15986

Szczegóły
Tytuł 15986
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

15986 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 15986 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

15986 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

ARKADY FIEDLER Rio de Oro NA �CIE�KACH INDIAN BRAZYLIJSKICH 300km CZʌ� I NAD MARE0U1NH� PRZESTROGA CZY GRO�BA? I odnosz� g�os, a�eby przekrzycze� wrzask dzikich papug, kt�re przed chwil� siad�y na pobliskim drzewie piniorowym. � Pragn� zwiedzi� obozy Indian nad Mare�uinh� � m�wi� do Aprisita Fereiry. � Senhor pragnie zwiedzi� obozy Indian nad Mare�uinh�? � powtarza Fereiro przeci�gle, obrzucaj�c mnie niech�tnym spojrzeniem. � To niemo�liwe! Fereiro jest urz�dowym opiekunem Indian Koroad�w, �yj�cych w dolinie rzeki Ivahy w brazylijskim stanie Parana. Mieszka u wej�cia do rozleg�ej kolonii Candido de Abreu, kt�ra stanowi w tej okolicy najdalej na zach�d wysuni�t� plac�wk� cywilizacji, wykarczowan� niedawno temu w puszczy nadivahe�skiej. Od szeregu miesi�cy nasza wyprawa zoologiczna polowa�a w tej wspania�ej puszczy doko�a Candido de Abreu, zbieraj�c obfite plony dla polskiego muzeum. Teraz przysz�a pora na to, by wyruszy� dalej na po�udniowy zach�d, cho�by o kilkadziesi�t kilometr�w, zwiedzi� ob�z Indian nad Mare�uinh� i w tamtejszych lasach urz�dzi� �owy na grubego zwierza. 7 Lecz oto napotykam niespodziewane trudno�ci: Aprisito Fereiro, Brazylijczyk, sprawuj�cy z ramienia rz�du stanowego w�adz� �dyrektora Indian", nie chce, �ebym tam < poszed�. W oczach jego zapalaj� si� z�e, zielone ogniki, gdy powtarza twardym g�osem: � To niemo�liwe! Dziwi mnie jego nieprzychylno��. Inni Brazylijczycy s� na og� uprzedzaj�co grzeczni. T�umacz� mu, �e zamierzam tropi� tapiry i jaguary nad Mare�uinh�, tam podobno do�� pospolite, oczywi�cie wynagradzaj�c Indian za prawo polowania na ich terenie. Lecz Fereiro jest nieust�pliwy: nad Mare�uinh� � zapewnia � nara�� si� na wielkie niebezpiecze�stwo. Klimat tam wyj�tkowo niezdrowy, grasuj� zab�jcze odmiany malarii. Na potwierdzenie tych s��w Fereiro wskazuje na jedn� ze �cian swej chaty, przy kt�rej w istocie le�� poka�ne paczki i skrzynie z r�nymi lekarstwami. Przypomina mi si�, co s�ysza�em w kolonii o �uczciwo�ci" Fereiry: �e podobno niez�y grosz przyw�aszcza sobie sprzedaj�c po-k�tnie okolicznym osadnikom rz�dowe lekarstwa, przeznaczone dla Indian. Czy�by obawa, �e wykryj� te matactwa, by�a przyczyn� jego niech�ci do mej zamierzonej wyprawy nad Mare�uinh�? � Nie l�kam si� chor�b � odpowiadam. � Mam dobr� apteczk� polow�... Wtem budzi si� oswojona papuga marakana, drzemi�ca dotychczas na dr�gu pod dachem i, jak gdyby zara�ona podnieceniem swego pana, wszczyna og�uszaj�cy wrzask trzepocz�c skrzyd�ami. Fereiro szybko j� �apie i wyrzuca na dw�r. � Nie wiem, czy senhorowi wiadomo � m�wi nast�pnie � �e Koroadzi, szczeg�lnie nad Mare�uinh�, odznaczali si� zawsze niespokojnym duchem. Przed pi�ciu laty dosz�o tam do krwawego buntu, kt�ry trzeba by�o przy- 8 k�adnie u�mierza�. Pola�o si� wtedy sporo krwi i do dnia dzisiejszego nie ma nale�ytego spokoju nad Mare�uinh�. Co innego gdzie indziej, w innych rezerwatach india�skich, tam mo�na i��. Ale nad Mare�uinh� � to by�oby szale�stwem, senhorl � Nie przeciw mnie buntowali si� Indianie � napomykam z u�miechem � i nie ja ich przyk�adnie u�mierza�em... Nastaje przykre milczenie. �a�uj�, �e w og�le tu przyszed�em. Fereiro nie spuszcza ze mnie badawczego wzroku i nagle, przeskakuj�c ni st�d, ni zow�d na inny temat, pyta brutalnie: � W jakim celu, prosz� mi wyjawi�, w jakim w�a�ciwie celu senhor przyby� w te okolice? � Wszyscy tu w ca�ej kolonii Candido de Abreu � wpadam w ten sam ton � dok�adnie to wiedz�: przyby�em, a�eby podj�� wasz skarb brazylijski... Nie s�dzi�em, �e s�owa te podzia�aj� na niego tak dziwnie. Wywo�aj� zdumienie, niedowierzanie, zielone b�yski w oczach. Pyta z odcieniem wrogo�ci: � Nie rozumiem. Jaki skarb? Przez otwarte drzwi chaty wida� poblisk� puszcz�. U jej skraju, nie dalej ni� o sto krok�w od chaty, stoi nad brzegiem rzeczki Ubasinho olbrzymie drzewo suma- uba. Przed chwil� przylecia�o na jego wierzcho�ek kilkana�cie najdziwaczniejszych ptak�w � tukan�w � o groteskowo olbrzymich dziobach, jak przyprawione w karnawale nosy � i teraz pot�nie pokrakuj�. � Oto skarby waszej przyrody, kt�re tu zbieram � m�wi� weso�o, wskazuj�c na stado tukan�w. Fereiro skinieniem g�owy potakuje z uznaniem. � Rozumiem � powiada � jest pan przyrodnikiem. Rozbawieni �ledzimy �mieszne baraszkowanie ptak�w, lecz po chwili tukany przenosz� si� w g��b puszczy. 9 � Czy senhor zna spraw� Niemca Degera z Ponta Grossy? � pyta,potem Fereiro. � Co� si� obi�o o moje uszy � odpowiadam. �? Deger by� ciekawy i w�cibski. Pomimo przestr�g poszed� nad Mare�uinh�. By�o to dwa lata temu. Zgin�� zamordowany. � Ale podobno wcale nie przez Indian! � To prawda. Lecz zgin��, bo by� zbyt ciekawy... Fereiro m�wi to takim g�osem, �e nie wiadomo: przestroga to czy ukryta gro�ba? Gdy opuszczam jego chat�, papuga, wyrzucona poprzednio na dw�r, zaczyna znowu drze� si� krzycz�c: Corra, corra! � co oznacza po portugalsku: zmykaj, biegnij! Po tej niemi�ej rozmowie z dyrektorem Indian malej� widoki mego p�j�cia nad Mare�uinh� i ju� godz� si� z porzuceniem tego zamiaru, gdy pewnego dnia wszystko si� odmienia. Poznaj� Tomasza Pazia, polskiego kolonist� znad rzeki Bai�e, w pobli�u Candido de Abreu. Weso�y towarzysz i zuchwa�y pionier o szerokiej duszy zna wszystkich wa�niejszych Indian, przyja�ni si� z wodzem Monoisem nad Mare�uinh�, bywa u niego w go�cinie, natomiast o Aprisito Pereirze i jego chytrych przestrogach wyra�a si� z pogard�. � Fereiro to znany oszust! � o�wiadcza. � Przyjecha� tu, �eby szybko wzbogaci� si� na Indianach. � Je�li oszust jest znany, to powinni go wyrzuci� z urz�du. � Wyrzuci�? Przyjdzie na jego miejsce drugi rzezimieszek, jeszcze gorszy. I kt� mia�by go wyrzuci�? Ci w Kurytybie, w rz�dzie stanowym? To� to kumotry Fereiry! Wszyscy s� tacy sami jak on i dok�adnie wiedz�, kogo tu przys�ali. U g�ry mamy zwart� zgraj� nicponi�w, kt�rzy wzajemnie si� popieraj� i niemi�osiernie doj� kraj. 10 