15972

Szczegóły
Tytuł 15972
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

15972 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 15972 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

15972 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Zofia Chądzyńska PRZEZ CIEBIE, DRABIE! I Drab leżał wyciągnięty na słonecznej plamie. Plama była trochę mała i nie mógł się na niej zmieścić, ale nie chciało mu się ruszać: Dzidzia powinna była przyjść niedługo, a wtedy i tak trzeba będzie wstać; gdyby nie wstał, czułaby się urażona. Śmieszna jest ta cała Dzidzia, potrzebuje dowodów na to, żeby wiedzieć, że on ją kocha. Tak jakby nie było wystarczające, gdyby uderzył parę razy samym końcem ogona o podłogę. Pewno sobie wyobraża, że to łatwo leżąc uderzać końcem ogona o podłogę. A to wcale nie jest łatwo, może nawet trudniej niż wstać. Ale Dzidzia nic z tego nie rozumie, chciałaby, żeby tak jak ona co chwila zmieniał nastrój, bez żadnego powodu z rozpaczy wpadał w radość, z radości w rozpacz. Niech na to nie liczy. Drab nie jest trzynastoletnią egzaltowaną dziewczynką z muchami w nosie, jest ciężkim, wielkim, poważnym psem, zna życie, żadnych tam fanaberii. No, niechby przyszła, bo słońce przesunęło się i czuć je już tylko na tylnych łapach. Ale w domu jest cisza. „Ona" (Drab uważał, że za Dzidzią żonę pana powinien nazywać „Ona") widocznie kończy przygotowywać obiad. Pociągnął nosem: nic interesującego. Dzidzia ma rację, że się nie spieszy. Dzidzia nie spieszyła się rzeczywiście. Jak co dzień od ?3 kilku już dni manewrowała tak, aby wyjść za Teresą i Pętałem. Gdyby ją zapytać, dlaczego lubiła iść za nimi, nie umiałaby odpowiedzieć. Jakoś to wszystko piekielnie ją korciło. Na pewno szło o Teresę. Teresa nie była przyjaciółką Dzidzi i Dzidzia nie przyznawała się sobie, jak bardzo chciała, by mogła nią zostać. Może nawet nie wiedziała, że chce; po prostu od dnia, gdy Teresa przyszła do szkoły, wypełniła sobą oczy Dzidzi, która nie mogła pozbyć się sprzed nich jej obrazu. Teresa była duża (chodziła w pierwszej parze, a Dzidzia w drugiej, choć też nie była mała — metr sześćdziesiąt dziewięć), szczupła i wcale nie czarna, mimo że sposób jej ubierania się, ruszania, chodzenia wydawał się Dzidzi cygański. Wyglądała na więcej lat, niż miała w rzeczywistości (chociaż chyba i miała z piętnaście), śmiała się dużymi, pełnymi zębów ustami, a kiedy śmiała się, na jej rękach dzwoniło kilkanaście wąziutkich, różnokolorowych metalowych kółeczek, które opadały, kiedy Teresa podnosiła rękę do góry. Ten ruch, tak, chyba właśnie ten ruch, był jakiś taneczny i cygański. Teresa miała piękne, długie, nie brudzące się ręce i podbicie: rzecz, której Dzidzia ogromnie zazdrościła koleżankom. Nie wiedziała, że jest to kwestia układu kości, i nie mogła się nadziwić, dlaczego innym udaje się pięknie wygiąć stopę, podczas gdy jej, mimo że ćwiczy przez wszystkie lekcje tak uporczywie, że nieraz łapie ją skurcz, nic z tego nie wychodzi i nie może dopatrzyć się u siebie tej wypukłej, pięknej linii, którą duże stopy Teresy rysują mimo woli, przy każdym niemal ruchu. Teresa od pierwszego dnia zainteresowała sobą całą klasę, chłopcy zadurzyli się w niej z mety, ale trwało to krótko, bo Teresa śmiała się i nie zwracała na nich wszystkich najmniejszej uwagi, a tylko Pętał... To nie o to chodzi, że Pętał był przyjacielem Dzidzi, ani nie o to, że udawali, że wszystko jest jakby nigdy nic. 4 Więc o co właściwie? Tyle par było w klasie, schodziły się i rozchodziły, kpiło się z nich, kto by się tam tym przejmował, zmieniało się to jak w kontredansie, ale oni — to było coś innego, to było jakoś inaczej, nie usiłowali ani kryć się z tym, ani popisywać, od początku byli ciągle razem i od początku nikt nie mówił nic na ten temat. To było chyba „naprawdę", jakoś inaczej „naprawdę" niż zazwyczaj, trochę tak, jak ona i Drab, i pewno dlatego było Dzidzi smutno. Szła teraz za nimi powoli, oglądając ich sobie jak w kinie. Nie szli objęci ani nie trzymali się za rękę, jak to było w zwyczaju, każde trzymało za jedno ucho rozciągliwej siatki Teresy, do której oboje wrzucili swoje książki i kapcie, i machali do taktu tą siatką idąc nie w nogę. Kiedy wysuwali wewnętrzne nogi, siatka jak huśtawka jechała do przodu, kiedy zewnętrzne, zatrzymywała się — i do tyłu, a Dzidzia patrzyła na nich, jak szli, na mocny krok Teresy i niedbały, sportowy posuw Pętała, i myślała nie myśląc, że chciałaby być nie sobą, lecz nią albo nim. No tak, Teresa podobała jej się od początku, ale dopiero to, że chodzi z Pętałem, sprawiło, że nie mogła przestać o niej myśleć. Szli i nie rozmawiali, gdyby rozmawiali, też mogłaby tylko widzieć ich, a nie słyszeć, a mimo to szybkie kroki Mai, już-już się z nią równające, zdenerwowały Dzidzię: chciała być sama. Typowa Majka: teraz już miła, a przedtem taka świnia. Nie tylko że nie chciała pokazać jej pamiętnika, mimo że Dzidzia pokazała jej to, co napisała o Drabie (a Majka obiecała, że jak jej Dzidzia pokaże o Drabie, to ona przeczyta jej swój pamiętnik), ale jeszcze zrobiła tę swoją minę... Majka wielokrotnie była i wielokrotnie przestawała być najlepszą przyjaciółką Dzidzi, mimo że gdzieś pod spodem, w głębi, Dzidzia świetnie wiedziała, że naprawdę to nigdy nie była jej najlepszą przyjaciółką. Najpierw, już dawno temu, Maja tę przyjaźń zaproponowała. Na samym początku roku Dzidzia dostała od niej kartkę, pisaną malarskim, pełnym zawijasów pismem: Czy chcesz być moją przyjaciółką? Dzidzię rozśmieszyła ta kartka, zupełnie jak ze starodawnej książki dla młodzieży. Co to można wiedzieć, czy się chce, czy nie chce być czyjąś przyjaciółką? Tego nie można chcieć, to musi samo się