15972
Szczegóły |
Tytuł |
15972 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
15972 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 15972 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
15972 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Zofia Chądzyńska
PRZEZ CIEBIE, DRABIE!
I
Drab leżał wyciągnięty na słonecznej plamie. Plama była trochę mała i nie mógł
się na niej zmieścić, ale nie chciało mu się ruszać: Dzidzia powinna była
przyjść niedługo, a wtedy i tak trzeba będzie wstać; gdyby nie wstał, czułaby
się urażona. Śmieszna jest ta cała Dzidzia, potrzebuje dowodów na to, żeby
wiedzieć, że on ją kocha. Tak jakby nie było wystarczające, gdyby uderzył parę
razy samym końcem ogona o podłogę. Pewno sobie wyobraża, że to łatwo leżąc
uderzać końcem ogona o podłogę. A to wcale nie jest łatwo, może nawet trudniej
niż wstać. Ale Dzidzia nic z tego nie rozumie, chciałaby, żeby tak jak ona co
chwila zmieniał nastrój, bez żadnego powodu z rozpaczy wpadał w radość, z
radości w rozpacz. Niech na to nie liczy. Drab nie jest trzynastoletnią
egzaltowaną dziewczynką z muchami w nosie, jest ciężkim, wielkim, poważnym psem,
zna życie, żadnych tam fanaberii.
No, niechby przyszła, bo słońce przesunęło się i czuć je już tylko na tylnych
łapach. Ale w domu jest cisza. „Ona" (Drab uważał, że za Dzidzią żonę pana
powinien nazywać „Ona") widocznie kończy przygotowywać obiad. Pociągnął nosem:
nic interesującego. Dzidzia ma rację, że się nie spieszy.
Dzidzia nie spieszyła się rzeczywiście. Jak co dzień od
?3
kilku już dni manewrowała tak, aby wyjść za Teresą i Pętałem. Gdyby ją zapytać,
dlaczego lubiła iść za nimi, nie umiałaby odpowiedzieć. Jakoś to wszystko
piekielnie ją korciło. Na pewno szło o Teresę.
Teresa nie była przyjaciółką Dzidzi i Dzidzia nie przyznawała się sobie, jak
bardzo chciała, by mogła nią zostać. Może nawet nie wiedziała, że chce; po
prostu od dnia, gdy Teresa przyszła do szkoły, wypełniła sobą oczy Dzidzi, która
nie mogła pozbyć się sprzed nich jej obrazu. Teresa była duża (chodziła w
pierwszej parze, a Dzidzia w drugiej, choć też nie była mała — metr
sześćdziesiąt dziewięć), szczupła i wcale nie czarna, mimo że sposób jej
ubierania się, ruszania, chodzenia wydawał się Dzidzi cygański. Wyglądała na
więcej lat, niż miała w rzeczywistości (chociaż chyba i miała z piętnaście),
śmiała się dużymi, pełnymi zębów ustami, a kiedy śmiała się, na jej rękach
dzwoniło kilkanaście wąziutkich, różnokolorowych metalowych kółeczek, które
opadały, kiedy Teresa podnosiła rękę do góry. Ten ruch, tak, chyba właśnie ten
ruch, był jakiś taneczny i cygański. Teresa miała piękne, długie, nie brudzące
się ręce i podbicie: rzecz, której Dzidzia ogromnie zazdrościła koleżankom. Nie
wiedziała, że jest to kwestia układu kości, i nie mogła się nadziwić, dlaczego
innym udaje się pięknie wygiąć stopę, podczas gdy jej, mimo że ćwiczy przez
wszystkie lekcje tak uporczywie, że nieraz łapie ją skurcz, nic z tego
nie wychodzi i nie może dopatrzyć się u siebie tej wypukłej, pięknej linii,
którą duże stopy Teresy rysują mimo woli, przy każdym niemal ruchu. Teresa od
pierwszego dnia zainteresowała sobą całą klasę, chłopcy zadurzyli się w niej z
mety, ale trwało to krótko, bo Teresa śmiała się i nie zwracała na nich
wszystkich najmniejszej uwagi, a tylko Pętał...
To nie o to chodzi, że Pętał był przyjacielem Dzidzi, ani nie o to, że udawali,
że wszystko jest jakby nigdy nic.