Gdy jedni dostatecznie si� ob�owi�, przychodzi tak zwana rewolucja i inni, im podobni, z kolei dobieraj� si� do ��obu. Jeste�my w kleszczach �ar�ocznych paso�yt�w, a kraj coraz biedniejszy � i z tego b��dnego ko�a nie ma wyj�cia. � Czy rzeczywi�cie nie ma wyj�cia? � Diabli wiedz�! �eby by�o lepiej, trzeba by zmieni� ca�y system rz�dzenia. � Ot� to! � A jak tu zmieni�, kiedy wyzyskiwane masy s� zupe�nie bierne? Pazio, zaszyty w swych lasach, zna miejscowe utrapienia, natomiast mniej poj�cia ma o tym, co dzieje si� w miastach brazylijskich. Tam masy, o kt�rych wspomina, coraz wyra�niej sobie u�wiadamiaj�, w czym tkwi w�a�ciwe �r�d�o ich n�dzy i w jaki spos�b nale�y mu zaradzi�. � Fereiro � wracam do poprzedniego tematu � wspomnia� mi o wypadku Degera nad Mare�uinh�. C� to by�a za heca? � G�upia i zagadkowa. � Po co Deger tam w og�le laz�? � Podobno szuka� jakiej� z�otodajnej rzeki, kt�ra gdzie� w pobli�u Mare�uinhy rzekomo kryje bajeczne skarby. W ka�dym razie to pewne, �e nie Indianie go zakatrupili. �? Czy Fereiro by� ju� wtedy dyrektorem Indian? � By�l � Pazio mru�y figlarnie jedno oko zgaduj�c moje my�li. � I niewykluczone, �e macza� swe palce w tej brudnej aferze. Potem �mieje si� i poklepuje czule sw�j wielki rewolwer u pasa. � B�dziemy czujni... Wi�c co, idziemy nad Mareguinh�? � Idziemy! 11 DWIE D�ONIE NA LEWO OD S�O�CA W cztery tygodnie po tej rozmowie, w po�owie lutego, dochodzimy do rzeki Ivahy i zatrzymujemy si� w chacie Franciszka Goncalvesa, oko�o dwudziestu kilometr�w na po�udniowy zach�d od kolonii Candido de Abreu. M�ody Brazylijczyk, o dzikim, lecz nieodra�aj�cym wygl�dzie le�nych ludzi, tak zwanych kabokli, wita nas z o�ywieniem i odst�puje nam cz�� swej ubogiej ranszy. Razem ze mn� przybywa Tomasz Pazio, jak zawsze pe�en otuchy i humoru, Antoni Wi�niewski, m�j dzielny towarzysz z Polski, le�nik i znakomity zoolog naszej wyprawy przyrodniczej, Micha� Budasz, syn kolonisty z Candido de Abreu, pomocnik Wi�niewskiego i zr�czny ju� preparator sk�rek, i wreszcie jego brat, Bolek Budasz, nasz czter-? nastoletni kuchcik. Chata Franciszka Goncahresa wznosi si� w dolinie rzeki, lecz nie nad sam� wod�. Trzeba przej�� kilkaset krok�w �cie�k� w�r�d zaro�li, a�eby stan�� nad brzegiem Ivahy, rzeki dobrze znanej polskim kolonistom. Drogi, jakimi post�powa�o odkrywanie r�nych po�aci naszej ziemi, sprawi�y, �e przewa�n� cz�� rzek, a szczeg�lnie rzek w tropikach, poznawali�my lepiej i badali dok�adniej przy uj�ciu, w dolnym ich biegu, bli�ej morza, ani�eli przy �r�dle. Ivahy tymczasem stanowi wyj�tek. Rzeka bierze pocz�tek w zaludnionej cz�ci brazylijskiego stanu Parana, na tak zwanym Wy�u Para�skim, skolonizowanym ju� od kilkudziesi�ciu lat. P�ynie zrazu w kierunku p�nocno-zachodnim przez stare kolonie Calmon i There-sina, potem coraz bardziej zbacza ku wschodowi, przecinaj�c kraj coraz pierwotniejszy. Wok� kolonii Apuka-rana jest ju� sporo puszczy dziewiczej, a kolonia Candido de Abreu, le��ca o dwadzie�cia kilometr�w dalej na za- 12 ch�d, nie nad sam� Ivahy, lecz nad jej odp�ywem Uba-sinho, to ju� ostatnie skupisko zamieszkane w okresie naszej wyprawy przez osadnik�w. Doko�a niego i dalej �yj� jeszcze tu i �wdzie, zaszyci w g�uchych ost�pach, nieliczni kabokle, a na po�udniowym brzegu Ivahy koczuje india�ski szczep Koroad�w. Dalej na zach�d � to ju� jedna, olbrzymia, bezludna i prawie nie znana puszcza, ci�gn�ca si� przez setki kilometr�w a� do rzeki Parana i do Matto Grosso. Przez t� kniej� toczy swe nurty, pe�na bystrzyn i wodospad�w, r�wnie ma�o zbadana jak otaczaj�ce j� lasy, rzeka Ivahy. Wkr�tce po pierwszej wojnie �wiatowej s�ynny polski ornitolog Chrostowski, autor uroczej ksi��ki pt. �Parana", odby� na �odzi w d� Ivahy sw� zuchwa�� wypraw� zoologiczn� w towarzystwie dra Jaczewskiego i Boreckiego. W drodze powrotnej zgin�� skoszony malari�, lecz Ja-czewskiemu uda�o si� uratowa� cenne zbiory i przywie�� je do Polski. Borecki osiedli� si� w Candido de Abreu i dotychczas tam przebywa; zbiory znajduj� si� w Pa�stwowym Muzeum Zoologicznym w Warszawie, a dr Jaczew-skPjako profesor Uniwersytetu Warszawskiego przysparza dzi� chwa�y polskiej nauce. Wieczorem tego dnia, w kt�rym zawitali�my do Franciszka Goncalvesa, ol�niewa nas okaza�e zjawisko. Zachodz�ce s�o�ce rozja�nia g�ry na przeciwleg�ym, po�udniowym brzegu rzeki. S� to g�ry niewysokie, raczej wzg�rza, lecz postrz�pione i strzeliste i nale�� ju� do terenu india�skiego. Pokrywa je nieprzerwana i g�sta puszcza. Gdy s�o�ce dotyka prawie niebosk�onu, wierzcho�ki india�skich g�r zaczynaj� rozpala� si� fioletowym ogniem tak intensywnym, �e a� zdumiewa. Od tych gorej�cych las�w i szczyt�w p�ynie do nas jakby przyjazne powitanie. 13 Obraz jest przepojony urzekaj�cym pi�knem puszczy i �atwo zapomnie�, �e w g��bi tej samej puszczy dokonano przed dwoma laty ponurej, zagadkowej zbrodni, a przed pi�cioma laty rozegra�a si� tu wielka tragedia szczepu india�skiego. Tomasz Pazio zbli�a si� do mnie. Wodzi okiem po rozleg�ej panoramie terenu india�skiego. Jest w dobrym humorze i pyta: � Czy wiecie, gdzie jest uj�cie Mare�uinhy do Ivahy? Pytanie retoryczne, bo oczywi�cie nie wiem. Zreszt� Pazio wyr�cza mnie sam w odpowiedzi. Wyci�ga praw� r�k� na zach�d w kierunku s�o�ca i u�miechaj�c si� wyja�nia: �? Ot tam, w tej stronie. Na szeroko�� jednej d�oni na prawo od s�o�ca. Jakie pi�� kilometr�w st�d. � To ju� niedaleko � stwierdzam z zadowoleniem. Pazio dwa tygodnie temu spotka� Monoisa, kapitona*, czyli wodza Indian nad Mare�uinh�, i dobi� z nim targu. Monois, dowiedziawszy si� o moich zamiarach, nie tylko zaprosi� nas ch�tnie do siebie, lecz sam zaanga�owa� si� do mej wyprawy, oczywi�cie za odpowiednim wynagrodzeniem i przy hojnym dla Indian podziale zwierzyny, jak� zamierzali�my upolowa� na ich terenie. Wtedy Pazio r�wnie� ustali�, �e w pewnym oznaczonym dniu Monois i dw�ch Indian przyp�yn� na �odziach do ranszy "Franciszka Goncalvesa i zawioz� nas i nasz sprz�t do swego obozu. Opr�cz Indian zapewni�em sobie wsp�prac� czterech najzdolniejszych w okolicy my�liwych Brazylij-czyk�w, posiadaj�cych dobre psy do polowania na gru- * Po portugalsku �capitao". Tym mianem