zrobić, zaskoczyć człowieka jak słońce albo deszcz. No i jest, a potem mija. Maja była za inteligentna na takie pytania. No, ale trzeba było jej coś odpowiedzieć, i to tak, żeby nie zrobić Mai przykrości... Wyrwała kartkę z zeszytu i napisała: Majka! Dziękują ci za twoją propozycję... W tym miejscu Zora (Zmora) wyrwała Dzidzię z geografii (zresztą satyra, Dzidka nie uważała, nie usłyszała pytania, zalufiła), a potem był dzwonek, a na pauzie Majka wiała od niej jak od zarazy. To się Dzidce spodobało, widać sama zrozumiała niestosowność swojej propozycji, więc tym bardziej chciała okazać Mai serce, ale nie było sposobu, ani na tej pauzie, ani po lekcjach nie udało jej się złapać Mai, która zdematerializowała się na tych swoich gumach, tak jak to ona umiała, wszystko to korciło Dzidzię już teraz naprawdę, chciała powiedzieć coś Majce, wziąć ją za rękę... Ale to właśnie była cała Maja: absolutny dziwoląg, wychylający się i chowający zupełnie niespodzianie. Przez następne dni miała ten swój „smród pod nosem", ten cienkokrzywy, półobrażony i półironiczny uśmiech, a kiedy Dzidka wreszcie przy dybała ją po wuefie, usłyszała: „Co się mnie czepiasz?" i natychmiast złapało ją za gardło. Chamstwo to była okropna rzecz, od której zawsze chciało jej się płakać, od tego i od tego, jak się bardzo huknęła w głowę. Tylko od tego; inaczej nigdy nie płakała. (Nigdy... Dlaczego tak się mówi? Przecież czasem płakała, ale ponieważ rzadko, to się już utarło, że „nigdy"). Nazajutrz, znowu na geografii, kiedy Dzidzia zacięła się, żeby uważać, bo ze Zmorą była do tyłu G i nie było żartów, dostała karteczkę: Przepraszam. Kocham Cię. Maja. Dzidzia walczyła ze sobą, żeby się nie odwrócić, a kiedy wreszcie poddała się, oczy jej spotkały oczy Mai i poczuła, że ona też ją kocha i że to jest przyjaźń. Dużo potem było jeszcze takich faz, Maja usiłowała (może nie umiała inaczej) bawić się z nią w kotka i w myszkę, ale Dzidzia tego nie chciała. Przyjaźń to miało być coś innego, bez tych wszystkich numerów... Ostatnio niespecjalnie im się wiodło, Majka powiedziała jej, że Drab siwieje na pysku, cholerne świństwo, tym gorzej że coś w tym było, trochę poszarzał, Dzidzia w ogóle nie odpowiedziała, tak ją zatkało, teraz widać z kolei Mai jest łyso, dlatego ją dopędza i przeszkadza jej w... W czym jej właściwie przeszkadza? — Można? — Co się wygłupiasz, Mańka, przecież widzisz, że idę sama. — Czasem człowiek chce być sam. —? Jak chce, a jest delikatny, to i tak tego nie powie. — A ty jesteś delikatna? — Nie wiem. Osądź sama. — Ach tak? Maja już była gotowa do obrazy, ale Dzidzi to dzisiaj wisiało. — Przestań, Mańka (Pętał puścił ucho siatki i stanęli. Skoro tak, to już lepiej ich minąć). Wiesz, już dawno chcę ci coś powiedzieć. Ty jesteś... no dosłownie satyra. O wszystko zaraz obraza, miny... — Nie każdy ma szczęście urodzić się tak zadowolony z siebie, jak ty. Dzidzia nie odpowiedziała nic. Właśnie mijały Pętała i Teresę. Pętał złapał Dzidkę za koński ogon (czy zrobiłby to, gdyby był naprawdę zakochany?) i powiedział: — Wpadam dziś. Pójdziemy z bykiem. 7 Teresa milczała, była jakby trochę nachmurzona. — Może razem wpadniecie? — powiedziała Dzidzia (przy Mańce, dno, wiedziała o tym, ale miała w nosie całą Maję i właściwie Pętała, chciała patrzeć na Teresę i na to, jaka jest z nim). — Mam w domu torcik wedlowski, dostałam na urodziny i jeszcze jest. Stali razem, fatalnie niedobrani, za dużo o Majkę albo i o nie obie. Pętał nie patrząc nawet na Teresę powiedział : — Dobra, wpadniemy z Tessą, cześć! — (Z Tessą, z Tessą, jak dziwnie, jak fajnie), a one minęły ich powoli. Dzidka czuła, jak wali jej serce, wszystko razem to było jak niewygodne pantofle, a właściwie gorzej, bo nie uwierało, a jakoś trzepotało się w środku, cholera, dlaczego? Czuła, że Majka nie powie ani słowa, przysięgła sobie, że ona też nie powie, choćby ją to miało nie wiem ile kosztować. Jedyne, co by mogła powiedzieć, byłoby „wpadnij także" — za nic. Na szczęście rozwiązało jej się sznurowadło u tenisówki, przystanęła nie mówiąc słowa. Majka poszła dalej, do rogu było już tylko kilka kroków, od rogu ona pójdzie prosto, a Maja skręci w lewo. Nie patrzyła na Maję, coś się jej robiło z oczami, niby latały, a widziała tylko końce swoich pantofli. Brudne. Trzeba kupić pasty. — Do widzenia — usłyszała nienaturalnie piskliwy głos Majki. I swój własny, też nienaturalny: — Nie odprowadzam cię, bo ona ma dziś po południu dyżur, mamy wcześniej obiad. Ale Majka nie z tych, co by popuściły. Cienko, zupełnym dyszkantem powiedziała: — Czy ja ci się tłumaczę? Ty mi się też nie musisz tłumaczyć — i już jej nie było. Dzidzia wzruszyła ramionami. Gdyby to był ktoś inny, może dopędziłaby go, jakoś załagodziła, ale tu nie s było warto: teraz trzeba czekać, aż Mańce minie. Zresztą, niech jej nie mija... Miała go przecież za chwilę zobaczyć i przecież na pewno, zupełnie na pewno nikogo na świecie nie kochała tak, jak jego. Więc dlaczego nie biło jej serce? Dlaczego rezygnowała z czasu spędzanego z nim na rzecz wszelkich głupstw, takich jak rower, wracanie okrężną drogą do domu, by choć chwilę iść za Pętałem i „Tessą". Przyjdą po południu... Ale o tym nie będzie teraz myśleć, tylko o tamtym, o czym zaczęła przed chwilą. Przecież jeżeli ktoś zbliża się do swojej miłości, powinien czuć to jakoś, powinno bić mu serce... A ona nic, idzie spokojnie, właściwie o nim nie myśli, tylko że nawet nie myśląc wie: teraz powinien wstać, o, już wstał, teraz się powinien przeciągnąć, wyciągając się na całą długość, tak, przeciąga się przez ten krok i przez dwa następne, teraz powinien już stać przed drzwiami: Dzidzia cichutko wkłada klucz do zamka i czeka: