niewiarogodnych, a jednak przekonywających i uspokajających Réala. — Jesteś nadzwyczajny — ciągnęła.. — Ilekroć byłeś przy mnie, wszystko wydawało się inne. — Co mówisz? Jak inne? — Całkiem inne, światło dnia, nawet martwe kamienie, z których dom jest zbudowany, wzgórza, drobne kwiatki kwitnące na skałach! Nawet Nanette zdawała się inna. Nanette była białą angorą z długą, jedwabistą sierścią, faworytką wszystkich. Rezydowała przeważnie na podwórzu. — Och, Nanette była również inna — rzekł Réal uniesiony muzyką jej głosu w nieziemskie sfery i nie czując własnej osobowości; siedział schylony nad tą głową u swych kolan i nic prócz miękkiego uścisku jej ręki nie łączyło go ze światem. — Tak. Ładniejsza. I tylko ludzie… — urwała niepewnie. I nagle spiętrzona fala uroku przelała mu się nad głową i, odpływając szybko, odsłoniła przerażająco jałową, pustynną roztocz dna. Włosy mu się zjeżyły z zimna. — Jacy ludzie? — spytał. — Wszyscy są tacy zmienieni. Słuchaj, tej nocy, kiedy ciebie nie było… po coś ty właściwie odjechał? zastałam tych dwoje w kuchni. Siedzieli i nic do siebie nie mówili. Och, ten Peyrol! To straszny człowiek. Uderzyły go w jej słowach akcenty grozy i głębokiego przekonania. Nie wiedział, że Peyrol nieprzewidzianym, niespodziewanym i zagadkowym ukazaniem się w Escampobar dał moralny, a nawet fizyczny impuls całej jej istocie, był tedy dla niej postacią na olbrzymią miarę, gońcem z nieznanego świata, który przybył do samotni, istotą mocarną o niewyczerpanych zasobach potęgi, niedostępną i niezwyciężoną. — On nic nie powie, nikogo nie posłucha, a zrobić może zawsze, co mu się spodoba. — Czyżby mógł? — mruknął Réal. — Siadła prosto i kilkakrotnie skinęła głową dając wyraz przekonaniu, że w to nie wątpi. — Czy i on łaknie mojej krwi? — spytał Réal z goryczą. — Nie, nie. To nie to. Mógłbyś się obronić. Mogłabym czuwać nad tobą. Czuwałam od dawna. Onegdaj w nocy wydało mi się, że słyszę jakieś podejrzane odgłosy na dworze, i zeszłam na dół, obawiając się o ciebie, i choć nie zobaczyłam nikogo, pomimo to czułam… Nie, to nie to! Gorzej. Nie wiem, co on zamierza. Wciąż go lubią, lecz zaczynam się go obawiać. Gdy tu przybył i zobaczyłam go po raz pierwszy, był zupełnie taki sam jak teraz, tylko nie miał tak siwych włosów: wielki, spokojny. Wówczas miałam takie wrażenie, jakby mi coś poruszyło się w głowie. Uprzejmy był, wiesz. Musiałam się doń uśmiechnąć, jak gdybym go poznawała. Myślałam wówczas: „Oto on, ten człowiek we własnej osobie.” — A gdy ja przybyłem? — spytał Réal z rozczarowaniem. — Ty! Na ciebie czekałam — odpowiedziała cichym głosem, jakby zdziwiona tym pytaniem, lecz wciąż myśląc widocznie o Peyrolu. — Tak zastałam ich wieczorem w kuchni. Przyglądali się sobie i siedzieli cicho jak mysz pod miotłą. Powiedziałam mu, że nie ma mi co rozkazywać. Oh, mon chéri, mon chéri*, nie słuchaj Peyrola, nie pozwól mu… Ledwie oparłszy się o jego kolana skoczyła na równe nogi. Réal wstał również. — On mi nic nie może zrobić — mruknął. — Nie mów mu o niczym. Nikt nie wie, co on myśli, a teraz nawet ja nie mogę zgadnąć, co ma na myśli mówiąc o tym lub owym. Wygląda, jakby posiadał jakiś sekret. Powiedziała to z takim akcentem, że Réal uczuł się wzruszony do łez. Powtórzył, że Peyrol nie może mieć na niego wpływu, mówiąc, zresztą, prawdę. Związany był własnym słowem. Od chwili gdy wyszedł od admirała w galowym, wyzłoconym mundurze, który niecierpliwi się, chcąc wrócić czym prędzej do swych gości, był na służbie; podjął się jej dobrowolnie, na ochotnika. Przez chwilę czuł żelazną obręcz na żebrach. Arletta zajrzała mu w oczy z bliska i nie był w stanie wytrzymać jej wzroku. — Dobrze. Będę ostrożny. A Katarzyna, czy i ona jest niebezpieczna? W księżycowej poświacie zarysy karku i głowy Arletty ponad lśnieniem fichu majaczyły ułudnie. Uśmiechnęła się i przystąpiła doń blisko. — Biedna ciotka — powiedziała. — Obejmij mnie, Eugeniuszu… Ona nic nie może zrobić. Wodziła za mną oczami myśląc, że tego nie widzę. A teraz nie patrzy mi w oczy. Peyrol tak samo. On również wodził za mną oczami. Często zastanawiałam się z jakiego powodu. Może ty wiesz, Eugeniuszu? Lecz wszystko się zmieniło. — Tak, wszystko się zmieniło — odpowiedział Réal starając się nadać swemu głosowi beztroskie brzmienie. — Czy Katarzyna wie, że tu jesteś? — Gdy przyszłyśmy dziś na górę, położyłam się w ubraniu, ona zaś siadła na swym łóżku. Świeca zgasła, lecz przy księżycowym świetle widziałam ją wyraźnie z rękoma złożonymi na kolanach. Nie mogąc dłużej wyleżeć wstałam otwarcie i wyszłam z pokoju. Nie poruszyła się. Siedziała w nogach łóżka. Wychodząc położyłam palec na ustach, ona zaś spuściła oczy. Nie pamiętam, bym zamknęła za sobą drzwi… Trzymaj mnie mocniej, Eugeniuszu, jestem zmęczona… . Jakie to dziwne! Dawniej, bardzo dawno, nim poznałam ciebie, nie odpoczywałam nigdy i nigdy nie czułam się zmęczona. Raptem przestała szeptać kładąc palec na ustach na znak milczenia. Nasłuchiwała i Réal nasłuchiwał również, choć nie wiedział dlaczego. W owej chwili nagłego skoncentrowania uwagi wszystko, co go spotkało od chwili wejścia do pokoju, wydało mu się snem, dzięki właściwym snom cechom nieprawdopodobieństwa, hiperfizycznej wyrazistości i niekonsekwencji. Nawet kobieta, zwisająca mu w ramionach, zdawała się nie mieć wagi, jak we śnie. — Ona tam jest — szepnęła Arletta stając na palcach, by tchnąć mu te słowa do ucha. — Musiała słyszeć, gdy wchodziłeś. — Gdzie? — spytał równie tajemniczo. — Za drzwiami. Musiała się przysłuchiwać, jakeśmy szeptali; — .. — Arletta tchnęła mu do ucha takim tonem, jakby mówiła o czymś zdrożnym. — Powiedziała mi raz, że jestem jedną z tych kobiet, które nie są stworzone dla męża. Na to objął ją również drugim ramieniem i zajrzał w jej rozszerzone jakby od strachu oczy, ona zaś przytuliła się do niego z całej mocy i trwali tak przez czas dłuższy z wargami przyciśniętymi do warg, nie całując się, z zapartym oddechem. Ogarnęła go taka cisza, że, zda się, wypełniła wszechświat. „Czy umieram?” — wystrzeliło z głębi jego jestestwa, przeszyło tę ciszę przeogromną i znikło w niej na kształt iskry wśród wieczystej nocy. I tylko mocniej jeszcze ścisnął Arlettę. Doszedł ich starczy i niepewny głos wołający: — Arletto! — Katarzyna słuchała szeptów i nie mogła się pogodzić z ciszą, która potem zapadła. Usłyszeli jej drżący głos tak wyraźnie, jak gdyby była w pokoju. Réalowi się wydawało, że ten głos wraca go do życia. Rozluźnili uścisk w milczeniu. — Odejdź — zawołała Arletta. — Arl… — Uspokój się — krzyknęła głośniej. — Nic na to nie możesz poradzić. — Arletto! — przebił się przez drzwi okrzyk niepewny i rozkazujący. — Obudzi Scevolę — powiedziała Arletta do Réala tonem zwykłej rozmowy. I oboje czekali na odgłosy z zewnątrz, które się jednak nie odezwały. Arletta wskazała palcem na ścianą. — On jest tam, wiesz. — Śpi — mruknął Réal. Jednocześnie świdrowała mu w głowie myśl: „Jestem zgubiony”, myśl nie mająca nic wspólnego ze Scevolą. — Boi się — ze wzgardą powiedziała Arletta półgłosem. — Lecz to nic nie znaczy. Będzie się trząsł ze strachu, a w następnej chwili gotów mordować. Powoli, nie mogąc, rzekłbyś, oprzeć się starej kobiecie, podchodzili do drzwi. Réal pomyślał w porywie namiętności: „Jeżeli teraz nie odejdzie, nie będę miał rano siły oderwać się od niej.” Nie miał przed sobą perspektywy śmierci, tylko perspektywę długiej i nieznośnej rozłąki. Westchnienie, jęk prawie, doszło ich spoza drzwi i rozlało się dokoła nich ołowiem smutku, przeciw któremu zamki i klucze nic nie mogą. — Lepiej byś do niej poszła — szepnął przejmująco. — Idę — odpowiedziała Arletta z odcieniem współczucia w głosie. — Biedna staruszka, jesteśmy same na świecie, lecz musi mnie słuchać jako dziedziczki. — Z jedną ręką na ramieniu Réala przytknęła usta do drzwi i powiedziała wyraźnie: — Przyjdę zaraz. Wróć do pokoju i czekaj na mnie — mówiła, jakby była pewna, że Katarzyna zastosuje się do jej słów. Nastąpiła głęboka cisza. Może Katarzyna już odeszła. Réal i Arletta stali bez ruchu przez całą minutę jak skamieniali. — Idź już — odezwa się Réal szorstkim, ledwie dosłyszalnym szeptem. Musnęła mu usta błyskawicznym pocałunkiem i znów stali jak para kochanków zaklętych w kamień. „Jeżeli nie odejdzie — myślał Réal — nie zdobędę się na to, by ją odtrącić od siebie, a wówczas będą musiał palnąć sobie w łeb.” Lecz gdy nareszcie odsunęła się odeń, schwycił ją z powrotem i przytrzymał, jakby była jego życiem. Gdy wypuścił ją wreszcie z ramion, zdumiał się słysząc jej cichy, radosny śmiech. — Dlaczego się śmiejesz? — spytał wystraszony. Zatrzymała się rzucając mu odpowiedź przez ramię. — Śmiałam się myśląc o dniach, które nas czekają. O tylu, tylu dniach. Czy pomyślałeś o tym? — Tak — odpowiedział Réal złamanym głosem, jak człowiek, który otrzymał cios w serce. Uchylając przed nią drzwi rad był, że może się na nich oprzeć. Wyśliznęła mu się z cichym szelestem jedwabnej spódniczki, lecz nim się drzwi zamknęły, wyciągnęła za siebie rękę. Zdążył jeszcze przycisnąć jej dłoń do ust. Była chłodna. Wyrwała mu rękę, on zaś miał tyle przytomności, by zamknąć za nią drzwi. Czuł się jak człowiek przykuty do ściany i umierający z pragnienia, któremu zabrano sprzed nosa dzban z zimną wodą. W pokoju wydało mu się naraz bardzo ciemno. „Chmura zakryła księżyc, bardzo wielka chmura” — myślał idąc sztywno do okna krokiem niepewnym jak linoskoczek po linie. Po chwili zobaczył księżyc na niebie, którego nie przesłaniała najlżejsza nawet chmurka. Powiedział sobie: „Sądzę, że przed chwilą omal nie umarłem. Lecz nie — ciągnął w duchu torturując się dobrowolnie — ja nie umrę. Będę tylko cierpieć, cierpieć, cierpieć…” Cierpieć bez końca! Dopiero gdy potknął się o łóżko, spostrzegł, że odszedł od okna. Naraz padł na łóżko i ukrył twarz w poduszce, którą gryzł, by zdusić krzyk rozpaczy wyrywający mu się gwałtem z gardła. Charaktery wyćwiczone w nieczułości, gdy je opanuje namiętność, wpadają od razu w rozpacz jak pokonani olbrzymi. On, żołnierz na posterunku, uczuł, że waha się w obliczu śmierci. Zwątpił w siebie, w swoje męstwo. Wiedział tylko, że rano musi wyruszyć. Dreszcz nim wstrząsnął i, leżąc wyciągnięty, obu rękami gniótł kurczowo kołdrę, by nie wyskoczyć z łóżka w panicznym niepokoju. Mówił surowo do siebie: „Muszę leżeć i odpoczywać, by mieć siły na jutro, muszę odpoczywać” — a tymczasem od okropnej walki z sobą pot mu wystąpił na czoło. Na koniec musiał zapaść w nagły sen, bo przewróciwszy się na drugi bok siadł na łóżku, a słowo „Ecoutez*” dźwięczało mu w uszach. Dziwne, mętne światło wypełniało pokój i światło to wydawało mu się obce, niepodobne do żadnego światła, które widział w życiu, a w nogach jego łóżka stała postać w ciemnych szatach i ciemnym szalu naciągniętym na głowę, postać o zoranej, ascetycznej twarzy, patrzącej czarnymi, pustymi oczodołami, cicha, wyczekująca, nieubłagana… „Czy to śmierć?” — pytał się w duchu utkwiwszy w niej przerażony wzrok. Postać przypominała mu Katarzynę. Powtórzyła znów: — Ecoutez. Odwrócił od niej oczy i spostrzegł, że on sam ma na piersi rozpięte ubranie. Nie chciał patrzeć na tę istotę, kimkolwiek była, widmem czy kobietą. Powiedział: — Tak, słyszę. — Jest pan uczciwym człowiekiem. — Był to beznamiętny głos Katarzyny. — Już rozedniało. Pan odjedzie. — Tak — rzekł nie podnosząc głowy. — Ona śpi — ciągnęła Katarzyna czy widmo — śpi, wyczerpana zupełnie, śpi tak głęboko, że trzeba by nią mocno potrząsnąć, by ją obudzić. Pan odjedzie. Jest moją bratanicą — ciągnął nieugięty głos — i pan wie, że śmierć kryje się w fałdach jej sukni i ludzka krew ją plami. Ona nie dla męża. Réal doznawał takiego strachu, jaki się odczuwa we śnie. Zebrał siły, by stawić czoło tej istocie, która wyglądała na Katarzynę, a ferowała wyroki jak okrutne fatum. Uniósł głowę tonącą w tym świetle, które wydawało mu się okropne i nie z tego świata. — Posłuchajcie mnie, wy także — rzekł. — Gdyby była beznadziejnie obłąkana i ciążyły na niej wszystkie zbrodnie całej rewolucji, nie zawahałbym się przycisnąć jej do piersi. Czy rozumiecie? Zjawisko przypominające Katarzynę skłoniło, potem zaś uniosło zakapturzoną głowę. — Był czas, kiedy przycisnęłabym do piersi l’enfer m?me*. Lecz on odszedł, bo był związany ślubami. Pan jest związany tylko uczciwością. I pan odejdzie. — Mam do spełnienia obowiązek — mówił porucznik Réal głosem miarowym, spokojnym, rzekłbyś, od nadmiaru grozy, którą przejmowała go stara kobieta. — Odejdź nie budząc jej, nie spojrzawszy na nią. — Zniosę trzewiki w ręku — powiedział. Westchnął głęboko i doznał wrażenia senności. — Jest bardzo wcześnie — mruknął. — Peyrol jest już na dworze przy studni — oznajmiła Katarzyna. — Co on może tam robić przez cały ten czas? — dodała z zakłopotaniem. Réal tymczasem spuścił nogi na ziemię spoglądając na Katarzynę kątem oka, lecz ona usunęła się ku drzwiom; gdy spojrzał po raz drugi, znikła, a drzwi były zamknięte. XV Zszedłszy ze schodów Katarzyna zastała Peyrola wciąż jeszcze przy studni. Zdawał się patrzeć w studnię ze szczególnym zainteresowaniem. — Kawa na pana czeka, Peyrol — krzyknęła ku niemu od drzwi. Odwrócił się raptownie, jak człowiek zaskoczony, i podszedł z uśmiechem na ustach. — To pożądana wiadomość, mademoiselle Katarzyno — powiedział. — Wcześnie pani dziś wstała. — Tak — przyznała — ale pan też. Czy Michel jest gdzieś blisko? Niech go pan zawoła na kawę. — Michel jest na kutrze. Może pani nie wie, że kuter wyrusza w niewielką podróż. Pociągnął łyk kawy i przełknął kęs chleba. Czuł głód. Całą noc był na nogach i nawet rozmawiał z obywatelem Scevolą. Wraz z Michelem miał o świcie trochę roboty na kutrze, zresztą niewiele, bo kuter był stale utrzymywany w gotowości do żeglugi. Potem zaś, zamknąwszy na nowo obywatela Scevolę, niepokojącego się bardzo o swój los, a