ARKADY FIEDLER Rio de Oro NA ŚCIEŻKACH INDIAN BRAZYLIJSKICH 300km CZĘŚĆ I NAD MARE0U1NHĄ PRZESTROGA CZY GROŹBA? I odnoszę głos, ażeby przekrzyczeć wrzask dzikich papug, które przed chwilą siadły na pobliskim drzewie piniorowym. — Pragnę zwiedzić obozy Indian nad Mareąuinhą — mówię do Aprisita Fereiry. — Senhor pragnie zwiedzić obozy Indian nad Mareąuinhą? — powtarza Fereiro przeciągle, obrzucając mnie niechętnym spojrzeniem. — To niemożliwe! Fereiro jest urzędowym opiekunem Indian Koroadów, żyjących w dolinie rzeki Ivahy w brazylijskim stanie Parana. Mieszka u wejścia do rozległej kolonii Candido de Abreu, która stanowi w tej okolicy najdalej na zachód wysuniętą placówkę cywilizacji, wykarczowaną niedawno temu w puszczy nadivaheńskiej. Od szeregu miesięcy nasza wyprawa zoologiczna polowała w tej wspaniałej puszczy dokoła Candido de Abreu, zbierając obfite plony dla polskiego muzeum. Teraz przyszła pora na to, by wyruszyć dalej na południowy zachód, choćby o kilkadziesiąt kilometrów, zwiedzić obóz Indian nad Mareąuinhą i w tamtejszych lasach urządzić łowy na grubego zwierza. 7 Lecz oto napotykam niespodziewane trudności: Aprisito Fereiro, Brazylijczyk, sprawujący z ramienia rządu stanowego władzę „dyrektora Indian", nie chce, żebym tam < poszedł. W oczach jego zapalają się złe, zielone ogniki, gdy powtarza twardym głosem: — To niemożliwe! Dziwi mnie jego nieprzychylność. Inni Brazylijczycy są na ogół uprzedzająco grzeczni. Tłumaczę mu, że zamierzam tropić tapiry i jaguary nad Mareąuinhą, tam podobno dość pospolite, oczywiście wynagradzając Indian za prawo polowania na ich terenie. Lecz Fereiro jest nieustępliwy: nad Mareąuinhą — zapewnia — narażę się na wielkie niebezpieczeństwo. Klimat tam wyjątkowo niezdrowy, grasują zabójcze odmiany malarii. Na potwierdzenie tych słów Fereiro wskazuje na jedną ze ścian swej chaty, przy której w istocie leżą pokaźne paczki i skrzynie z różnymi lekarstwami. Przypomina mi się, co słyszałem w kolonii o „uczciwości" Fereiry: że podobno niezły grosz przywłaszcza sobie sprzedając po-kątnie okolicznym osadnikom rządowe lekarstwa, przeznaczone dla Indian. Czyżby obawa, że wykryję te matactwa, była przyczyną jego niechęci do mej zamierzonej wyprawy nad Mareąuinhę? — Nie lękam się chorób — odpowiadam. — Mam dobrą apteczkę polową... Wtem budzi się oswojona papuga marakana, drzemiąca dotychczas na drągu pod dachem i, jak gdyby zarażona podnieceniem swego pana, wszczyna ogłuszający wrzask trzepocząc skrzydłami. Fereiro szybko ją łapie i wyrzuca na dwór. — Nie wiem, czy senhorowi wiadomo — mówi następnie — że Koroadzi, szczególnie nad Mareąuinhą, odznaczali się zawsze niespokojnym duchem. Przed pięciu laty doszło tam do krwawego buntu, który trzeba było przy- 8 kładnie uśmierzać. Polało się wtedy sporo krwi i do dnia dzisiejszego nie ma należytego spokoju nad Mareąuinhą. Co innego gdzie indziej, w innych rezerwatach indiańskich, tam można iść. Ale nad Mareąuinhę — to byłoby szaleństwem, senhorl — Nie przeciw mnie buntowali się Indianie — napomykam z uśmiechem — i nie ja ich przykładnie uśmierzałem... Nastaje przykre milczenie. Żałuję, że w ogóle tu przyszedłem. Fereiro nie spuszcza ze mnie badawczego wzroku i nagle, przeskakując ni stąd, ni zowąd na inny temat, pyta brutalnie: — W jakim celu, proszę mi wyjawić, w jakim właściwie celu senhor przybył w te okolice? — Wszyscy tu w całej kolonii Candido de Abreu — wpadam w ten sam ton — dokładnie to wiedzą: przybyłem, ażeby podjąć wasz skarb brazylijski... Nie sądziłem, że słowa te podziałają na niego tak dziwnie. Wywołają zdumienie, niedowierzanie, zielone błyski w oczach. Pyta z odcieniem wrogości: — Nie rozumiem. Jaki skarb? Przez otwarte drzwi chaty widać pobliską puszczę. U jej skraju, nie dalej niż o sto kroków od chaty, stoi nad brzegiem rzeczki Ubasinho olbrzymie drzewo suma- uba. Przed chwilą przyleciało na jego wierzchołek kilkanaście najdziwaczniejszych ptaków — tukanów — o groteskowo olbrzymich dziobach, jak przyprawione w karnawale nosy — i teraz potężnie pokrakują. — Oto skarby waszej przyrody, które tu zbieram — mówię wesoło, wskazując na stado tukanów. Fereiro skinieniem głowy potakuje z uznaniem. — Rozumiem — powiada — jest pan przyrodnikiem. Rozbawieni śledzimy śmieszne baraszkowanie ptaków, lecz po chwili tukany przenoszą się w głąb puszczy. 9 — Czy senhor zna sprawę Niemca Degera z Ponta Grossy? — pyta,potem Fereiro. — Coś się obiło o moje uszy — odpowiadam. —? Deger był ciekawy i wścibski. Pomimo przestróg poszedł nad Mareąuinhę. Było to dwa lata temu. Zginął zamordowany. — Ale podobno wcale nie przez Indian! — To prawda. Lecz zginął, bo był zbyt ciekawy... Fereiro mówi to takim głosem, że nie wiadomo: przestroga to czy ukryta groźba? Gdy opuszczam jego chatę, papuga, wyrzucona poprzednio na dwór, zaczyna znowu drzeć się krzycząc: Corra, corra! — co oznacza po portugalsku: zmykaj, biegnij! Po tej niemiłej rozmowie z dyrektorem Indian maleją widoki mego pójścia nad Mareąuinhę i już godzę się z porzuceniem tego zamiaru, gdy pewnego dnia wszystko się odmienia. Poznaję Tomasza Pazia, polskiego kolonistę znad rzeki Baiłe, w pobliżu Candido de Abreu. Wesoły towarzysz i zuchwały pionier o szerokiej duszy zna wszystkich ważniejszych Indian, przyjaźni się z wodzem Monoisem nad Mareąuinhą, bywa u niego w gościnie, natomiast o Aprisito Pereirze i jego chytrych przestrogach wyraża się z pogardą. — Fereiro to znany oszust! — oświadcza. — Przyjechał tu, żeby szybko wzbogacić się na Indianach. — Jeśli oszust jest znany, to powinni go wyrzucić z urzędu. — Wyrzucić? Przyjdzie na jego miejsce drugi rzezimieszek, jeszcze gorszy. I któż miałby go wyrzucić? Ci w Kurytybie, w rządzie stanowym? Toż to kumotry Fereiry! Wszyscy są tacy sami jak on i dokładnie wiedzą, kogo tu przysłali. U góry mamy zwartą zgraję nicponiów, którzy wzajemnie się popierają i niemiłosiernie doją kraj. 10 Gdy jedni dostatecznie się obłowią, przychodzi tak zwana rewolucja i inni, im podobni, z kolei dobierają się do żłobu. Jesteśmy w kleszczach żarłocznych pasożytów, a kraj coraz biedniejszy — i z tego błędnego koła nie ma wyjścia. — Czy rzeczywiście nie ma wyjścia? — Diabli wiedzą! Żeby było lepiej, trzeba by zmienić cały system rządzenia. — Otóż to! — A jak tu zmienić, kiedy wyzyskiwane masy są zupełnie bierne? Pazio, zaszyty w swych lasach, zna miejscowe utrapienia, natomiast mniej pojęcia ma o tym, co dzieje się w miastach brazylijskich. Tam masy, o których wspomina, coraz wyraźniej sobie uświadamiają, w czym tkwi właściwe źródło ich nędzy i w jaki sposób należy mu zaradzić. — Fereiro — wracam do poprzedniego tematu — wspomniał mi o wypadku Degera nad Mareąuinhą. Cóż to była za heca? — Głupia i zagadkowa. — Po co Deger tam w ogóle lazł? — Podobno szukał jakiejś złotodajnej rzeki, która gdzieś w pobliżu Mareąuinhy rzekomo kryje bajeczne skarby. W każdym razie to pewne, że nie Indianie go zakatrupili. —? Czy Fereiro był już wtedy dyrektorem Indian? — Byłl — Pazio mruży figlarnie jedno oko zgadując moje myśli. — I niewykluczone, że maczał swe palce w tej brudnej aferze. Potem śmieje się i poklepuje czule swój wielki rewolwer u pasa. — Będziemy czujni... Więc co, idziemy nad Mareguinhę? — Idziemy! 11 DWIE DŁONIE NA LEWO OD SŁOŃCA W cztery tygodnie po tej rozmowie, w połowie lutego, dochodzimy do rzeki Ivahy i zatrzymujemy się w chacie Franciszka Goncalvesa, około dwudziestu kilometrów na południowy zachód od kolonii Candido de Abreu. Młody Brazylijczyk, o dzikim, lecz nieodrażającym wyglądzie leśnych ludzi, tak zwanych kabokli, wita nas z ożywieniem i odstępuje nam część swej ubogiej ranszy. Razem ze mną przybywa Tomasz Pazio, jak zawsze pełen otuchy i humoru, Antoni Wiśniewski, mój dzielny towarzysz z Polski, leśnik i znakomity zoolog naszej wyprawy przyrodniczej, Michał Budasz, syn kolonisty z Candido de Abreu, pomocnik Wiśniewskiego i zręczny już preparator skórek, i wreszcie jego brat, Bolek Budasz, nasz czter-? nastoletni kuchcik. Chata Franciszka Goncahresa wznosi się w dolinie rzeki, lecz nie nad samą wodą. Trzeba przejść kilkaset kroków ścieżką wśród zarośli, ażeby stanąć nad brzegiem Ivahy, rzeki dobrze znanej polskim kolonistom. Drogi, jakimi postępowało odkrywanie różnych połaci naszej ziemi, sprawiły, że przeważną część rzek, a szczególnie rzek w tropikach, poznawaliśmy lepiej i badali dokładniej przy ujściu, w dolnym ich biegu, bliżej morza, aniżeli przy źródle. Ivahy tymczasem stanowi wyjątek. Rzeka bierze początek w zaludnionej części brazylijskiego stanu Parana, na tak zwanym Wyżu Parańskim, skolonizowanym już od kilkudziesięciu lat. Płynie zrazu w kierunku północno-zachodnim przez stare kolonie Calmon i There-sina, potem coraz bardziej zbacza ku wschodowi, przecinając kraj coraz pierwotniejszy. Wokół kolonii Apuka-rana jest już sporo puszczy dziewiczej, a kolonia Candido de Abreu, leżąca o dwadzieścia kilometrów dalej na za- 12 chód, nie nad samą Ivahy, lecz nad jej odpływem Uba-sinho, to już ostatnie skupisko zamieszkane w okresie naszej wyprawy przez osadników. Dokoła niego i dalej żyją jeszcze tu i ówdzie, zaszyci w głuchych ostępach, nieliczni kabokle, a na południowym brzegu Ivahy koczuje indiański szczep Koroadów. Dalej na zachód — to już jedna, olbrzymia, bezludna i prawie nie znana puszcza, ciągnąca się przez setki kilometrów aż do rzeki Parana i do Matto Grosso. Przez tę knieję toczy swe nurty, pełna bystrzyn i wodospadów, równie mało zbadana jak otaczające ją lasy, rzeka Ivahy. Wkrótce po pierwszej wojnie światowej słynny polski ornitolog Chrostowski, autor uroczej książki pt. „Parana", odbył na łodzi w dół Ivahy swą zuchwałą wyprawę zoologiczną w towarzystwie dra Jaczewskiego i Boreckiego. W drodze powrotnej zginął skoszony malarią, lecz Ja-czewskiemu udało się uratować cenne zbiory i przywieźć je do Polski. Borecki osiedlił się w Candido de Abreu i dotychczas tam przebywa; zbiory znajdują się w Państwowym Muzeum Zoologicznym w Warszawie, a dr Jaczew-skPjako profesor Uniwersytetu Warszawskiego przysparza dziś chwały polskiej nauce. Wieczorem tego dnia, w którym zawitaliśmy do Franciszka Goncalvesa, olśniewa nas okazałe zjawisko. Zachodzące słońce rozjaśnia góry na przeciwległym, południowym brzegu rzeki. Są to góry niewysokie, raczej wzgórza, lecz postrzępione i strzeliste i należą już do terenu indiańskiego. Pokrywa je nieprzerwana i gęsta puszcza. Gdy słońce dotyka prawie nieboskłonu, wierzchołki indiańskich gór zaczynają rozpalać się fioletowym ogniem tak intensywnym, że aż zdumiewa. Od tych gorejących lasów i szczytów płynie do nas jakby przyjazne powitanie. 13 Obraz jest przepojony urzekającym pięknem puszczy i łatwo zapomnieć, że w głębi tej samej puszczy dokonano przed dwoma laty ponurej, zagadkowej zbrodni, a przed pięcioma laty rozegrała się tu wielka tragedia szczepu indiańskiego. Tomasz Pazio zbliża się do mnie. Wodzi okiem po rozległej panoramie terenu indiańskiego. Jest w dobrym humorze i pyta: — Czy wiecie, gdzie jest ujście Mareąuinhy do Ivahy? Pytanie retoryczne, bo oczywiście nie wiem. Zresztą Pazio wyręcza mnie sam w odpowiedzi. Wyciąga prawą rękę na zachód w kierunku słońca i uśmiechając się wyjaśnia: —? Ot tam, w tej stronie. Na szerokość jednej dłoni na prawo od słońca. Jakie pięć kilometrów stąd. — To już niedaleko — stwierdzam z zadowoleniem. Pazio dwa tygodnie temu spotkał Monoisa, kapitona*, czyli wodza Indian nad Mareąuinhą, i dobił z nim targu. Monois, dowiedziawszy się o moich zamiarach, nie tylko zaprosił nas chętnie do siebie, lecz sam zaangażował się do mej wyprawy, oczywiście za odpowiednim wynagrodzeniem i przy hojnym dla Indian podziale zwierzyny, jaką zamierzaliśmy upolować na ich terenie. Wtedy Pazio również ustalił, że w pewnym oznaczonym dniu Monois i dwóch Indian przypłyną na łodziach do ranszy "Franciszka Goncalvesa i zawiozą nas i nasz sprzęt do swego obozu. Oprócz Indian zapewniłem sobie współpracę czterech najzdolniejszych w okolicy myśliwych Brazylij-czyków, posiadających dobre psy do polowania na gru- * Po portugalsku „capitao". Tym mianem oznacza się w wielu okolicach Brazylii naczelników obozów indiańskich składających się zazwyczaj z kilku do kilkudziesięciu rodzin. W języku potocznym „capitao" znaczy wódz. Kapitonem jest zawsze Indianin, w przeciwieństwie do „dyrektora Indian", którym przeważnie bywa biały — urzędnik państwowy- 14 bego zwierza. Tak więc stało się, że przybyliśmy do chaty Franciszka Goncalvesa. Jutro mają zjawić się Brazylij-czycy, a za cztery dni — Indianie. —? A gdzie właściwie leży obóz Indian nad Mareąuinhą? — pytam. Pazio wyciąga obydwie ręce w kierunku południowo--zachodnim i powiada: — Chyba się nie mylę. Dwie dłonie na lewo od słońca. Tam, za tą największą górą. — Czy daleko stąd do obozu? Pytanie sprawia kłopot. Pazio przyznaje się z całą szczerością: — Czort ich tam wie! Dwadzieścia kilometrów, a może trzydzieści. A może... Pazio był tam już kilka razy, lecz dokładnie powiedzieć nie może, bo szedł tam bardzo krętą ścieżką wzdłuż rzeki Mareąuinhy. Śmieję się z jego zakłopotania i oświadczam: — Mniejsza o kilometry, dojdziemy tam tak czy owak. Najważniejsze, że nad indiańskim terenem świeci tak cudne słońce. Jakoś słonecznie się zapowiada. —. Tak! — podejmuje Pazio skwapliwie. — To dobry znak- dla naszej wyprawy. ZŁE WRÓŻBY Kano następnego dnia schodzą się Brazylijczycy. Przyprowadzają ze sobą kilkanaście psów. Ponieważ Koroa-dzi mają przypłynąć dopiero za trzy dni, postanawiamy urządzić tymczasem mniejsze polowanie w pobliżu chaty Goncalvesa. Gospodarz widząc nasze poważne przygotowania stał 15 się mniej mrukliwy i prosi mnie, ażebym jego również . zaangażował jako członka wyprawy nad Mareąuinhę. Odmawiam. Mam już dosyć towarzyszy, prawie zbyt wielu, zresztą muszę ograniczać wydatki. Odmowa wywołuje u Goncalvesa nie tajone dąsy, jak gdybym pokrzyżował mu jakieś ważne zamysły. Jego niezadowolenie spostrzega Pazio. — Piesek mu buzię lizał!... Goncalves uchodzi za zausznika Fereiry, dyrektora Indian. Czyżby chciał nam towarzyszyć nad Mareąuinhę jako „anioł stróż"? Wieczorem tego dnia — siedzimy właśnie razem dokoła ogniska przed chatą — pojawia się niespodziewanie nowy gość i wprawia nas wszystkich w osłupienie: kapiton * Monois. Jest to mężczyzna w sile wieku, o szerokich barach i krępej budowie ciała. Ubrany jest jak wszyscy okoliczni kabokle, to znaczy, że chodzi boso, w płóciennej koszuli i płóciennych spodniach, mniej lub więcej białych. Na głowie ma olbrzymi kapelusz, wykonany z włókien rośliny takuary. Wystające kości policzkowe, powieki . w kształcie trójkąta, mały, szeroki nos i cera o barwie ziemistobrązowej nadają twarzy Monoisa piętno wyraźnie mongolskie. Indianin uśmiecha się pod nosem, widząc, jakie swym przybyciem sprawia wrażenie. Przystępuje do każdego z nas, wita się ceremonialnie podaniem ręki i na dowód życzliwości, zwyczajem brazylijskim, klepie każdego po ramieniu. — Miałeś, compadre, przybyć dopiero za trzy dni! — żywo zagaduje go Pazio. — Czy się stało co nie przewidzianego? Monois wyjaśnia łamaną portugalszczyzną, że nic się nie stało i że wszystko w porządku. Wstąpił tu tylko przypadkowo i jest w drodze do sąsiadów. Skoro wróci do 16 swego tolda, to jest do obozu nad Mareąuinhą, weźmie natychmiast łudzi i dwa wielkie kanu i w oznaczonym dniu, czyli za trzy dni, przypłynie do nas. Monois mówił cichym, opanowanym, niskim głosem. Następnie siada przy ognisku i zabiera się razem z nami do jedzenia. Nazajutrz opuszcza nas. Odchodząc podaje na pożegnanie rękę wszystkim z wyjątkiem mnie. Po prostu omija mnie nie patrząc w moją stronę, jak gdyby mnie nie widział. O tym dziwnym jego zachowaniu donoszę zaraz Paziowi, wyrażając przypuszczenie, że Monois był chyba roztargniony. Na- twarzy Pazia maluje się zdziwienie i troska. — Roztargniony? Nie! — odpowiada. ?— Monois w takich wypadkach nie bywa roztargniony. —? Więc co? Nie chciał się ze mną pożegnać? — Nie chciał. — Dlaczego? Pazio wzrusza ramionami. — Nie wiem dlaczego. W każdym razie coś musiało go ukąsić w nocy. To niedobry znak, źle wróży. Mimo woli, przypominając sobie wczorajszy wieczór, nie mogę powstrzymać się od uśmiechu i wyrzucam Paziowi z udanym żalem w głosie: — A wczoraj słońce przecież tak pięknie nam wróżyło! — Phi — krzywi się Pazio pogardliwie — takie tam kaboklowe słońce. Czasem robi głupie kawały... Niestety, na tym, niewinnym zresztą, zajściu nie kończą się „złe znaki". Następna zła wróżba jest bardziej dotkliwa. Monois po prostu nie dotrzymuje umowy i w oznaczonym dniu nie przybywa ani nie daje żadnego znaku życia o sobie. Do południa wyczekujemy daremnie. Potem, nie chcąc 2 Rio de Oro 17 tracić dnia, wyruszamy na polowanie. Pod wieczór udaje mi się zastrzelić z łodzi na rzece brazylijskiego jelenia, zwanego ceado pardo, napędzonego mi przez ogary. Gdy wracamy do ranszy, ściemnia się na dobre. Bolek Budasz, kuchcik wyprawy, posłyszawszy, że wracamy, wybiega z chaty naprzeciwko nas i donosi zaniepokojony, iż krótko po naszym odejściu przybył jakiś Indianin i do tej pory siedzi. Bolek chciał go wypytać, ale Indianin jest małomówny; nic nie można z niego wydobyć. — Gdzie on? — pyta Pazio. — Siedzi w ranszy. Idziemy do chaty. Wewnątrz egipskie ciemności. Bolek przynosi z ogniska łuczywo i przy jego świetle spostrzegamy przybysza. Jest to młody Indianin, nie liczący więcej niż dwadzieścia lat. Leży pod ścianą; spał zapewne. Na nasz widok podnosi się na łokciach i zmrużonymi od blasku oczyma spoziera na nas. — Bao noite! — wita go Pazio życzliwie. — Bao noitel — odpowiada półgębkiem, ledwie zrozumiale. Pazio czeka, gdyż myśli, że chłopak przyszedł z nowiną od Monoisa i zacznie mówić. Lecz Indianin wybałusza na nas oczy i milczy. Wobec tego Pazio pierwszy zaczyna: — Skąd przybywasz? — Znad Mareąuinhy. — To wysłał ciebie do nas kapiton Monis? Indianin przez maleńką chwilę waha się i odpowiada: — Nie. — Nie? — powtarza Pazio zdumionym głosem. — To w jakim celu tu przybyłeś? — Jestem w drodze do ziomków na Fachinalu i tu chcę przenocować. 18 — Kiedy ostatni raz widziałeś się z kapitonem Monoi-sem? — Dziś rano w toldzie. — Czemu kapiton do nas nie przyjechał? — Nie wiem. —• Kiedy przyjedzie? — Nie wiem. — Nic nie mówił? — Nie. Indianin odpowiada mrukliwie i niechętnie. W głosie jego przebija nieszczera nuta. Niczego się nie dowiedziawszy wychodzimy z chaty i spożywamy w niezbyt różowym nastroju przygotowaną przez Bolka wieczerzę. Daremnie zachodzimy w głowę, co to wszystko znaczy. W końcu Pazio oświadcza: — Monois z jakichś nie znanych nam powodów nie dotrzymał umowy i oto nasłał szpiega, aby nas śledził. Przypuszczenie Pazia, że to szpieg, staje się następnego dnia prawie pewnością. Indianin, po przespanej z nami nocy, nie wyrusza dalej, lecz pozostaje. Siada na ziemi przed ranszą i, oparty plecami o ścianę, trwa całymi godzinami w bezczynności, śledząc wszystko, co się dokoła dzieje. Zapytany grzecznie, kiedy wyruszy do Fachinalu, odpowiada: — Ma czas, ma wiele czasu. I uśmiecha się przy tym wyzywająco. Gdy do południa nie widać Monoisa, schodzimy się wszyscy w najbliższym lasku na naradę. Jedynie Bolek pozostaje w chacie, by pilnować Indianina. Jest rzeczą pewną, że Monois zawiódł haniebnie. Lecz mimo to, na przekór trudnościom, postanawiamy jechać nad Mare-ąuinhę i tam polować. Prawdopodobnie nie będzie to po myśli Monoisa, ale jakoś chyba z nim się dogadamy 19 i ugodzimy. Łodzie tymczasem pożyczymy od Goncalvesa, który ma ich trzy. Na szczęście zabraliśmy ze sobą obfite zapasy prowiantu wystarczające na dwa tygodnie, co uniezależni nas od humorów kapryśnego Monoisa. Jedyna trudność leży w tym, że ani Brazylijczycy, ani Pazio nie znają niebezpiecznych a licznych bystrzyn rzeki Mareąuinhy. Posuwanie się pod jej wartki prąd będzie sprawiało trudności. Wobec tego postanawiamy tak: czterej Brazylijczycy oraz Bolek wyruszą jutro rano z całym prowiantem i bagażem na dwóch łodziach, przepłyną owe pięć kilometrów na'rzece Ivahy aż do ujścia Mareąuinhy i następnie tą rzeką będą wdzierali się powoli w górę. Tymczasem Pazio, Wiśniewski i ja udamy się jak najszybciej do obozu Indian pieszo, ścieżkami przez lasy. W obozie wynajmiemy kilku Indian, których natychmiast wyślemy w dół rzeki Mareąuinhy, naprzeciw Brazylijczykom, by im pomogli wiosłować i przebrnąć przez bystrzyny. W ten sposób spotkamy się wszyscy za dwa lub trzy dni w obozie indiańskim. Pazio, Wiśniewski i ja postanawiamy jeszcze dziś wyruszyć i noc spędzić u pewnego kabokla niedaleko ujścia Mareąuinhy. Michała Budasza, jako na razie nam niepotrzebnego, wysyłam tymczasem do kolonii Candido de Abreu. Około godziny czwartej po południu, gdy największy upał mija, opuszczam z Paziem i Wiśniewskim chatę Gon-calvesa. Raźno nam wyruszać, gdyż niewiele mamy do dźwigania. Zabieramy tylko strzelby, rewolwery i aparat fotograficzny. Przy pożegnaniu towarzysze żartują z nas i stwierdzają, że wyglądamy, jak gdybyśmy wyruszali na orężny podbój obozu indiańskiego. Pazio odpowiada im śmiechem, że będzie to kiepski podbój, bo mamy tylko po kilka naboi. 20 Ażeby móc szybciej kroczyć w nieznośnym upale, nie chcemy zbytnio obciążać kieszeni. Na godzinę przed naszym wymarszem znika młody Indianin. Szukamy go wszędzie, daremnie. Przepadł. ZDRADA KAPITONA MONOISA INastępnego dnia skwar brazylijskiego dnia lutowego daje nam się od samego rana porządnie we znaki pomimo bujnej dokoła roślinności leśnej. Pazio, kroczący ścieżką na przedzie, poci się jak w łaźni, a z Wiśniewskiego i ze mnie płyną dosłownie strugi potu. Nareszcie puszcza rozjaśnia się i wychodzimy na brzeg Ivahy, prawie naprzeciwko ujścia Mareąuinhy. W ostatnich tygodniach było tyle rozmów o tej rzece i tyle o nią swaru, że patrzę na jej ujście z pewnym wzruszeniem. Ujście to jest dość szerokie, prawie jak Warta pod Poznaniem, lecz Pazio twierdzi, że już kilka kilometrów powyżej koryto rzeki znacznie się zwęża, tworząc owe zdradzieckie bystrzyny i wodospady. Natomiast Ivahy w tym miejscu, gdzie stoimy, ma wody mniej więcej tyle, ile Odra przed dopływem Nysy. Nie zwlekając siadamy do łodzi, jaką znajdujemy na brzegu, by przeprawić się przez Ivahy. Nagle Pazio zatrzymuje się, spogląda badawczo na przeciwległy brzeg i woła zdumiony: — Cóż to, do diaska?! Spoglądamy tam również. Na tle zwartego muru zieleni z ujścia Mareąuinhy wypływa wielkie kanu, w którym siedzi sześcioro Indian: czterech mężczyzn i dwie kobiety. Za pierwszą łodzią pojawia się druga i trzecia, wszystkie 21 gęsto wypełnione ludźmi. Po wydostaniu się na środek Ivahy Indianie kierują łodzie w dół rzeki, przepływając obok nas. W pierwszej łodzi poznajemy... Monoisa. Zdrada jego staje się oczywistą: gdyby Monois spieszył do ranszy Franciszka Goncalvesa, musiałby płynąć w przeciwnym kierunku, w górę rzeki. — A to nicpoń! — odzywa się do nas Pazio i zaczyna wołać do siedzących w pierwszej łodzi, by zbliżyli się. — Bao dia, compadre! — wita Pazio Monoisa. — Podejdź bliżej, compadre capitao! — Nie mogę! — burczy Indianin.'— Deszcz niebawem będzie padał. — Deszcz będzie padał i na środku rzeki, i na brzegu. Dokąd płyniesz w tak licznym gronie? — Do Bufadery. Bufadera jest obozem Indian, odległym o dwa dni jazdy łodzią. Wynika z tego, że Monois wybiera się na dłuższy pobyt. — Szkoda! — oświadcza Pazio. — Myśleliśmy, że będziesz nas oczekiwał w toldzie nad Mareąuinhą. A tymczasem wyjeżdżasz. — Si, wyjeżdżam. Pazio wskazuje na mnie ręką i wyjaśnia: — Myśliwy, pochodzący z dalekich stron, chciał u was polować i nawet z tobą się umówił. Jest on przyjacielem twoim i wszystkich Koroadów. Wtedy Monois trzęsie powoli głową i odpowiada: — Mylisz się, compadre Tomais! Nie jest on ani moim przyjacielem, ani w ogóle przyjacielem Koroadów. — O, psiakość! Jakiś huncwot narobił nam bigosu! — mówi do nas Pazio po polsku, a następnie pyta Indianina głośno: — Dlaczego tak mylnie sądzisz? 22 — Br azyli jeżykom płaci za pracę po pięć milrejsów dziennie, a nam przyrzekł tylko po dwa mile. Chciał nas oszukać. Jest to prawda, że z Brazylijczykami ugodziłem się na pięć milrejsów dziennie, natomiast z Indianami na dwa milrejsy. Ta różnica wydawała mi się zaraz przy umowie trochę dziwna i krzywdząca Indian, lecz oznajmiono mi stanowczo, że taki jest w całej okolicy zwyczaj i nie wolno mi od niego odstępować: Indianom płaci się znacznie mniej niż białym. Pazio stara się przekonać Monoisa, że płacę nie za ludzi, lecz za psy myśliwskie, których Indianie nie posiadają. Starania jego na nic. Monois chce odpłynąć, a Pazio" jeszcze pyta: — Kto ci o tym wszystkim nabajdurzył? — Aprisito Fereiro, nasz opiekun! Szepcę do Pazia, by szybko zawiadomił Indian o podwyższeniu im płacy. — Fereiro łgał ci w żywe oczy! — krzyczy Pazio przez wodę. — Łżesz ty, compadre Tomais, bo Francisco Goncalves dokładnie mi potwierdził to, co mówił Fereiro! — Fereiro łgał, bo i ty, i twoi ludzie dostaną od myśliwego po pięć milrejsów, jak wszyscy inni! Lecz Monois, obrażony, przerywa rozmowę, nie chce dalej słuchać. Podejmuje na nowo wiosło i wnet znika za skrętem rzeki, a za nim reszta łodzi. Aprisito Fereiro, dyrektor Indian, w swym osobliwym i zagadkowym uporze niedopuszczania nas nad Mareąu-inhę, uknuł intrygę i udało mu się. Zbuntował przeciw nam Monoisa, który oto demonstracyjnie opuścił wraz ze swymi ludźmi obóz, by nam uniemożliwić w nim pobyt. 23 TOMASZ PAZIO, „POLSKI INDIANIN" Lodzie Indian giną za zakrętem. Pal ich sześć! Przepły-,wamy na drugą stronę rzeki, łódź przytwierdzamy do brzegu, po czym ścieżką, ciągnącą się wzdłuż Mareąu-inhy, idziemy w las. Chociaż ucieczka Monoisa jest przykrym wypadkiem, to jednak nie możemy teraz porzucać pierwotnego zamiaru i cofać się. Gdzieś na rzece płyną już nasi towarzysze Brazylijczycy, a prowiant i psy, które wiozą ze sobą, umożliwią nam polowanie bez pomocy Indian. Zaczyna kropić deszcz. Las zatraca barwy, szarzeje i moknie. Głuchną odgłosy puszczy, owadów i ptaków, tylko słychać monotonny plusk deszczu, a od czasu do czasu szum bystrzyn na rzece, ukrytej gdzieś w dole, wśród bujnej roślinności. Falista, kręta ścieżka staje się śliska, co utrudnia pochód. Gdy prowadzi pod górę, ciężko nam oddychać; za to gdy schodzimy na dół, odzyskujemy siły, w serce wstępuje otucha, a do głowy napły* wają weselsze myśli. Wtedy myślę o Tomaszu Paziu, niezwykłym człowieku kroczącym w milczeniu przede mną. Pazio zdobył sobie sławę w całym dorzeczu Ivahy jako „polski bugier", czyli polski Indianin. Od czasu gdy jako kilkunastoletni chłopak przybył przed pierwszą wojną światową z Polski do tych odległych lasów parańskich, wiódł żywot całkiem niepodobny do żywota innych kolonistów. Upodobał sobie ścieżki leśne. Tajemne wśród puszczy pikady wiodły go do zapomnianych ludzi, którym przynosił wesołą gawędę i niefrasobliwą nowinę. Bywał najczęściej u Indian Koroadów, których tereny rozciągały się w sąsiedztwie kolonii Candido de Abreu, miejsca zamieszkania Pazia. Znał ich wszystkich, prowadził z nimi rozliczne interesy, na których kiepsko zarabiał, 24 oni zaś okazywali mu nieograniczone zaufanie i uważali go za serdecznego kompadra, czyli kuma. Złośliwi a dobrze poinformowani sąsiedzi mówili mi żartobliwie, że także i Indianki okazywały mu wiele względów. Jest to, słowem, wielki znawca stosunków, prawdziwy przewodnik nadivaheński, dobrze obeznany z każdą ścieżką aż hen po Pitangę i Salto Uba. Przed kilkoma laty ożenił się i osiedlił u źródeł rzeki Baile. Sadzi tam kukurydzę, hoduje świnie i na razie klepie biedę, bo często nachodzi go tęsknota i porywa w lasy, a wówczas cała troska o dobytek spada na barki dzielnej kobiety. Charakterystyczne było zdarzenie, jakie zaszło na kilka miesięcy przed naszym przybyciem. Otóż Pazio wraz z żoną ścinał długą piłą drzewo piniorowe. W toku pracy zacięła się piła i ani rusz dalej. Należało nadcięte do połowy drzewo podważyć klinem. — Zaczekaj chwilę! — powiedział do żony. — Pójdę do lasu po klin. Zaraz wrócę. Poszedł i wrócił po dwóch miesiącach. Spotkał w lesie jakiegoś kuma Indianina i miał z nim coś ważnego do załatwienia w dalekim obozie. Wracając nie zapomniał o klinie. Podjął z żoną na nowo ścinanie drzewa piłą, zardzewiałą mocno przez dwa miesiące. Rzecz; oczywista, że przybywszy nad Ivahy, zapoznałem się z tym wspaniałym włóczęgą i zaprzyjaźniłem się z nim. Jest on dobrym towarzyszem, tłumaczem i pośrednikiem między mną a ludźmi żyjącymi w puszczy. Zanim doszliśmy do indiańskiego tolda, zapadł- wieczorny mrok. Przy ścieżce ukazuje się pusty szałas. Pazio przystaje i powiada: — Do tolda jeszcze parę godzin drogi. W ciemnościach nijak iść dalej. Tutaj przenocujemy. W szałasie rozniecamy ognisko, przy którym suszymy odzież, a następnie układamy się do snu, zmęczeni i głodni. Zabraliśmy w drogę tylko niewiele zapasów żywności, które zjedliśmy w południe, sądząc, że za jasnego dnia dojdziemy jeszcze do siedzib ludzkich. „WY TUTAJ POMOCY NIE DOSTANIECIE!" Owitaniem następnego dnia ruszamy dalej. Jesteśmy głodni. Cierpimy na ból głowy wskutek złego noclegu i wczorajszego deszczu. Po trzech godzinach pojawia się wśród gąszczów pierwszy ślad obozu, pólko kukurydzy. Potem las rzednieje na dobre i wstępujemy na odkryte miejsce, na którym widnieje kilkanaście mizernych szałasów, rozsianych w dalekich od siebie odstępach: to indiański obóz, czyli toldo. Przed pierwszą z rzędu ranszą siedzi trzech Indian, jeden starszy i dwóch młodszych, i pilnie na nas patrzy. Odnosimy wrażenie, że jest to straż obozu, czekająca na nas. Podchodzimy do nich i po kilku słowach przywitania wpraszamy się na szimaron. Indianie powoli wstają i prowadzą nas do wnętrza chaty. Ze zdziwieniem poznajemy w jednym z nich owego młodzieńca, który przybył do osiedla Franciszka Goncalvesa i przed dwoma dniami opuścił nas bez pożegnania, by rzekomo iść do Fachinalu. — Miałeś przecież udać się do Fachinalu — zaczepia go Pazio. ?— Si, miałem — odpowiada młodzian. — I nie byłeś tam? — Byłem i wróciłem. — Ho, ho, toś chyba biegł szybciej niż sarna. — Si, biegłem szybciej ?— mówi młodzieniec z niezmąconym spokojem. 