15986
Szczegóły |
Tytuł |
15986 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
15986 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 15986 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
15986 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
ARKADY FIEDLER
Rio de Oro
NA �CIE�KACH INDIAN BRAZYLIJSKICH
300km
CZʌ� I
NAD MARE0U1NH�
PRZESTROGA CZY GRO�BA?
I odnosz� g�os, a�eby przekrzycze� wrzask dzikich papug, kt�re przed chwil�
siad�y na pobliskim drzewie piniorowym.
� Pragn� zwiedzi� obozy Indian nad Mare�uinh� � m�wi� do Aprisita Fereiry.
� Senhor pragnie zwiedzi� obozy Indian nad Mare�uinh�? � powtarza Fereiro
przeci�gle, obrzucaj�c mnie niech�tnym spojrzeniem. � To niemo�liwe!
Fereiro jest urz�dowym opiekunem Indian Koroad�w, �yj�cych w dolinie rzeki Ivahy
w brazylijskim stanie Parana. Mieszka u wej�cia do rozleg�ej kolonii Candido de
Abreu, kt�ra stanowi w tej okolicy najdalej na zach�d wysuni�t� plac�wk�
cywilizacji, wykarczowan� niedawno temu w puszczy nadivahe�skiej. Od szeregu
miesi�cy nasza wyprawa zoologiczna polowa�a w tej wspania�ej puszczy doko�a
Candido de Abreu, zbieraj�c obfite plony dla polskiego muzeum. Teraz przysz�a
pora na to, by wyruszy� dalej na po�udniowy zach�d, cho�by o kilkadziesi�t
kilometr�w, zwiedzi� ob�z Indian nad Mare�uinh� i w tamtejszych lasach urz�dzi�
�owy na grubego zwierza.
7
Lecz oto napotykam niespodziewane trudno�ci: Aprisito Fereiro, Brazylijczyk,
sprawuj�cy z ramienia rz�du stanowego w�adz� �dyrektora Indian", nie chce, �ebym
tam < poszed�. W oczach jego zapalaj� si� z�e, zielone ogniki, gdy powtarza
twardym g�osem:
� To niemo�liwe!
Dziwi mnie jego nieprzychylno��. Inni Brazylijczycy s� na og� uprzedzaj�co
grzeczni. T�umacz� mu, �e zamierzam tropi� tapiry i jaguary nad Mare�uinh�, tam
podobno do�� pospolite, oczywi�cie wynagradzaj�c Indian za prawo polowania na
ich terenie. Lecz Fereiro jest nieust�pliwy: nad Mare�uinh� � zapewnia � nara��
si� na wielkie niebezpiecze�stwo. Klimat tam wyj�tkowo niezdrowy, grasuj�
zab�jcze odmiany malarii.
Na potwierdzenie tych s��w Fereiro wskazuje na jedn� ze �cian swej chaty, przy
kt�rej w istocie le�� poka�ne paczki i skrzynie z r�nymi lekarstwami.
Przypomina mi si�, co s�ysza�em w kolonii o �uczciwo�ci" Fereiry: �e podobno
niez�y grosz przyw�aszcza sobie sprzedaj�c po-k�tnie okolicznym osadnikom
rz�dowe lekarstwa, przeznaczone dla Indian. Czy�by obawa, �e wykryj� te matactwa,
by�a przyczyn� jego niech�ci do mej zamierzonej wyprawy nad Mare�uinh�?
� Nie l�kam si� chor�b � odpowiadam. � Mam dobr� apteczk� polow�...
Wtem budzi si� oswojona papuga marakana, drzemi�ca dotychczas na dr�gu pod
dachem i, jak gdyby zara�ona podnieceniem swego pana, wszczyna og�uszaj�cy
wrzask trzepocz�c skrzyd�ami. Fereiro szybko j� �apie i wyrzuca na dw�r.
� Nie wiem, czy senhorowi wiadomo � m�wi nast�pnie � �e Koroadzi, szczeg�lnie
nad Mare�uinh�, odznaczali si� zawsze niespokojnym duchem. Przed pi�ciu laty
dosz�o tam do krwawego buntu, kt�ry trzeba by�o przy-
8
k�adnie u�mierza�. Pola�o si� wtedy sporo krwi i do dnia dzisiejszego nie ma
nale�ytego spokoju nad Mare�uinh�. Co innego gdzie indziej, w innych rezerwatach
india�skich, tam mo�na i��. Ale nad Mare�uinh� � to by�oby szale�stwem, senhorl
� Nie przeciw mnie buntowali si� Indianie � napomykam z u�miechem � i nie ja
ich przyk�adnie u�mierza�em...
Nastaje przykre milczenie. �a�uj�, �e w og�le tu przyszed�em. Fereiro nie
spuszcza ze mnie badawczego wzroku i nagle, przeskakuj�c ni st�d, ni zow�d na
inny temat, pyta brutalnie:
� W jakim celu, prosz� mi wyjawi�, w jakim w�a�ciwie celu senhor przyby� w te
okolice?
� Wszyscy tu w ca�ej kolonii Candido de Abreu � wpadam w ten sam ton �
dok�adnie to wiedz�: przyby�em, a�eby podj�� wasz skarb brazylijski...
Nie s�dzi�em, �e s�owa te podzia�aj� na niego tak dziwnie. Wywo�aj� zdumienie,
niedowierzanie, zielone b�yski w oczach. Pyta z odcieniem wrogo�ci:
� Nie rozumiem. Jaki skarb?
Przez otwarte drzwi chaty wida� poblisk� puszcz�. U jej skraju, nie dalej ni� o
sto krok�w od chaty, stoi nad brzegiem rzeczki Ubasinho olbrzymie drzewo suma-
uba. Przed chwil� przylecia�o na jego wierzcho�ek kilkana�cie
najdziwaczniejszych ptak�w � tukan�w � o groteskowo olbrzymich dziobach, jak
przyprawione w karnawale nosy � i teraz pot�nie pokrakuj�.
� Oto skarby waszej przyrody, kt�re tu zbieram � m�wi� weso�o, wskazuj�c na
stado tukan�w.
Fereiro skinieniem g�owy potakuje z uznaniem.
� Rozumiem � powiada � jest pan przyrodnikiem. Rozbawieni �ledzimy �mieszne
baraszkowanie ptak�w,
lecz po chwili tukany przenosz� si� w g��b puszczy.
9
� Czy senhor zna spraw� Niemca Degera z Ponta Grossy? � pyta,potem Fereiro.
� Co� si� obi�o o moje uszy � odpowiadam.
�? Deger by� ciekawy i w�cibski. Pomimo przestr�g poszed� nad Mare�uinh�. By�o
to dwa lata temu. Zgin�� zamordowany.
� Ale podobno wcale nie przez Indian!
� To prawda. Lecz zgin��, bo by� zbyt ciekawy... Fereiro m�wi to takim g�osem,
�e nie wiadomo: przestroga to czy ukryta gro�ba?
Gdy opuszczam jego chat�, papuga, wyrzucona poprzednio na dw�r, zaczyna znowu
drze� si� krzycz�c: Corra, corra! � co oznacza po portugalsku: zmykaj, biegnij!
Po tej niemi�ej rozmowie z dyrektorem Indian malej� widoki mego p�j�cia nad
Mare�uinh� i ju� godz� si� z porzuceniem tego zamiaru, gdy pewnego dnia wszystko
si� odmienia. Poznaj� Tomasza Pazia, polskiego kolonist� znad rzeki Bai�e, w
pobli�u Candido de Abreu. Weso�y towarzysz i zuchwa�y pionier o szerokiej duszy
zna wszystkich wa�niejszych Indian, przyja�ni si� z wodzem Monoisem nad
Mare�uinh�, bywa u niego w go�cinie, natomiast o Aprisito Pereirze i jego
chytrych przestrogach wyra�a si� z pogard�.
� Fereiro to znany oszust! � o�wiadcza. � Przyjecha� tu, �eby szybko wzbogaci�
si� na Indianach.
� Je�li oszust jest znany, to powinni go wyrzuci� z urz�du.
� Wyrzuci�? Przyjdzie na jego miejsce drugi rzezimieszek, jeszcze gorszy. I
kt� mia�by go wyrzuci�? Ci w Kurytybie, w rz�dzie stanowym? To� to kumotry
Fereiry! Wszyscy s� tacy sami jak on i dok�adnie wiedz�, kogo tu przys�ali. U
g�ry mamy zwart� zgraj� nicponi�w, kt�rzy wzajemnie si� popieraj� i
niemi�osiernie doj� kraj.
10
Gdy jedni dostatecznie si� ob�owi�, przychodzi tak zwana rewolucja i inni, im
podobni, z kolei dobieraj� si� do ��obu. Jeste�my w kleszczach �ar�ocznych
paso�yt�w, a kraj coraz biedniejszy � i z tego b��dnego ko�a nie ma wyj�cia.