oznacza si� w wielu okolicach Brazylii naczelnik�w oboz�w india�skich sk�adaj�cych si� zazwyczaj z kilku do kilkudziesi�ciu rodzin. W j�zyku potocznym �capitao" znaczy w�dz. Kapitonem jest zawsze Indianin, w przeciwie�stwie do �dyrektora Indian", kt�rym przewa�nie bywa bia�y � urz�dnik pa�stwowy- 14 bego zwierza. Tak wi�c sta�o si�, �e przybyli�my do chaty Franciszka Goncalvesa. Jutro maj� zjawi� si� Brazylij-czycy, a za cztery dni � Indianie. �? A gdzie w�a�ciwie le�y ob�z Indian nad Mare�uinh�? � pytam. Pazio wyci�ga obydwie r�ce w kierunku po�udniowo--zachodnim i powiada: � Chyba si� nie myl�. Dwie d�onie na lewo od s�o�ca. Tam, za t� najwi�ksz� g�r�. � Czy daleko st�d do obozu? Pytanie sprawia k�opot. Pazio przyznaje si� z ca�� szczero�ci�: � Czort ich tam wie! Dwadzie�cia kilometr�w, a mo�e trzydzie�ci. A mo�e... Pazio by� tam ju� kilka razy, lecz dok�adnie powiedzie� nie mo�e, bo szed� tam bardzo kr�t� �cie�k� wzd�u� rzeki Mare�uinhy. �miej� si� z jego zak�opotania i o�wiadczam: � Mniejsza o kilometry, dojdziemy tam tak czy owak. Najwa�niejsze, �e nad india�skim terenem �wieci tak cudne s�o�ce. Jako� s�onecznie si� zapowiada. �. Tak! � podejmuje Pazio skwapliwie. � To dobry znak- dla naszej wyprawy. Z�E WRӯBY Kano nast�pnego dnia schodz� si� Brazylijczycy. Przyprowadzaj� ze sob� kilkana�cie ps�w. Poniewa� Koroa-dzi maj� przyp�yn�� dopiero za trzy dni, postanawiamy urz�dzi� tymczasem mniejsze polowanie w pobli�u chaty Goncalvesa. Gospodarz widz�c nasze powa�ne przygotowania sta� 15 si� mniej mrukliwy i prosi mnie, a�ebym jego r�wnie� . zaanga�owa� jako cz�onka wyprawy nad Mare�uinh�. Odmawiam. Mam ju� dosy� towarzyszy, prawie zbyt wielu, zreszt� musz� ogranicza� wydatki. Odmowa wywo�uje u Goncalvesa nie tajone d�sy, jak gdybym pokrzy�owa� mu jakie� wa�ne zamys�y. Jego niezadowolenie spostrzega Pazio. � Piesek mu buzi� liza�!... Goncalves uchodzi za zausznika Fereiry, dyrektora Indian. Czy�by chcia� nam towarzyszy� nad Mare�uinh� jako �anio� str�"? Wieczorem tego dnia � siedzimy w�a�nie razem doko�a ogniska przed chat� � pojawia si� niespodziewanie nowy go�� i wprawia nas wszystkich w os�upienie: kapiton * Monois. Jest to m�czyzna w sile wieku, o szerokich barach i kr�pej budowie cia�a. Ubrany jest jak wszyscy okoliczni kabokle, to znaczy, �e chodzi boso, w p��ciennej koszuli i p��ciennych spodniach, mniej lub wi�cej bia�ych. Na g�owie ma olbrzymi kapelusz, wykonany z w��kien ro�liny takuary. Wystaj�ce ko�ci policzkowe, powieki . w kszta�cie tr�jk�ta, ma�y, szeroki nos i cera o barwie ziemistobr�zowej nadaj� twarzy Monoisa pi�tno wyra�nie mongolskie. Indianin u�miecha si� pod nosem, widz�c, jakie swym przybyciem sprawia wra�enie. Przyst�puje do ka�dego z nas, wita si� ceremonialnie podaniem r�ki i na dow�d �yczliwo�ci, zwyczajem brazylijskim, klepie ka�dego po ramieniu. � Mia�e�, compadre, przyby� dopiero za trzy dni! � �ywo zagaduje go Pazio. � Czy si� sta�o co nie przewidzianego? Monois wyja�nia �aman� portugalszczyzn�, �e nic si� nie sta�o i �e wszystko w porz�dku. Wst�pi� tu tylko przypadkowo i jest w drodze do s�siad�w. Skoro wr�ci do 16 swego tolda, to jest do obozu nad Mare�uinh�, we�mie natychmiast �udzi i dwa wielkie kanu i w oznaczonym dniu, czyli za trzy dni, przyp�ynie do nas. Monois m�wi� cichym, opanowanym, niskim g�osem. Nast�pnie siada przy ognisku i zabiera si� razem z nami do jedzenia. Nazajutrz opuszcza nas. Odchodz�c podaje na po�egnanie r�k� wszystkim z wyj�tkiem mnie. Po prostu omija mnie nie patrz�c w moj� stron�, jak gdyby mnie nie widzia�. O tym dziwnym jego zachowaniu donosz� zaraz Paziowi, wyra�aj�c przypuszczenie, �e Monois by� chyba roztargniony. Na- twarzy Pazia maluje si� zdziwienie i troska. � Roztargniony? Nie! � odpowiada. ?� Monois w takich wypadkach nie bywa roztargniony. �? Wi�c co? Nie chcia� si� ze mn� po�egna�? � Nie chcia�. � Dlaczego? Pazio wzrusza ramionami. � Nie wiem dlaczego. W ka�dym razie co� musia�o go uk�si� w nocy. To niedobry znak, �le wr�y. Mimo woli, przypominaj�c sobie wczorajszy wiecz�r, nie mog� powstrzyma� si� od u�miechu i wyrzucam Paziowi z udanym �alem w g�osie: � A wczoraj s�o�ce przecie� tak pi�knie nam wr�y�o! � Phi � krzywi si� Pazio pogardliwie � takie tam kaboklowe s�o�ce. Czasem robi g�upie kawa�y... Niestety, na tym, niewinnym zreszt�, zaj�ciu nie ko�cz� si� �z�e znaki". Nast�pna z�a wr�ba jest bardziej dotkliwa. Monois po prostu nie dotrzymuje umowy i w oznaczonym dniu nie przybywa ani nie daje �adnego znaku �ycia o sobie. Do po�udnia wyczekujemy daremnie. Potem, nie chc�c 2 Rio de Oro 17 traci� dnia, wyruszamy na polowanie. Pod wiecz�r udaje mi si� zastrzeli� z �odzi na rzece brazylijskiego jelenia, zwanego ceado pardo, nap�dzonego mi przez ogary. Gdy wracamy do ranszy, �ciemnia si� na dobre. Bolek Budasz, kuchcik wyprawy, pos�yszawszy, �e wracamy, wybiega z chaty naprzeciwko nas i donosi zaniepokojony, i� kr�tko po naszym odej�ciu przyby� jaki� Indianin i do tej pory siedzi. Bolek chcia� go wypyta�, ale Indianin jest ma�om�wny; nic nie mo�na z niego wydoby�. � Gdzie on? � pyta Pazio. � Siedzi w ranszy. Idziemy do chaty. Wewn�trz egipskie ciemno�ci. Bolek przynosi z ogniska �uczywo i przy jego �wietle spostrzegamy przybysza. Jest to m�ody Indianin, nie licz�cy wi�cej ni� dwadzie�cia lat. Le�y pod �cian�; spa� zapewne. Na nasz widok podnosi si� na �okciach i zmru�onymi od blasku oczyma spoziera na nas. � Bao noite! � wita go Pazio �yczliwie. � Bao noitel � odpowiada p�g�bkiem, ledwie zrozumiale. Pazio czeka, gdy� my�li, �e ch�opak przyszed� z nowin� od Monoisa i zacznie m�wi�. Lecz Indianin wyba�usza na nas oczy i milczy. Wobec tego Pazio pierwszy zaczyna: � Sk�d przybywasz? � Znad Mare�uinhy. � To wys�a� ciebie do nas kapiton Monis? Indianin przez male�k� chwil� waha si� i odpowiada: � Nie. � Nie? � powtarza Pazio zdumionym g�osem. � To w jakim celu tu przyby�e�? � Jestem w drodze do ziomk�w na Fachinalu i tu chc� przenocowa�. 