za drzwiami rozlega się brzęk łańcuszka dzyń-dzyń, który Drab nosi na szyi. W porządku. „Czyżbym dlatego kochała go inaczej, że jestem go tak pewna, że nie zawodzi nigdy?" — No już — mówi Dzidzia półgłosem i jest to powiedziane i za niego, i za nią. „No już, pani przyszła i pies nie musi się więcej martwić" — za niego, i „no już, mam cię nareszcie, skarbie mój" — za nią. Obejmuje go za szyję, to jest właśnie takie cudowne, że on jest pies, a taki jak człowiek, taki wielki, co tam, jak stanie na tylnych łapach to od Pętała wyższy co najmniej o głowę, i że jak go objąć, ma się go pełne ręce, i że można się tak bezkarnie do niego przytulić. Dzidzia nie wie, co to znaczy „bezkarnie", ale to jakoś tak jest: bezkarnie, bez ryzyka. Chwilę stoją nie ruszając się, tylko ogon bije o ścianę jak metronom, ale Drab nie bardzo lubi tak stać (to zresztą jest świństwo) i wysmykuje się z Dzidzi- 9 nych objęć. To jest chwila, której Dzidzia nie lubi, jest w tym jakiś brak delikatności, ale Dzidzia wie, że to nie wynika z braku serca, po prostu taki on jest, i tak teraz wszędzie pójdzie za nią. Ciska książki na tapczan, „ona" zaraz zrobi kwestię, ale „jej" kwestie nie liczą się i nie będą się liczyć, i jeszcze raz podchodzi do Draba. — Przyjdą — mówi do dużego szpiczastego ucha, które drga, połaskotane oddechem, z kolei łaskocząc Dzidzię w usta (od tego robi się w środku, w ustach, mrówkowa- to, śmieszkowato). „Tak?" — Tak. Zaprosiłam ich na... No właśnie, powiedziała im o torciku Wedla i o urodzinach i nie skłamała ani słowa, bo torcik rzeczywiście był i urodziny były, tylko że w marcu, a teraz jest początek czerwca. To niebywałe. I tak to człowiek kłamie, a przysiągłby, że mówi prawdę. Zdarza jej się to co dzień niemal: mówi coś, co jest świętą prawdą, i okazuje się, że nic podobnego. Dziś i tak nie jest najgorzej, były urodziny i rzeczywiście dostała wtedy od pani Śląskiej z góry ten torcik, ale czasem to jest zupełnie nie do uwierzenia: „Spotkałam Pętała i poszliśmy pojeździć na rowerze" mówi i widzi, jak jadą, najpierw on, potem ona, potem on wiezie ją na ramie, potem jeżdżą bez rąk, jeżdżą, no najwyraźniej, czuć zapach lip... I dopiero potem zastanawia się, skąd jej się to wzięło: przecież nie dlatego skłamała, żeby nie powiedzieć, że poszły z Kasią obejrzeć tenisówki, bo to właściwie było potrzebniejsze niż jeżdżenie na rowerze, no więc skąd? Czasem naznacza sobie pokutę: „Przyznam się, powiem". Ale jest w tym coś zupełnie idiotycznego — mówić, że się skłamało, jak już nikt o tym nie myśli i w ogóle sprawa dawno stała się nieaktualna. Mimo to powiedziałaby chyba, gdyby ojciec był sam, ale jest „ona" i to byłaby chyba dla „niej" jakaś satysfakcja, a tej satysfakcji (ani żadnej innej) Dzidzia jej nie da. Nie i nie. Czasem mówi 10 połowicznie, to znaczy bąka, żeby samej sobie zrobić za karę tę przykrość, tak jednak, żeby nikt inny tego nie usłyszał, ale to jest oszukaństwo i przez to samo jako pokuta też jest nic niewarte. Ale dziś? Trzeba będzie jakoś wybrnąć z tego torcika. Dzidzia zostawia Draba i wraca do przedpokoju włożyć kapcie. Zęby chociaż raz pamiętać o tym wchodząc. Ale nie. Zawsze „naniesie" (jak mówiła Olesia) brudu, a dopiero potem przypomina sobie o kapciach. Wkłada je szybko, a tenisówki wsuwa pod krzesło: o jedno gadanie będzie mniej. Potem idzie do kuchni. — Dzień dobry. — Dzień dobry, Dzidziu. Już teraz jakoś przestała ją poprawiać, może się w końcu przyuczyła, ale dawniej, na początku, zawsze było: „dzień dobry komu?" — Mówże jej po prostu Alicja — powiedział Tatad tego dnia, którego się pobrali. Miał śmieszną, głupią minę. — Ma raptem o trzynaście lat więcej od ciebie. Minęło już od tej pory osiem miesięcy, a Dzidzia ani razu jeszcze nie powiedziała: „Dzień dobry, Alicjo", w ogóle nie powiedziała: „Alicjo". Mówiła: „daj", mówiła: „weź", „kup", ale jakoś bezosobowo; o niej tylko, zresztą rzadko i wyłącznie do obcych, mówiła: „ta Alicja", do Draba mówiła zawsze: „ona", i on mówił o niej tak samo, może nawet i nie z solidarności, może Drab myślał, że „Ona" jest z dużej litery, takie imię? Z tą całą Alicją to w ogóle nie było takie proste. Ale w obecnej chwili Dzidka wolała nie zgłębiać tematu. Alicja, z początku bardzo serdeczna, powoli sztywniała. Coraz rzadziej usiłowała wyciągać Dzidzię na rozmowę, pytać o kolegów, o szkołę. Jeżeli rozmawiały, to przeważnie poprzez Draba. — Drab pyta, czy wolisz pomidorową czystą czy ze śmietaną — mówiła Alicja. ił — Widać zapomniał, że nie znoszę śmietany w żadnej zupie •— odpowiadała Dzidzia, stojąc tyłem do Alicji, pozornie bardzo zajęta skubaniem jakiejś skórki przy paznokciu. Na szczęście obie miały poczucie humoru i rozmowy przez Draba dosyć je bawiły. Ale o tym także nie warto myśleć. Od początku, z przyczyn dla siebie samej niezupełnie jasnych, Dzidzia postanowiła „nie dopuścić" Alicji i trwała w tym twardo, tyle że właściwie spotkał ją zawód, lejce wymknęły się jej z rąk: Alicja wycofała się sama. Była zawsze miła, spokojna i równa, podniesione końce brwi nad zielonkawymi oczami jeszcze bardziej podjeżdżały jej w górę, gdy się uśmiechała, ale uśmiechała się mało, coraz mniej, coraz mniej, zaledwie kącikami ust. Bez drgnienia przyjęła styl narzucony jej przez Dzidzię. Tatad pewno nawet całej tej gry między nimi nie zauważył, panowie nie mają oka na takie rzeczy, zresztą co tam o tym wiadomo — poza tym że teoretycznie go kochała, Dzidzia nie wiedziała o ojcu nic. Był małomówny, zajęty i nietowarzyski, uwielbiał swój fach, godzinami potrafił mówić o tym całym swoim Płocku, no w sumie był tak zajęty i tak nietowarzyski, że — jak powiedziała pani Slaska z góry — przez osiem lat nie zdążył się ożenić. Dzidzia nie pamiętała matki, chociaż czasem wymyślała sobie, że ją pamięta. Może Olesia opowiadała jej o tym, jak to było, może i pani Slaska, ale miała wraże-" nie, że pamięta ten wieczór, kiedy mama rozchorowała się, przerażona Olesia poleciała do pani Śląskiej, wezwano pogotowie, zanim zdążono ściągnąć ojca z Płocka, mama już straciła przytomność. — Pytała o ciebie — mówiła nieraz Olesia. — Jak? — Ano nie wiem jak, ale pytała, pytała. — A na co umarła? 