� Czy rzeczywi�cie nie ma wyj�cia?
� Diabli wiedz�! �eby by�o lepiej, trzeba by zmieni� ca�y system rz�dzenia.
� Ot� to!
� A jak tu zmieni�, kiedy wyzyskiwane masy s� zupe�nie bierne?
Pazio, zaszyty w swych lasach, zna miejscowe utrapienia, natomiast mniej poj�cia
ma o tym, co dzieje si� w miastach brazylijskich. Tam masy, o kt�rych wspomina,
coraz wyra�niej sobie u�wiadamiaj�, w czym tkwi w�a�ciwe �r�d�o ich n�dzy i w
jaki spos�b nale�y mu zaradzi�.
� Fereiro � wracam do poprzedniego tematu � wspomnia� mi o wypadku Degera nad
Mare�uinh�. C� to by�a za heca?
� G�upia i zagadkowa.
� Po co Deger tam w og�le laz�?
� Podobno szuka� jakiej� z�otodajnej rzeki, kt�ra gdzie� w pobli�u Mare�uinhy
rzekomo kryje bajeczne skarby. W ka�dym razie to pewne, �e nie Indianie go
zakatrupili.
�? Czy Fereiro by� ju� wtedy dyrektorem Indian?
� By�l � Pazio mru�y figlarnie jedno oko zgaduj�c moje my�li. � I niewykluczone,
�e macza� swe palce w tej brudnej aferze.
Potem �mieje si� i poklepuje czule sw�j wielki rewolwer u pasa.
� B�dziemy czujni... Wi�c co, idziemy nad Mareguinh�?
� Idziemy!
11
DWIE D�ONIE NA LEWO OD S�O�CA
W cztery tygodnie po tej rozmowie, w po�owie lutego, dochodzimy do rzeki Ivahy i
zatrzymujemy si� w chacie Franciszka Goncalvesa, oko�o dwudziestu kilometr�w na
po�udniowy zach�d od kolonii Candido de Abreu. M�ody Brazylijczyk, o dzikim,
lecz nieodra�aj�cym wygl�dzie le�nych ludzi, tak zwanych kabokli, wita nas z
o�ywieniem i odst�puje nam cz�� swej ubogiej ranszy. Razem ze mn� przybywa
Tomasz Pazio, jak zawsze pe�en otuchy i humoru, Antoni Wi�niewski, m�j dzielny
towarzysz z Polski, le�nik i znakomity zoolog naszej wyprawy przyrodniczej,
Micha� Budasz, syn kolonisty z Candido de Abreu, pomocnik Wi�niewskiego i
zr�czny ju� preparator sk�rek, i wreszcie jego brat, Bolek Budasz, nasz czter-?
nastoletni kuchcik.
Chata Franciszka Goncahresa wznosi si� w dolinie rzeki, lecz nie nad sam� wod�.
Trzeba przej�� kilkaset krok�w �cie�k� w�r�d zaro�li, a�eby stan�� nad brzegiem
Ivahy, rzeki dobrze znanej polskim kolonistom.
Drogi, jakimi post�powa�o odkrywanie r�nych po�aci naszej ziemi, sprawi�y, �e
przewa�n� cz�� rzek, a szczeg�lnie rzek w tropikach, poznawali�my lepiej i
badali dok�adniej przy uj�ciu, w dolnym ich biegu, bli�ej morza, ani�eli przy
�r�dle. Ivahy tymczasem stanowi wyj�tek. Rzeka bierze pocz�tek w zaludnionej
cz�ci brazylijskiego stanu Parana, na tak zwanym Wy�u Para�skim, skolonizowanym
ju� od kilkudziesi�ciu lat. P�ynie zrazu w kierunku p�nocno-zachodnim przez
stare kolonie Calmon i There-sina, potem coraz bardziej zbacza ku wschodowi,
przecinaj�c kraj coraz pierwotniejszy. Wok� kolonii Apuka-rana jest ju� sporo
puszczy dziewiczej, a kolonia Candido de Abreu, le��ca o dwadzie�cia kilometr�w
dalej na za-
12
ch�d, nie nad sam� Ivahy, lecz nad jej odp�ywem Uba-sinho, to ju� ostatnie
skupisko zamieszkane w okresie naszej wyprawy przez osadnik�w. Doko�a niego i
dalej �yj� jeszcze tu i �wdzie, zaszyci w g�uchych ost�pach, nieliczni kabokle,
a na po�udniowym brzegu Ivahy koczuje india�ski szczep Koroad�w.
Dalej na zach�d � to ju� jedna, olbrzymia, bezludna i prawie nie znana puszcza,
ci�gn�ca si� przez setki kilometr�w a� do rzeki Parana i do Matto Grosso. Przez
t� kniej� toczy swe nurty, pe�na bystrzyn i wodospad�w, r�wnie ma�o zbadana jak
otaczaj�ce j� lasy, rzeka Ivahy.
Wkr�tce po pierwszej wojnie �wiatowej s�ynny polski ornitolog Chrostowski, autor
uroczej ksi��ki pt. �Parana", odby� na �odzi w d� Ivahy sw� zuchwa�� wypraw�
zoologiczn� w towarzystwie dra Jaczewskiego i Boreckiego. W drodze powrotnej
zgin�� skoszony malari�, lecz Ja-czewskiemu uda�o si� uratowa� cenne zbiory i
przywie�� je do Polski. Borecki osiedli� si� w Candido de Abreu i dotychczas tam
przebywa; zbiory znajduj� si� w Pa�stwowym Muzeum Zoologicznym w Warszawie, a dr
Jaczew-skPjako profesor Uniwersytetu Warszawskiego przysparza dzi� chwa�y
polskiej nauce.
Wieczorem tego dnia, w kt�rym zawitali�my do Franciszka Goncalvesa, ol�niewa nas
okaza�e zjawisko. Zachodz�ce s�o�ce rozja�nia g�ry na przeciwleg�ym, po�udniowym
brzegu rzeki. S� to g�ry niewysokie, raczej wzg�rza, lecz postrz�pione i
strzeliste i nale�� ju� do terenu india�skiego. Pokrywa je nieprzerwana i g�sta
puszcza. Gdy s�o�ce dotyka prawie niebosk�onu, wierzcho�ki india�skich g�r
zaczynaj� rozpala� si� fioletowym ogniem tak intensywnym, �e a� zdumiewa. Od
tych gorej�cych las�w i szczyt�w p�ynie do nas jakby przyjazne powitanie.
13
Obraz jest przepojony urzekaj�cym pi�knem puszczy i �atwo zapomnie�, �e w g��bi
tej samej puszczy dokonano przed dwoma laty ponurej, zagadkowej zbrodni, a przed
pi�cioma laty rozegra�a si� tu wielka tragedia szczepu india�skiego.
Tomasz Pazio zbli�a si� do mnie. Wodzi okiem po rozleg�ej panoramie terenu
india�skiego. Jest w dobrym humorze i pyta:
� Czy wiecie, gdzie jest uj�cie Mare�uinhy do Ivahy? Pytanie retoryczne, bo
oczywi�cie nie wiem. Zreszt�
Pazio wyr�cza mnie sam w odpowiedzi. Wyci�ga praw� r�k� na zach�d w kierunku
s�o�ca i u�miechaj�c si� wyja�nia:
�? Ot tam, w tej stronie. Na szeroko�� jednej d�oni na prawo od s�o�ca. Jakie
pi�� kilometr�w st�d.
� To ju� niedaleko � stwierdzam z zadowoleniem. Pazio dwa tygodnie temu spotka�
Monoisa, kapitona*,
czyli wodza Indian nad Mare�uinh�, i dobi� z nim targu. Monois, dowiedziawszy
si� o moich zamiarach, nie tylko zaprosi� nas ch�tnie do siebie, lecz sam
zaanga�owa� si� do mej wyprawy, oczywi�cie za odpowiednim wynagrodzeniem i przy
hojnym dla Indian podziale zwierzyny, jak� zamierzali�my upolowa� na ich terenie.
Wtedy Pazio r�wnie� ustali�, �e w pewnym oznaczonym dniu Monois i dw�ch Indian
przyp�yn� na �odziach do ranszy "Franciszka Goncalvesa i zawioz� nas i nasz
sprz�t do swego obozu. Opr�cz Indian zapewni�em sobie wsp�prac� czterech
najzdolniejszych w okolicy my�liwych Brazylij-czyk�w, posiadaj�cych dobre psy do
polowania na gru-
* Po portugalsku �capitao". Tym mianem oznacza si� w wielu okolicach Brazylii
naczelnik�w oboz�w india�skich sk�adaj�cych si� zazwyczaj z kilku do
kilkudziesi�ciu rodzin. W j�zyku potocznym �capitao" znaczy w�dz. Kapitonem jest
zawsze Indianin, w przeciwie�stwie do �dyrektora Indian", kt�rym przewa�nie bywa
bia�y � urz�dnik pa�stwowy-
14
bego zwierza. Tak wi�c sta�o si�, �e przybyli�my do chaty Franciszka Goncalvesa.