18 � Kiedy ostatni raz widzia�e� si� z kapitonem Monoi-sem? � Dzi� rano w toldzie. � Czemu kapiton do nas nie przyjecha�? � Nie wiem. �� Kiedy przyjedzie? � Nie wiem. � Nic nie m�wi�? � Nie. Indianin odpowiada mrukliwie i niech�tnie. W g�osie jego przebija nieszczera nuta. Niczego si� nie dowiedziawszy wychodzimy z chaty i spo�ywamy w niezbyt r�owym nastroju przygotowan� przez Bolka wieczerz�. Daremnie zachodzimy w g�ow�, co to wszystko znaczy. W ko�cu Pazio o�wiadcza: � Monois z jakich� nie znanych nam powod�w nie dotrzyma� umowy i oto nas�a� szpiega, aby nas �ledzi�. Przypuszczenie Pazia, �e to szpieg, staje si� nast�pnego dnia prawie pewno�ci�. Indianin, po przespanej z nami nocy, nie wyrusza dalej, lecz pozostaje. Siada na ziemi przed ransz� i, oparty plecami o �cian�, trwa ca�ymi godzinami w bezczynno�ci, �ledz�c wszystko, co si� doko�a dzieje. Zapytany grzecznie, kiedy wyruszy do Fachinalu, odpowiada: � Ma czas, ma wiele czasu. I u�miecha si� przy tym wyzywaj�co. Gdy do po�udnia nie wida� Monoisa, schodzimy si� wszyscy w najbli�szym lasku na narad�. Jedynie Bolek pozostaje w chacie, by pilnowa� Indianina. Jest rzecz� pewn�, �e Monois zawi�d� haniebnie. Lecz mimo to, na przek�r trudno�ciom, postanawiamy jecha� nad Mare-�uinh� i tam polowa�. Prawdopodobnie nie b�dzie to po my�li Monoisa, ale jako� chyba z nim si� dogadamy 19 i ugodzimy. �odzie tymczasem po�yczymy od Goncalvesa, kt�ry ma ich trzy. Na szcz�cie zabrali�my ze sob� obfite zapasy prowiantu wystarczaj�ce na dwa tygodnie, co uniezale�ni nas od humor�w kapry�nego Monoisa. Jedyna trudno�� le�y w tym, �e ani Brazylijczycy, ani Pazio nie znaj� niebezpiecznych a licznych bystrzyn rzeki Mare�uinhy. Posuwanie si� pod jej wartki pr�d b�dzie sprawia�o trudno�ci. Wobec tego postanawiamy tak: czterej Brazylijczycy oraz Bolek wyrusz� jutro rano z ca�ym prowiantem i baga�em na dw�ch �odziach, przep�yn� owe pi�� kilometr�w na'rzece Ivahy a� do uj�cia Mare�uinhy i nast�pnie t� rzek� b�d� wdzierali si� powoli w g�r�. Tymczasem Pazio, Wi�niewski i ja udamy si� jak najszybciej do obozu Indian pieszo, �cie�kami przez lasy. W obozie wynajmiemy kilku Indian, kt�rych natychmiast wy�lemy w d� rzeki Mare�uinhy, naprzeciw Brazylijczykom, by im pomogli wios�owa� i przebrn�� przez bystrzyny. W ten spos�b spotkamy si� wszyscy za dwa lub trzy dni w obozie india�skim. Pazio, Wi�niewski i ja postanawiamy jeszcze dzi� wyruszy� i noc sp�dzi� u pewnego kabokla niedaleko uj�cia Mare�uinhy. Micha�a Budasza, jako na razie nam niepotrzebnego, wysy�am tymczasem do kolonii Candido de Abreu. Oko�o godziny czwartej po po�udniu, gdy najwi�kszy upa� mija, opuszczam z Paziem i Wi�niewskim chat� Gon-calvesa. Ra�no nam wyrusza�, gdy� niewiele mamy do d�wigania. Zabieramy tylko strzelby, rewolwery i aparat fotograficzny. Przy po�egnaniu towarzysze �artuj� z nas i stwierdzaj�, �e wygl�damy, jak gdyby�my wyruszali na or�ny podb�j obozu india�skiego. Pazio odpowiada im �miechem, �e b�dzie to kiepski podb�j, bo mamy tylko po kilka naboi. 20 A�eby m�c szybciej kroczy� w niezno�nym upale, nie chcemy zbytnio obci��a� kieszeni. Na godzin� przed naszym wymarszem znika m�ody Indianin. Szukamy go wsz�dzie, daremnie. Przepad�. ZDRADA KAPITONA MONOISA INast�pnego dnia skwar brazylijskiego dnia lutowego daje nam si� od samego rana porz�dnie we znaki pomimo bujnej doko�a ro�linno�ci le�nej. Pazio, krocz�cy �cie�k� na przedzie, poci si� jak w �a�ni, a z Wi�niewskiego i ze mnie p�yn� dos�ownie strugi potu. Nareszcie puszcza rozja�nia si� i wychodzimy na brzeg Ivahy, prawie naprzeciwko uj�cia Mare�uinhy. W ostatnich tygodniach by�o tyle rozm�w o tej rzece i tyle o ni� swaru, �e patrz� na jej uj�cie z pewnym wzruszeniem. Uj�cie to jest do�� szerokie, prawie jak Warta pod Poznaniem, lecz Pazio twierdzi, �e ju� kilka kilometr�w powy�ej koryto rzeki znacznie si� zw�a, tworz�c owe zdradzieckie bystrzyny i wodospady. Natomiast Ivahy w tym miejscu, gdzie stoimy, ma wody mniej wi�cej tyle, ile Odra przed dop�ywem Nysy. Nie zwlekaj�c siadamy do �odzi, jak� znajdujemy na brzegu, by przeprawi� si� przez Ivahy. Nagle Pazio zatrzymuje si�, spogl�da badawczo na przeciwleg�y brzeg i wo�a zdumiony: � C� to, do diaska?! Spogl�damy tam r�wnie�. Na tle zwartego muru zieleni z uj�cia Mare�uinhy wyp�ywa wielkie kanu, w kt�rym siedzi sze�cioro Indian: czterech m�czyzn i dwie kobiety. Za pierwsz� �odzi� pojawia si� druga i trzecia, wszystkie 21 g�sto wype�nione lud�mi. Po wydostaniu si� na �rodek Ivahy Indianie kieruj� �odzie w d� rzeki, przep�ywaj�c obok nas. W pierwszej �odzi poznajemy... Monoisa. Zdrada jego staje si� oczywist�: gdyby Monois spieszy� do ranszy Franciszka Goncalvesa, musia�by p�yn�� w przeciwnym kierunku, w g�r� rzeki. � A to nicpo�! � odzywa si� do nas Pazio i zaczyna wo�a� do siedz�cych w pierwszej �odzi, by zbli�yli si�. � Bao dia, compadre! � wita Pazio Monoisa. � Podejd� bli�ej, compadre capitao! � Nie mog�! � burczy Indianin.'� Deszcz niebawem b�dzie pada�. � Deszcz b�dzie pada� i na �rodku rzeki, i na brzegu. Dok�d p�yniesz w tak licznym gronie? � Do Bufadery. Bufadera jest obozem Indian, odleg�ym o dwa dni jazdy �odzi�. Wynika z tego, �e Monois wybiera si� na d�u�szy pobyt. � Szkoda! � o�wiadcza Pazio. � My�leli�my, �e b�dziesz nas oczekiwa� w toldzie nad Mare�uinh�. A tymczasem wyje�d�asz. � Si, wyje�d�am. Pazio wskazuje na mnie r�k� i wyja�nia: � My�liwy, pochodz�cy z dalekich stron, chcia� u was polowa� i nawet z tob� si� um�wi�. Jest on przyjacielem twoim i wszystkich Koroad�w. Wtedy Monois trz�sie powoli g�ow� i odpowiada: � Mylisz si�, compadre Tomais! Nie jest on ani moim przyjacielem, ani w og�le przyjacielem Koroad�w. � O, psiako��! Jaki� huncwot narobi� nam bigosu! � m�wi do nas Pazio po polsku, a nast�pnie pyta Indianina g�o�no: � Dlaczego tak mylnie s�dzisz? 