12 Olesia przekręcała głowę, warkoczykowaty mały ko-czek sterczał jej na samym czubku tej głowy, jak u ptaka. — A bo to nie wszystko jedno, na co się umiera — mówiła. — Miała chorobę... zaraz... nie wymówię, zapytaj tatusia. Ale Dzidzia nie pytała o to więcej Tatada; jak raz zapytała, to Tatad powiedział: — Duduś, nie każ mi o tym mówić. Jak będziesz większa, jak minie więcej czasu, to wszystko ci opowiem — i popatrzył na Dzidzię tak jakoś, że Dzidzia zrozumiała, że w tym jednym wypadku rzeczywiście trzeba będzie poczekać, aż będzie większa. A potem nie mówili o tym i nie mówili, aż któregoś dnia ojciec przyszedł z tą figureczką (Alicja była niesłychanie drobna, okruszynka, o pół głowy niższa od Dzidzi — metr pięćdziesiąt dziewięć, szczuplusieńka, zabaweczka o poważnym spojrzeniu i uśmiechu dziecka, a głosie dorosłej osoby) i powiedział: — Dzidziu, to jest Alicja. Chciałbym, żebyście się polubiły, bo... — znowu miał ten swój wyraz twarzy chłopca złapanego na ściąganiu, gdy kończył: — Ja się z nią przed chwilą ożeniłem. Będzie z tobą... z nami mieszkała. Mówże jej po prostu Alicja, ma raptem o trzynaście lat więcej od ciebie. Usiadły do stołu. Drab chwilę postał machając gwałtownie ogonem, a potem od tej wąskiej strony, od tej, którą się najtrudniej przecisnąć, wsunął się pod stół. Chwilę się układał chodząc za własnym ogonem i potrącając dwie małe nóżki Alicji i dwie (płaskie) wielkie stopy Dzidzi, aż się ulokował, z drugiego boku, spod zwisającej plastykowej serwety wystawiając pysk. — Schowaj mordę — wymknęło się czułym tonem Dzidzi, ale tylko wymknęło się; starała się jak najmniej mówić do niego przy Alicji. 13 Ton, którego używało się mówiąc do Draba, miał nie być przez nią słyszany. Dawniej Alicja usiłowała podejmować temat. Pracowała na pół etatu w radio, raz rano, a raz po południu, tak że co drugi dzień rano chodziła na spacer z Drabem. Mówiła: — A my byliśmy na spacerze. Drabsio spotkał paru kolegów, jednego chorego na... — i urywała. Dzidzia chciałaby wiedzieć, kogo spotkali i na co był chory ten kolega, ale nie: nie ułatwi nic. Wszystko to stało się poza nią, tatko-Tadzisko ohydnie ukrył przed nią całą tę znajomość, przyprowadził ją do gotowego: „myśmy się dzisiaj pobrali", a ona ostatecznie miała trzynaście lat i kiedy dawało się jej macochę, no bo co, jak go zwał, tak go zwał, to była przecież macocha, można było uprzedzić ją o tym chociaż jednym słowem. To prawda, że nie bardzo nawet miał kiedy ją o tym uprzedzić, każda ich sobota to było nieprzytomne latanie i załatwianie spraw, ale gdyby był chciał... A teraz niech żałuje. Niech żałują oboje. Teraz tatko już nie biegał z Dzidzią, wszystko to przejęła Alicja, która kupowała jej, co było trzeba, chodziła na wywiadówki i te de (robiła to zresztą bez zmrużenia powiek, miło, a nawet z początku serdecznie, ale Alicja została Dzidzi narzucona, a wobec tego nie zostanie zaaprobowana), ale za to w żadną niedzielę Dzidzia nie była już sama z ojcem, już zawsze byli we troje. Alicja, chociaż nieśmiała, z początku bardzo serdeczna, także się zmieniła. Teraz nie nawiązywała już rozmowy, nie pytała, co jest zadane, nie mówiła, kogo spotkali, kiedy byli na spacerze z Drabsiem. Mówiła, co Dzidzia ma wziąć sobie na kolację (w lodówce, na drugiej półeczce, pod talerzykiem), przynosiła drugie danie. — Koledzy przyjdą do mnie dziś po południu — odezwała się niechętnie Dzidzia. — Zrobię im herbaty. 14 — Tylko uważaj, żeby woda z czajnika nie wykipiała i nie zalała ci gazu. — No... A do tej herbaty? — Czy ja wiem? — tak jakby zafrasowała się Alicja. — Może zejdziesz i przyniesiesz sobie coś z samu? Na pewno tam coś dostaniesz. — A potem jakby oprzytomniała: — Od kiedy to podejmujesz kolegów podwieczorkami? — A co bym przyniosła? — Co chcesz, może petit-beurry, może wafle... Kto przyjdzie? — Pętał i jeden tam... nie znasz. — Nie, nie, naturalnie — od razu wycofała się Alicja. — Proszę tylko, żebyś nie była później jak o ósmej, jeżeli wyjdziesz z psem. — Niż o ósmej. — Właśnie mówiłam. — Powiedziałaś: „jak o ósmej". — To masz rację, żeś mnie poprawiła. 1:0 — pomyślał Drab. Byłby chciał trącić Dzidzię mordą, ale to było za dużo fatygi. I byłoby po nic, bo Dzidzia pewno pomyślałaby, że on się dopomina o mięso. Co za pech, że nie umiał mówić, byłoby to ułatwiło tyle spraw! Naturalnie, gdyby mógł załatwić je natychmiast, bo — o czym Drab nie wiedział — mimo że wszystko znakomicie rozumiał, pamiętał to tylko przez chwilę. I tak na przykład, zrozumiawszy od razu, że za sam fair-play jest 1:0 dla Alicji, po chwili nie pamiętał już za co, a jeszcze po chwili nie pamiętał dla kogo. Westchnął. Dzidzia westchnęła także. — To kupię kokosanki. Ile kosztują? Alicja wyjęła portmonetkę, w której chyba niewiele było forsy, pogrzebała w niej i położyła na stole dwadzieścia złotych. 