26 Kłamie. W dwóch dniach nie mógł zdążyć do Fachinalu i z powrotem. Wrócił od nas natychmiast nad Mareąuin-hę, by przestrzec obóz o naszym zbliżaniu się. Indiańska chata, do której wchodzimy, jest zbudowana z takuary, rośliny podobnej do bambusa, pospolitej w suchych częściach puszczy brazylijskiej. W środku ranszy pali się na ziemi ognisko. Strzelby nasze układamy w kącie i siadamy na pniu drzewa z jednej strony ogniska, a Indianie siadają naprzeciwko nas z drugiej strony. Według utartego obyczaju trwamy w milczeniu, patrząc na siebie obojętnie,, podczas gdy najstarszy Indianin, występujący jako gospodarz, przygotowuje szimaron. Nastawiwszy na ogień imbryczek z wodą, dobywa kui, tykwy z owocu porungi, wielkości męskiej pięści, wypełnia ją do połowy suchą herwą matą, czyli herbatą parańską, leje na to gorącą wodę i odwar herbaty pije przez trzcinową rurkę zwaną bombą. Po wyssaniu napełnia kuję od nowa wrzącą wodą i podaje ją Paziowi. Pazio nie odbiera kui, lecz podniósłszy brwi pyta z lekkim zdziwieniem w głosie: — Dlaczego podajesz lewą ręką? Ofiarowanie kui lewą ręką uchodzi w tutejszych lasach za nietakt. Indianin uśmiechem przeprasza, przekłada kuję do prawej dłoni i podaje ją. Kują w milczeniu wędruje od jednego do drugiego. Gorący szimaron sprawia • cuda. Jak gdyby za dotknięciem różdżki czarodziejskiej znika nasze zmęczenie, do żył wpływa przyspieszonym tętnem świeża krew. Ale równov'ześnie wzmaga się wprost bolesne uczucie głodu. Przyglądam się Indianom. Budowę ciała mają, jak prawie wszyscy w szczepie Koroadów, krępą i muskularną; sięgają mi wzrostem tuż ponad ramię. Twarze ich śniade i okrągłe, o mongolskim typie, wyrażają dostojny spokój. 27 Są ładne. Bezsprzecznie ładniejsze niż twarze wynędzniałych na ogół Brazylijczyków-kabokli, napotykanych dotychczas w dorzeczu Ivahy. Zwłaszcza jeden z młodszych, wyrostek niespełna dwudziestoletni, o zębach sztucznie zaostrzonych, mógłby uchodzić za wzór męskiej urody. Ubrani są tylko w spodnie i czyste koszule. Pod rozpiętymi koszulami uwypuklają się masywne, muskularne piersi. Jesteśmy głodni, a głodnym chleb na myśli. Co prawda Indianie chleba nie mają, za to jedzą farinhę, rodzaj drobno roztłuczonej macy z kukurydzy. Pazio prosi, żeby sprzedali nam nieco farinhy. — Nie można! — odpowiada najstarszy spokojnie. — Farinha zjedzona. Świeża milia (kukurydza) moczy się dopiero w wodzie, a kobieta moja gdzieś sobie poszła... — A ryż jest? —? Tak, jest. Właśnie puszcza kłosy w polu i wysypuje się. — Czy masz jakie prosię? — Nie mam. Na drugi rok, gdy kto przywędruje, to będę miał i sprzedam. — Czy masz jajka? — Mam. Kura właśnie siedzi na nich do wylęgu. Lada dzień będą ładne kurczaki. — A fiżon? Fiżon to czarna fasola, najpopularniejszy pokarm w Brazylii. — Fiżonu tu nikt nie ma. — A mandiokę lub bataty? — Dopiero co wsadziłem w ziemię. Nastaje cisza. Sprawa jasna, że Indianie, odmawiając nam sprzedaży żywności, chcą nas wygłodzić i zmusić do powrotu. Szimaron krąży dalej. Wtem starszy Indianin przerywa milczenie. Powiada, że sobie przypomina, iż ma dwumiesięcznego wieprzaka. 28 — Dobrze. Ile chcesz za niego? — pyta uradowany Pazio. — Pięćdziesiąt milrejsów. Jest to tak fantastycznie wysoka cena, że nie może nawet służyć jako podstawa do targowania się. Indianin bezczelnie kpi sobie z nas pod pokrywką niewzruszonej, poważnej twarzy. Przechodzimy nad sprawą do porządku i milczymy. Od głodu może nas wyratować tylko jak najwcześniejsze przybycie naszych towarzyszy Brazylijczyków z łodziami i prowiantem. Niestety, trzydziestokilometrowa — a może i dłuższa, jeśli uwzględnić skręty — jazda pod bystry prąd Mareąuinhy może potrwać jeszcze dwa lub trzy dni. Postanawiamy wysłać na pomoc Br azyli jeżykom dwóch młodych Indian. Ażeby ich znęcić i przełamać ich opór, ofiaruje im Pazio bardzo wysokie wynagrodzenie, po dziesięć milrejsów dla każdego, a więc dwa razy więcej, aniżeli otrzymaliby inni Brazylijczycy. Po długim milczeniu odpowiada starszy Indianin: — Nie! W całym toldzie jest nas tylko trzech mężczyzn. Nie możemy wam pomóc. Ja muszę iść do lasu po taku-arę, a ci dwaj muszą iść do Pitangi. r—- Niech odłożą podróż do Pitangi na później. — Nie mogą! — Zdawało nam się, że jeden z nich miał iść do Fachi-nalu, a nie do Pitangi. Wtedy nagle zły błysk powstaje w oczach Indianina. Oświadcza z naciskiem: — Wy tutaj pomocy nie dostaniecie! Pazio, nie zbity z tropu, wyjaśnia im, ile różnych cennych towarów będą mogli kupić za dziesięć milrejsów w wendzie w Candido de Abreu. Znając słabą stronę Indian, kusi ich chytrze niezmiernie barwnym opisem różnych powabnych towarów. Ale w łeb bierze całe jego do- 29 świadczenie, bo na te wszystkie bajeczne mamidła Ko-road odpowiada mu urągliwym śmiechem i powtarza: — Wy tutaj pomocy nie dostaniecie! Wstajemy. Zarzucamy strzelby na plecy i wychodzimy z chaty. KURCZAK INDIANKI RATUJE SYTUACJĘ /ylijamy kilka chat tolda. Panuje nad nimi przyczajona, złowroga cisza. Większość z nich jest na pewno pusta, lecz w niektórych muszą być ludzie: słyszymy kwilenie dzieci. Ścieżka prowadzi nas przez wąski pas lasu, pozostały po puszczy, z którego wkraczamy na nowe pole, mniejsze niż poprzednie, porosłe częściowo kukurydzą, przeważnie jednak chwastami. Spostrzegamy tu tylko jedną wielką chatę. Należy do kapitona Monoisa. Na wydeptanym dziedzińcu przed chałupą bawi się kilkoro dzieci i krząta się żona Monoisa. Jest to trzy-dziestokilkoletnia kobieta o dość sympatycznym wyglądzie. Na pytanie o farinhę odpowiada odmownie, jak się tego spodziewaliśmy. Zgrzytnąwszy zębami kroczymy dalej w najgorszym usposobieniu i dochodzimy do końca ścieżki nad brzegiem Mareąuinhy. Tutaj kończy się także nasz dowcip i, przygnębieni, siadamy nad wodą. Powstają różne fantastyczne plany i upadają. Wiśniewski proponuje, żeby zbudować tratwę i płynąć naprzeciw Brazylijczykom. Myśl zasadniczo niezła, lecz trudna do wykonania wobec licznych bystrzyn na rzece i wobec naszego głodu. Siedząc w cieniu potężnego drzewa imbui, śledzimy z zaciekawieniem stado krzykliwych perikit, które zapa- 30 dło na jego wierzchołku. Są to drobne, niestety, papużki, dające mało mięsa. Ślinka płynie nam do ust i, zadzierając głowy do góry, rozważamy niezdecydowanie: strzelać czy nie strzelać. Mamy po kilka naboi, ale w tym tylko dwa śrutowe na ptaki, reszta to loftki na grubego zwierza. Lekkomyślne głupstwo zrobiliśmy zabierając ze sobą tak mało naboi. Gdy się tak zastanawiamy, podchodzi do nas kapitono-wa. Widać po jej skupionej twarzy, że powzięła jakieś postanowienie. I rzeczywiście — chce nam sprzedać kurczaka. Nauczeni doświadczeniem, słuchamy jej nieufnie. Lecz nie ma w niej podstępu, jest tylko wyraz uprzejmości i niepokój. Z pewnością kapitonowa obawia się, czy nie knujemy jakichś awantur. Widziała, że jesteśmy w złych humorach i że mamy trzy strzelby i trzy rewolwery. A nuż zachce nam się wszczynać burdę? Widocznie woli sprzedać kurczaka. Na placu przed chatą wskazuje nam czarnego kurczaka i powiada, że to ten i że mamy go zastrzelić. Jest to stworzenie okrutnie małe jak na apetyty trzech zgłodniałych włóczęgów, wszakże na początek i to dobre. Przykładam dubeltówkę, lecz Pazio podbija strzelbę i oświadcza z komiczną przechwałką: — Nao, senhor! Nie strzelajcie. Z mojej ręki padnie ta boska pieczeń. Dobywa zza pasa potężnego „smitha", podkrada się do kurczaka i strzela z odległości trzech metrów. Chybiony kurczak jest trochę przestraszony, podskakuje figlarnie i kilka kroków dalej najspokojniej szuka sobie żeru. Wiśniewski i ja pokładamy się ze śmiechu. Tymczasem Pazio zbliża się ostrożnie do ofiary i bęc! Drugi raz strzela i znowu chybia. Kurczakowi tego już za wiele. Zwęszył pismo nosem i na łeb na szyję umyka w stronę gąszczu. Pazio i Wiśniewski w te pędy za nim. Walą jeszcze dwa 31 razy z rewolwerów, dopóki dzielny uciekinier nie znika im z oczu wśród gęstych chwastów. Na placu boju pozostają dwa dymiące rewolwery i trzy rzadkie miny. Kapitonowa nie chce sprzedać innego kurczaka. Pazio twierdzi: — Trafiłem go, głowę daję! Zdechnie gdzie w kapo-eirze. Nie ma innej rady jak przeszukać gęstwinę. Trudne to zadanie, bo kapoeira pomimo braku większych drzew jest miniaturową puszczą o pogmatwanych, wysokich zielskach i krzewach, w których łatwo ukryje się wół wyrośnięty, a cóż dopiero kurczak. Pilnie pomagają nam szukać Indianki i Indianiątka i rzeczywiście dopisuje nam szczęście. Kurczak się znajduje. Trochę farbuje, ktoś go drasnął kulą, zresztą zdrowy. Kapitonowa dobija go i na tym kończy się polowanie, a rozpoczyna biesiada. Podczas gdy my rozkoszujemy się piciem nieodzownego szimaronu, kapitonowa z córką przygoto%vują kurczaka. Po dziwnie krótkim czasie przynoszą go nam smacznie ugotowanego w rosole, zasypanym obficie tartą kukurydzą. Stwierdzamy, że warto żyć, by tak jeść. W udzie kurczaka musi tkwić czarodziejska potęga, bo jakoś nagle świat wydaje nam się piękniejszy. Wśród odgłosów mlaskań i cmokania coś się w nas wypogadza. POKRACZNA ZJAWA INjagle Wiśniewski i ja w osłupieniu wybałuszamy oczy w stronę chaty Monoisa. Wyłazi z jej ciemnego otworu jakieś nagie indywiduum płci męskiej, przykryte tylko ?? powiewną szmatą naokoło bioder. Brzuszek ma wybitny i półkulisty, nogi i ręce cienkie, a gębę — pożal się Boże — istnego kretyna. Uśmiecha się do nas zmieszany, widząc piorunujące wrażenie, jakie sprawił, i spieszy do lasu. — A to co? — dziwuję się tak samo jak i Wiśniewski. Pazio wybucha śmiechem i objaśnia: — To Leokadio. Zdaje nam sprawę o dziwnym brzydalu. Do niedawna żył nad Mareąuinhą dzielny Indianin, Paulino, który wyrobił sobie tak wielki posłuch wśród Koroadów, a poważanie u władz brazylijskich, że mianowano go honorowym coronelem, czyli pułkownikiem, i powierzono mu zwierzchnictwo nad wszystkimi wodzami szczepu. Był to awanturnik nie lada i trzydzieści, czterdzieści lat temu, gdy w lasach nadivaheńskich mało jeszcze było białych, wiódł niespokojny żywot. Urządzał dalekie a zbrojne wyprawy przeciw Indianom innego szczepu, Botokudom, łupiąc ich obozy i biorąc jako zdobycz niewolników. Leokadio, pojmany dzieckiem, był jedną z jego ofiar boto-kudzkich i, przywleczony nad Mareąuinhę, spełniać musiał przez całe życie najniższe posługi. Po śmierci Paulina, w 1924 roku, przeszedł na własność kapitona Monoisa. Leokadio liczy obecnie około pięćdziesięciu lat i zżył się zupełnie z Koroadami, którzy, oczywiście, wobec władz brazylijskich przedstawiają go jako swego ziomka. Leokadio posiada cudaczne zwyczaje. Umie chodzić po drzewach jak małpa, często nocuje w lesie, w ogóle najchętniej przebywa pod gołym niebem. Władze brazylijskie postanowiły swego czasu ucywilizować do pewnego stopnia Indian tych okolic i zmusiły ich do ubierania się. Jedynie Leokadio oparł się temu i do dnia dzisiejszego łazi, jak go natura stworzyła. Chcąc złamać jego opór, Brazylijczycy ubrali go przemocą, lecz zaledwie opuś- 3 Rio de Oro 33 ciii toldo, Leokadio czmychnął do lasu, a potem wrócił nago. Ubranie powiesił na nieosiągalnym dla innych szczycie najwyższego w okolicy drzewa. Taki to z niego dziwak. Jeszcze w czasie Paziowego opowiadania Leokadio wraca z lasu. Gdy przechodzi obok nas, częstuję go papierosem. Bierze go do brudnej łapy ostrożnie jak czujny zwierz i bełkocąc coś niezrozumiałego śmieje się łagodnie do nas. Oczy ma przy tym dziecięce i przyjazne. — No, ten chyba będzie naszym sojusznikiem! — stwierdza Pazio. „OH! M4JĄ LENISTWO" iNiebawem okazuje się, że spożyty kurczak nie tylko przywraca nam humor i siły, lecz stanowi nieodpartą potęgę promieniującą na całe otoczenie. Powłóczystym krokiem zbliżają się do nas trzej Indianie, których poznaliśmy przy wejściu do obozu. Prawdopodobnie zaniepokoiło ich echo poprzedniej kanonady. Widzą naszą sytość i są skłonni do przyjaznej rozmowy. Oświadczają, że chcą nam pomóc we wszystkim. Przypomnieli sobie, że potrzebują wielu rzeczy z wendy w Candido de Abreu. Więc jednak krasomówstwo Pazia nie poszło na marne. Starszy niestety musi pozostać w tol-dzie, ale dwaj młodzi uczynią, co im każemy, i jeśli dostaną po dziesięć milrejsów, to pójdą w dół rzeki tak daleko, dopóki nie napotkają obydwóch łodzi. Wtedy przyłączą się do Brazylijczyków, pomogą im wiosłować — są bardzo silni, zręczni i wypoczęci — i wskażą najłatwiejsze przejścia przez bystrzyny. 34 Ze słów Indianina przebija szczerość. Widocznie w myśl przewidywań Pazia skusili się na dobry zarobek. Pazio odpowiada, że dobrze, zgadzamy się. Niech dwaj młodzi idą natychmiast nad rzekę, a gdy wrócą z łodziami, wypłacimy im niezwłocznie po dziesięć milrejsów, za co ręczy on, Tomais Pazio, wypróbowany, stary przyjaciel Koroadów. Stawia tylko jeden warunek: ażeby dwaj junacy wyruszyli natychmiast i przyprowadzili łodzie jak najrychlej, możliwie dziś jeszcze. Dwaj Indianie zgadzają się, żegnają i odchodzą z raźną ochotą. Do południa brak jeszcze dwóch godzin, więc nie wykluczone, że do wieczora przy sprzyjających warunkach łodzie przypłyną do tolda. Zacieramy ręce, pełni błogich nadziei. Obrót rzeczy niespodziewanie korzystny. Nie mając na razie żadnego zajęcia, wałęsamy się w pobliżu chaty Monoisa. Około południa słońce wyłania się zza chmur i robi się bardzo gorąco. Duszne, przesycone wilgocią powietrze morzy nas i najchętniej ułożylibyśmy się do snu, gdyby nie obawa przed muchami zwanymi przez Brazylijczyków varega. W obozie spostrzegliśmy kilka owych niebezpiecznych, zielonych much. Muchy te składają chętnie jajka w uszy lub nosy ludzi śpiących za dnia lub leżących bez ruchu. Po kilku dniach z jajek wykluwają się larwy, które żrą mięsne, podskórne części twarzy. Szczególnie niebezpieczne są dlatego, że nigdy prawie nie można ich usunąć. Po wyrośnięciu, to jest po mniej więcej dziesięciu dniach, półtoracentymetrowe larwy same wychodzą z ciała pozostawiając po sobie straszliwe jamy. Dotknięci chorobą mają przeważnie wyżarte podniebienia, natomiast w wypadkach gdy mucha składa więcej jaj, na przykład dwadzieścia, następuje zazwyczaj, według opisu doświadczonych Brazylijczyków, bolesna śmierć nieszczęsnej ofiary. W Apukaranie nad górnym biegiem Ivahy poznałem polską kolonistkę mówiącą nie- ?« 35 wyraźnie przez nos właśnie na skutek spustoszeń, jakie przed wielu laty poczyniły w jej twarzy larwy muchy varega. Wolimy zatem czuwać pomimo ogarniającego nas znużenia. Kapitonowa nie chce sprzedać nam drugiego kurczaka, więc po południu odwiedzamy inne chaty tolda. Spotykamy w nich kilka kobiet odnoszących się do nas z wielką niechęcią. Wszystkie odmawiają nam sprzedaży jakiejkolwiek żywności. Wracamy do chaty Monoisa i pijemy szimaron w towarzystwie Indianina, który pozostał w toldzie. Słońce chyli się ku ziemi. Od rzeki ciągną żywsze powiewy i przynoszą miłe orzeźwienie. Wtem uderza w nas niby grom z jasnego nieba nieoczekiwany, zbyt rychły powrót dwóch młodszych Indian. Zamiast wiosłować gdzieś daleko na rzece, przyłażą oto powolnym krokiem od strony obozu. Jak gdyby nic nie zaszło, siadają przy nas i piją szimaron. Oblekli się w zwykły spokój i godność. Po pewnym czasie Pazio przerywa milczenie i pyta grzecznie starszego, co się dzieje na rzece. Starszy chwilę rozmawia z młodszym, po czym ich uniewinnia: — Ci dwaj nie wiedzą, co się dzieje na rzece. Nie mogli wcale pójść, bo każdy z nich ma teraz lenistwo — tern preguica. Przyjmujemy to jako dostateczne wytłumaczenie i zgodnie pijemy dalej szimaron. Później dowiadujemy się szczegółów. Dwaj Indianie okazywali najlepsze chęci, gdy od nas ruszyli, i mieli najsilniejsze postanowienie dotarcia do łodzi. Po drodze jednak zrobiło się gorąco, a gdy młodzieńcy dotarli do szałasu, w którym przebywaliśmy ostatnią noc, musieli położyć się i przespać. Jeżeli chcemy, to jutro spróbują pójść nad Mareąuinhę albo pojutrze. 36 WIECZÓR W INDIAŃSKIM OBOZIE W obec nowego położenia należy oczywiście zmienić do-dotychczasowe plany. Na czoło wysuwa się znowu zagadnienie żywności. Postanawiamy, że Pazio i Wiśniewski wrócą-natychmiast na drugą stronę Ivahy do siedlisk białych, zakupią u nich fiżonu i farinhy i przyniosą do obozu, co nastąpi przypuszczalnie następnego dnia pod wieczór. W tym czasie pozostanę sam wśród Indian dla obserwacji i czuwania nad ich kapryśnymi nastrojami. Przed odejściem Pazio pożycza mi na czas pobytu w toldzie swego sześciostrzałowego „smitha", a ja mu daję mój browning. Jego „smith" to olbrzymi, bębenkowy rewolwer o imponujących rozmiarach, który budzić musi w oczach Indian większy szacunek aniżeli niepokaźny browning. Taki środek ostrożności wydaje się Paziowi konieczny podczas mej samotności w toldzie, o którym wciąż nie wiadomo, jak się do nas odniesie. Pazio jeszcze tłumaczy mi sposób obchodzenia się z bronią, nabija przy mnie wszystkie komory, wręcza mi kilkanaście zapasowych naboi — i potem obydwaj towarzysze nie ociągając się odchodzą. Kapitonowa ma troje dzieci: córkę dwunasto—trzynastoletnią i dwóch chłopców, mniej więcej ośmio- i czteroletniego. Córka jest już kobietką dojrzałą i zachowuje się wobec mnie z wielkim umiarem, tak jak matka. Chłopcy natomiast to weseli urwisze, baraszkujący w pobliżu chaty. Ulubioną ich zabawą jest rzucanie w górę i chwytanie lotek zrobionych z okiści kukurydzianych. Wykazują wielką zręczność. Mają piękne, czarne ślepska, tak wyraziste i bystre, że w chwili napięcia zdają się przeszywać chwytany przedmiot. Pokazuję im, jak ich rówieśnicy 37 w Polsce bawią się w palanta. Indianiątka są zachwycone. Znoszą mi lotki i muszę się z nimi bawić. Czas przygotować sobie legowisko, w czym mi chłopcy pomagają. Kępy suchej, wysokiej trawy ścinamy fako-nem, leśnym nożem długim na pół metra, i zanosimy przed chatę Monoisa, gdzie zamierzam nocować. Przed chatą wysunięty dach tworzy rodzaj zacienia, zabezpieczającego mnie w razie niepogody, a od nieproszonych gości, jak np. świń, chroni coś w rodzaju płotu dokoła chaty. Deszczu zapewne nie będzie. Słońce zachodzi pogodnie, na niebie czysty lazur. Cień zapada w dolinie, podczas gdy słońce oświeca jeszcze otaczające wzgórza pokryte nieprzerwanym lasem. Drzewa mienią się w różowych i fioletowych barwach. Od tych jasnych, kolorowych stoków dochodzą nas ostatnie szczebioty, piski i pogwizdy niezliczonego ptactwa. Wśród odgłosów rej wodzą brutalne krzyki papug i łagodne, choć donośne krakanie tukanów żegnających dzień. Po tropikalnie skwarnym dniu jest to upajająca chwila wytchnienia dla człowieka. Pierś teraz głębszym oddechem chwyta czyste powietrze i nie czuje już duszącej zmory. Od godziny rześki wietrzyk niesie swobodę i ukojenie. I jeszcze z innego powodu odczuwa się ulgę. Zrazu trudno uświadomić sobie zmianę. Ale to pewna, że jakaś zmiana nastąpiła w przyrodzie. Oko daremnie bada dokoła, ucho zdziwione nasłuchuje, aż w końcu odkrywa przyczynę. Otóż natrętne, okrutne śpiewaki lasów podzwrotnikowych, piewiki, częściowo umilkły. Za dnia tysiączne ich rzesze sprawiały bezustanny, świerszczą-cy szum, który jakby ostrą stalą przecinał nerwy ludzkie i złośliwą chorobą kładł się na mózg. Teraz niewiele ich słychać. Za to szumią donośniej wodospady Mare-ąuinhy. 38 Kapitonowa ugotowała zupę-z tartej kukurydzy dla siebie, dla dzieci, a także dla mnie i przynosi mi ją na jedynym swoim talerzu. Kolacja, choć jałowa, smakuje świetnie. NIEPOROZUMIENIE ?? zmroku pojawiają się w powietrzu liczne chrząszcze--świetliki. Krążą nad polaną, w gąszczu i wśród drzew i jasnym, fosforyzującym światłem sprawiają wrażenie niewinnych upiorów. Oświetlają znakomicie wszystko dokoła w obrębie dwóch do trzech kroków. Kapitonowa prawi mi o czymś rozwlekle, następnie zabiera dzieci i odchodzi. Widocznie nie dowierza zbytnio białemu gościowi i, obawiając się o całość rodziny, woli nocować w innej chacie. Niebawem wraca z lasu Leokadio. Przynosi na plecach sporą wiązkę suchego drzewa. W lewej dłoni dzierży olbrzymią siekierę, na którą spode łba patrzę zaniepokojony. Jest to niebezpieczna broń w ręku dziwaka, z którym widocznie mam przenocować sam na sam. Postanawiam zabrać mu przy sposobności siekierę. Wieczór jest jak w bajce. Na ciemne niebo wypływa księżyc w pełni i magicznym światłem oblewa krajobraz. Teraz dopiero, po nastaniu nocy, gdy wszystko widzę tylko w konturach, stwierdzam, jak fantastyczne, jak zupełnie cudaczne i niesamowite są kształty otaczającego mnie świata: chaty, krzewów, a przede wszystkim drzew rysujących się dokoła obcą, niemal oszalałą sylwetką na tle gwiaździstego nieba. Okolica jest tak przepojona tropikalną romantyką, że w pewnej chwili wszystko wydaje się snem, a byt mój rzeczą nierealną. To nie ja siedzę 39 pod chatą kapitona Monoisa w zapadłym obozie nieżyczliwych Indian, to nie mnie otacza puszcza brazylijska, dudniąca wrzawą nocnego życia, i to nie ja słyszę tuż obok mamroty dziwaka Leokadia, rozdmuchującego w chacie ognisko. To ktoś inny siedzi, patrzy i słucha, to tylko kaprysy egzotycznej, groteskowej wizji. Niestety komary przypominają mi, że to jednak ja. Tną haniebnie. Zrywam się i wchodzę do środka chaty. Siadam przy ognisku naprzeciw Leokadia. Chata jest urządzona bardzo, ubogo. Z wyjątkiem małego, chwiejącego się stolika nie ma tu żadnych mebli. W jednym kącie stoi na ziemi kilka sprzętów kuchennych, garniec, imbryk i talerz, poza tym siekiera,- na ścianie wisi szereg naczyń do wody, zrobionych z owocu po-rungi; na gołej ziemi leży kilka kłód drzewnych z grubsza ociosanych, służących pewnie jako podłoże do spania. Oto i wszystko. Z kieszeni dobywam tytoniu, splecionego zwyczajem brazylijskim w kiszkę, odcinam kawałek, rozdrabniam go, pocierając między dłońmi, po czym skręcam papierosa z pai, suchego liścia kukurydzy, i częstuję nim Leokadia. Indianin wyciąga łapę i uśmiecha się od ucha do ucha, coś tam pomrukując. Jest trochę zmieszany. Po skręceniu dla siebie papierosa wciągam z rozkoszą silny aromat. Brazylijski tytoń jest bardzo mocny i bardzo dobry. Trzeba z uśmiechniętym Leokadiem wdać się w gawędę. Obydwie strony pragną nawiązać bliższy kontakt, ale jak to uczynić? Okazuje się, że jest to dość trudne przedsięwzięcie, gdyż Leokadio zna tylko kilka słów portugalskich. Po bezowocnych wysiłkach daję za wygraną i odzywam się do niego po polsku: — Wiesz co, Leokadio, poczciwy gamoniu? Pal sześć brazylijski język! Gadaj do mnie po koroadzku, a ja do ciebie po polsku. Bao — dobrze? 40 Leokadio cieszy się, że naraz mówię tak wiele i tak gładko, i odmrukuje raźno: — Bao, baol... Jakoż w istocie tak nam lepiej, rozmowa toczy się żywiej. Co prawda niewiele on rozumie, niewiele ja rozumiem, ale dogadujemy sobie serdecznie. Leokadio szczerzy z.ęby i bełkoce zadowolonym szeptem. Ćmi, jucha, papierosa jednego po drugim. Zewnątrz chaty puszcza wyprawia istne orgie wrzasku i zamętu. Do tysiąca innych głosów przyłączają się żaby. Niby dusze opętanych huczą, śmieją się, płaczą i straszą. Porwany nastrojem, zaczynam śpiewać. Przypominam sobie słyszane ongiś piosenki i napełniam nimi chatę Monoisową, że aż trzęsie się w posadach. Z pełnej piersi grzmią słowa o gwiazdeczce, co błyszczała, o skowronku wzlatującym rannym słonkiem, o Zosieńce pragnącej obdarzyć Jasieńka pękiem białych róż. Mam w Polsce wiele nadobnych kuzynek, niewiast muzykalnych. Wszystkie niestety twierdzą, że nie posiadam ani głosu, ani słuchu. Szkoda, że nie słyszą mnie w chacie Monoisa nad Mareąuinhą. Podczas którejś tam piosenki spoglądam przypadkiem w stronę Leokadia i — nagle urywam. Bo oto Leokadio wytrzeszcza na mnie przerażone ślepia. Jego lęk i mnie się udziela, gdy widzę, że nie tylko na twarzy, ale i na całe jego ciało wystąpił obfity pot. Leokadio strasznie się czegoś boi. Leokadio milczy, lecz z oczu wyraźnie czytam, że przeraził się właśnie moich piosenek. Uważa je widocznie za wstęp do jakiegoś ponurego obrządku i obawia się, że grozi mu niebezpieczeństwo z mej strony. — Ach, ty idioto! — wymyślam mu z całej duszy. Jestem zupełnie speszony. Miły nastrój diabli wzięli. Pytam cudaka po portugalsku, czy chce mu się spać. 41 — Och, chce, chce, chce! —< charczy jakby z boleści. Trudna rada, trzeba iść spać. Muszę poniechać zabrania siekiery, bo Leokadio teraz ani na chwilę nie odrywa ode mnie wylęknionego wzroku. On ma spać w środku, a ja na zewnątrz. Chata, oczywiście, nie ma żadnych drzwi i posiada tylko zwykły otwór wejściowy. Otwór ten zatykam kilkoma przeznaczonymi do tego deskami, a deski ubezpieczam z zewnątrz tyczką tak przemyślnie uczepioną, że Leokadio nie usunie jej bez zaalarmowania mnie. Jest zamknięty w chacie jak w klatce. E»W!E STRZAŁY Z ŁUKU Układam się do snu przed chatą, lecz wewnątrz chroniącego płotu. Od komarów i wilgoci powietrza zabezpiecza mnie płachta namiotowa, którą się nakrywam. Przy boku pod ręką mam strzelbę, rewolwer Pazia, lampkę elektryczną i aparat fotograficzny. Księżyc wzbił się już wysoko na niebo i jest bardzo widno. Dziedziniec otaczający chatę tonie w sinej, niemal białej poświacie księżycowej. Gdy wkrótce usypiam, wydaje mi się, że słyszę jakiś podejrzany stuk czy szmer. Nagle oprzytomniały otwieram oczy i nie wykonując żadnego ruchu zamieniam się cały w słuch. Przez długą chwilę łowię nocne odgłosy, lecz nic nadzwyczajnego nie dociera do mych uszu. Powoli zapadam w senne odrętwienie, ale ponownie trzeźwieję i równocześnie doznaję gwałtownego bicia serca. Tuż nad sobą, o jakiś metr nad ziemią, spostrzegam w świetle księżyca osobliwy przedmiot: kij sterczący pod prostym kątem z drewnianej ściany chaty. Przeszywa mnie świadomość, że nie było go przedtem, w czasie gdy 42 układałem się do snu, gdyż musiałbym go wtedy trącić. Ostrożnie wyciągam rękę i dotykam go. To strzała. Uwięzła w desce tak mocno, że z leżącej pozycji nie mogę jej wyrwać. Wtem nowy, przygłuszony stuk. Obok pierwszej wbiła się druga strzała. Na szczęście nic mi od nich nie grozi pod ^ochroną płotu, za którym leżę. Po kącie padania strzał stwierdzam, że tajemniczy strzelec znajduje się na wprost chaty. Nie wychylając się zbytnio sponad płotu, posyłam tam snop światła z mej latarki elektrycznej. Widzę tylko kępę wysokich chwastów, oddalonych o jakieś czterdzieści kroków, poza tym nic. Zastanawiam się, czy posłać tam także ładunek śrutu na ptaki z mej strzelby, lecz zaraz porzucam ryzykowny zamiar, za to krzyczę ostro na całe gardło, że odbija się przeraźliwym echem o puszczę dokoła: — Hej, barbaridadel... I dogrzmacam paskudnym, niecenzuralnym słowem, zasłyszanym gdzieś w karczmie. Żadnej na to odpowiedzi. Strzały także ustają. Za to wewnątrz chaty zbudzony moim krzykiem Leokadio rozdmuchuje ogień. Potem zbliża się do zamkniętego wejścia, łapą obmacuje ostrożnie deski, usuwa z zadziwiającą łatwością tyczkę, która wydawała mi się tak niezawodnym zamkiem, i otwiera wejście. Mrucząc zadaje mi jakieś pytanie. Korzystam z tej sposobności i zebrawszy moją broń i manatki wślizguję się do środka chaty. Po szczelnym zamknięciu wejścia kładziemy się do spoczynku. Leżąc dosłownie na broni, zwalczam sen, jak mogę. Godzina mija po godzinie, żaden wypadek nie przerywa nocy. Księżyc przetacza się na drugą stronę 43 nieba. Po północy budzi się Leokadio, ostrożnie roznieca ognisko i przygląda mi się badawczo przez dłuższą chwilę. Siedzę go z zapartym oddechem przez nie domknięte powieki. Potem Leokadio przystępuje cichutko do wejścia, otwiera je i udaje się na dwór. Niedaleko odchodzi, dwa, trzy kroki. Postękując z cicha, robi to, co grzeczne dzieci winny robić wieczorem przed pójściem do łóżka. Czuję się trochę zawstydzony moim poprzednim podejrzeniem, podczas gdy Leokadio wróciwszy na palcach, by mnie nie zbudzić, zamyka za sobą otwór i kładzie się na swoje miejsce. Nad ranem musiałem zasną"ć. Budzą mnie pomrukiwania Leokadia i wesoły trzask ogniska. Jest świt. Leokadio wita mnie łagodnym, idiotycznym uśmiechem. Patrzę na moją broń: w porządku. Jest, gdzie była. Rewolwer leży pod moją głową, jak leżał przez całą noc. Gdy się nieco rozwidnia, zaglądam — dla ostrożności, która wydaje mi się przesadną — do bębenka rewolweru i robi mi się nieswojo. Nie ma w nim kul. A przecież były poprzedniego dnia. Pazio wkładał je w mej obecności. Na szczęście pozostało mi w kieszeni kilka rezerwowych naboi. Otwieram dubeltówkę. Naboje w lufach są nie tknięte. Później rzucam spojrzenie na zewnątrz chaty. Strzały tkwią na starym miejscu, wbite głęboko w deskę. DWÓCH MYŚLIWYCH ZDOBYWA ŚNIADANIE l\rótko po wschodzie słońca słychać donośne, wesołe okrzyki dziecięce. To dwaj chłopcy, moi wczorajsi przyjaciele, synowie kapitonowej, wybrali sobie za cel pobli- 44 ską żerdź i strzelają do niej z bodoki. Bodoką nazywają w lasach mały łuk, długości mniej więcej metra, z którego zamiast strzałami strzela się kamyczkami lub glinianymi gałkami. Kabokle brazylijscy i Indianie używają bodoki z powodzeniem do polowania na mniejsze ptactwo. Nie sposób, ażebym siedział przez cały dzień w chacie Monoisa jak w fortecy. Nie zaniedbując środków ostrożności i bacznie śledząc wszystkie okoliczne krzewy, wychodzę na dziedziniec. Chłopcy wykazują wprost zadziwiającą celność. Gałkę po gałce pakują z odległości dwudziestu kroków stale w te same miejsca żerdzi, przy czym młodszy, czteroletni malec, mało co ustępuje starszemu w zręczności. Nie ukrywam mego zdumienia ku ich widocznej radości. Po umyciu się w rzece postanawiam wyruszyć do lasu, by upolować coś na śniadanie. Chłopcy mają też ochotę i idą ze mną. Są swobodni i rozbawieni. Nie wydaje mi się, żeby ich coś łączyło ze złośliwym strzelcem z nocy. Najbliższa droga prowadzi nas do lasku rozciągającego się między polem Monoisa a polami reszty Indian. Ranki i wieczory, a zwłaszcza ranki, są najlepszą, porą do polowania na ptactwo, które w tym czasie bywa najruchliw-sze i licznymi odgłosami zdradza swą obecność. Lasek roi się od ptaków. Na samym brzegu widzimy tukana, który powoli wędruje przelatując z gałęzi na gałąź. Starszy chłopiec przystaje i pyta spojrzeniem. —' Damy mu pokój — odpowiadam gestem, tukan bowiem, chociaż smaczny, nie jest tak tłusty, jak papugi. Towarzysz kiwa głową na zgodę i wchodzimy w las. Idąc ścieżką, badam pilnie krzewy i pnie, czy nie czai się za nimi jaka niemiła dla mnie niespodzianka. Poza tym wszyscy w trójkę spozieramy w górę i łowimy słuchem leśne głosy. Nagle z wierzchołka pobliskiego drze- 45 wa zrywa się stado papug, niewidzialnych dla nas wśród gąszczu, i z krzykiem leci na inne, niezbyt odległe drzewo. Chłopacy dają mi znak, że to nie dla nas zwierzyna. Mają słuszność. Po urywanym krzyku poznaję, że są to mniejszego gatunku papugi, prawdopodobnie tiriwy. Kroczymy dalej. Niebawem gdzieś z boku dochodzą nas donośne krzyki innych papug. Chłopakom iskrzą się czarne ślepska. Są to wielkie i smaczne papugi, marakany. Młodszy braciszek pozostaje na ścieżce, podczas gdy starszy i ja schodzimy z niej możliwie jak najciszej i przedzieramy się przez krzewy. Towarzysz prowadzi mnie i po krótkiej chwili wskazuje palcem na czubek drzewa przed nami. Siedzą tam na gałęzi dwie marakany w półmetrowym odstępie od siebie. Podchodzę z boku, by mieć obydwie w jednej linii — w nadziei, że za jednym strzałem uda się może upolować obydwie. I rzeczywiście. Wraz z hukiem jedna papuga pada zabita na ziemię, natomiast druga, również trafiona, spada na niższą gałąź, na której się zatrzymuje. Jest tylko zraniona i zamierza uciekać. Namyślam się, czy wystrzelić do niej drugim i ostatnim nabojem na ptaki, jaki w ogóle posiadam, gdy nagle słyszę obok siebie furknięcie i papuga, trafiona po raz drugi, spada na ziemię. To mój dzielny towarzysz widząc, co się święci, wypuścił z bo-doki celny strzał gałką. W chwili gdy papuga wali się na ziemię, doskakuje do niej potężnym susem i już ma ją w garści. Zadowoleni wracamy do chaty. Kapitonowa, która w czasie naszego polowania wróciła z córką do domu, gotuje nam papugi w rosole z nieodzowną tartą kukurydzą. Rosołu robi bardzo wiele, musi bowiem starczyć dla wszystkich w chałupie. Jedną całą papugę niewiasta przynosi dla mnie na talerzu, gdy tymczasem chłopcy dzielą się drugim ptakiem. 