22 � Br azyli je�ykom p�aci za prac� po pi�� milrejs�w dziennie, a nam przyrzek� tylko po dwa mile. Chcia� nas oszuka�. Jest to prawda, �e z Brazylijczykami ugodzi�em si� na pi�� milrejs�w dziennie, natomiast z Indianami na dwa milrejsy. Ta r�nica wydawa�a mi si� zaraz przy umowie troch� dziwna i krzywdz�ca Indian, lecz oznajmiono mi stanowczo, �e taki jest w ca�ej okolicy zwyczaj i nie wolno mi od niego odst�powa�: Indianom p�aci si� znacznie mniej ni� bia�ym. Pazio stara si� przekona� Monoisa, �e p�ac� nie za ludzi, lecz za psy my�liwskie, kt�rych Indianie nie posiadaj�. Starania jego na nic. Monois chce odp�yn��, a Pazio" jeszcze pyta: � Kto ci o tym wszystkim nabajdurzy�? � Aprisito Fereiro, nasz opiekun! Szepc� do Pazia, by szybko zawiadomi� Indian o podwy�szeniu im p�acy. � Fereiro �ga� ci w �ywe oczy! � krzyczy Pazio przez wod�. � ��esz ty, compadre Tomais, bo Francisco Goncalves dok�adnie mi potwierdzi� to, co m�wi� Fereiro! � Fereiro �ga�, bo i ty, i twoi ludzie dostan� od my�liwego po pi�� milrejs�w, jak wszyscy inni! Lecz Monois, obra�ony, przerywa rozmow�, nie chce dalej s�ucha�. Podejmuje na nowo wios�o i wnet znika za skr�tem rzeki, a za nim reszta �odzi. Aprisito Fereiro, dyrektor Indian, w swym osobliwym i zagadkowym uporze niedopuszczania nas nad Mare�u-inh�, uknu� intryg� i uda�o mu si�. Zbuntowa� przeciw nam Monoisa, kt�ry oto demonstracyjnie opu�ci� wraz ze swymi lud�mi ob�z, by nam uniemo�liwi� w nim pobyt. 23 TOMASZ PAZIO, �POLSKI INDIANIN" Lodzie Indian gin� za zakr�tem. Pal ich sze��! Przep�y-,wamy na drug� stron� rzeki, ��d� przytwierdzamy do brzegu, po czym �cie�k�, ci�gn�c� si� wzd�u� Mare�u-inhy, idziemy w las. Chocia� ucieczka Monoisa jest przykrym wypadkiem, to jednak nie mo�emy teraz porzuca� pierwotnego zamiaru i cofa� si�. Gdzie� na rzece p�yn� ju� nasi towarzysze Brazylijczycy, a prowiant i psy, kt�re wioz� ze sob�, umo�liwi� nam polowanie bez pomocy Indian. Zaczyna kropi� deszcz. Las zatraca barwy, szarzeje i moknie. G�uchn� odg�osy puszczy, owad�w i ptak�w, tylko s�ycha� monotonny plusk deszczu, a od czasu do czasu szum bystrzyn na rzece, ukrytej gdzie� w dole, w�r�d bujnej ro�linno�ci. Falista, kr�ta �cie�ka staje si� �liska, co utrudnia poch�d. Gdy prowadzi pod g�r�, ci�ko nam oddycha�; za to gdy schodzimy na d�, odzyskujemy si�y, w serce wst�puje otucha, a do g�owy nap�y* waj� weselsze my�li. Wtedy my�l� o Tomaszu Paziu, niezwyk�ym cz�owieku krocz�cym w milczeniu przede mn�. Pazio zdoby� sobie s�aw� w ca�ym dorzeczu Ivahy jako �polski bugier", czyli polski Indianin. Od czasu gdy jako kilkunastoletni ch�opak przyby� przed pierwsz� wojn� �wiatow� z Polski do tych odleg�ych las�w para�skich, wi�d� �ywot ca�kiem niepodobny do �ywota innych kolonist�w. Upodoba� sobie �cie�ki le�ne. Tajemne w�r�d puszczy pikady wiod�y go do zapomnianych ludzi, kt�rym przynosi� weso�� gaw�d� i niefrasobliw� nowin�. Bywa� najcz�ciej u Indian Koroad�w, kt�rych tereny rozci�ga�y si� w s�siedztwie kolonii Candido de Abreu, miejsca zamieszkania Pazia. Zna� ich wszystkich, prowadzi� z nimi rozliczne interesy, na kt�rych kiepsko zarabia�, 24 oni za� okazywali mu nieograniczone zaufanie i uwa�ali go za serdecznego kompadra, czyli kuma. Z�o�liwi a dobrze poinformowani s�siedzi m�wili mi �artobliwie, �e tak�e i Indianki okazywa�y mu wiele wzgl�d�w. Jest to, s�owem, wielki znawca stosunk�w, prawdziwy przewodnik nadivahe�ski, dobrze obeznany z ka�d� �cie�k� a� hen po Pitang� i Salto Uba. Przed kilkoma laty o�eni� si� i osiedli� u �r�de� rzeki Baile. Sadzi tam kukurydz�, hoduje �winie i na razie klepie bied�, bo cz�sto nachodzi go t�sknota i porywa w lasy, a w�wczas ca�a troska o dobytek spada na barki dzielnej kobiety. Charakterystyczne by�o zdarzenie, jakie zasz�o na kilka miesi�cy przed naszym przybyciem. Ot� Pazio wraz z �on� �cina� d�ug� pi�� drzewo piniorowe. W toku pracy zaci�a si� pi�a i ani rusz dalej. Nale�a�o nadci�te do po�owy drzewo podwa�y� klinem. � Zaczekaj chwil�! � powiedzia� do �ony. � P�jd� do lasu po klin. Zaraz wr�c�. Poszed� i wr�ci� po dw�ch miesi�cach. Spotka� w lesie jakiego� kuma Indianina i mia� z nim co� wa�nego do za�atwienia w dalekim obozie. Wracaj�c nie zapomnia� o klinie. Podj�� z �on� na nowo �cinanie drzewa pi��, zardzewia�� mocno przez dwa miesi�ce. Rzecz; oczywista, �e przybywszy nad Ivahy, zapozna�em si� z tym wspania�ym w��cz�g� i zaprzyja�ni�em si� z nim. Jest on dobrym towarzyszem, t�umaczem i po�rednikiem mi�dzy mn� a lud�mi �yj�cymi w puszczy. Zanim doszli�my do india�skiego tolda, zapad�- wieczorny mrok. Przy �cie�ce ukazuje si� pusty sza�as. Pazio przystaje i powiada: � Do tolda jeszcze par� godzin drogi. W ciemno�ciach nijak i�� dalej. Tutaj przenocujemy. W sza�asie rozniecamy ognisko, przy kt�rym suszymy odzie�, a nast�pnie uk�adamy si� do snu, zm�czeni i g�odni. Zabrali�my w drog� tylko niewiele zapas�w �ywno�ci, kt�re zjedli�my w po�udnie, s�dz�c, �e za jasnego dnia dojdziemy jeszcze do siedzib ludzkich. �WY TUTAJ POMOCY NIE DOSTANIECIE!" Owitaniem nast�pnego dnia ruszamy dalej. Jeste�my g�odni. Cierpimy na b�l g�owy wskutek z�ego noclegu i wczorajszego deszczu. Po trzech godzinach pojawia si� w�r�d g�szcz�w pierwszy �lad obozu, p�lko kukurydzy. Potem las rzednieje na dobre i wst�pujemy na odkryte miejsce, na kt�rym widnieje kilkana�cie mizernych sza�as�w, rozsianych w dalekich od siebie odst�pach: to india�ski ob�z, czyli toldo. Przed pierwsz� z rz�du ransz� siedzi trzech Indian, jeden starszy i dw�ch m�odszych, i pilnie na nas patrzy. Odnosimy wra�enie, �e jest to stra� obozu, czekaj�ca na nas. Podchodzimy do nich i po kilku s�owach przywitania wpraszamy si� na szimaron. Indianie powoli wstaj� i prowadz� nas do wn�trza chaty. Ze zdziwieniem poznajemy w jednym z nich owego m�odzie�ca, kt�ry przyby� do osiedla Franciszka Goncalvesa i przed dwoma dniami opu�ci� nas bez po�egnania, by rzekomo i�� do Fachinalu. � Mia�e� przecie� uda� si� do Fachinalu � zaczepia go Pazio. ?� Si, mia�em � odpowiada m�odzian. � I nie by�e� tam? � By�em i wr�ci�em. � Ho, ho, to� chyba bieg� szybciej ni� sarna. � Si, bieg�em szybciej ?� m�wi m�odzieniec z niezm�conym spokojem. 