którego mimo to pozostawił w niepewności, wrócił na farmę, poszedł do siebie na górę, gdzie zajmował się przez pewien czas różnymi rzeczami, potem przekradł się na dwór do studni. Tam zobaczyła go Katarzyna, nim weszła do pokoju Réala. Peyrol nie spodziewał się jej tak wcześnie. Popijał z rozkoszą kawę. Bez oznak zdziwienia słuchał opowieści Katarzyny o zniknięciu Scevoli. Zaglądała do jego dziury. Nie spał tej nocy na swym sienniku, to pewne, i nigdzie go nie było widać, nawet na najdalszym polu; oglądała się za nim dokoła. Niemożliwe, by wykradł się do Madrague, dokąd nie lubił chodzić, lub do wsi, gdzie bał się pokazać. Na to Peyrol zauważył, że niewielka byłaby strata, gdyby się z nim co stało, lecz słowa te bynajmniej nie uspokoiły Katarzyny. — Strach człowieka ogarnia — odpowiedziała. — Może on się gdzie chowa dybiąc na kogoś. Wie pan, co mam na myśli, Peyrol. — Ba, porucznik nie ma się czego bać, bo wyjeżdża. Co zaś do mnie, to jestem ze Scevolą w dobrej komitywie. Bardzo niedawno miałem z nim dłuższą rozmowę. Wy, kobiety, umiecie go doskonale trzymać na wodzy, a zresztą, kto wie, czy nie odszedł na zawsze. Katarzyna utkwiła w nim wzrok myślący i przenikliwy. — „Porucznik nie ma się czego bać” — powtórzyła oględnie. — Nie, bo wyjeżdża. Czy pani o tym wiedziała? — Stara kobieta wciąż patrzyła nań przenikliwie. — On jest na służbie. Z minutę jeszcze Katarzyna trwała w takim zapatrzeniu. Potem przestała się wahać. Nie mogła się oprzeć chęci poinformowania Peyrola o wypadkach tej nocy. Gdy zaczęła opowiadać, Peyrol zapomniał o nie dopitej kawie i nie dojedzonym chlebie. Głos Katarzyny brzmiał surowo. Stała w pozie imponującej i uroczystej niczym wiejska kapłanka. Cała opowieść tego wstrząsającego przeżycia zajęła jej niewiele czasu i niebawem skończyła tymi słowami: — Porucznik jest uczciwym człowiekiem. — A po chwili dodała z naciskiem: — Nie może być dwóch zdań. Postąpił jak człowiek uczciwy. Jeszcze przez chwilę Peyrol siedział z wzrokiem utkwionym w kubek z kawą, potem ni stąd, ni zowąd porwał się tak gwałtownie, że przewrócił krzesło, które upadło na kamienną posadzkę. — Gdzie on jest, ten uczciwy człowiek? — ryknął gromowym głosem, aż Katarzyna wyrzuciła do góry ręce, sam zaś Peyrol, stropiony, zniżył głos do wyrazistej dykcji: — Gdzie jest ten człowiek? Muszę go widzieć. Wybuch ten zmącił nawet hieratyczną powagę Katarzyny. — Po co? — spytała zmieszana nie na żarty. — Zaraz tu będzie na dole. To dla niego ten kubek kawy. Peyrol zwrócił się do wyjścia, lecz Katarzyna go zatrzymała. — Na miłość boską, monsieur Peyrol — zawołała na poły błagalnie, na poły rozkazująco — nie budź pan dziecka. Pozwól jej spać. O, daj jej spać! Nie budź jej. Bogu jednemu wiadomo, od jak dawna nie sypia. Ja nie wiem i myśleć o tym nie chcę. Uczuła się dotknięta słowami Peyrola, który zawołał: — Wszystko to skończony idiotyzm. — Lecz usiadł z powrotem i spostrzegłszy, że nie dopił kawy, opróżnił kubek jednym haustem. — Nie chcę, by była bardziej obłąkana niż dawnymi czasy — powiedziała Katarzyna w porywie rozpaczy, lecz bardzo cichym głosem. Pod płaszczykiem egoizmu kryło się w tym zdaniu szczere, głębokie współczucie dla bratanicy. Drżała na myśl o chwili, gdy nieszczęsna Arletta się obudzi i trzeba będzie uporać się z fatalnymi komplikacjami, które podczas jej snu pozostawały w zawieszeniu. Peyrol kręcił się na krześle. — Więc on pani powiedział, że wyruszy? Naprawdę to pani powiedział? — spytał. — Obiecał odejść przed obudzeniem się dziecka. Zaraz. — Ależ, sacre nom d’un chien*, nigdy tu nie bywa najlżejszego wiatru przed jedenastą — zawołał Peyrol z wielkim zniecierpliwieniem, choć usiłował opanować głos; Katarzyna znosiła cierpliwie jego humory zaciskając tylko wargi i kiwając uspokajająco głową. — Niepodobna współpracować z takimi ludźmi — mruknął pod nosem. — Czy pan wie, monsieur Peyrol, że ona była u księdza? — rzuciła Katarzyna z przeciwnego końca stołu, nad którym unosiła się jej długa, chuda postać. Z wieczora, nim zdołała skłonić bratanicę do położenia się, miała z nią długą rozmowę. Peyrol się żachnął. — Co? U księdza? Niech pani posłucha, Katarzyno — zaczął ze skoncentrowaną furią w głosie — czy pani się zdaje, że mnie to wszystko wzrusza choć odrobinę? — Mogę myśleć tylko o mojej bratanicy. Jesteśmy same na świecie — ciągnęła powtarzając zdanie, które Arletta powiedziała do Réala. Mówiła, jakby głośno myślała, zauważyła jednak, że Peyrol słucha z zainteresowaniem. — Ksiądz chciał, aby wyrzekła się świata — stara kobieta spontanicznym gestem załamała chude ręce. — Chyba są jeszcze na świecie klasztory. — I pani, i Arletta obie jesteście zwariowane — oświadczył Peyrol. — To dowodzi tylko, co za osioł z tego curé. Nie znam się na tych rzeczach, lecz spotykałem za moich czasów zakonnice, niektóre z nich wielkie dziwaczki, nie zdaje mi się jednak, by przyjmowano obłąkane do klasztoru. Tego może się pani nie obawiać. Mówię pani. Urwał, bo drzwi wewnętrzne otworzyły się i porucznik wszedł do kuchni. Pałasz niósł w ręku, a kapelusz miał na głowie. Postawił walizeczkę na podłodze i siadł na najbliższym krześle, by włożyć trzewiki, które przyniósł w drugiej ręce. Potem podszedł do stołu. Peyrol, który powiódł za nim oczyma, myślał: „Ten wygląda jak ćma opalona w ogniu.” Oczy Réalowi zapadły głęboko, policzki również miał wpadnięte i cała twarz robiła wrażenie wyniszczonej, przeżytej. — Hm, widzę, że pięknie pan wygląda, ani słowa. W sam raz gotów pan na ciężką przeprawę z nieprzyjacielem — zauważył Peyrol. — Ciekawym, kto uwierzy dwa słowa człowiekowi z tak szubieniczną miną. Nie zachoruje pan, mam nadzieję. Jest pan na służbie. Nie wolno panu zachorować. Hej, mademoiselle Katarzyno, proszę o butelkę, pani wie, moją własną butelkę.. — Wyrwał ją Katarzynie z ręki, nalał trochę brandy do kawy porucznika, pchnął ku niemu kubek i czekał. Nom de nom*! — rzekł po chwili z natężeniem w głosie. — Czy pan nie wie, co z tym robić? To dla pana. — Réal usłuchał jak automat. — A teraz — rzekł Peyrol wstając od stołu — idę na górę ogolić się. Dziś jest wielki dzień, dziś żegnamy się z porucznikiem. Przez cały ten czas Réal nie powiedział słowa i podniósł głowę dopiero, gdy drzwi zamknęły się za Peyrolem. — Katarzyno — przemówił ledwie dosłyszalnym głosem. Patrzyła na niego uważnie, on zaś ciągnął: — Słuchajcie, gdy się dowie, że odszedłem, niech pani Jej powie, że wkrótce wrócę. Jutro, zawsze jutro. — Dobrze, mój dobry monsieur — powiedziała Katarzyna beznamiętnym głosem, lecz wykręcając konwulsyjnie ręce. — Nic innego nie ważyłabym się jej powiedzieć! — Ona pani uwierzy — szepnął Réal przejmująco. — Tak, uwierzy mi — powtórzyła Katarzyna żałobnym tonem. Réal wstał, rapcie, na których wisiał pałasz, włożył przez głowę, wziął walizkę. Lekki rumieniec zabarwił mu policzki. — Adieu — rzekł do milczącej, starej kobiety. Nie odpowiedziała, lecz gdy się odwrócił, uniosła rękę, zawahała się i pozwoliła jej opaść z powrotem. W owej chwili zdawało jej się, że przekleństwo ciąży na kobietach z Escampobar. Na Arletcie miał się skrupić gniew Boży za wszystkie zbrodnie i bluźnierstwa rewolucji. Od niej samej Bóg się odwrócił, lecz było to już bardzo dawno. Zdążyła się pogodzić z niebem. Znowu podniosła rękę, czyniąc tym razem znak krzyża za plecami porucznika Réala. Tymczasem Peyrol u siebie na górze, goląc angielską brzytwą swe płaskie policzki, zobaczył porucznika idącego ścieżką ku brzegowi; spoglądając nań z wysoka, ze swej strażnicy, skąd mógł objąć wzrokiem brzeg i morze, wzruszył nagle ramionami bez widocznej przyczyny. O, ci oficerowie nie zasługują na zaufanie. Zawracają ludziom w głowie sprawami własnymi lub służbowymi. Jednakże za stary z niego wróbel, by się dał złapać na plewy, a zresztą ten długonogi dryblas z oficerskimi fumami był dość uczciwy, potrafił poznać się na marynarzu, choć nie krew miał w żyłach, lecz wodę. Na wargach Peyrola zaigrał trochę krzywy uśmiech. Czyszczącemu klingę brzytwy (jednej z tuzina w kasetce) stanął przed oczami angielski okręt z indyjskiej eskadry na migotliwym, zamglonym oceanie, z rejami we wszystkich kierunkach, z płachtami żagielnymi rozwianymi nad zbroczonym krwią pokładem; a tam aż rojno od piratów; na horyzoncie majaczy Ceylon na kształt cienkiej, niebieskawej chmury. Zawsze marzył o komplecie angielskich brzytew i oto je znalazł na pokładzie ograbionej już kabiny. „Co za stal, co to za stal wspaniała” — myślał trzymając klingę przed oczami. A teraz klinga była niemal starta. Wszystkie pozostałe brzytwy również były starte. Taka stal! I oto on tu stoi z kasetką brzytew w ręku jak wtedy, gdy ją podniósł z pokładu. Z tą samą kasetką. Ten sam człowiek. A stal już starta. Zamknął gwałtownie kasetkę, rzucił ją do otwartego kufra i zatrzasnął wieko. Owładnęło nim uczucie, znane światlejszym odeń umysłom, że życie jest mniej realne od wizji Ceylonu, majaczącej na kształt chmury na horyzoncie. Sen niknący za rufą. Sen majaczący na kursie. Tę filozofię rozczarowania wyraził długą litanią przekleństw: „Sacre nom de nom de nom… Tonnerre de bon Dieu!” Zawiązując krawat ściągnął go z taką furią, jakby chciał się nim udusić. Prędko włożył, miękką czapkę na siwą głowę, porwał lagę — lecz przed wyjściem z pokoju podszedł jednak do wschodniego okna. Nie mógł widzieć Petite Passe, gdyż szczyt obserwacyjny zasłaniał mu cieśninę, lecz na lewo zalegał wielki szmat redy Hyeres, popielatej w porannym świetle. Plamiły ją zarysy Cape Blanc zamazane w dali; obok przylądka widniało coś w kształcie latarni morskiej, w której Peyrol rozpoznał jednakże angielską korwetę, żeglującą pod wszystkimi żaglami. Sprawiło mu to przyjemność, gdyż przewidział, ten manewr. Korweta zachowywała się zupełnie tak, jak Peyrol przewidywał, toteż spojrzał ku niej ze złośliwym uśmiechem, rzekłbyś, wiodąc dyskurs z angielskim kapitanem. Nie wiadomo dlaczego wyobrażał sobie kapitana Vincenta długolicym, z żółtymi zębami i w peruce, ów zaś nie nosił peruki i miał zęby, których nie powstydziłaby się londyńska piękność, i dlatego często się uśmiechał. Widok angielskiego okrętu w wielkiej odległości, żeglującego ku Peyrolowi, zatrzymał go przy oknie, dopóki z łona zorzy nie wyprysnęło słońce, barwiąc i dobywając z płaskiego dotąd konturu wybrzeża lasy, skały i pola z białymi plamkami domów, ożywiającymi cały obraz. Światło słoneczne tworzyło pewnego rodzaju aureolę dokoła okrętu. Ocknąwszy się z zapatrzenia Peyrol opuścił pokój i wolno zamknął za sobą drzwi. Równie wolno zszedł z poddasza. Stanąwszy na podeście schodów zawahał się raz i drugi, potem podszedł do drzwi pokoju Katarzyny i, otworzywszy je, wetknął głowę przez szparę. Arletta leżała rozciągnięta przez całą szerokość łóżka i spała mocno. Ciotka nakryła ją lekką kołdrą. Pantofle jej stały przy łóżku. Krucze włosy rozsypały się po poduszce, wzrok Peyrola spoczął na długich rzęsach odbijających od bladości policzków. Raptem, sądząc, że się poruszyła, cofnął głowę gwałtownie i zamknął uchylone drzwi. Nasłuchiwał przez chwilę, jakby walcząc z pokusą zajrzenia znowu, lecz zdecydował snadź, że to Zbyt ryzykowne; ruszył dalej. Gdy stanął w kuchni, Katarzyna szybko odwróciła się ku niemu. Była w białym czepku na głowie, w czarnym staniku i w brązowej marszczonej spódnicy. Miała lakierowane saboty na trzewikach. — Ani śladu Scevoli — powiedziała idąc ku Peyrolowi. — I Michel też nie pokazał się jeszcze. Peyrolowi przyszło do głowy, że gdyby była trochę niższa, to z jej czarnymi oczami i z lekka zagiętym nosem snadnie wziąć by ją można było za czarownicę. Ale czarownice umieją czytać cudze myśli, on zaś spokojnie patrzył na starą kobietę i sprawiało mu nie lada satysfakcję, że nie odgadnie jego myśli. Odezwał się pierwszy: — Udało mi się zejść bez najlżejszego hałasu, Mademoiselle Katarzyno. Gdy wyjdę, będzie tu pani miała zupełną ciszę w domu. Zaciekawił go wyraz jej twarzy. Nagle wydało się Peyrolowi, że robi wrażenie zabłąkanej w tej kuchni, która była jej królestwem przez tyle lat. Ciągnął dalej: — Będzie pani sama przez cały ranek. Zdawała się łowić uchem jakieś dalekie odgłosy, a gdy Peyrol dorzucił: — Wszystko idzie dobrze — kiwnęła głową i po chwili odezwała się impulsywnie, co u niej było rzadkością: — Monsieur Peyrol, czuję się zmęczona życiem. Wzruszył ramionami i z szubienicznym humorem zauważył: — Powiem pani dlaczego, powinna pani była wyjść za mąż. Odwróciła się od niego raptownie. . — Bez obrazy — usprawiedliwiał się Peyrol raczej posępnym niż przepraszającym tonem. — Nie warto do niczego przywiązywać wagi. Czym jest życie? Fiu! Nikt nie spamięta dziesiątej części swego życia. Oto stoję tu przed panią i gotowym się z panią założyć, że gdyby który z mych dawnych kompanów przybył i zobaczył nas tu we dwoje w tej chwili, mówię o jednym z tych kompanów, którzy nie opuszczą człowieka w bitewnym zamęcie i pielęgnują go, kiedy odniesie ranę, otóż założę się — powtórzył — że taki kompan nie poznałby mnie. Powiedziałby sobie: „Halo! co za szczęśliwe małżeństwo.” Urwał. Katarzyna odwrócona plecami i zwracając się do niego nie per monsieur, a Peyrol tout court*, zauważyła bez niechęci w głosie, lecz ze złowrogim akcentem, że nie czas na pustą gadaninę. Peyrol, jednakże, podjął w sposób rzeczowy i poważny: — Sama pani przyzna, Mademoiselle Katarzyno, że nie jest pani taka jak inne. Od razu upadła pani na duchu będąc jednocześnie surowa dla siebie samej. Swą długą i wąską postać wygięła niemal w pałąk, puszczając w ruch miechy pod ogromnym okapem kominka. Przytaknęła: — Być może! My, kobiety z Escampobar, zawsze byłyśmy dla siebie surowe. — Właśnie. Gdyby pani wydarzyły się rzeczy, które mnie się wydarzyły… — O, z wami, mężczyznami, to co innego. Możecie robić, co się wam podoba. Jesteście silni. Nie potrzebujecie być surowi dla siebie. Przechodzicie od jednej rzeczy do drugiej nie myśląc. Patrzył na nią badawczo z cieniem uśmiechu na wygolonej twarzy, lecz odwróciła się do zlewu, w którym leżał spory stos warzyw przyniesionych przez jedną z kobiet pracujących na farmie. Zabrała się do nich z ułamanym nożem w ręku, zachowując wygląd kapłanki nawet przy tej gospodarskiej czynności. — Smaczna, widzę, będzie zupa na obiad — powiedział nagle korsarz. Wykręcił się na pięcie i wyszedł na dwór przez salę. Cały świat rozwarł się przed jego oczyma, a w każdym razie rozległy widok na Morze Śródziemne, widoczne z parowu między wzgórzami. Z prawej strony doszło go kołatanie dzwonka dojnej krowy w Escampobar, mającej szczególny talent do ukrywania się po różnych zakamarkach; obejrzawszy się zobaczył tylko końce jej rogów. Uporczywie kroczył dalej. Lecz nie przeszedłszy i dwudziestu kroków stanął jak wryty, zaintrygowany innym znów odgłosem. Był to słaby łoskot, podobny do łoskotu pustego wozu po kamienistej drodze. Peyrol wzniósł oczy ku niebu i nie zdawał się zadowolony, choć było zupełnie jasne. Z obu stron miał wzgórza, a u stóp — gładką powierzchnię zatoczki. „Hm, grzmot o wschodzie słońca — mruknął. — Pewnie z zachodu. Tego tylko brakowało!” Obawiał się, że przede wszystkim, lekka bryza ustanie, potem zaś pogoda się zepsuje. Słaby odgłos grzmotu całkiem go na chwilę sparaliżował. Na tym morzu rządzonym przez bogów Olimpu podobny był do żeglarza starożytności zależnego, od kaprysów Jowisza; lecz jak zuchwały poganin podniósł pięść ku niebiosom, które odpowiedziały mu krótkim, gniewnym pomrukiem. Ruszył w dalszą drogę i wkrótce znalazł się w miejscu, skąd widać było szczyty obu masztów kutra; stanął i nadstawił ucha. Nie doszedł go stamtąd najlżejszy głos i pośpieszył dalej wspominając słowa Katarzyny: „Przechodzicie od jednej rzeczy do drugiej, nie myśląc!” Doprawdy!