46 Zajadamy w trójkę i śmiejemy się do siebie. Udał nam się poranek. Zerknąwszy okiem na ścianę chaty, spostrzegam, że znikły strzały. Ktoś je usunął podczas naszego polowania. OKRZYK! NA RZECE V*/koło południa od strony Mareąuinhy rozlegają się nagle donośne odgłosy myśliwskiej trąbki i wprawiają w podniecenie mieszkańców tolda. Pędzę nad rzekę i widzę malowniczy obraz, który pozostanie mi na długo w pamięci. Czterech Brazylijczyków, towarzyszy wyprawy, zanurzonych w wodzie po piersi, przepycha przez ostatnią „correiderę", czyli bystrzynę, dwie łodzie. W jednej z nich tronuje nasz czternastoletni kucharczyk, Bolek Budasz. Jest otoczony sforą psów i kupami bagażu. Na mój widok dobre „chłopiska podnoszą powitalny wrzask, na co odkrzykuję im równie radośnie. Jest powód do uciechy: wszyscy są zdrowi, a z bagażu, pomimo ciężkiej przeprawy, nic nie zginęło w rzece. Kapitonowej każę szybko zagrzać wody i częstuję przybyszów szimaronem. Spośród zapasów dobywam gorzałki; trzeba przecież oblać spotkanie. Potem już Bolek obejmuje urzędowanie i przy ognisku gotuje nam obiad z fiżo-nu. Nigdy w życiu czarna fasola nie smakowała tak wyśmienicie. Na dziedzińcu stoją dwa brzuchate worki, jeden z fiżonem, drugi z farinhą, symbole naszej niezawisłości. Odtąd my będziemy panowali nad własnym losem w lasach mareąuińskich. Nasi czterej Brazylijczycy to dzielni towarzysze, pierwsi w puszczy myśliwi, nie ciury zwykłe. Ich rozgłos 47 i sława ich psów sięga aż hen po krańce zaludnionych okolic do Tibagy, Theresiny i Guarapuawy. Proste to i na pół dzikie chłopy, a w piśmie nietęgie, za to ułożone, dumne i szlachetne jakąś leśną, pierwotną szlachetnością. Nie ma ponoć lepszych tropicieli zwierza, wytrawniej-szych znawców tajemnic leśnych niż oni: dwaj bracia Pedro i Alfredo Laserdowie, synowie fazendera Felisbino de Morais Laserda, który pomimo posiadania olbrzymich połaci puszczy nad Rio Jacare nie jest bogatszy niż inni kabokle; dalej Lopes Castilho, który przywozi słynne psy na jaguara i tapira, a czwarty to jego przyjaciel Ernesto Pinto. Po obiedzie Brazylijczycy zdradzają mi przyczynę swej radości na mój widok. Mianowicie do kabokli nad Ivahy przedostały się już przedwczoraj głuche wieści o wrogim przyjęciu nas przez Indian i, jak to zwykle bywa w puszczy, plotki rozdmuchano do fantastycznych rozmiarów. Zaniepokojeni towarzysze obawiali się, że rychło opuściłem Indian i że nie zastaną mnie już w tol-dzie. Stąd ich radość, gdy obawy okazały się płonne. Zaraz po południu wyruszamy na polowanie w górę Mareąuinhy. Pedro, Ernesto i ja — rzeką na łodzi, podczas gdy Alfredo i Lopes z psami kroczą lasem równolegle do nas. Polowanie na większego zwierza uprawia się w lasach brazylijskich w osobliwy sposób. Zwierz tutejszy, w bezustannej walce o byt, wyrobił sobie niezwykłą czujność i swoistego rodzaju inteligencję, ujawniającą się w całym jego postępowaniu. Zrozumiał, że największe niebezpieczeństwo ściągają na niego ślady, jakie sam po sobie zostawia i po których ścigają go różni drapieżni prześladowcy. Toteż, spłoszony i goniony, ucieka zawsze najkrótszą drogą do najbliższej rzeki, gdzie w wodzie giną jego ślady. Płynąc z prądem na pewnej przestrzeni, ucho- 48 dzi bezpiecznie pogoni, która dotarłszy do brzegu wody nie wie, gdzie go szukać. V/ taki sposób chronią się zawsze tapiry, kapiwary i sarny, a często i większe koty, jak jaguary, pumy i oceloty, gdy zmuszone są umykać przed liczną zgrają psów. Polowanie zasadza się na tym, że myśliwy puszcza psy do lasu nad rzeką, sam natomiast wsiada do łodzi i czeka. Psy biegają milczkiem ? dopiero gdy spłoszą zwierzynę i podążą jej tropem, zaczynają głośno ujadać. Po ich gonie myśliwy poznaje, jakiego rodzaju zwierza mają przed sobą i gdzie należy podpłynąć na strzał. Zwierzyna wpada do wody. Myśliwy zbliża się szybkimi uderzeniami wiosła i strzela do niej z łodzi z odległości kilku kroków. Tego dnia nie sprzyja nam szczęście. Psy odzywają się kilka razy, lecz zwierzyna, wbrew zwyczajom, nie przychodzi nad rzekę. Ujadanie psów coraz bardziej się oddala i ginie w głębi puszczy. Na domiar tego wielki wodospad zamyka nam dalszą jazdę w odległości czterech kilometrów powyżej tolda. Masy wody, spadającej kilkunastometrową ścianą z ogłuszającym hukiem, tworzą wśród ruchliwych mgieł wspaniałe widowisko przyrody. Podczas naszej nieobecności przybyli do kapitonowej goście, którzy na dobre u niej się zagospodarowali. Jest to Indianin w poważnym już wieku, Tiburcio, wraz z żoną i dwoma dorosłymi synami. Widocznie zwęszyli u nas bogate zapasy żywności albo, co prawdopodobniejsze, przybyli, by nas pilnować wspólnie w większym gronie. Jeden z wracających psów, niestety najlepszy, jest raniony pazurem jakiegoś większego drapieżnika, podobno pumy. W czasie gdy rany zalewam jodyną, słychać w oddali głosy przybywających Wiśniewskiego i Pazia. Przynoszą nowe zapasy żywności. Wielki, wesoły rozgwar i powtórne picie szimaronu. 4 Rio de Oro 4? Potem obydwóch biorę na bok i zdaję im dokładnie sprawę z tego, co się działo ostatniej nocy. Pazio bardzo pochwala moją powściągliwość, że nie dałem się sprowokować i nie strzelałem do niewidzialnego intruza: gdyby polała się krew, położenie nasze mogłoby stać się niebezpieczne. Pazio wnosi z życzliwego zachowania się kapito-nowej i zwłaszcza jej małych synów, że nie wszyscy w toldzie żywią do nas jednaką niechęć. Niechętni są ci, którzy ulegli wrogiej nam agitacji dyrektora Indian Fereiry. Teraz, gdy jest nas tu tylu, damy sobie radę z niechęcią Indian, lecz mimo to trzeba mieć oczy otwarte. Postanawiamy nic nie mówić czterem Brazyli jeżykom, by ich nie straszyć. RZEŹ KOROADÓW oc już dawno zapadła, w obozie cisza. Leżymy wszyscy pokotem na ziemi przed chatą Monoisa. Towarzysze posnęli. W chacie śpią Indianie, kapitonowa z dziećmi i Leo-kadiem oraz Tiburcio z rodziną. Zewsząd słychać westchnienia przez sen i ciężki oddech ludzi zmęczonych wysiłkiem dziennym i leśną zmorą upału. Snadź wypiłem za wiele szimaronu, bo trudno mi zasnąć. W świetle księżyca widzę, że także i Pazio, leżący tuż obok mnie, jeszcze nie śpi. Odzywam się do niego szeptem: — Tiburcio... Cóż to za jegomość? Pazio przeciąga się odpędzając sen. Spod głowy dobywa pai i tytoniu. Skręciwszy w milczeniu papierosy, palimy. A potem dopiero Pazio zaczyna przytłumionym głosem snuć ponurą, przesiąkniętą krwią opowieść o puszczy, która rozciąga się naokoło nas, i o tragedii jej mieszkańców. 50 Jeszcze kilka lat temu Koroadzi byli niepodzielnymi panami rozległych połaci lasów z obydwóch stron rzeki Ivahy. Prowadzili na ogół beztroski żywot wśród jej licznych dopływów. Od rzeki Jacare aż do Ubasinho i od Mareąuinhy aż do Corumbatai wiodły ich ścieżki, na których bezustannie koczowali. Lecz w 1920 roku biali odkryli na terenie indiańskim wyjątkowo żyzną ziemię w rozległych widłach rzek Ivahy i Ubasinho i prawem kaduka zwalili się tu wezbraną, zbrojną falą. Takie były zaczątki licznej dziś kolonii białych osadników Candido de Abreu, utworzonej na wydartej Indianom ziemi. Wojowniczy Paulino, kapiton Koroadów, zamierzał początkowo orężem bronić swej ziemi, lecz na razie zaniechał tej myśli i poszedł poskarżyć się do Kurytyby, stolicy stanu Parana. Nic oczywiście nie uzyskał, a gdy wrócił nad Ivahy, zastał tam już tylu białych, że o zwycięstwie trudno było marzyć. Zresztą rząd stanowy, mający na swym sumieniu niejedno bezprawie, zalegalizował najazd kolonistów. Koroadom pozostały jeszcze obszary na drugim, lewym brzegu rzeki Ivahy, lecz i od tej strony zaczęli napierać biali osadnicy żądni ziemi. W lasach wzdłuż gościńca do Campo de Mourao powstał na terenie indiańskim cały łańcuch ich osiedli. W przeciwieństwie do raczej spokojnych kolonistów w Candido de Abreu byli to awanturnicy zdecydowani na wszystko, częstokroć szumowiny o niewyraźnej przeszłości, dający się mocno we znaki Indianom. Szukali stale zaczepki z Koroadami i bynajmniej nie skrywali swej ohydnej chętki, by ich zupełnie wyrżnąć. W 1924 roku znaleźli do tego sposobność. Koroadzi, doprowadzeni przez nich do rozpaczy, napadli na mieścinę Pitangę i zabili kilku mieszkańców. Zaskoczeni osadnicy zrazu ratowali się ucieczką w stronę Guarapuawy i Campo de Mourao, nie ścigani przez nikogo. Tam po- 4* 51 spiesznie się zorganizowali i niebawem wrócili w sile do trzystu strzelb. Tymczasem Indianie, ochłonąwszy, zadowolili się rabunkiem Pitangi i wracali do swych lasów. Nad rzeką Barboletta dopędzili ich biali i urządzili okrutną rzeź, z której ledwie połowa ocaliła się ucieczką. Nie szczędzono kobiet ni dzieci, byleby tylko wytępić plemię i tym sposobem raz na zawsze załatwić sprawę ziemi. Przez lasy i rzekę Ivahy dotarły do kolonii Candido de Abreu wyolbrzymione wieści o powstaniu i rzekomym zwycięstwie Koroadów i o tym, że Indianie zbliżają się z zamiarem uderzenia na kolonię. Wówczas to Pazio, wysłany na wywiad jako znany przyjaciel Indian, spotkał nad rzeką Ivahy resztki ocalałych Koroadów, doprowadzonych do ostatniej rozpaczy i niezdolnych do żadnego odruchu. Teraz po pogromie było oczywiście znacznie mniej Indian, więc rząd mógł przyznać więcej terenów białym osadnikom, a Koroadom mocno okroić ziemię. — A Tiburcio, który dziś przybył do tolda, jaką w tym wszystkim odgrywa rolę?-— pytam Pazia. — Otóż właśnie. Tiburcio był najbliższym przyjacielem wojowniczego Paulina. Paulino dał mu za żonę swoją córkę, którą dzisiaj widzieliście. Paulino wpoił Tiburciowi myśl walki o niezależność Indian. Na łożu śmierci musiał mu Tiburcio zaprzysiąc, że będzie wierny jego zasadom. Tiburcio był jednym z pierwszych, którzy prowadzili na Pitangę. Nie udało się. Nie wykluczone, że ponownie zerwie się do czynu. Może się to stać za rok, za dwa, a może za miesiąc. Pazio zamilkł na dobre. Przeciąga się, ziewa głośno i odwraca się na drugi bok. Chciałbym dowiedzieć się bliższych szczegółów o ciekawym Indianinie, bądź co bądź niezwykłym sąsiedzie w obozie, więc pytam Pazia: 52 — A nuż zachce mu się rozpocząć dziś łub jutro i wziąć nas na pierwszy ogień? Na to pytanie Pazio nie odpowiada. A właściwie odpowiada aż zbyt wymownie: zasnąwszy zaczyna chrapać jak litewski niedźwiedź. Pochylam się nad nim i widzę jego poczciwą, szeroką twarz ujętą spokojnym snem. Wobec tego przykrywam się płachtą namiotową i zasypiam również, ale zanim zasypiam, stwierdzam, że Pazio miał słuszność: będzie jutro niepogoda. Naokoło księżyca powstaje mglisty krąg, taki sam, jaki i u nas w Polsce niechybnie zapowiada deszcze. TiBURCIO STRĘCZY SYNÓW Kano napadają nas chmary maleńkich jak maczek mo-skitów, boleśnie kłujących, i w niemiły sposób budzą nas ze snu. Niebo jest obleczone szarymi chmurami. Deszcz jeszcze nie pada, ale wisi w powietrzu. Jesteśmy niezdecydowani, czy iść na polowanie, czy nie iść. Siedzimy przy ognisku, zajadamy Bolkpwe śniadanie i bijemy na łydkach natrętne moskity. W otworze chaty pojawia się Tiburcio. Powiada „bao dia" i siada przy naszym ognisku. Na dowód życzliwości przynosi swoją kuję z szimaronem. Wszyscy po kolei sączymy — jak zwykle z rozkoszą — orzeźwiający napój. Jako gospodarz przy ognisku skręcam papierosa i częstuję nim Tiburcia, czyniąc zadość uświęconej zwyczajem formie gościnności. Przeważnie milczymy i przyglądamy się sobie bez osłonek. Tiburcio ma twarz poważną i nieruchomą, tylko oczy błyszczą żywo w powiekach zwężających się w kształt trójkąta, jak to kiedyś zauważyłem u kapitona Monoisa. 63 Mos mały, nozdrza jak u wszystkich Indian szeroko rozstawione, natomiast, co rzadko się spotyka, szczęki dolne mocno rozwinięte po bokach. Ciekawi jesteśmy, czy będzie przyjacielem, czy nie. Przez dobry kwadrans trwa leniwa rozmowa o tym i owym, po czym Tiburcio przystępuje do rzeczy. Mianowicie proponuje mi za pośrednictwem Pazia, swego starego kuma, ażebym przyjął do mej wyprawy jego starszego syna, który jest zaradny i mocny i ma starszą od siebie żonę, co podkreśla jako dowód jego dzielności. — Ile syn ma lat? — pytam. Tiburcio milczy zakłopotany. — Trzynaście — odpowiada. — To zła liczba — uśmiecham się. — A gdzie on? — Ot, wyłazi z ranszy. Trzynastoletni rzekomo synal jest wyrosłym chłopi-skiem, mającym co najmniej dwadzieścia pięć lat. Zaokrąglone barki świadczą pięknie o tym, że żona jego dobrze go odżywia. — Co będzie u mnie robił? — Wodę nosił, ognisko utrzymywał, drewna zbierał... Powstrzymuję się, by nie parsknąć śmiechem. Są to dziecięce łub kobiece roboty. Zwracam się do Pazia po polsku: — Czy ten dżentelmen kpi sobie ze mnie? —? Broń Boże, ma najlepsze zamiary i poważnie was traktuje. Uważa was za bogatego durnia, na którym trzeba coś zarobić. Wymiana słów w języku polskim wzbudza podejrzliwość Tiburcia. Dalej wylicza z odcieniem przechwałki w głosie zalety syna: — Umie przyprowadzić konia z lasu, gdy koń zbytnio się oddali, umie nakarmić go, napoić, nawet osiodła go... — Dobrze! — przerywam mu. — Ale ja nie mam konia. 54 — To kup konia! — daje mi na to Tiburcio prostą radę. Argument przekonywający. Milczymy. Milczenie przeciąga się. Tiburcio wyczuwa, że nie skorzystam z jego oferty. Rozpoczyna z innej beczki: — Mam drugiego syna. Dobrze strzela. Zostanie twoim „capangiem". Capango jest to popularny w lasach typ spod ciemnej gwiazdy. Wyraz oznacza płatnego opiekuna, towarzysza, a właściwie zbira. Bogaci fazenderzy brazylijscy otaczają się dla bezpieczeństwa liczną świtą capangów, co należy do dobrego tonu. Capango przez calusieńki dzień nic nie robi, dobrze się obżera, łazi koło swego „patrona" z gęstą miną i przysparza mu znaczenia. W razie potrzeby z polecenia patrona załatwia porachunki z niewygodnymi ludźmi. — Nie potrzebuję capanga, bo już go mam. I to nie tylko capango, lecz do tego i mój przyjaciel — odpowiadam zbywając sprawę niewinnym żartem. — Któż to taki? Wskazuję naszego dzielnego zoologa wyprawy, Wiśniewskiego. Cień ledwo ukrywanego lekceważenia odbija się na twarzy Tiburcia. — Czy umie strzelać? — rzuca pogardliwe pytanie. —? Wyśmienicie! — Pazio z zapałem wyręcza mnie w odpowiedzi. — Trafia kulą w oko jaszczurki. Nawet tą bronią, którą ma w tej chwili przy sobie. Tiburcio badawczo ogląda Wiśniewskiego i stwierdza: —? To-nieprawda! Nie ma żadnej broni przy sobie. — Wpadłeś, compadre, bo właśnie że ma! Wiśniewski na znak Pazia sięga do tylnej kieszeni w spodniach i wyjmuje mały browning kalibru 6,35, który stale przy sobie nosi. Tiburcio, przywykły do olbrzymich rewolwerów bębenkowych systemu „Smith and Wesson" 55 i do jeszcze większych pistoletów kaboklowych, nie przypuszczał, by istniała tak mała broń palna, i szczerze się dziwi. Jest tak zdumiony, że przynosi świeżą porcję nerwy maty. Pijemy dalej szimaron w najlepszej zgodzie i przy wesołej pogawędce. Lecz licho nie śpi. Po pewnym czasie Tiburcio zwraca się do mnie i powiada, że ma na sprzedaż herwę matę. — Dobrze. Kupię od ciebie herwę. Ile żądasz za nią? — Milrejsa za litr. — Za drogo! — oświadczam. — Wenda (to jest: karczma) w kolonii Candido de Abreu kupuje od Indian na Fa-chinalu po ćwierć milrejsa za litr. — Tak, to prawda. Ale Indianie na Fachinalu są głupcami i dlatego tak tanio sprzedają. Tiburcio nie jest głupcem i tanio nie sprzeda. Obrzuca mnie wymownym, pożądliwym spojrzeniem i dodaje z rozbrajającą szczerością: — Przy tym wendzista w Candido de Abreu jest szczwa-ny i mądry, dlatego mało płaci. Ale ty musisz więcej płacić. Niech go diasek bierze, piękne ma wyobrażenie o moim poziomie umysłowym! Towarzysze zaśmiewają się ze nmie pod nosem, Ażeby rozmowa nie wzięła jeszcze drażliwszego dla mnie obrotu, stawiam sprawę jasno: — Herwy drożej nie kupię, a ty nie wymądrzaj się. Za to, jeśli chcesz, mogę ciebie przyjąć jako przewodnika do polowania. A jeśli nie chcesz, to zostań z kobietami. Tiburcio się zgadza. Potrzebujemy obeznanego z okolicą przewodnika, gdyż zamierzamy odtąd polować tylko w lesie, a nie na rzece. — Wygraliście dysputę! — żartuje ze mnie Pazio. — Ale też i stchórzyliście kupując względy przeciwnika. Towarzysze omawiają z Tiburciem techniczną stronę przyszłych polowań. Na zakończenie podajemy sobie dło- 56 nie. Zaglądamy głęboko w oczy Tiburcia. Nie, on chyba na nas ręki nie podniesie i nie wypuści podstępnych strzał zza płotu. Czytamy w jego źrenicach tylko życzliwość i dobre chęci. „BARDZO BAŁEM SIĘ DESZCZU" l onieważ deszcz nie pada, wyruszamy na polowanie. Idziemy wzdłuż rzeki ścieżką ciągnącą się od tolda, poprzez rozległe lasy, aż do Pitangi. Ścieżka jest wąska, kroczymy gęsiego. Na przedzie idą Brazylijczycy, następnie my, Polacy, Tiburcio zamyka pochód. Nie rozmawiamy ze sobą. Chociaż do łowisk jeszcze daleko, należy zachować ostrożność. Mijamy huczący w dole wodospad Mareąuinhy, mijamy również dwa mniejsze szupadory. Gdzieś z daleka dochodzi nas pomruk burzy. Celem naszej wędrówki jest odległy szupador, przy którym Tiburcio spodziewa się zwierzyny. Szupador jest to miejsce w lesie, do którego schodzą się do wodopoju tapiry, czyli anty, jak je w Brazylii nazywają. Szupador jest zwykle ukryty w zacisznym ustroniu nad strumykiem lub rzeczką i posiada prawdopodobnie solne lizawki, ściągające zwierzynę z dalekich często okolic. Zwierzęta przebywają tam zwykle po kilka godzin, tratując wokół krzewy i wszelką zieleń. Takie ogołocone miejsce nazywa się „bareira" i po jego rozmiarach i tropach myśliwi poznają ilość odwiedzającej szupador zwierzyny. Niestety, w czasie naszego pochodu zaczyna kropić deszcz. Któryś z nas ogląda się przypadkiem poza siebie i alarmuje wszystkich okrzykiem: 57 — Gdzie Tiburcio?! Tiburcio znikł. Czekamy kilka minut, kwadrans, Tibur-cia jak nie ma, tak nie ma. Cichaczem nas opuścił i widocznie zawrócił, czego nie zauważyliśmy, gdyż szedł jako ostatni. * Tymczasem pada coraz bardziej. Stoimy pod rozłożystym cedrem i naradzamy się, co czynić. Brazylijczycy niestety nie znają szupadoru, do którego nas prowadził Tiburcio. Z dawniejszych wycieczek przypominają sobie inne szupadory w pobliżu, jednakże deszcz leje coraz więcej i odbiera nam ochotę do dalszej wędrówki. W końcu my, Polacy, wracamy do tolda, podczas gdy Brazylijczycy, nie tracąc myśliwskiego zapału, postanawiają przeczekać deszcz i potem spróbować szczęścia. Wracamy. W chacie spostrzegamy Tiburcia siedzącego najspokojniej w świecie przy ognisku i suszącego sobie ubranie. Robimy to samo przy naszym ognisku w sąsiedniej chacie, oddanej nam do użytku. Gdy po godzinie przestaje padać, Tiburcio pojawia się i zamierza przejść obok nas bez słowa. Pazio zaczepia go z wyrzutem w głosie: — Compadre Tiburcio, musieliśmy przerwać polowanie, bo opuściłeś nas. — Ha, opuściłem was — przyznaje Tiburcio melancholijnie. — Czemuś to zrobił? Wtedy Tiburcio daje odpowiedź, która nas zatyka swym uczciwym realizmem. Mianowicie stare, doświadczone In-dianisko, co niejedną stoczyło walkę z losem, człowiekiem i zwierzem i stoczy — jak powiada Pazio — jeszcze ostateczną walkę w obronie praw indiańskich, Indianin, na którego gotów byłem patrzeć jak na bohatera z powieści Cooperowskiej, odpowiada skromnie i bez najmniejszego wstydu: 58 — Bo bardzo bałem się deszczu. Po czym z wędką pod pachą idzie nad rzekę, by łowić ryby. Odpowiedź Tiburcia brzmi groteskowo, jednak jest uzasadniona. Doświadczyliśmy już wielokrotnie podczas nasze j^ wyprawy, że należy unikać w Brazylii deszczu jak przysłowiowego ognia, gdyż przemoczenie ubrania łatwo powoduje złośliwe bóle głowy, zaburzenia żołądkowe, gorączkę i inne niedomagania. U nas, Europejczyków — zgoda, ale czyżby także u Indian? Pozostaje jeszcze kwestia niedotrzymania umowy. Tiburcio idzie nad rzekę i po kwadransie wraca z ładną porcją kilkunastu złowionych ryb, większych niż nasze płotki. Porcja starczy na kolację dla wszystkich mieszkańców chaty Monoisa. Może — rozważam z zastrzeżeniem słuszności tego domysłu — może taki obfity połów w tak krótkim czasie wyjaśnia wiele zjawisk, na pozór niezrozumiałych: w szczęśliwym kraju, gdzie tak łatwo zdobyć sobie żywność, łatwo i nie dotrzymać umów. — Zresztą cierpliwości. Jutro Tiburcio chętnie pójdzie z nami na polowanie — zapewnia Pazio. POLOWANIE NA LEOKADIA \ta7dy nie polujemy w puszczy i nie mamy innego zajęcia w obozie, a jest pogoda i słońce świeci, przybieramy obojętne — dla niepoznaki — miny i gorliwie oddajemy się całkiem zdrożnym praktykom: polujemy w tol-dzie na ludzi. Mamy dwa aparaty fotograficzne i chodzi nam o dokonanie zdjęć z życia Koroadów. Wiśniewski i ja, a czasem także Pazio i Bolek, wszyscy łazimy pilnie 59 wśród szałasów, wtykamy nosy, gdzie trzeba i nie trzeba, używamy chytrych forteli i zasadzek, krążymy, naganiamy sobie i kluczymy, wszystko — niestety — bez wielkiego skutku; pierzchliwa „zwierzyna" zrozumiała grożące niebezpieczeństwo. Na widok aparatu Indianie wycofują się pospiesznie, przypisując tej jednookiej bestii ujemny wpływ na zdrowie. Twierdzą, że fotografowanie wywołuje silny ból głowy, i są tak zabobonni, że odczuwają prawdziwy, ból. Oczywiście obiektem naszych najgłębszych westchnień jest poczciwy nagus Leokadio, z zaokrąglonym brzuszkiem i gębą życzliwie uśmiechniętą. Pod względem folklorystycznym małą przedstawia wartość, znacznie mniejszą aniżeli inni mieszkańcy tolda, lecz ów malowniczy cudak wymyka nam się najpłochliwiej i dlatego w swej nieuchwytności najbardziej nas prowokuje i przyciąga. Na ten fotogeniczny specjał głównie ostrzymy sobie apetyty. Słońce nareszcie wybija się zza chmur. Podczas gdy Indianie w chacie przypiekają ryby, złowione przez Ti-burcia, ja zabieram się na dworze do czyszczenia sztu- cera. Z lasu wraca Leokadio. Rozebrana fuzja to zawsze miły dla Indianina widok, więc Leokadio przystaje. Wabię go jak syrena i zapraszam do zbliżenia się, wymachując na przynętę bronią. Leokadio jest zaintrygowany, waha się i, jak zawsze w podobnych wypadkach, drapie się po tylnej części ciała. Pstryki — słyszę w tej chwili stłumiony trzask kodaka. To Bolek podkradł się z boku i dokonał szczęśliwie pierwszej fotografii. Leokadio, zdjęty ciekawością, ostrożnie przybliża się. Podaję mu broń. Za chwilę już ją dzierży w twardych łapskach. Podczas gdy ja naoliwiam zamek, Leokadio jak 60 urzeczony wpatruje się w świat precyzyjnej stali, tajemniczych kątów, śrub i załamań. Nie wiem, ile tam tysięcy lat ,w rozwoju cywilizacji dzieli go od trzymanego w rękach sztucera, lecz to pewne, że Leokadio jest tak przejęty, iż nie słyszy drugiego pstryku aparatu. Następnie czyszczę lufę. Leokadio śledzi uważnie stempel, ginący w strzelbie. Widać z jego twarzy, że podejrzewa mnie o jakieś niecne kuglarstwo. Gdy czubek stempla wyłania się u wylotu lufy, Leokadio gwałtownie przegina się ku tej zjawie i stwierdza zdumionym głosem: — U-aaa! Czubek chowa się. Następne pojawienie się już mniej przeraża Leokadia, który niebawem wybucha wesołością. Bo oto zrozumiał, że to jest jakaś nowa odmiana starej jak świat zabawy w kota i myszkę, i myśli, że kokietuję go czubkiem stempla, robiąc filuternie: a kuku. Czyszczenie fuzji skończone. Wyjmuję sztucer ze sztywnych palców Indianina, wsuwam zamek w łożysko, lunetę'przytwierdzam do lufy. Lecz Leokadio jest rozbawiony i ani mu się śni odchodzić. Chce się jeszcze bawić. Więc tłumaczę mu znaczenie lunety i oddaję broń w jego ręce. Leokadio patrzy przez lunetę i widzi niedorzecznie powiększony krajobraz obozu i puszczy. Śmieje się do rozpuku, bo takiej pięknej i śmiesznej broni jak żyje jeszcze nie widział. Leokadio zaczyna szaleć z radości. Wiadoma rzecz: posiadanie broni wyprowadza człowieka z równowagi. Leokadio traci głowę i rozzuchwalony nagus przestaje obawiać się aparatu fotograficznego. Przed obiektywem wymachuje odważnie strzelbą, zanosi się od pustego śmiechu. Nie dość na tym: Leokadio wyraźnie pozuje do zdjęcia. Przyłożywszy sztucer niby do strzału, śmieje się w stronę aparatu fotograficznego i stara się przybrać pozę pełną wdzięku. 61 Jest w tym rozpasaniu wesołości jakiś ton niesamowity. I w istocie, wnet Leokadio poważnieje i staje się siny na twarzy. Oddając mi pospiesznie sztucer, wlecze się do chaty z twarzą boleśnie ściągniętą. W najciemniejszym kącie rzuca się na ziemię na pół przytomny. Idziemy za nim. Tępym wzrokiem czyni nam nieme wyrzuty i skarży się na ból głowy. Bardzo go boli, powiada. Widać po jego oczach, że cierpi. Wlewam mu do ust dobry łyk wódki, następnie daję dwie tabletki aspiryny i to znakomicie skutkuje. Po kwadransie Leokadio powraca do zdrowia i znów uśmiecha się do nas przyjaźnie. Zdobył dwa doświadczenia: że aparat fotograficzny naprawdę przyprawia o ból głowy i że biały człowiek umie zażegnać chorobę. Przygoda z Leokadiem nie kończy się dla mnie gładko. Teraz z kolei ja czuję się nieswojo. Igrałem z poczciwcem i było w tym igraniu jakieś ukryte okrucieństwo. Przykro mi, że go fotografowałem. Idę do mej torby i przeglądam jej zawartość. Znajduję rzecz, która Leokadio wi wynagrodzi krzywdę: scyzoryk. W istocie, nagus tak się cieszy, że w radości swej prosi mnie, nie: domaga się ode mnie, ażebym go dalej fotografował śmiało, gwałtownie, na całego, bezlitośnie, chociażby go trochę bolało... I nie mówić tu o heroizmie poczciwca, a ironii mego losu? ŻARARAKA I NHA PINDA Lasy nad Mareąuinhą roją się wyjątkowym mnóstwem wężów jadowitych, a szczególnie żararak. Nie ma dnia, w którym nie napotkalibyśmy dwu, trzech groźnych ga- 62 dzin. Zararaki żerują w nocy, a za dnia śpią w zaroślach, lecz gdy niebo się wypogadza, lubią wychodzić na golii> ny, przede wszystkim zaś na ścieżki i tu drzemać w ciepłych promieniach słońca. My, Europejczycy, chronimy się od nich skórzanymi kamaszami, sięgającymi po kolana, Indianie natomiast chodzą boso: wyostrzonym od pokoleń instynktem zawsze w czas zauważą skłębione na ścieżce niebezpieczeństwo. Słyszałem o wielu wypadkach ukąszeń wśród białych kolonistów, wśród Indian — dotychczas nigdy. Inną plagą nad Mareąuinhą — roślinną — jest nha pinda, spotykana tu wszędzie. Ów krzak dochodzi do trzech, czterech metrów wysokości, ma drobne, do mimozowych podobne listki i długie, cienkie, giętkie pręty, uzbrojone w twarde, haczykowate kolce. Tymi kolcami krzak chwyta niebacznych przechodniów i przytrzymuje ich jak prawdziwymi pazurami. Gdyby człowiek chciał się wyrwać przemocą, roślina oplecie go dalszymi gałęziami, wbijając w niego więcej kolców, które straszliwie rozedrą mu odzież i skórę, a jednak nie wypuszczą. Tylko nadzwyczajną cierpliwością, i to możliwie przy pomocy towarzysza, można się wyswobodzić. Koloniści żartobliwie wyrażają się o tym krzaku jak o żywym, złośliwym drapieżniku i jest w tym porównaniu coś niecoś słuszności. Jak mnie Pazio zapewnia, bywały podobno wypadki, że młode jelenie, zaplątane podczas nagonki w tej roślinie, na próżno się wyrywały padając łatwym łupem myśliwych. Wałęsając się ze strzelbą w pobliżu tolda, w mało uczęszczanej stronie, spostrzegłem przed sobą w ostatniej chwili wielkiego węża zwiniętego w kłąb na ścieżce. Jeszcze krok, a nadepnąłbym na niego. Przerażony odskakuję, lecz nie mogę uciec: wpadam w krzak nha pindy. Kilka gałęzi zatapia liczne kolce w moje ubranie i w ciało, przy 63 czym na karku przejmuje mnie tak silny ból, źe na chwilę zapominam o wężu. Nie mogę się cofać; kolczaste gałęzie po prostu mnie zatrzymują. Wąż zrywa się ze snu i błyskawicznym ruchem podnosi głowę, wlepiając w moją twarz małe, bystre, przenikliwe oczy. W tym położeniu trwa, jak gdyby zamienił się w kamień. Obraz złowieszczego napięcia przed uderzeniem na wroga. Tylko językiem porusza gwałtownie, widocznie rozdrażniony zakłóceniem mu spoczynku. Jest to jadowita żararaka, wyjątkowo wielka. Ciało jej, które wydaje mi się prawie tak grube, jak ramię mężczyzny, z pewnością dochodzi do sześciu stóp długości. Wąż leży ode mnie o niespeina dwa kroki. Gdyby zerwał się teraz do skoku, sięgnąłby mi łatwo paszczą do kolan, powyżej ochronnych kamaszy. Mamy co prawda w obozie surowice przeciw jadowi żararak, lecz bywały podobno wypadki, że zastrzyki nie zwalczały należycie skutków straszliwego ukąszenia. Dubeltówkę niestety mam przewieszoną przez ramię — lewe ramię, a ta strona jest beznadziejnie zaplątana w krzaku. Nie spuszczając węża z oczu, podnoszę ostrożnie prawą rękę, by ściągnąć broń. Niedaleko ręką sięgam. Nawet ten tak nikły i powolny ruch burzy równowagę krzaka i nowe gałęzie zahaczają o moje ciało, a szczególnie o prawą rękę. Równocześnie żararaka jeszcze bardziej wysuwa w górę głowę, gotując się do napaści. Mrowie przechodzi mi po plecach. Mijają chwile jak wieki. Lękam się drgnąć, choćby powiekami i coraz sztywniej patrzę w gada. Mój zupełny bezruch zdaje się go uspokajać, bo po pewnym czasie wąż schyla powoli głowę, potem opiera ją na swych zwojach — tym uparciej jednak przeszywając mnie wzrokiem. Doznaję pewnej ulgi, gdyż wiem z opowiadań, że 64 żararaki nigdy prawie nie uderzają beż poprzedniego wzniesienia głowy ponad sprężone ciało. Jest to wielka głowa, niewiele mniejsza od głowy młodego baranka, o kształcie serca, tak charakterystycznym dla wężów jadowitych. Pod oczyma, tam gdzie gad ma gruczoły jadowe, głowa jest najszersza. Kolor jej, jak i całego ciała, wpada w szary brąz, na którym to tle rysuje się szereg ciemnych trójkątów aż do samego ogona. Rysunek i brązowy kolor żararaki nie są pozbawione swoistego piękna, lecz piękna przejmującego ludzi grozą. Ponieważ trudno mi sięgnąć do strzelby, skupiam myśl dokoła mego browninga. Mam go w pochwie wiszącej u pasa z prawej strony z tyłu. Prawą rękę, wciąż do połowy podniesioną, opuszczam i choć wbijają się w nią nowe kolce, na szczęście nie powoduję zaburzenia w krzaku. Czuję, że między palcami robi się lepko: krew sączy się z ran. Wąż trzyma dotychczas głowę na swym cielsku. Po chwili domacuję się pochwy. Odpinam ją i z trudem tłumiąc podniecenie, obejmuję rękojeść browninga. Wyciągam go i zaraz odbezpieczam. Serce wali mi młotem. Broń powoli przesuwam do przodu. Opornie to idzie, lecz jakoś idzie. Rękę doprowadzam przed siebie do linii oczu, gdy pręty krzaka znów się chybocą. Żararaka gwałtownie podnosi głowę. Lecz browning z ręką jest już wysunięty sprzed krzaka, jeszcze tylko kilka centymetrów do wzięcia na cel. Wtem żararaka uderza. Piorunem, że nie starczy mi czasu ani na drgnięcie ręki, wąż wypręża w górę swoje zwoje i tnie zębami w lufę browninga, o cal za krótko, by dosięgnąć ręki — po czym równie szybko się cofa. Strzelam, niestety o ułamek sekundy za późno. Chybiam. Nowy skok węża, lecz tym razem druga kula dościga go w czas: w połowie drogi, w powietrzu, przeszywa mu gło- 5 Rio de Oro 65 wę. Trzecia kula trafia w szyję, czwarta znowu w głowę. Więcej już nie strzelam. Wąż kurczowo skręca się na ziemi w bezwładnych drgawkach. Wciąż przeszywa mnie wzrokiem, wściekle otwiera paszczę, widzę jego wielkie zęby jadowe, ale, trafiony śmiertelnie, przestaje być groźny. Szybko traci siły, wijąc się niedołężnie w jednym kółku. • Mijają chwile. Jak straszliwe przechodzić musiałem napięcie nerwów, odczuwam dopiero teraz. Chorobliwy pot występuje na całym moim ciele, kolana uginają się pode mną. Strzały dosłyszano w niedalekim toldzie i wnet dochodzą mnie głosy zbliżających się towarzyszy. Znajdują mnie wciąż uwikłanego w krzaku. — Ho, ho, to niezła przygoda — cieszy się Pazio z jej szczęśliwego końca. — Najlepszy z dotychczasowych okazów dla muzeum ?