4
Więc o co właściwie? Tyle par było w klasie, schodziły się i rozchodziły, kpiło
się z nich, kto by się tam tym przejmował, zmieniało się to jak w kontredansie,
ale oni — to było coś innego, to było jakoś inaczej, nie usiłowali ani kryć się
z tym, ani popisywać, od początku byli ciągle razem i od początku nikt nie mówił
nic na ten temat. To było chyba „naprawdę", jakoś inaczej „naprawdę" niż
zazwyczaj, trochę tak, jak ona i Drab, i pewno dlatego było Dzidzi smutno. Szła
teraz za nimi powoli, oglądając ich sobie jak w kinie. Nie szli objęci ani nie
trzymali się za rękę, jak to było w zwyczaju, każde trzymało za jedno ucho
rozciągliwej siatki Teresy, do której oboje wrzucili swoje książki i kapcie, i
machali do taktu tą siatką idąc nie w nogę. Kiedy wysuwali wewnętrzne nogi,
siatka jak huśtawka jechała do przodu, kiedy zewnętrzne, zatrzymywała się — i do
tyłu, a Dzidzia patrzyła na nich, jak szli, na mocny krok Teresy i niedbały,
sportowy posuw Pętała, i myślała nie myśląc, że chciałaby być nie sobą, lecz nią
albo nim. No tak, Teresa podobała jej się od początku, ale dopiero to, że chodzi
z Pętałem, sprawiło, że nie mogła przestać o niej myśleć. Szli i nie rozmawiali,
gdyby rozmawiali, też mogłaby tylko widzieć ich, a nie słyszeć, a mimo to
szybkie kroki Mai, już-już się z nią równające, zdenerwowały Dzidzię: chciała
być sama. Typowa Majka: teraz już miła, a przedtem taka świnia. Nie tylko że nie
chciała pokazać jej pamiętnika, mimo że Dzidzia pokazała jej to, co napisała o
Drabie (a Majka obiecała, że jak jej Dzidzia pokaże o Drabie, to ona przeczyta
jej swój pamiętnik), ale jeszcze zrobiła tę swoją minę...
Majka wielokrotnie była i wielokrotnie przestawała być najlepszą przyjaciółką
Dzidzi, mimo że gdzieś pod spodem, w głębi, Dzidzia świetnie wiedziała, że
naprawdę to nigdy nie była jej najlepszą przyjaciółką. Najpierw, już dawno temu,
Maja tę przyjaźń zaproponowała. Na
samym początku roku Dzidzia dostała od niej kartkę, pisaną malarskim, pełnym
zawijasów pismem: Czy chcesz być moją przyjaciółką? Dzidzię rozśmieszyła ta
kartka, zupełnie jak ze starodawnej książki dla młodzieży. Co to można wiedzieć,
czy się chce, czy nie chce być czyjąś przyjaciółką? Tego nie można chcieć, to
musi samo się zrobić, zaskoczyć człowieka jak słońce albo deszcz. No i jest, a
potem mija. Maja była za inteligentna na takie pytania. No, ale trzeba było jej
coś odpowiedzieć, i to tak, żeby nie zrobić Mai przykrości... Wyrwała kartkę z
zeszytu i napisała: Majka! Dziękują ci za twoją propozycję... W tym miejscu Zora
(Zmora) wyrwała Dzidzię z geografii (zresztą satyra, Dzidka nie uważała, nie
usłyszała pytania, zalufiła), a potem był dzwonek, a na pauzie Majka wiała od
niej jak od zarazy. To się Dzidce spodobało, widać sama zrozumiała niestosowność
swojej propozycji, więc tym bardziej chciała okazać Mai serce, ale nie było
sposobu, ani na tej pauzie, ani po lekcjach nie udało jej się złapać Mai, która
zdematerializowała się na tych swoich gumach, tak jak to ona umiała, wszystko to
korciło Dzidzię już teraz naprawdę, chciała powiedzieć coś Majce, wziąć ją za
rękę... Ale to właśnie była cała Maja: absolutny dziwoląg, wychylający się i
chowający zupełnie niespodzianie. Przez następne dni miała ten swój „smród
pod nosem", ten cienkokrzywy, półobrażony i półironiczny uśmiech, a
kiedy Dzidka wreszcie przy dybała ją po wuefie, usłyszała: „Co się mnie
czepiasz?" i natychmiast złapało ją za gardło. Chamstwo to była okropna rzecz,
od której zawsze chciało jej się płakać, od tego i od tego, jak się bardzo
huknęła w głowę. Tylko od tego; inaczej nigdy nie płakała. (Nigdy... Dlaczego
tak się mówi? Przecież czasem płakała, ale ponieważ rzadko, to się już utarło,
że „nigdy"). Nazajutrz, znowu na geografii, kiedy Dzidzia zacięła się, żeby
uważać, bo ze Zmorą była do tyłu
G
i nie było żartów, dostała karteczkę: Przepraszam. Kocham Cię. Maja. Dzidzia
walczyła ze sobą, żeby się nie odwrócić, a kiedy wreszcie poddała się, oczy jej
spotkały oczy Mai i poczuła, że ona też ją kocha i że to jest przyjaźń. Dużo
potem było jeszcze takich faz, Maja usiłowała (może nie umiała inaczej) bawić
się z nią w kotka i w myszkę, ale Dzidzia tego nie chciała. Przyjaźń to miało
być coś innego, bez tych wszystkich numerów...