26 K�amie. W dw�ch dniach nie m�g� zd��y� do Fachinalu i z powrotem. Wr�ci� od nas natychmiast nad Mare�uin-h�, by przestrzec ob�z o naszym zbli�aniu si�. India�ska chata, do kt�rej wchodzimy, jest zbudowana z takuary, ro�liny podobnej do bambusa, pospolitej w suchych cz�ciach puszczy brazylijskiej. W �rodku ranszy pali si� na ziemi ognisko. Strzelby nasze uk�adamy w k�cie i siadamy na pniu drzewa z jednej strony ogniska, a Indianie siadaj� naprzeciwko nas z drugiej strony. Wed�ug utartego obyczaju trwamy w milczeniu, patrz�c na siebie oboj�tnie,, podczas gdy najstarszy Indianin, wyst�puj�cy jako gospodarz, przygotowuje szimaron. Nastawiwszy na ogie� imbryczek z wod�, dobywa kui, tykwy z owocu porungi, wielko�ci m�skiej pi�ci, wype�nia j� do po�owy such� herw� mat�, czyli herbat� para�sk�, leje na to gor�c� wod� i odwar herbaty pije przez trzcinow� rurk� zwan� bomb�. Po wyssaniu nape�nia kuj� od nowa wrz�c� wod� i podaje j� Paziowi. Pazio nie odbiera kui, lecz podni�s�szy brwi pyta z lekkim zdziwieniem w g�osie: � Dlaczego podajesz lew� r�k�? Ofiarowanie kui lew� r�k� uchodzi w tutejszych lasach za nietakt. Indianin u�miechem przeprasza, przek�ada kuj� do prawej d�oni i podaje j�. Kuj� w milczeniu w�druje od jednego do drugiego. Gor�cy szimaron sprawia � cuda. Jak gdyby za dotkni�ciem r�d�ki czarodziejskiej znika nasze zm�czenie, do �y� wp�ywa przyspieszonym t�tnem �wie�a krew. Ale r�wnov'ze�nie wzmaga si� wprost bolesne uczucie g�odu. Przygl�dam si� Indianom. Budow� cia�a maj�, jak prawie wszyscy w szczepie Koroad�w, kr�p� i muskularn�; si�gaj� mi wzrostem tu� ponad rami�. Twarze ich �niade i okr�g�e, o mongolskim typie, wyra�aj� dostojny spok�j. 27 S� �adne. Bezsprzecznie �adniejsze ni� twarze wyn�dznia�ych na og� Brazylijczyk�w-kabokli, napotykanych dotychczas w dorzeczu Ivahy. Zw�aszcza jeden z m�odszych, wyrostek niespe�na dwudziestoletni, o z�bach sztucznie zaostrzonych, m�g�by uchodzi� za wz�r m�skiej urody. Ubrani s� tylko w spodnie i czyste koszule. Pod rozpi�tymi koszulami uwypuklaj� si� masywne, muskularne piersi. Jeste�my g�odni, a g�odnym chleb na my�li. Co prawda Indianie chleba nie maj�, za to jedz� farinh�, rodzaj drobno rozt�uczonej macy z kukurydzy. Pazio prosi, �eby sprzedali nam nieco farinhy. � Nie mo�na! � odpowiada najstarszy spokojnie. � Farinha zjedzona. �wie�a milia (kukurydza) moczy si� dopiero w wodzie, a kobieta moja gdzie� sobie posz�a... � A ry� jest? �? Tak, jest. W�a�nie puszcza k�osy w polu i wysypuje si�. � Czy masz jakie prosi�? � Nie mam. Na drugi rok, gdy kto przyw�druje, to b�d� mia� i sprzedam. � Czy masz jajka? � Mam. Kura w�a�nie siedzi na nich do wyl�gu. Lada dzie� b�d� �adne kurczaki. � A fi�on? Fi�on to czarna fasola, najpopularniejszy pokarm w Brazylii. � Fi�onu tu nikt nie ma. � A mandiok� lub bataty? � Dopiero co wsadzi�em w ziemi�. Nastaje cisza. Sprawa jasna, �e Indianie, odmawiaj�c nam sprzeda�y �ywno�ci, chc� nas wyg�odzi� i zmusi� do powrotu. Szimaron kr��y dalej. Wtem starszy Indianin przerywa milczenie. Powiada, �e sobie przypomina, i� ma dwumiesi�cznego wieprzaka. 28 � Dobrze. Ile chcesz za niego? � pyta uradowany Pazio. � Pi��dziesi�t milrejs�w. Jest to tak fantastycznie wysoka cena, �e nie mo�e nawet s�u�y� jako podstawa do targowania si�. Indianin bezczelnie kpi sobie z nas pod pokrywk� niewzruszonej, powa�nej twarzy. Przechodzimy nad spraw� do porz�dku i milczymy. Od g�odu mo�e nas wyratowa� tylko jak najwcze�niejsze przybycie naszych towarzyszy Brazylijczyk�w z �odziami i prowiantem. Niestety, trzydziestokilometrowa � a mo�e i d�u�sza, je�li uwzgl�dni� skr�ty � jazda pod bystry pr�d Mare�uinhy mo�e potrwa� jeszcze dwa lub trzy dni. Postanawiamy wys�a� na pomoc Br azyli je�ykom dw�ch m�odych Indian. A�eby ich zn�ci� i prze�ama� ich op�r, ofiaruje im Pazio bardzo wysokie wynagrodzenie, po dziesi�� milrejs�w dla ka�dego, a wi�c dwa razy wi�cej, ani�eli otrzymaliby inni Brazylijczycy. Po d�ugim milczeniu odpowiada starszy Indianin: � Nie! W ca�ym toldzie jest nas tylko trzech m�czyzn. Nie mo�emy wam pom�c. Ja musz� i�� do lasu po taku-ar�, a ci dwaj musz� i�� do Pitangi. r�- Niech od�o�� podr� do Pitangi na p�niej. � Nie mog�! � Zdawa�o nam si�, �e jeden z nich mia� i�� do Fachi-nalu, a nie do Pitangi. Wtedy nagle z�y b�ysk powstaje w oczach Indianina. O�wiadcza z naciskiem: � Wy tutaj pomocy nie dostaniecie! Pazio, nie zbity z tropu, wyja�nia im, ile r�nych cennych towar�w b�d� mogli kupi� za dziesi�� milrejs�w w wendzie w Candido de Abreu. Znaj�c s�ab� stron� Indian, kusi ich chytrze niezmiernie barwnym opisem r�nych powabnych towar�w. Ale w �eb bierze ca�e jego do- 29 �wiadczenie, bo na te wszystkie bajeczne mamid�a Ko-road odpowiada mu ur�gliwym �miechem i powtarza: � Wy tutaj pomocy nie dostaniecie! Wstajemy. Zarzucamy strzelby na plecy i wychodzimy z chaty. KURCZAK INDIANKI RATUJE SYTUACJ� /ylijamy kilka chat tolda. Panuje nad nimi przyczajona, z�owroga cisza. Wi�kszo�� z nich jest na pewno pusta, lecz w niekt�rych musz� by� ludzie: s�yszymy kwilenie dzieci. �cie�ka prowadzi nas przez w�ski pas lasu, pozosta�y po puszczy, z kt�rego wkraczamy na nowe pole, mniejsze ni� poprzednie, poros�e cz�ciowo kukurydz�, przewa�nie jednak chwastami. Spostrzegamy tu tylko jedn� wielk� chat�. Nale�y do kapitona Monoisa. Na wydeptanym dziedzi�cu przed cha�up� bawi si� kilkoro dzieci i krz�ta si� �ona Monoisa. Jest to trzy-dziestokilkoletnia kobieta o do�� sympatycznym wygl�dzie. Na pytanie o farinh� odpowiada odmownie, jak si� tego spodziewali�my. Zgrzytn�wszy z�bami kroczymy dalej w najgorszym usposobieniu i dochodzimy do ko�ca �cie�ki nad brzegiem Mare�uinhy. Tutaj ko�czy si� tak�e nasz dowcip i, przygn�bieni, siadamy nad wod�. Powstaj� r�ne fantastyczne plany i upadaj�. Wi�niewski proponuje, �eby zbudowa� tratw� i p�yn�� naprzeciw Brazylijczykom. My�l zasadniczo niez�a, lecz trudna do wykonania wobec licznych bystrzyn na rzece i wobec naszego g�odu. Siedz�c w cieniu pot�nego drzewa imbui, �ledzimy z zaciekawieniem stado krzykliwych perikit, kt�re zapa- 30 d�o na jego wierzcho�ku. S� to drobne, niestety, papu�ki, daj�ce ma�o mi�sa. �linka p�ynie nam do ust i, zadzieraj�c g�owy do g�ry, rozwa�amy niezdecydowanie: strzela� czy nie strzela�. Mamy po kilka naboi, ale w tym tylko dwa �rutowe na ptaki, reszta to loftki na grubego zwierza. Lekkomy�lne g�upstwo zrobili�my zabieraj�c ze sob� tak ma�o naboi. Gdy si� tak zastanawiamy, podchodzi do nas kapitono-wa. Wida� po jej skupionej twarzy, �e powzi�a jakie� postanowienie. I rzeczywi�cie � chce nam sprzeda� kurczaka. Nauczeni do�wiadczeniem, s�uchamy jej nieufnie. Lecz nie ma w niej podst�pu, jest tylko wyraz uprzejmo�ci i niepok�j. Z