— rzeczowo i z zadowoleniem ocenia węża nasz zoolog Wiśniewski. — Do licha z waszymi okazami! — warczę przez zaciśnięte gardło. — Przeklęta nha pindaL. LIANA CZY SZNUREK IN ie ulega wątpliwości, że kapitonowa, żona nieobecnego wciąż Monoisa, jest do mnie najżyczliwiej usposobiona ze wszystkich Indian obozu. Zawdzięczam to przede wszystkim pośrednictwu jej starszego syna, ośmioletniego Dioga, który zaprzyjaźnił się ze mną w jakiś wzruszający sposób. Kapitonowa pamięta o mnie i przez chłopców przysyła mi od czasu do czasu jakiś indiański smakołyk 66 — pieczone bataty, kukurydzę lub mandiokę. Prócz tego pilnie wykonuje dla mnie piękne plecionki. Koroadzi są prawdziwymi mistrzami w wykonywaniu różnych koszyczków i kapeluszy o szerokich brzegach. Jest to ich jedyne rzemiosło, uprawiane na poważniejszą skalę, i to przeważnie przez kobiety. Wyrabiają je nie tylko dla siebie, lecz dla całej białej ludności w okolicy. Plecionki wykonują z łyka dartego z kory takuary, pospolitej rośliny, podobnej do bambusa. Do ozdoby używają kilku naturalnych barwników, którymi farbują niektóre łyka, a przeplatając je z innymi, tworzą piękne wzory geometryczne, świadczące o zmyśle artystycznym wykonawców. Kapitonowa na dobre zabiera się do pracy. Podziwiam jej pilność. Gdy deszcz pada, a pada dość często, niewiasta siada w mrocznej chacie przy ognisku i splata różne wymyślne dziwy. Kapelusze o szerokich rondach, tak szerokich, że zasłaniają całe ramiona, dalej koszyczki o różnych kształtach z plecionymi, barwnymi wzorami. Wszystko to skupuję do mych zbiorów. Kapitonowa posiada w swoim lamusie przedmiot nader cenny: półmetrowej długości pochwę z pnia takuary, służącą do przechowywania starych dokumentów. Pochwa jest otoczona piękną plecionką. Niestety kapitonowa nie może sprzedać mi tej rzeczy, stanowiącej dawną spuściznę szczepu i własność ogółu. Za to w przeciągu doby wykonuje mi nową pochwę, zupełnie taką samą. Na jasnym tle o subtelnej barwie, jaką ma mleko z odrobiną kawy, wiją się równolegle do siebie brunatne linie, łamane w schody. Całość niezmiernie piękna. Trudno nie okazywać żywej radości. Proszę Pazia, ażeby w pięknych słowach koroadżkich wyraził kapitonowej mój zachwyt. 5* 67 — Wasz zachwyt? — oburza się Pazio burkliwie. —' Uchowaj Boże, nigdy tego nie zrobię. — Czemu nie? — pytam zdziwiony. — Wasz milrejs to dobra rzecz, ale zachwyt to obce pojęcie w tych lasach. Bądźmy realistami. Na zachwycie tylko stracilibyście. — Nie rozumiem. — Babie przewróciłoby się w głowie i przestałaby dalej pracować. Rozmawiamy oczywiście po polsku. Kapitonowa, stojąca obok, przygląda nam się poważnie. Jej spokojne oczy starają się wniknąć w nasze twarze. — O czym rozmawiacie? — zagaduje Pazia. Towarzysz, nie zbity z tropu, odpowiada jej bez za- jąknienia: —? O twoich koszyczkach, że niebrzydkie, ale o wiele za drogie. — Kłamco nikczemny! — łaję go po polsku, prawie nie na żarty. — Tak trzeba, jedyny to sposób na nich. Odpowiedź Pazia sprawia kapitonowej przykrość. Twarz jej pozostaje niewzruszona, jedynie w głosie wyczuwam jakby wrogie zaciekawienie, gdy kapitonowa pyta: — Na co senhor skupuje tyle plecionek? Czy na handel? — Co jej na to odpowiedzieć? — zwraca się do mnie Pazio. — Szczerą prawdę, nic więcej. — To niby co powiedzieć? — Że skupuję te rzeczy na pamiątkę. Chcę zabrać je do Polski i ozdobić nimi mój dom, by przypominały mi gościnność kapitonowej. Basta! Czytam z oczu Pazia, że najchętniej pokiwałby głową. Nie bardzo wierzy we właściwość takiej odpowiedzi, jako 63 zbyt skomplikowanej dla umysłowości indiańskiej, lecz rad nierad tłumaczy kapitonowej moje zamiary. Pazio tym razem myli się. Kapitonowa rozumie mnie wyśmienicie. Twarz jej rozjaśnia się uśmiechem. — Czy to prawda? — zwraca się bezpośrednio do mnie. — Prawda — odpowiadam po portugalsku. — A twoje plecionki wcale nie są za drogie. Na brązową twarz kobiety występuje rumieniec, policzki przybierają czysty kolor cynamonu. W oczach płoną radosne ogniki. Wręcza mi plecioną pochwę i prosi mnie, żebym wziął ją jako podarek, na pamiątkę. Jesteśmy zaskoczeni jej gestem. Pazio nadrabia miną, ja dziękuję i pożeram nadal wzrokiem plecione cudo. Spostrzegam jeden niemiły, choć drobny szczegół. Mianowicie na brzegu pochwy wiązadła spojone są ze sobą sznurkiem, dobrze mi znanym sznurkiem z niemieckiej wendy w Candido de Abreu. Jest to solidny sznurek, madę in Germany, rażący w tym indiańskim arcydziełku. Potrzebna tu drobna zmiana. Proszę Pazia, by kapitonowej zwrócił oględnie uwagę na to, że podarek będzie dla mnie jeszcze cenniejszy, gdy kapitonowa zamiast sznurka użyje wiązadeł z liany sipo, rosnącej w puszczy mare- ąuińskiej i zwykle branej do tych robót. Kapitonowa, rozbawiona takim życzeniem, uważa je za żart i śmieje się z dowcipu. Gdy Pazio tłumaczy jej, że to nie żart, wówczas niewiasta wyśmiewa się z nas dobrotliwie. Pazio nie popuszcza, wykłada jej długo i zawile, aż w końcu kapitonowa przestaje się śmiać, trochę zniecierpliwiona, i oświadcza: — Mówisz niezrozumiałe dla mnie i nierozsądne rzeczy. Sznurek kupiony w wendzie jest znacznie piękniejszy aniżeli sipo znalezione w lesie. — Obcy senhor twierdzi przeciwnie! — broni się Pazio. 69 — Bo obcy senhor nie zna się na rzeczy. Dawniej wiązaliśmy za pomocą sipo, ale teraz używamy sznurka, bo jest ładniejszy. — Senhor chciałby mieć pochwę wiązaną dawniejszym sposobem. Niewiasta chmurzy się. Bezwiednie pociera ręką o rękę. W źrenicach jej maluje się żal i upór. — Nie zrobię inaczej! — oświadcza stanowczo. Pazio widzi, że rozmowa przybiera zwrot zgoła niepożądany, i chcąc znaleźć jakieś wyjście proponuje kapito-nowej w najlepszej wierze hojną zapłatę, skoro zamieni sznurek na sipo. Lecz nie bierze pod uwagę subtelności Indianki ani jej urażonej dumy. — Czy wy kpicie sobie ze mnie z tym waszym sipo? — Podejrzewasz nas niesłusznie! — Przychodzę z podarkiem, więc nie pragnę zapłaty. Ponieważ nie chcecie plecionki ze sznurkiem, zabieram pochwę. I zrażona kapitonowa oddala się. — Ależ chcemy, chcemy! — woła Pazio. — Daj plecionkę taką, jaka jest... Wówczas kapitonowa odwraca się i z wrogim błyskiem w oczach rzuca nam: — Kłamiecie! Nie chcecie plecionki i nie dostaniecie jej! Na nic nie zdają się zapewnienia i zaklęcia. Wspaniała plecionka stracona, na razie przynajmniej. Nie winię zbytnio Pazia za jego potknięcie. W puszczy nadivaheńskiej pieniądz, niestety, odgrywa już tę samą prawie rolę jak w miastach. Że w tym wypadku wszechwładza jego zawiodła, świadczy tylko o duchowym poziomie i wyjątkowej subtelności Indianki. 70 MIĘSO ANTY W OBOZIE I owarzysze brazylijscy zawstydzili nas, Polaków. Nie wytrzymaliśmy w lesie deszczu i powróciliśmy bez wyniku do obozu. Oni pozostali i upolowali tapira. Lopes Castilho zaskoczył zwierza przy szupadorze i wpakował mu w komorę w błyskawicznym tempie sześć kul z grubokalibrowego „smitha". Tapir padł prawie na miejscu. Jest to samiec, ważący jakie pięć cetnarów, z widocznymi na grzbiecie starymi śladami pazurów jaguara. Ćwiartkę myśliwi przynoszą do tolda, resztę schowali w kniei. Anta w obozie — znaczy to: sytość, radość, śmiech, w ogóle spotęgowana rozkosz życia. Dobywam wódki ze skrzyni zapasów i pijemy za zdrowie szczęśliwego strzelca. Wywołujemy z chaty Tiburcia, by i jego poczęstować. — Jest anta w obozie! — krzyczy mu do ucha, śmiejąc się, zaprószony nieco Alfredo Laserda. — Anta dobre mięso — odpowiada Tiburcio spokojnie, ale nozdrza mu drgają, a oczy błyszczą łakomie na widok wielkiego połcia mięsa. Pazio dzieli go fakonem na szerokie płaty i zatyka je na rożnach nad ogniskiem: gdy mięso zakopci się dymem i na pół przypali, będzie szurasko. Doświadczony bywalec wkłada w tę czynność całą swą duszę, a od czasu do czasu oblewa mięso sosem z rozpuszczonej soli, papryki i tajemniczych korzeni. Szurasko gotowe. Od dłuższego czasu nie było mięsa, więc łykowata pieczeń, raczej do podeszwy podobna, smakuje nam jak najsoczystsza cielęcina. W biesiadzie bierze udział tylko starszyzna, to znaczy my, myśliwi i Tiburcio. Kobiety, synowie Tiburcia i dzieci oczekują z daleka, dopóki my nie najemy się. ? 71 Dwaj malcy, chłopcy kapitonowej, wyleźli z chaty i jak głodne wilczątka wpatrują się w nasze porcje. Na ten widok, pomny przyjaźni, łamię obyczaj i podaję Diogowi dwufuntowy kawał mięsa. Chłopak, uradowany, zmyka do chaty. Młodszemu zbiera się na płacz. I on dostaje potężną część, po czym wszyscy jesteśmy zadowoleni. — Świat jest pięknyl — filozofuje Pazio i zerka wesoło na wszystkie strony. — Dobra anta! — mruczy Tiburcio ogryzając udo. Nad nami coś furknęło. To z lasu przyleciał koliber; nie większy niż średnich rozmiarów motyl. Zwabiło go towarzystwo siedzące dokoła ogniska. Ptaszek zatrzymuje się nieruchomo w powietrzu o metr nad nami, poruszając skrzydełkami tak szybko, że ich wcale nie widać, a przyjrzawszy nam się dokładnie, błyskawicznym lotem sunie dalej. Rzecz zwykła, a jednak wywołuje ogólne, huczne zadowolenie. W miarę nasycania głodu wesołe bractwo się uspokaja. Ten i ów przeciąga się marząc o drzemce. Przychodzą kobiety i zabierają resztę żywności. Po spożyciu ruszamy wszyscy, biali i Indianie, do lasu i przynosimy pozostałe części anty. Wiśniewski zabiera się natychmiast do preparowania skóry i czaszki, kobiety natomiast budują blisko chaty rusztowanie z gałęzi, wysokie na przeszło pół metra, na które kładą kawały mięsiwa. Pod mięsem rozniecają ogień, utrzymywany przez kilka godzin, W chacie kapitonowej zaszła znaczna zmiana. Toczy się tam żywa, wesoła gawęda Indian i Indianek. Głosy ich, przepojone spokojną radością, mają dźwięczne, głębokie brzmienie. Zbliża się wieczór. Powietrze przesycone jest parą, jak gdyby zanosiło się na burzę. Trudno oddychać, wszyscy się pocą. Tego wieczora rychlej niż zazwyczaj budzą się 72 żaby nad rzeką i napełniają dolinę namiętnym, tubalnym krzykiem. Indianie zaczynają śpiewać. Nucą przez nos piosenkę składającą się z czterech tonów, powtarzanych bezustannie w kółko. Z początku melodia przypomina potok spadający ze szmerem z kamienia na kamień. Gdy jednak śpiew trwa bez końca w jakimś monotonnym uporze, brzmi niby pomruk ukrytej groźby mającej wybuchnąć lada chwila. Podchodzi do mnie Pazio i, pochylając się nade mną, śmieje się drwiąco: — Jak wam się podoba ich śpiew? I zaraz sam na to daje odpowiedź: ?— Śpiewają jak te czworonożne słowiki, co nam porywają świnie. Jest to żartobliwe porównanie z jaguarami i ich rykiem. — Pewnie, dosyć już tego I — powiada, wyciąga rewolwer i strzela w powietrze. Indianie natychmiast milkną. Wytykają głowy z chaty, a widząc, że to strzał na wiwat, uspokajają się. Czas upływa na stałym piciu szimaronu i jedzeniu. Co chwila ktoś z nas podchodzi do wspólnego mięsiwa, odcina kawał i spożywa przeżuwając powoli. Z objedzenia się występują na twarzach czerwone wypieki. Indianie, znajdujący się w innych szałasach tolda, przychodzą do nas i biorą udział w uczcie. Wszyscy się cieszą, że zapasów mięsa anty starczy i na dni następne. O zmroku pojawiają się w powietrzu chrząszcze-świetli-ki, po czym nastaje noc. Jeśli nadciągająca burza nie przyniesie ochłody, będzie to duszna, niespokojna noc tropikalna o ciężkich snach po biesiadzie. 73 CHOROBY, HISTERIE, HUMORY I WIDLISZKI iLabójczy, nieznośny klimatl Jeszcze dziś rano Alfredo Laserda śmiał się razem z nami, obmyślał wycieczki myśliwskie, jadł z apetytem Bol-kowy fiżon z farinhą i zapijał szimaron. Potem poszedł z nami ochoczo na polowanie. Drwił z nas, Polaków, że uciekaliśmy przed ulewą, pozostał w lesie i wrócił wesoły razem z brazylijskimi przyjaciółmi i z ubitą antą. Rosłe, zdrowe chłopisko o sympatycznych oczach, ogorzałej twarzy i junackiej postawie człowieka puszczy, w której rodził się i wyrósł. A oto w nocy Alfredo leży na ziemi, powalony jak ścięty pień nagłą chorobą. Nie może o własnych siłach powstać. Wije się w boleściach brzucha. Poty występują mu na całym ciele, gorączka dochodzi do czterdziestu stopni. To prawdopodobnie skutki deszczu — klimat brazylijski i puszcza pokazują swe humory. Leczę Alfreda rycynusem i innymi lekami. Choroba nie chce puścić, gorączka trwa przez całą noc i następny dzień. My, zdrowi, aby nie tracić czasu, polujemy dalej, chociaż polowanie nietęgo nam się klei. Jesteśmy wszyscy przygnębieni, a szczególnie Brazylijczycy. Pod wieczór drugiego dnia choroby Alfreda pęka bomba. Brazylijczycy oświadczają mi, że następnego dnia wszyscy czterej wraz z psami muszą wrócić do domu. Krzyżuje to moje zamiary, lecz przyznaję im w duchu słuszność. Alfredo ma jeszcze trzydzieści dziewięć i pół stopnia. Przy tym leży prawie pod gołym niebem, otoczony naszą troskliwą, choć niedostateczną opieką. Ja wraz z towarzyszami Polakami postanawiam pozostać nadal w toldzie, 74 Na szczęście w nocy choroba mija, rano nie ma już gorączki. Toteż niemało się dziwię, gdy Brazylijczycy mimo to zabierają się do odejścia, oświadczając, że nie mogą inaczej. — Ależ Alfredowi już znacznie lepiej! — tłumaczę im. — Jutro wyzdrowieje zupełnie. — O, senhor, być może, że wyzdrowieje — odpowiada Pedro Laserda. — Jednakże my musimy pójść do domu. — Dlaczego? — wyrywa mi się prawie opryskliwie. — Zupełnie tego nie rozumiem. — Musimy, nie wytrzymamy tutaj! — Jak to, nie wytrzymacie? Patrzę badawczo na twarz Pedra. Spostrzegam na niej to, czego dotychczas nie widziałem: bezgraniczny smutek i przygnębienie, a także jakąś obłędną zaciekłość. — Czy pan może chory? — pytam. Pedro lekceważąco wzdryga ramionami. — Chory? — powtarza. — Skądże! — Czy może źle was traktowałem? — Nic podobnego, senhor, proszę tak nie myśleć. — Albo złe jedzenie? — Dosyć było wszystkiego, fiżonu, farinhy i słoniny. Przecież jeszcze pozostało wiele z anty. — No, więc cóż? Najchętniej dodałbym: u licha. Brazylijczycy spoglą-dają**posępnie. — Musimy odprowadzić Alfreda do domu. — On już zdrowy! — On jeszcze chory! — To niech jeden go odprowadzi, a reszta pozostanie. — My wszyscy musimy go odprowadzić. Jest to nasz brat i przyjaciel. Wówczas podchodzi do mnie Pazio i szepce po polsku zaniepokojonym głosem: 75 — Na miłość boską, nie upierajcie się, nie zatrzymujcie ich! — Dlaczego nie? — Gdyby zostali, robiliby nam awantury i utrudniali życie. Przecież oni chorzy. — Na co? — Na upadek ducha. Zachorowali, bo tęsknią do domu, bo zbyt długo już padają te paskudne deszcze, bo kiepskie spanie, a zresztą, czy ja wiem, dlaczego?... Choroba Alfreda dobiła ich. — Przed trzema dniami byli wszyscy najlepszej myśli, gdy upolowano antę. — Phi, przed trzema dniami I Od tego czasu zachorował Alfredo, a u nich wybuchła melancholia. — To prawdziwa histeria I — Możliwe. To nasz klimat tak sprawia, że ludzie są chwiejni i niewytrzymali. Pazio ma słuszność: ohydny klimat. Przeglądam się w lusterku i sam siebie nie poznaję. Zdumieniem przejmuje mnie wychudzona twarz o sterczących kościach policzkowych i zapadłych oczach. Całe szczęście, że wciąż jeszcze animusz dopisuje i nie tracimy odwagi. Więc Pazio, mimo wszystko, śmieje się z mojej twarzy: — Puszcza podżarła was trochę. Pazio żartuje, ale i jego złapała. Od kilku dni budzi się rano z dotkliwym bólem głowy. To podobno wspomnienie malarii, na którą chorował ciężko przed trzema laty. Leczy się w ten sposób, że zamiast śniadania wyżera cenną chininę z naszej apteczki polowej. Dopiero po tej dawce ból głowy ustaje i Pazio nabiera ochoty do życia. — Więc puścić Brazylijczyków? — pytam go wracając do tematu. — Na złamanie karku! — A czy damy sobie sami radę? 76 — Jak najlepiej. Będzie nam wprawdzie brakowało ich psów, za to Indianie zaprowadzą nas do najlepszych szu-padorów na anty, gdzie psów nie potrzeba. Gdy nawinie się jaguar lub puma, to Indianie nie gorzej je wytropią, niż uczyniłyby to psy myśliwskie — o tym jestem przekonany. Wobec tego każę Bolkowi przygotować sute śniadanie pożegnalne. Do fiżonu ma wziąć moc słoniny, natomiast na rozgrzanie żołądków sporządzić świeży, gorący szi-maron, a w końcu uraczyć nas czarną kawą. Bolek właśnie wydobywał spod paznokci nóg pchły ziemne, które wczoraj wgryzły mu się pod skórę. Przerywa natychmiast tę codzienną robotę i żwawo spełnia polecenie. Na mej lewej ręce siada komar. Ma jasne nóżki i głowę przybliża do skóry bardziej niż odwłok. Jest to widliszek, rozsadnik straszliwej plagi tych okolic, malarii. Zabijam go uderzeniem prawej dłoni.. Pozostaje po nim maleńka plama krwi. Za dwa tygodnie okaże się, czy mnie zaraził. Zresztą jest to już dwudziesty widliszek zabity tego rana na mej ręce. ZAWIŁE UKŁADY ^-e*gnamy Brazylijczyków serdecznie jak przyjaciół. Chociaż spłatali mi figla, nie mam do nich żalu. Po ich odejściu wracamy do ogniska i siadamy znów naokoło, by wypić resztę kawy. Kawa udała się Bolkowi, jest czarna i gęsta prawie jak smoła. Unoszący się w powietrzu aromat mile łechce powonienie. Tiburcio ma dobry nos: wie zawsze, kiedy się pojawić. Oto wychodzi z chaty i siada przy nas. Oczywiście dostaje kawy. 77 — Odeszli! — głośno i z nie ukrywanym, złośliwym zadowoleniem stwierdza stan faktyczny. — Odeszli! — odpowiada Pazio również zadowolony. Tiburcio patrzy spode łba na Pazia. Po chwili, nie pytając nikogo, nalewa sobie odważnie drugi kubek kawy i sypie żółtego cukru tyle, że sięga do powierzchni .płynu. Należy stwierdzić na jego wytłumaczenie, że w Brazylii wszyscy piją kawę słodką jak ulepek. — Tym lepiej dla was, że odeszli! — oświadcza Tiburcio. — To prawda! — przyznaje mu Pazio. — Ale powiedz nam, compadre Tiburcio, dlaczego uważasz, że lepiej dla nas? — Bo naprowadzę was na anty, na wiele ant. — Tak? Naprowadzisz nas na wiele ant? Tuburcio stroi przebiegłą minę i powiada: — Ale tylko wtenczas was naprowadzę, gdy bardzo dobrze zapłacicie. — Naturalnie, że senhor zapłaci ci dobrze. Tiburcio kołysze powoli głową, mierzy nas wyniosłym spojrzeniem, uśmiecha się zarozumiale i rzuca pytanie: — A ile zapłaci? Na tym pytaniu łapie go Pazio. Wcale nie odpowiadając Indianinowi, wszczyna rozmowę na zupełnie inny temat. Tiburcio, trochę urażony, zżyma się. Pazio rozprawia długo najpierw ze mną, potem z Wiśniewskim. Tiburcio kręci się niecierpliwie, w końcu wstaje i odchodzi do chaty. Gdy wraca, Pazio wciąż jeszcze zajęty jest rozmową z nami. Dopiero po godzinie zwraca się do Tibur-cia z zapewnieniem: — O, tak, senhor zapłaci ci bardzo wiele. — Ile? — pyta skromnie Tiburcio, tym razem już bez wyniosłego uśmiechu, raczej skruszony. — Tyle, że na to wcale nie zasłużysz. Zostaniesz praw- 78 dziwie bogatym człowiekiem, najbogatszym pewnie z całego szczepu i będziesz mógł w wendzie kupić, czego tylko serce twoje i serce żony twej zapragnie. Po czym Pazio puszcza wodze bujnej fantazji. Jak wtedy przy wejściu do tolda, opisuje teraz mniej więcej całą zawartość wendy i ofiarowuje Indianinowi dosłownie wszystko, począwszy od igły, a kończąc na strzelbie i jedwabnych pończochach. Pazio napił się sporo kawy i oto z widoczną rozkoszą pławi się w opisach tych wspaniałości. Dręczy mnie myśl, jakie właściwie wynagrodzenie Pazio ostatecznie zaofiaruje, bo z przyrzeczeń można by wnioskować, że zaproponuje chyba piętnaście milrejsów lub więcej dziennie. Natomiast Tiburcio inaczej rozumie Pazia. Dzieje się z nim coś dziwnego. W wielkim skupieniu przysłuchuje się słowom towarzysza i patrzy na jego usta. Z początku się cieszy, potem poważnieje, w końcu ogarnia go niepokój i roztargnienie. W miarę coraz barwniejszego opisu i przyrzeczeń coraz hojniejszych Tiburcio zamiast się radować, posępnieje i traci nadzieję. Zrozumiał, że ma przed sobą mistrza nie lada, którego niełatwo podejść. Niewiele już się spodziewa i tylko spogląda na Pazia z lękiem i szacunkiem. Gdy Pazio na chwilę ustaje, Tiburcio pyta się cicho, prawie pokornie: — Mów. ile chcesz dać? — Dwa milrejsy dziennie, me więcej. — Dobrze, dobrze! — powiada znużony Tiburcio i chce podać na zgodę dłoń Paziowi i mnie. Odmawiam ręki. Besztam Pazia po polsku, ile słów mi starczy, i stanowczo żądam, by zaofiarował mu pięć milrejsów dziennie i do tego dodatkowe wynagrodzenie w razie powodzenia na polowaniu. Pazio mruczy pod nosem, że mu psuję Indian, jednak spełnia moje życzenie i tłumaczy Tiburciowi: 79 - Ponieważ senhor ciebie wyjątkowo i niezasłużenie lubi, da ci nie dwa, lecz pięć milów dziennie. Pięć milów, skoro żadnej zwierzyny nie upolujemy. Natomiast w dniu, w którym ubijemy jakąkolwiek zwierzynę, więc jaguara, pumę, jaguaterykę, antę lub choćby kapiwarę — w tym dniu dostaniesz sześć milrejsów. — Bao! — ożywia się zadowolony Tiburcio. — To w takim razie dostanę co dzień sześć milów, bo co dzień ubijemy zwierzynę. —? Słuchaj dalej! Dostaniesz sześć milów dziennie, gdy upoluje ktokolwiek z wyprawy, to jest ty lub kto inny, natomiast gdy obcy senhor ubije zwierzynę, wówczas dostaniesz za to dziesięć milów. Tiburcio zakłopotany spogląda na palce swoich nóg. Myśli. Wobec tego Pazio tłumaczy mu wyraźniej: —? Widzisz, compadre, dostaniesz więcej dlatego, że masz senhora naprowadzić na zwierzynę, ażeby on ją ubił, nie kto inny. Indianin wytęża wszystkie władze umysłowe, by zrozumieć. Twarz jego nabrzmiewa w wielkim wysiłku. — Czy rozumiesz mnie? — pyta Pazio. — Nie! — wyrywa mu się z piersi głębokie westchnienie. Wobec tego Pazio jeszcze raz wyjaśnia, o co chodzi, posługując się przykładami. Tiburcio słucha uważnie, mruży oczy, kiwa głową i w końcu przerywa mu: — Czekaj! Więc gdy ja, Tiburcio, ubiję antę, to dostanę tylko sześć milrejsów. Prawda? — Prawda. — A gdy ja, Tiburcio, nie ubiję anty, lecz obcy senhor ją ubije, to ja, Tiburcio, dostanę za to od niego dziesięć milów, powiadasz? — Tak, dostaniesz wtedy dziesięć milów. Tiburcio zaczyna śmiać się, rozbawiony. ?? — Ależ to głupstwo! Jesteśmy bezradni. Tiburcio uważa nas za półgłówków i aż prycha z radości i szyderstwa. Protestujemy, lecz on nie,dopuszcza nas do słowa i z triumfem tłumaczy nam naszą pomyłkę: — Zastanówcie się. Gdy ja wykonam koszyk, wtedy jest to moja praca i za tę pracę słusznie dostanę — dajmy na to — sześć milrejsów, czy słusznie? — Słusznie. —' Gdyby obcy senhor nauczył się robić koszyki i sam zrobił koszyk, wtedy czyja to praca? Jego czy moja? Jego! I jego zarobek. A wy we mnie wmawiacie, że za jego pracę ja mam dostać od niego większe wynagrodzenie? Kto wam w to uwierzy? On ubije antę, jemu się poszczęści, a mnie za to przyrzekacie większą nagrodę? He, hel Chcieliście mnie nabrać. Nie sposób mu wytłumaczyć. Obstaje przy swoim i spiera się, że zamierzamy go oszukać. Tiburcio po prostu nie rozumie namiętności myśliwskiej. Polowanie dla niego, leśnego Indianina, jest zwykłą pracą, jak każda inna dla utrzymania życia. Więc Pazio powstaje i zwraca się do niego uroczystym głosem, marszcząc groźnie brwi: — Słuchaj, Tiburcio, czy można ci powierzyć wielką tajemnicę? Tiburcio patrzy na niego podejrzliwie. — Można. — Czy widziałeś, jak obcy senhor dawał w ostatnich dniach lekarstwa Alfredowi? — Si, widziałem. — A widziałeś, że Alfredo dziś wyzdrowiał? — Si, mógł dziś już chodzić. — To teraz zdradzę ci, że senhor jest w swoim kraju wielkim znachorem. Ma wiele skutecznych lekarstw, które 6 Rio de Oro 81 sam wyrabia ze skór zwierząt, ale zwierząt ubitych przez niego samego. Lekarstwa ze skór zwierząt ubitych przez innych myśliwych są mniej skuteczne. Czy teraz rozumiesz, dlaczego senhor tu przyjechał i dlaczego zapłaci ci .więcej, gdy on sam ubije zwierzynę, a nie kto inny? Tak, teraz Tiburcio rozumie. Wodzi po mnie życzliwszym spojrzeniem, pełnym poważania, i powiada uśmiechając się pobłażliwie: — Widzicie teraz sami, że miałem słuszność. Ukrywaliście coś przede mną. Chcieliście mnie jednak oszukać! Potem dodaje z łagodnym wyrzutem: — Trzeba było przecież zaraz rozsądnie mówić ze mnąt I już zupełnie uspokojony, pyta: —? Kiedy chcecie iść na polowanie? SZUPADOR IN a polowanie wyruszamy jeszcze przed południem. Idzie ze mną Tiburcio i Pazio. Wiśniewski pozostaje w obozie i kończy preparowanie skóry tapira. Okazało się w ostatnich dniach, że nad górnym biegiem Mareąuinhy puszcza obfituje w zwierzynę, więc tam idziemy. Jest to puszcza gęsta, mokra i dzika. W kierunku, w którym kroczymy, las jest właściwie nieograniczony, bo jakkolwiek wielu Indian znad Ivahy i Mareąuinhy dotarło do Pitangi, gdzie znowu są ludzie i gdzie wyrąbano część kniei, to jednak za tym wyrębem ta sama puszcza ciągnie się dalej i nikt z tutejszych mieszkańców nie dotarł do jej skraju. Jakiż zresztą miałby cel w tym, by przedzierać się całymi tygodniami przez niedostępne i nie zamieszkane gąszcze ku rzekom Piąuiry i Iguassu? 82 Utarło się mniemanie, że tam nie ma końca, więc pójść nie warto. Kroczymy ścieżką wzdłuż brzegu Mareąuinhy. Po upływie dwóch godzin opuszczamy rzekę i wdzieramy się w głąb lasu pikadą, mało uczęszczaną i mocno zachwaszczoną. Mimo to posuwamy się wygodnie. Po rozgardiaszu, panującym dziś rano w obozie, przyjemnie odczuwamy obecne milczenie. Ze strzelbą, przewieszoną przez ramię, idę tuż za Indianinem, trzymając się za jego szerokimi plecami. Rozmyślam, ile to już w życiu moim po wertepach rozmaitej kniei kroczyło przede mną takich Tiburciów. Byli to przewodnicy starzy i młodzi, różnych narodowości, ras i temperamentów, przeważnie moi przyjaciele, a wszyscy opanowani tą samą namiętnością myśliwską: podejścia zwierza. Biedny, dobry, prześladowany zwierz, on nas wszystkich łączył. Wspomnienie dawnych chwil przerywa Tiburcio. Przystaje i wskazuje palcem na dół. Widać w miękkiej ziemi świeże tropy trójpalczastych racic. Tiburcio tłumaczy: — Anta przechodziła tędy dziś rano. Zbliżamy się do szupadoru. Pazio przygotowuje rewolwer do strzału. Ściągam z ramienia dubeltówkę, nabitą loftkami. Tiburcio dźwiga mój sztucer w rezerwie. Przechodzimy przez strumień, przy którym pozostaje Pazio. Za strumieniem ścieżka wznosi się na pagórek pokryty gęstym podszyciem takuary. Gdy schodzimy z góry, krzewy rzedną i można tu objąć okiem kilkudziesięciometrową przestrzeń, tonącą w półmroku pod wyjątkowo bujnym zalesieniem drzew. Tiburcio skrada się coraz ostrożniej. Przestał spoglądać na ziemię. Często przystaje i pomrukami napomina, bym kroczył ciszej. Łatwo mu gadaćl On jest boso, a ja mam buty, ciężkie jak ołów i twarde jak pancerz. *• 83 W pewnej chwili wchodzimy w część lasu mocno po-tratowaną przez tapiry. Jest to tak zwane „bareiro", na którym na przestrzeni przeszło stu kroków nie ma prawie żadnej roślinności, prócz grubych drzew. Wszystko wyniszczyły tu racice tapirów. Za tym bareiro jest mała polana pełna soczystej zieleni. Płynie tam strumyk pod kilku młodymi palmami. Widok tak ponętny, że wygląda jak ilustracja do pięknej bajki. — Szupador — mówi Tiburcio wskazując na gmatwaninę śladów przed nami. Więc to tutaj schodzą się tapiry. Przeszukujemy wzrokiem zarośla, lecz zwierzyny na razie nie spostrzegamy. Oddaleni od polany o kilkadziesiąt kroków, zasiadamy na wywróconym pniu, ukryci za krzakiem. Czekamy. Tiburcio zaczyna grzebać gorliwie przy zamku sztucera z zamiarem odbezpieczenia go. Prosi mnie szeptem, by go objaśnić. Uśmiecham się i potrząsam głową, mrucząc mu do ucha: — Czekaj, tatka, latka! Gdybym mu wytłumaczył, to porwany zapałem gotów sam strzelić w razie pojawienia się zwierzyny. Po chwili Tiburcio, zniechęcony, odstawia broń i przysłuchuje się razem ze mną odgłosom leśnym. Gdzieś w okolicy żeruje stado małp wyjców. Słychać ich bezustanne, ponure wycie, podobne do odległego turkotu przejeżdżającego przez most pociągu. Odgłos dobywa się jakby spod ziemi. Dziwna rzecz, że nie sposób stwierdzić, w którym kierunku są wyjce i czy daleko od nas. Komary tną nas wściekle. Wyciągam z kieszeni skręcony tytoń i, podtykając pod nos Indianina, pytam: — Fuma? — Nao! — i potrząsa energicznie głową, gdyż nie wolno palić. 84 Zatem fumę chowam, natomiast z drugiej kieszeni dobywam manierkę z wódką. — Agua ardente? — pytam go. Widzę rozjaśnioną uśmiechem twarz i słyszę: — Si, si. Pijemy po łyku. Mijają godziny. Zwierz jakoś nie zjawia się, polana leży cicha i martwa. Od samego rana niebo jest pokryte chmurami, mimo to utrzymuje się bez deszczu. Również od samego rana słychać ze wszystkich stron odgłosy odległej burzy. Napięcie wzrasta. Na dwie godziny przed zachodem słońca słyszymy podejrzany trzask gałęzi w okolicy szu-padoru. Tiburcio mruga do mnie porozumiewawczo. Mocniej obejmuję strzelbę. Zauważyć można wśród krzewów niezwykłe ruchy, gdzieniegdzie chwieją się gałęzie. Nie ulega wątpliwości, że tapiry podchodzą do szupadoru. Wśród zieleni migają na krótkie chwile szare, niewyraźne plamy. Wtem, jak na złość, zrywa się wiatr i wieje akurat od nas w stronę tapirów. W gąszczu nastaje nagła cisza. Wiecznie dotarła nasza woń do zwierzyny. Nowy, silniejszy podmuch wiatru. Naraz Tiburcio wstaje i zamiera w ruchu, łowiąc uchem daleki grzmot. — Szuwa — deszcz! — wyrzuca na pół z przerażeniem. „Głupstwo!" — myślę sobie, pomny tego, że przez cały dzień grzmiało tak samo jak teraz, a jednak nie padało. — Szuwa! — powtarza Indianin stanowczo, a widząc moje wątpliwości, podnosi sztucer i szybkim krokiem oddala się w kierunku tolda, oświadczając: — Anty uciekły. Rad nierad idę za nim, przekonany, że jakiś nowy kaprys strzelił mu do głowy. Pędzimy na złamanie karku. Po kwadransie wariackiego biegu staram się powstrzymać go drwiącym pytaniem: .'.