Ostatnio niespecjalnie im się wiodło, Majka powiedziała jej, że Drab siwieje na
pysku, cholerne świństwo, tym gorzej że coś w tym było, trochę poszarzał,
Dzidzia w ogóle nie odpowiedziała, tak ją zatkało, teraz widać z kolei Mai jest
łyso, dlatego ją dopędza i przeszkadza jej w... W czym jej właściwie przeszkadza?
— Można?
— Co się wygłupiasz, Mańka, przecież widzisz, że idę sama.
— Czasem człowiek chce być sam.
—? Jak chce, a jest delikatny, to i tak tego nie powie.
— A ty jesteś delikatna?
— Nie wiem. Osądź sama.
— Ach tak?
Maja już była gotowa do obrazy, ale Dzidzi to dzisiaj wisiało.
— Przestań, Mańka (Pętał puścił ucho siatki i stanęli. Skoro tak, to już lepiej
ich minąć). Wiesz, już dawno chcę ci coś powiedzieć. Ty jesteś... no dosłownie
satyra. O wszystko zaraz obraza, miny...
— Nie każdy ma szczęście urodzić się tak zadowolony z siebie, jak ty.
Dzidzia nie odpowiedziała nic. Właśnie mijały Pętała i Teresę. Pętał złapał
Dzidkę za koński ogon (czy zrobiłby to, gdyby był naprawdę zakochany?) i
powiedział:
— Wpadam dziś. Pójdziemy z bykiem.
7
Teresa milczała, była jakby trochę nachmurzona.
— Może razem wpadniecie? — powiedziała Dzidzia (przy Mańce, dno, wiedziała o
tym, ale miała w nosie całą Maję i właściwie Pętała, chciała patrzeć na Teresę i
na to, jaka jest z nim). — Mam w domu torcik wedlowski, dostałam na urodziny i
jeszcze jest.
Stali razem, fatalnie niedobrani, za dużo o Majkę albo i o nie obie. Pętał nie
patrząc nawet na Teresę powiedział :
— Dobra, wpadniemy z Tessą, cześć! — (Z Tessą, z Tessą, jak dziwnie, jak
fajnie), a one minęły ich powoli.
Dzidka czuła, jak wali jej serce, wszystko razem to było jak niewygodne pantofle,
a właściwie gorzej, bo nie uwierało, a jakoś trzepotało się w środku, cholera,
dlaczego? Czuła, że Majka nie powie ani słowa, przysięgła sobie, że ona też nie
powie, choćby ją to miało nie wiem ile kosztować. Jedyne, co by mogła powiedzieć,
byłoby „wpadnij także" — za nic. Na szczęście rozwiązało jej się sznurowadło u
tenisówki, przystanęła nie mówiąc słowa. Majka poszła dalej, do rogu było już
tylko kilka kroków, od rogu ona pójdzie prosto, a Maja skręci w lewo. Nie
patrzyła na Maję, coś się jej robiło z oczami, niby latały, a widziała tylko
końce swoich pantofli. Brudne. Trzeba kupić pasty.
— Do widzenia — usłyszała nienaturalnie piskliwy głos Majki. I swój własny, też
nienaturalny:
— Nie odprowadzam cię, bo ona ma dziś po południu dyżur, mamy wcześniej obiad.