Jutro maj� zjawi� si� Brazylij-czycy, a za cztery dni � Indianie.
�? A gdzie w�a�ciwie le�y ob�z Indian nad Mare�uinh�? � pytam.
Pazio wyci�ga obydwie r�ce w kierunku po�udniowo--zachodnim i powiada:
� Chyba si� nie myl�. Dwie d�onie na lewo od s�o�ca. Tam, za t� najwi�ksz� g�r�.
� Czy daleko st�d do obozu?
Pytanie sprawia k�opot. Pazio przyznaje si� z ca�� szczero�ci�:
� Czort ich tam wie! Dwadzie�cia kilometr�w, a mo�e trzydzie�ci. A mo�e...
Pazio by� tam ju� kilka razy, lecz dok�adnie powiedzie� nie mo�e, bo szed� tam
bardzo kr�t� �cie�k� wzd�u� rzeki Mare�uinhy. �miej� si� z jego zak�opotania i
o�wiadczam:
� Mniejsza o kilometry, dojdziemy tam tak czy owak. Najwa�niejsze, �e nad
india�skim terenem �wieci tak cudne s�o�ce. Jako� s�onecznie si� zapowiada.
�. Tak! � podejmuje Pazio skwapliwie. � To dobry znak- dla naszej wyprawy.
Z�E WRӯBY
Kano nast�pnego dnia schodz� si� Brazylijczycy. Przyprowadzaj� ze sob�
kilkana�cie ps�w. Poniewa� Koroa-dzi maj� przyp�yn�� dopiero za trzy dni,
postanawiamy urz�dzi� tymczasem mniejsze polowanie w pobli�u chaty Goncalvesa.
Gospodarz widz�c nasze powa�ne przygotowania sta�
15
si� mniej mrukliwy i prosi mnie, a�ebym jego r�wnie� . zaanga�owa� jako cz�onka
wyprawy nad Mare�uinh�. Odmawiam. Mam ju� dosy� towarzyszy, prawie zbyt wielu,
zreszt� musz� ogranicza� wydatki. Odmowa wywo�uje u Goncalvesa nie tajone d�sy,
jak gdybym pokrzy�owa� mu jakie� wa�ne zamys�y. Jego niezadowolenie spostrzega
Pazio.
� Piesek mu buzi� liza�!... Goncalves uchodzi za zausznika Fereiry, dyrektora
Indian. Czy�by chcia� nam towarzyszy� nad Mare�uinh� jako �anio� str�"?
Wieczorem tego dnia � siedzimy w�a�nie razem doko�a ogniska przed chat� �
pojawia si� niespodziewanie nowy go�� i wprawia nas wszystkich w os�upienie:
kapiton * Monois.
Jest to m�czyzna w sile wieku, o szerokich barach i kr�pej budowie cia�a.
Ubrany jest jak wszyscy okoliczni kabokle, to znaczy, �e chodzi boso, w
p��ciennej koszuli i p��ciennych spodniach, mniej lub wi�cej bia�ych. Na g�owie
ma olbrzymi kapelusz, wykonany z w��kien ro�liny takuary. Wystaj�ce ko�ci
policzkowe, powieki . w kszta�cie tr�jk�ta, ma�y, szeroki nos i cera o barwie
ziemistobr�zowej nadaj� twarzy Monoisa pi�tno wyra�nie mongolskie.
Indianin u�miecha si� pod nosem, widz�c, jakie swym przybyciem sprawia wra�enie.
Przyst�puje do ka�dego z nas, wita si� ceremonialnie podaniem r�ki i na dow�d
�yczliwo�ci, zwyczajem brazylijskim, klepie ka�dego po ramieniu.
� Mia�e�, compadre, przyby� dopiero za trzy dni! � �ywo zagaduje go Pazio. �
Czy si� sta�o co nie przewidzianego?
Monois wyja�nia �aman� portugalszczyzn�, �e nic si� nie sta�o i �e wszystko w
porz�dku. Wst�pi� tu tylko przypadkowo i jest w drodze do s�siad�w. Skoro wr�ci
do
16
swego tolda, to jest do obozu nad Mare�uinh�, we�mie natychmiast �udzi i dwa
wielkie kanu i w oznaczonym dniu, czyli za trzy dni, przyp�ynie do nas.
Monois m�wi� cichym, opanowanym, niskim g�osem.
Nast�pnie siada przy ognisku i zabiera si� razem z nami do jedzenia.
Nazajutrz opuszcza nas. Odchodz�c podaje na po�egnanie r�k� wszystkim z
wyj�tkiem mnie. Po prostu omija mnie nie patrz�c w moj� stron�, jak gdyby mnie
nie widzia�.
O tym dziwnym jego zachowaniu donosz� zaraz Paziowi, wyra�aj�c przypuszczenie,
�e Monois by� chyba roztargniony. Na- twarzy Pazia maluje si� zdziwienie i
troska.
� Roztargniony? Nie! � odpowiada. ?� Monois w takich wypadkach nie bywa
roztargniony.
�? Wi�c co? Nie chcia� si� ze mn� po�egna�?
� Nie chcia�.
� Dlaczego?
Pazio wzrusza ramionami.
� Nie wiem dlaczego. W ka�dym razie co� musia�o go uk�si� w nocy. To niedobry
znak, �le wr�y.
Mimo woli, przypominaj�c sobie wczorajszy wiecz�r, nie mog� powstrzyma� si� od
u�miechu i wyrzucam Paziowi z udanym �alem w g�osie:
� A wczoraj s�o�ce przecie� tak pi�knie nam wr�y�o!
� Phi � krzywi si� Pazio pogardliwie � takie tam kaboklowe s�o�ce. Czasem robi
g�upie kawa�y...
Niestety, na tym, niewinnym zreszt�, zaj�ciu nie ko�cz� si� �z�e znaki".
Nast�pna z�a wr�ba jest bardziej dotkliwa. Monois po prostu nie dotrzymuje
umowy i w oznaczonym dniu nie przybywa ani nie daje �adnego znaku �ycia o sobie.
Do po�udnia wyczekujemy daremnie. Potem, nie chc�c
2 Rio de Oro
17
traci� dnia, wyruszamy na polowanie. Pod wiecz�r udaje mi si� zastrzeli� z �odzi
na rzece brazylijskiego jelenia, zwanego ceado pardo, nap�dzonego mi przez ogary.
Gdy wracamy do ranszy, �ciemnia si� na dobre.
Bolek Budasz, kuchcik wyprawy, pos�yszawszy, �e wracamy, wybiega z chaty
naprzeciwko nas i donosi zaniepokojony, i� kr�tko po naszym odej�ciu przyby�
jaki� Indianin i do tej pory siedzi. Bolek chcia� go wypyta�, ale Indianin jest
ma�om�wny; nic nie mo�na z niego wydoby�.
� Gdzie on? � pyta Pazio.
� Siedzi w ranszy.
Idziemy do chaty. Wewn�trz egipskie ciemno�ci. Bolek przynosi z ogniska �uczywo
i przy jego �wietle spostrzegamy przybysza. Jest to m�ody Indianin, nie licz�cy
wi�cej ni� dwadzie�cia lat. Le�y pod �cian�; spa� zapewne. Na nasz widok podnosi
si� na �okciach i zmru�onymi od blasku oczyma spoziera na nas.
� Bao noite! � wita go Pazio �yczliwie.
� Bao noitel � odpowiada p�g�bkiem, ledwie zrozumiale.
Pazio czeka, gdy� my�li, �e ch�opak przyszed� z nowin� od Monoisa i zacznie
m�wi�. Lecz Indianin wyba�usza na nas oczy i milczy.
Wobec tego Pazio pierwszy zaczyna:
� Sk�d przybywasz?
� Znad Mare�uinhy.
� To wys�a� ciebie do nas kapiton Monis? Indianin przez male�k� chwil� waha si�
i odpowiada:
� Nie.
� Nie? � powtarza Pazio zdumionym g�osem. � To w jakim celu tu przyby�e�?
� Jestem w drodze do ziomk�w na Fachinalu i tu chc� przenocowa�.
18
� Kiedy ostatni raz widzia�e� si� z kapitonem Monoi-sem?
� Dzi� rano w toldzie.
� Czemu kapiton do nas nie przyjecha�?
� Nie wiem.
�� Kiedy przyjedzie?
� Nie wiem.
� Nic nie m�wi�?
� Nie.