15 — Nie mam drobnych — powiedziała patrząc na Dzidzię. — Resztę proszę mi położyć na stoliku koło łóżka. „Proszę mi położyć..." — to było nowe. — Położy się — odpowiedziała Dzidzia. Wstały od stołu. — Może także sprzątnie się ze stołu, bo na mnie już czas. — Alicja dalej nie patrzyła na Dzidzię, coś jakby nieuważny uśmiech błąkało się koło jej ust. Drab, gdyby pamiętał, byłby pewnie policzył 2:0, ale cóż, niestety o tym, jak jest z Draba pamięcią, już wiecie, nie zdziwi was więc, że od początku policzył 1:0 — i westchnął. Nie był z Dzidzi zadowolony. Jakoś mu się rozdwoiła, dawniej znał ją jednakową, taka sama była dla niego, jak dla Olesi, jak dla Tatada, wesoła, śmieszka, pełna serdeczności. Teraz coraz częściej słyszał ten jej głos nowy, dziwny, na szczęście nie widział jej zaciętej twarzy. (Nie wiem, czy wiecie, że psy widzą gorzej niż ludzie i inaczej: wszystko widzą w jednym kolorze). Leżał pod stołem, oglądając drobne, ubrane w klapki stopy Alicji oddalające się szybko, a potem stopy Dzidzi, bez podbicia, w kapciach; jedną opartą o ziemię, a drugą machającą w przód i w tył. Drab ziewnął szeroko, znudził go ten ruch nogi w kapciu, bez podbicia, i już się zabierał do drzemki, kiedy usłyszał coś jakby stuk drzwi i poczuł (bez przykrości) ręce Dzidzi naokoło szyi. — Widzisz, jaka podła — powiedziała Dzidzia. Powiedziała to bez przekonania i tak jakby ze smutkiem. Drab liznął ją, ale raczej na odczepne. Oboje równocześnie raz jeszcze westchnęli. II z Pętałem to było tak. Kiedy trzy lata temu na początku roku Szostakowski czytał listę, a oni odpowiadali kolejno: „jestem", „jestem", Dzidzia usłyszała nagle, jak wyczytał: „Słowacki Juliusz", i zaintrygowana obejrzała się, aby zobaczyć, kto na ten apel wstanie. Wstał szczupły, blady chłopiec, z miłą gębą i bardzo potarganymi blond włosami. Po lekcji z właściwą sobie spontanicznością równoznaczną z brakiem taktu Dzidzia podeszła do niego i ruchem obrotowym drugiego palca zrobiła kółko na czole. — Twoi Jareccy chyba nie mają dobrze tu — powiedziała elegancko. — Żeby takiego pętała nazwać Juliusz Słowacki... — Tylko Juliusz, Słowacki to przecież nie ich wina. Dzidzia roześmiała się, bo odpowiedź była właściwie dość logiczna, a w czasie matmy dostała kartkę: Czym się interesujesz? Sportem czy jazzem? Ja wolą sport — Pętał. Tak to Pętał został Pętałem, a Dzidzia zainteresowała się sportem. Byłaby pewnie wolała zapisać się do kółka jazzowego, ale Pętał namówił ją na tamto i dobrze wyszło, bo w rezultacie Dzidzia skakała nie tylko najlepiej w swojej klasie, ale od pół roku najlepiej w całej klasie juniorek: metr trzydzieści pięć. Gdy chodzili z Drabem do Agrykoli, skakali wszyscy troje (Drab naj- 2 Przez ciebie, Drabie! 17 lepiej, ale warunki, sprawa czterech nóg). Pętał też skakał pięknie, był wicemistrzem szkoły i teraz uparł się, że na międzyszkolnych (za trzy tygodnie już) Dzidzia będzie reprezentowała szkołę i że wygra. „Ty, Dzida, z ziemią cię zrównam, jak nawalisz, po moim trupie wygra Jagielska z dwunastki, skacze sto razy gorzej od ciebie, bez stylu, jak noga". Zostali parą przyjaciół. Ohydne, staroświeckie imię „Dzidzia" (drugi ból Dzidzi obok płaskiego podbicia) Pętał zmienił najpierw na Dzidę, a potem na Dudę. Dzida nie było dużo ładniej, ale jakoś trochę nowocześniej. Dzidzia i tak już od wielu lat chciała mieć na imię Edyta i żeby się to zdrobniało Dita — i nikt się tak nie nazywa, i krótko, i nowocześnie, i jakoś trochę tak intrygująco. W przystępie idiotycznej szczerości powiedziała Pętalowi, od jak straszliwego imienia jest zdrobnieniem to „Dzidzia", ale potem (mimo że z nim to było murowane — wierzyła, że nikomu na świecie nie powtórzy) gorzko tego żałowała. Pętał był zresztą pierwszy, nie wiedział nikt w klasie, ani Maja, ani nikt, w szkole zapisano ją podając tylko drugie jej imię — Helena, też okropne; na zeszytach pisała: „Dzidzi" lub „Dzidki Pahlówny", a na głupie pytania odpowiadała, że obchodzi imieniny na Świętą Dziedzicję. Niech się wypchają. O Dicie też powiedziała Pętalowi, którego reakcja nie była zbyt entuzjastyczna: — Dita? Niech ci będzie. W krótkich słowach, z Pętałem to była przyjaźń, prawdziwa przyjaźń, tylko że z chłopcem w ogóle o prawdziwej przyjaźni nie może być mowy. No więc znowu to samo: prawda i kłamstwo równocześnie. Ale też Dzidzia pod słowem „przyjaźń" chciała widzieć tak dużo... tak dużo... chyba zbyt dużo. Przyjaciółka powinna była wiedzieć o niej wszystko i nawzajem. Powinny były tylko patrząc na siebie rozumieć się bez słów. Nigdy sobie nie 18 kłamać (ani nie bujać). Kochać się na zawsze. A kiedy słyszała w sobie te słowa „na zawsze", to czuła coś takiego na skórze, jakby jakieś uroczyste ciarki, a w gardle też coś nieokreślonego, cudownego i ohydnego, takiego, od którego nieuchronnie trzeba się zaczerwienić. A myśląc to wszystko Dzidzia, która dawniej widziała różne, zmieniające się twarze, od paru dni uporczywie widziała tylko jedną, cygańską, skośną i połyskliwą twarz Teresy, „Tessy". Stały naprzeciw siebie uśmiechając się i patrząc sobie w oczy, potem powoli, z namysłem (nie mogło w tym być nic pochopnego), po męsku wyciągały do siebie ręce. „Na zawsze" — mówiła Teresa. Była poważna. Uśmiech znikał nawet z jej migotliwych oczu. „Na zawsze" — odpowiadała Dzidzia — i ciarki, te właśnie, siarkowe, zielone i pełne gęsiej skórki. Ech, o czym ona myślała, Teresa nie zwracała na nią najmniejszej uwagi, może dopiero dziś, na tej wizycie uda się jej jakoś ją zaintrygować, zafascynować, o Teresie jak dotąd nie było co myśleć, właściwie zostawała tylko Majka, tylko Majka, która... Majka nie była zresztą pierwszą przyjaciółką Dzidzi. Pierwsza była Kaśka i tak się prowadzały z pół roku, ale potem, kiedy Dzidzia popołudniami zaczęła trenować z Pętałem, Kaśka zaczęła stroić fochy, jakieś obrazy, odebrała od Dzidzi znaczek z Olimpiady w Tokio, na którym przysięgły sobie, że zawsze... To było już dawno, były wtedy obie bardzo dziecinne, ale cała ta historia była nie na poziomie, zawiodła się na Kaśce, rozczarowała się, koniec i kropka. Potem