pewno�ci� kapitonowa obawia si�, czy nie knujemy jakich� awantur. Widzia�a, �e jeste�my w z�ych humorach i �e mamy trzy strzelby i trzy rewolwery. A nu� zachce nam si� wszczyna� burd�? Widocznie woli sprzeda� kurczaka. Na placu przed chat� wskazuje nam czarnego kurczaka i powiada, �e to ten i �e mamy go zastrzeli�. Jest to stworzenie okrutnie ma�e jak na apetyty trzech zg�odnia�ych w��cz�g�w, wszak�e na pocz�tek i to dobre. Przyk�adam dubelt�wk�, lecz Pazio podbija strzelb� i o�wiadcza z komiczn� przechwa�k�: � Nao, senhor! Nie strzelajcie. Z mojej r�ki padnie ta boska piecze�. Dobywa zza pasa pot�nego �smitha", podkrada si� do kurczaka i strzela z odleg�o�ci trzech metr�w. Chybiony kurczak jest troch� przestraszony, podskakuje figlarnie i kilka krok�w dalej najspokojniej szuka sobie �eru. Wi�niewski i ja pok�adamy si� ze �miechu. Tymczasem Pazio zbli�a si� ostro�nie do ofiary i b�c! Drugi raz strzela i znowu chybia. Kurczakowi tego ju� za wiele. Zw�szy� pismo nosem i na �eb na szyj� umyka w stron� g�szczu. Pazio i Wi�niewski w te p�dy za nim. Wal� jeszcze dwa 31 razy z rewolwer�w, dop�ki dzielny uciekinier nie znika im z oczu w�r�d g�stych chwast�w. Na placu boju pozostaj� dwa dymi�ce rewolwery i trzy rzadkie miny. Kapitonowa nie chce sprzeda� innego kurczaka. Pazio twierdzi: � Trafi�em go, g�ow� daj�! Zdechnie gdzie w kapo-eirze. Nie ma innej rady jak przeszuka� g�stwin�. Trudne to zadanie, bo kapoeira pomimo braku wi�kszych drzew jest miniaturow� puszcz� o pogmatwanych, wysokich zielskach i krzewach, w kt�rych �atwo ukryje si� w� wyro�ni�ty, a c� dopiero kurczak. Pilnie pomagaj� nam szuka� Indianki i Indiani�tka i rzeczywi�cie dopisuje nam szcz�cie. Kurczak si� znajduje. Troch� farbuje, kto� go drasn�� kul�, zreszt� zdrowy. Kapitonowa dobija go i na tym ko�czy si� polowanie, a rozpoczyna biesiada. Podczas gdy my rozkoszujemy si� piciem nieodzownego szimaronu, kapitonowa z c�rk� przygoto%vuj� kurczaka. Po dziwnie kr�tkim czasie przynosz� go nam smacznie ugotowanego w rosole, zasypanym obficie tart� kukurydz�. Stwierdzamy, �e warto �y�, by tak je��. W udzie kurczaka musi tkwi� czarodziejska pot�ga, bo jako� nagle �wiat wydaje nam si� pi�kniejszy. W�r�d odg�os�w mlaska� i cmokania co� si� w nas wypogadza. POKRACZNA ZJAWA INjagle Wi�niewski i ja w os�upieniu wyba�uszamy oczy w stron� chaty Monoisa. Wy�azi z jej ciemnego otworu jakie� nagie indywiduum p�ci m�skiej, przykryte tylko ?? powiewn� szmat� naoko�o bioder. Brzuszek ma wybitny i p�kulisty, nogi i r�ce cienkie, a g�b� � po�al si� Bo�e � istnego kretyna. U�miecha si� do nas zmieszany, widz�c piorunuj�ce wra�enie, jakie sprawi�, i spieszy do lasu. � A to co? � dziwuj� si� tak samo jak i Wi�niewski. Pazio wybucha �miechem i obja�nia: � To Leokadio. Zdaje nam spraw� o dziwnym brzydalu. Do niedawna �y� nad Mare�uinh� dzielny Indianin, Paulino, kt�ry wyrobi� sobie tak wielki pos�uch w�r�d Koroad�w, a powa�anie u w�adz brazylijskich, �e mianowano go honorowym coronelem, czyli pu�kownikiem, i powierzono mu zwierzchnictwo nad wszystkimi wodzami szczepu. By� to awanturnik nie lada i trzydzie�ci, czterdzie�ci lat temu, gdy w lasach nadivahe�skich ma�o jeszcze by�o bia�ych, wi�d� niespokojny �ywot. Urz�dza� dalekie a zbrojne wyprawy przeciw Indianom innego szczepu, Botokudom, �upi�c ich obozy i bior�c jako zdobycz niewolnik�w. Leokadio, pojmany dzieckiem, by� jedn� z jego ofiar boto-kudzkich i, przywleczony nad Mare�uinh�, spe�nia� musia� przez ca�e �ycie najni�sze pos�ugi. Po �mierci Paulina, w 1924 roku, przeszed� na w�asno�� kapitona Monoisa. Leokadio liczy obecnie oko�o pi��dziesi�ciu lat i z�y� si� zupe�nie z Koroadami, kt�rzy, oczywi�cie, wobec w�adz brazylijskich przedstawiaj� go jako swego ziomka. Leokadio posiada cudaczne zwyczaje. Umie chodzi� po drzewach jak ma�pa, cz�sto nocuje w lesie, w og�le najch�tniej przebywa pod go�ym niebem. W�adze brazylijskie postanowi�y swego czasu ucywilizowa� do pewnego stopnia Indian tych okolic i zmusi�y ich do ubierania si�. Jedynie Leokadio opar� si� temu i do dnia dzisiejszego �azi, jak go natura stworzy�a. Chc�c z�ama� jego op�r, Brazylijczycy ubrali go przemoc�, lecz zaledwie opu�- 3 Rio de Oro 33 ciii toldo, Leokadio czmychn�� do lasu, a potem wr�ci� nago. Ubranie powiesi� na nieosi�galnym dla innych szczycie najwy�szego w okolicy drzewa. Taki to z niego dziwak. Jeszcze w czasie Paziowego opowiadania Leokadio wraca z lasu. Gdy przechodzi obok nas, cz�stuj� go papierosem. Bierze go do brudnej �apy ostro�nie jak czujny zwierz i be�koc�c co� niezrozumia�ego �mieje si� �agodnie do nas. Oczy ma przy tym dzieci�ce i przyjazne. � No, ten chyba b�dzie naszym sojusznikiem! � stwierdza Pazio. �OH! M4J� LENISTWO" iNiebawem okazuje si�, �e spo�yty kurczak nie tylko przywraca nam humor i si�y, lecz stanowi nieodpart� pot�g� promieniuj�c� na ca�e otoczenie. Pow��czystym krokiem zbli�aj� si� do nas trzej Indianie, kt�rych poznali�my przy wej�ciu do obozu. Prawdopodobnie zaniepokoi�o ich echo poprzedniej kanonady. Widz� nasz� syto�� i s� sk�onni do przyjaznej rozmowy. O�wiadczaj�, �e chc� nam pom�c we wszystkim. Przypomnieli sobie, �e potrzebuj� wielu rzeczy z wendy w Candido de Abreu. Wi�c jednak krasom�wstwo Pazia nie posz�o na marne. Starszy niestety musi pozosta� w tol-dzie, ale dwaj m�odzi uczyni�, co im ka�emy, i je�li dostan� po dziesi�� milrejs�w, to p�jd� w d� rzeki tak daleko, dop�ki nie napotkaj� obydw�ch �odzi. Wtedy przy��cz� si� do Brazylijczyk�w, pomog� im wios�owa� � s� bardzo silni, zr�czni i wypocz�ci � i wska�� naj�atwiejsze przej�cia przez bystrzyny. 