Indianin odpowiada mrukliwie i niech�tnie. W g�osie jego przebija nieszczera
nuta. Niczego si� nie dowiedziawszy wychodzimy z chaty i spo�ywamy w niezbyt
r�owym nastroju przygotowan� przez Bolka wieczerz�. Daremnie zachodzimy w g�ow�,
co to wszystko znaczy. W ko�cu Pazio o�wiadcza:
� Monois z jakich� nie znanych nam powod�w nie dotrzyma� umowy i oto nas�a�
szpiega, aby nas �ledzi�.
Przypuszczenie Pazia, �e to szpieg, staje si� nast�pnego dnia prawie pewno�ci�.
Indianin, po przespanej z nami nocy, nie wyrusza dalej, lecz pozostaje. Siada na
ziemi przed ransz� i, oparty plecami o �cian�, trwa ca�ymi godzinami w
bezczynno�ci, �ledz�c wszystko, co si� doko�a dzieje. Zapytany grzecznie, kiedy
wyruszy do Fachinalu, odpowiada:
� Ma czas, ma wiele czasu.
I u�miecha si� przy tym wyzywaj�co.
Gdy do po�udnia nie wida� Monoisa, schodzimy si� wszyscy w najbli�szym lasku na
narad�. Jedynie Bolek pozostaje w chacie, by pilnowa� Indianina. Jest rzecz�
pewn�, �e Monois zawi�d� haniebnie. Lecz mimo to, na przek�r trudno�ciom,
postanawiamy jecha� nad Mare-�uinh� i tam polowa�. Prawdopodobnie nie b�dzie to
po my�li Monoisa, ale jako� chyba z nim si� dogadamy
19
i ugodzimy. �odzie tymczasem po�yczymy od Goncalvesa, kt�ry ma ich trzy. Na
szcz�cie zabrali�my ze sob� obfite zapasy prowiantu wystarczaj�ce na dwa
tygodnie, co uniezale�ni nas od humor�w kapry�nego Monoisa.
Jedyna trudno�� le�y w tym, �e ani Brazylijczycy, ani Pazio nie znaj�
niebezpiecznych a licznych bystrzyn rzeki Mare�uinhy. Posuwanie si� pod jej
wartki pr�d b�dzie sprawia�o trudno�ci. Wobec tego postanawiamy tak: czterej
Brazylijczycy oraz Bolek wyrusz� jutro rano z ca�ym prowiantem i baga�em na
dw�ch �odziach, przep�yn� owe pi�� kilometr�w na'rzece Ivahy a� do uj�cia
Mare�uinhy i nast�pnie t� rzek� b�d� wdzierali si� powoli w g�r�. Tymczasem
Pazio, Wi�niewski i ja udamy si� jak najszybciej do obozu Indian pieszo,
�cie�kami przez lasy. W obozie wynajmiemy kilku Indian, kt�rych natychmiast
wy�lemy w d� rzeki Mare�uinhy, naprzeciw Brazylijczykom, by im pomogli
wios�owa� i przebrn�� przez bystrzyny. W ten spos�b spotkamy si� wszyscy za dwa
lub trzy dni w obozie india�skim.
Pazio, Wi�niewski i ja postanawiamy jeszcze dzi� wyruszy� i noc sp�dzi� u
pewnego kabokla niedaleko uj�cia Mare�uinhy. Micha�a Budasza, jako na razie nam
niepotrzebnego, wysy�am tymczasem do kolonii Candido de Abreu.
Oko�o godziny czwartej po po�udniu, gdy najwi�kszy upa� mija, opuszczam z Paziem
i Wi�niewskim chat� Gon-calvesa. Ra�no nam wyrusza�, gdy� niewiele mamy do
d�wigania. Zabieramy tylko strzelby, rewolwery i aparat fotograficzny.
Przy po�egnaniu towarzysze �artuj� z nas i stwierdzaj�, �e wygl�damy, jak
gdyby�my wyruszali na or�ny podb�j obozu india�skiego. Pazio odpowiada im
�miechem, �e b�dzie to kiepski podb�j, bo mamy tylko po kilka naboi.
20
A�eby m�c szybciej kroczy� w niezno�nym upale, nie chcemy zbytnio obci��a�
kieszeni.
Na godzin� przed naszym wymarszem znika m�ody Indianin. Szukamy go wsz�dzie,
daremnie. Przepad�.
ZDRADA KAPITONA MONOISA
INast�pnego dnia skwar brazylijskiego dnia lutowego daje nam si� od samego rana
porz�dnie we znaki pomimo bujnej doko�a ro�linno�ci le�nej. Pazio, krocz�cy
�cie�k� na przedzie, poci si� jak w �a�ni, a z Wi�niewskiego i ze mnie p�yn�
dos�ownie strugi potu. Nareszcie puszcza rozja�nia si� i wychodzimy na brzeg
Ivahy, prawie naprzeciwko uj�cia Mare�uinhy.
W ostatnich tygodniach by�o tyle rozm�w o tej rzece i tyle o ni� swaru, �e
patrz� na jej uj�cie z pewnym wzruszeniem. Uj�cie to jest do�� szerokie, prawie
jak Warta pod Poznaniem, lecz Pazio twierdzi, �e ju� kilka kilometr�w powy�ej
koryto rzeki znacznie si� zw�a, tworz�c owe zdradzieckie bystrzyny i wodospady.
Natomiast Ivahy w tym miejscu, gdzie stoimy, ma wody mniej wi�cej tyle, ile Odra
przed dop�ywem Nysy.
Nie zwlekaj�c siadamy do �odzi, jak� znajdujemy na brzegu, by przeprawi� si�
przez Ivahy. Nagle Pazio zatrzymuje si�, spogl�da badawczo na przeciwleg�y brzeg
i wo�a zdumiony:
� C� to, do diaska?!
Spogl�damy tam r�wnie�. Na tle zwartego muru zieleni z uj�cia Mare�uinhy wyp�ywa
wielkie kanu, w kt�rym siedzi sze�cioro Indian: czterech m�czyzn i dwie kobiety.
Za pierwsz� �odzi� pojawia si� druga i trzecia, wszystkie
21
g�sto wype�nione lud�mi. Po wydostaniu si� na �rodek Ivahy Indianie kieruj�
�odzie w d� rzeki, przep�ywaj�c obok nas. W pierwszej �odzi poznajemy...
Monoisa.
Zdrada jego staje si� oczywist�: gdyby Monois spieszy� do ranszy Franciszka
Goncalvesa, musia�by p�yn�� w przeciwnym kierunku, w g�r� rzeki.
� A to nicpo�! � odzywa si� do nas Pazio i zaczyna wo�a� do siedz�cych w
pierwszej �odzi, by zbli�yli si�.
� Bao dia, compadre! � wita Pazio Monoisa. � Podejd� bli�ej, compadre capitao!
� Nie mog�! � burczy Indianin.'� Deszcz niebawem b�dzie pada�.
� Deszcz b�dzie pada� i na �rodku rzeki, i na brzegu. Dok�d p�yniesz w tak
licznym gronie?
� Do Bufadery.
Bufadera jest obozem Indian, odleg�ym o dwa dni jazdy �odzi�. Wynika z tego, �e
Monois wybiera si� na d�u�szy pobyt.
� Szkoda! � o�wiadcza Pazio. � My�leli�my, �e b�dziesz nas oczekiwa� w toldzie
nad Mare�uinh�. A tymczasem wyje�d�asz.
� Si, wyje�d�am.
Pazio wskazuje na mnie r�k� i wyja�nia:
� My�liwy, pochodz�cy z dalekich stron, chcia� u was polowa� i nawet z tob� si�
um�wi�. Jest on przyjacielem twoim i wszystkich Koroad�w.
Wtedy Monois trz�sie powoli g�ow� i odpowiada:
� Mylisz si�, compadre Tomais! Nie jest on ani moim przyjacielem, ani w og�le
przyjacielem Koroad�w.
� O, psiako��! Jaki� huncwot narobi� nam bigosu! � m�wi do nas Pazio po polsku,
a nast�pnie pyta Indianina g�o�no: � Dlaczego tak mylnie s�dzisz?
22
� Br azyli je�ykom p�aci za prac� po pi�� milrejs�w dziennie, a nam przyrzek�
tylko po dwa mile. Chcia� nas oszuka�.
Jest to prawda, �e z Brazylijczykami ugodzi�em si� na pi�� milrejs�w dziennie,
natomiast z Indianami na dwa milrejsy. Ta r�nica wydawa�a mi si� zaraz przy
umowie troch� dziwna i krzywdz�ca Indian, lecz oznajmiono mi stanowczo, �e taki
jest w ca�ej okolicy zwyczaj i nie wolno mi od niego odst�powa�: Indianom p�aci
si� znacznie mniej ni� bia�ym.
Pazio stara si� przekona� Monoisa, �e p�ac� nie za ludzi, lecz za psy my�liwskie,
kt�rych Indianie nie posiadaj�. Starania jego na nic. Monois chce odp�yn��, a
Pazio" jeszcze pyta:
� Kto ci o tym wszystkim nabajdurzy�?