-. - 85 — Gdzie masz deszcz? — Będziel — odpowiada nie zatrzymując się. Najchętniej przekląłbym go, na czym świat stoi; niestety okazuje się, że on miał słuszność: w połowie drogi między szupadorem a obozem chwyta nas ulewa, właściwie nie ulewa, lecz z nieba walący się na nasze głowy wodospad. W kilku chwilach jesteśmy przemoczeni do ostatniej nitki i tak przybywamy do tolda. WĄŻ „HIPNOTYZUJE" PTAKA ? odczas całej naszej wyprawy parańskiej chwile wolne od polowań i preparowania okazów fauny wypełnialiśmy podniecającymi gawędami na temat otaczającej nas przyrody i naszych odkrywczych spostrzeżeń. Teraz nad Ma-reąuinhą od czasu mej pamiętnej przygody z żararaką i nha pindą często przy ognisku powracamy do rozmów o wężach. Jest to świat nie tylko groźny, lecz także ciekawy i wciąż niedostatecznie zbadany. Od kiedy człowiek zaczął myśleć, myślami swymi wybiegał ku wężom, tworzył dokoła nich rozliczne legendy i symbole, lecz istotnego ich życia dotychczas właściwie nie zgłębił. Chociażby pokutująca od wieków sprawa zdolności hipnotycznych wężów: czy węże hipnotyzują swe ofiary? Wiśniewski i ja raczej powątpiewamy, lecz wielu obserwatorów przyrody potwierdza to przypuszczenie, powołując się na liczne wypadki zanotowane w tym i w poprzednim wieku. Dnia następnego po wycieczce do szupadoru Wiśniewski i ja wałęsamy się w najbliższym otoczeniu tolda, gdy towarzysz mój, kroczący przede mną na ścieżce, nagle przy- 86 staje jak wryty. Ruchem ręki nakazuje mi ciszę, wlepiając badawcze spojrzenie w gąszcz przed nami. Wytężam wzrok w tym kierunku i po chwili spostrzegam, o co mu chodzi: o kilkanaście kroków od nas widzę na niskim krzaku ptaszka z rzędu wróblowatych, a tuż obok niego, również na krzaku, zielonego węża niejadowitego, zwanego tu cobra verde. Wąż wyciąga w stronę ptaka głowę i przeszywa go — jak nam się wydaje — pałającym wzrokiem, natomiast ptaszek, oddalony od głowy węża nie więcej niż o ćwierć metra, patrzy w niego jak urzeczony, drżąc konwulsyjnie skrzydełkami. Obraz ptaka najwyraźniej zahipnotyzowanego przez węża. Ptak i wąż są tak w siebie wpatrzone, że zbliżamy się nie spostrzeżeni na odległość kilku kroków. Wąż nie trwa w miejscu. Ślizga się powoli po gałęziach krzaka, potem znów nieruchomo zaczaja się. W miarę jego ruchów sum*e także i ptaszek, cofając się z gałęzi na gałąź, czasem nerwowym trzepotem skrzydeł wisząc nieruchomo w powietrzu, sposobem kolibrów. Oczy swe bez przerwy topi kurczowo w spojrzeniu węża, przy czym trzyma się zawsze na wprost jego głowy i zawsze w tym samym od niej odstępie ćwierćmetrowym, jak gdyby przykuty nieodpartą, wrogą siłą magnetyczną. Trudno wyobrazić sobie znamienniejsze zjawisko obezwładnienia woli, po prostu hipnozy. Patrzymy na to przez kilka minut, lecz nic nuwego się nie dzieje. Ciekawi jesteśmy wyniku niezwykłej przygody, niestety nie mamy czasu i postanawiamy zastrzelić węża. Jest to przeszło metrowy okaz, który znakomicie przyda nam się do zbiorów. Wiśniewski ma w lufie nabój z cienkim śrutem i on strzela. Trafiony wąż zwija się w kłębek i bezwładnie spada z gałęzi krzaka na ziemię, gdzie zatacza się w ostatnich konwulsjach. s? Ptak na huk wystrzału zrywa się przerażony, lecz nie dalej niż o krok przysiada na gałęzi, pilnie śledząc przedśmiertne drgawki swego przeciwnika. Gdy wąż zdycha, ptak trzepoce skrzydełkami jak gdyby z radości i wydaje kilka głośnych poświstów, na które odpowiadają mu stłumione świergoty z najbliższej kępy trawy. Zaglądamy do tej kępy i ku naszemu zdumieniu odkrywamy tam gniazdko z pisklętami. Jak gdyby błyskawica oświetliła zdarzenie — objawia nam się rozwiązanie całej zagadki. Co wyglądało dotychczas na demoniczną potęgę węża, było w istocie tylko błędnym pozorem. Wąż, wielki amator młodych ptasząt, dobierał się do gniazda. Matka stanęła w obronie swych piskląt i starała się zwrócić uwagę napastnika na siebie, odwracając ją od gniazda. To ona, ptak-matka, hipnotyzowała — jeśli tak można nazwać jej wysiłki — napastnika i, jak widzieliśmy, czyniła to z powodzeniem. Trzymała na uwięzi uwagę węża, chociaż patrząc z daleka na ten dramat przyrody, można było przysiąc, że — przeciwnie — wąż ujarzmiał złym wzrokiem biedną ptaszynę. Więc działała tu inna potęga, przemożniejsza i wyższa ponad wszystkie zabiegi hipnotyczne: miłość macierzyńska ptaka. Wiśniewski i ja, a szczególnie Wiśniewski, jesteśmy przejęci do głębi. Odkryliśmy źródło wiekowego nieporozumienia i zabobonu. Domyślamy się, że od dawien dawna ludzie widzieli podobne zdarzenia między wężem a ptakiem i wysnuwali fałszywe wnioski, nie dostrzegając wszystkich ogniw zwierzęcej tragedii. Jakże łatwo było wtedy przypisać wężom tajemnicze moce, zwłaszcza gdy ptak-matka, zaniedbując ostrożność w swym lęku o pisklęta, sama padała ofiarą napastnika. Wąż zahipnotyzował ptaka :-* mówili i pisali ludzie z dreszczykiem sensacji. Wracamy do tolda w zrozumiałym podnieceniu. 88 — Kto wie — powiada Wiśniewski, a oczy jarzą mu się zapałem — kto wie, czy to, co przeżyliśmy przed chwilą, nie okaże się najciekawszą przygodą w naszych wędrówkach po puszczy brazylijskiej. — Nie dziwiłbym się... MEDYCYNA NAD MAREOUINHĄ. P sazio nawarzył mi ładnego piwa przedstawiając mnie jako znachora. Oto przybywają do mnie Indianie i proszą, bym ich leczył. O medycynie mam tyle mniej więcej pojęcia, co wilk o gwiazdach, ale nadrabiam miną i leczę. Są to na szczęście niezawiłe choroby, na które znajduję lekarstwa w naszej apteczce polowej. Na przykład starszy syn Tiburcia, Cypriano, skarży się na ból zęba. Każę mu otworzyć usta i zauważywszy spróchniały ząb zalewam jodyną. Pacjent cieszy się, że w ustach szczypie, a gdy się po chwili odwracam, chce połknąć jodynę. Po kilku godzinach powraca z nową biedą. Ząb przestał boleć, lecz inny ząb sprawia mu straszny ból. Widocznie smakosz zagiął parol na moją jodynę, bo nie mogę znaleźć chorego zęba. Nie wiem, co począć, gdyż niewiele pozostało nam jodyny, tak niezbędnej w puszczy. Pazio widząc moje wahania powiada: — Zróbcie mu zamówienie. Zamówienie, czyli po portugalsku sympatia, jest sposobem leczenia nader popularnym w interiorze Brazylii. Wszyscy, zarówno biali, jak Indianie, wierzą święcie w skuteczność sympatii, nawet część kolonistów, Niemców czy Polaków, podziela ich wiarę. Zamówienia stosuje się do wszystkich możliwych chorób trapiących ludzi i zwierzęta domowe, a niektórzy sławni znachorzy umieją zażegnywać choroby nawet na odległość. Przeważnie sympatii towarzyszą zawiłe obrządki, ale bywają i tacy, którzy leczą samą siłą woli. Jeżeli zachodzą częste wypadki uzdrowienia, to w wielkiej mierze powodzenie przypisać chyba należy sugestii, odgrywającej w lasach wielką rolę. — Zróbcie zamówienie — radzi mi Pazio i śmieje się. — Ani myślę pogłębiać ich zabobonowi Zresztą nie udałoby się!... — Uda się, bo Cypriano wierzy w wasze zdolności. I Pazio, nie czekając na moją zgodę, zwraca się do Indianina: — Słuchaj, compadre, spotka cię zaszczyt nie lada. Senhor zrobi ci sympatię. — O, sympatia! — woła rozradowany Indianin. — Widzicie, jak magiczne słowo działa? — mówi do mnie Pazio po polsku. — Jest już na pół wyleczony. — Dobrze, ale co mam zrobić? — Obojętne, co zrobicie. Na przykład wyrżnijcie go w pysk, bo nicpoń na to pewnie zasłużył, albo wytargajcie mu uszy. Byleby zrobić to poważnie i z przejęciem. Po chwili namysłu wyciągam kieszonkową lampkę elektryczną i przykładając ją choremu do nosa, świecę mu w oczy. Potem każę mu otworzyć usta i wkładam w nie połowę lampy, tak że biedak krztusi się i jest bliski uduszenia. Czuję się jak pajac i mam dość tej zabawy. Ale Pazio pilnuje, bym doprowadził do końca „leczenie". — Wspaniale to robicie! — mówi zachwycony i dowcipkuje: — Z was mistrz nad mistrzami! Na to każę pacjentowi wyciągnąć język w stronę Pazia trzy razy, po czym po trzyKromym simym naciśnięciu brody Cypriana uznaję komedię za skończoną i z westchnieniem ulgi oświadczam Indianinowi; 90 -— Chega — dosyć. —? Nao chega, nie dosyć. Wkracza Pazio i powiada do Cypriana: — Pójdziesz teraz do chaty, położysz się brzuchem na ziemi i przez pół godziny nie będziesz o niczym innym myślał, jak tylko o sympatii senhora. Wtedy ból zginie ci na zawsze. Jeśli pomyślisz o czym innym, choćby przez chwilę, to zmarnujesz sympatię. — Bao! —? odpowiada Cypriano i znika posłusznie w chacie. Pazio tłumaczy mi: —"Poleciłem mu to dlatego, ażeby w razie niepowodzenia wina spadła na niego, a nie na was. — Co z was za lisek szkaradny I A ziółko! — zdumiewam się. Po upływie godziny Indianin wychodzi z chaty, i, uśmiechnięty, oświadcza nam, że zupełnie wyzdrowiał, bo głowa i ząb przestały boleć. — Winszuję wam, mistrzu wszechnauk lekarskich! — zwraca się do mnie Pazio z udaną powagą, a w oczach migocą mu chytre ogniki. ECHO NIEBEZPIECZNEJ INTRYGI Otosunki nasze z toldem układają się zupełnie poprawnie — na pozór. Początkowa jawna niechęć Indian do mnie i do naszej wyprawy poszła jakby w niepamięć. Już nie powtórzyły się oznaki złośliwości w rodzaju tej, jaka pierwszej nocy w obozie kazała wypuszczać na mnie wrogie strzały z łuku lub wyciągać potajemnie z mego rewolweru naboje. Z prawdziwą przyjaźnią, co dzień coraz ser-deczniejszą, odnosi się do mnie Diogo, ośmioletni syn 91 kapitona Monoisa, mały strzelec z bodoki, towarzysz mego pierwszego nad Mareąuinhą polowania na papugi ?— stary Tiburcio zaś chętnie prowadzi mnie na tapiry. Toteż przykre odkrycie, jakie robimy następnego dnia po leczeniu Cypriana, niemal wyprowadza nas z równowagi. Przestraszony Bolek rychło rano zawiadamia mnie, że w nocy ktoś przetrząsał wszystkie jego manatki i worki z zapasami. Zaglądam do moich rzeczy i stwierdzam to samo, rozbito zamki moich walizek. Nic z zawartości — jak mi się wydaje — nie skradziono, lecz wszystko okropnie poprzerzucano, jak gdyby w pośpiechu. Jest to już wyraźne szukanie zaczepki i postanawiamy co rychlej opuścić Mareąuinhę, przedtem jednak wygarnąć Tibur-ciowi, jako najstarszemu w toldzie, kilka mocnych słów prawdy. Pazio każe Wiśniewskiemu i mnie zapiąć się, jak do parady, na wszystkie guziki koszuli, przypiąć w widocznych miejscach browningi i prowadzi nas demonstracyjnie przed chatę Monoisa, gdzie tymczasem mieszka Tiburcio. Wywołany na dwór Indianin jest zakłopotany i wita nas niewyraźnym uśmiechem. Wina jego patrzy mu z oczu. Pazio występuje o krok i wygarnia mu filipikę. Mówi po koroadzku, ażeby Tiburcio tym lepiej go zrozumiał, i nie oszczędzając go dudni podniesionym głosem jak biczem. Tiburcio przestępuje z nogi na nogę i potem żywo się usprawiedliwia. Na to Pazio przeszywa go ostrym pytaniem, a gdy Indianin daje potwierdzającą odpowiedź, gromi go jeszcze bardziej, lecz zmienionym już ?głosem — przyjaznym. Pazio odwraca się w naszą stronę i uspokaja nas wesołym zerknięciem oka. Bolkowi zaś, stojącemu z daleka, każe pomknąć i chybcikiem przygotować szimaronu i moc- _nej kawy. Więc burza się rozładowała, będzie mała uczta. 92 Tiburcio ściska Paziowi rękę na znak nowej zgody, potem podaje ją nam, Wiśniewskiemu i mnie, i razem idziemy ku naszej chacie z szerokimi uśmiechami. Po drodze rzucam Paziowi pytające spojrzenie. — Pasy żywcem zedrę z tego łajdakal — odpowiada po polsku, z żartobliwą złością, — Z kogo, Tomaszu, z kogo to? —^Z Aprisita Fereiry, dyrektora Indian! Co za morda podstępna! — Co zrobił? — Cieszcie się, że Indianie dotychczas nie poderżnęli wam gardła. — Oj, aż tak źle? — Aż tak źle. Fereiro nakłamał im, że jesteście mierniczym i że z polecenia kolonistów w Candido de Abreu chcecie po kryjomu wymierzyć ziemię nad Mareąuinhą, by ją wkrótce odebrać Indianom. Gorszego i — przyznam się — niebezpieczniejszego dla was kłamstwa nie można było wymyślić!... — No dobrze, ale dlaczego włamywali się do naszych rzeczy? — Żeby przekonać się, czy mamy narzędzia miernicze. I całe szczęście, iż się przekonali, że nie... — Więc nie ma tego złego, co by... — Słusznie! Zdarzenie, które groziło przerwaniem naszego pobytu nad Mareąuinhą, rozwiewa się w miłej rozmowie i aromacie mocnej kawy, której Bolek nam nie szczędzi. Widać, że Indianom kamień spadł z serca. Tiburcio cicho się tłumaczy i z zapałem przyrzeka poprowadzić nas na zupełnie pewne tapiry. Popijanie kawy przerywa tęga ulewa i chowamy się do chaty. Patrzę w beznadziejnie szare niebo i zastanawiam się, czy w tej dolinie nie pada już za wiele deszczu. 93 TRWOŻNE CHWILE I ego samego dnia spada na Indian nieszczęście: ukąszenie jadowitego węża. Musi być w pobliżu tolda zastraszająca obfitość tych gadów. Wypadek napawa mnie szczególnym zmartwieniem, gdyż spotyka mego małego przyjaciela Dioga. Chłopak był nad rzeką nie dalej niż o dwieście kroków od tolda, łowił tam ryby i w trawie nadbrzeżnej ukąsiła go żararaka. Zabili ją, była niewielka, ale miała wiele jadu i noga od razu spuchła. Ofiarowuję się z surowicą przeciwjadową, jakiej posiadam kilka ampułek w mej apteczce, lecz Indianie nie chcą. Wolą leczyć własnymi środkami. Parzą jakieś zioła i odwar dają chłopcu do picia, natomiast innymi ziołami nacierają mu ciało, a szczególnie ukąszoną nogę. Próbują wypalić ranę ogniem, lecz i to jakoś nie skutkuje. Stan Dioga pogarsza się z kwadransa na kwadrans. Czasami miewa silne dreszcze, okropnie się poci, a mimo to trzęsie się z zimna. Często traci przytomność, chociaż oczy ma stale otwarte. W dwie godziny po ukąszeniu zaczyna mu się sączyć krew z ust, z nosa i z uszu. Chory zdaje się nie poznawać już nikogo i wygląda na umierającego. Nalegam, żeby jednak dać mu zastrzyk surowicy, lecz oni wciąż odmawiają obstając uparcie przy swoim. Idę do naszej chaty i rzucam się na posłanie. Jest już noc, ale spać nie mogę. Nie mam przekonania do lekarstw Indian i obawiam się o życie chłopca. Przypominam sobie ubiegłe chwile naszej przyjaźni. Było to wzruszające uczucie, które zaczęło się owego dnia, gdy razem upolowaliśmy dwie papugi marakany na śniadanie. Od tego czasu Diogo często towarzyszył mi w przechadzkach po okolicznym lesie, swymi czarnymi, inteligentnymi ślepskami wpatrzony we mnie z rozczulającym podziwem. Nie mie- 94 liśmy wspólnego języka ludzkiego, bo ja ani w ząb po koroadzku, on ani w ząb po portugalsku, za to obopólna dobra wola święciła najpiękniejsze triumfy. Przytłumionym okrzykiem czy ruchem ręki, oczu lub ust wiedliśmy ze sobą ciekawe pogawędki i ochoczo wymienialiśmy swoje spostrzeżenia. Ogarnia mnie teraz rozpacz na myśl, że rozkoszny chłopczyk tuż obok umiera i że prawdopodobnie ocaliłbym mu życie, gdyby nie upór czy nieufność Indian. Dręczony niepokojem, budzę Pazia i namyślamy się, co przedsięwziąć. Każda upływająca minuta ciąży mi coraz bardziej na sumieniu i sercu. Zbliża się północ. Wtem przychodzi do nas Tiburcio. Powiada, że Diogo jeszcze żyje, chociaż jest bardzo słaby. Przed chwilą odzyskał przytomność i prosił swoich, żeby mnie przywołali do niego. Spieszymy do chaty Monoisa. Leży pod ścianą chaty na posłaniu z desek. Pazio przyniósł naszą lampę naftową i w jej świetle oczy chłopca lśnią niesamowicie szklanym blaskiem. Twarz jego zmieniła się nie do poznania, tak zmizerniała w tych kilku godzinach. Uśmiecham się do niego, lecz jego nie stać już na uśmiech wzajemny. Tylko wznosi ku mnie uporczywe spojrzenie, a tyle jest w nim zaufania i niemej prośby, że mi się serce kraje. Proszę Pazia, by zapytał, co chłopiec chce ode mnie. Diogo nic nie odpowiada, lecz błagalnego wzroku nie spuszcza z mej twarzy. Rozumiem, o co mu chodzi. Chce pomocy od przyjaciela. Postanawiam sprawę wziąć we własne ręce i nie zważać już na zgubne protesty Indian, —? Jest z nim coraz gorzej! —? oświadczam twardym, oskarżającym głosem jego matce. — Gorzej — przyznaje złamana. 95 — Czy można go jeszcze uratować, nie wiem. Lecz jeśli można, to tylko zastrzykiem surowicy! — mówię do obecnych Indian po portugalsku i żeby dobrze zrozumieli, Pazio powtarza im to samo po koroadzku. Nie czekając wcale na ich odpowiedź, wychodzę z chaty i po chwili wracam z surowicą i z przyrządami do zastrzyków. Stanowczość moja wywarła na rodzinie Dioga wrażenie: nikt mi nie przeszkadza. Jest zasadą, by w takich wypadkach dokonać zastrzyku powyżej miejsca ukąszenia, między nim a sercem. Niestety ukąszona noga tak potwornie opuchła, aż po samą pachwinę, że nie sposób wykonać na niej zabiegu. Więc ryzykuję i porcję surowicy wpuszczam do ciała chorego, w pobliżu serca. Uświadamiam sobie, że w razie jego śmierci obarczą mnie całą winą. Lecz mimo to chętnie stawiam wszystko na jedną kartę, widząc w tym jedyną możność ratowania chłopca, jeśli taka możność jeszcze istnieje. W ciągu dwóch następnych godzin stan jego nie pogarsza się ani on sam nie traci przytomności. Nad ranem odważam się na zastrzyknięcie jeszcze jednej porcji surowicy, potem kładę się spać. Gdy się budzę, jest już dzień. Deszcz pada. — Żyje? — pytam Pazia. — Żyje. —? Lepiej mu? — Nie wiem. Gdy ze ściśniętym sercem wchodzę do chaty Monoisa, Diogo nie śpi. Już na pierwszy rzut oka spostrzegam poprawę: oczy jego straciły poprzedni szklany wyraz i patrzą przytomniej. Tym razem wita mnie uśmiechem, co prawda ledwo dostrzegalnym, • lecz wystarczającym, by sprawić mi radość. Przesilenie choroby musiało minąć. Diogo będzie żył. Ze wszystkich uśmiechów doznanych w życiu, uśmiech tego małego Indianina nad Mareąuinhą 96 pozostanie m^ chyba na zawsze jako najcenniejsze i wdzięczne wspomnienie. Diogo coś szepce do swej matki. Niewiasta szuka w chacie jego bodoki i wręcza mi ją. Powiada, że mam ją wziąć sobie na pamiątkę. Jest to ten sam łuk, z którego chłopiec zestrzelił zranioną papugę owego pierwszego dnia polowania. Wiem, jaki to wielki dla niego skarb i ile w tym darowaniu poświęcenia. Waham się przyjąć, lecz on tak prosi wzrokiem, że ulegam. Daję mu w zamian mój wielki scyzoryk. — Za kilka dni utniesz sobie tym nożem gałąź na nową bodokę i pójdziemy na polowanie... — powiadam. Pazio tłumaczy słowa. Oczy zachodzą chłopcu mgłą, lecz tym razem nie na skutek choroby. Mały Diogo łatwo podlega radosnemu wzruszeniu, bo jest osłabiony. RIO DE ORO L/o południa pada deszcz. Wypogadza się dopiero pod wieczór. Na jutro zanosi się na dobrą pogodę, więc Ti-burcio przychodzi i z tajemniczą nieco miną powiada, że nazajutrz zaprowadzi mnie do ciekawego miejsca. — Na polowanie? — pytam. — Można po drodze i polować, ale zobaczysz tam coś innego. — Czy to daleko? — Gdy rano wyjdziemy, wrócimy wieczorem do tolda. Tiburcio nie chce wyjawić, co to za miejsce, ale ponieważ przywiązuje do tej wycieczki wyjątkową wagę, zgadzam się. Następnego dnia zaraz po wschodzie słońca wyrusza- 7 Rio de ??? " / my: Tiburcio, Pazio i ja. Przedtem zaglądam jeszcze do chaty Monoisa. Diogo ma się znacznie lepiej. Opuchnięcie nogi zmalało, a twarz nabrała już jasnobrązowego koloru, jaki mają wczesne kasztany ?— koloru powracającego zdrowia. Przez dwie godziny kroczymy w górę Mareąuinhy ścieżką dobrze nam znaną z dotychczasowych wycieczek, potem zbaczamy w las na inną ścieżkę, mało używaną i zarośniętą. Tiburcio, idąc przodem, wycina w gąszczu tunel nożem fakonem. Wdzieramy się w coraz uciążliwszą, górzystą okolicę. — Dokąd nas prowadzisz, Tiburcio? — przerywa Pazio długie milczenie. — Na Rio de Orol Pazio wydaje przeciągły gwizd zdumienia. W dalszej drodze tłumaczy mi, że o jakiejś Rzece Złotej krążą w tej części Parany legendarne wieści tak niezwykłe, iż istnienie samej rzeki uważał dotychczas za wymysł wyobraźni. Więc według tych podań rzekę znali już kilka wieków temu jezuici, tworzący swe indiańskie państwo dalej na zachodzie, i przybywali nad jej brzegi, by wypłukiwać z piasku niezmierne ilości złota. Przez kilka pokoleń dobywali z niej istnych skarbów, dopóki nie wyczerpali zupełnie złota, i już rzeka niczym nie różniła się od innych rzek Parany. Poszła, rzecz prosta, w zapomnienie, tylko uparta legenda pozostała o Rio de Oro i o dawnych czasach jej sławy. Jezuici, którzy rzekę odkryli, byli Hiszpanami. Tym tłumaczy się hiszpańska nazwa rzeki, która do dziś przetrwała, pomimo że w Paranie, stanie brazylijskim, panuje język portugalski. Pazio nie wiedział, że legendarna rzeka płynie tak blisko, i upewnia się u Tiburcia: — Czy to ta sama rzeka z czasów jezuickich? — Ta sama — odpowiada Indianin. 98 \ Paziowi coś nowego przychodzi na myśl i nagle pyta: — Czy Rio de Oro ma jakiś związek ze śmiercią Niemca Degera? — Ma. — Jaki? — Deger zbyt wiele wiedział i chciał, dlatego zamordowali go nad rzeką. — Co wiedział? — Sami zobaczycie. Gdyby mi powiedziano, że ścieżka będzie tak górzysta, zapewne nie poszedłbym. Pomimo zaciekawienia zagadkową rzeką ogarnia nas coraz silniejsze zmęczenie. Nareszcie zbliżamy się do celu. W godzinę po południu słychać przed nami szum wodospadu i Tiburcio oświadcza, że to już. Wkrótce wychodzimy nad brzeg wody. Niewielka rzeka, szerokości około piętnastu metrów, tworzy w tym miejscu huczący wodospad. — Rio de Oro — mówi cicho Tiburcio. Siadamy na kamieniach nad brzegiem, by przede wszystkim odpocząć, i oglądamy przedmiot legendy. Rzeka ma łożysko dość piaszczyste, tylko tam gdzie wodospad, znajdują się skały i potężne głazy. — Czy jest w niej jeszcze złoto? — pytam. — Jest, ale niewiele — odpowiada Tiburcio. — Chłop-; ?? nasi czasem przychodzą tu i znajdują jakieś ziarnko. Nie warto szukać dla zarobku... Wtem Pazio spostrzega coś osobliwego niedaleko brzegu i woła: — Co to?I Krzyż? — Krzyż — wyjaśnia Tiburcio. — Tu zastrzelili Degera i tu po kilku dniach pochowaliśmy jego zwłoki. — Kto go właściwie zastrzelił? — Jego przyjaciele i wspólnicy. — Coraz mniej rozumiem — przyznaje się Pazio. ? 90 Tiburcio opowiada: — Jest kilku Brazylijczyków — do ich szajki należał i Deger — którzy znają ten wodospad i wiedzą, co w nim tkwi. Liczyli i liczą na szybkie zdobycie majątku starając się na razie sprawę trzymać w tajemnicy przed światem. Są poszlaki, że Deger chciał ich oszukać i sam się wzbogacić za ich plecami. Lecz jakoś wykryli jego zamiary i gdy Deger przybył kiedyś sam nad wodospad, urządzili tu na niego zasadzkę i zabili go. — Czy do nich należał także dyrektor Indian Fereiro? — wtrąca Pazio. — Naturalnie. Rzuca się w oczy niebywały cynizm w postępowaniu Fereiry. Dyrektor Indian nie ukrywa zbytnio swych matactw i zbrodni i nie wiadomo, co więcej zdumiewa: przestępczość tej jednostki czy wadliwość systemu rządzenia, pobłażającego tak jawnemu bezprawiu. Zasadniczy błąd tkwić musi w ustroju panującym w Brazylii, jeśli tak nagminnie hoduje typy w rodzaju Fereiry, z oczywistą szkodą dla zdrowego rozwoju całego społeczeństwa. Pazio po chwili milczenia odzywa się do Tiburcia: — Wciąż nie rozumiem jednej rzeczy: o jakim to zdobyciu majątku stale mówisz, Tiburcio, skoro w rzece już nie ma tyle złota? Co tkwi w wodospadzie? — Przyjrzyjcie mu się dokładnie! Wodospad wydaje się jak każdy inny: rzeka natrafia tu na skałę i cały jej nurt spada niemal prostopadle z wysokości jakichś ośmiu metrów, tworząc na dole kocioł pełen burzliwych wirów. Z tego kotła woda wypływa kilkoma płytkimi już łożyskami wśród głazów wystających znad powierzchni. — Czy widzicie to małe jeziorko pod wodospadem? — wskazuje Tiburcio i tłumaczy: — Jest to kocioł-jeziorko niewielkie, ale dość głębokie, bo chociaż rzeka jest piasz- 100 czysta, w tym miejscu silny prąd i wiry nie dopuszczają do osadzenia się piasku na gruncie i do zapiaszczenia kotliny. Co innego złoto, które jest kilkakrotnie cięższe niż piasek. Jego tak łatwo nie spłucze prąd wody. Od niepamiętnych wieków rzeka niosła tu nie tylko piasek, lecz i ziarna złota, które wpadały do głębokiej kotliny i były zbyt ciężkie, by z kotliny znów wypłynąć. Na spodzie jeziorka musi zatem leżeć niezmierna ilość tego cennego kruszcu. Tok rozumowania nie jest pozbawiony logiki. Przyroda wyżłobiła w tym jeziorku rodzaj worka, do którego niezawodnie spływało złoto. Człowiek mógł dobrać się do niego wszędzie indziej w rzece, lecz nie tu, gdzie natrafił na naturalną przeszkodę w postaci głębokiej kotliny, wypełnionej wodą. — I o to jeziorko tak się szarpią Fereiro i jego szajka? — pyta Pazio. — Tak — potwierdza Tiburcio. — Chcą je osuszyć, lecz nie wiedzą, jak to zrobić. Kilka kilometrów powyżej można zmienić bieg rzeki i skierować ją gdzie indziej, a potem można by tu rozwalić głazy, zamykające jeziorko, i wypuścić z niego wodę. Ale do tego wszystkiego potrzeba wiele pracy i pieniędzy. Dlatego Brazylijczycy zwlekają strzegąc zazdrośnie tajemnicy. — A czemu nam zdradzasz tę tajemnicę. — Chciałbym, żeby obcy senhor sam podjął to złoto, bo wierzę, że wtedy część majątku dostałaby się Indianom. — Dobry Tiburcio — wzdryga się Pazio — jak to sobie wyobrażasz? Zakatrupili swego człowieka, Degera, a obcemu pozwolą wybierać sprzed nosa taki skarb? — Wszyscy Indianie obronią senhora. — Indianie ledwo obronią swoją własną skórę, jak 101 o tym wiesz najlepiej, Tiburciol — mówi Pazio gniewnie, po czym nastaje długie milczenie. Mniejsza tu o sprawę bezpieczeństwa. Sedno sprawy leży w czymś innym: złoto nigdy nie działało na moją wyobraźnię. Nie pociągały mnie uroki Kalifornii czy Klondike'ów, obca mi była poczwarna romantyka złota. Widocznie zbyt silnie siedział we mnie przyrodnik. Wprawdzie wodospad na Rio de Oro jest dla mnie szczególną ciekawostką, osobliwym zjawiskiem przyrody, lecz niczym więcej, a bliskość przypuszczalnego skarbu, który w sobie kryje, ani odrobinę mnie nie wzrusza. Natomiast niepokoi mnie inna rzecz: los Indian nad Mareąuinhą. Skoro rozniesie się wieść o złocie — a niewątpliwie się rozniesie — runie na kark Indian motłoch szumowin i wyrzutków z miast brazylijskich i przy najbliższej sposobności urządzi im rzeź. Fatalny rozgłos o złocie może spowodować zagładę tutejszych Koroadów. — Najlepiej byłoby — przerywam milczenie — zburzyć dynamitem skałę nad wodospadem i głazami złoto przywalić raz na zawsze. — Dawno o tym myślimy, ale nie mamy środków — przyznaje smętnie Tiburcio. Podczas powrotu chwyta nas deszcz. SKAŁY NA RZECE l\ażda rzecz kiedyś się kończy, a nasza cierpliwość kończy się nazajutrz po wycieczce nad Rio de Oro. Zbudziwszy się widzimy znowu na niebie ciężkie jak ołów chmury i już dochodzi nas z daleka szum deszczu. Obrzydły nam bezustanne ulewy nad Mareąuinhą. 102 Po krótkiej naradzie postanawiamy wyruszyć następnego dnia w drogę powrotną: nie ma celu przebywać w toldzie dłużej w tak nie sprzyjających warunkach. Polować nie można, wilgoć niszczy nasze muzealne preparaty, a słota i złe pomieszczenie zaczynają podrywać nam zdrowie. Myśl o bliskim wyjeździe sprawia nam wszystkim czterem prawdziwą ulgę, natomiast przychylni nam Indianie, Tiburcio, kapitonowa i ich rodziny, przyjmują wiadomość z pewnym żalem. Woleliby zatrzymać nas jeszcze dłużej u siebie. Od czasu choroby Dioga i od kiedy przekonali się, że nie chcemy robić pomiarów ich ziem, uważają nas za swych przyjaciół. Powrót odbędzie się, oczywiście, rzeką na dwóch łodziach, jakie zostawili nam Brazylijczycy. Łodzie pomieszczą wygodnie nas, ludzi i nasz sprzęt. Ponieważ Pazio nie zna dokładnie rzeki, Tiburcio i jego syn Cypriano podejmują się odwieźć nas aż do ujścia Mareąuinhy i do Franciszka Goncalvesa. Nazajutrz po śniadaniu wkładamy do łódek nasze rzeczy. Idę pożegnać się z Diogiem. Czuje się coraz lepiej. Ma znowu wymowne, zdrowe, czarne oczęta. Trzyma mi rękę i nie chce jej puścić. Nic nie mówimy, za to żegnamy się z uśmiechem. Gdy wsiadamy do łódek, przygląda nam się cała rodzina Tiburcia i kapitonowa. W chwili odbijania od brzegu niewiasta rzuca mi coś do łodzi: ową ozdobną plecionkę z takuary, w której nie chciała zmienić sznurka na lianę — i o to się pogniewała. Patrzę na plecionkę: jest teraz powiązana lianą sipo. — Dziękuję! — wołam wzruszony. , Porywa nas wartki prąd i zanosi na pierwszą bystrzynę. Wpadamy w szaleństwo spienionej, indiańskiej rzeki. To nie równa walka z uczciwym wrogiem, lecz rozpaczliwa obrona przed zachłannością żywiołu. Na każdej bystrzynie, co kilkaset metrów, czyha zdrada i szala się waha: 103 przepłyniemy szczęśliwie czy doznamy katastrofy? Łodzie nabierają wody, skaczą po groźnych kamieniach, przechylają się. Rzeka pieni się i ogłusza nas hukiem. Na dwudziestej chyba bystrzynie jest przejście najbardziej niebezpieczne. Rzeka z kilkudziesięciu metrów zwęża się do szerokości kilku metrów, wciśnięta między potężne głazy. Głęboki nurt szumiąc toczy się z nieprzepartą siłą, a pod koniec gardzieli nagle skręca, niemal pod prostym kątem. Tam o rozbicie nietrudno. Twarz Tiburcia zamiera w napięciu, oczy prawie wychodzą mu z orbit. Siedzę pośrodku łodzi, którą steruje z przodu Pazio, z tyłu Tiburcio. Wpadamy w cieśninę. Kanu mknie z zawrotną szybkością. Indianin krzyczy do Pazia. Pazio odkrzykuje, przyciska swój długi drąg do kamienia i zapiera się tak mocno, że aż łódź trzeszczy. Dziób kanu wymija o szerokość dłoni niebezpieczną skałę i wystrzela w bok, w nowym kierunku. Tymczasem tył łodzi zatacza krąg ze straszliwym rozmachem. Ale Tiburcio czuwa i spełnia swój obowiązek. Dzielny Tiburcio I Jak przed chwilą Pazio, tak i on żerdź swoją wpiera w głaz i całym wysiłkiem naprężonego ciała odwraca niebezpieczeństwo. Pod łodzią bulgocze wściekle, burta jej ze zgrzytem ociera się o śliski kamień. Trochę trzeszczy, lecz nic więcej. Tiburcio nie dopuszcza do rozbicia. Po chwili wypływamy na spokojną, szeroką wodę. Tiburcio patrzy mi w oczy długo i uporczywie. Potem uśmiecha się i powiada: — Tu można było wywrócić się, gdyby... — Gdyby co? — pytam, bo Indianin urywa i milczy. — Gdybyśmy... nie zaprzyjaźnili się w ostatnich dniach... częsc ? NAD IVAHY DWIE MIŁE CEREMONIE szkoło południa wypływamy na rzekę Ivahy i w godzinę później lądujemy w pobliżu chaty Franciszka Goncalvesa, znów na brzegu białych osadników, radzi, że skończyła się mitręga. Najchętniej ominąłbym Goncalvesa, który ??? niegodziwie podjudzał Indian przeciwko mnie, lecz to się nie da. Jesteśmy znużeni, przemoknięci, głodni i zaziębieni. Wnet wesołe ognisko i obfite pożywienie pozwalają zapomnieć nam o wszystkich przykrościach. Wśród surowych, twardych warunków, w jakich żyjemy, sami staliśmy się surowi i twardzi. Niewiele nam potrzeba, by odzyskać znów równowagę i dobry humor. Po szimaronie żegnam Tiburcia i wręczam mu obiecany nóż fakon za to, że nas odwiózł. Pożegnanie odbywa się z pewną uroczystością i, dalibóg, w słowach moich nie ma wiele przesady, gdy Tiburciowi serdecznie dziękuję. Indianie odchodzą zadowoleni. Spoglądamy na ich oddalające się postacie, po czym Pazio wzdycha i zwraca się do nas: — Więc poznaliście toldo indiańskie i Indian. Co sądzicie o nich? Czy jesteście zadowoleni? 105 Po wymownym milczeniu Wiśniewski parska: — Co do mnie — to jak nagi w pokrzywach. Gdyby nie ciekawy dramat między ptakiem a wężem, uważałbym cały ten czas za stracony. — Co do mnie — przybieram poważną minę — to nie tak źle: był przyjaciel Diogo. Lecz żeby zapędzić się aż nad Mareąuinhę z takim arsenałem broni tylko po to, by zdobyć sobie przyjaźń ośmioletniego malca... Pazio nie jest pewny, czy to żarty, czy wymówki, trochę się zaperza i broni Indian: — Co chcecie! Parszywiec Fereiro spaskudził nam całą wyprawę. Podbechtał Indian i cieszmy się, że tak się skończyło. Mogło być gorzej. — Ale już najgorzej z deszczem, który nam Fereiro nasyłał... Wybuchamy śmiechem. Później stwierdzam: — Prawdę mówiąc, to biedni ci Indianie. Nędzne pólka, nędzne chaty, niski poziom umysłowy... Nagle Paziowi przychodzi pomysł do głowy i odzywa się do mnie: — Czy macie czas? Tydzień czasu? — Aż tydzień? Na co tyle? — Zaprowadzę was do innych Indian. — Indian? Znowu Indian? — Kiedy, barbaridade, powiadam wam, że mam lepszych Indian! O niebo ciekawszych! I właśnie mają lepsze pola, lepsze chaty, wyższy poziom... Jest ponoć między nimi jakiś artysta, który rzeźbi. — Rzeźbi? — Tak, coś tam z gliny kleci. A kapiton ich to porządny chłop i do tego inteligentny postępowiec. Powiadam wam, to zupełnie coś innego niż nad Mareąuinhą. — To dlaczego tam najpierw nie poszliśmy? — Bo tam polowanie gorsze. 