… Dużo ona może o tym wiedzieć. Miał tyle rzeczy do obmyślenia, że nie wiedział, od czego zacząć. W głowie miał groch z kapustą. Uczucia w głębi jego duszy były również skłócone i czuł się na „ich łasce i niełasce. Z tej wewnętrznej mgławicy zrodziła się gryząca ironia wobec samego siebie i osób przebywających w owej chwili na kutrze. Szczególnie ironicznie patrzył na porucznika siedzącego na pokładzie z głową wspartą na rudlu w charakterystyczny sposób, z dala od dwóch pozostałych postaci. Michel w równie charakterystycznej pozie wypatrywał swego maître z dachu kabiny. Obywatel Scevola, który siedział na pokładzie, na pierwszy rzut oka zdawał się wolny, lecz w rzeczywistości rzecz się miała inaczej. Był przywiązany do końca szkotu wielkiego żagla. Szkot, przełożony trzykrotnie dokoła pachołka*, ściągnięty był na węzeł, do którego sankiulota nie mógł przystąpić bez zwrócenia uwagi, słowem, był w charakterystycznej dla niego sytuacji — na poły więźnia, na poły podejrzanego, trwającego w pogardliwym zasklepieniu. Zmysłów ledwie nie postradał wobec niezrozumiałości przygody, która mu się wydarzyła, a potem wskutek zagadkowego zachowania się Peyrola. Siedział z głową spuszczoną na piersi i skrzyżowanymi rękami. Nawet ta jego poza była dwuznaczna. Mogła oznaczać rezygnację lub głęboki sen. Korsarz zwrócił się przede wszystkim do porucznika: — Le moment approche* — rzekł Peyrol z zagadkowym skrzywieniem w kącie ust; nienaturalnie ciepły powiew rozwiał mu sędziwe loki, wymykające się spod miękkiej wełnianej czapki. — Chwila decydująca, eh? Oparł się o potężny rudel kutra i zdawał się unosić nad barkami porucznika. — Na co nam ten zawalidroga? — mruknął porucznik nie spojrzawszy nawet na Peyrola. — Sami starzy przyjaciele, quoi*? — odparł Peyrol z dobrodusznym akcentem. — Załatwimy tę drobną sprawę między sobą. Im mniej walecznych, tym większa sława. Katarzyna skrobie warzywa i ugotuje z nich zupę na posiłek południowy, a Anglik żegluje ku cieśninie, w której znajdzie się również w samo południe, tam można będzie go podejść. Tak, poruczniku, to już do pana należy. Może pan być pewny, że wyślę pana w odpowiedniej chwili. Bo i cóż to dla pana stanowi? Nie ma pan przyjaciół, ani nawet petite amie*. Bo po takim starym jak ja korsarzu, o nie, poruczniku! po mnie coś podobnego się nie pokaże. Wolność jest cenną rzeczą, lecz co wy o niej możecie wiedzieć, wy, ludzie w oficerskich mundurach? A przy tym ja nie nadaję się wcale do rozmów z oficerami i temu podobnych ceregieli. — Czy nie mógłby pan mniej mówić, Peyrol? — spytał porucznik Réal odwracając ku niemu cokolwiek głowę. Uderzył go dziwny wyraz twarzy korsarza. — Nie rozumiem, dlaczego nie miałbym wyruszyć zaraz. Muszę się obejrzeć za flotą nieprzyjacielską. Pozostaje panu tylko podnieść żagle i wyskoczyć na brzeg. — Tak, to bardzo proste — mruknął Peyrol przez zęby i zanucił: Quoique leurs chapeaux sont hien laids. God — dam! Moi, j’aime des Anglais. Ils ont un si bon caractere!* Lecz raptem przerwał, by okrzyknąć Scevolę: — Hej, citoyen. — Potem zaś tonem zwierzenia odezwał się do Réala: — On nie śpi, lecz nie jest podobny do Anglików, ma un sacré mauvais caractére*. Wbił sobie w głowę — ciągnął Peyrol donośnie, z udaną dobrodusznością — że to pan w nocy zaniknął go w kabinie. Czy pan zauważył to jadowite spojrzenie, które rzucił na pana przed chwilą? Zarówno porucznik Réal, jak prosto duszny Michel zdumieli się zadzierzystością Peyrola. Ów zaś przez cały ten czas myślał: „Chciałbym tylko wiedzieć, skąd idzie ta burza i w jakim kierunku? Aby się przekonać, trzeba byłoby pójść na farmę i wyjrzeć na zachód. Teraz jest pewnie nad doliną Rodanu i na pewno idzie stamtąd, a niech to wszyscy diabli, w tę stronę. Wiatr będzie się kręcił i pół godziny nie powieje z jednego kierunku.” Drwiącym wzrokiem obrzucił każdego ze swych współtowarzyszy po kolei. Michel z rozchylonymi ustami niewiniątka wyjrzał ku niemu wiernym, psim wzrokiem. Scevola trwał z głową spuszczoną na piersi. Porucznik Réal tonąc w głębokiej zadumie, zdawał się nieczuły na zjawiska świata zewnętrznego i najwidoczniej nie dostrzegał Peyrola. Korsarz również się zamyślił. Ostatni powiew zamarł w małej kotlinie i słońce, wypłynąwszy spoza Porquerolles, zalało wszystko dokoła w mgnieniu oka powodzią światła. Michel zamrugał jak sowa. — Wcześnie robi się gorąco — oświadczył głośno, ale tylko dlatego, że przywykł mówić do siebie. Nie pytany nie odważyłby się wypowiedzieć swego zdania w obecności Peyrola.. Głos jego ściągnął korsarza z obłoków. Zaproponował whisować reje ku szczytom masztów i zwrócił się nawet do porucznika Réala, by przy tym pomógł. Przeprowadzono ten manewr bez słowa, tylko ciche piski bloków zmąciły ciszę. Żagle pozostały u szczytów masztowych. — W ten sposób — rzekł Peyrol — wystarczy panu puścić liny, by ożaglić kuter. Réal nie odpowiedział wracając na dawne miejsce przy sterze. Roztrząsał w duchu: „Uciekam. Nie, tego wymaga honor, obowiązek; Zresztą, powrócę. Lecz kiedy? Wszyscy o mnie zapomną i nigdy nie zostanę wymieniony. Ta wojna może potrwać lata — i z całym brakiem logiki pożałował, że nie wierzy w Boga, do którego mógłby się uciec w trwodze. „Ona będzie w rozpaczy” — ciągnął w duchu wijąc się na myśl o bólu Arletty. Doznawszy jednak w życiu wielu rozczarowań powiedział sobie: „Lecz po upływie miesiąca przestanie mnie wspominać.” Natychmiast jednak powrotna fala wyrzutów sumienia postawiła go na nogi, jak gdyby był moralnie zobowiązany do wyznania tej bluźnierczej myśli Arletcie. „Zwariowałem” — mruknął przysiadając na niskim oburtowaniu. Zanik wiary strącił go w taką otchłań nieszczęścia, że uczuł się pozbawiony resztek woli. Siedział pogrążony w apatii i cierpieniu. Rozmyślał tępo: „Niejeden młody człowiek zmarł nagle. Czemuż bym ja nie miał umrzeć? Wytrzymałość moja się wyczerpała. Już czuję się umarłym. Tak! Lecz życie całkowicie jeszcze mnie nie opuściło, a resztka nie do mnie należy.” — Peyrol! — odezwał się tak przeszywającym tonem, że nawet Scevola podrzucił gwałtownie głowę. Przemógłszy się jednak, mówił już opanowanym głosem: — Zostawiłem list do skarbnika Majorite, by wypłacił dwa tysiące pięćset franków Janowi Peyrolowi, pan ma Jan na imię, nieprawdaż? za kuter, którym odpływamy. Czy to w porządku? — Po co pan to zrobił? — spytał Peyrol z twarzą skrzepłą na granit. — By wpakować mnie w tarapaty? — Nie bądź pan dziecinny, kanonierze; nikt nie pamięta już pańskiego nazwiska. Spoczywa w pokoju pod kupą zabazgranego papieru. Muszę pana również prosić, by się pan tam udał i oświadczył, że na własne oczy widział, jak porucznik Réal wyruszył na ekspedycję. Kamienna twarz Peyrola nie drgnęła, tylko w oczach widniała wściekłość. — O tak, pobiegnę zaraz na jednej nodze po te dwa tysiące pięćset papierków! Kupa śmiecia! — Nagle zaczął z innej beczki: — Mówił o panu ktoś, że z pana uczciwy człowiek, i oto próbka, jak mniemana, tej uczciwości. Do diaska z pańską uczciwością! Wpił się w porucznika oczami, myśląc: „Nie udaje nawet, że mnie słucha.” I znów zwykła wściekłość ustąpiła w nim miejsca bardziej skomplikowanym uczuciom; był to gniew z odcieniem wzgardy, nie pozbawiony jednak jakiegoś mętnego przebłysku sympatii. — Ba! — odezwał się, plunął za burtę i, podszedłszy do Réala, z nonszalancją klepnął go po ramieniu. Porucznik zaś podniósł na niego oczy bez żadnego wyrazu. Peyrol wziął walizkę porucznika i zaniósł ją do kabiny. Gdy przechodził obok obywatela Scevoli, ów zawołał nań: — Citoyen! Dopiero wracając z kabiny korsarz raczył się do niego odezwać: — No i co? — Co zamierzacie zrobić ze mną? — spytał Scevola. — Nie chcecie mi powiedzieć, jakim sposobem dostaliście się na kuter — rzekł Peyrol przyjaznym niemal tonem — nie jestem więc obowiązany wam mówić, co z wami zrobię. Słowa Peyrola zlały się z głuchym pomrukiem grzmotu, tak że grzmot zdawał się dobywać z piersi Peyrola. Spojrzał niespokojnie na niebo. Nad maleńkim basenem, otoczonym zewsząd skałami, niebo było wciąż jasne, nim jednak opuścił wzrok na ziemię, w świetle słonecznym dał się wyczuć rodzaj migotania, po którym nastąpił daleki piorun. Peyrol z Michelem poświęcili z pół godziny na przeciąganie długiej liny od kutra ku wejściu do basenu i umocowali ją do krzaka, aby we właściwej chwili z łatwością wyholować statek nad zatoczkę. Potem wrócili na pokład. Na skrawku niebios nad basenem nie było ani obłoczka, lecz ciągnąc linę brzegiem Peyrol dojrzał rąbek chmury. Słońce stało się raptem palące i w nieruchomym powietrzu nie tylko kolor, ale, rzekłbyś, i sama konsystencja światła uległy zmianie. Peyrol rzucił czapkę na pokład. Nie czuło się najlżejszego tchnienia. Nieuchwytna groźba zawisła w powietrzu. — Fiu! Ça chauffe* — mruknął odwijając rękawy kurty. Starł pot z czoła potężnym przedramieniem, na którym była wytatuowana syrena z niesłychanie długim rybim ogonem. Spostrzegłszy na pokładzie pałasz porucznika, podniósł go i bez ceremonii zrzucił na dół po schodni. Tym razem, gdy przechodził obok Scevoli, sankiulota podniósł głos: — Sądzę, że jesteście jednym z łotrów przekupionych angielskim złotem — krzyczał jak opętany. Błyszczące jego oczy i ceglaste plamy na policzkach dowodziły, że patriotyczny ferwor rozsadza mu pierś. Użył sakramentalnego zwrotu z czasów rewolucyjnych, kiedy to zaczadzony krasomówstwem przelewał krew zdrajców obojga płci i wszelkiego wieku. Lecz denuncjacja ta nie wywołała najsłabszej nawet reakcji, aż sam zwątpił w swe słowa. Pochłonęła je otchłań ciszy. Dopiero po chwili Peyrol odezwał się do Réala: — Obawiam się, że wkrótce nie zostanie na panu suchej nitki. Potem zaś, spojrzawszy na oficera, zastanowił się: „Zmoknie? A co to może obchodzić tego bubka, którego perspektywa utonięcia nie przeraża.” Stojąc jak mumia, trząsł się i pienił w duchu. Zachodził w głowę, gdzie może być angielski okręt i gdzie, do diaska, podziewa się burza, gdyż oniemiałe niebo zapadło w taką samą martwotę jak ziemia. — Czy nie byłby czas wyholować, kanonierze? Peyrol odrzekł: — Nie ma tchnienia wiatru na mile wokoło. Głośny pomruk, staczający się pozornie z wzgórz, przyniósł mu pewną ulgę. Postrzępiona chmurka, oderwana od purpurowej szaty burzy, nadleciała ponad lasem i rozpostarła się na niebie na kształt skrawka cienkiej gazy. Na farmie Katarzyna usłyszała również złowróżbny pomruk i wyszła do drzwi sali. Stamtąd widziała purpurową chmurę, skłębioną i gęstą, wlokącą ponury cień po skałach. Nadchodząca burza pogłębiła jej niepokój, wywołany uczuciem osamotnienia w domu. Michel nie nadchodził. Z przyjemnością powitałaby Michela, do którego prawie się nie odzywała i który stanowił dla niej tylko fragment codziennego otoczenia. Nie była z natury rozmowna, lecz w owej chwili miała ochotę porozmawiać z kimkolwiek. Na dworze ustały wszelkie dźwięki, głosy, kroki i panowała przykra martwota. Rzuciwszy okiem na chmurę pomyślała, że niebawem będzie dość hałasu. W następnej chwili jednak, gdy wróciła do kuchni, doszedł ją z góry, gdzie spała Arletta, krzyk przeszywający, przeraźliwy. Przez duszę przemknął jej żal za przygniatającą ciszą. Biegnąc ku schodom odczuła dotkliwie brzemię starości. Zrobiło jej się słabo i z trudem łapała powietrze. Od razu pomyślała: „Scevola! Morduje Arlettę!” Trwoga pozbawiła ją resztek sił fizycznych. Cóż innego mógł oznaczać ten krzyk? Padła jak uderzona obuchem na pierwsze krzesło, nie będąc w stanie się poruszyć. Tylko mózg jej pracował gorączkowo i podniosła ręce do jakby osłaniając je przed widokiem okropności dziejących się na górze. Lecz na górze zapadła cisza. Arletta nie żyła. Przyszło jej na myśl, że teraz kolej na nią. Ciało starej kobiety dygotało ze strachu przed mordercą lecz duch pragnął śmierci. Niechaj przyjdzie! Niech się to wszystko skończy wreszcie uderzeniem po głowie lub ciosem w pierś. Nie miała odwagi odsłonić oczu. Lecz po upływie minuty — nieskończenie długiej — doszły ją szybkie kroki nad głową. Arletta poruszała