Ale Majka nie z tych, co by popuściły. Cienko, zupełnym dyszkantem powiedziała:
— Czy ja ci się tłumaczę? Ty mi się też nie musisz tłumaczyć — i już jej nie
było.
Dzidzia wzruszyła ramionami. Gdyby to był ktoś inny, może dopędziłaby go, jakoś
załagodziła, ale tu nie
s
było warto: teraz trzeba czekać, aż Mańce minie. Zresztą, niech jej nie mija...
Miała go przecież za chwilę zobaczyć i przecież na pewno, zupełnie na pewno
nikogo na świecie nie kochała tak, jak jego. Więc dlaczego nie biło jej serce?
Dlaczego rezygnowała z czasu spędzanego z nim na rzecz wszelkich głupstw, takich
jak rower, wracanie okrężną drogą do domu, by choć chwilę iść za Pętałem i
„Tessą". Przyjdą po południu... Ale o tym nie będzie teraz myśleć, tylko o
tamtym, o czym zaczęła przed chwilą. Przecież jeżeli ktoś zbliża się do swojej
miłości, powinien czuć to jakoś, powinno bić mu serce... A ona nic, idzie
spokojnie, właściwie o nim nie myśli, tylko że nawet nie myśląc wie: teraz
powinien wstać, o, już wstał, teraz się powinien przeciągnąć, wyciągając się na
całą długość, tak, przeciąga się przez ten krok i przez dwa następne, teraz
powinien już stać przed drzwiami: Dzidzia cichutko wkłada klucz do zamka i czeka:
za drzwiami rozlega się brzęk łańcuszka dzyń-dzyń, który Drab nosi na szyi. W
porządku. „Czyżbym dlatego kochała go inaczej, że jestem go tak pewna, że nie
zawodzi nigdy?"
— No już — mówi Dzidzia półgłosem i jest to powiedziane i za niego, i za nią.
„No już, pani przyszła i pies nie musi się więcej martwić" — za niego, i „no już,
mam cię nareszcie, skarbie mój" — za nią. Obejmuje go za szyję, to jest właśnie
takie cudowne, że on jest pies, a taki jak człowiek, taki wielki, co tam, jak
stanie na tylnych łapach to od Pętała wyższy co najmniej o głowę, i że jak go
objąć, ma się go pełne ręce, i że można się tak bezkarnie do niego przytulić.
Dzidzia nie wie, co to znaczy „bezkarnie", ale to jakoś tak jest: bezkarnie, bez
ryzyka. Chwilę stoją nie ruszając się, tylko ogon bije o ścianę jak metronom,
ale Drab nie bardzo lubi tak stać (to zresztą jest świństwo) i wysmykuje się z
Dzidzi-
9
nych objęć. To jest chwila, której Dzidzia nie lubi, jest w tym jakiś brak
delikatności, ale Dzidzia wie, że to nie wynika z braku serca, po prostu taki on
jest, i tak teraz wszędzie pójdzie za nią.
Ciska książki na tapczan, „ona" zaraz zrobi kwestię, ale „jej" kwestie nie liczą
się i nie będą się liczyć, i jeszcze raz podchodzi do Draba.
— Przyjdą — mówi do dużego szpiczastego ucha, które drga, połaskotane oddechem,
z kolei łaskocząc Dzidzię w usta (od tego robi się w środku, w ustach, mrówkowa-
to, śmieszkowato). „Tak?" — Tak. Zaprosiłam ich na... No właśnie, powiedziała im
o torciku Wedla i o urodzinach i nie skłamała ani słowa, bo torcik rzeczywiście
był i urodziny były, tylko że w marcu, a teraz jest początek czerwca. To
niebywałe. I tak to człowiek kłamie, a przysiągłby, że mówi prawdę. Zdarza jej
się to co dzień niemal: mówi coś, co jest świętą prawdą, i okazuje się, że nic
podobnego. Dziś i tak nie jest najgorzej, były urodziny i rzeczywiście dostała
wtedy od pani Śląskiej z góry ten torcik, ale czasem to jest zupełnie nie do
uwierzenia: „Spotkałam Pętała i poszliśmy pojeździć na rowerze" mówi i widzi,
jak jadą, najpierw on, potem ona, potem on wiezie ją na ramie, potem jeżdżą bez
rąk, jeżdżą, no najwyraźniej, czuć zapach lip... I dopiero potem zastanawia się,
skąd jej się to wzięło: przecież nie dlatego skłamała, żeby nie powiedzieć, że
poszły z Kasią obejrzeć tenisówki, bo to właściwie było potrzebniejsze niż
jeżdżenie na rowerze, no więc skąd? Czasem naznacza sobie pokutę: „Przyznam
się, powiem". Ale jest w tym coś zupełnie idiotycznego — mówić, że się
skłamało, jak już nikt o tym nie myśli i w ogóle sprawa dawno stała się
nieaktualna. Mimo to powiedziałaby chyba, gdyby ojciec był sam, ale jest
„ona" i to byłaby chyba dla „niej" jakaś satysfakcja, a tej satysfakcji (ani
żadnej innej) Dzidzia jej nie da. Nie i nie. Czasem mówi
10
połowicznie, to znaczy bąka, żeby samej sobie zrobić za karę tę przykrość, tak
jednak, żeby nikt inny tego nie usłyszał, ale to jest oszukaństwo i przez to
samo jako pokuta też jest nic niewarte.