była Bronka, bardzo fajna (naprawdę nazywała się Bożena, ale chciała jakoś inaczej, bo Bożen było w klasie sześć, i zmieniła tak śmiesznie, staromodnie — „Bronka"), bardzo fajna, ale dziwna jakaś, trochę święta czy co... Nagle po klasówce leciała do nauczyciela i przyznawała się, że dała ściągę, parę razy przyznała się 19 do rzeczy, których w ogóle nie zrobiła, a kiedy uczyli się o Savonaroli, przyszła nazajutrz z obandażowaną ręką. — Chciałam spróbować — powiedziała. — Ścisnęłam kawałek rozżarzonego węgla. — Skąd wzięłaś węgiel? — zdumiała się Dzidzia. — Wyjęłam z kosza, co się palił pod choinką na MDM-ie. — I co? — zapytała Dzidzia zachwycona i zgorszona równocześnie. — A to — powiedziała Bronka i zdarła bandaż, a „to", co zobaczyła Dzidzia, było takie okropne, takie okropne, że już długo po tym, jak się zagoiła ta ręka, nie mogła być z Bronką, żeby jej się to nie przypominało i nie podchodziło do gardła ze wstrętem i przerażeniem, jak kożuchy. Więc z Bronką też się właściwie skończyło i była sama, mimo że miała oficjalnego, a może nawet i prawdziwego przyjaciela: był przecież Pętał. Ale... Tu wracamy do tego, od czego zaczęliśmy te rozważania: z chłopcami to jest jednak zupełnie inaczej. Pętał był fajny, często wychodzili z Drabem, Pętał uwielbiał Draba po męsku i bez słów, na przywitanie klepał go tak, że Drab kiedyś wyrzygał cały obiad, skakał przez niego jak przez kozioł, nauczył Draba skakać przez ławkę i przez siebie, i w ogóle... Na czym to polegało, że na gwizd Pętała, którego Drab uznawał, no ale który ostatecznie był tylko Pętałem, Drab fruwał przez ławkę (chyba o metr wyżej od poręczy) przepięknym łukiem, a na gwizd Dzidzi, która przecież była Dzidzią (czytaj miłość), ociągając się przeskakiwał z miejsca bez rozbiegu, prawie że przełaził, zawsze opierając przednie nogi o siedzenie... Dzidzia nie mogła tego zrozumieć, ale irytowało ją to z każdym dniem bardziej, marzyła o tym, żeby nagle na jej gwizd Drab zrobił coś zupełnie wspaniałego, 20 coś, co kompletnie zakasowałoby wszystkie numery Pętała, ze zmartwienia czy może ze złości aż coś ją łaskotało w gardle, w myśli błagała Draba najczulszymi słowami, zaklinała go, groziła, Drab zastygał ze spuszczoną głową jak posąg, robił parę kroków (skocz, błagam cię, skocz, fruń, pokaż mu...) i opierał się o Dzidzię całym swoim ciężarem, pod którym niemal że traciła równowagę. Pętał patrzył ukosem i albo nie mówił nic, to było chyba najgorsze, albo kpił z niej, mówił, że jest zazdrosna 0 Draba, Dzidzia śmiała się na pozór zupełnie swobodnie, ale jaka była prawda? Drab zachowywał się jak świnia, przecież lubił skakać, więc co mu mogło szkodzić zrobić to i na jej gwizd... Kto tam doga zrozumie... Ale mimo to z Pętałem była sztama, chodzili razem na kółko sportowe, poza trenowaniem skoków Pętał nauczył Dzidzię jeździć na rowerze bez trzymanki, często woził ją na ramie albo i ona jego, jechali dołem, po Agrykoli, a Drab biegł górą w cudownych podskokach i wszystko było bez zmarszczki aż do tego dnia, kiedy Dzidzia, jak gdyby nigdy nic, powiedziała: — Wiesz... Stary się ożenił. Tak ni z tego, ni z owego. 1 teraz mam macochę. Pętał nie odpowiedział przez dłuższą chwilę, jakby się nad czymś zastanawiał, a potem wziął rozbieg i przeskoczył przez Draba, który chyba specjalnie się ustawił, a Dzidzi zrobiło się przykro. Ostatecznie od czegoś był jej przyjacielem, powinien był odpowiedzieć choć słowem, zareagować jakoś na taką wiadomość. Jedno było tylko możliwe: że nie usłyszał. Inaczej przecież byłby na pewno coś powiedział. — Wiesz, Pętał — zaczęła znowu, ale urwała, bo zobaczyła, że wzruszył ramionami. — Wiesz, Dzida — powiedział — ja z tobą naprawdę chętnie... i tego byka ja lubię, ale ja nie jestem od takich rzeczy. 21 — Od jakich rzeczy? — Od zwierzeń. —? Od jakich zwierzeń? — Dzidzia aż skoczyła. — Gdzie tu są jakie zwierzenia? To jak ty mi powiedziałeś, że Marian złamał rękę, to to też były zwierzenia? Wiedziała, że kłamie, ale tym razem szło o honor, więcej: o niewygłupianie się. Pętał znowu wzruszył ramionami, ale jakoś inaczej. Dzidka poczuła, że uratowała sytuację, znowu coś uratowała kłamiąc. Czyżby człowiek był na to skazany? Po tej rozmowie z Pętem postawiła krzyżyk na „porozumieniu dusz" i wtedy zaczęło się z Manią. Zaczęło się właściwie od tego, że Mania miała tak obgryzione paznokcie, że nie można było na to nie patrzeć. I że właściwie to była prawie rozkosz patrzeć. Potem się okazało, że Majka pięknie rysuje, Dzidzia, która nie umiała postawić kreski, patrzyła z zachwytem na ręce Majki spod których wyrastało wszystko: zwierzęta, kwiaty, całe kompozycje, a przede wszystkim piękne, ozdobne litery. Kiedy robiła swój monogram, długie wąsy „M" cudownie przeplatały się przez „O", wyglądało to jak powój czy może jak bluszcz. Zaczęły wracać razem do domu. I wtedy Maja napisała tę swoją głupią kartkę. A potem to się kotłowało długi czas, Dzidzia czuła, że Maja jest nieszczęśliwa, nie wiedziała dlaczego, ale tak czuła, i to ją pociągało, lubiła to, że niewiele wie o Mai, i to, jak mówiły półsłówkami, i patrzeć, jak Majka rysuje. Kiedy Mai nie było w klasie, to było jakoś pusto, ale... I znów to nieszczęsne „ale"... bo Dzidzia od pierwszej chwili wiedziała właściwie, że to nie to, mimo że Maja nie była jej obojętna. Ale Maja była inna, zawsze nieszczerze ćwierćironiczna i nie można jej było powiedzieć nic z tego, co się czasem czuło, a Dzidzia czasem czuła jakąś młodość bez granic i łzy, i marzenie, żeby 22 sięgnąć gdzieś najdalej, bez końca, do dna, żeby żyć, żeby „iść i czynić dobrze". Pewnych zdań, zupełnie gotowych w głowie, za nic nie powiedziałaby Mai, tak jak nigdy nie