� Aprisito Fereiro, nasz opiekun!
Szepc� do Pazia, by szybko zawiadomi� Indian o podwy�szeniu im p�acy.
� Fereiro �ga� ci w �ywe oczy! � krzyczy Pazio przez wod�.
� ��esz ty, compadre Tomais, bo Francisco Goncalves dok�adnie mi potwierdzi� to,
co m�wi� Fereiro!
� Fereiro �ga�, bo i ty, i twoi ludzie dostan� od my�liwego po pi�� milrejs�w,
jak wszyscy inni!
Lecz Monois, obra�ony, przerywa rozmow�, nie chce dalej s�ucha�. Podejmuje na
nowo wios�o i wnet znika za skr�tem rzeki, a za nim reszta �odzi.
Aprisito Fereiro, dyrektor Indian, w swym osobliwym i zagadkowym uporze
niedopuszczania nas nad Mare�u-inh�, uknu� intryg� i uda�o mu si�. Zbuntowa�
przeciw nam Monoisa, kt�ry oto demonstracyjnie opu�ci� wraz ze swymi lud�mi ob�z,
by nam uniemo�liwi� w nim pobyt.
23
TOMASZ PAZIO, �POLSKI INDIANIN"
Lodzie Indian gin� za zakr�tem. Pal ich sze��! Przep�y-,wamy na drug� stron�
rzeki, ��d� przytwierdzamy do brzegu, po czym �cie�k�, ci�gn�c� si� wzd�u�
Mare�u-inhy, idziemy w las. Chocia� ucieczka Monoisa jest przykrym wypadkiem, to
jednak nie mo�emy teraz porzuca� pierwotnego zamiaru i cofa� si�. Gdzie� na
rzece p�yn� ju� nasi towarzysze Brazylijczycy, a prowiant i psy, kt�re wioz� ze
sob�, umo�liwi� nam polowanie bez pomocy Indian.
Zaczyna kropi� deszcz. Las zatraca barwy, szarzeje i moknie. G�uchn� odg�osy
puszczy, owad�w i ptak�w, tylko s�ycha� monotonny plusk deszczu, a od czasu do
czasu szum bystrzyn na rzece, ukrytej gdzie� w dole, w�r�d bujnej ro�linno�ci.
Falista, kr�ta �cie�ka staje si� �liska, co utrudnia poch�d. Gdy prowadzi pod
g�r�, ci�ko nam oddycha�; za to gdy schodzimy na d�, odzyskujemy si�y, w serce
wst�puje otucha, a do g�owy nap�y* waj� weselsze my�li. Wtedy my�l� o Tomaszu
Paziu, niezwyk�ym cz�owieku krocz�cym w milczeniu przede mn�.
Pazio zdoby� sobie s�aw� w ca�ym dorzeczu Ivahy jako �polski bugier", czyli
polski Indianin. Od czasu gdy jako kilkunastoletni ch�opak przyby� przed
pierwsz� wojn� �wiatow� z Polski do tych odleg�ych las�w para�skich, wi�d� �ywot
ca�kiem niepodobny do �ywota innych kolonist�w. Upodoba� sobie �cie�ki le�ne.
Tajemne w�r�d puszczy pikady wiod�y go do zapomnianych ludzi, kt�rym przynosi�
weso�� gaw�d� i niefrasobliw� nowin�. Bywa� najcz�ciej u Indian Koroad�w,
kt�rych tereny rozci�ga�y si� w s�siedztwie kolonii Candido de Abreu, miejsca
zamieszkania Pazia. Zna� ich wszystkich, prowadzi� z nimi rozliczne interesy, na
kt�rych kiepsko zarabia�,
24
oni za� okazywali mu nieograniczone zaufanie i uwa�ali go za serdecznego
kompadra, czyli kuma. Z�o�liwi a dobrze poinformowani s�siedzi m�wili mi
�artobliwie, �e tak�e i Indianki okazywa�y mu wiele wzgl�d�w. Jest to, s�owem,
wielki znawca stosunk�w, prawdziwy przewodnik nadivahe�ski, dobrze obeznany z
ka�d� �cie�k� a� hen po Pitang� i Salto Uba.
Przed kilkoma laty o�eni� si� i osiedli� u �r�de� rzeki Baile. Sadzi tam
kukurydz�, hoduje �winie i na razie klepie bied�, bo cz�sto nachodzi go t�sknota
i porywa w lasy, a w�wczas ca�a troska o dobytek spada na barki dzielnej kobiety.
Charakterystyczne by�o zdarzenie, jakie zasz�o na kilka miesi�cy przed naszym
przybyciem. Ot� Pazio wraz z �on� �cina� d�ug� pi�� drzewo piniorowe. W toku
pracy zaci�a si� pi�a i ani rusz dalej. Nale�a�o nadci�te do po�owy drzewo
podwa�y� klinem.
� Zaczekaj chwil�! � powiedzia� do �ony. � P�jd� do lasu po klin. Zaraz wr�c�.
Poszed� i wr�ci� po dw�ch miesi�cach. Spotka� w lesie jakiego� kuma Indianina i
mia� z nim co� wa�nego do za�atwienia w dalekim obozie. Wracaj�c nie zapomnia� o
klinie. Podj�� z �on� na nowo �cinanie drzewa pi��, zardzewia�� mocno przez dwa
miesi�ce.
Rzecz; oczywista, �e przybywszy nad Ivahy, zapozna�em si� z tym wspania�ym
w��cz�g� i zaprzyja�ni�em si� z nim. Jest on dobrym towarzyszem, t�umaczem i
po�rednikiem mi�dzy mn� a lud�mi �yj�cymi w puszczy.
Zanim doszli�my do india�skiego tolda, zapad�- wieczorny mrok. Przy �cie�ce
ukazuje si� pusty sza�as. Pazio przystaje i powiada:
� Do tolda jeszcze par� godzin drogi. W ciemno�ciach nijak i�� dalej. Tutaj
przenocujemy.
W sza�asie rozniecamy ognisko, przy kt�rym suszymy
odzie�, a nast�pnie uk�adamy si� do snu, zm�czeni i g�odni. Zabrali�my w drog�
tylko niewiele zapas�w �ywno�ci, kt�re zjedli�my w po�udnie, s�dz�c, �e za
jasnego dnia dojdziemy jeszcze do siedzib ludzkich.
�WY TUTAJ POMOCY NIE DOSTANIECIE!"
Owitaniem nast�pnego dnia ruszamy dalej. Jeste�my g�odni. Cierpimy na b�l g�owy
wskutek z�ego noclegu i wczorajszego deszczu. Po trzech godzinach pojawia si�
w�r�d g�szcz�w pierwszy �lad obozu, p�lko kukurydzy. Potem las rzednieje na
dobre i wst�pujemy na odkryte miejsce, na kt�rym widnieje kilkana�cie mizernych
sza�as�w, rozsianych w dalekich od siebie odst�pach: to india�ski ob�z, czyli
toldo.
Przed pierwsz� z rz�du ransz� siedzi trzech Indian, jeden starszy i dw�ch
m�odszych, i pilnie na nas patrzy. Odnosimy wra�enie, �e jest to stra� obozu,
czekaj�ca na nas. Podchodzimy do nich i po kilku s�owach przywitania wpraszamy
si� na szimaron. Indianie powoli wstaj� i prowadz� nas do wn�trza chaty. Ze
zdziwieniem poznajemy w jednym z nich owego m�odzie�ca, kt�ry przyby� do osiedla
Franciszka Goncalvesa i przed dwoma dniami opu�ci� nas bez po�egnania, by
rzekomo i�� do Fachinalu.
� Mia�e� przecie� uda� si� do Fachinalu � zaczepia go Pazio.
?� Si, mia�em � odpowiada m�odzian.
� I nie by�e� tam?
� By�em i wr�ci�em.
� Ho, ho, to� chyba bieg� szybciej ni� sarna.
� Si, bieg�em szybciej ?� m�wi m�odzieniec z niezm�conym spokojem.
26
K�amie. W dw�ch dniach nie m�g� zd��y� do Fachinalu i z powrotem. Wr�ci� od nas
natychmiast nad Mare�uin-h�, by przestrzec ob�z o naszym zbli�aniu si�.
India�ska chata, do kt�rej wchodzimy, jest zbudowana z takuary, ro�liny podobnej
do bambusa, pospolitej w suchych cz�ciach puszczy brazylijskiej. W �rodku
ranszy pali si� na ziemi ognisko. Strzelby nasze uk�adamy w k�cie i siadamy na
pniu drzewa z jednej strony ogniska, a Indianie siadaj� naprzeciwko nas z
drugiej strony. Wed�ug utartego obyczaju trwamy w milczeniu, patrz�c na siebie
oboj�tnie,, podczas gdy najstarszy Indianin, wyst�puj�cy jako gospodarz,
przygotowuje szimaron. Nastawiwszy na ogie� imbryczek z wod�, dobywa kui, tykwy
z owocu porungi, wielko�ci m�skiej pi�ci, wype�nia j� do po�owy such� herw�
mat�, czyli herbat� para�sk�, leje na to gor�c� wod� i odwar herbaty pije przez
trzcinow� rurk� zwan� bomb�.