się na górze. Katarzyna odjęła ręce od oczu i już miała wstać, gdy ze szczytu schodów padło imię Peyrola z iście desperackim akcentem. Potem znów raz po razie krzyk: „Peyrol, Peyrol!”, i tupot nóg po schodach. Jeszcze jeden okrzyk: „Peyrol!”, przed samymi drzwiami, które otworzyły się na ścieżaj. Kto ją gonił? Katarzynie udało się wstać. Chwytając się stołu, zagrodziła drogę bratanicy, która wpadła do kuchni z włosami w nieładzie i nieprzytomnym blaskiem w oczach. Drzwi od klatki schodowej zatrzasnęły się za nią. Nikt jej nie gonił. Katarzyna sięgnęła ku bratanicy swym długim, brązowym ramieniem i osadziła ją na miejscu tak gwałtownie, że obie kobiety wpadły na siebie. Ujęła Arlettę za ramiona. — Co to znaczy, na miłość Boską? Gdzie lecisz? — zawołała. Arletta zaś, opadając nagle z sił, szepnęła: — Miałam okropny sen. Chmura zawisła już ponad domem i w kuchni zrobiło się mroczno. Błysnęło blado i rozległ się daleki, słaby łoskot. Stara kobietą wstrząsnęła z lekka bratanicą. — Sen mara — powiedziała. — Obudziłaś się przecie. — Lecz w gruncie rzeczy myślała, że najgorszy nawet sen jest lepszy od rzeczywistości władającej człowiekiem przez długie godziny jawy. — Mordowali go — jęczała Arletta zaczynając dygotać na całym ciele i wyrywać się ciotce. — Mówię ci, że go mordowali. — Uspokój się. Czy śnił ci się Peyrol? Arletta przez chwilę przestała się opierać i szepnęła: — Nie, Eugeniusz. Widziała Réala ściganego przez tłum ociekających krwią mężczyzn i kobiet. W zimnym, trupim świetle gonili go wzdłuż długiego szeregu zrujnowanych domów z popękanymi ścianami i rozbitymi oknami. Wreszcie zniknął jej sprzed oczu w gęstwinie wzniesionych ramion, wywijających szablami, maczugami, nożami, siekierami. Był wśród nich człowiek niosący na kiju czerwony łachman, podczas gdy inny znów bił w bęben głusząc dźwięk szkła, które sypało się z brzękiem na chodnik. A z dala, zza rogu pustej ulicy, nadchodził Peyrol, którego poznała po siwej głowie. Szedł bez pośpiechu, wymachując miarowo lagą. Najstraszniejsze zaś z tego wszystkiego było to, że Peyrol patrzył wprost na nią, zdając się nic nie widzieć dokoła, spokojny, nie marszcząc się ani uśmiechając, nie widzący, głuchy, podczas gdy ona rozpaczliwie wymachiwała ramionami i przeraźliwym krzykiem wzywała go na pomoc. Obudziła się z świdrującym w uszach dźwiękiem jego nazwiska i pod tak silnym wrażeniem, że nawet w owej chwili, patrząc na Katarzynę wzrokiem zmąconym, widziała tysiąc nagich morderczych ramion wzniesionych nad zapadającą w tłum głową Réala. Lecz nie jego imię znalazło się na jej ustach w chwili przebudzenia, tylko nazwisko Peyrola. Pchnęła ciotkę tak mocno, że stara kobieta zachwiała się i, aby nie upaść wstecz, musiała chwycić się za okap komina, przy którym stała. Arletta pobiegła do drzwi sali, zajrzała do niej, wróciła do ciotki i krzyknęła: — Gdzie on jest? Katarzyna naprawdę nie wiedziała, którędy odszedł porucznik, rozumiała jednak, że „on” to Réal. Odpowiedziała tedy: — Dawno już odszedł. — Chwyciła bratanicę za ramię i, siląc się na spokój, ciągnęła dalej: — On powróci, Arletto, nic nie jest w stanie utrzymać go z dala od ciebie. Arletta powtarzała mechanicznie magiczne słowo: — Peyrol, Peyrol! — Następnie wykrzyknęła: — Ja chcę widzieć Eugeniusza. W tej chwili! Na twarzy Katarzyny osiadł wyraz nieustępliwej cierpliwości. . — Poszedł na służbę — powiedziała. Arletta wparła w ciotkę wielkie oczy, atramentowe, żarzące się jak węgle, głębokie, nieruchome, i odezwała się naprężonym, rozpaczliwym głosem: — Ty i Peyrol uknuliście spisek, by mnie przyprawić o pomieszanie zmysłów. Ale ja potrafię zmusić starego, by go wypuścił z rąk. On jest mój! — Zakręciła się na miejscu, jak człowiek osaczony, który szuka ucieczki i na oślep wyskoczyła z domu. Półmrok i bezruch panowały dokoła Escampobar i w przeogromnej ciszy słychać było szmer pierwszych kropli deszczu. Onieśmielona posępnym zmierzchem nadciągającej burzy Arletta zatrzymała się na chwilę, lecz myśli jej zwróciły się natychmiast ku tajemniczej, władczej postaci Peyrola. Gotowa była paść mu do kolan, błagać, wymyślać. — Peyrol, Peyrol! — zawołała dwukrotnie i nadstawiła ucha, jakby spodziewając się odpowiedzi. Po chwili krzyknęła: — Chcę go mieć z powrotem! Katarzyna została sama w kuchni. Z godnością zasiadła w fotelu, wyprostowana jak senator oczekujący w krześle kurulnym na cios barbarzyńskiego losu. Arletta zeskakiwała po zboczu. Dała znać o sobie przenikliwym, piskliwym krzykiem, który jeden Peyrol dosłyszał i zrozumiał. Zacisnął wargi w; pewien szczególny sposób, licząc się poważnie z tą nową trudnością. W następnej chwili zobaczył postać Arletty na oddzielnym głazie, widoczną za pierwszą prostopadłą falą nawałnicy. Dostrzegłszy ludzi na kutrze wydała długi okrzyk rozpaczy i triumfu zarazem: — Peyrol! Na pomoc! Pey–rol! Zelektryzowany przerażeniem Réal skoczył na równe nogi, lecz Peyrol schwycił go za rękę. — Ona mnie woła — rzekł z wzrokiem utkwionym w postać na skale. — Ładny skok! Sacré nom!… Wspaniały skok! — A do siebie mruknął trzeźwo: „Skręci kark albo połamie nogi.” — Widzę was, Peyrol! — krzyczała Arletta zdając się lecieć w powietrzu. — Tak, jestem tu! — odryknął korsarz waląc się pięścią w pierś. Porucznik Réal oburącz zasłonił twarz. Michel gapił się z rozdziawioną gębą jak na przedstawienie cyrkowe, a Scevola spuścił oczy. Arletta wpadła na pokład z takim impetem, że gdyby Peyrol nie zabiegł jej drogi, potłukłaby się niebezpiecznie. Z niesłychaną gwałtownością szamotała mu się w ramionach. W owej chwili dziedziczka Escampobar śmiertelnie blada, z rozwianymi włosami była wcieleniem furii. — Miserable*! Nie waż się! — Odgłos grzmotu zagłuszył jej głos, lecz gdy się przetoczył, usłyszeli, że mówiła do Peyrola błagalnie: — Peyrol, mój przyjacielu, mój kochany stary przyjacielu! Oddaj mi go — i przez cały czas wiła się w ramionach starego wilka morskiego. — Kochałeś mnie przecie, Peyrol — krzyknęła nie przestając się wyrywać; nagle zaciśniętą pięścią uderzyła korsarza po twarzy raz po raz. Twarz Peyrola pozostała nieczuła jak wykuta z marmuru. Lecz Peyrol uczuł z przerażeniem, że Arletta przestaje się poruszać i tężeje. Gwałtowny szkwał spowił wówczas całą grupę. Peyrol łagodnie złożył Arlettę na pokładzie. Oczy miała zamknięte, ręce jej pozostały załamane, na kredowo białej twarzy nie było znaku Życia. Peyrol wstał i patrzył na wysokie skały nadbrzeżne, znikające pod strumieniami deszczu. Ulewa zmywała pokład ze złym, sykliwym rykiem, któremu towarzyszył szum wody spływającej z impetem po żlebach i wnękach stromego brzegu znikającego stopniowo sprzed oczu, jakby to był początek powszechnego potopu — koniec świata. Przykląkłszy na jedno kolano porucznik Réal patrzył w białą twarz Arletty. Choć głos Peyrola mieszał się z dalekim rozgrzmotem, słychać go było wyraźnie: — Nie możemy położyć jej na brzegu i zostawić na deszczu. Trzeba ją zanieść do domu. Suknia na Arletcie przemokła, przylegając do ciała; twarz porucznika ociekała wodą jak gdyby przed chwilą uratował ją od utonięcia. Peyrol zaś w zadumie spoglądał na rozciągniętą na pokładzie kobietę i klęczącego przy niej mężczyznę. — Zemdlała z wściekłości na swego starego Peyrola — ciągnął beznamiętnie. — Dziwne dzieją się rzeczy. Weź ją pan lepiej pod pachy i pierwszy wyjdź na brzeg. Pomogę panu. Gotowe? Teraz do góry. Szli z wolna i oględnie po najbliższych stromiznach brzegu. Zrobiwszy około dwie trzecie drogi złożyli nieprzytomną kobietę na płaskim głazie. Réal podtrzymywał ją wciąż za ramiona, lecz Peyrol delikatnie spuścił jej nogi na ziemię. — Ha! — rzekł. — Teraz już pan sam może donieść ją do domu i oddać w ręce starej Katarzyny. Stań pan mocno na nogach, a ja podniosę ją i złożę panu na rękach. Przejdzie pan bez trudu ten kawałek drogi… Tak… Weź ją pan trochę wyżej, bo nogami będzie zawadzać o kamienie. Włosy Arletty przelewały się porucznikowi przez ramię i zwisały nisko zbitą, bezwładną smugą. Burza przechodziła, lecz niebo kryły chmury. Peyrol pomyślał z ciężkim westchnieniem: „Jestem zmęczony.” — Ona jest lekka — powiedział Réal. — Parbleu*, lekka. Gdyby nie żyła, byłaby bardzo ciężka. Allons*, poruczniku. Nie! Ja nie idę. Po co? Zostanę tu. Nie mam ochoty wysłuchiwać zrzędzenia Katarzyny. Porucznik wpatrzony w twarzyczkę Arletty, spoczywającej mu na ramieniu, ani na chwilę nie oderwał od niej oczu, nawet gdy Peyrol nachyliwszy się nad Arlettą, pocałował ją w białe czoło u samej nasady włosów, czarnych jak skrzydło kruka. — Co mam robić? — zamruczał Réal. — A cóż? Trzeba ją odnieść do starej Katarzyny. I może pan przy tym powiedzieć jej, że zaraz nadejdę. To doda jej otuchy. Liczyli się ze mną trochę w tym domu. Allez*! Czasu mamy mało. Z tymi słowami odwrócił się i zaczął wolno schodzić po zboczu. Zawiała bryza. Poczuł ją na mokrym karku i pod wpływem tego chłodnego muśnięcia znów stał się sobą, włóczęgą, który nie znał sentymentów ani wahań w obliczu hazardów życia. Gdy wrócił na pokład, deszcz już nie padał. Zastał Michela przemoczonego do nitki, gapiącego się na brzeg z zadartą głową. Obywatel Scevola siedział z podciągniętymi kolanami, które objął rękami; z przemoczenia, zimna czy strachu głośno i przejmująco szczękał zębami. Peyrol szczególnym ruchem zrzucił namokłą, ciężką od wody kurtę, jakby na nie się już nie zdała jego cielesnej powłoce, wciągnął wiatr w szeroką pierś i zwrócił się do Michela wibrującym, spokojnym głosem, każąc mu odrzucić liny, na których kuter był zacumowany u brzegu. Michel stał nie wierząc własnym uszom, dopóki korsarz nie krzyknął: — Allez! — rozkazującym tonem. Tymczasem korsarz sam odrzucił mocujące ster liny i władczym gestem położył rękę na wysokim, sięgającym mu do bioder rumplu sterczącym poziomo od głowicy steru. Ruch i głosy poruszyły Scevolę, który zdołał opanować okropne drżenie szczęki. Rzucił się raz i drugi w swych więzach i powtórzył znowu pytanie, które od wielu godzin cisnęło mu się na usta. — Co zamierzacie ze mną zrobić? — Co powiedzielibyście na małą przejażdżką po morzu? — spytał Peyrol uprzejmie. Obywatel Scevola, który zdawał się zupełnie przybity i potulny, najniespodziewaniej wrzasnął przeraźliwym głosem: — Odwiążcie mnie. Puśćcie mnie na brzeg. Michel, zajęty na dziobie, uśmiechnął się, jak gdyby zdawał sobie sprawę z niedorzeczności tego żądania. Peyrol zachował powagę. — Odwiąże się was niebawem — upewnił sankiulotę, który przez tyle lat uchodził za właściciela Escampobaru i jego dziedziczki, że wreszcie, kontentując się pozorami, sam niemal uwierzył w swoje prawa. Nie dziw, że tak się zaperzył, gdy bez pardonu zbudzono go ze słodkich snów. Peyrol zawołał: — Wybieraj linę, Michel! Gdy tylko cumy odpadły, kuter odbił od lądu, a ruch nadany przez Michela wybieraniem liny holowniczej skierował stateczek ku wrotom basenu, przez które wody wewnętrzne łączyły się z zatoczką. Peyrol sterował. W oka mgnieniu kuter przemknął przez wąską szczelinę i dzięki pędowi, którego nabrał, wypadł niemal na środek zatoczki. Lekki wiaterek marszczył jej powierzchnię, lecz na zasnutym cieniem pełnym morzu srebrzyły się baranki. Peyrol pomógł Michelowi whisować żagle wielkiego masztu i powrócił do steru. Elegancki, lśniący stateczek, który tak długo wylegiwał się leniwie, wyjrzał wreszcie na szeroki świat. Oddalali się od brzegu. Michel patrzył ku brzegowi jak oniemiały z podziwu. Obywatel Scevola schylił głowę na podciągnięte kolana, obejmując je słabo rękami. Był żywym posągiem melancholii. — Hej, Michel! Chodźcie tu i rozwiążcie obywatela. Nieładnie trzymać go w więzach podczas przejażdżki po morzu. Gdy rozkaz został wykonany, Peyrol zwrócił się do nieszczęsnej figury: — Więc gdyby kuter wywrócił się przy szkwale, macie teraz równe z nami szansę ratowania się wpław. Scevola zbył te słowa pogardliwym milczeniem. Gryzł kolano z wściekłości. — Przyszliście na kuter żywiąc jakieś mordercze zamiary. Bogu jednemu wiadomo, kogo chcieliście zgładzić, jeżeli nie mnie. Dlatego nic sobie nie wyrzucam zabierając, was na tę przejażdżkę po morzu. Nie będę przed wami ukrywał, że to ryzykowne przedsięwzięcie, z którego możecie nie wyjść cało. Lecz tylko sobie macie to do zawdzięczenia. Gdy kuter wypłynął z zatoczki, wiatr mocniej uderzył w żagle i pomknęli szybko po morzu. Na włochatej fizjonomii Michela niewyraźnie zarysował się, uśmiech zadowolenia. — Czuje morze — powiedział Peyrol, którego marynarskie serce radowało się szybkością kutra. — To co innego niż po lagunie, Michel. — Ma się rozumieć — odrzekł Michel z odpowiednią powagą. — Czy patrząc na brzeg nie wydaje wam się dziwne, że nie zostawiliście na nim nikogo? Michel miał minę człowieka, który stanął wobec konieczności rozwiązania zawikłanego problemu. Od chwili gdy został pomocnikiem Peyrola, do reszty odwykł od myślenia. Z instrukcjami i rozkazami bez trudu dawał sobie radę, lecz rozmowa z tym, którego nazywał „nôtre maître”, była sprawą daleko bardziej skomplikowaną, wymagającą koncentracji wszystkich sił umysłu. — Możliwe — mruknął zaambarasowany. — Wasze szczęście, możecie mi wierzyć na słowo — powiedział korsarz kierując stateczkiem wzdłuż cypla półwyspu. — Nie macie nawet psa na tym świecie. — Mam tylko was, maître Peyrol. — Nie omyliłem się — rzekł Peyrol jakby do siebie, podczas gdy Michel, nawykły do żeglugi, kołysał się w takt ruchów statku nie spuszczając oczu z twarzy korsarza. — Nie — zawołał Peyrol po chwili namysłu. — Nie mogłem was zostawić samego — wyciągnął rękę do Michela. — Podajcie mi rękę — rzekł. Zaskoczony tą niespodziewaną propozycją Michel wahał się chwilę, nim zastosował się do tego żądania. Trzymając zwiotczałą rękę rybaka w swej mocarnej prawicy Peyrol powiedział: — Gdybym odpłynął sam, bylibyście tu zostali jak na bezludnej wyspie, skazani na pewną śmierć. W ciemnej głowie