106 Wiadomości Pazia brzmią ponętnie. Namyślam się, czy jeszcze raz nie popróbować szczęścia. Strata tygodnia to niewielka strata, tym bardziej że Wiśniewski wróci tymczasem do kolonii Candido de Abreu i sam poprowadzi prace ekspedycji, gromadząc okazy zoologiczne. — Gdzie są ci Indianie? — pytam Pazia. — O dzień drogi stąd. Jest to obóz Rosinho i leży nad samą Ivahy. — A jak się nazywa ich kapiton? — Zinio. Więc co, pójdziemy? Było, nie było. Postanawiam. — Dobrze, pójdziemy. Pójdziemy we dwójkę. — To wyruszymy za godzinę. — Zgoda. W tej godzinie odbywa się drugi tego dnia miły obrządek. Mianowicie Pazio i ja przypieczętowujemy naszą przf jaźń wymieniając wzajemnie rewolwery. Kilka dni temu Pazio pożyczył mój browning, wlazł na pochyłe drzewo, stojące nad samą rzeką, i stamtąd oddał kilka strzałów do płynącej po wodzie tykwy porungi. Pazio podziwiał precyzyjność broni: strzały były celne i zachwyciły strzelca. Ów browning kalibru 7,65 dostaje teraz Pazio — broń niezawodną, choć skromnie ukrytą w skórzanym futerale. Ja natomiast dostaję jego rewolwer systemu ,,Smith and Wesson", bębenkowy, o olbrzymim kalibrze, kulach ołowianych, o kolbie ze sztucznej masy perłowej i długiej, niklowanej lufie, sterczącej buńczucznie z futerału. Jest to broń piękna dla oka i pyszał-kowata, lecz kiepsko bije. Pazio twierdzi, że jest to jedyna broń dla mnie, jako szefa wyprawy i patrona, gdyż wzbudza należyte poszanowanie. Dobrze, niech wzbudza. Przy tej sposobności tłumaczę Paziowi budowę browninga i rozkładam go. Przesuwam guzik, po czym, ku zdziwieniu Pazia, wysuwają się wszystkie części jedna 107 ????????? z drugiej, dopóki w ręce nie pozostaje sam szkielet kolby i łożyska. Gdy kończę, Pazio woła z podziwem: — Ależ to cudowny browning! Co za technika! Bardzo się cieszę. — I to nie byle jaka broń! — dodaję. — Dlaczego? — Browning brał udział w oswobodzeniu Polski. Pazio patrzy nań z zachwytem. Potem coś go nurtuje i korci/Po chwili oświadcza zadowolony: — I ten „smith" ma także zaszczytną przeszłość i niejedno przeżył. — Czyżby? — Tak jest! Brał udział w rewolucji. Coś w tym porównaniu mi się nie klei. — A w której z rzędu waszej rewolucji? — pytam cierpko. Pazio wyczuwa uszczypliwość pytania i dowcipkując odpowiada z zapałem: — No, w tej ostatniej! Potem wybieramy się do Rosinho. LAS, LAS, LAS... I rzed wyruszeniem załatwiamy jeszcze jedną czynność: ustalamy, co zabrać ze sobą. Prócz rewolweru biorę tylko płaszcz nieprzemakalny, a Pazio, zamiast tego, płachtę namiotową. Poza tym Pazio przewiesza sobie przez ramię plecak, w którym jest aparat fotograficzny, prowiant na dwa dni i wiele miejsca na przedmioty, które zamierzamy nabyć u Indian. Pazio namyśla się i powiada: 108 — Zapomnieliśmy jeszcze czegoś. — Czego? — Lekarstw. — Wampirze! — gromię go. — Czy znów mam odgrywać rolę znachora? — Ej, chyba nie — odpowiada obłudnie. — Ale mimo to dobrze będzie zabrać trochę lekarstw. A prócz lekarstw i coś niecoś „medycyny". — Jakiej medycyny? — Tej do rozgrzania żołądka na wszelki wypadek. JWleczorem dochodzimy do ranszy kabokla Luzia Machado i nocujemy u niego, tak samo jak ongiś podczas marszu nad Mareąuinhę. Świtaniem następnego dnia idziemy dalej. Po raz pierwszy od wielu, wielu tygodni nie mam przy sobie strzelby i to napawa mnie wielką radością. Nie potrzebuję wśród konarów drzew wypatrywać ofiar i czuję się jak na beztroskich wczasach. Poza tym tego ranka słońce świeci nie tak gorąco jak zwykle. Las dudni od krzyku tysięcy ptaków i szumi od skrzydeł miliona owadów. Więc razem z lasem nucę sobie piosenki. Pazio mi wtóruje. Później robi się gorąco, a pikada, przy osiedlu Luiza Machado szeroka i wygodna, staje się coraz bardziej zapuszczona i męcząca. Przestajemy śpiewać, w końcu milczymy zupełnie. Bezustannie las, las i las. Opasuje nas szczelnie dokoła, z boku, z góry i od dołu, i zdaje się, jak gdyby las wdzierał się przemocą w nas samych. Udręczony wzrok nie może wybiec naprzód; więziony wśród chaosu kształtów, męczy się w tym zielonym rozpasaniu. Jest to rozpasanie tak upiorne i tak nierealne w swej groteskowości, że wykracza poza granice tego, co ludzka wyobraźnia może 109 odtworzyć. Szaleństwa tropikalnego lasu nie można opisać słowami. — Przeklęte złoto! — syczy nagle Pazio, kroczący przede mną, i odwraca się. — Ho, ho, dość oryginalna myśl! — chwalę go. Lecz towarzysz nie zwraca uwagi na moją drwinkę i mówi z rozgoryczeniem: — Rio de Oro! Jak pociągająco to brzmi, lecz ile w tym słowie złej treści. To przeklęte Rio de Oro zupełnie zepsuło nam pobyt nad Mareąuinhą. Ale mniejsza o nas. Pomyślcie, ile jeszcze napsuje krwi w przyszłości. Co spotkało nieboszczyka Degera, jutro spotkać może każdego z tej szajki, a przede wszystkim samego Fereirę; pojutrze przyniesie nieuniknioną zgubę Indianom. Ludzie, których przywabi to złoto, nie będą się ani z nimi cackali, ani ze sobą. A do tego jeszcze nie wiadomo, czy pod tym wodospadem złoto naprawdę istnieje... Pazio przestaje mówić, gdyż ścieżka się wspina, a stroma i kamienista górka utrudnia rozmowę. Potem, gdy teren się wygładza, nawiązuję do poprzedniego. — Skąd wpadliście, Tomaszu, na takie rozpamiętywania? Pazio na chwilę przystaje, wskazuje szerokim ruchem ręki na otaczającą nas puszczę i odpowiada: — Patrzcie na ten las! Jest piękny, prawda? Ile w nim siły, ochoty do życia, zdrowego rozmachu, ile po prostu zapału! Albo spójrzcie na ziemię, jaka w niej zdolność do płodzenia — aż się pienił A tu przychodzi mizerny człowiek, opętany, diabli go wiedzą, odurzony jakimś głupim mamidłem, całą chorobliwą żądzę kieruje na złoto, poza złotem nie widzi świata, morduje ludzi, sam gotów się mordować, zatruwa ten las, ten żywy, powiedzmy, zdrowy las zatruwa lękiem, obrzydzeniem, gwałtem, zdradą, zbro- 110 dnia — a niech takiego cholerę kaci biorą!... I to wszystko razem brzmi tak nadobnie i złociście: Rio de Oro! Tfu! Kochany, morowy chłop z tego Pazia! Lubię go za takie wynurzenia i wylewy uczuć. Najchętniej uściskałbym mu prawicę, gdyby to nie wyglądało zbyt pretensjonalnie. W czasie naszej rozmowy stwierdzamy w lesie niepokojące zjawisko. Mianowicie coraz więcej pokazuje się mrówek, krzyżujących naszą ścieżkę w tłumnych pochodach. Ciągi mrówek to właściwie nic złego, ale wiemy, co to znaczy. Jest to niezawodna zapowiedź rychłego deszczu. I rzeczywiście słońce przyświeca coraz mętniej poprzez gęstniejące chmury. Po przekroczeniu w bród jakiejś rzeczki spłaszamy wygrzewającego się na ścieżce niejadowitego węża kani-nanę, który na nasz widok umyka w krzewy.. — A, łobuz! Uciekł na lewo! — Pazio wpada w gąszcz i zagradzając wężowi drogę wyprawia harmider. Skutek taki, że wystraszona kaninana powraca na ścieżkę i ucieka na prawo. Pazio śmieje się zadowolony i wyjaśnia: — Kabokle wierzą, że to wróży nieszczęście, gdy wąż przechodzi przez drogę z prawej strony na lewą. — Kabokle wierzą, a polski kolonista się boi! — szydzę z Pazia. — Gdzie tam się boil... Ale co mi tam taki wąż łazik ma się wtrącać do naszych spraw osobistych... Mrówki zapowiedziały, że będzie deszcz, i jest deszcz. Puszcza nasiąka wodą jak gąbka. Chroni mnie od biedy gumowy płaszcz, za to nogi mam mokre. Po południu dochodzimy znowu do Ivahy. Na samym brzegu kończy się ścieżka, a po drugiej stronie rzeki leży Rosinho, obóz Indian. Nie widać go, gdyż jest ukryty za wysokim na kilkanaście metrów brzegiem. 111 W oddali kąpie się dwóch Indian. Wołamy do nich na całe gardło. Słyszą i niebawem przypływa do nas kanu. Wiosłuje starszy Indianin, który na widok Pazia trochę się dziwi, lecz wita go spokojnie, jak gdyby wczoraj się rozstali. Podczas przeprawy przez rzekę Pazio mi wyjaśnia, że^zna dobrze Indianina, któremu na imię Jolico, że jest to jego przyjaciel i że od trzech lat się nie widzieli. Wskutek deszczu powietrze się ochłodziło. Od mokrych nóg przelatuje mnie ziąb. Czuję, że zachoruję, jeżeli nie zdejmę jak najszybciej spodni i butów i nie wysuszę ich. INDIAŃSKI „SAVOIR-VIVRE" śród deszczu wspinamy się na śliski brzeg, junacko zdobywamy górę, mijamy jakiś przyziemny, mały szałas i o sto kroków dalej dobijamy do celu. Ransza kapitona Zinia (imię pochodzi od Eugenio) jest wielką chatą, długą na kilkanaście metrów, i sprawia na nas wrażenie pałacu, tym bardziej że zbudowano ją z gliny, a nie z bambusów. W porównaniu z szałasami nad Mareguinhą rzuca się w oczy jej zamożna okazałość. W chacie zastajemy mnóstwo ludzi. Jest tam kilku mężczyzn w różnym wieku, siedzących dokoła ogniska, a w kącie kilka kobiet i kilkoro dzieci. Mężczyźni rozmawiają i palą papierosy z pai kukurydzianej, kobiety pilnie plotą kapelusze. Przywitanie, jak z Jolikiem, spokojne, prawie niedbałe i bez wielu słów. Pazio wita się tylko z mężczyznami, na kobiety wcale nie zważa, ja mówię wszystkim „Bao dia". Potem siadamy między Indianami. W 112 Uderza..mnie osobliwy szczegół. Indianie ci są znacznie staranniej ubrani i mają jak gdyby roztropniejsze twarze, rozumniejsze oczy. — Czy mi się to wydaje — zwracam się cicho do Pazia — ale to jak gdyby Indianie z innego szczepu niż ci znad Mareąuinhy? — Inni, to prawda, chociaż z tego samego szczepu. Inni, bo przestali być koczownikami leśnymi jak tamci... Czy wiecie, dlaczego się tu zebrali? Naradzają się nad tym, jak by im kukurydza lepiej rosła... — Bujacie, Tomaszu! — Niech mi małpa buzię pokąsa, jeśli bujam! Jakaś leśna, nierozsądna tradycja każe odczekać długi czas, zanim ożywi się rozmowa. Pazio z rzadka mamrocze do Indian jakieś arcynieważne błahostki, a Indianie skąpo, mu odmrukują. Tak upływa dobry kwadrans. W końcu ogarnia mnie niepokój i odzywam się do Pazia: — Który z nich jest właściwie kapitonem Zinio? — Nie ma go między nimi. Ale przyjdzie lada chwila. — Tomaszu — odpowiadam zniecierpliwiony — zimno mi i mokro. Rozchoruję się, jak amen w pacierzu. Czemu nie częstują nas szimaronem? — Bo nie ma gospodarza. To tak samo goście, jak my. Ogarnia mnie lekka rozpacz. Narażam się na gorączkę i na trzy dni bólu głowy. Tiburcio nie bez powodów bał się deszczu. Toczę wzrokiem po sennym bractwie i oświadczam Paziowi: — Zdejmuję spodnie i gatki i suszę je nad ogniskiem. Pazio wstrzymuje mnie porywczo: — Na miłość boską, nie można! — Jak to, nie można? — Nie wypada. Indianie wzięliby to za zniewagę. Słucham więc rady Pazia i nie zdejmuję spodni. Pazio ma doświadczenie, wie, jak postępować z Koroadami, 8 Rio da Oro 113 • a kilka tygodni temu przyrzekłem jemu i sobie, że będę postępował według jego wskazówek. — Siąd.cie przynajmniej przy ogniu i starajcie się wysuszyć ubranie, choćby na ciele — proponują. Łatwo mu mądrze radzić, kiedy rada jest niewykonalna. Ognisko obsadzili Indianie gęstym kołem. Niepodobna wcisnąć się między nich, a każdy dobrze pilnuje miejsca. — Gdzie niby siąść? — zrzędzę już na dobre zirytowany. Pazio w mgnieniu oka ocenia położenie i nic nie mówiąc wstaje, podchodzi do wyjścia domu, tam zdejmuje pas, z futerału wyciąga uroczyście browning, majstruje coś przy nim, jak gdyby wycierając go z wilgoci, a potem kładzie broń na pniu o kilka kroków od ogniska. Siadając powiada niby od niechcenia do obecnych: — To europejska broń. Indianie patrzą na pień jak urzeczeni. Browninga jeszcze nie widzieli, gdyż rzadko kto w Ameryce Południowej używa broni tego systemu. Ciekawość zwycięża. Powoli wszyscy schodzą się do pnia, a Jolico pierwszy bierze browning do ręki i ogląda ze wszystkich stron. Korzystam z tego, że przy ognisku pustoszeje, i wygodnie rozsiadam się przy nim, chwaląc sobie w duchu sposoby Pazia. Stary lis, dopiąwszy swego, bezceremonialnie odbiera Indianom broń i siada obok mnie przy ognisku. KAPITON ZINIO CZYTA DOKUMENT [Niebawem przybywa do ranszy kapiton Zinio. Jest to mę czyzna około czterdziestopięcioletni, niski, o szerokich barach, lecz dość chudy, czym odróżnia się od reszty 114 Koroadów, posiadających kształty mniej lub więcej zaokrąglone. Twarz jego jest poorana niezliczoną ilością zmarszczek, mimo to czyni wrażenie względnie młodej dzięki żywemu uśmiechowi, często pojawiającemu się na niej. Z wyrazu twarzy i z oczu przebija niepoślednia inteligencja, poznać w nim na pierwszy rzut oka człowieka myślącego. Swobodne, wcale nie „indiańskie" zachowanie się świadczy o jego obyciu z białymi ludźmi. Zinio mówi wiele, uśmiecha się uprzejmie, bez uniżenia, i wprowadza do chaty natychmiast serdeczny nastrój. Z Paziem oklepuje się po ramieniu i łopatce jako z dobrym znajomym, mnie wita podaniem ręki. Niebawem częstuje nas szimaronem i w chacie robi się miło. Pazio wyłuszcza powody naszego przybycia do obozu Rosinho. Tłumaczy Ziniowi, kim jestem i co robię, a opis jego nie bardzo odbiega od prawdy. Wyjaśnia dość zrozumiale, że przybyłem z dalekiej Polski do Brazylii, ażeby poznać kraj i ludzi, puszczę i wszelkie w niej żyjące zwierzęta. Gromadzę skóry wszystkich ptaków i innych biszów (dosłownie: robaków), jak również zbieram wszystkie przedmioty używane przez ludzi, zarówno kabokli, jak Indian. Dlatego oto przybywam do Rosinho, gdyż dowiedziałem się z różnych źródeł, że Zinio jest najbardziej postępowym Koroadem i w jego toldzie mogę zakupić wiele strzał, łuków, koszyków. Zinio słucha z uwagą i okazuje zupełne zrozumienie. W mig pojmuje, o co chodzi. Uważa sobie za zaszczyt, że wybraliśmy jego obóz, i przyrzeka życzliwą pomoc. Tylko jednego nie rozumie i prosi o wyjaśnienie: dlaczego zbieramy tyle ptaków i biszów. Pazio łamie sobie głowę, jak by to wytłumaczyć najprzystępniej, by Indianin go zrozumiał, lecz sam Zinio go wyręcza: — Może zbieracie do... muzeum? v 115 Pazio jest wyraźnie zdumiony. — Otóż to, tak, do muzeum!... Lecz powiedz mi, Zinio, skąd ty to znasz? — Widziałem takie muzeum w Kurytybie — spokojnie odpowiada Indianin, uśmiechając się na widok zmieszanej twarzy Pazia. — Aaa... W czasie tej rozmowy dwóch młodych Indian ustawia między nami stół — prawdziwy, czworonożny stół. Wnoszą nań wielką, fajansową wazę z dymiącym ryżem i każdemu z mężczyzn, a jest nas siedmiu czy ośmiu, podają talerz z łyżką. To już nie zamożność, to zbytek! I tak rozpoczyna się w milczeniu biesiada, a właściwie przyjemne objadanie się. Paziowi i mnie ryż smakuje wybornie, gdyż nie mieliśmy go ani nad Mareąuinhą, ani u Franciszka Goncalvesa. Jednakże po obiedzie coś się psuje w nastroju. Indianie szepcą między sobą po kątach i rzucają ku mnie spojrzenia coraz bardziej zaniepokojone. W końcu kapiton Zinio sam wyjaśnia przyczynę troski. Oświadcza Paziowi, że ja mam wygląd mierniczego, i pyta się, czy nie przybyłem do Rosinho, ażeby zbadać i wymierzyć tereny indiańskie. — Ciebie znamy, compadre Tomaisl — powiada. — Ale tego senhora nie znamy. — Słuszna uwaga! — pochwala Pazio. — Tylko zważ, Zinio, że do wymierzania ziemi potrzebne są przyrządy, a tych, jak widzisz, nie mamy. Zresztą ostrożność nigdy nie zawadzi! Co powiedziawszy Pazio zwraca się do mnie po polsku: — Zatrute macki Fereiry i tu już dotarły... Macie, zdaje mi się, między swoimi papierami zaświadczenie brazylijskiego posła w Warszawie. — Mam. — To proszę. Spróbujemy. 116 Z pugilaresu wyciągam dokument, który Pazio wręcza Ziniowi mówiąc: — Wiem, że umiesz czytać. Przeczytaj ten dokument! Zinio — umie czy nie umie czytać — spogląda na papier z zakłopotaniem. Zanosi się na wielką kompromitację. Ale kapiton wywiązuje się z trudności w sposób nader przebiegły, godny najlepszego dyplomaty. Mówi do Pazia: — Chodź i siadaj przy mnie! Będziemy papier czytali razem. Ty będziesz czytał głośno, ja będę czytał po cichu. I tak się staje. Pazio czyta głosem donośnym, przejęty powagą chwili. Dokument, pisany na maszynie, opiewa w urzędowych, uroczystych zdaniach, że poseł Zjednoczonych Stanów Brazylii i minister pełnomocny Pecanha w Warszawie zaświadcza, iż jestem przyrodnikiem i wyruszam do stanu Parana celem gromadzenia okazów fauny dla polskich instytucji naukowych. Potem Pazio jeszcze bardziej podnosi głos, gdy dostojny minister uprasza wszystkie władze brazylijskie, ażeby udzielały mi jak najwydatniejszej pomocy. Pazio czyta jak kaznodzieja. Od dokumentu i słów jego aż tchnie wielkością i podniecenie udziela się całemu zgromadzeniu. Nawet kobiety i dzieci w szarym kącie milkną, a ja, słuchając znanych słów, odkrywam ze zdziwieniem, że jestem aż tak poważną i dobrze notowaną figurą. Pazio kończy czytanie zadowolony z siebie i z wywołanego wrażenia. Nastaje uroczyste milczenie. Pazio podaje dokument Ziniowi i oświadcza: — Zatem widzisz, że minister i do ciebie się zwraca o pomoc dla senhora, bo jako uznany przez rząd kapiton obozu w Rosinho, jesteś tu brazylijską władzą. Indianie podają sobie dokument z ręki do ręki i spoglą- 117 dają na niego z szacunkiem. Wtem coś ich uderza. Słychać zdumione, urywane słowa. Wszyscy wlepiają wzrok w jedno miejsce zaświadczenia, mianowicie na górny, lewy narożnik. Zrobili tam odkrycie, a gdy to widzę, ogarnia mnie niepokój. Już w Polsce, wtedy gdy otrzymałem zaświadczenie, stwierdziłem, że jest to dokument odmienny od tych, jakie zwykle wystawiają urzędy. Mianowicie nagłówek poselstwa na formularzu nie był, jak to zazwyczaj bywa, drukowany, lecz tylko tłoczony. Dlatego z oddalenia nie było nic widać i dopiero po dokładniejszym przyjrzeniu się, zwłaszcza gdy światło padało na papier z boku, można było zauważyć wytłoczone w górnym lewym narożniku godło Brazylii oraz napis: ESTADOS UNIDOS DO BRASIL Wiedząc, że podczas wyprawy wypadnie mi przedstawić dokument różnym ludziom, często niewprawnym w czytaniu, obawiałem się, że brak wyraźnie drukowanego nagłówka poselstwa może wzbudzić wątpliwości. Otóż Indianie właśnie odkryli tłoczony napis i to stało się dla nich źródłem podniecenia. Zinio pokazuje to miejsce Paziowi i pyta zaciekawiony: — Co to znaczy? — To? Nie wiesz? To jest znak ministra brazylijskiego i po tym poznajesz, że dokument jest wystawiony przez niego. Koroadzi jeszcze raz oglądają papier, a tłoczona płaskorzeźba wywołuje — czego się najmniej spodziewałem — ich zachwyt. Podoba się do tego stopnia, że przełamuje ostatnie lody i utwierdza ich w przekonaniu o naszej rzetelności. Zinio klepie mnie przyjacielsko po ramieniu i powiada: __ Wierzymy tobie! I będzie wam dobrze u nas. 118 WIELKIE POLE UPRAWNE i Niebawem przeciera się niebo, przestaje padać, nawet słońce wychodzi i możemy nosy wytknąć na dwór. Rosinho składa się z trzydziestu kilku rodzin i tyluż chat, rozsianych dokoła ranszy Zinia w odstępach kilkudziesięciu metrów od siebie. Chaty te nie dorównują rozmiarami domowi kapitona i zbudowane są tylko z bambusa lakuary, lecz wybijają się okazałością i lepszym stanem od napotkanych dotychczas chat indiańskich. Osiedle, otoczone z trzech stron lasem, a z czwartej rzeką Ivahy, tworzy rodzaj oazy, długiej i szerokiej na półtora kilometra, wydartej puszczy. Na tym wyrębie rozgrywa się przedziwny akt życia ludzkiego. Dokonały się wśród Indian przemiany tak śmiałe i skuteczne, że w miarę jak się o tym dowiaduję, z coraz większym podziwem patrzę na Zinia, na toldo i na pola uprawne. W tych polach kapiton Zinio jest zakochany, a całe toldo z nich dumne. Toteż do nich najpierw nas prowadzą. Już między chatami rozciągają się uprawne ziemie, zasadzone przeważnie warzywem i kukurydzą, lecz są one podobne do tych, jakie spotkaliśmy u Indian nad Mareąuinhą i u katoklów parańskich. Małe poletka lepiej lub gorzej utrzymane, zależnie od zdolności właściciela roli. Na skraju tolda spostrzegamy ogrodzenie, a w nim kilka koni. Więc i konie są. Gdzie indziej Indianie koni nie posiadają. Lecz prawdziwa niespodzianka czeka nas poza chatami, między nimi a dość odległym skrajem puszczy. Tu rozścielają się wielkie pola, mierzące chyba siedemdziesiąt do osiemdziesięciu hektarów, na których rosną, oprócz kukurydzy, czarna fasola, ryż, mandioka, bataty, trzcina cukrowa i nawet kawa. Tak bogatych i urozmaiconych za- 119 \ gonów nie widzieliśmy nawet na gruntach białych kolonistów w Candido de Abreu i one właśnie stanowią dumę Zinia i całego tolda. Pola te są dobrze zagospodarowane, widać, że troszczy się o nie pilna ręka. Tylko tam gdzie dochodzą do lasu,. spostrzegamy chwasty. Drobna to zemsta puszczy za to, że jej wydarto tak potężny szmat ziemi. Koroadzi są leśnym szczepem koczowniczym, utrzymującym się z polowania, zbierania leśnych owoców i przygodnego tylko rolnictwa. Że stworzyli tak piękne pola, istny wzorowy folwark w tym leśnym ustroniu, że ludzie ci, zazwyczaj o nikłej dyscyplinie wewnętrznej, wykazali tyle przedsiębiorczości, że zdobyli się na tak olbrzymi wysiłek pracy, wydaje się czymś nieprawdopodobnym, jakimś zjawiskiem nie z tych okolic, nie z tej puszczy nadivaheńskiej. — Toldo nasze — oznajmia Zinio — doszło dzięki tym polom do samowystarczalności. Już nie potrzebujemy iść do lasu i jak dzicy Indianie żywić się korzonkami i na pół przymierać głodem. Oderwaliśmy się od puszczy! — Do kogo należy ta rola? — Do nas wszystkich wspólnie. — I razem pracujecie na polu? — Razem. — A plony? — Wspólnie dzielimy. Jesteśmy zachwyceni tym, co widzimy. Oświadczam Ziniowi, że jest bardzo dzielny i że okoliczni koloniści, a tym mniej kabokle, nie posiadają tak dobrze uprawianych pól i że o tym wszystkim będę pisał w Polsce, wychwalając zaradność kapitona. Ponieważ wzmianka o Polsce nie sprawia na Indianinie należytego wrażenia, Pa-zio tłumaczy mu: 120 — Cała Polska i pół Europy dowie się o tobie, com-padre Zinio I — He — odpowiada kapiton zupełnie obojętnie. — A wiesz, co to Polska? Polska ma tyle mieszkańców co Brazylia, a puszcze jeszcze bogatsze. Na to Zinio uśmiecha się drwiąco, choć wyrozumiale, i daje nam lekcję realnego myślenia: — Wiem, compadre Tomais, że trochę przesadzasz. Ale to nie szkodzi. To bardzo dobrze, że senhor będzie o mnie pisał w Polsce. Bardzo dobrze. Jednak lepiej będzie, jeśli zamiast w Polsce, napisze w Kurytybie, to władze brazylijskie lepiej sobie nas przypomną i może więcej nam pomogą. Bo dotychczas to nic... Po chwili dodaje z nie ukrywanym szyderstwem w głosie: — Zresztą co tam Kurytyba! Dalekie władze chełpią się szumnymi przepisami o sprawiedliwości i ojcowskiej opiece nad nami, ale po drodze do naszych lasów piękne te przepisy giną jak ziarna kukurydzy z dziurawego worka. Jaka jest ta sprawiedliwość, doznaliśmy przed pięciu laty na własnej skórze. Czy pamiętasz, compadre Tomais? — Masz na myśli awantury w Pitandze i późniejszą rzeź? —? pyta Pazio. — A jakżel Wtedy zabijano nawet nasze małe dzieci, i to za zgodą przedstawicieli władz, tych samych władz z pięknymi przepisami o ojcowskiej opiece... Stoimy w pobliżu pola dojrzałej kukurydzy, wyższej, aniżeli mógłby sięgnąć rosły człowiek wyciągniętą ręką. Słychać z tej strony skrzyp osi. Z dróżki, przecinającej pole kukurydzy, wyjeżdża wóz zaprzągnięty w jednego konia. Wóz niewielki i, widać, mocno podstarzały, lecz cały wypełniony kaczanami kukurydzy. Obok kroczy woźnica, za wozem kilku młodych Indian. — Skąd wytrzasnęliście ten wóz? — dziwi się Pazio. 121 — Kupiliśmy od twego rodaka w Apukaranie. — Jak go przetransportowaliście? Przecież z Apukara-ny prowadzą tylko same leśne ścieżki. Pewnie rozłożyliście go na części i dźwigali na plecach? — Nie. Wsadziliśmy na dwie łódki i wieźli rzeką Iva-hy. Na bystrzynach wynosiliśmy go na brzeg... Towarzyszący wozowi Indianie wiedzą już o przybyciu do tolda nas, dwóch białych; widocznie zawiadomiono ich na polu. Podają nam dłonie na przywitanie. Zbliża się wieczór, wszyscy wracają z pracy na polu. Zinio zatrzymuje na chwilę wóz. Sięga po pierwszy z brzegu kaczan kukurydzy i podtyka go Paziowi: — Obejrzyj go sam, compadre! Potężny, hę? Rzeczywiście wielki to kaczan, a ziarna na nim obfite i zdrowe. Duma Zinia jest całkiem usprawiedliwiona. Nie szczędzimy słów podziwu. W pobliżu stoi wielka chata na palach, masywniej zbudowana niż inne, cała z drzewa, nie z trzciny, a z wnętrza jej dochodzą nas wesołe głosy kobiet. — To nasz wspólny spichrz! — wskazuje Zinio na chatę. — Chodźcie zobaczyć do środka. Spichrz częściowo wypełniony jest czystym ziarnem kukurydzianym, tworzącym przy jednej ze ścian pokaźną górę. Jest to miesiąc zbierania kukurydzy. Pracuje tu kilka kobiet. Odrywają ziarna od kaczanów, puste kaczany wyrzucają na dwór. Przed chatę zajeżdża wóz, kobiety raźno zabierają się do nowego ładunku kukurydzy. — Gdy zbierzemy wszystką kukurydzę z pola — mówi Zinio — to mało tu pozostanie wolnego miejsca w spichrzu. ?— Starczy wam kukurydzy chyba na cały rok? — pyta niedowierzająco Pazio. — Starczy, compadre, starczy. W drodze powrotnej do domu Zinia mijamy grupę 122 drzew. Na jednym z niewysokich wierzchołków siedzi pięknie ubarwiony, ciemnoniebieski ptak z rodziny kru-kowatych, zwany gralha azul. Pazio wyjmuje browning z pochwy, pokazuje go Ziniowi i z przechwałką w głosie powiada podobnie jak w ranszy: — To piękna, europejska broń. Tak świetnie bijącej jeszcze nie widziałeś. I wrażenie jest takie samo, jak poprzednio: Ziniowi błyszczą oczy. — Czy trafiłbyś w gralhę? — pyta Zinio niedowierzająco. — Z pewnością! — chełpi się Pazio. — To spróbuj! Paziowi nie trzeba tego dwa razy mówić. Zaczyna skradać się w stronę drzew. Jednakże trafienie z browninga gralhy, nie większej niż nasza wrona, nie jest łatwą rzeczą i w miarę zbliżania się do ptaka Pazio traci pewność siebie. Widzę, że zaniedbuje środki ostrożności i stara się gralhę spłoszyć. Zinio wiUzi to samo i znacząco trąca mnie w bok, bawiąc się najwyraźniej kłopotem towarzysza. Gralha, jak na złość, nie chce uciekać. Głupie ptaszysko łatwowiernie patrzy z góry na skradającego się człowieka. W końcu Pazio przystaje pod drzewem, wyciąga rękę i mierzy do ptaka. Mierzy długo, potem opuszcza broń, chowa browning do futerału i woła do nas, że ani mu się śni strzelać. — Czemu nie strzelałeś? — zagaduje go Indianin. — Z różnych powodów! — odpowiada Pazio. — Po pierwsze, szkoda kuli, po drugie, gralha niewarta zabiegów, po trzecie, okazała mi zbyt wiele zaufania... Pazio nfllknie. —• A po czwarte? ?— drażni go Zinio. — Czwartego powodu domyślcie się sami! — wybucha 123 Pazio w przystępie szczerości i wesoło zagląda nam w oczy. — Bałeś się chybić? — Nie inaczej, compadre... Rozbawieni, uśmiechamy się porozumiewawczo do siebie. Zdaje mi się, że będzie nam rzeczywiście dobrze w Rosinho. PRZYJAZNE SPRZYSIĘŻENIE W pobliżu siedziby Zinia, między domem a wysokim brzegiem rzeki, stoi schludna chata, w której mieszka jakaś indiańska babuleńka. Zinio wysyła kobietę do innego domostwa i każe nam się wprowadzić. Pazio natychmiast roznieca ognisko. Nareszcie, nareszcie mogę zdjąć spodnie bez wywołania zgorszenia i rozgrzać się należycie. Mokre kalesony i spodnie wieszamy nad ogniem, niech schną. Następnie preparuję z alkoholu „lekarstwo", do którego Pazio wkłada świeże, czerwone jak wiśnia owoce papryki. Po wypiciu połowy kubka tej piekielnej mikstury żołądek wykonuje oszalałe salto mor-tale, przy czym — jak zapewnia Pazio — wracamy do zdrowia. Owszem, wracamy do zdrowia, lecz jednocześnie lek idzie nam niezgorzej do głowy. Na to wchodzi do chaty Zinio i siada przy ognisku. On także zażywa lekarstwo z tym samym, co i my skutkiem. Zinio spogląda na zawieszone kalesony i pyta, czy mam drugą, zapasową parę. — Nie mam. — Szkoda — powiada — kazałbym te wyprać, bo są brudne. 124 Barbaridade! To już za wiele objawów cywilizacji. Wstydzę się, bo kalesony są rzeczywiście brudne. Za przykładem moich towarzyszy od tygodnia nie zdejmowałem ich z ciała, wychodząc z założenia, że puszcza to nie salon. Zinio obstaje przy swoim i powtarza, że jako kapiton obozu powinien kazać mi je wyprać. „Lekarstwo" dobrze działa, jest nam błogo na duszy. Rozmawiamy ze sobą jak trzech starych przyjaciół i snujemy piękne pomysły. Pazio jeszcze raz wykłada cel naszego przybycia, a Zinio rozwija w szczegółach plan działania. Dowiadujemy się, że Jolico z całą rodziną będzie plótł koszyki, Tonico i jego kobiety będą robili kapelusze, Bastion — strzały i rzeźby. Już Zinio przewiduje, kto najpierw ostygnie w pracy i jak go będzie trzeba pobudzić. Pazio tłumaczy dalej Ziniowi, że ja jestem dziwnym człowiekiem. Przyjechałem do Indian nie tylko po strzały i koszyki, lecz pragnę również poznać ich całe życie, wierzenia, obyczaje i ważniejsze zdarzenia szczepu. A szczególnie zaciekawiło mnie to wielkie, wspaniałe pole uprawne. Wiadomość ta budzi od nowa podejrzenie. Zinio, który jeszcze przed chwilą uśmiechał się przyjaźnie, naraz trzeźwieje i zamiera w ruchu. Potem odzywa się twardym, zaklinającym głosem: — Powiedz, compadre Tomais, czy senhor, z którym przybyłeś, nie ma żadnej ukrytej kombinacji na naszą szkodę? Powiedz otwarcie. Pazio odpowiada lekkim tonem: — Gdybym nie wiedział, że siedzę z kapitonem Zinio, sądziłbym, że rozmawiam z nierozumnym chłopcem. Wybacz mil — Więc po co właściwie przyszedł do nas? — Po to, żeby zobaczyć wasze koszyki, kapelusze i po- 125 znać wasze obyczaje jako wasz przyjaciel — powtarza głośno: jako przyjaciel! Pazio mówi to tak dobitnie, że Zinio się uspokaja. Następnie towarzysz mój wyciąga z futerału browning i powiada: — Senhor przyjechał z bardzo dalekiej Europy i poznał wiele krajów. Tereny wasze, chociaż piękne, nie mają dla niego żadnego znaczenia. Jest to dobry człowiek i chce tylko przyjaźnić się z wami. Ze mną już się zaprzyjaźnił i na dowód tego przywiózł mi z Europy tę oto piękną broń i sprzedał mi ją za bezcen... — Za ile? — pyta zaciekawiony Zinio. — Za sto dwadzieścia milrejsów! — kłamie Pazio jak najęty, a mnie aż dech zapiera, gdy słyszę bezczelne kłamstwo. — No, dobrze, dobrze — odpowiada udobruchany ka-piton i wszystko jest znów w porządku. Stwierdzam, że poczciwy browning nabiera w tym ustroniu wagi jakiegoś silnego argumentu. Zastanawiam się, dlaczego Pazio podtyka go ciągle pod oczy Indian. Po tej rozmowie wychodzimy z chaty. Pazio i Zinio idą do tolda, a ja nad rzekę, by się wykąpać. ZNOWU CHWILE TRWOGI pół godziny później spotykam się z Paziem. Widzę po jego twarzy, że znowu wydarzyło się coś niepokojącego. — Do pioruna, jeszcze raz musiałem was bronić — oznajmia Pazio. — Powstały nowe wątpliwości. — Znów Zinio? 