Po wyssaniu nape�nia kuj� od nowa wrz�c� wod� i podaje j� Paziowi. Pazio nie
odbiera kui, lecz podni�s�szy brwi pyta z lekkim zdziwieniem w g�osie:
� Dlaczego podajesz lew� r�k�?
Ofiarowanie kui lew� r�k� uchodzi w tutejszych lasach za nietakt. Indianin
u�miechem przeprasza, przek�ada kuj� do prawej d�oni i podaje j�. Kuj� w
milczeniu w�druje od jednego do drugiego. Gor�cy szimaron sprawia � cuda. Jak
gdyby za dotkni�ciem r�d�ki czarodziejskiej znika nasze zm�czenie, do �y�
wp�ywa przyspieszonym t�tnem �wie�a krew. Ale r�wnov'ze�nie wzmaga si� wprost
bolesne uczucie g�odu.
Przygl�dam si� Indianom. Budow� cia�a maj�, jak prawie wszyscy w szczepie
Koroad�w, kr�p� i muskularn�; si�gaj� mi wzrostem tu� ponad rami�. Twarze ich
�niade i okr�g�e, o mongolskim typie, wyra�aj� dostojny spok�j.
27
S� �adne. Bezsprzecznie �adniejsze ni� twarze wyn�dznia�ych na og�
Brazylijczyk�w-kabokli, napotykanych dotychczas w dorzeczu Ivahy. Zw�aszcza
jeden z m�odszych, wyrostek niespe�na dwudziestoletni, o z�bach sztucznie
zaostrzonych, m�g�by uchodzi� za wz�r m�skiej urody. Ubrani s� tylko w spodnie i
czyste koszule. Pod rozpi�tymi koszulami uwypuklaj� si� masywne, muskularne
piersi. Jeste�my g�odni, a g�odnym chleb na my�li. Co prawda Indianie chleba nie
maj�, za to jedz� farinh�, rodzaj drobno rozt�uczonej macy z kukurydzy. Pazio
prosi, �eby sprzedali nam nieco farinhy.
� Nie mo�na! � odpowiada najstarszy spokojnie. � Farinha zjedzona. �wie�a milia
(kukurydza) moczy si� dopiero w wodzie, a kobieta moja gdzie� sobie posz�a...
� A ry� jest?
�? Tak, jest. W�a�nie puszcza k�osy w polu i wysypuje si�.
� Czy masz jakie prosi�?
� Nie mam. Na drugi rok, gdy kto przyw�druje, to b�d� mia� i sprzedam.
� Czy masz jajka?
� Mam. Kura w�a�nie siedzi na nich do wyl�gu. Lada dzie� b�d� �adne kurczaki.
� A fi�on?
Fi�on to czarna fasola, najpopularniejszy pokarm w Brazylii.
� Fi�onu tu nikt nie ma.
� A mandiok� lub bataty?
� Dopiero co wsadzi�em w ziemi�.
Nastaje cisza. Sprawa jasna, �e Indianie, odmawiaj�c nam sprzeda�y �ywno�ci,
chc� nas wyg�odzi� i zmusi� do powrotu. Szimaron kr��y dalej. Wtem starszy
Indianin przerywa milczenie. Powiada, �e sobie przypomina, i� ma dwumiesi�cznego
wieprzaka.
28
� Dobrze. Ile chcesz za niego? � pyta uradowany Pazio.
� Pi��dziesi�t milrejs�w.
Jest to tak fantastycznie wysoka cena, �e nie mo�e nawet s�u�y� jako podstawa do
targowania si�. Indianin bezczelnie kpi sobie z nas pod pokrywk� niewzruszonej,
powa�nej twarzy. Przechodzimy nad spraw� do porz�dku i milczymy.
Od g�odu mo�e nas wyratowa� tylko jak najwcze�niejsze przybycie naszych
towarzyszy Brazylijczyk�w z �odziami i prowiantem. Niestety,
trzydziestokilometrowa � a mo�e i d�u�sza, je�li uwzgl�dni� skr�ty � jazda pod
bystry pr�d Mare�uinhy mo�e potrwa� jeszcze dwa lub trzy dni. Postanawiamy
wys�a� na pomoc Br azyli je�ykom dw�ch m�odych Indian. A�eby ich zn�ci� i
prze�ama� ich op�r, ofiaruje im Pazio bardzo wysokie wynagrodzenie, po dziesi��
milrejs�w dla ka�dego, a wi�c dwa razy wi�cej, ani�eli otrzymaliby inni
Brazylijczycy. Po d�ugim milczeniu odpowiada starszy Indianin:
� Nie! W ca�ym toldzie jest nas tylko trzech m�czyzn. Nie mo�emy wam pom�c. Ja
musz� i�� do lasu po taku-ar�, a ci dwaj musz� i�� do Pitangi.
r�- Niech od�o�� podr� do Pitangi na p�niej.
� Nie mog�!
� Zdawa�o nam si�, �e jeden z nich mia� i�� do Fachi-nalu, a nie do Pitangi.
Wtedy nagle z�y b�ysk powstaje w oczach Indianina. O�wiadcza z naciskiem:
� Wy tutaj pomocy nie dostaniecie!
Pazio, nie zbity z tropu, wyja�nia im, ile r�nych cennych towar�w b�d� mogli
kupi� za dziesi�� milrejs�w w wendzie w Candido de Abreu. Znaj�c s�ab� stron�
Indian, kusi ich chytrze niezmiernie barwnym opisem r�nych powabnych towar�w.
Ale w �eb bierze ca�e jego do-
29
�wiadczenie, bo na te wszystkie bajeczne mamid�a Ko-road odpowiada mu ur�gliwym
�miechem i powtarza:
� Wy tutaj pomocy nie dostaniecie!
Wstajemy. Zarzucamy strzelby na plecy i wychodzimy z chaty.
KURCZAK INDIANKI RATUJE SYTUACJ�
/ylijamy kilka chat tolda. Panuje nad nimi przyczajona, z�owroga cisza.
Wi�kszo�� z nich jest na pewno pusta, lecz w niekt�rych musz� by� ludzie:
s�yszymy kwilenie dzieci. �cie�ka prowadzi nas przez w�ski pas lasu, pozosta�y
po puszczy, z kt�rego wkraczamy na nowe pole, mniejsze ni� poprzednie, poros�e
cz�ciowo kukurydz�, przewa�nie jednak chwastami. Spostrzegamy tu tylko jedn�
wielk� chat�. Nale�y do kapitona Monoisa.
Na wydeptanym dziedzi�cu przed cha�up� bawi si� kilkoro dzieci i krz�ta si� �ona
Monoisa. Jest to trzy-dziestokilkoletnia kobieta o do�� sympatycznym wygl�dzie.
Na pytanie o farinh� odpowiada odmownie, jak si� tego spodziewali�my.
Zgrzytn�wszy z�bami kroczymy dalej w najgorszym usposobieniu i dochodzimy do
ko�ca �cie�ki nad brzegiem Mare�uinhy. Tutaj ko�czy si� tak�e nasz dowcip i,
przygn�bieni, siadamy nad wod�.
Powstaj� r�ne fantastyczne plany i upadaj�. Wi�niewski proponuje, �eby zbudowa�
tratw� i p�yn�� naprzeciw Brazylijczykom. My�l zasadniczo niez�a, lecz trudna do
wykonania wobec licznych bystrzyn na rzece i wobec naszego g�odu.
Siedz�c w cieniu pot�nego drzewa imbui, �ledzimy z zaciekawieniem stado
krzykliwych perikit, kt�re zapa-
30
d�o na jego wierzcho�ku. S� to drobne, niestety, papu�ki, daj�ce ma�o mi�sa.
�linka p�ynie nam do ust i, zadzieraj�c g�owy do g�ry, rozwa�amy niezdecydowanie:
strzela� czy nie strzela�. Mamy po kilka naboi, ale w tym tylko dwa �rutowe na
ptaki, reszta to loftki na grubego zwierza. Lekkomy�lne g�upstwo zrobili�my
zabieraj�c ze sob� tak ma�o naboi.
Gdy si� tak zastanawiamy, podchodzi do nas kapitono-wa. Wida� po jej skupionej
twarzy, �e powzi�a jakie� postanowienie. I rzeczywi�cie � chce nam sprzeda�
kurczaka. Nauczeni do�wiadczeniem, s�uchamy jej nieufnie. Lecz nie ma w niej
podst�pu, jest tylko wyraz uprzejmo�ci i niepok�j. Z pewno�ci� kapitonowa obawia
si�, czy nie knujemy jakich� awantur. Widzia�a, �e jeste�my w z�ych humorach i
�e mamy trzy strzelby i trzy rewolwery. A nu� zachce nam si� wszczyna� burd�?