Michela zaświtało przeczucie uroczystości chwili. Nastręczyła mu się asocjacja między treścią słów Peyrola a jego własną upośledzoną pozycją w ogonie ludzkości; z jasnym, niewinnym spojrzeniem bąknął nieśmiało zasadniczą tezę całej swej filozofii: — Ktoś musi być na świecie ostatni. — A więc przebaczycie mi to, co może się stać do zachodu słońca? Sprawnie słuchając steru stateczek wykręcił na zawietrzną, ku wschodowi. — Dobry kuter — szepnął Peyrol. — Nie zapomniał żeglować. — Wolne serce korsarza, które przez tyle dni przygniatała ciężka troska, doznało chwili radości, złudzenia nieograniczonej wolności. W tej samej chwili Réal, nie znalazłszy kutra na basenie, popędził jak szalony do zatoczki, spodziewając się, że tam oczekuje go Peyrol i tam dopiero zamierza oddać mu kuter. Wpadł na tę samą skałę, na której były jeniec Peyrola siadł po ucieczce doszczętnie wyczerpany, lecz podniesiony na duchu nadzieją odzyskania wolności. Ale Réal był w rozpaczy. Poprzez ciemną przesłonę deszczu, padającego na osłoniętą skałami powierzchnię nie dojrzał sylwetki kutra. Stateczek znikł jak na zaklęcie. Niepodobna! Oczom własnym nie wierzył. I na okrzyk z głębi piersi odpowiedziało mu tylko odbite od jałowych stromizn echo: „Peyrol!” Nie zawołał już po raz drugi, a w pięć minut później stanął w drzwiach kuchni dysząc ciężko i ociekając wodą, jak gdyby wypłynął z głębi morza. W fotelu o wysokim oparciu leżała Arletta, osunąwszy się cała, z głową na łonie Katarzyny i kredowobiałą twarzą. Zobaczył, że oczy jej się rozwarły, czarne, olbrzymie, rzekłbyś, z tamtego świata; zobaczył, że stara Katarzyna odwraca głowę, usłyszał okrzyk zdumienia i kobiety od razu zaczęły się mocować z sobą. Wrzasnął ku nim jak furiat: — Peyrol mnie oszukał! — i znikł w mgnieniu oka, tylko drzwi się za nim zatrzasnęły. Deszcz ustał. Po niebie wędrowały chmury jedną wielką falangą, on zaś biegł w tym samym co i ona kierunku, dźwigając się po zboczach, rzekłbyś, na skrzydłach wiatru, ku szczytowi obserwacyjnemu. Stanął na nim łapiąc z trudem powietrze i objął ramieniem pień pochyłej sosny; na pierwszy rzut oka nic nie dostrzegł w łonie skłóconego żywiołu, zdając sobie tylko sprawę z chaosu własnych myśli. Po chwili zobaczył skroś zasłoną deszczu angielski okręt z topslami *spuszczonymi na salingi*, żeglujący przez północne wrota Petite Passe. Zaświdrowało mu w głowie, że istnieje jakiś związek między manewrami okrętu nieprzyjacielskiego a postępowaniem Peyrola. Ten stary od pierwszej chwili zamierzał wyruszyć sam! A gdy niebawem, rzuciwszy okiem na południe, dostrzegł cień kutra, który pod szkwałem opływał ląd, podążając w tamtą stronę, mruknął do siebie z goryczą: „Naturalnie!” Kuter mknął całkowicie ożaglowany. Peyrol rozwijał całą szybkość, śpiesząc na spotkanie z okrętem w haniebnym, najwidoczniej, zamiarze porozumienia się z nieprzyjacielem. W rzeczywistości położenie było takie, że z miejsca, gdzie Réal zobaczył kuter po raz pierwszy, Peyrol nie mógł widzieć angielskiego okrętu i spokojnie trzymał się obranego kursu, środkiem cieśniny w górę. Okręt i maleńki kuter zobaczyły się nagle, gdy były oddalone od siebie na milę z okładem. Peyrolowi omal serce nie wyskoczyło z piersi, gdy tak niespodzianie znalazł się wobec nieprzyjaciela. Z początku na „Amelii” nie zwrócono nań uwagi. Był to tylko kuter szukający schronienia po północnej stronie Porquerolles,. Lecz gdy Peyrol raptem zmienił kurs, stermistrz, zauważywszy ten manewr, wziął szkła do ręki. — Ten kuter zachowuje się podejrzanie — oświadczył. Kapitan Vincent, który był na pokładzie, przyznał mu rację. Wobec mocnego szkwału „Amelia” nie mogła prędko opłynąć brzegu, toteż Peyrol zdążył się znaleźć pod osłoną baterii na Porquerolles. Chwilowo nie groziło mu pochwycenie. Kapitan Vincent nie miał zamiaru wprowadzać okrętu w pole obstrzału baterii i narażać go z racji nędznego przybrzeżnego stateczku na szkody w olinowaniu lub kadłubie. Jednakże opowieść Symonsa o schowanym kutrze, o tarapatach, przez które przeszedł w niewoli, z której uciekł w cudowny sposób, zrobiła swoje, i załoga zaczęła zwracać szczególną uwagę na kutry. „Amelia” lawirowała w cieśninie, a jej oficerowie obserwowali łaciński żagiel, zygzakujący w polu obstrzału nadbrzeżnych dział. Manewr Peyrola zrobił wrażenie nawet na kapitanie Vincencie. Stateczki przybrzeżnej żeglugi z reguły nie uciekały przed „Amelią”. Przeszedłszy się tedy parokrotnie po tylnym pokładzie, kazał zawołać Symonsa. Bohater niecodziennej i tajemniczej przygody zjawił się na pokładzie z kapeluszem w ręku. Od dwudziestu czterech godzin rozmowy na korwecie obracały się wyłącznie dokoła jego przygód i w głębi duszy rad był z pozyskanego ostatnio znaczenia. — Weźcie lunetę — rzekł kapitan — i przypatrzcie się temu stateczkowi przy brzegu. Czy nie przypomina kutra, na którym podobno byliście? Symons odpowiedział bez wahania: — Przysiągłbym, że to te malowane maszty, wasza miłość. Zdążyłem im się przyjrzeć, nim dostałem pałą po głowie. Widać je było przy księżycu. Teraz przez szkła poznaję te maszty. Co zaś do przechwałek starego, że kuter jest kurierskim statkiem i od dawna służył do rozwożenia depesz, to Symons mniemał i pozwalał sobie upewnić jego miłość, że ten drab powiedział to po pijanemu. Nie dbał o to, co mówi. Najlepszy dowód, że musiał być pijany, skoro poszedł po żołnierzy i zapomniał wrócić. Stary zbój! — Po prawdzie, wasza miłość — ciągnął dalej Symons — mógł mnie uważać za niezdolnego do ucieczki. Były wszelkie szansę, że umrę od takiego ciosu. Na pewno poszedł na brzeg pochwalić się przed ludźmi, bo jeden z jego towarzyszy, jeszcze od niego gorszy, zeszedł na brzeg, by mnie zakatrupić przeklętymi widłami od gnoju, za przeproszeniem waszej miłości. Prawdziwy barbarzyńca! Symons urwał wytrzeszczając oczy, rzekłbyś, zdumiony niezwykłością własnej opowieści. Stary stermistrz, który stał przy boku kapitana, zauważył rzeczowo, że cypel półwyspu byłby dobrą bazą dla statku usiłującego przedostać się przez blokującą flotę. Symons, którego nie zwolniono, stał z kapeluszem w ręku, podczas gdy kapitan Vincent wydawał bosmanowi rozkazy przebrasowania rej z wiatrem* i zbliżenia się do baterii. Tak się też stało. Wkrótce wystrzał armatni rozbłysnął nad samą wodą i pocisk nadleciał podskakując w kierunku „Amelii”. Był krótki. Padł za nią o kawał drogi, lecz kapitan Vincent uznał, że okręt podszedł dość blisko, i kazał zalawirować. Wówczas Symons otrzymał znów rozkaz przyjrzenia się przez lunetę stateczkowi. Po dłuższej obserwacji odjął ją od oczu i z przejęciem rzekł do kapitana: — Dostrzegłem trzy głowy na kutrze, wasza miłość, a jedna z nich jest biała. Przysiągłbym, że to ten stary. Kapitan Vincent nie odpowiedział. Cała sprawa zdawała mu się bardzo dziwna, ostatecznie jednak wszystko było możliwe. Tak czy owak, stateczek zachowywał się bardzo podejrzanie. Kapitan odezwał się do starszego oficera z cieniem zniecierpliwienia w głosie: — Postąpił sobie bardzo sprytnie. Będzie tu sterczał do zapadnięcia ciemności, a potem czmychnie. Nic mu nie można zrobić. Nie chcę wysyłać łodzi zbyt blisko baterii. A nawet gdybym je posłał, wykręciłby się sianem, opływając brzeg, nim zdołalibyśmy za nim wyruszyć. Noc będzie mu sprzymierzeńcem. Jednakże miejmy na niego oko, bo może spróbować nam się wyśliznąć jeszcze po południu. W takim razie będziemy go ścigać. Jeśli ma co na pokładzie, chciałbym to dostać. Koniec końców, może to mieć pewne znaczenie. Tymczasem Peyrol tłumaczył sobie manewry okrętu ze swego punktu widzenia. Osiągnął cel. Korweta zamierzała go ścigać. By nie wypaść z roli i zacząć wodzić Anglika za nos, przy pierwszym mocniejszym szkwale opuścił bezpieczne wody pod osłoną gęstego deszczu, który zatarł sylwetkę angielskiego okrętu. Przy słabnącej ulewie Réal dostrzegł ze szczytu łacińskie żagle. Opływały północny cypel Porquerolles i znikły za brzegiem. Po pewnym czasie „Amelia” podniosła żagle w sposób nie pozostawiający wątpliwości, że zamierza ruszyć w pościg. Wkrótce brzegi Porquerolles zaczęły zasłaniać piramidę jej żagli. Gdy znikły całkowicie, Réal odwrócił się do Arletty. — Chodźmy — powiedział. Arletta, której Réal ukazał się w drzwiach kuchni na jedno mgnienie oka, niczym straceniec wzywający, by szła za nim na koniec świata, wyrwała się z chudych, kościstych ramion staruszki, bezradnej wobec siły jej młodego ciała i gwałtowności duszy. Pobiegła wprost na szczyt obserwacyjny, idąc wyłącznie za ślepym nakazem przeczucia. Dopiero chwycony gwałtownie za ramię, Réal spostrzegł, że go odnalazła. Ruchy jej odznaczały się energią i determinacją, na jaką zdobyć się może tylko zupełnie zdrowa na umyśle osoba. Czuł, że go bierze w posiadanie, i od razu odeszły go wszelkie skrupuły. Jednym ramieniem trzymał się pnia, drugim objął ją wpół. Wyznała mu, że nie wie, dlaczego wbiegła właśnie na to wzgórze, i gdyby go na nim nie znalazła, rzuciłaby się w przepaść. W nagłym porywie radości zacisnął ramię dokoła jej kibici, jak gdyby była mu darem niebios, nie zaś kamieniem obrazy dla jego skrupulatnego sumienia. Poszli z powrotem do domu. W zapadającym zmroku oczekujące ich budynki stały martwe, ze ścianami pociemniałymi od deszczu i stokami dachów szklącymi się posępnie pod przeciągającymi melancholijnie chmurami. Siedzącą w kuchni Katarzynę doszły ich kroki. Oczekiwała ich sztywnie w wysokim fotelu. Arletta zarzuciła jej ręce na szyję, a Réal stanął a boku i patrzył. Myśl po myśli przepływała mu przez głowę, ustępując wobec niezaprzeczonego faktu, że los oddał go tej kobiecie, którą, dzięki zmienionemu nastawieniu do niej, uważał teraz za zdrowszą na umyśle od siebie samego. Arletta objąwszy jedną ręką Katarzynę za szyję, całowała jej zbrużdżone czoło pod białą płócienną opaską, mogącą uchodzić za jakiś wiejski diadem. — Jutro obie pójdziemy razem do kościoła. Katarzyna pełna surowej godności zdawała się dotknięta propozycją poprowadzenia przed ołtarz Boga, z którym dawno już się pogodziła, tej nieszczęsnej dziewczyny, splamionej bluźnierstwami i zbrodniami rewolucji, które ją przyprawiły o pomieszanie zmysłów. Arletta, wciąż nachylona nad ciotką, wyciągnęła drugą rękę do Réala, który, zbliżywszy się o krok, ujął ją w milczeniu. — Och tak, pójdziesz, ciociu — nastawała Arletta. — Musisz pójść ze mną, by pomodlić się za Peyrola, którego nigdy już nie zobaczymy. Katarzyna spuściła głowę na piersi, nie wiadomo, czy na znak zgody, czy przygnębienia. Réalem owładnęło nagle głębokie wzruszenie, gdyż i on był przekonany, że nikt z nich już nie zobaczy Peyrola. Wyglądało to tak, jak gdyby korsarz z dalekich mórz pozostawił ich w przystępie pogardy, wielkoduszności i jakiejś pasji, która znużyła się sama sobą. Mniejsza, jak się to stało, dość, że Réal gotów był pojąć na zawsze napiętnowaną czerwoną ręką rewolucji Arlettę, bo ta, która brnęła ongi po kostki we krwi umierających, potrafiła otworzyć mu oczy na piękno triumfującego życia. XVI Za rufą kutra bliskie zachodu słońce rzuciło ciemnokarmazynową smugę między mierzchnącym morzem a zachmurzonym niebem. Półwysep Giens i wyspy Hy?res tworzyły jeden blok lądu, rysujący się mocną czernią na płomiennym pasie horyzontu; lecz na północy długa linia alpejskiego wybrzeża wiła się i zębiła do nieskończoności pod nawisłymi chmurami. Kuter zdawał się pędzić z falami w zawody w ramiona nadchodzącej nocy. O sporą milę „Amelia” pod wszystkimi żaglami rwała ku niemu w baksztag*. Pogoń trwała już od wielu godzin, gdyż Peyrol, wymknąwszy się, potrafił uzyskać nad „Amelią” znaczną przewagę przy samym starcie. Na szerokiej roztoczy cichej wody, zwanej redą Hy?res, kuter — naprawdę statek szybkobieżny — znacznie wyprzedzał korwetę. Następnie, przemknąwszy raptownie przez wschodni przesmyk między dwiema wyspami, Peyrol zniknął na pewien czas ścigającemu go okrętowi za Ile du Levant. „Amelia” musiała dwukrotnie przebrasować na przeciwny ciąg i znów pozostała w tyle. Wychynąwszy na pełne morze, znowu zmuszona była do przebrasowania i między obu statkami ustaliła się pozycja pościgu w ślad, który z reguły trwa najdłużej. Kapitan Vincent dwukrotnie znacząco zacisnął wargi i mruknął coś z uznaniem dla mistrzowskiej żeglugi Peyrola. W pewnej chwili „Amelia” znalazła się dość blisko, by dać ognia. Drugi pocisk gwizdnął tuż nad szczytami masztów kutra, lecz kapitan Vincent nakazał umocować z powrotem działo w łożu. Odezwał się do starszego oficera, który stał przy nim z tubą w ręku: — Nie powinniśmy zatapiać tego statku. Gdyby choć z godzinę potrwała cisza, przyholowalibyśmy go łodziami. Oficer zauważył, że jeszcze około doby nie będzie ciszy. — Tak — przyznał mu rację kapitan Vincent — za godzinę czy coś koło tego zapadnie noc, a wówczas kuter może się nam wymknąć. Wybrzeże jest niedaleko i baterie są po obu stronach Fréjus; schroniwszy się pod jedną z nich będzie równie bezpieczny jak w przystani. I patrz pan tylko — zawołał po chwili — właśnie zamierza tak zrobić. — Tak, panie kapitanie — odpowiedział oficer wpijając się wzrokiem w stateczek, który pląsał przed nimi na krótkich śródziemnomorskich falach — odpada od wiatru*. — Teraz, by go dopędzić, nie trzeba i godziny — rzekł kapitan Vincent z takim gestem, jakby chciał zatrzeć ręce, nagle jednak oparł się o poręcz burty. — Ostatecznie — ciągnął — ściśle mówiąc, jest to wyścig między „Amelią” i nocą. — A dziś ściemni się prędko — powiedział oficer kręcąc tubą na rzemieniu. — Czy mamy przebrasować reje w baksztag*, panie kapitanie? — Nie — odparł kapitan Vincent. — Dzielnego mamy przeciwnika na tym kutrze. Teraz odpada od wiatru, lecz każdej chwili może powrócić do pozycji pod wiatrem. Nie depczmy mu po piętach, bo stracimy przewagą, którą teraz mamy. To marynarz i chce uciec za wszelką cenę. Gdyby te słowa doszły jakim cudem Peyrola, wywołałyby na jego