wytłumaczyłaby, dlaczego musi iść za Pętałem i Teresą. A Teresie (Tessie) mogłaby chyba powiedzieć wszystko, wszystko, tylko że Teresa zupełnie nie była jej zwierzeń ciekawa. Ale może dziś... — Chodź, pójdziemy do samu... — ale nie zdążyła skończyć zdania, kiedy już zerwał się na równe nogi. Dzidzia czasem myślała, że zarówno we śnie, jak i na jawie Drab jest nastawiony na jedno jedyne słowo „chodź". Teraz ogon latał jak szalony, waląc po nogach Dzidzię, która rozglądała się za smyczą. — Czekaj — mówiła nakładając tenisówki, ale nie było mowy o czekaniu, ogon rąbał już o drzwi, dzwonił łańcuszek dzyń-dzyń, nagle Drab otwierał pysk i ziewał — ryczał zupełnie jak dzikie zwierzę (w domu nazywało się to trąbieniem) — oznajmiał, że nie może już czekać ani chwili. Tak było zawsze: jakby samo słowo „chodź" wyzwalało całkowitą niemożność czekania. Dzidzia spojrzała na zegarek; do przyjścia gości miała jeszcze całe trzy godziny, na lekcje należało przeznaczyć godzinę, no, dwie, postanowiła, że przed pójściem do samu jeszcze skoczą na mały spacer. Ogon tłukł o drzwi tak, że słychać było na całej klatce schodowej (zaraz wychyli się Slaska z tymi swoimi wychowawczymi uwagami), otworzyła je więc z rozmachem, z uśmiechem spoglądając w niewymownie szczęśliwą, uśmiechniętą „twarz" Draba. — Dobrze, najsłodszy — powiedziała głosem, jakiego istnienia Alicja nie podejrzewała nawet. Schodzili znanym sobie systemem: Drab całym sobą dopychał Dzidzię do ściany, tak że nie mogła dać ani 23 kroku, a potem denerwował się, że ona nie schodzi. Dzidzia machała smyczą (z NRD, tak jak i obróżka dzyń--dzyń, dostał to wszystko w prezencie od Śląskiej, jak pojechała w zeszłym roku z wycieczką na targi lipskie, ostatecznie poczciwa była ta cała Slaska, nie jej wina, że taka nudna), już byli oblężeni przez tłum dzieciaków z podwórza, dla których Drab nie przestawał być sensacją: taki wielki, a taki dobry. W ogóle jaka to frajda wychodzić z Drabem! A najprzyjemniej znaleźć się w innej dzielnicy, gdzie jeszcze go nie znają (tutaj już przyzwyczaili się ludzie do jego wielkości), bo tam nie można ujść nawet i paru kroków, żeby przechodnie nie przystawali przerażeni i zachwyceni równocześnie i nie pytali, co to za rasa. — Dog — odpowiadała z dumą Dzidzia. — Taki rudy? Ja znałem jednego, ale był czarno-biały. — To był arlekin — Dzidzia znała już na pamięć swoją rolę. — A to jest dog niemiecki. — A gryzie? — Łagodny jak cielę — na pokaz wtykała mu pięść w pysk, który Drab niechętnie otwierał. Zatrzymywać się na trotuarze, bez źdźbła trawy, na którym nawet nie ma co powąchać, i otwierać mu gębę, jakby tam było co do pokazywania! Co też ta Dzidzia ma w głowie. — A jak się on nazywa? — Drab! — No bo rzeczywiście Drab. Odrażający Drab, cha--cha-cha! Zawsze ten głupi dowcip. Co za naród! Jak się nazywa Drab, to przecież nie dlatego że mały, tylko że duży. I jak można, nawet dla złego dowcipu, o takiej roześmianej mordzie mówić: „odrażający Drab". — Można pogłaskać? 24 Tu wolno było pofantazjować. Czasem Dzidzia miewała chwile łaskawości. — Proszę bardzo. No, Drab, nie wykręcaj się tyłem. Czasem: — Nie warto, on ślini, my zresztą już lecimy. Czasem próbowała straszyć: — Łagodny, łagodny, ale nie ręczę. Jak mu się kto czasem nie spodoba... — tak odpowiadała przeważnie chłopcom, którzy już-już gotowi byli kontynuować z nią i z Drabem spacer. Wymknęli się chóralnemu: „Drab, Drabciu, Drlab" i poszli w Aleje Ujazdowskie. Drab o krok za Dzidzią, zatrzymując się chwilami, by „przeczytać" lub „napisać" list. — Oni tak ze sobą korespondują — powiedział kiedyś Dzidzi Tatad — jeden nasiusia: „czekaj na mnie", drugi to przeczyta i czeka... Do rogu było dziś sporo listów zarówno do przeczytania, jak i do napisania i Dzidzia czekała cierpliwie, aż Drab się z nią zrówna, żeby przejść przez ulicę. Kiedy podszedł do niej, siadł, a ona zaczepiła piąty palec o łańcuszek na szyi; Drab wstał, spuścił łeb i szedł krok w krok, nie lubił przechodzić przez jezdnię, wolał nie widzieć tych szalonych bolidów pędzących na niego ze wszystkich stron, Dzidzia — wiadomo, rozejrzy się zamiast niego: z nią jest bezpieczny na jezdni, tak jak ona powinna czuć się bezpieczna z nim, wszędzie, poza jezdnią. Gdy przeszli na drugą stronę ulicy i Dzidzia wyjęła zza łańcuszka symboliczny palec, poczuł radość wolności i rozpędziwszy się już był na trawniku. Było tam parę czegoś a la psy, ale małe toto było, nie warto nawet i powąchać, a w każdym razie na pewno nie warto odprawiać normalnych ceremonii. Drab podszedł do jednego z nich bez żadnych manewrów — perły przed wieprze — machnął ogonem, podniósł nogę, 25 poszedł dalej. Zupełnie co innego działo się, gdy na horyzoncie pojawiało się coś godnego uwagi. Psy godne uwagi zaczynały się dla Draba od dużych pudli i szły wzwyż: wilki, bernardy, wodołazy... No ostatecznie jeszcze boksery: małe to było, ale zmyślne i wesołe. Wtedy warto było manewrować i Drab zamierał, a naprzeciw niego zamierał taki pudel, wilczur lub wodołaz i stały tak bez drgnienia długie, nieraz aż za długie chwile. — Zdecyduj się — mówiła unieruchomiona w niewielkiej odległości od Draba Dzidzia, ale były to słowa na wiatr. Nie o Pętała — o psy należało być właściwie zazdrosną. Bo cokolwiek działo się z Pętałem, słowo Dzidzi miało jednak swą wagę i znaczenie, tymczasem gdy przeciwnikiem był pies, autorytet jej wystawiany bywał na ciężką próbę. Znudzona, Dzidzia przyjmowała inną taktykę: nagle odchodziła jakby nigdy nic, udając, że w ogóle nie zwraca na Draba uwagi. Gdy była o jakie sto kroków, oglądała się; obaj stali dalej, nieporuśzenie, ale ona widziała tylko Draba: przednie łapy, każda zakończona piękną wypukłą stopką starego