Widocznie woli sprzeda� kurczaka.
Na placu przed chat� wskazuje nam czarnego kurczaka i powiada, �e to ten i �e
mamy go zastrzeli�. Jest to stworzenie okrutnie ma�e jak na apetyty trzech
zg�odnia�ych w��cz�g�w, wszak�e na pocz�tek i to dobre. Przyk�adam dubelt�wk�,
lecz Pazio podbija strzelb� i o�wiadcza z komiczn� przechwa�k�:
� Nao, senhor! Nie strzelajcie. Z mojej r�ki padnie ta boska piecze�.
Dobywa zza pasa pot�nego �smitha", podkrada si� do kurczaka i strzela z
odleg�o�ci trzech metr�w. Chybiony kurczak jest troch� przestraszony, podskakuje
figlarnie i kilka krok�w dalej najspokojniej szuka sobie �eru.
Wi�niewski i ja pok�adamy si� ze �miechu. Tymczasem Pazio zbli�a si� ostro�nie
do ofiary i b�c! Drugi raz strzela i znowu chybia. Kurczakowi tego ju� za wiele.
Zw�szy� pismo nosem i na �eb na szyj� umyka w stron� g�szczu. Pazio i Wi�niewski
w te p�dy za nim. Wal� jeszcze dwa
31
razy z rewolwer�w, dop�ki dzielny uciekinier nie znika im z oczu w�r�d g�stych
chwast�w.
Na placu boju pozostaj� dwa dymi�ce rewolwery i trzy rzadkie miny.
Kapitonowa nie chce sprzeda� innego kurczaka. Pazio twierdzi:
� Trafi�em go, g�ow� daj�! Zdechnie gdzie w kapo-eirze.
Nie ma innej rady jak przeszuka� g�stwin�. Trudne to zadanie, bo kapoeira pomimo
braku wi�kszych drzew jest miniaturow� puszcz� o pogmatwanych, wysokich
zielskach i krzewach, w kt�rych �atwo ukryje si� w� wyro�ni�ty, a c� dopiero
kurczak. Pilnie pomagaj� nam szuka� Indianki i Indiani�tka i rzeczywi�cie
dopisuje nam szcz�cie. Kurczak si� znajduje. Troch� farbuje, kto� go drasn��
kul�, zreszt� zdrowy. Kapitonowa dobija go i na tym ko�czy si� polowanie, a
rozpoczyna biesiada.
Podczas gdy my rozkoszujemy si� piciem nieodzownego szimaronu, kapitonowa z
c�rk� przygoto%vuj� kurczaka. Po dziwnie kr�tkim czasie przynosz� go nam
smacznie ugotowanego w rosole, zasypanym obficie tart� kukurydz�.
Stwierdzamy, �e warto �y�, by tak je��. W udzie kurczaka musi tkwi�
czarodziejska pot�ga, bo jako� nagle �wiat wydaje nam si� pi�kniejszy. W�r�d
odg�os�w mlaska� i cmokania co� si� w nas wypogadza.
POKRACZNA ZJAWA
INjagle Wi�niewski i ja w os�upieniu wyba�uszamy oczy w stron� chaty Monoisa.
Wy�azi z jej ciemnego otworu jakie� nagie indywiduum p�ci m�skiej, przykryte
tylko
??
powiewn� szmat� naoko�o bioder. Brzuszek ma wybitny i p�kulisty, nogi i r�ce
cienkie, a g�b� � po�al si� Bo�e � istnego kretyna. U�miecha si� do nas
zmieszany, widz�c piorunuj�ce wra�enie, jakie sprawi�, i spieszy do lasu.
� A to co? � dziwuj� si� tak samo jak i Wi�niewski. Pazio wybucha �miechem i
obja�nia:
� To Leokadio.
Zdaje nam spraw� o dziwnym brzydalu. Do niedawna �y� nad Mare�uinh� dzielny
Indianin, Paulino, kt�ry wyrobi� sobie tak wielki pos�uch w�r�d Koroad�w, a
powa�anie u w�adz brazylijskich, �e mianowano go honorowym coronelem, czyli
pu�kownikiem, i powierzono mu zwierzchnictwo nad wszystkimi wodzami szczepu. By�
to awanturnik nie lada i trzydzie�ci, czterdzie�ci lat temu, gdy w lasach
nadivahe�skich ma�o jeszcze by�o bia�ych, wi�d� niespokojny �ywot. Urz�dza�
dalekie a zbrojne wyprawy przeciw Indianom innego szczepu, Botokudom, �upi�c ich
obozy i bior�c jako zdobycz niewolnik�w. Leokadio, pojmany dzieckiem, by� jedn�
z jego ofiar boto-kudzkich i, przywleczony nad Mare�uinh�, spe�nia� musia� przez
ca�e �ycie najni�sze pos�ugi. Po �mierci Paulina, w 1924 roku, przeszed� na
w�asno�� kapitona Monoisa. Leokadio liczy obecnie oko�o pi��dziesi�ciu lat i
z�y� si� zupe�nie z Koroadami, kt�rzy, oczywi�cie, wobec w�adz brazylijskich
przedstawiaj� go jako swego ziomka.
Leokadio posiada cudaczne zwyczaje. Umie chodzi� po drzewach jak ma�pa, cz�sto
nocuje w lesie, w og�le najch�tniej przebywa pod go�ym niebem. W�adze
brazylijskie postanowi�y swego czasu ucywilizowa� do pewnego stopnia Indian tych
okolic i zmusi�y ich do ubierania si�. Jedynie Leokadio opar� si� temu i do dnia
dzisiejszego �azi, jak go natura stworzy�a. Chc�c z�ama� jego op�r,
Brazylijczycy ubrali go przemoc�, lecz zaledwie opu�-
3 Rio de Oro
33
ciii toldo, Leokadio czmychn�� do lasu, a potem wr�ci� nago. Ubranie powiesi� na
nieosi�galnym dla innych szczycie najwy�szego w okolicy drzewa. Taki to z niego
dziwak.
Jeszcze w czasie Paziowego opowiadania Leokadio wraca z lasu. Gdy przechodzi
obok nas, cz�stuj� go papierosem. Bierze go do brudnej �apy ostro�nie jak czujny
zwierz i be�koc�c co� niezrozumia�ego �mieje si� �agodnie do nas. Oczy ma przy
tym dzieci�ce i przyjazne.
� No, ten chyba b�dzie naszym sojusznikiem! � stwierdza Pazio.
�OH! M4J� LENISTWO"
iNiebawem okazuje si�, �e spo�yty kurczak nie tylko przywraca nam humor i si�y,
lecz stanowi nieodpart� pot�g� promieniuj�c� na ca�e otoczenie.
Pow��czystym krokiem zbli�aj� si� do nas trzej Indianie, kt�rych poznali�my przy
wej�ciu do obozu. Prawdopodobnie zaniepokoi�o ich echo poprzedniej kanonady.
Widz� nasz� syto�� i s� sk�onni do przyjaznej rozmowy. O�wiadczaj�, �e chc� nam
pom�c we wszystkim. Przypomnieli sobie, �e potrzebuj� wielu rzeczy z wendy w
Candido de Abreu. Wi�c jednak krasom�wstwo Pazia nie posz�o na marne. Starszy
niestety musi pozosta� w tol-dzie, ale dwaj m�odzi uczyni�, co im ka�emy, i
je�li dostan� po dziesi�� milrejs�w, to p�jd� w d� rzeki tak daleko, dop�ki nie
napotkaj� obydw�ch �odzi. Wtedy przy��cz� si� do Brazylijczyk�w, pomog� im
wios�owa� � s� bardzo silni, zr�czni i wypocz�ci � i wska�� naj�atwiejsze
przej�cia przez bystrzyny.
34
Ze s��w Indianina przebija szczero��. Widocznie w my�l przewidywa� Pazia skusili
si� na dobry zarobek. Pazio odpowiada, �e dobrze, zgadzamy si�. Niech dwaj
m�odzi id� natychmiast nad rzek�, a gdy wr�c� z �odziami, wyp�acimy im
niezw�ocznie po dziesi�� milrejs�w, za co r�czy on, Tomais Pazio, wypr�bowany,
stary przyjaciel Koroad�w. Stawia tylko jeden warunek: a�eby dwaj junacy
wyruszyli natychmiast i przyprowadzili �odzie jak najrychlej, mo�liwie dzi�
jeszcze. Dwaj Indianie zgadzaj� si�, �egnaj� i odchodz� z ra�n� ochot�. Do
po�udnia brak jeszcze dw�ch godzin, wi�c nie wykluczone, �e do wieczora przy
sprzyjaj�cych warunkach �odzie przyp�yn� do tolda. Zacieramy r�ce, pe�ni b�ogich
nadziei. Obr�t rzeczy niespodziewanie korzystny.