ustach złośliwy i triumfujący uśmiech. Od pierwszej chwili gdy ujął za rudel, wytężył całą pomysłowość, całe mistrzostwo w żeglarstwie, by . oszukać angielskiego kapitana, tego nieprzyjaciela, którego nigdy w życiu nie widział i o którym wyrobił sobie pojęcie z obserwacji jego okrętu. Napierając na ciężki rudel zwrócił się do Michela: — Już czas — zabrzmiał jego głęboki, spokojny głos, mącąc ciszę żmudnego popołudnia. — Zwolnijcie wielki żagiel, Michel. Cokolwiek. Kiedy Michel wrócił na swe zwykłe miejsce po nawietrznej stronie, korsarz spostrzegł, że nie spuszcza oczu z jego twarzy. Nieokreślone myśli zaczęły się formować w głowie Michela. Nie wypowiedziane zapytanie prostodusznych oczu swego towarzysza Peyrol powitał uśmiechem wykrzywiającym początkowo jego męskie i wrażliwe usta grymasem ironii, który przerodził się w coś przypominającego czułość. — Tak to, kolego — odrzekł z dziwnym natężeniem i intonacją głosu, jak gdyby słowa jego zawierały całkowitą i niedwuznaczną odpowiedź. Najniespodziewaniej Michel zamrugał oczami, jakby oślepiony niezwykłym blaskiem. On również dobył skądś, z głębi swej istoty, osobliwy, mglisty uśmiech, aż Peyrol odwrócił odeń wzrok. — Gdzie jest obywatel? — spytał napierając mocno na rudel i wybiegając wzrokiem w kierunku ruchu. — Rzucił się w morze czy co? Nie widziałem go od chwili, gdyśmy mijali zamek Porquerolles. Wyciągnąwszy szyją i zajrzawszy za zrębnicę luku, Michel oświadczył, że Scevola siedzi na kilsonie. — Idźcie na przód — rzekł Peyrol — zwolnijcie trochę fokżagiel. Ten kuter, ma skrzydła — dodał ciszej do siebie. Samotny na rufie Peyrol odwrócił się, by rzucić okiem na „Amelię”. Okręt trzymał się pod wiatrem i przecinał z ukosa bruzdę kutra. Odległość między statkami zmalała. „Jednakże — rozważał Peyrol — . gdybym, naprawdę chciał uciec, miałbym wielkie szansę, osiem na dziesięć, a w gruncie rzeczy powodzenie zapewnione.” Przez dłuższy czas nie spuszczał z oka wyniosłej piramidy żagielnej na tle mierzchnącego na niebie pasa czerwieni. Obejrzał się dopiero słysząc za sobą straszliwy jęk. Był to Scevola. Obywatel przelazł na czworakach, uznawszy snadź ten sposób lokomocji za najpewniejszy. Właśnie zatoczył się na zawietrzną i dość zręcznie uniknął wyrzucenia w morze. Jedną ręką rozpaczliwie czepiając się knechta, drugą wskazał na ląd i z miną człowieka, który Bóg wie jak ważne zrobił odkrycie, krzyknął głosem głuchym jak z beczki: — La terre! La terre!* — Oczywiście — odrzekł Peyrol sterując kunsztownie. — Co takiego? — Ja nie chcę utonąć! — krzyczał obywatel głosem jak z beczki. Peyrol zastanowił się chwilę i odpowiedział mu poważnie: — Ręczę, że jeśli zostaniecie, gdzie stoicie — tu spojrzał na „Amelię” przez ramię — nie grozi wam śmierć od utonięcia. — „Skłonił nagle w bok głowę: — Wiem, co ten człowiek ma na myśli. — Jaki człowiek? Kto ma na myśli? — grzmiał Scevola odchodząc niemal od zmysłów. — Jest nas tylko trzech na kutrze. Lecz Peyrol oczyma duszy przyglądał się złośliwie osobnikowi szczerzącemu długie zęby, w peruce, z ogromnymi sprzączkami u trzewików. Tak wyobrażał sobie kapitana „Amelii”. Tymczasem był to oficer o twarzy pogodnej. W tej chwili jednak zmroził ją wyraz surowego postanowienia. Skinął znów na pierwszego oficera. — Zbliżamy się — odezwał się spokojnie. — Zamierzam podejść z nawietrznej strony. To wyłączą ryzyko nowej sztuczki tego franta. Sam pan wie, jak trudno wyprowadzić w pole Francuza. Poślij pan kilku marynarzy na dziób. Obawiam się, że nie zawładniemy kutrem, póki nie wystrzelamy załogi. Nie widzę, niestety, innego sposobu. Gdy podejdziemy do kutra z bliska, każ pan marynarzom dać salwę. Celnie mierzyć. Na rufie też postaw pan marynarzy. Może uda się przestrzelić szkoty. Niech tylko żagle spadną na pokład, a już go mamy. Wystarczy posłać po niego łódź. Przez dobre pół godziny kapitan Vincent stał w milczeniu, wsparty łokciem na poręczy burty, nie” spuszczając z oczu kutra, którym Peyrol sterował również bez słowa, a czujnie, doskonale zdając sobie sprawę ze zbliżania się okrętu nieprzyjacielskiego, trwającego w bezlitosnym pościgu. Wąski pas czerwieni powoli znikał z nieba. Brzegi Francji czerniły się na tle gasnących blasków, zlewając się z cieniami skoncentrowanymi na zachodzie. Obywatel Scevola, uspokojony cokolwiek zapewnieniem, że nie utonie, uznał za wskazane leżeć w miejscu, gdzie upadł, nie ważąc się przejść na rozhuśtany pokład. Michel, rozpłaszczony po nawietrznej stronie, wpatrywał się w Peyrola, spodziewając się lada chwila jakiegoś rozkazu. Lecz Peyrol nie powiedział słowa, nie dał żadnego znaku. Od czasu do czasu kłąb piany przelatywał nad kutrem lub wyplusk wpadał na pokład burzliwym nalotem. Dopiero gdy korweta znalazła się w odległości strzału działowego, Peyrol przemówił. — Nie! — wybuchnął głusząc wiatr, rzekłbyś, dając upust myślom, które długi czas go gnębiły — nie! Nie mogłem was zostawić samego jak palec na świecie. A jednak, niech mnie diabli porwą, jeżeli bylibyście mi za to wdzięczni. Co wy na to, Michel? Uśmiech zafrasowania osiadł na prostodusznej fizjonomii eks–rybaka. Wyraził tylko to, co zawsze myślał o twierdzeniach Peyrola: — Sądzę, że ma pan rację, maître. — Słuchajcie więc, Michel. Ten okręt zrówna się z nami za małe pół godziny. Gdy nadpłyną, otworzą na nas ogień z muszkietów. — Otworzą na nas… — powtórzył Michel z zainteresowaniem. — Lecz skąd pan może wiedzieć, maître, co zrobią? — Bo ich kapitan musi wykonać to, co sobie ułożyłem — rzekł Peyrol uroczyście, z głębokim przekonaniem. — Postąpi tak, jak gdybym podszeptywał mu, co ma zrobić. Postąpi tak, bo z niego marynarz pierwszej klasy, lecz ja, Michel, jestem odrobinę mądrzejszy. — Rzucił za siebie okiem na „Amelię”, gnającą za kutrem z wzdętymi żaglami, i podniósł głos nagle: — Uczyni tak, gdyż o pół mili stąd stary Peyrol zginie! Michel nie drgnął. Na dłuższą chwilę zamknął tylko oczy. Korsarz ciągnął dalej: — Mogę od razu paść od kuli w serce — powiedział — w takim razie pozwalam wam zluzować szkoty, o ile będziecie żyć. Lecz jeżeli ja żyć będę, mam zamiar położyć ster na burtę. Gdy tylko to uczynię, zluzujcie fokżagiel, by kuter wyskoczył pod wiatr. To mój ostatni rozkaz. Teraz idź naprzód i nie bój się niczego. Adieu. Michel usłuchał bez słowa. Na dziobie „Amelii” z pół tuzina marynarzy ustawiło się rzędem z bronią przy oku. Kapitan Vincent, w celu obserwowania pryzu, przeszedł na zawietrzną śródokręcia. Gdy bukszpryt* wydał mu się na równi z rufą kutra, machnął kapeluszem, i na ten znak marynarze dali ognia z muszkietów. Na kutrze nie opadła ani jedna lina. Lecz kapitan Vincent zobaczył, że siwowłosy sternik, przerzucając rumpel ku zawietrznej, schwycił się za lewy bok. Kuter wyskoczył pod wiatr. Z kolei dali ognia marynarze na rufie, tak że wszystkie strzały zlały się w jedną salwę. Na pokładach odezwały się głosy: „Trafili siwego.” Kapitan Vincent krzyknął bosmanowi: — Przebrasować na przeciwny ciąg! Przed wydaniem potrzebnych rozkazów stary marynarz, pełniący na „Amelii” bosmańską służbę, rzucił bystre spojrzenie dokoła. „Amelia” dopadła swego pryzu pod gwizdy bosmanmatów i ich ochrypłe krzyki: — Skrócić żagle! Do zwrotu! Peyrol leżał na wznak pod kołyszącym się bezładnie rumplem. Zadzwoniły mu w uszach przeraźliwe krzyki i zamilkły. Usłyszał złowrogi szum fali spod dziobu „Amelii”, który rozpienił morze ledwie o dziesięć łokci od rufy kutra; widział nawet, jak na masztach „Amelii” zjechały górne reje; potem wszystko znikło z chmurnego nieba. I został mu tylko w uszach szum wiatru, plusk fal, miotających zdany na ich łaskę stateczek, i ustawiczne trzepotanie fokżagla, który Michel spuścił wedle rozkazu. Kuter począł się mocno bujać, lecz Peyrol nie dał się wyrzucić, objąwszy knecht nieuszkodzonym prawym ramieniem. Doznał uczucia pokoju z przymieszką dumy. Wszystko stało się, jak uplanował. Chciał zadrwić z angielskiego kapitana i to mu się udało. Dokazał tego lepiej, niż potrafiliby inni, on, stary człowiek, który niepostrzeżenie uległ przemocy czasu i doczekał chwili, w której uczucie, niespodziewane jak intruz i okrutne jak nieprzyjaciel, zdarło zeń zasłonę pokoju. Peyrol przerzucił głowę na lewo. Zobaczył z tej strony tylko nogi obywatela Scevoli, miotane bezwładnie tam i sam, w rytm chwiejby, jak gdyby jego ciało dostało się w kleszcze. Zabity czy tylko obezwładniony śmiertelnym strachem? A Michel? Zabity czy umierający był ów człowiek pozbawiony przyjaciół, którego Peyrol powodowany litością nie chciał zostawić samego na świecie, nawet bez psa do towarzystwa? Peyrol nie czuł wyrzutów sumienia, lecz pomyślał, że chciałby go jeszcze raz zobaczyć. Spróbował wymówić jego imię, lecz szeptu nawet nie udało mu się dobyć z krtani. Uczuł się wyrzucony za nawias świata, gdzie rozbrzmiewa ludzki głos, gdzie Arletta krzyknęła nań: „Peyrol, nie waż się!” Niczyjego już nie usłyszy głosu! Pod szarym niebem istniał dla niego tylko szmer przelewających się fal i nieustanny wściekły łopot fokżagla. Kuter, ulubiona zabawka korsarza, miotał się pod nim okropnie i mocne chlusty spadały za burtę na jego rozciągnięte ciało. Wtem przy zdradzieckim uskoku, gdy całe Morze Śródziemne z okrutnym rykiem stanęło na równi z pochyłością maleńkiego pokładu, ujrzał „Amelię” pędzącą wprost na kuter. Zamierające serce ścisnęło mu się nie ze strachu przed śmiercią, ale przed zawodem. Czyżby ten Anglik miał nań wpaść w zaślepieniu i zatopić kuter wraz z depeszami? Rozpaczliwym wysiłkiem woli natężywszy resztą sił Peyrol siadł i otoczył ramieniem drabliny wielkiego masztu. Okręt przemknął z ćwierć mili poza kuter, nim zdołał skrócić żagle i przebrasować reje. Wracał po swoją zdobycz. Przy gęstniejącym mroku, wśród spienionych grzebieni, trudno było dojrzeć stateczek. Już dowódcę wypatrującego z dziobu ogarnął niepokój, czy nie zalało i nie zatopiło kutra, gdy nagle zobaczył go w bruździe fali niemal przy końcu bukszprytu. Kapitanowi dech zaparło. „Prawo na burt!” — wrzasnął, a rozkaz powędrował z ust do ust wzdłuż pokładu. Przy następnym skoku stateczku Peyrol opadając z powrotem na wznak ujrzał całą angielską korwetę, wzbijającą się prosto w chmury, jak gdyby miała mu się zwalić na samą pierś. Grzebień fali uderzył go hałaśliwie w twarz; nastąpił moment gładzi i ciszy wodnej. Dni męskiej siły i awanturniczych przygód błyskawicznie przemknęły mu przed oczami. Nagle głos ogromny jak ryk wściekłego lwa morskiego wypełnił, rzekłbyś, całą próżnię niebios potężnym, władczym okrzykiem: „Równo!…”* I pod dźwięk tej znanej, niemal swojskiej komendy angielskiej, tętniącej mu w uszach, Peyrol uśmiechnął się do swych wizji i skonał. „Amelia” ogołocona z żagli po bramsle* i nie chwytając wiatru wznosiła się i opadała lekko, mając o kabel* kuter Peyrola, przewalający się po falach na kształt trupa. Kapitan Vincent wsparty w ulubiony sposób na poręczy burty nie spuszczał oka z pryzu. Bolt czekał cierpliwie, by dowódca się odwrócił. — Ach pan tu, panie Bolt. Posłałem po pana, byś objął w posiadanie ten kuter. Mówi pan po francusku, a tam może być jeszcze kto przy życiu. W takim razie przyśle go pan tu niezwłocznie. Jestem pewny, że jeżeli nawet który z nich żyje, to nie wyszedł bez rany. Choć będzie ciemno, niech się pan rozejrzy i zabierze wszystkie papiery. Niech pan podniesie fokżagle i podżegluje, by chwycić linę holowniczą. Chcę wziąć ten kuter na linę, by rano przeszukać go dokładnie; każ pan rozerwać oszalowanie kabiny i zarządź inne poszukiwania, gdyby pan nie znalazł od razu tego, czego się spodziewam… Dalsze rozkazy wydawał cichym głosem, tylko białe zęby lśniły mu wśród wieczornej omroczy. Bolt odbił z wielkim pośpiechem. W pół godziny później był z powrotem, „Amelia” zaś, z kutrem na linie, pożeglowała na wschód w poszukiwaniu blokującej floty. Bolt, wprowadzony do kabiny, mocno oświetlonej lampą na pałąkach, podał przez stół swemu dowódcy zaszyty w żaglowe płótno, owiązany i opieczętowany pakiet i papier złożony we czworo, który, jak wyjaśnił, był certyfikatem okrętowym, z opuszczoną jednak, rzecz dziwna, nazwą statku. Kapitan Vincent chciwie wyciągnął rękę po szary pakiet. — To mi wygląda na to, czego się spodziewamy, Bolt — powiedział obracając pakiet na wszystkie strony. — Co jeszcze znalazł pan na kutrze? Bolt powiedział, że znalazł trzech zabitych, dwóch na tylnym pokładzie, a jednego ze strzępem fokżagla w ręku na dnie otwartego głównego luku. — Trafiony, sądzę, w chwili gdy spuszczał fok — zauważył. Opisał trupy i zameldował, że postąpił z nimi wedle otrzymanych rozkazów. W szafce kabiny znalazł pół flaszki wina i kawał chleba; na pokładzie stała skórzana walizka, zawierająca płaszcz oficerski i mundur. Zapalił lampę i przekonał się, że bielizna była poznaczona „E. Réal”. Pałasz oficerski na szerokim pasie do noszenia przez ramię leżał również na pokładzie. Rzeczy te nie mogły należeć do starego siwowłosego człowieka, gdyż był korpulentniejszy. — Wygląda na to, że ktoś wypadł za burtę — zauważył Bolt — Dwa ciała miały wygląd nijaki, lecz nie ulega wątpliwości, że ten dzielny stary był marynarzem. — Na Boga! — zawołał kapitan Vincent — musiał nim być! Czy pan wie, Bolt, że o mały włos byłby nam uciekł. Gdyby pościg potrwał o dwadzieścia minut dłużej, wykręciłby się. Ile ran odniósł? — Zdaje się, że trzy, panie kapitanie. Nie badałem dokładnie — odpowiedział Bolt. — Ciąży mi na sercu, że kazałem wystrzelać tych odważnych ludzi jak psów — powiedział kapitan Vincent. — Jednak był to jedyny sposób, a tu może znajdować się coś — ciągnął uderzając dłonią po pakiecie — co mnie usprawiedliwi w moich własnych oczach. Nie jest mi pan już potrzebny. Kapitan Vincent położył się na koi całkowicie ubrany. Po pewnym czasie stanął w drzwiach oficer wachtowy i zameldował, że dostrzeżono okręt floty po nawietrznej. Kapitan Vincent rozkazał