Ale dziś? Trzeba będzie jakoś wybrnąć z tego torcika.
Dzidzia zostawia Draba i wraca do przedpokoju włożyć kapcie. Zęby chociaż raz
pamiętać o tym wchodząc. Ale nie. Zawsze „naniesie" (jak mówiła Olesia) brudu, a
dopiero potem przypomina sobie o kapciach. Wkłada je szybko, a tenisówki wsuwa
pod krzesło: o jedno gadanie będzie mniej. Potem idzie do kuchni.
— Dzień dobry.
— Dzień dobry, Dzidziu.
Już teraz jakoś przestała ją poprawiać, może się w końcu przyuczyła, ale dawniej,
na początku, zawsze było: „dzień dobry komu?"
— Mówże jej po prostu Alicja — powiedział Tatad tego dnia, którego się pobrali.
Miał śmieszną, głupią minę. — Ma raptem o trzynaście lat więcej od ciebie.
Minęło już od tej pory osiem miesięcy, a Dzidzia ani razu jeszcze nie
powiedziała: „Dzień dobry, Alicjo", w ogóle nie powiedziała: „Alicjo". Mówiła:
„daj", mówiła: „weź", „kup", ale jakoś bezosobowo; o niej tylko, zresztą rzadko
i wyłącznie do obcych, mówiła: „ta Alicja", do Draba mówiła zawsze: „ona", i on
mówił o niej tak samo, może nawet i nie z solidarności, może Drab myślał, że
„Ona" jest z dużej litery, takie imię?
Z tą całą Alicją to w ogóle nie było takie proste. Ale w obecnej chwili Dzidka
wolała nie zgłębiać tematu. Alicja, z początku bardzo serdeczna, powoli
sztywniała. Coraz rzadziej usiłowała wyciągać Dzidzię na rozmowę, pytać o
kolegów, o szkołę. Jeżeli rozmawiały, to przeważnie poprzez Draba.
— Drab pyta, czy wolisz pomidorową czystą czy ze śmietaną — mówiła Alicja.
ił
— Widać zapomniał, że nie znoszę śmietany w żadnej zupie •— odpowiadała Dzidzia,
stojąc tyłem do Alicji, pozornie bardzo zajęta skubaniem jakiejś skórki przy
paznokciu.
Na szczęście obie miały poczucie humoru i rozmowy przez Draba dosyć je bawiły.
Ale o tym także nie warto myśleć. Od początku, z przyczyn dla siebie samej
niezupełnie jasnych, Dzidzia postanowiła „nie dopuścić" Alicji i trwała w
tym twardo, tyle że właściwie spotkał ją zawód, lejce wymknęły się jej z rąk:
Alicja wycofała się sama. Była zawsze miła, spokojna i równa, podniesione końce
brwi nad zielonkawymi oczami jeszcze bardziej podjeżdżały jej w górę, gdy się
uśmiechała, ale uśmiechała się mało, coraz mniej, coraz mniej, zaledwie kącikami
ust. Bez drgnienia przyjęła styl narzucony jej przez Dzidzię. Tatad pewno nawet
całej tej gry między nimi nie zauważył, panowie nie mają oka na takie rzeczy,
zresztą co tam o tym wiadomo — poza tym że teoretycznie go kochała, Dzidzia nie
wiedziała o ojcu nic. Był małomówny, zajęty i nietowarzyski, uwielbiał swój fach,
godzinami potrafił mówić o tym całym swoim Płocku, no w sumie był tak zajęty i
tak nietowarzyski, że — jak powiedziała pani Slaska z góry — przez osiem lat nie
zdążył się ożenić.