126 — Nie, tym razem Jolico. Ale uspokoiłem ich i wytłumaczyłem, że bardzo przydacie im się jako znachor. — Ojejej! — I dlatego chodźmy zaraz do domu Zinia. — Dlaczego? — Zinio ma kilkumiesięczne dziecko, dotknięte jakąś obrzydliwą chorobą oczu. Musicie je wyleczyć! Włosy stają mi prawie dęba. Oświadczam oburzony: — Oszaleliście, to niemożliwe! Nie umiem leczyć oczu! To trudna sprawa! Szczególnie u dzieci! Cóż ja pocznę z moimi jodynami i chininami? Bywajcie zdrowi! Idę spać! — Nie możnal Czekają. Jest awantura. Wymyślam Paziowi. Potem zjawia się Zinio. Milknę i raze^n idziemy do małego pacjenta. Choroba rzeczywiście szpetna. Oczy niemowlęcia są tak zaropiałe, że nie widać wcale gałek, a powieki giną pod warstwą zaschniętej ropy. Nie znam się na takiej chorobie i nie wiem, jak się zabrać do niej. Tymczasem matka patrzy na mnie z niepokojem i nadzieją. Ubrana jest w pięknie haftowaną bluzkę, posiadającą na piersiach dwa podłużne wycięcia dla łatwiejszego karmienia dziecka. Po oględzinach chorego maleństwa wracamy do naszej chaty. W obecności kilku Koroadów dobywam apteczki i stroskanym wzrokiem wodzę po jej ubogiej zawartości. Z kilkunastu lekarstw wybieram amoniak. Kilka kropel wlewam do butelki półlitrowej. Niestety, rozcieńczony amoniak zatracił zapach, więc dla wrażenia dolewam trochę waleriany. Tak spreparowane lekarstwo podtykam pod nosy obecnych Indian, którzy z uznaniem stwierdzają, że czują dobry zapach. Tym płynem chciałem przemyć oczy dziecka. Ażeby jednak amoniak im nie zaszkodził, każę Ziniowi rozcień- 127 czyć go jeszcze kilkakrotnie i trzy razy dziennie przecierać powieki.. Pierwszego zabiegu dokonuję sam, pokazując, jak trzeba robić. Podczas wycierania oczu watą dość łatwo odpada zaschnięta ropa ukazując czyste, choć mocno zaczerwienione powieki. To dobry znak i wszyscy się cieszymy. Tymczasem zbliża się wieczór. Na wieczerzę Zinio przysyła nam do chaty kawał słoniny, kilka batatów i kilkanaście jaj, wszystko jako dary gościnności. Jakiś wyrostek przynosi olbrzymie grono bananów, na którym jest przeszło sto owoców. Kupuję je za jednego milrejsa. Po jedzeniu oddajemy się rozkoszy chwili i łowimy słuchem wieczorne odgłosy ptactwa, które zleciało się na skraj puszczy po przeciwległej stronie rzeki. — Jaka niezwykła zmiana w naszym położeniu! — odzywam się do towarzysza. — I pomyśleć, że jeszcze dwa tygodnie temu Koroadzi nad Mareąuinhą chcieli nas wygnać głodem. — Zaraz mówiłem, że tu będzie lepiej. — Jedyna bieda z tym chorym dzieckiem kapitona. — Ach, głupstwo! — A nuż przypadkiem dzisiejszej nocy umrze? Na nas spadnie cała wina. — W razie czego możemy uciekać. Mieszkamy tuż nad rzeką. Zresztą czemu miałoby zaraz umierać? Śmiertelność wśród dzieci indiańskich jest wielka, ale umierają głównie na tyfus, influencę i odrę... Gdy ciemność zapada, kładziemy się do snu. Zasypiamy natychmiast snem twardym, znużeni wykonanym za dnia marszem. Krótko po północy budzi mnie silne targnięcie za nogę. To Pazio. Wychyla głowę z otworu chaty i szepce: — Posłuchajcie! 128 W domu Zinia, oddalonego od nas o niespełna sto kroków, słychać spazmatyczny, bolesny krzyk dziecka. — Co z nim? — pytam sennie. — Bogowie wiedzą. No, co zrobimy? Jestem tak zaspany, że nie chce mi się ani krokiem ruszyć, ani w ogóle uświadomić sobie niebezpieczeństwa. Pazio rozdmuchuje żużle ogniska, potem z nagłym zapałem zabiera się do spiesznego zjadania bananów, których jeszcze pozostało sześćdziesiąt. — Do diabła*starego! — mruczy rozgniewany. — Nie zostawimy im chyba bananów, gdy będzie trzeba uciekać. — Spać mi się chce — bąkam i już leżę na ciepłym posłaniu. Słyszę jeszcze płacz dziecka i zabiegi Pazia, który barykaduje wejście. Noc mija spokojnie, budzimy się krótko po wschodzie słońca. Podczas śniadania przychodzi Zinio i wszczyna zwykłą rozmowę okazując życzliwy spokój. Gada o różnych sprawach, z czego wnosimy, że nic groźnego nie stało się w nocy. W końcu Pazio zadaje mu wyraźne pytanie o zdrowie dziecka. — Ach — przypomina sobie kapiton — dziecko już prawie zdrowe. Lekarstwo dobrze poskutkowało. Dziękuję wam. Na to Pazio wyciąga browning i siedząc w wejściu do chaty, strzela do pobliskiego drzewa, by objawić swoją radość. Spisuje się tym razem nieźle i trafia w zapowiedziany cel: niezbyt grubą gałąź. Gałąź się załamuje, Zinio podziwia, a Pazio mówi: — To piękna, europejska broń! Pazio byłby szczęśliwy, gdyby w nocy nie zjadł tylu bananów. Przez cały dzień dokuczają mu i nawet rycyna niezbyt pomaga. 9 Rio de Om l 129 X POSIEW PADŁ NA ŻYZNĄ GLEBĘ iLagadka wielkiego pola uprawnego między toldem a lasem i zagadka widocznego dobrobytu mieszkańców Ro-sinho nie dają mi spokoju. Zaraz tego samego poranka po trwożnej nocy, przy gorącym szimaronie nagabuję Zinia, wskazując na pola: — Jakeście to stworzyli? Skąd się wzięła ta śmiała myśl? Dowiaduję się o tym nie od razu, lecz przy kilku z rzędu ogniskach. Zaczęło się kilkanaście lat temu i przebyło dwa wielkie okresy rozwojowe. Siłą twórczą, rodzącą pomysły, był z początku sam Zinio, później pomagała mu rada starszyzny tolda. Zinio już za młodu często opuszczał toldo, odwiedzał siedziby białych kolonistów, docierał nawet do miast, wszędzie pilnie się przypatrywał i uczył i doszedł do przekonania, że Koroadzi muszą zginąć jako koczownicy. Koczowniczy szczep zawsze nie dojada, do istnienia zaś potrzebuje wielkich połaci lasów, a te lasy powoli odbierali Koroadom biali koloniści. Wtedy Zinio zrozumiał, że tylko w uprawie ziemi jest ratunek dla jego ziomków, i zaczął im to tłumaczyć. Chcieli go wygnać, utrudniali mu życie, ale w końcu on ich przekonał. Zaczęli w Rosinho dłubać ziemię, każdy na własny rozum, i źle to robili. Więc Zinio wszystkich młodych wysłał do białych kolonistów, by u nich pracowali za parobków i uczyli się ich sposobów gospodarowania. Nauczyli się i wrócili. Uprawa ziemi szła już lepiej w Rosinho, ale nie dawała jeszcze tych owoców, jakich się spodziewał. W duszy Koroadów siedział wciąż koczownik, który zbyt chętnie uciekał do lasu na wędrówkę, pozostawiając rolę na łasce losu i chwastów. Potrzebny był 130 Koroadom nowy, pociągający bodziec, który dałby im pełne wyżycie się na roli i do niej ich przywiązał. Tym bodźcem okazała się wspólna uprawa na wspólnej roli. Skąd wziął się ten pomysł, Zinio nie wie. W każdym razie nie odisąsiadów, białych kolonistów, którzy uznają tylko oddzielne własne gospodarstwa. I nie Zinio sam to wymyślił, lecz on razem z innymi. Już dawno w Rosinho weszły w zwyczaj wspólne narady dla dobra ogółu i tak nowa myśl zakiełkowała, rozwinęła się, dojrzała. W każdym człowieku — twierdzi Zinio — jest utajona tęsknota za wspólnotą i za gromadną pracą, a szczególnie dla Indian jest to nieprzeparta i głęboko im wrodzona potrzeba. Powzięta na tych naradach myśl przyjęła się po pewnym czasie i wkrótce wszyscy w Rosinho przystąpili do wcielania jej w życie. Wspólnie zaczęli karczować puszczę, zasadzali kukurydzą nowe pola, wspólnie zbierali plony. Jakkolwiek i teraz jeszcze nie brak błędów, lenistwa i niedbalstwa, to jednak zapanował w Rosinho nie znany u Koroadów dobrobyt, pierwszy raz chyba w dziejach ich szczepu. Lecz na tym się nie kończy; dodatni wpływ zaznaczył się także na innym polu, moralnym. Mieszkańcy Rosinho poczuli się bezpieczniejsi. Zniknęła dla nich dotychczasowa zmora niepewnego jutra. Koczownikom i myśliwym wielki las był nieodzownie potrzebny do bytu, bez wielkiego lasu —? ginęli. Dziś indiańskim rolnikom las nie jest już tak potrzebny. Gdy przyjdą biali i odbiorą Indianom tych kilkadziesiąt tysięcy hektarów puszczy w rezerwacie, mieszkańcy Rosinho na swych stu czy iluś hektarach mogą nadal żyć dobrze i bezpiecznie. Są jeszcze inne skutki psychiczne. Mieszkańcom Rosin-?? dawny okres koczownictwa pozostaje w pamięci jako przykry, duszący sen, który nigdy nie powinien do nich powrócić. Obecnie wydaje im się, że dopiero teraz praw- 9* 131 dziwie odżyli, że znalazłszy odpowiadający im system pracy, a przez tę pracę dobrobyt, zdobyli pełnię istnienia, której dawniej nie mieli i nie znali. Teraz życie ma dla nich większą wartość i są szczęśliwi. O tym wszystkim opowiada nam kapiton Zinio. Słucham go z rosnącym zaciekawieniem. Indianie Rosinho przebyli chwalebną drogę przemian i nie można im się dziwić, że teraz z ufnością spoglądają w przyszłość. Lecz czy wiara ich opiera się na bezwzględnie pewnej ostoi? Kto daje im rękojmię przyszłego bezpieczeństwa i trwałości ich mienia? Konstytucja? Ustrój? Przecież ustrój wytwarza klikę uprzywilejowanych Fereirów, bezkarnie przywłaszczających sobie własność publiczną i bezkarnie popełniających zbrodnie, Fereirów, którzy jutro z równym cynizmem mogą wyciągnąć łapy po żyzne pola bezbronnych Indian — i prawdopodobnie wyciągną. Istniejący system rządzenia jest właśnie systemem wyzysku i niesprawiedliwości, Z tych wątpliwości nie zwierzam się nikomu, zachowując je na razie dla siebie, natomiast zadaję Ziniowi pytanie: — Czy wszystko, co Koroadzi tu posiadają, jest wspólną własnością? — Nie — odpowiada Zinio. — Nie, tylko to wielkie pole, które wam się tak podobało, i tylko to, co służy temu polu. A więc wspólne są konie, dwa pługi, wóz, spichrz, gdzie chowamy zapasy zbiorów... — A podział plonów jak się odbywa? Wśród Koroadów wybuchają czasem niesnaski i zdarzają się nawet zabójstwa, lecz nigdy z przyczyny podziału żywności. Do niedawna każda rodzina dostawała równą część zbiorów, lecz sposób ten nie był dobry, bo sprzyjał ospalcom, którzy ociągali się w robocie, a mimo to dostawali równą część. Obecnie inaczej się dzieli, według przepracowanych dni i wykonanej pracy, przy czym niektóre 132 cięższe roboty, jak na przykład karczowanie lasu, oblicza się podwójnie. Taki podział wydaje się wszystkim sprawiedliwszy, jedynie sęk w tym, że wymaga zawiłego obliczania, a liczyć Koroadzi jeszcze dobrze nie umieją. Zinio, jako kapiton, dostaje sześć razy więcej niż każdy inny, lecz musi za to utrzymywać wszystkich samotnych starców i ludzi schorzałych oraz podejmować tych, co obradują w jego chacie nad sprawami tolda. Ziomkowie po żniwach często go odwiedzają i u niego się raczą, dopóki wszystkich zapasów mu nie zjedzą. Zinio cieszy się, że może być gościnny, bo to obowiązek i chwała kapitona. W miarę opowiadania Zinia ogarnia mnie coraz większe zdumienie. Na każdym kroku widzę w Rosinho dodatnie wyniki tych przeobrażeń: ludzi pewniejszych siebie niż gdzie indziej, dzieci o zdrowszym wyglądzie, oczy łatwiej się uśmiechające. Z głębokim szacunkiem myślę o niezwykłym rozwoju tego drobnego społeczeństwa indiańskiego. W kilkunastu latach dokonało u siebie dwóch olbrzymich przemian: pierwszej —• przechodząc z trybu koczowniczego na rolnictwo osiadłe, drugiej — z rolnictwa indywidualnego na gromadne. Można by przypuszczać, że zdrowy rozum zbiorowy wskazał Koroadom najwłaściwszy sposób zapewnienia sobie bytu i że ów rozum i szczęśliwy instynkt, ukryty w lasach nadivaheńskich, zaprowadziły ich do tych samych wyników, jakie gdzie indziej, w najkulturalniej-szych ośrodkach i w starych krajach, uchodzą także za najdoskonalszą i niezawodną formę gospodarki. Lecz czy tak było w istocie? Czy jedynie z ich własnego środowiska indiańskiego zrodziła się myśl pracy kolektywnej? Czy nie było wpływów z zewnątrz? Zapytany o to Zinio twierdzi z początku, że to ich własny pomysł. Potem zastanawia się. Przypominam mu, że zwiedził miasta na wschodzie. Okazuje się, że pracował 133 tam w fabrykach. Przy gorącym szimaronie, który pobudza myśl i ożywia pamięć, powoli dochodzimy po nitce do kłębka: wówczas w Ponta Grossa, gdzie Zinio pracował, rozmawiał z niejednym robotnikiem, bywał na zebraniach. Czas był parny, chmurzyło się na rewolucję, ludzie buntowali się przeciw bezprawiu władzy. Był wśród nich jeden, który znał obce książki. Tłumaczył ich treść na język zrozumiały dla wszystkich robotników w Ponta Grossa i Zinio dowiadywał się niezwykłych rzeczy: że można urządzić świat lepiej i sprawiedliwiej, bez wyzyskiwaczy i bez ciemiężycieli i że najsłabsi mogą mieć siłę i znaleźć szczęście, gdy połączą swe wysiłki... , — A o Prestesie słyszałeś? — pytam kapitona. Pytanie to niemal obrusza Zinio. Jakże nie miałby znać tego największego z przywódców ludu brazylijskiego, najlepszego przyjaciela Indian? Toż to z Foz do Iguassu, z południowo-zachodniej granicy naszego stanu Parana, rozpoczął Prestes swój zwycięski marsz przez całą Brazylię, bijąc wszędzie wrogów ludu, znosząc ich władzę, bez liku wyświadczając dobrodziejstwa biednym i zgnębionym. Jakże nie miałby Zinio znać Prestesa, kiedy z tego tolda poszedł siostrzeniec kapitona, Manuelo, do Kolumny, maszerował i walczył w niej przez całe dwa i pół roku, przedarł się nawet z Prestesem po jego klęsce» do Boliwii i stamtąd dopiero wrócił lasami do Ivahy. Sam wódz podał mu rękę na pożegnanie. — Gdzie jest Manuelo? — Nie ma go w toldzie, wróci za kilka tygodni. Nie, pomysł gospodarstwa kolektywnego zapewne nie zrodził się nad Ivahy jako szczęśliwy przypadek. W tym leśnym ustroniu indiańskim posiew padł na żyzną glebę, lecz posiew przyszedł z dalekich stron. Gdy Manuelo, siostrzeniec Zinia, wrócił z wojennej wyprawy do tolda nad Ivahy, przyniósł niezawodnie ze sobą świeży powiew 134 świata i to, czego nauczył się w Kolumnach Prestesa, przeszczepia stopniowo swoim ziomkom w ojczystym obozie. Potem przy ognisku rozmawiamy znów o wielkim polu w Rosinho i o sąsiednich Koroadach, żyjących w toldzie nad Mareąuinhą. — Rio de Orol — mówi Zinio przy ognisku, zapalając papierosa od Pazia. — Kuzynowie nasi nad Mareąuinhą mają tę swoją nieszczęsną Rzekę Złotą, która od lat budzi w nich dręczącą ciekawość i płytką chciwość, a przy tym przejmuje ich lękiem o przyszłość. Jest to ich zły duch. Nie mogąc się wyrwać spod pazurów puszczy i tej rzeki, pozostają wciąż dzikimi. My w Rosinho mamy też naszą Rio de Oro, tylko pojęliśmy ją inaczej. Znaleźliśmy ją w pracy. Przepływa ta Rzeka Złota przez nasze wspólne ręce. Brzmi to dziwacznie i wzniosie, ale jest bardzo proste... BYK, BROWNING A PRZYJAŹŃ PAZIA pobliżu naszej chaty wałęsa się samopas przez cały dzień jakiś indiański byk. Jest to olbrzymie i bezczelne bydlę, które przez otwór do chaty wyżera nam podczas naszej nieobecności bataty z popiołu. Od czasu do czasu podchodzi do chałupy i, wpychając się całym łbem, natrętnie zagląda do środka. Wtedy ściany i dach trzeszczą pod naporem olbrzyma, a my, ratując przybytek, bijemy go kłodą po pysku. Po trzeciej takiej wizycie Pazio oświadcza, że byk mu się spodobał i że ma ochotę go nabyć. Później Pazio odchodzi i wkrótce słyszę odgłosy kilku strzałów od strony domu Zinia. Zaciekawiony strzelaniną, idę w tym kierunku. W 135 Na dziedzińcu zastaję Pazia, Zinia i kilku innych Indian. Zinio strzela do deski na kilkanaście kroków z browninga Pazia. Lecz chybia, pomimo że cel jest widoczny i wielki jak wrota. Pazio z trudem ukrywa swoją rozpacz i wzburzenie. Indianie nie wierzą w celność jego broni. — Kiepska broń! — stwierdza Zinio z całym spokojem. — Nieprawdal To najlepsza broń! — zapewnia Pazio. — Ale ty, compadre Zinio, jesteś co prawda wielkim i mądrym kapitonem, lecz lichym strzelcem. — Milcz, compadre Tomais! — mówi spokojnie Indianin, strzela jeszcze raz i znów chybia. — Nie, takiej broni nie kupię! Nie kupi? Czyżby Pazio chciał mu sprzedać otrzymany ode mnie browning? Pazio sam oddaje dwa strzały i obydwa razy wyśmienicie trafia w deskę. — Macie dowód! — powiada z triumfem. Jednak Zinio o broni nie chce słyszeć, natomiast wśród jego ziomków wzmaga się zainteresowanie browningiem. Ani na chwilę nie wątpią, że broń dobrze bije, tylko Zinio źle celował. W sprzeczce, jaka się wywiązuje, Pazio odnosi zwycięstwo. Żal mi trochę Zinia, tym bardziej że Pazio smaga go drwinami i podkopuje jego autorytet. Na uwieńczenie swej przewagi Pazio wobec wszystkich czyni to, co kilka dni temu wywołało tak żywiołowo jego własny zachwyt: rozbiera browning. Przesuwa guziczek i następnie prostym ruchem wyciąga poszczególne części, jak gdyby wyjmował je z pudełka. Olśnieni Indianie stoją dokoła i w milczeniu spozierają na te dziwy. Wtedy jeden z nich dostaje maleńkiego szału. Bastion. Jest to po kapitonie najpoważniejszy mieszkaniec tolda. Korcadzi mają przeważnie małe, obskubane wąsiki. Jakimś wybrykiem natury Bastion ma olbrzymie, sumiaste 136 wąsiska. Gdy go pierwszy raz ujrzałem, sądziłem, że to czystej wody polski osadnik, i dopiero Pazio wytłumaczył mi, że Bastion jest najprawdziwszym Indianinem. Otóż Bastion ulega czarom. Traci panowanie nad sobą. Oczy jego błyszczą gorączkowym blaskiem. Broda drży mu jak w febrze, z ust dobywają się głuche szepty. W końcu mówi nie odrywając oczu od browninga: — Ja go kupię! — Ile masz pieniędzy? — pyta sucho Pazio. — Nie mam nic. Pazio z namaszczeniem składa browning i wręczając go Bastionowi oświadcza: — Zgoda! Nie masz pieniędzy, to zrobimy handel zamienny. Niech stracę! Uważaj dokładnie, co ci mówię. Dasz mi byka. — Dobrze! — odpowiada Bastion z ulgą, patrząc na browning jak urzeczony. — I świnię... — Dobrze. Niespodziewane powodzenie zachęca Pazia do dalszego wyliczania: — I jeszcze jedną świnię! — Dobrze, dobrze... Wobec takiej rozrzutności Bastiona Pazio namyśla się, co by jeszcze wymienić. Rozgląda się dokoła. Przypadkiem wzrok jego pada na mnie. Stropiony, bo ciskam ku niemu oburzone spojrzenia, Pazio szybko kończy: — No, dobrze! Nic więcej. Byka i dwie świnie. Jak widzisz — mówi dalej do Bastiona — oddaję ci wspaniałą broń za bezcen, prawie za nic. Więc ty także musisz pójść mi na rękę i coś wyświadczyć... Fala nowego niepokoju uderza w poczciwego Indianina, który wyczekująco patrzy na Pazia. 13? - Co jeszcze, compadre? — Bastion wykrztusza z lękiem. — Mam do was w Rosinho wiele zaufania — prawi łaskawie Pazio — dlatego przez kilka tygodni zostawię u was moje zwierzaki... — Dobrze, dobrze — z ulgą w głosie zgadza się Bastion, ucieszony, że biały kum nie wysuwa nowych żądań. — Tylko jednego wymagam: musicie je dobrze pod-karmić, zwłaszcza świniaki. Gdy wrócę do was po ich odbiór, powinny być bardzo tłuste. —? Postaram się, Tomais! W duchu obliczam, ile Pazio zarabia. Wisus robi na Bastionie bajeczny interes. Indianie na ogół nie są tak beznadziejnie naiwni i nie dają się łatwo okpić. Więc skądże ta wyjątkowa pobłażliwość wobec Pazia? Po prostu Bastion lubi wesołego spryciarza i wie, że w gruncie rzeczy jest on dobrym przyjacielem, a prócz tego Indianin nie mógł się oprzeć urokowi pięknej broni. Gdy wracamy do chaty, odzywam się do Pazia: — Nie przypuszczałem, Tomaszu, że jesteście podobni do Aprisita Fereiry. — Jak to? — spogląda zdumiony. — Ano tak, że on jest opiekunem Indian i okrada ich, jak może, a wy, Tomaszu, uważacie się za ich przyjaciela i daliście oto dowód tej przyjaźni wyzyskując naiwność Bastiona. Nie mówię już o tym, że broń, którą wymieniliśmy między sobą, miała być dokumentem naszego braterstwa. Pazio milczy chwilę, zgnębiony moim oskarżeniem, wreszcie zerka wesoło, jakby pod wpływem szczęśliwej myśli, i mówi: — Macie trochę racji. Handel białych z Indianami jest tradycyjnie nieuczciwy. Trudno jest się wyzwolić z zadawnionych i powszechnych nawyków. Ale bądźcie spo- 138 kojni, nie skrzywdzę Bastiona. A co do broni, to nie macie racji — śmieje się. — Gdzie zazwyczaj nosi się przyjaźń? Na pośladku, za pasem czy też tu — w sercu? Bo ja naszą przyjaźń noszę w sercu i dlatego jej nie zdradzam. — Dobrze! Ale broń ta miała być symbolem naszej przyjaźni. —• Odtąd symbolem naszej przyjaźni będzie byk! — odpowiada górnolotnie i śmieje się. Później, jak gdyby to wszystko działo się nie z jego winy, dodaje z wyrzutem i skruchą: — Ale czemu ten byk nam się tak narzucał? Po kie licho wyżerał nasze bataty? REZERWATY KOROADÓW Gdy krótko po wschodzie słońca tarcza jego wypływa ponad wierzchołki puszczy i ozłaca całe toldo, obserwujemy na niebie malowniczy przelot licznych gromad papug ponad Rosinho. Wszystkie ciągną w jednym kierunku, na wschód, wprost, na słońce, do jakichś bogatych, a tylko im znanych żerowisk w lesie. Lecą przeważnie parami, po dwie obok siebie, pary zaś tworzą stada po osiem do dziesięciu ptaków. Na niebie pojawiają się coraz to nowe zastępy. W słońcu lśnią ich barwne pióra ?— żółte, zielone, niebieskie i czerwone. Przez pół godziny tylko same papugi mają głos nad Rosinho. Ich ostry, szorstki krzyk tłumi inne odgłosy. Jest to krzyk leśnej radości, witającej dzień i słońce. Pazio stara się przekrzyczeć wrzawę papuzią. Leżąc wygodnie przy ognisku, pijemy rozkoszny szimaron, palimy indiańskie papierosy, mocne i zjadliwe jak tygrys, 139 lecz niezmiernie aromatyczne, i patrzymy na ptasie harce. Papug przelatuje kilkaset. Dopiero po ich odlocie rozumiem każde słowo Pazia opowiadającego mi dzieje szczepu Koroadów. Pazio nie wie dokładnie, ilu ich jest ogółem, w każdym razie niewielu. W mało zbadanych lasach zachodniej części stanów Parana i Sao Paulo włóczy się najwyżej do tysiąca rodzin dzikich, zupełnie nieokrzesanych Koroadów, którzy prawdopodobnie nie widzieli białych ludzi. Jeżeli zaś chodzi o Koroadów na pół ucywilizowanych, mieszkających na pograniczu między okolicami zaludnionymi przez białych a puszczą, tak zwanych „mansowanych", czyli obłaskawionych, to ci biedacy wymierają w szybkim tempie. Przed dziesięciu laty było ich dwa razy tyle co obecnie. Toldo Rosinho stanowi chlubny wyjątek, lecz inne obozy są podobne do tego, w którym byliśmy nad Mareąuinhą, a bywają nawet jeszcze uboższe. Dawniej Koroadzi stosunkowo mało chorowali, lecz po zetknięciu się z białymi zatracili swą pierwszą tężyznę fizyczną. Gubią ich nowe, nagminne choroby. Głównym powodem śmiertelności Indian były i są dotychczas: influenca, koklusz, odra, malaria pojawiająca się razem z tyfusem, a szczególnie alkohol, który, nie czyszczony, pili aż do utraty przytomności. Dziś alkoholu nie wolno im sprzedawać, ale kto tam w puszczy zważa na przepisy. Dla ochrony Indian utworzono w Paranie szereg rezerwatów, zwanych Postos dos Indios, na wzór rezerwatów Indian w Stanach Zjednoczonych A. Płn. Do nich należy także rezerwat, w którym się znajdujemy obecnie, nad rzeką Ivahy, między Mareąuinhą a Salto Uba. W sąsiedztwie jest rezerwat Fachinal między koloniami białych osadników, Apukaraną a Candido de Abreu, z tej przyczyny najbardziej narażony na zagładę. Na północy są rezerwaty nad Rio Cascudo i nad Sao Jeronimo z dopływem 140 rzeki Tibagy, gdzie pobudowano Koroadom domy z prawdziwymi podłogami, czego oni jednak nie uznali i domy spalili. Dalej są tereny indiańskie nad Rio Mareąuas, nad Piąuiry, nad Xagu oraz w okolicy miasta Palmas w pobliżu rzeki Iguassu. Rząd brazylijski od pewnego czasu ustanowił nad rezerwatami tak zwanych dyrektorów Indian, białych urzędników państwowych, mających czuwać nad pomyślnością Koroadów i chronić ich przed wyzyskiem białych sąsiadów. Pazio ujemnie osądza działalność tych dyrektorów. Przybywają z Kurytyby w tym celu, ażeby w niewielu latach dorobić się majątku kosztem Indian, zmuszonych dla nich bezpłatnie pracować i na przykład hodować dla nich setki świń; znaczne zapasy lekarstw, przeznaczone dla tubylców, sprzedają pokątnie, napełniając własną kieszeń. Nie ulega wątpliwości, że dyrektorzy ci wyzyskują i okradają Indian, lecz przynajmniej w tym jest korzyść, że wyzyskują swych podopiecznych łagodniej i oględniej aniżeli biali sąsiedzi. Przed kilkunastu laty Koroadzi nie znali w ogóle choroby odry. Wtedy pewien „spryciarz" wpadł na szatański pomysł. W Kurytybie wybuchła właśnie ciężka epidemia odry w jakimś pułku wojska. Epidemię zwalczono, pułk odosobniono, a ekwipunek spalono z wyjątkiem kilkuset koców, które ów osobnik, mający wysokie protekcje, zawiózł Koroadom nad Ivahy. Skutek osiągnięto. Od tego czasu Koroadów niszczy odra, mająca wśród Indian przebieg . przeważnie śmiertelny. Zresztą tępienie Indian za pomocą podstępnej wojny bakteriologicznej nie jest bynajmniej pomysłem spłodzonym w Ameryce Południowej, sięga daleko w przeszłość, do XVIII wieku, do Ameryki Północnej. Wówczas Anglicy wiedli wojny niszczycielskie przeciw Indianom północno--amerykańskim i w 1764 roku sir Amherst, jgłównodowo- 141 dzący wojskami angielskimi w Ameryce Północnej, polecił swemu podwładnemu, Anglikowi, generałowi Bouąue-towi, podrzucenie Indianom koców zarażonych odrą. Tak więc za twórcę pomysłu bakteriologicznego niszczenia rasy kolorowej uchodzić może ów znakomity Anglik. Czy owa historia z zarażonymi kocami nad rzeką Ivahy jest prawdziwa, Pazio nie wie. W każdym razie sam fakt, że taka opowieść krąży tu między ludźmi, dostatecznie naświetla stosunek białych do Indian. Koroadzi nad Ivahy są dla najeźdźców zawadą, o czym wszyscy wiedzą. Zawadę usuwa się różnymi sposobami, zależnie od okoliczności. Pytam Pazia, na czym to polega, że Koroadzi tak go polubili i darzą go wyjątkowym zaufaniem. — Ach, to bardzo śmieszna historia! — odpowiada wesoło. — Kiedyś przed laty sprzedałem Koroadom kobyłę. Kobyła była źrebna, o czym ani ja, ani nikt inny nie wiedział, i przysporzyła im po pewnym czasie drugiego konia. Była to niezwykła kobyła, gdyż często miała potomstwo, z czego Indianie ogromnie się cieszyli. Od tego czasu wierzą, że przynoszę im szczęście i że można mi we wszystkim ufać. — A nie wyzyskiwaliście ich zaufania, tak jak to inni biali tutaj czynią? Pazio wykonuje ręką lekceważący ruch. — ??, trochę tylko! Nie warto o tym gadać. BASTION STRZELA Z ŁUKU Z—dobywam sobie nowego przyjaciela: jest nim wąsaty Bastion. Porządne, dobre, skromne chłopisko, a przy tym wszechstronnie uzdolniony. Wykonuje dla mnie łuk 142 i strzały, istne cacka dokładności i siły. Łuk robi z drzewa dore, cięciwę z liany kamufru. Strzały składają się z dwóch części: tylna z takuary, wewnątrz pustej, przednia część z ciężkiego drzewa miapre. Pióra z ptaka peńby, przymocowane do strzał na ukos, nadają im lot wirujący naokoło własnej osi. Są dwa rodzaje strzał: jeden wyłącznie na ptaki z przymocowaną do końca kulą, wykonaną z twardego sęka piniorowego. Wskutek tej kuli strzała nie przebija ptaka, lecz tylko ogłusza go uderzeniem, po czym ptak i strzała oddzielnie spadają na ziemię. Drugi rodzaj strzał ma zaostrzony koniec i szereg przeciwhaków. Używa się go do polowania na ssaki, a szczególnie na ryby. Strzała pozostaje w ciele ugodzonej zwierzyny. — Dawniej — objaśnia Bastion z dyskretnym uśmiechem — strzały te służyły nam na szlachetniejszą zwierzynę. . — Na jaką? — Na ludzi, także na białych ludzi. Próbuję naciągnąć łuk. Udaje mi się to zaledwie w połowie. Pazio dochodzi trochę dalej. Natomiast Bastion bez wysiłku napina łuk do ostatecznej możliwości z takim wdziękiem, jak gdyby chodziło o dziecięcą zabawkę. Podziwiam całą gębą, gdyż nigdy nie podejrzewałem go o to, że ma tyle siły. — Pewnie przebiłbyś człowieka? —? pytam. — Podejmuję się przeszyć na wylot byka, jeżeli com-padre Tomais pozwoli. Ale kum Tomasz nie pozwala. Wobec tego Bastion zwraca się do mnie i ostrzega: — Uważaj pilnie na strzałę! Unosi łuk i wypuszcza strzałę pionowo w górę. Słaby, ledwo dosłyszalny syk w powietrzu. Strzała wznosi się wysoko, bardzo wysoko. Staje się coraz mniejsza, aż 143 w końcu prawie ginie nam z oczu. Nie widać, kiedy osiąga punkt najwyższy. Po kilku długich sekundach zaczyna opadać i powiększać się szybko. Ma kierunek prosto na nas. Bastion chwyta mnie za ramię i gwałtownie popycha w bok. W miejscu, w którym stałem, strzała z warknięciem wbija się w ziemię. Głośny zachwyt. Później Pazio wyjaśnia mi, że Koroa-dzi słyną z umiejętności pośredniego strzelania z łuku, polegającego na tym, że do celu nie strzelają wprost, lecz w górę, przy czym strzała zatacza łuk w powietrzu i z góry godzi w zwierzynę. W najbliższy słoneczny dzień zabieramy łuk i strzały i płyniemy łodzią w górę Ivahy — Bastion, ja i pewien kilkunastoletni wyrostek. O kilometr powyżej tolda przyczajamy się na wierzchołku skały, wystającej wprost z rzeki na kilka metrów. Pod nami szeroka mielizna. Niedługo wypada nam czekać. Tuż pod powierzchnią wody przepływa kilka pokaźnych ryb. Bastion wypuszcza strzałę, wpadającą do wody z ostrym, bełkotliwym trzaskiem. Powstaje tam wzburzone kotłowisko. Chłopak kilku szybkimi uderzeniami wiosła wypada na łódce z ukrycia i wyłapuje z wody rybę, w której tkwi strzała. Jest to smaczna, około pięciofuntowa ryba dorado. Dalsze czatowanie jest bezskuteczne, gdyż Bastiona napada złośliwy, uporczywy kaszel. Podobno od kilku tygodni kłuje go w płucach. Wracamy do tolda. SPRZECZNOŚCI W PUSZCZY Wieczorem Zinio siedzi w naszej chacie i opowiada o dawnym życiu Koroadów. Kukurydza nad Ivahy dojrzewa od stycznia do kwietnia 144 i w tym czasie Koroadzi żywią się nią prawie wyłącznie. Są to czasy zbytku i pełnych żołądków. Kukurydzę przypiekają na ogniu, gotują w wodzie lub spożywają jako tartą papkę. Począwszy od maja dojrzewają szyszki pinio-rowe, więc w maju Koroadzi opuszczają swe tolda i wyruszają w lasy, obfitujące w piniory. Owoce ich są pożywne i smaczne, a Koroadzi tak samo je przyprawiają, jak kukurydzę: pieką, gotują lub rozcierają na mąkę. Piniory starczą na trzy do czterech miesięcy, aż do sierpnia. Wtedy noce stają się cieplejsze, za dnia słońce zaczyna palić, i ryby, które były w głębokich rzekach, wędrują ku źródłom. Za nimi idą Indianie nad wodę i łowią je lub strzelają do nichjz łuku. Koroadzi sieci nie znają. Łowią ryby za pomocą wędek lub chwytają je w mniejszych rzekach do zagród, zwanych parysami, utworzonych z kamieni. Czasem ryby zawiodą. Wtedy Indianie polują na zwierzynę ze strzelbą i łukiem albo łapią ją we wnyki zrobione z lian. Ale i polowanie często zawodzi; wtedy Koroadzi żywią się owocami leśnymi, przeważnie smaczną guajabadą. A gdy owoców mało, co też się zdarza, to już trudna rada, trzeba głodować. Czasem głód trwa od września do stycznia, to jest do czasu, gdy dojrzewa pierwsza kukurydza. W tym czasie w indiańskich toldach panuje przygnębienie, słabi ludzie chorują, a dzieci umierają. Tak to Zinio cichym, beznamiętnym głosem snuje ukrytą w puszczy epopeję życia indiańskiego. I dalej spokojnie zwierza się, że od samej młodości nie lubił tego życia, w którym Indianin był niewolnikiem puszczy. Puszcza jest zła i mroczna, nie zawsze nasyci i trzyma Indianina w ciemnocie. Dawniej było lepiej, gdy byli tylko Indianie i puszcza. Teraz jest źle, bo są Indianie, 10 Rio de Oro 145 puszcza i biaii ludzie. Biali ludzie nie znoszą puszczy i Indian. Zinio bywał w wielu stronach i wcześnie zrozumiał, dlaczego Indianie ginęli. Ginęli dlatego, że za mało sadzili kukurydzy, a za wiele wierzyli w zabobony, którymi karmiła ich puszcza. Zinio nauczył swoich ludzi sadzić więcej kukurydzy, ale zabobonów jeszcze nie wytępił. Zinio chce żyć z białymi w zgodzie i prosił władze, by otworzyły w Rosinho szkołę, w której starzy i młodzi zaczerpnęliby wiedzy białych. Niestety, próby jego zbywano dotychczas milczeniem. Zachowując obyczaje indiańskie, Koroadzi zdobyć muszą sposób myślenia białych i wypędzić precz ciemnotę i zabobony. Ostatnie zdanie mówi Zinio podniesionym, twardym głosem. — Wypędzę zabobony! —? powtarza zawzięcie. Twarz mu znieruchomiała, blask ogniska podkreśla jego zmarszczki i ostrość pięknych rysów. Po chwili milczenia Pazio się odzywa: — Nie wszyscy Koroadzi myślą tak, jak tyl — Dlatego tamci zginą! Kapiton Monois i Tiburcio są biedni, bo są dzicy; nie chcą się zmienić. Nie mają oczu, nie mają uszu, nie mają rozumu. Oni muszą zginąć! Biali ich wytępią. Prosta, wieczna jak człowiek sprawa, dwa bieguny myśli ludzkiej, wśród których falują całe dzieje ludzkości: tu człowiek postępu, tam ludzie zapatrzeni w przeszłość. Kto zwycięży, wiadomo. Okaże to następne dziesięciolecie, albowiem dzieje Indian nad Ivahy szybko się toczą. W każdym razie Zinio zamierzoną część swego programu wykonał: rozszerzył pola uprawne w Rosinho i byt swych łudzi uniezależnił w pewnym stopniu od kaprysów przyrody. Jest późny wieczór. Zinio wstaje i wychodzi na dwór. 146 My za nim. W ciemnościach rozlega się odurzająca muzyka puszczy: to żaby, piewiki i milion rozwydrzonego tałatajstwa owadziego. Świetliki przestały już latać. Wtem między zwykłą kakofonią tonów odróżniamy nowy odgłos, nieznany, daleki szum. — Co to jest? — pyta Pazio. — To słychać wodospad Mareąuinhy! — odpowiada Zinio żywo. — Tak daleko słychać? — Daleko i niedaleko. Ivahy robi tu wielkie kolano. Jutro będzie pogoda. —? Skąd to wiesz? — Od niepamiętnych czasów tym się kierujemy. Jeżeli wieczorem słychać Mareąuinhę, to następnego dnia ptewna pogoda. Jeżeli natomiast Mareąuinha milczy, a z drugiej strony słychać wodospad na rzece Barboletta, to nazajutrz będzie deszcz. ?