dać nocny sygnał poznawczy. Wyszedłszy na pokład zobaczył na odległość głosu spiętrzoną sylwetkę okrętu liniowego, zdającego się sięgać chmur. Okrzyknięto go przez tubę. — Co za okręt? — Korweta j.k. mości „Amelia” — odkrzyknął kapitan Vincent. — Co za okręt, proszę? Zamiast zwykłej odpowiedzi nastąpiła krótka pauza i inny głos ozwał się donośnie przez tubę: — Czy to ty, Vincent? Nie poznajesz „Superba” mając go przed nosem? — Ale nie w nocy, Keats. Jak się masz? Spieszno mi do admirała! — Flota jest blisko — głos przebijał się teraz z trudem skroś pomruki, szepty i pluski czarnego kanału między dwoma okrętami. — Admirał steruje kurs S.S.E. Spotkasz go nie zmieniając kursu. Będzie szedł przeciwnym ciągiem. Zdążysz na śniadanie na okręt „Victory”. Czy co zaszło? Za każdym lekkim przechyłem żagle „Amelii”, zasłonięte od wiatru masą siedemdziesięcioczterodziałowego okrętu, łopotały na masztach. — Nic wielkiego — wołał kapitan Vincent. — Wziąłem pryz. — Czy byłeś w boju? — nadleciało pośpiesznie. — Nie, nie. Los szczęścia. — Gdzie twój pryz? — ryknęła tuba z zainteresowaniem. — W moim biurku — odkrzyknął kapitan Vincent w odpowiedzi. — Nieprzyjacielskie depesze… Słuchaj, Keats, przebrasuj — pod wiatr! Przebrasuj pod wiatr, mówię, bo wpadniesz na mnie — tupnął niecierpliwie nogą. — Natychmiast każ pan wybrać linę holowniczą, podciągnąć ten kuter pod samą rufę — krzyknął do oficera wachtowego — bo stary „Superb” przejdzie po nim nie spostrzegłszy się nawet. Kapitana Vincenta ominął zaszczyt zaproszenia na śniadanie u admirała, bo przybył na „Victory” dość późno. Dowiedział się, że lord Nelson nie pokazał się jeszcze na pokładzie; wkrótce nadszedł rozkaz, że ma się natychmiast zameldować u admirała. Kapitan „Amelii” stawił się w kabinie admirała w mundurowym tużurku, z pałaszem przy boku i kapeluszem pod pachą, i został powitany uprzejmie. Ukłonił się i z paru słowami wyjaśnienia położył pakiet na wielkim, okrągłym stole, przy którym siedział milczący sekretarz, czarno ubrany, który najwidoczniej pisał list pod dyktando jego lordowskiej mości. Admirał chodził po kabinie tam i z powrotem i, powitawszy kapitana Vincenta, znów zaczął ją mierzyć nerwowymi krokami. Pusty jego rękaw nie był przypięty na piersi i opisywał łuk przy każdym zwrocie. Cienkie włosy spadały prostymi pasmami na blade policzki, a nieruchoma twarz miała wyraz cierpienia, jaskrawo odbijający od blasku jego jedynego oka. Kapitan Vincent stał przed nim w postawie pełnej szacunku. Admirał stanął jak wryty i zawołał: — Pochwycone na kutrze! Jakim cudem zwrócił pan uwagę na ten kuter wśród tylu innych, które pan ciągle spotyka? — Wyznam, że przypadkiem uzyskałem pewne ciekawe informacje — rzekł kapitan Vincent. — Po prostu los szczęścia. Podczas gdy sekretarz pruł scyzorykiem płótno na depeszach, lord Nelson zabrał kapitana Vincenta na galerię rufy. Był spokojny, słoneczny ranek; wiała lekka i chłodna bryza. „Victory” pod swymi trzema topslami i niższymi sztakslami* żeglował powoli na południe otoczony rozsianą po morzu flotą. Na wszystkich okrętach widniały te same niemal żagle, co na „Victory”. Tylko w oddali widać było parę kompletnie ożaglonych okrętów, śpieszących połączyć się z eskadrą. Kapitan Vincent zauważył z zadowoleniem, że starszy oficer „Amelii” zmuszony był odbrasować* reje wielkiego masztu, chcąc utrzymać się na równi z admiralskim okrętem. — Co! — zawołał nagle lord Nelson popatrzywszy na korwetą — holuje pan ten kuter! — Sądziłem, że wasza lordowska mość zechce może rzucić okiem na czterdziestotonowy statek z łacińskim ożagleniem, który tak długo ścigał się z najszybszą, śmiem twierdzić, korwetą j. k. mości. — Jak się to zaczęło? — spytał admirał nie przestając patrzeć na „Amelię”. — Jak już wspomniałem waszej lordowskiej mości, doszły mnie pewne wieści — zaczął kapitan Vincent, który nie uważał za stosowne rozwodzić się na ten temat. — Kuter, który mamy przed oczami, mało co różniący się od innych kutrów krążących między Cette a Genuą, wypłynął z zatoki na półwyspie Giens. Prowadził go stary, siwowłosy człowiek i rzeczywiście trudno o lepszego, bardziej nadającego się do tej funkcji marynarza. Wypłynął poza Cape Esterel i zmierzał przez redą Hy?res. Nie spodziewał się widać spotkać na swej drodze „Amelii”. I wtedy to popełnił, jedyny zresztą, błąd. Gdyby wówczas nie zmienił kursu, nie zwróciłbym na niego uwagi, jak nie zwróciłem na dwa inne kutry, które były wówczas widoczne. Lecz zachował się podejrzanie, wykręciwszy pod osłoną baterii na Porquerolles. Tylko manewr ten oraz informacje, o których mówiłem, skłoniły mnie do pościgu, gdyż chciałem się przekonać, z czym żegluje. — Następnie kapitan Vincent opowiedział zwięźle epizody pościgu. — Upewniam waszą lordowska mość, że nigdy z większym żalem nie wydawałem rozkazu jak wtedy, gdy kazałem otworzyć ogień muszkietowy na ten kuter, lecz stary marynarz dał dowody takiej determinacji i sztuki żeglarskiej, że nic innego nie pozostawało mi do zrobienia. Ba! w chwili gdy się z nim zrównaliśmy, zrobił bardzo sprytny manewr w celu przedłużenia pościgu. Noc się zbliżała i mieliśmy do rozporządzenia ledwie parę minut, bo w ciemnościach to więcej niż pewne, że udałoby mu się wykręcić. Zważywszy, że każdej chwili mogli spuścić żagle i ocaleć, pełen jestem dla nich podziwu a szczególnie dla tego siwowłosego człowieka. . Admirał, zapatrzony przez cały czas w „Amelię” i jej pryz, odezwał się wreszcie: — Ma pan bardzo ładny, mały okręt, Vincent. Wspaniale nadaje się do służby, którą panu wyznaczyłem. Z francuskich warsztatów, nieprawdaż? — Tak jest, milordzie. To doskonali okrętownicy. — Nie, zdaje się pan nienawidzić Francuzów, Vincent — powiedział admirał z półuśmiechem. — To zależy jakich Francuzów, milordzie — odpowiedział kapitan Vincent z ukłonem. — Nie znoszę francuskich doktryn politycznych i mężów stanu, lecz wasza lordowska mość przyzna, że pod względem odwagi i przedsiębiorczości nie mogliśmy na całej kuli ziemskiej znaleźć sobie godniejszych przeciwników. — Nigdy nie powiedziałem, by można było nimi gardzić — powiedział lord Nelson. — Pomysłowość, odwaga, tak… Gdyby mi się ta tulońska flota wymknęła, wszystkie nasze eskadry od Gibraltaru po Brest byłyby w niebezpieczeństwie. Dlaczego nie wypłyną, bym mógł się z nimi rozprawić? Gzy nie trzymam się z dala, czy nie zeszedłbym im z drogi? Vincent zauważył nerwowe podniecenie admirała i zaniepokoił się jeszcze bardziej, gdy cała jego smukła, słabowita postać zatrzęsła się w paroksyzmie kaszlu. Głównodowodzący floty śródziemnomorskiej dusił się, łapał powietrze tak okropnie, że kapitan Vincent nie mógł na to patrzeć. Jednakże zauważył, że lord Nelson prędko przyszedł do siebie. — Mam wyczerpującą pracę, Vincent — powiedział. — To mnie zabija. Chciałbym wypocząć gdzieś na wsi, wśród pól, z dala od morze, admiralicji, depesz, rozkazów i odpowiedzialności. Właśnie kończyłem list do kraju, w którym komunikuję, że sił mi brak i ledwie mogę sprostać… Ale jestem jak ów siwy człowiek, którego pan tak podziwia, Vincent — ciągnął z uśmiechem znużenia — będę sterczał przy mojej robocie, dopóki jakaś nieprzyjacielska kula nie położy kresu wszystkiemu… Zobaczymy, co jest w tych papierach, które pan mi przywiózł. Sekretarz w kabinie zdążył je rozłożyć na oddzielne pliki. — Co tam jest? — zapytał admirał zaczynając znów niespokojnie chodzić po kabinie. — Na pierwszy rzut oka najważniejsze, milordzie, są rozkazy do morskich władz Korsyki i Neapolu, by poczyniono pewne przygotowania w związku z ekspedycją do Egiptu. — Zawsze tak myślałem — rzekł admirał patrząc z błyskiem w oku na pilnie słuchającego kapitana Vincenta. — Dzielnie się pan spisałeś, Vincent. Najlepiej zrobię posyłając pana z powrotem na pański posterunek. Tak… Egipt… Wschód… Wszystko wskazuje na ten kierunek — monologował w obecności Vincenta, gdy tymczasem sekretarz, zebrawszy starannie papiery, wstał powoli i wyszedł, by dać je do przetłumaczenia i ułożyć skrót dla admirała. — Jednak, kto wie? — zawołał lord Nelson zatrzymawszy się na chwilę. — Lecz klęską czy chwałą z nikim nie będę się dzielił. Nikogo nie będę pytał o radę. Kapitan Vincent wobec tej indywidualności z prochu i siarki uczuł się zapomnianym, cieniem, niczym. „Jak długo wytrwa jeszcze?” — pytał się w duchu z niekłamaną troską. Wkrótce admirał przypomniał sobie o nim i w dziesięć minut później kapitan Vincent opuścił „Victory”, mając wrażenie, jak zresztą wszyscy oficerowie, którzy rozmawiali z lordem Nelsonem, że widział się z osobistym przyjacielem; wracał ze świeżym zapasem podziwu dla wielkiej duszy oficera morskiego, zamieszkującej słabe ciało głównodowodzącego sił morskich j. k. mości na Morzu Śródziemnym. Widział z łodzi wiosłowej, którą wracał, że na „Victory” podniesiono sygnał ogólny sformowania kolumny przed i za admiralskim okrętem, a następnie sygnał dla „Amelii”. Odpowiednio Vincent wydał rozkazy podniesienia żagli i wykreślił stermistrzowi kurs na Cape Cicié, po czym zeszedł do kabiny. Nie spał prawie trzy noce z rzędu i potrzebował snu. Mimo to spał źle i sny miał burzliwe. Obudził się wcześnie i zaczął rozmyślać o wypadkach dnia poprzedniego. Rozkaz zastrzelenia trzech dzielnych ludzi, wydany przy tym z zimną krwią, co napawało go obrzydzeniem już w czasie wydawania rozkazu, ciążył mu bardzo na sumieniu. Być może, był pod wrażeniem sędziwej głowy Peyrola, jego uporczywości w ucieczce, jego odwagi nie słabnącej do ostatniej chwili, do ostatniego tchu. W epizodzie pościgu uzewnętrzniło się nadzwyczajne poczucie obowiązku i niecodzienna zuchwałość. Kapitan Vin — cent był człowiekiem silnej kompleksji, dobrodusznym, o temperamencie sangwinicznym zaprawionym odrobiną ironii, a tacy ludzie są zdolni do szlachetnych uczuć i łatwych sympatii. „Jednakże — rozmyślał — sami tego chcieli. Mogło się tylko tak skończyć, jak się skończyło. Ale fakt pozostaje faktem, że byli bezbronni i wyglądali nieszkodliwie, a przy tym dali dowody niepospolitej odwagi. Otóż ten stary…” Zastanawiał się, ile prawdy było w opowieści Symonsa. Zdecydował, że fakty musiały być prawdziwe, lecz że oświetlenie, w jakim Symons je przedstawił, utrudniało ich zrozumienie. Stateczek nadawał się rzeczywiście do przerywania blokady. Lord Nelson był zadowolony. Kapitan Vincent wyszedł na pokład usposobiony przyjaźnie do wszystkich ludzi, żywych i umarłych. Po południu ustaliła się piękna pogoda. Cała flota angielska zniknęła z pola widzenia prócz jednego czy dwóch maruderów z wydętymi żaglami. Słaby wiatr, pod który tylko „Amelia” potrafiła robić pięć węzłów; ledwie marszczył błękitne wody wygrzewające się w rozkosznym cieple pod niebem bez chmurki. Na zachodzie i południu, z dala od siebie, wśród pustki widnokręgu, widniały tylko dwie plamki, jedna biała jak grudka srebra, druga czarna jak kropla atramentu. Nie mając wątpliwości co do swego celu kapitan Vincent osiągnął spokój ducha; a że był przystępny dla swych oficerów, starszy oficer zaryzykował pytanie. Kapitan Vincent odpowiedział: — Wychudzony jest i wyczerpany, ale nie sądzę, by był tak chory, jak sobie wyobraża. Myślę, że was wszystkich ucieszy wiadomość, iż jego lordowska mość zadowolony jest z naszej wczorajszej roboty, te depesze są dość ważne, i w ogóle jest zadowolony z „Amelii”. Była to dziwna gonitwa — ciągnął. — Ten kuter wyraźnie i otwarcie uciekał przed nami, choć od pierwszej chwili nie ulegało wątpliwości, że z „Amelią” nie może się mierzyć. Przy tych słowach kapitana Bolt rzucił okiem za rufę, jakby zapytywał się w duchu, jak długo jeszcze kapitan Vincent zamierza wlec ten kuter. Obydwaj .wartownicy na kutrze również niepokoili się, kiedy otrzymają rozkaz powrócenia na okręt. Symons, który był jednym z nich, narzekał, że ma dość sterowania tym przeklętym pudłem. Przy tym nie podobało mu się wcale sąsiedztwo z nieboszczykami; Symons wiedział bowiem, że stosownie do rozkazu kapitana Vin centa Bolt kazał złożyć trzech zabitych Francuzów do kabiny, którą zaniknął na olbrzymią kłódką, wiszącą na drzwiach, i zabrał klucz ze sobą na „Amelią”. Co do jednego z tych nieboszczyków, to zawzięty Symons był zdania, że zasługuje, by go wyrzucić na brzeg, na rozdziobanie krukom i wronom. Tak czy owak, nie rozumiał, do diaska, czemu zrobiono z niego gospodarza pływającego karawanu… i klął siarczyście. Przed samym zachodem słońca, w porze pogrzebów na morzu, z pokładu lawirującej „Amelii” wybrano holowniczą liną i ściągnięto kuter do burty. Dwaj wartownicy otrzymali rozkaz powrotu na okręt. Kapitan Vincent, oparty łokciami o poręcz burty, zdawał się tonąć w zadumie. Wreszcie zagadnął go starszy oficer: — Co zrobimy z tym kutrem, parne kapitanie? Marynarze już są na pokładzie. — Zatopimy go ogniem działowym — oświadczył nagle kapitan Vincent. — Dla marynarza jego okręt jest najodpowiedniejszą trumną, a ci ludzie zasługują na szczególne względy. Nie wyrzucimy ich w morze na igraszkę fal. Niechaj śpią spokojnie na dnie statku, którego nie chcieli opuścić. Porucznik nie odpowiedział, czekając na bardziej konkretny rozkaz.. Załoga stała z oczyma utkwionymi w kapitana, który zwlekał z wydaniem rozkazu, nie mogąc czy nie — chcąc go wydać. Czuł instynktownie, że czegoś brak w jego dobrym pomyśle. — Ach! Panie Bolt — rzekł spostrzegłszy pomocnika kapitana na śródokręciu. — Czy na kutrze nie było bandery? — Zdaje się, że mieli maleńki jej skrawek, lecz potem ją zwiało. Nie znalazłem, jej na końcu wielkiej rei. — Rzucił okiem za burtę. — Jednakże szkoty są wciągnięte. — Musimy gdzieś mieć francuską banderę na okręcie — powiedział kapitan Vincent. — Nie inaczej, panie — wtrącił stermistrz, który stał obok słuchając rozmowy. — Dobrze, panie Bolt — rzekł kapitan Vincent. — Pan miał najwięcej w tym wszystkim do czynienia. Weź pan paru ludzi, umocuj francuską banderę