Dzidzia nie pamiętała matki, chociaż czasem wymyślała sobie, że ją pamięta. Może
Olesia opowiadała jej o tym, jak to było, może i pani Slaska, ale miała wraże-"
nie, że pamięta ten wieczór, kiedy mama rozchorowała się, przerażona Olesia
poleciała do pani Śląskiej, wezwano pogotowie, zanim zdążono ściągnąć ojca z
Płocka, mama już straciła przytomność.
— Pytała o ciebie — mówiła nieraz Olesia.
— Jak?
— Ano nie wiem jak, ale pytała, pytała.
— A na co umarła?
12
Olesia przekręcała głowę, warkoczykowaty mały ko-czek sterczał jej na samym
czubku tej głowy, jak u ptaka.
— A bo to nie wszystko jedno, na co się umiera — mówiła. — Miała chorobę...
zaraz... nie wymówię, zapytaj tatusia.
Ale Dzidzia nie pytała o to więcej Tatada; jak raz zapytała, to Tatad powiedział:
— Duduś, nie każ mi o tym mówić. Jak będziesz większa, jak minie więcej czasu,
to wszystko ci opowiem — i popatrzył na Dzidzię tak jakoś, że Dzidzia zrozumiała,
że w tym jednym wypadku rzeczywiście trzeba będzie poczekać, aż będzie większa.
A potem nie mówili o tym i nie mówili, aż któregoś dnia ojciec przyszedł z tą
figureczką (Alicja była niesłychanie drobna, okruszynka, o pół głowy niższa od
Dzidzi — metr pięćdziesiąt dziewięć, szczuplusieńka, zabaweczka o poważnym
spojrzeniu i uśmiechu dziecka, a głosie dorosłej osoby) i powiedział:
— Dzidziu, to jest Alicja. Chciałbym, żebyście się polubiły, bo... — znowu miał
ten swój wyraz twarzy chłopca złapanego na ściąganiu, gdy kończył: — Ja się z
nią przed chwilą ożeniłem. Będzie z tobą... z nami mieszkała. Mówże jej po
prostu Alicja, ma raptem o trzynaście lat więcej od ciebie.
Usiadły do stołu. Drab chwilę postał machając gwałtownie ogonem, a potem od tej
wąskiej strony, od tej, którą się najtrudniej przecisnąć, wsunął się pod stół.
Chwilę się układał chodząc za własnym ogonem i potrącając dwie małe nóżki Alicji
i dwie (płaskie) wielkie stopy Dzidzi, aż się ulokował, z drugiego boku, spod
zwisającej plastykowej serwety wystawiając pysk.
— Schowaj mordę — wymknęło się czułym tonem Dzidzi, ale tylko wymknęło się;
starała się jak najmniej mówić do niego przy Alicji.
13
Ton, którego używało się mówiąc do Draba, miał nie być przez nią słyszany.
Dawniej Alicja usiłowała podejmować temat. Pracowała na pół etatu w radio, raz
rano, a raz po południu, tak że co drugi dzień rano chodziła na spacer z Drabem.
Mówiła:
— A my byliśmy na spacerze. Drabsio spotkał paru kolegów, jednego chorego na...
— i urywała.
Dzidzia chciałaby wiedzieć, kogo spotkali i na co był chory ten kolega, ale nie:
nie ułatwi nic. Wszystko to stało się poza nią, tatko-Tadzisko ohydnie ukrył
przed nią całą tę znajomość, przyprowadził ją do gotowego: „myśmy się dzisiaj
pobrali", a ona ostatecznie miała trzynaście lat i kiedy dawało się jej macochę,
no bo co, jak go zwał, tak go zwał, to była przecież macocha, można było
uprzedzić ją o tym chociaż jednym słowem. To prawda, że nie bardzo nawet miał
kiedy ją o tym uprzedzić, każda ich sobota to było nieprzytomne latanie i
załatwianie spraw, ale gdyby był chciał...