Nie maj�c na razie �adnego zaj�cia, wa��samy si� w pobli�u chaty Monoisa. Oko�o
po�udnia s�o�ce wy�ania si� zza chmur i robi si� bardzo gor�co. Duszne,
przesycone wilgoci� powietrze morzy nas i najch�tniej u�o�yliby�my si� do snu,
gdyby nie obawa przed muchami zwanymi przez Brazylijczyk�w varega. W obozie
spostrzegli�my kilka owych niebezpiecznych, zielonych much. Muchy te sk�adaj�
ch�tnie jajka w uszy lub nosy ludzi �pi�cych za dnia lub le��cych bez ruchu. Po
kilku dniach z jajek wykluwaj� si� larwy, kt�re �r� mi�sne, podsk�rne cz�ci
twarzy. Szczeg�lnie niebezpieczne s� dlatego, �e nigdy prawie nie mo�na ich
usun��. Po wyro�ni�ciu, to jest po mniej wi�cej dziesi�ciu dniach,
p�toracentymetrowe larwy same wychodz� z cia�a pozostawiaj�c po sobie
straszliwe jamy. Dotkni�ci chorob� maj� przewa�nie wy�arte podniebienia,
natomiast w wypadkach gdy mucha sk�ada wi�cej jaj, na przyk�ad dwadzie�cia,
nast�puje zazwyczaj, wed�ug opisu do�wiadczonych Brazylijczyk�w, bolesna �mier�
nieszcz�snej ofiary. W Apukaranie nad g�rnym biegiem Ivahy pozna�em polsk�
kolonistk� m�wi�c� nie-
?�
35
wyra�nie przez nos w�a�nie na skutek spustosze�, jakie przed wielu laty
poczyni�y w jej twarzy larwy muchy varega. Wolimy zatem czuwa� pomimo
ogarniaj�cego nas znu�enia.
Kapitonowa nie chce sprzeda� nam drugiego kurczaka, wi�c po po�udniu odwiedzamy
inne chaty tolda. Spotykamy w nich kilka kobiet odnosz�cych si� do nas z wielk�
niech�ci�. Wszystkie odmawiaj� nam sprzeda�y jakiejkolwiek �ywno�ci. Wracamy do
chaty Monoisa i pijemy szimaron w towarzystwie Indianina, kt�ry pozosta� w
toldzie.
S�o�ce chyli si� ku ziemi. Od rzeki ci�gn� �ywsze powiewy i przynosz� mi�e
orze�wienie. Wtem uderza w nas niby grom z jasnego nieba nieoczekiwany, zbyt
rych�y powr�t dw�ch m�odszych Indian. Zamiast wios�owa� gdzie� daleko na rzece,
przy�a�� oto powolnym krokiem od strony obozu. Jak gdyby nic nie zasz�o, siadaj�
przy nas i pij� szimaron. Oblekli si� w zwyk�y spok�j i godno��. Po pewnym
czasie Pazio przerywa milczenie i pyta grzecznie starszego, co si� dzieje na
rzece. Starszy chwil� rozmawia z m�odszym, po czym ich uniewinnia:
� Ci dwaj nie wiedz�, co si� dzieje na rzece. Nie mogli wcale p�j��, bo ka�dy z
nich ma teraz lenistwo � tern preguica.
Przyjmujemy to jako dostateczne wyt�umaczenie i zgodnie pijemy dalej szimaron.
P�niej dowiadujemy si� szczeg��w. Dwaj Indianie okazywali najlepsze ch�ci, gdy
od nas ruszyli, i mieli najsilniejsze postanowienie dotarcia do �odzi. Po drodze
jednak zrobi�o si� gor�co, a gdy m�odzie�cy dotarli do sza�asu, w kt�rym
przebywali�my ostatni� noc, musieli po�o�y� si� i przespa�. Je�eli chcemy, to
jutro spr�buj� p�j�� nad Mare�uinh� albo pojutrze.
36
WIECZ�R W INDIA�SKIM OBOZIE
W obec nowego po�o�enia nale�y oczywi�cie zmieni� do-dotychczasowe plany. Na
czo�o wysuwa si� znowu zagadnienie �ywno�ci. Postanawiamy, �e Pazio i Wi�niewski
wr�c�-natychmiast na drug� stron� Ivahy do siedlisk bia�ych, zakupi� u nich
fi�onu i farinhy i przynios� do obozu, co nast�pi przypuszczalnie nast�pnego
dnia pod wiecz�r. W tym czasie pozostan� sam w�r�d Indian dla obserwacji i
czuwania nad ich kapry�nymi nastrojami.
Przed odej�ciem Pazio po�ycza mi na czas pobytu w toldzie swego
sze�ciostrza�owego �smitha", a ja mu daj� m�j browning. Jego �smith" to olbrzymi,
b�benkowy rewolwer o imponuj�cych rozmiarach, kt�ry budzi� musi w oczach Indian
wi�kszy szacunek ani�eli niepoka�ny browning. Taki �rodek ostro�no�ci wydaje si�
Paziowi konieczny podczas mej samotno�ci w toldzie, o kt�rym wci�� nie wiadomo,
jak si� do nas odniesie. Pazio jeszcze t�umaczy mi spos�b obchodzenia si� z
broni�, nabija przy mnie wszystkie komory, wr�cza mi kilkana�cie zapasowych
naboi � i potem obydwaj towarzysze nie oci�gaj�c si� odchodz�.
Kapitonowa ma troje dzieci: c�rk� dwunasto�trzynastoletni� i dw�ch ch�opc�w,
mniej wi�cej o�mio- i czteroletniego. C�rka jest ju� kobietk� dojrza�� i
zachowuje si� wobec mnie z wielkim umiarem, tak jak matka. Ch�opcy natomiast to
weseli urwisze, baraszkuj�cy w pobli�u chaty. Ulubion� ich zabaw� jest rzucanie
w g�r� i chwytanie lotek zrobionych z oki�ci kukurydzianych. Wykazuj� wielk�
zr�czno��. Maj� pi�kne, czarne �lepska, tak wyraziste i bystre, �e w chwili
napi�cia zdaj� si� przeszywa� chwytany przedmiot. Pokazuj� im, jak ich
r�wie�nicy
37
w Polsce bawi� si� w palanta. Indiani�tka s� zachwycone. Znosz� mi lotki i musz�
si� z nimi bawi�.
Czas przygotowa� sobie legowisko, w czym mi ch�opcy pomagaj�. K�py suchej,
wysokiej trawy �cinamy fako-nem, le�nym no�em d�ugim na p� metra, i zanosimy
przed chat� Monoisa, gdzie zamierzam nocowa�. Przed chat� wysuni�ty dach tworzy
rodzaj zacienia, zabezpieczaj�cego mnie w razie niepogody, a od nieproszonych
go�ci, jak np. �wi�, chroni co� w rodzaju p�otu doko�a chaty.
Deszczu zapewne nie b�dzie. S�o�ce zachodzi pogodnie, na niebie czysty lazur.
Cie� zapada w dolinie, podczas gdy s�o�ce o�wieca jeszcze otaczaj�ce wzg�rza
pokryte nieprzerwanym lasem. Drzewa mieni� si� w r�owych i fioletowych barwach.
Od tych jasnych, kolorowych stok�w dochodz� nas ostatnie szczebioty, piski i
pogwizdy niezliczonego ptactwa. W�r�d odg�os�w rej wodz� brutalne krzyki papug i
�agodne, cho� dono�ne krakanie tukan�w �egnaj�cych dzie�.
Po tropikalnie skwarnym dniu jest to upajaj�ca chwila wytchnienia dla cz�owieka.
Pier� teraz g��bszym oddechem chwyta czyste powietrze i nie czuje ju� dusz�cej
zmory. Od godziny rze�ki wietrzyk niesie swobod� i ukojenie. I jeszcze z innego
powodu odczuwa si� ulg�. Zrazu trudno u�wiadomi� sobie zmian�. Ale to pewna, �e
jaka� zmiana nast�pi�a w przyrodzie. Oko daremnie bada doko�a, ucho zdziwione
nas�uchuje, a� w ko�cu odkrywa przyczyn�. Ot� natr�tne, okrutne �piewaki las�w
podzwrotnikowych, piewiki, cz�ciowo umilk�y. Za dnia tysi�czne ich rzesze
sprawia�y bezustanny, �wierszcz�-cy szum, kt�ry jakby ostr� stal� przecina�
nerwy ludzkie i z�o�liw� chorob� k�ad� si� na m�zg. Teraz niewiele ich s�ycha�.
Za to szumi� dono�niej wod