na szkotach i podciągnij wielką reję pod sam szczyt wielkiego masztu. — Uśmiechnął się do zwróconych ku niemu oficerów i marynarzy. — Bądź co bądź, oni się nie poddali i, na Boga, panowie, zatopimy ich statek z podniesioną banderą. Podczas gdy Bolt z trzema czy czterema marynarzami wykonywał rozkaz, załoga okrętu, zdając się solidaryzować ze swym kapitanem, zachowywała milczenie. Potem nagle pod poręczą burty „Amelii ukazał się górny nok* łacińskiej rei z trójkolorową banderą na końcu. Załoga powitała ją stłumionym pogwarem. W tejże chwili kapitan Vincent kazał wybrać linę holowniczą i przebrasować wielką reję „Amelii”. Korweta zostawiła swój pryz, potem zatoczyła łuk ku morzu i zawróciwszy zrównała się z nim, ale z przeciwnej strony. Padł rozkaz dania ognia z przedniego lewego działa w sam przód kutra. Pocisk jednakże przeleciał nad kutrem i zniósł fokmaszt. Następny udał się lepiej trafiając kadłub na linii wodnej i wychodząc z przeciwnej strony pod wodą. Trzeci wystrzał dano, jak marynarze mówili, na los szczęścia, lecz i ten nie był chybiony, gdyż na rufie ukazała się dziura z popękanymi brzegami. Potem umocowano działa i „Amelią” bez brasowania rej wsterowano na kurs ku Cape Cicié. Cała załoga, odwrócona od zachodzącego słońca, bladego topazu nad niebieskim kryształem morza, stała zapatrzona w kuter, który nagle osiadł, a potem zanurzał się już stale i powoli. Wreszcie przez dławiącą w gardle, nieskończenie długą chwilą, wśród omglonego widnokręgu tylko trójkolorowa bandera wiała samotnie z heroicznym patosem. Naraz znikła i ona jak zdmuchnięty płomień, pozostawiając widzom wrażenie, że sami teraz muszą stawić czoło bezmiernej, nagle powstałej pustce. Na pokładach „Amelii” ustał wszelki szept. Porucznik Réal wyruszył z flotą tulońską na wielką wyprawę, która skończyła się bitwą pod. Trafalgarem, a madame Réal z ciotką wróciły do dziedzicznego majątku Escampobar. Spędziły ledwie parę tygodni w mieście, pokazując się rzadko. Porucznik z żoną mieszkali w małym domku przy zachodniej bramie, a choć do ostatka miał przydział do sztabu, nie zajmował tak wybitnego stanowiska, by nieobecność jego żony na urzędowych przyjęciach zastanowiła kogokolwiek. Jednakże małżeństwo jego wywoływało pewne zainteresowanie w sferach morskich. Koledzy, którzy będąc u Réala z wizytą widzieli jego żonę, opowiadali zdumiewające rzeczy o jej olśniewającej cerze, wspaniałych czarnych oczach, szczególnym, czarującym wdzięku, a także o jej arlezyjskim kostiumie, który uparła się nosić. W ten sposób, będąc żoną oficera marynarki wojennej, zaznaczała, że pochodzi z farmerskiej rodziny. Mówiono też, że rodzice jej zginęli podczas rzezi tulońskiej, która nastąpiła po ewakuacji miasta, lecz wszystkie te historie różniły się w szczegółach i były na ogół bardzo mgliste. Madame Réal wychodziła na miasto tylko w towarzystwie ciotki budzącej nie mniejsze zainteresowanie: wspaniałej starej kobiety, trzymającej się bardzo prosto i o surowej, smagłej, pomarszczonej twarzy, ze śladami minionej piękności. Katarzynę widywano również samą na ulicach. Ludzie się za nią oglądali. Wysmukła i wyniosła postać rzucała się w oczy wśród szarej fali przechodniów, których zdawała się nie widzieć. Opowiadano sobie niesłychane rzeczy o tym, w jaki sposób uniknęła śmierci podczas rzezi i wkrótce została uznana za bohaterkę. Wiedziano, że odwiedza kościoły, otwarte teraz dla wiernych. Dziwne wrażenie w domu Bożym robiła ta kobieta o sybillicznym wyglądzie i surowym wyrazie twarzy. Ale na mszy bywała rzadko. Widywano ją częściej w pustej nawie. W cieniu potężnego filaru stała wysmukła i wyprostowana, błagając Stwórcę, z którym pogodziła się wielkodusznie, o spokój duszy i przebaczenie dla swej bratanicy Arletty. Katarzyna bowiem przez dłuższy czas niepewna była jutra. Do końca niemal dni swoich nie wyzbyła się podświadomego strachu o bratanicę, którą uważała za przedmiot gniewu Bożego. I jeszcze o jedną niepokoiła się duszę. Pogoń „Amelii” za kutrem obserwowano z różnych punktów na wybrzeżach wysp zamykających redę Hy?res, a z Fort de la Vigie widziano, jak angielski okręt otworzył nań ogień. Choć oba statki wkrótce znikły z oczu, nie mogło być wątpliwości co do rezultatu pościgu. Poza tym pewien szyper, który znalazł się na Frejus, opowiadał o kutrze skartaczowanym przez prostożaglowy okręt, lecz fakt ten miał mieć miejsce dopiero następnego dnia. Wszystkie te wieści dopełniały się . i posłużyły porucznikowi Réalowi do ułożenia raportu dla Urzędu Admiralicji w Tulonie. Faktem niezaprzeczonym było, że Peyrol wypłynął na kutrze i przepadł. W przeddzień wyjazdu do Escampobar Katarzyna, będąc w kościele Ste Marie Majeure, podeszła do księdza, małego nie ogolonego człowieka z wodnistymi oczami, i zamówiła msze żałobne. — Lecz za czyją duszę mamy odprawić modły? — sapnął ksiądz astmatycznie cichym głosem. — Za duszę Jana — odpowiedziała Katarzyna. — Tak, Jana. Bez nazwiska. Porucznik Réal odniósł ranę pod Trafalgarem, ale nie dostał się do niewoli. Wyszedł do rezerwy w stopniu kapitana fregaty i zniknął z tulońskiego towarzystwa morskiego i w ogóle wszelkiego towarzystwa. Jakikolwiek znak przywiódł go owej brzemiennej w następstwa nocy do Escampobar, nie był to zew śmierci, lecz by osiadł w cichym kącie i pędził spokojne życie, pozbawione blasku światowego, lecz nie pozbawione godności. Z czasem został merem w tym samym małym miasteczku, które uważało Escampobar za gniazdo zbrodni, siedzibę tygrysów rewolucji i występnych kobiet. Prawdziwą sensację, która przerwała monotonię wiejskiego życia, wywołało odkrycie zrobione w studni. Był rok wielkiej suszy, woda w studni opadła bardzo nisko i zauważono, że coś zawadza na dnie. Z wielkimi trudnościami dobyto z dna część garderoby z żaglowego płótna, z okrągłymi otworami na ręce i zapiętą na trzy rogowe guziki. Wyglądała na kamizelkę, lecz była literalnie podbita i wypchana masą złotych monet różnych państw, pochodzących z różnych czasów i mennic. Tylko Peyrol mógł tam umieścić ten skarb. Katarzyna przypomniała sobie nawet, kiedy to zrobił: rankiem pamiętnego dnia, kiedy wypłynął z Michelem zabierając Scevolę, zauważyła, że był czymś zajęty przy studni. Kapitan Réal domyślał się pochodzenia skarbu, toteż za zgodą żony oddał go rządowi, jako spuściznę po człowieku, który zmarł nie sporządziwszy testamentu, nie miał krewnych, a nawet żywił poważne wątpliwości co do swego nazwiska. Od tego czasu wątpliwe to nazwisko coraz częściej padało z ust Monsieur i Madame Réal, choć przedtem rzadko je wymawiali, mimo iż wspomnienie jego siwowłosej, pewnej siebie, imponującej postaci czyhało w Escampobar na każdym kroku. Odtąd mówili o nim otwarcie, jak gdyby powrócił i znów żył między nimi. Pewnego pięknego wieczoru, po wielu latach, Monsieur i Madame Réal siedząc na ławce przed domem (nic się w nim nie zmieniło, tylko został pobielony) zaczęli mówić o tym, epizodzie i o człowieku, który przybył z morza, przeszedł przez ich życie i znów znikł na morzu. — Skąd wziął taką masę złota? — zdziwiła się Madame Réal w prostocie serca. — Nie potrzebował go przecie i po co je tam ukrył? — O, ma chére amie* — odpowiedział Réal — niełatwo odpowiedzieć na twoje pytanie. Ludzie są bardziej zagadkowi, niż się wydają. I nawet ty, fermi?re* (zwykł tak od czasu do czasu nazywać żartobliwie swą żonę), jesteś bardziej zagadkową naturą, niż mogłoby się zdawać. Wątpię, czy nawet sam Peyrol, gdyby tu był, potrafiłby odpowiedzieć na twoje pytanie. I gwarzyli w dalszym ciągu, odzywając się od czasu do czasu w krótkich słowach. Wspominali, jakim był, jak się zachował, gdy raptem sponad zbocza od strony Madrague ukazały się spiczaste uszy, a potem cała sylwetka niewielkiego szarego osiołka w ciemne plamki. Dwa kije dziwnego kształtu sterczały mu u boków i sięgając głowy wyglądały jak hołoble wózka. Ale osiołek nie ciągnął wózka. Dźwigał na grzbiecie, na małym siodle do towarów, ludzki kadłub zdający się nie mieć nóg. Mała ta bestyjka w pięknej uprzęży, z miną inteligentną, niemal bezczelną, zatrzymała się przed Monsieur i Madame Réal. Człowiek siedzący ze skrzyżowanymi, poskręcanymi dziwacznie nogami przykołysał się na grzbiecie osiołka, odjął swe kule od boków zwierzęcia i zręcznie się na nie wwindował. Otwartą dłonią dał osiołkowi klapsa, aż klasnęło. Mądry kłapouch powędrował na podwórze. Kaleka z Madrague, jako przyjaciel Peyrola (gdyż korsarz często mówił o nim do obu kobiet i porucznika Réala z wielkim uznaniem: „Cest un homme ça!*), stał się domownikiem w Escampobar. Obowiązki jego polegały na załatwianiu poleceń w okolicy, co mogłoby się zdawać zajęciem mocno nieodpowiednim dla człowieka bez nóg. Lecz osiołek zastępował nogi kalece, odznaczającemu się za to sprytną głową i doskonałą pamięcią. Biedak ściągnął z głowy kapelusz i, przytrzymując go prawą ręką przy kuli, zbliżył się, by zdać codzienny raport w prostych krótkich słowach: — Wszystko zrobiłem, jak madame kazała. Zawisł na kulach i czekał spokojnie z miną uprzywilejowanego sługi, zaprzyjaźnionego, lecz pełnego szacunku dla państwa, który jednał sobie serce łagodnym spojrzeniem i sympatycznym wyrazem podłużnej twarzy, rozjaśnionej bolesnym uśmiechem. — Właśnie mówiliśmy o Peyrolu — zauważył kapitan Réal. — Ach, można by o nim długo mówić — rzekł kaleka. — Raz powiedział mi, że gdybym był cały, rozumiał przez to pewnie, że gdybym miał nogi jak wszyscy, byłby ze mnie dobry towarzysz tam daleko, na dalekich morzach. Miał on wielkie, szlachetne serce. — Tak — szepnęła Madame Réal w zadumie. Potem odwracając się do męża zapytała: — Co to za człowiek był w gruncie rzeczy, Eugeniuszu? — Kapitan Réal milczał. — Czy zadawałeś sobie kiedy to pytanie? — nalegała. — Tak — odpowiedział Réal. — Lecz jedyną pewną rzeczą, którą o nim wiemy, jest to, że nie był złym Francuzem. — Wszystko się w tym mieści — mruknął kaleka z głębokim przekonaniem. Zapadło milczenie, tylko Arletta lekkim westchnieniem uczciła pamięć Peyrola. Błękitna roztocz Morza Śródziemnego, która uwodzi i zdradza, nieustraszonych ludzi, strzegła zazdrośnie tajemnicy swego uroku — tuliła do spokojnego łona ofiary wojen, klęsk i burz przebytych, odbijając niepokalaną czystość nieba o zachodzie słońca. Parę różanych chmurek płynęło wysoko nad skałami grzbietu Esterel. Tchnienie wieczornej bryzy chłodziło rozgrzane skały Escampobaru, a drzewo morwowe, jedyne wielkie drzewo na cyplu półwyspu, stojące jak szyldwach u bram podwórza, westchnęło przejmująco dreszczem wszystkich liści, rzekłbyś, z żalu za Bratem z Wybrzeża, człowiekiem bezprawnych czynów, lecz wielkiego serca, który często w południe zasypiał w jego cieniu. * Statek zdobyty na nieprzyjacielu * obywatelu (fr.) * przeklętych Anglików (fr.) * Byli oni odłamem flibustierów, jak nazywano w XVII w. Awanturników europejskich, osiadłych na Antylach. W 1660 r. Bracia z Wybrzeża zorganizowali się pod czarną flagą, ozdobioną trupią czaszką i klepsydrą, a zwaną przez nich „Wesołym Rogerem”. * Hej, matko! (fr.) * Ależ ta, obywatelu (fr.) * Moneta z Indii (fr.) * Dzień dobry, obywatelko! (fr.) * przedrewolucyjnych rządów (fr.) * Na śmierć, na śmierć z krwiopijcą! (fr.) * Przyjaciel. Bolt. Proszę otworzyć. Niech żyje król! (fr.) * Do diabła (fr.) * Wytyk — belka umocowana za pomocą specjalnego okucia w części dziobowej statku * Powoli. Powoli. (fr.) * Drugi dalszy pień poziomego masztu na przedzie bukszprytu * Angielski statek handlowy * żeby zjeść obiad (fr.) * Nieprzetłumaczalne przekleństwo (fr,) * Pójdzie jak z płatka (fr.) * Tratwa malajska * Narzezcona księdza (fr.) * Dobranoc (fr.) * Niech żyje Republika (fr.) * Panie (fr.) * Proszę! Oto i pan. (fr.) * Udział w wartości pryzu przyznany przez sąd pryzowy * przepadł bez wieści (fr.) * Człowiekiem otwartym (fr.) * Ten ci jest nikczemnikiem (fr.) * Znakomicie (fr.) * Ofutrowanie kilu. * Jestem! Jestem! (fr.) * schylonego (fr.) * Twarda głowa (fr.) * Żelazna pięść (fr.) * Przeklęta twarda głowa. (fr.) * Dosł.: chodźmy; tu wyraz zachęty (fr.) * Przekręcone: trąćmy się kubkami (fr.) * Przeklęty idioto, idź! (fr.) * zając (fr.) * marynarz (wł.) * świnia (fr.) * Nieprzetłumaczalne przekleństwo (fr.) * Obrócone poziomo na przeciwną stronę * zza mórz (fr.) * ksiądz (fr.) * Do widzenia, Arletto. Niech żyje naród! (fr.) * gospodyni (fr.) * Gwałtowny i raptowny wicher, którego zbliżanie zdradza pienienie się morza * Spokojnie, gospodyni (fr.) * Odwagi. (fr.) * Ci–devant — arystokrata z przedrewolucyjnego okresu * panie nasz (fr.) * przeklętego (fr.) * Wstać (fr.) * Jedenastej w nocy * Nuda (fr.) * piękną Francję (fr.) * gajowy (fr.) * Och, mój najdroższy, mój najdroższy (fr.) * Proszę posłuchać (fr.) * samo piekło (fr.) * Przekleństwo nieprzetłumaczalne (fr.) * Nieprzetłumaczalny wykrzyknik (fr.) * po prostu (fr.) * Pachołek lub knecht — słupek do cumowania lin. * Chwila się zbliża (fr.) * co? (fr.) * przyjaciółeczki (fr.) * Choć kapelusze ich są obrzydliwe, Do licha! Lubię Andglików. Mają takie dobre charaktery * przeklęcie zły chatrakter (fr.) * Ależ grzeje (fr.) * Nieszczęsny (fr.) * Diabła tam (fr.) * Niech się pan ruszy (fr.) * Niech pan idzie (fr.) * Trójkątny żagiel między górnym masztem a gaflem * Wiązanie na maszcie * Nastawienie rej, by wiatr uderzał w żagle od tyłu. * z tyłu, z ukosa. * Zmieniać kurs przy stałym wietrze tak, aby kąt między kierunkiem wiatru i linią symetrii statku stale się zwiększał. * Przy takim nastawieniu rej żaglowiec uzyskuje największą szybkość. * Ziemia! Ziemia! (fr.) * Wystający za dziób maszt poziomy. * Trzymać się nadal tego samego kursu. * Żagle wyższej kondygnacji. * Kabel — miara odległości na morzu wynosząca 192,5 metra. * Trójkątne żagle między masztami. * Ustawić je tak, by traciły część wiatru. * róg. * moja droga przyjaciółko. * fermerko. * Oto prawdziwy mężczyzna. (fr.)