mebla (ma się to podbicie, psia noga...), prostopadle wbite w ziemię, tylne zaś pod lekko w stosunku do ciała rozwartym kątem, ogon — nieruchoma linka przylepiona do zadu, u dołu jakby lekko podwinięta, wielka bryła głowy opuszczona jak u polującego tygrysa, i mów do mnie jeszcze. Dzidzia mogła nawet zniknąć z pola jego widzenia — stał, dopóki mu się tak chciało. Gdy mu (a może im) wreszcie odechciewało się stać, przyczajeni ruszali ku sobie krok za krokiem, powoli, bliżej, jeszcze bliżej, na chwilę zatrzymywali się i jeszcze krok — już wydawało się, że będąc tak blisko runą na siebie z furią — kiedy nagle ponury drapieżca Drab odzyskiwał w ciągu sekundy swą prawdziwą osobowość, puszczał ogon w szalonego młynka, podnosił łeb, podnosił nogę: sik! Pier- 26 wsze pozdrowienie zostawało napisane. Bokser (ewentualnie wilk, bernard, wodołaz) pospieszał przeczytać nosem pozdrowienie i zazwyczaj odpowiadał podobnym: „Cześć, Drabie, cześć!" Ale czasem bywało inaczej. Tamtemu (przeważnie gdy był to wilk) nie podobał się Dra-bowy list czy może zapach i warczał. Dzidzia miała wtedy dwa wyjścia. Jeżeli stała daleko, udawała: „nie znam tych panów" (mogła sobie na to pozwolić, już tam Drab nie darmo nosi swoje imię, pokrzywdzić się nie da), gdy była blisko, musiała reagować, co wcale, ale to wcale, nie było jej w smak. Drab, prawdziwy baranek boży na co dzień, kiedy chciało się go odciągnąć od kogoś, kto go źle zrozumiał, z kim mu nie wyszło, zmieniał się w zupełnego czorta. Nie dawał się odciągnąć, stawał na tylnych łapach (a wtedy był o głowę wyższy nie tylko od Pętała, ale i od Mariana, który był najwyższy w całej klasie) i też zaczynał warczeć. A „wark" to był nie byle jaki, basowy pomruk lwa, od którego wszystkim robiło się straszno. Naokoło Dzidzi-pogromczyni w ciągu sekundy zbierał się niechętny tłum: — Jak się ma takiego bydlaka, to się go powinno w kagańcu prowadzić. — Słuchaj, mała, jeszcze się doczekasz, że zawołam milicję. Spokoju człowiek w biały dzień nie ma na ulicy. — Trzymaj tego kundla, smarkata, bo ci pokażę! Walcząca z Drabem Dzidzia zatrzymywała na ustach mało w tej chwili przekonywające „ależ on jest naprawdę bardzo łagodny..." i atakowała: — To pana pies zaczął, nie mój. Stali naprzeciw siebie, właściciel odciągał spienionego wilczura, równie spieniony Drab grzmiał dalej. Grzmiał i grzmiał, aż do jakiejś chwili, gdy... zapominał, jakby nigdy nic, odwracał się i odchodził w przeciwną stronę. Ale dziś na nic takiego nie zanosiło się, Drab nie za- 27 wracając sobie głowy minął małego bokserka i pełnego wdzięku skotchteriera, który zapraszając do zabawy przysiadał na przednich łapach. Trudno poznawać cudze psy, nie był to jednak Ali, bo dla Alego Drab robił wyjątek. Dzidzia była z pewnością dobrą dziewczynką, bo pogarda Draba dla takich zalotów zawsze robiła jej wyraźną przykrość. — Drabsiu — mówiła najsłodziej, jak tylko umiała — patrz, jaki miły piesek, tak chciałby pobawić się z tobą, no, zrób mu ten honor, Drabsiu... — a mówiąc to widziała czarne, małe oczy Mai, wpatrzone w nią z niemą prośbą. Ale Drab nie musiał umieć mówić do tego, żeby w ciągu sekundy okazać, że nie ma najmniejszej ochoty na żadne tam dobroczynności; z miną tak znudzoną, tak pogardliwą, że Dzidzi robiło się wprost za niego wstyd, odwracał się tyłem do kolegi — który nie rezygnował, znowu zabiegał, znowu kokietował i przysiadał — i odchodził, jakby na całym wielkim placu nie było w ogóle nikogo. Chwilę pochodzili, oboje znudzeni, Drab ze dwa razy ,,wyłamał" na ławce, pozjadał trochę liści grabiny (Dzidzia wolała, gdy jego kozie zapędy nie miały świadków) i zawrócili do samu. Drab usiadł grzecznie przed sklepem, nie przywiązany, pełen godności i dumy, Dzidzia przez szybę kikowała, jak ludzie na ulicy mijają go szerokim łukiem. Jakaś staruszka nawet przeżegnała się: pełny sukces. Ktoś inny mruknął: „Ale ci koń na trotuarze..." Stała przed półką, z dwudziestozłotowym papierkiem w ręku (,,...a resztę proszę mi położyć na stoliku koło łóżka...") i zastanawiała się, co by tu kupić. — Są kokosanki? — Nie ma. — A wafle, te przekładane? 28 — Nie ma. Są goplanki. Dzidzia nie lubiła goplanek. Co by tutaj... W pewnej chwili zobaczyła na półce... czyż to możliwe? Lepiej by było, gdyby jej się zdawało... nie, jednak nie zdawało jej się — to był prawdziwy torcik Wedla! Niewiarygodny pech. Latami można szukać takiego torcika i nigdy go nie ma, a wtedy kiedy... Stanęła prawą nogą na lewej, do reszty brudząc tenisówkę (lewonożną) i rozważała sprawę. „Masz, Tessa, jedz — usłyszała swój własny głos — to jeszcze z moich urodzin..." „Fajny — mówi Teresa, podnosi rękę z torcikiem do ust, a bransoletki przesuwają się powyżej łokcia, dzwonią jak w czasie mszy — fajny, zjem ci ostatni kawałek". — Ile kosztuje, proszę pani, ten... torcik? — Wedlowski? — No... — Dwadzieścia dwa złote. — Okropność — wyrywa się Dzidzi, a ekspedientka spogląda na nią jak na wariatkę. — Dziwnym trafem ludzie rozrywają tę okropność — mówi. — Pół godziny temu dostaliśmy cztery, a został ten jeden, za minutę go nie będzie. — To poproszę — mówi Dzidzia czy może ktoś za Dzidzię, która czuje, że robi jej się gorąco. Już--już ma powiedzieć: „Nie, nie, dziękuję", ale jej wstyd. Zresztą... — Nie ciągnij — wyładowała się na Drabie — nie ciągnij, stara małpo, bo zobaczysz. Drab rzadko miewał natchnienia, ale widać ten dzień miał być pechowy do końca. Zrozumiał czy co? Odwrócił się nagle i stanął wbijając głowę w biodro Dzidzi. — Drabsiu... Co ci się stało, Drabsiu... — spytała niepewnie; Drab zelżony od małp, torcik za dwadzieścia dwa złote pod pachą, lekcje nie odrobione, za godzinę ta dziwna wizyta... — No, Drab, nie g