34 Ze s��w Indianina przebija szczero��. Widocznie w my�l przewidywa� Pazia skusili si� na dobry zarobek. Pazio odpowiada, �e dobrze, zgadzamy si�. Niech dwaj m�odzi id� natychmiast nad rzek�, a gdy wr�c� z �odziami, wyp�acimy im niezw�ocznie po dziesi�� milrejs�w, za co r�czy on, Tomais Pazio, wypr�bowany, stary przyjaciel Koroad�w. Stawia tylko jeden warunek: a�eby dwaj junacy wyruszyli natychmiast i przyprowadzili �odzie jak najrychlej, mo�liwie dzi� jeszcze. Dwaj Indianie zgadzaj� si�, �egnaj� i odchodz� z ra�n� ochot�. Do po�udnia brak jeszcze dw�ch godzin, wi�c nie wykluczone, �e do wieczora przy sprzyjaj�cych warunkach �odzie przyp�yn� do tolda. Zacieramy r�ce, pe�ni b�ogich nadziei. Obr�t rzeczy niespodziewanie korzystny. Nie maj�c na razie �adnego zaj�cia, wa��samy si� w pobli�u chaty Monoisa. Oko�o po�udnia s�o�ce wy�ania si� zza chmur i robi si� bardzo gor�co. Duszne, przesycone wilgoci� powietrze morzy nas i najch�tniej u�o�yliby�my si� do snu, gdyby nie obawa przed muchami zwanymi przez Brazylijczyk�w varega. W obozie spostrzegli�my kilka owych niebezpiecznych, zielonych much. Muchy te sk�adaj� ch�tnie jajka w uszy lub nosy ludzi �pi�cych za dnia lub le��cych bez ruchu. Po kilku dniach z jajek wykluwaj� si� larwy, kt�re �r� mi�sne, podsk�rne cz�ci twarzy. Szczeg�lnie niebezpieczne s� dlatego, �e nigdy prawie nie mo�na ich usun��. Po wyro�ni�ciu, to jest po mniej wi�cej dziesi�ciu dniach, p�toracentymetrowe larwy same wychodz� z cia�a pozostawiaj�c po sobie straszliwe jamy. Dotkni�ci chorob� maj� przewa�nie wy�arte podniebienia, natomiast w wypadkach gdy mucha sk�ada wi�cej jaj, na przyk�ad dwadzie�cia, nast�puje zazwyczaj, wed�ug opisu do�wiadczonych Brazylijczyk�w, bolesna �mier� nieszcz�snej ofiary. W Apukaranie nad g�rnym biegiem Ivahy pozna�em polsk� kolonistk� m�wi�c� nie- ?� 35 wyra�nie przez nos w�a�nie na skutek spustosze�, jakie przed wielu laty poczyni�y w jej twarzy larwy muchy varega. Wolimy zatem czuwa� pomimo ogarniaj�cego nas znu�enia. Kapitonowa nie chce sprzeda� nam drugiego kurczaka, wi�c po po�udniu odwiedzamy inne chaty tolda. Spotykamy w nich kilka kobiet odnosz�cych si� do nas z wielk� niech�ci�. Wszystkie odmawiaj� nam sprzeda�y jakiejkolwiek �ywno�ci. Wracamy do chaty Monoisa i pijemy szimaron w towarzystwie Indianina, kt�ry pozosta� w toldzie. S�o�ce chyli si� ku ziemi. Od rzeki ci�gn� �ywsze powiewy i przynosz� mi�e orze�wienie. Wtem uderza w nas niby grom z jasnego nieba nieoczekiwany, zbyt rych�y powr�t dw�ch m�odszych Indian. Zamiast wios�owa� gdzie� daleko na rzece, przy�a�� oto powolnym krokiem od strony obozu. Jak gdyby nic nie zasz�o, siadaj� przy nas i pij� szimaron. Oblekli si� w zwyk�y spok�j i godno��. Po pewnym czasie Pazio przerywa milczenie i pyta grzecznie starszego, co si� dzieje na rzece. Starszy chwil� rozmawia z m�odszym, po czym ich uniewinnia: � Ci dwaj nie wiedz�, co si� dzieje na rzece. Nie mogli wcale p�j��, bo ka�dy z nich ma teraz lenistwo � tern preguica. Przyjmujemy to jako dostateczne wyt�umaczenie i zgodnie pijemy dalej szimaron. P�niej dowiadujemy si� szczeg��w. Dwaj Indianie okazywali najlepsze ch�ci, gdy od nas ruszyli, i mieli najsilniejsze postanowienie dotarcia do �odzi. Po drodze jednak zrobi�o si� gor�co, a gdy m�odzie�cy dotarli do sza�asu, w kt�rym przebywali�my ostatni� noc, musieli po�o�y� si� i przespa�. Je�eli chcemy, to jutro spr�buj� p�j�� nad Mare�uinh� albo pojutrze. 36 WIECZ�R W INDIA�SKIM OBOZIE W obec nowego po�o�enia nale�y oczywi�cie zmieni� do-dotychczasowe plany. Na czo�o wysuwa si� znowu zagadnienie �ywno�ci. Postanawiamy, �e Pazio i Wi�niewski wr�c�-natychmiast na drug� stron� Ivahy do siedlisk bia�ych, zakupi� u nich fi�onu i farinhy i przynios� do obozu, co nast�pi przypuszczalnie nast�pnego dnia pod wiecz�r. W tym czasie pozostan� sam w�r�d Indian dla obserwacji i czuwania nad ich kapry�nymi nastrojami. Przed odej�ciem Pazio po�ycza mi na czas pobytu w toldzie swego sze�ciostrza�owego �smitha", a ja mu daj� m�j browning. Jego �smith" to olbrzymi, b�benkowy rewolwer o imponuj�cych rozmiarach, kt�ry budzi� musi w oczach Indian wi�kszy szacunek ani�eli niepoka�ny browning. Taki �rodek ostro�no�ci wydaje si� Paziowi konieczny podczas mej samotno�ci w toldzie, o kt�rym wci�� nie wiadomo, jak si� do nas odniesie. Pazio jeszcze t�umaczy mi spos�b obchodzenia si� z broni�, nabija przy mnie wszystkie komory, wr�cza mi kilkana�cie zapasowych naboi � i potem obydwaj towarzysze nie oci�gaj�c si� odchodz�. Kapitonowa ma troje dzieci: c�rk� dwunasto�trzynastoletni� i dw�ch ch�opc�w, mniej wi�cej o�mio- i czteroletniego. C�rka jest ju� kobietk� dojrza�� i zachowuje si� wobec mnie z wielkim umiarem, tak jak matka. Ch�opcy natomiast to weseli urwisze, baraszkuj�cy w pobli�u chaty. Ulubion� ich zabaw� jest rzucanie w g�r� i chwytanie lotek zrobionych z oki�ci kukurydzianych. Wykazuj� wielk� zr�czno��. Maj� pi�kne, czarne �lepska, tak wyraziste i bystre, �e w chwili napi�cia zdaj� si� przeszywa� chwytany przedmiot. Pokazuj� im, jak ich r�wie�nicy 37 w Polsce bawi� si� w palanta. Indiani�tka s� zachwycone. Znosz� mi lotki i musz� si� z nimi bawi�. Czas przygotowa� sobie legowisko, w czym mi ch�opcy pomagaj�. K�py suchej, wysokiej trawy �cinamy fako-nem, le�nym no�em d�ugim na p� metra, i zanosimy przed chat� Monoisa, gdzie zamierzam nocowa�. Przed chat� wysuni�ty dach tworzy rodzaj zacienia, zabezpieczaj�cego mnie w razie niepogody, a od nieproszonych go�ci, jak np. �wi�, chroni co� w rodzaju p�otu doko�a chaty. Deszczu zapewne nie b�dzie. S�o�ce zachodzi pogodnie, na niebie czysty lazur. Cie� zapada w dolinie, podczas gdy s�o�ce o�wieca jeszcze otaczaj�ce wzg�rza pokryte nieprzerwanym lasem. Drzewa mieni� si� w r�owych i fioletowych barwach. Od tych jasnych, kolorowych stok�w dochodz� nas ostatnie szczebioty, piski i pogwizdy niezliczonego ptactwa. W�r�d odg�os�w rej wodz� brutalne krzyki papug i �agodne, cho� dono�ne krakanie tukan�w �egnaj�cych dzie�. Po tropikalnie skwarnym dniu jest to upajaj�ca chwila wytchnienia dla cz�owieka. Pier� teraz g��bszym oddechem chwyta czyste powietrze i nie czuje ju� dusz�cej zmory. Od godziny rze�ki wietrzyk niesie swobod� i ukojenie. I jeszcze z innego powodu odczuwa si� ulg�. Zrazu trudno u�wiadomi� sobie zmian�. Ale to pewna, �e jaka� zmiana nast�pi�a w przyrodzie. Oko daremnie bada doko�a, ucho zdziwione nas�uchuje, a� w ko�cu odkrywa przyczyn�. Ot� natr�tne, okrutne �piewaki las�w podzwrotnikowych, piewiki, cz�ciowo umilk�y. Za dnia tysi�czne ich rzesze sprawia�y bezustanny, �wierszcz�-cy szum, kt�ry jakby ostr� stal� przecina� nerwy ludzkie i z�o�liw� chorob� k�ad� si� na m�zg. Teraz niewiele ich s�ycha�. Za to szumi� dono�niej wod