— Więc widzisz, kapitonie Zinio, że jednak potrzebujecie pomocy przyrody — śmieje się Pazio. — Do czasu. Mówił mi biały inżynier, że w wielu krajach zamykają wodospady w murach i czerpią z nich bogactwa. My to też kiedyś zrobimy z Mareąuinha i Barboletta! — oświadcza Zinio z półżartobliwą chełpliwością. — To wtedy nie będziecie wiedzieli, kiedy oczekiwać deszczu. — Ej, compadre Tomais, a rurki przepowiadające pogodę lub deszcz, jakie wymyślili biali? — Jakie to rurki? — Nie znasz? Barometry! — i Zinio cicho natrząsa się z nas, że znowu sprawia nam niespodziankę swą wiedzą. Przysłuchując się odległemu szumowi, stoimy obok naszej chaty na wyniosłym pagórku, stanowiącym brzeg rzeki Ivahy. Rzeki w ciemności nie widać, natomiast słychać od czasu do czasu przytłumiony plusk jej wody. 10* 147 Nagle uwagę moją zwraca dziwne zjawisko. Z lasu po przeciwległej stronie rzeki, oddalonego od nas o mniej więcej dwieście metrów, wytacza się świetlista kula. Płomień, nie płomień, wygląda to, jak gdyby ktoś wymachiwał pochodnią i okręcał nią dokoła. Ale nikogo tam nie ma. Jaśniejąca tarcza, mierząca pewnie metr średnicy, płynie w powietrzu, oświetlając niebieskawym blaskiem drzewa. Potem pada na wodę, odbija się od jej powierzchni, znów pada i tak wykonując kilkumetrowe skoki, w powolnym locie posuwa się wdłuż rzeki. Jakiś olbrzymich rozmiarów błędny ogień. — Bojtata! — szepce Zinio strwożony, chwyta mnie za ramię i gwałtownie wpycha do środka chaty. — Cóż to?! — wołam zmieszany. Lecz oni nie zważają na mnie. Pazio z pośpiechem gasi ognisko. Zinio zamyka wejście do chaty. W ostatnich promieniach ognia dostrzegam przestrach ściągający jego twarz. Robi się ciemno. Słyszę drżący głos kapitona: — Bojtata przyszła, bojtata przyszła!... — Co w tym złego? — pytam Pazia. Chociaż Pazio nie jest tak poruszony, jak Zinio, jednak okazuje niepokój. Zwierza mi się szeptem: — Bojtata to rzekomo zły duch. Rzadko się pokazuje, ale gdy się pojawi, sieje zło. Po raz pierwszy w życiu bojtatę widzę. Podobno atakuje ludzi, rani twarze, opala włosy, a gdy uciekać, to dogania i przyprawia o chorobę. — Ależ to pewnie nic więcej jak błędny ogień, oksydujące się gazy błotne czy coś podobnego. — Być może. Mimo to wszyscy bojtaty się boją. Napada na ludzi jak złośliwy duch. Siedzimy cicho w chacie. Ostrożny szept Pazia i nagły lęk Zinia sprawiają przykre wrażenie. Dręczący nastrój wisi w powietrzu. Gdy nic się nie dzieje przez dobrą chwilę, podchodzę do wejścia i w ciemności otwieram 148 drzwi, pomimo sprzeciwu towarzyszy. Gwiazdy błyszczą na niebie. Żaby nadrzeczne jak zawzięcie hałasowały, tak nadal hałasują. Wciąż słychać z daleka wodospad Mare-ąuinhy. W chacie ruszają się towarzysze. Pazio rozdmuchuje ognisko, a Zinio wychodzi na dwór i staje obok mnie. Po chwili dołącza się do nas Pazio. — Nie ma bojtaty — powiadam. Puszcza po przeciwległej stronie rzeki jest jak czarny wał — ślepa, bez odblasków ani świateł. — Coraz wyraźniej idzie szum od Mareąuinhy — stwierdza Pazio. — Nie tylko szum, ale, zdaje mi się, także i zabobony stamtąd idą — kpię z nich. — Niestety, to prawda — szczerze przyznaje Zinio. Kapiton odzyskał znów równowagę. Wstyd mu trochę, że poprzednio dał się opanować zatrwożeniu. Na twarzy jego maluje się zwykły, pogodny spokój. Gorący szimaron, jaki sprządza Pazio, rozgrzewa nam żołądki i przywraca dobry humor, spłukując gorzkie resztki poprzedniego nastroju. — Niełatwo odczepić się od puszczy! — mówi Zinio z zadumą. ftZEŹBY BASTIONA astion umie sporządzać nie tylko ładne łuki i strzały. Bastion jest poza tym artystą. Potrafi tęgo rzeźbić. Bierze glinę znad rzeki, siada gdzieś w cieniu z dala od ludzi, lepi, dusi i urabia. Wykonuje kapitalne prymitywy, figurynki o przemyślnie uproszczonych liniach, skąpe 149 w kształcie, a jednak wymowne i pełne swoistego artyzmu. Są to kilkunastocentymetrowe bryły, w których zupełnie giną nogi, ramiona ledwo się zaznaczają, natomiast cały wyraz występuje w głowach. Głowy te mają twarz nie wiadomo czyją: bożka, człowieka czy małpy. Niektóre uśmiechają się tajemniczo, inne są smutne lub zapatrzone tęskno w górę. Pytam Bastiona, co te rzeźby przedstawiają, czy czasem nie indiańskich bożków. Odpowiada, że nic nie przedstawiają. —? Jak to nic? — dziwię się. — To dlaczego je robisz? — Bo chciałeś. Milczenie. Potem Indianin uśmiecha się kłopotliwie i powiada: — To ty, to ja, to oni wszyscy... I badawczo patrzy na mnie, czy aby mu wierzę. W tej chwili kończy rzeźbę o wysoce złośliwym, nieludzkim wyrazie twarzy. Wskazuję na nią i powiadam ze śmiechem: — Ale ten brzydal to na pewno zły duch bojtata. Bastion się niepokoi i zapewnia, że to wcale nie bojtata. Pospiesznie zaciera brzydką twarz i rzeźbi nową, na której występuje smutny, łagodny uśmiech. — My jesteśmy chrześcijanie — mówi, ażeby mnie przekonać, że to nie są bożki. Któregoś dnia rzeźbi zwierzęta. Porzuca dotychczasową technikę i wykonuje je zupełnie realistycznie. Pancerniki, których mnóstwo jest w okolicznych lasach, wypadają wspaniale. Jak żywe. Równie dobrze udają się małpy i tapiry, chociaż wymagają dłuższego czasu pracy. Natomiast nie klei się zupełnie rzeźba jaguara. Jest to kiepski jaguar, raczej pies czy inne stworzenie. Bastion wyjawia, że nie lubi jaguara i że nieczęsto go widział. Ale ku mojemu zdziwieniu jeszcze niechętniej Bastion przystępuje 150 do lepienia papug. Papug ma chyba pod dostatkiem. Nie umie uchwycić istoty ich kształtu. Gdy zwracam mu na to uwagę, Bastion w zamyśleniu trzyma swoje wąsisko, co jest oznaką zakłopotania, i stara się wytłumaczyć mi przyczynę: — Papugi są daleko, bardzo daleko. — Aha — rozumuję — są wysoko na drzewach i dlatego trudno je podpatrzyć. — Nie, nie to! — zaprzecza Bastion. — Ja do wierzchołków dobrze widzę. Papugi są daleko od człowieka. — Daleko? — Pancernik jest blisko człowieka, żre, pije, łazi i żyje jak człowiek. Tak samo małpy i anty. Człowiek jest z ich rodziny. A ptaki nie mają nic podobnego do człowieka. 4 Ptaki mają dziób i pierze. Z ptakiem trudno czuć się pokrewnym. Więc Bastion rzeźbi dobrze tylko to, co jest bliskie 'jego sercu. Moje częste przebywanie w towarzystwie sympatycznego rzeźbiarza wytwarza w Rosinho pewne wrzenie — jak to zazwyczaj wśród ludzi bywa. Niektórzy Indianie zazdroszczą Bastionowi powodzenia i zarobków. Nie wszyscy. Inni z tego się cieszą i w tym większym mają go poważaniu. Kapiton Zinio chodzi rozpromieniony przez cały dzień, dumny ze swego ziomka. Widząc moje zainteresowanie sam przeistacza się w mecenasa sztuki. "Wychwala zdolności Bastiona i wyszukuje w okolicy najlepsze rodzaje gliny. Natomiast Pazio ocenia sprawę z innego stanowiska. Uważa, że nie wypada mi się przyjaźnić z nikim innym jak tylko z kapitonem Ziniem. Towarzysz mój uważa siebie za dobrego demokratę, więc głośno kpię t niego, że do głowy strzela mu „prestiż białej rasy". Pazio, nie zbity z tropu, na dzieło Bastiona patrzy krzywym okiem. 151 Ujemnie ocenia jego użyteczność i nie dowierza mi, gdy go zapewniam, że rzeźby te mają wielką wartość jako wyraz rodzimej sztuki indiańskiej. — Ale na co to wszystko, na co to? — powtarza Pazio nie przekonany i kręci głową. Trochę podejrzewam go o to, że kochany leniuch obawia się dalekiej drogi powrotnej do siedzib białych i zbyt wielkiego ciężaru rzeźb, które będziemy musieli dźwigać. Pewnego dnia dokoła rzeźbiącego Bastiona siedzi kilku próżniaków. Przyglądają się jego pracy kurząc papierosy z pai. Pazio żartobliwie przekomarza się z nimi i coś śmiesznego prawi im o Bastionie, czego nie rozumiem, a w końcu wskazując na rzeźby powiada, że są to „brin-quedos". To rozumiem; zabawki. Na to słowo Indianie wybuchają urągliwym rechotem. Bastion niczym nie okazuje przykrości, jaką mu wyrządzono, i dalej z pozornym spokojem pracuje nad rzeźbą. Indianie wciąż zaśmiewają się i pławią w szyderstwie. Więc oświadczam Paziowi dobitnie, że to wcale nie za-bawki-brinąuedos, bo na rzeźbach Bastiona grubo zarobię. Tutaj kupuję po trzysta rejsów za sztukę, a w Europie, gdzie się na takich rzeczach znają, sprzedam je po dziesięć milrejsów, a więc z przeszło trzydziestokrotnym zarobkiem. Pazio poważniejąc wybałusza oczy: — To tam tyle warte? — A tak! I teraz proszę to przetłumaczyć tym kpiącym durniom. Gdy Pazio spełnia moje życzenie, śmiech natychmiast ustaje i jestem pewny, że już nigdy się nie powtórzy. Bastion spod zmrużonych powiek rzuca ku mnie spojrzenie. Bez słów dziękuje mi. Tak, jesteśmy przyjaciółmi! Tego samego dnia syn Bastiona strzyże mi włosy nie tknięte od trzech miesięcy. Przycina mi je według koroa- 152 dzkiej mody, tworząc czuprynę podobną do wianuszka franciszkanów. Używa do tego nożyczek tak tępych, że doznają istnej „indiańskiej męczarni". Z trudem tłumię łzy cisnące się do oczu. Na szczęście wytrzymuję do końca, a potem Pazio oświadcza, że Indianie w Rosinho coraz bardziej nas lubią. NIECO O LEGENDACH I PSACH I >fad Ivahy jest bardzo gorąco i duszno, nie ma chyba gorętszej okolicy w całej Paranie. Żarliwe słońce wyczarowuje przepych puszczy, pieści ją i ożywia najcudowniejszymi motylami morpho, w których metalicznych skrzydłach odbijają się jego promienie, lecz to samo słońce zadaje równocześnie największą udrękę istocie ludzkiej. Człowiek przez cały dzień dyszy i dopiero ożywia się, gdy ogień zachodzi za lasami. Wtedy wśród ludzi krąży kują szimaronu, łatwiej o pogodę ducha, a odwa-żniejsza myśl snuje marzenia i legendy. Snuje legendę o Białym Stepie. Hen, na dalekim zachodzie, pośród ponurej puszczy, istnieje szczęśliwy step, na którym pełno wszelakiego zwierza. Wszystkie żyjące tam istoty są białe, a kto odkryje to ustronie i obejmie je w posiadanie, staje się człowiekiem najszczęśliwszym. Nikt jeszcze białej sawanny nie widział, z wyjątkiem pewnego Indianina, który przed wielu laty zbłądziwszy w czasie polowania, odkrył ją przypadkiem. Z radosną wieścią pobiegł szybko do swego tolda, a biec musiał osiem dni. Lecz gdy wrócił wraz z przyjaciółmi, płodnego stepu już nigdzie nie odnalazł. Czarowne miejsce jak gdyby zapadło się w pusz- 153 czy. 1 od tego czasu wszyscy ludzie marzą o stepie szczęśliwym, ale nikt go nie ujrzał. — To nieprawda! Szczęśliwy step już dawno odkryty! — stwierdza rzeczowo kapiton Zinio, który nie wierzy w cuda. — Jest to Campo Sebastao między Ivahy a rzeką Paranapanema. Żyją tam ludzie i mają takie same troski jak my wszyscy. Lecz Bastion, Jolico, Tonico i reszta wierzą w istnienie nie odkrytego, szczęśliwego stepu. * Przychodzi mi do głowy, że z większą słusznością za takie urzekające miejsce uchodzić mogłoby Rosinho, gdzie ludzie odkryli klucze do obfitości i szczęścia, lecz. nic o tym nie mówią: Rosinho jest dla nich zbyt bliskie i realne, żeby posiadało urok legendy. Villa Rica jeszcze bardziej niż Biały Step przykuwa wyobraźnię leśnego człowieka. Villa Rica — Miasto Bogate! Już sama nazwa wywołuje wrażenie. Villa Rica to nie legenda, takie miasto rzeczywiście istniało u ujścia rzeki Corumbatai do Ivahy. W głuchej, niedostępnej puszczy stworzyli je w XVII wieku jezuici i tyle rzekomo nagromadzili tam złota, że to wzbudziło pożądliwość zazdrosnych sąsiadów. Przyszły z prowincji Sao Paulo liczne falangi zbirów i, sprawniejsze orężem, miasto ograbiły, ludność wycięły w pień lub rozpędziły, a domy i liczne kościoły obróciły w perzynę. Las pokrył ponure zgliszcza, a razem ze zgliszczami złote kielichy i bezcenne posągi apostołów, ukryte przed chciwością grabieżcy. Od tego czasu przez trzysta lat mieszkańcy leśni, siedząc wieczorami przy ognisku, marzą o złocie ukrytym w ruinach Villa Rica. — Pachnie mi to wodospadem na Rio de Oro! — odzywa się Zinio z powątpiewaniem w głosie. — Nie mam zaufania i do tej legendy. Myślę, że jest w niej inny, głębszy sens aniżeli złoto. Nie złoto leży pogrzebane 154 w tych lasach, lecz przeszłość Indian, i jeśli się marzy o lepszym jutrze Indian, to nie o metalu złocie. — Kiedy Villa Rica naprawdę istniała — wtrąca się Jolico. — Sam widziałem u ujścia Rio Corumbatai ruiny jej murów, pokryte ziemią i gąszczem... — Że takie miasto istniało, świadczą też historyczne dokumenty, które z tych czasów przetrwały — mówi Pazio, a potem żywo zwraca się do mnie i do wszystkich obecnych: — Powiedzcie senhorowi, jaka jest największa namiętność Koroadów. Ogólne poruszenie i domysły. — Psy, pieski — wyjawia Pazio. Indianie śmieją się, niektórzy przeczą, inni przyznają słuszność. Pazio odpowiada: — Koroadzi — z wyjątkiem was, tutaj w Rosinho — na ogół mało sobie cenią posiadanie konia, świni, bydła, natomiast pies jest dla nich szczytem marzeń. Żeby nabyć jakiegoś psa, Koroad nie szczędzi żadnych wysiłków, czasem wprost heroicznych. Jeżeli posiadaczem psa jest biały kolonista, to Indianin za upatrzonego kundla, czasem naj-obskurniejszego mieszańca, gotów pracować u niego choćby przez kilka miesięcy i w końcu otrzyma za to psa, którego wartość stanowi może setną część wartości wykonanej pracy. Jest rzeczą bardzo znamienną — kończy Pazio — że z chwilą zdobycia psa Koroad przestaje się nim interesować. Cieszy się nim przez kilka dni, a potem nie daje mu już żarcia. Pies dziczeje, sam musi sobie w puszczy zdobywać pokarm i prędzej czy później takie wynędzniałe stworzenie pada ofiarą jaguara lub pumy. Indianie, słuchający opowiadania Pazia z wielką uwagą, okazują radość i bawią się doskonale. Dopiero po chwili dowiaduję się przyczyny ich wesołości. Jeden z nich ma przy sobie psa, którego wyszturchują teraz do przodu, 155 byśmy mogli dobrze obejrzeć go przy ognisku. Powstaje istna burza śmiechu: psisko jest nadzwyczaj otyłe, świetnie wykarmione, rozpieszczone. — Compadre Tomais — zapewnia Zinio uroczyście, zagryzając ukradkiem wargi ? zawsze mądrze prawi i stale ma słuszność... BASTION MA STRZELBĘ lewnego poranka papugi zaczynają przelatywać nad nami znacznie rychlej niż zwykle, już o wschodzie słońca. O tej godzinie budzi nas ze snu Bastion i powiada, że wczoraj było słychać wyraźnie wodospad Mareąuinhy, więc dziś będzie pogoda i że wobec tego on i inni wybierają się na polowanie na anty, a jeżeli chcę jechać z nimi, to mam szybko wstać. — Chcę jechać — odpowiadam ochoczo. W pół godziny później wyruszamy na dwóch łodziach w dół Ivahy. Na pierwszej łodzi siedzi Bastion, Jolico, ja i jakiś chłopak, na drugiej Tonico, dwóch innych, nie znanych mi z imienia Indian i trzy psy do polowania. Pazio nie bierze udziału w wyprawie, woli włóczyć się po toldzie. Mijamy kilka mniejszych bystrzyn-correider, gdzie płytki nurt na kamienistym podłożu płynie szybciej niż gdzie indziej. Wśród łagodnych skrętów brzegi Ivahy przedstawiają ten sam widok: las nieprzerwanym murem podchodzi do rzeki i po prostu w nią się wdziera, wywieszając daleko ponad jej powierzchnię kłęby lian i krzewów. Nigdzie żadnej miłej dla oka polany, wyrwy lub ławy piaszczystej; wszędzie nieprzebyty łańcuch spiętrzonej zieleni. Jest to brzeg zarówno rozrzutny, jak niegościnny: trudno tu lądować. 156 Przepływamy obok jakiegoś wzgórza, a potem rozciąga się szeroka dolina, zamknięta odległymi szczytami. Tam Indianie wypuszczają psy na brzeg. Psy biegną w zaroślach i rozpoczyna się polowanie. Trzeba cierpliwie czekać na to, co psy napędzą do rzeki. Tymczasem Indianie nie próżnują. Dobywają wędek i łowią ryby, trzymając w ręku jeden koniec sznurka, podczas gdy drugi z haczykiem i glistą leży na dnie rzeki. Tak milczący i zapatrzeni w toń, trzymają wodę jak gdyby na uwięzi i wyciągają z niej od czasu do czasu rybę — haracz pobierany od rzeki. Gdy słońce zaczyna przypiekać, płynieniemy na brzeg cienisty. Jolico uderza najdłuższym wiosłem w gałęzie jakiegoś bujnego drzewa, z którego spada grad owoców do wody. Ryby, snadź zwabione przysmakiem, biorą jak urzeczone. Najmłodszy towarzysz, chłopak z naszej łodzi, chwyta największą rybę, przeszło sześciofuntową suruwi, podobną do naszego suma. Ryba walczy zaciekle i ma tyle siły, że ciągnie łódź za sobą, dopóki jej nie dobędą na wierzch. Wtem słychać z głębi puszczy ujadanie psów. Są jeszcze w znacznej odległości, lecz równocześnie bystre oczy Indian odkrywają daleko na rzece jakiś żywy przedmiot. — VeadoI — objaśnia mnie Bastion. Sarna. Bastion wysuwa się na przód łodzi, podczas gdy Jolico i chłopak wiosłują co sił. Bastion ujmuje strzelbę, starą, przedpotopową kapiszonówkę, nabijaną z przodu i obwiązaną drutem, żeby się nie rozpadła, Bada dokładnie, czy wszystko przy niej w porządku. W porządku. Tymczasem mkniemy tak szybko, że woda rozpryskuje się po bokach łodzi, a dokoła uszu powstaje szum powietrza. Sarna dostrzega nas i ze środka rzeki ucieka do brzegu. 157 Gdy zbliżamy się, dopływa do zarośli i ginie w nich, lecz od lądu wypłasza ją pies i sarna znów wypływa na środek rzeki. My za nią. Bastion powstaje i przygotowuje fuzję do strzału. Wtedy odkrywam rzecz osobliwą. Bastion, widocznie porwany zapałem myśliwskim, drży cały jak w febrze. Dziwny Indianin w takim podnieceniu! Dogoniwszy zwierzynę strzela do niej z odległości trzech kroków. Jest to skomplikowany strzał. Najpierw słychać słabe ,,paf", to wypał kapiszona, potem przerwa króciutka, lecz jednak dosłyszalna, następnie dopiero właściwy wystrzał. Gruchot nie rozpada się. Po wystrzale Bastion wciąga do łodzi ubitą sarnę z przestrzelonym łbem. Niestety, prócz sarny nie zdobywamy nic więcej. Ta-piry nie wychodzą. Czekamy daremnie kilka godzin, potem wracamy. Po drodze wzbudzają naszą ciekawość trzy olbrzymie bociany, całe białe o czarnych nogach, stojące nad brzegiem na wywróconym pniu. Są chyba dwa razy większe niż nasze europejskie. Podpływamy do nich w ukryciu cienistych drzew, potem trzeba przebyć otwartą wodę i aż dziw, że bociany nie uciekają. Zbliżamy się do pnia na dwadzieścia kroków i wtedy Bastion strzela do nich ze swej espingardy, nabitej grubym śrutem. Tym razem bez powodzenia. Na potężny huk bociany zrywają się i odlatują nie skaleczone. Bastion milczy, jakby zawstydzony. Potem odzywa się do mnie w obronie swego strzelbiska: — Z tej espingardy kiedyś ubito tygrysa (to jest jaguara). Oni mogą poświadczyć. — Tak, taki — poświadcza Jolico. — Hm, hm! — mruczę z uznaniem. Bystrzyny okazują się teraz mniej przyjemne aniżeli poprzednio, gdy płynęliśmy z prądem. Trzeba z wysiłkiem wiosłować pod nurt. Po pewnym czasie Bastion kładzie 158 się na dnie łodzi, boli go głowa. Później dusi go uporczywy kaszel, dławiący go co dzień. Wiadomo — gruźlica. Ażeby ulżyć wioślarzom, Bastion i ja wysiadamy po drodze w jakiejś małej zatoce i starą ścieżką przez las idziemy do tolda. Indianin czuje się lepiej i w pewnej chwili przerywa milczenie: — Czy masz lekarstwo na mój kaszel? Biedny Bastion. — Nie mam! — odpowiadam otwarcie. Lecz trapi go inna rzecz, ważniejsza niż zdrowie. Chodzi o dobrą sławę jego strzelby. Więc Bastion znowu się odzywa patrząc mi bystro, a zarazem prosząco w oczy: — Czy ty wierzysz, że moja espingarda dobrze bije? — W moim kraju — tłumaczę na jego pocieszenie — jest przysłowie, że człowiek strzela, lecz Wielki Duch kule nosi. — To słuszne przysłowie. Ale ty naprawdę wierzysz, że moja espingarda jest dobra, wierzysz? ?— Wierzę. — To dobrze — odpowiada cichym, miękkim głosem. Pod wieczór przybywamy do tolda. Bastiona prowadzę zaraz do naszej chaty i wydzielam jemu i sobie kilkadziesiąt kropel waleriany. Potem Pazio częstuje nas szi-maronem. — Czy jesteś jeszcze zmęczony? — pytam Indianina. — Już nie. Po chwili milczenia on pyta: — Czy chcesz, żebym dziś jeszcze coś rzeźbił, czy mam odłożyć do jutra? — Zrób, jak uważasz. Rozpocznij może jutro. — Rozpocznę jutro — powiada z westchnieniem ulgi. Oczy jego uśmiechają się życzliwie. Są to czarne i trochę znużone oczy, podobne do oczu sarny, którą dzisiaj zabił. 159 PONĘTNA PROPOZYCJA Diedzimy jak zwykle w domu kapitona Zinia. Starszyzna tolda: Zinio, Bastion, Tónico, Jolico, jeszcze dwóch starszych, a obok nich Pazio i ja. Pijemy szlmaron przy skąpej pogawędce. Wtem Zinio odzywa się do mnie poważnym głosem: — Przekonaliśmy się, że jesteś dobrym człowiekiem i nas lubisz. — Oczywiście! — odpowiadam. — Poznałeś nasze życie i naszą pracę. Podoba ci się to wielkie pole, które nas uwolniło od głodu i od przypadkowych klęsk. Pomimo że znaleźliśmy sposób zabezpieczenia sobie bytu, to jednak uświadamiamy sobie, że przyszłość nasza wisi w próżni. Wiemy, że gdy przyjdą tu biali, to zabiorą nam wszystkie lasy; lecz nie wiemy, czy równocześnie nie zabiorą nam tych pół uprawnych i naszego życia. Chyba żeby w tym czasie nastały korzystne dla nas zmiany. Zinio zapada w milczenie. Zaciekawiony Pazio nie może powstrzymać się od pytania: — Jakie zmiany masz na myśli, compadre? — Zaraz to wytłumaczę. Dotychczasowy porządek w kraju wychowywał od pokoleń drapieżnych ludzi, uważając nas, Indian, za plugawe robactwo, które należy okraść ze wszystkiego, co posiada, i potem wytępić. Znam zasady chrześcijaństwa, więc się dziwię, że istnieje taka zbiorowa drapieżność wśród chrześcijan. W każdym razie my wszyscy tutaj nie zamykamy oczu na niebezpieczeństwo, jakie nam grozi, i wierzymy, że tylko wielka rewolucja może nas ratować... — Jeszcze jedna rewolucja? — wyraża Pazio swe wątpliwości, — Ile ich już było w tym kraju? 160 — Mylisz się, compadre. To nie były rewolucje, to były wystąpienia jednych generałów przeciw drugim generałom, im podobnym. Pomoże nam tylko jedna, wielka, jedyna rewolucja, jakiej dotychczas tu jeszcze nie było, na której czele stanie Prestes... Ów leśny Indianin, kapiton Zinio, w głębi swej puszczy parańskiej ocenia położenie z taką zdumiewającą bystroś* cią, że dopiero po latach przekonuję się o słuszności jego poglądów. Luis Prestes po dokonaniu swego Wielkiego Marszu przez Brazylię wycofał się z Niezwyciężoną Kolumną do Boliwii, lecz na obczyźnie bynajmniej nie zaprzestał swej działalności. Przeciwnie, tam dopiero ów młody jeszcze rewolucjonista dojrzał politycznie. Pogłębił swą znajomość życia, dostrzegł właściwy sens spraw społecznych, zrozumiał — za przykładem ludzi w Związku Radzieckim — historyczną konieczność twórczego współżycia narodów i ras, a tym samym konieczność walki o pokój na świecie. W duchu Prestesa powstał w Brazylii w 1935 roku Wyzwoleńczy Związek Narodowy, skupiający półtora miliona ludzi lewicy, głoszący między innymi żądanie „zwrotu terenów zabranych siłą ludności indiańskiej". Kapiton Zinio ma słuszność: tylko zmiana ustroju może uratować Indian. — Lecz obojętne — mówi dalej Zinio — kiedy nastąpi wielka rewolucja — wcześniej czy później — my, Indianie, musimy pracować nad sobą. Tu w Rosinho wykonaliśmy dotychczas tylko jedną część naszego planu obrony. Druga część, równie ważna, stoi jeszcze przed nami. Bez tej drugiej obrony poniesiemy klęskę... Ty możesz nam łatwo pomóc. Czy zechcesz nam pomóc? __ ja? — pytam zaskoczony. — Rozumie się, że chciałbym pomóc, ale nie wyobrażam sobie jak. — Możesz łatwo. Zwalczyliśmy głód, ale pozostała ciemnota. Jeśli mamy. się utrzymać, musimy zdobyć 11 Rio de ??? 161 oświatę. Wszyscy, starzy i młodzi, muszą nauczyć się czytać, pisać i rachować. Ty nas nauczysz. — Przecież od tego jest rząd stanowy i on wam szkołę założy!... — Jak założył, sam widzisz. Od lat prosimy Kurytybę — i nic z tego. Już nie mamy czasu czekać. Chcemy, żebyś nauczył nas najprostszych rzeczy. Przyznaję słuszność Ziniowi, że Koroadzi muszą zdobyć oświatę, jeśli chcą się ostać. Lecz jak ją zdobędą? Na to potrzeba czasu, którego ja nie mam, i już z tej przyczyny trudno mi zadośćuczynić ich życzeniu. — Jako wynagrodzenie — ciągnie Zinio — damy ci część plonów trzy razy większą, niż przeciętnie dostają inni. Przenieś tu do Rosinho swoją wyprawę naukową i zbieraj tu zwierzęta dla muzeum. Będziemy ci łowili rzadkie ptaki w puszczy... — Nie mam już czasu. Czekają mnie obowiązki w mej ojczyźnie i muszę rychło wracać. — To pozostań tu chociaż jeden rok. Indianie czekają z widocznym napięciem na odpowiedź. Oznajmiam z ubolewaniem: — Chętnie pozostałbym, kapitonie, bo was bardzo lubię i chciałbym wam pomóc w miarę mych możności. Ale nie mogę, wierz mi. Nie mogę dłużej pozostać jak parę dni... Po tych słowach zapada głuche milczenie. Zinio opuszcza głowę i widać, że ogarnia go przygnębienie. Jesteśmy jednak przyjaciółmi. Jakkolwiek sprawiam Indianom przykrość moją odmową, dobrze rozumieją, że muszę mieć ważne powody, skoro nie przyjmuję ich propozycji. — Trudno — oświadcza spokojnie Zinio — musimy szukać pomocy gdzie indziej i znaleźć wyjście... 162 iESEN KROK owe dni, przepojone zapachem nadivaheńskiej puszczy, jakże daleko odsuwa się od nas Europa. Rytm cywilizacji zostawiamy gdzieś poza sobą, za rzekami i lasami. Nie słyszymy jej odległego łoskotu, natomiast coraz bardziej nastawiamy się na krzyk papug, przelatujących rano i wieczorem ponad Rosinho, i coraz lepiej rozumiemy szumiącą wymowę wodospadów Mareąuinhy i Barboletty. Gdy siedzimy w kole Koroadów i krąży kują szimaronu, łączy nas wszystkich prawdziwa życzliwość i przyjaźń, głęboka jak puszcza, a prosta jak dusze tych ludzi. W owe promienne, sielskie dni zapada się mur istniejący między nami, a rzekomo nieprzebyty, mur odmiennych ras, języków, kultury, nawyknień, i pozostaje tylko człowiek dobry i życzliwy, i przemawia do dobrego człowieka. Zycie w tej puszczy nasiąka jasnością i ciepłą treścią. Pewnego poranka kończy się indiańska sielanka. Wielki czas wracać do swoich. Zinio przyrzeka, że niebawem odwiedzi nas w Candido de Abreu wraz z Bastionem i kilku innymi ziomkami, z czego jestem bardzo rad. Potem uściski rąk, wiele zakłopotania i wychodzimy z domu Zinia. Indianie pozostają na miejscu, a nas idzie tylko trzech: Jolico, który przewiezie nas przez Ivahy, Pa-zio i ja. Podczas przeprawy przez rzekę milczymy. Słońce wzeszło ponad puszczę, od brzegu do brzegu przelatują pierwsze pary papug. Poranna świeżość powietrza napełnia nas upajającą wprost radością życia. Nigdzie tak nie urzekają poranki, jak w tropikach. Dobijamy do drugiego brzegu i wysiadamy. — Ate logo! Ate logo! Ate logo! W 11* 163 Podajemy sobie dłonie, rozchodzimy się. Jołico odbija od brzegu. Waham się. Nie idę za Paziem. Poranne słońce podkreśla cały urok drugiego brzegu. Bije stamtąd wielki, pociągający blask. A nuż, gdyby tak zmienić plany, skrzyknąć Pazia, który wszedł już do lasu, i Jolica, który oddala się ze swoją łódką, i oświadczyć im, że wracam do tolda? Że tym dzielnym ludziom chcę pomóc w ich ciężkiej walce o przyszłość? Wtem Pazio woła na mnie z głębi lasu donośnym głosem, abym nie zwlekał i trzymał się ścieżki. Ma słuszność, niech będzie i tak! Będę trzymał się ścieżki. Rzucam ostatnie spojrzenie w stronę Ivahy, a potem jeden krok i gęstwina zakrywa mi już tamten brzeg. Jeden krok. ? Arkady Fiedler ze złowionym żywym pancernikiem, kłórego przywiózł do Polski dla Poznańskiego Ogrodu Zoologicznego Uprzywilejowane klasy w Brazylii, które nagromadziły w swym ręku olbrzymie bogactwa, stworzyły sobie wspaniałe dzielnice w Rio de Janeiro, lecz... ...na przedmieściach tego miasta, tak samo jak w lasach Brazylii, większość ludności żyje w najprymitywniejszych warunkach W drodze nad rzekę Wahy M ; Charakterystyczne dla krajobrazu południowej Brazylii są piniory, należące do rodziny drzew iglastych. Rzedniejące na skraju parańskiej puszczy piniory wchodzą na stepy Ponta Grossy ? ? 4 ,4fv-,' li- T5*-#% ni ? f Typowy kaboklo, ubogi mieszkaniec lasów brazylijskich ...Monois wyjaśnia łamane portugalszczyzna, że nic się nie stało i że wszystko w porządku r *«- *^?.< 5 -,,>5 Szałas nędznego obozu Indian nad Marequinhą Diogo, mój młody towarzysz myśliwski i przyjaciel % ..- ...Leokadio jest zaintrygowany, waha się... W głębi przygląda się Tomasz Pazio 'Y .W źrenicach niewiasty naluje się żal i upór... V % ?0 ?:?-"-?&??-:__ ? ? fi* ?'?? '??$??® .Ransza kapitona Zinia jest wielką chatą i sprawia na nas wrażenie pałacu... Kapiton Zinio Południowoamerykańskie małpy cze-piaki mają dziwaczne długie kończyny. Łatwo się oswajają i wtedy należą do najrozkoszniejszych towarzyszy zabaw dzieci indiańskich ? ????? • *1g ?*'? ? ?w *?*? . Jf0 *? •%~ »Aj»: ? 1?,? A3L 'l-1 ...Gdy słońce zaczyna palić, ryby z głębokich rzek wędrują ku źródłom. Za nimi idą Koroadowie i łowią je lub strzelają do nich z łuku... Antoni Wiśniewski przy preparowaniu ptaków, zbieranych dla Muzeum Przyrodniczego w Poznaniu v splS TREŚCI CZĘSC l NAD MAREOUINHĄ ..... 7 1. Przestroga czy groźba? • > 12 2. Dwie dłonie na lewo od słońca . ^ 3. Złe wróżby . 21 4. Zdrada kapitona Monoisa • ' • 24 5. Tomasz Pazio, „polski IndlanlgCier ' .' ' .' .' 26 6. „Wy tutaj pomocy nie dostaniecie. ^ 7. Kurczak Indianki ratuje sytuację ... ^ 8. Pokraczna zjawa . 34 9. „Oni mają lenistwo" • ' .37 10. Wieczór w indiańskim obozie • ^ 11. Nieporozumienie . 42 12. Dwie strzały z łuku ••'.', 44 13. Dwóch myśliwych zdobywa s • ^ 14. Okrzyki na rzece . • ' .50 15. Rzeź Koroadów . 53 16. Tiburcio stręczy synów • ? 57 17. „Bardzo bałem się. deszczu . _g 18. Polowanie na Leokadia • .62 19. Żararaka i nha pinda • .66 20. Liana czy sznurek . .71 21. Mięso anty w obozie. ' ' idliszki .' ..... 74 22. Choroby, histerie, humory 1 ? ? 2 ?* ? ?? te 2 ?) ?? N V ?* ? N- N ? ? D' oj ?? ua f-t- a ?? ?- ?-?) ? ?? ?? W ' ? S » ? ? fl N (| m p' ?- ? ?? *: ? ? S' 3; ?? 0) N ? S 3 ? ? a S ^"? pj ??' 'g ? o' ?? P ?? N ? a' ?? ? ? CL ?? ?>' " ?. _ ?? pi ?- j/] ? 43 ? N N ?:«, ? ?? ?? o' g ? ?' If 3 ~ ? ?1 ? o ? ? 2. "?-?? ?. ? . ? ? ?? a ? N > ? ? ?? S ? ? S ?- ?? N pi ?? ? P' 0. ?? ? 3 -