A teraz niech żałuje. Niech żałują oboje. Teraz tatko już nie biegał z Dzidzią,
wszystko to przejęła Alicja, która kupowała jej, co było trzeba, chodziła na
wywiadówki i te de (robiła to zresztą bez zmrużenia powiek, miło, a nawet z
początku serdecznie, ale Alicja została Dzidzi narzucona, a wobec tego nie
zostanie zaaprobowana), ale za to w żadną niedzielę Dzidzia nie była już sama z
ojcem, już zawsze byli we troje. Alicja, chociaż nieśmiała, z początku bardzo
serdeczna, także się zmieniła. Teraz nie nawiązywała już rozmowy, nie pytała, co
jest zadane, nie mówiła, kogo spotkali, kiedy byli na spacerze z Drabsiem.
Mówiła, co Dzidzia ma wziąć sobie na kolację (w lodówce, na drugiej półeczce,
pod talerzykiem), przynosiła drugie danie.
— Koledzy przyjdą do mnie dziś po południu — odezwała się niechętnie Dzidzia. —
Zrobię im herbaty.
14
— Tylko uważaj, żeby woda z czajnika nie wykipiała i nie zalała ci gazu.
— No... A do tej herbaty?
— Czy ja wiem? — tak jakby zafrasowała się Alicja. — Może zejdziesz i
przyniesiesz sobie coś z samu? Na pewno tam coś dostaniesz. — A potem jakby
oprzytomniała: — Od kiedy to podejmujesz kolegów podwieczorkami?
— A co bym przyniosła?
— Co chcesz, może petit-beurry, może wafle... Kto przyjdzie?
— Pętał i jeden tam... nie znasz.
— Nie, nie, naturalnie — od razu wycofała się Alicja. — Proszę tylko, żebyś nie
była później jak o ósmej, jeżeli wyjdziesz z psem.
— Niż o ósmej.
— Właśnie mówiłam.
— Powiedziałaś: „jak o ósmej".
— To masz rację, żeś mnie poprawiła.
1:0 — pomyślał Drab. Byłby chciał trącić Dzidzię mordą, ale to było za dużo
fatygi. I byłoby po nic, bo Dzidzia pewno pomyślałaby, że on się dopomina o
mięso. Co za pech, że nie umiał mówić, byłoby to ułatwiło tyle spraw! Naturalnie,
gdyby mógł załatwić je natychmiast, bo — o czym Drab nie wiedział — mimo że
wszystko znakomicie rozumiał, pamiętał to tylko przez chwilę.
I tak na przykład, zrozumiawszy od razu, że za sam fair-play jest 1:0 dla Alicji,
po chwili nie pamiętał już za co, a jeszcze po chwili nie pamiętał dla kogo.
Westchnął. Dzidzia westchnęła także.
— To kupię kokosanki. Ile kosztują?
Alicja wyjęła portmonetkę, w której chyba niewiele było forsy, pogrzebała w niej
i położyła na stole dwadzieścia złotych.
15
— Nie mam drobnych — powiedziała patrząc na Dzidzię. — Resztę proszę mi położyć
na stoliku koło łóżka.
„Proszę mi położyć..." — to było nowe.
— Położy się — odpowiedziała Dzidzia. Wstały od stołu.
— Może także sprzątnie się ze stołu, bo na mnie już czas. — Alicja dalej nie
patrzyła na Dzidzię, coś jakby nieuważny uśmiech błąkało się koło jej ust.
Drab, gdyby pamiętał, byłby pewnie policzył 2:0, ale cóż, niestety o tym, jak
jest z Draba pamięcią, już wiecie, nie zdziwi was więc, że od początku policzył
1:0 — i westchnął. Nie był z Dzidzi zadowolony. Jakoś mu się rozdwoiła, dawniej
znał ją jednakową, taka sama była dla niego, jak dla Olesi, jak dla Tatada,
wesoła, śmieszka, pełna serdeczności. Teraz coraz częściej słyszał ten jej głos
nowy, dziwny, na szczęście nie widział jej zaciętej twarzy. (Nie wiem, czy
wiecie, że psy widzą gorzej niż ludzie i inaczej: wszystko widzą w jednym
kolorze). Leżał pod stołem, oglądając drobne, ubrane w klapki stopy Alicji
oddalające się szybko, a potem stopy Dzidzi, bez podbicia, w kapciach; jedną
opartą o ziemię, a drugą machającą w przód i w tył. Drab ziewnął szeroko,
znudził go ten ruch nogi w kapciu, bez podbicia, i już się zabierał do drzemki,
kiedy usłyszał coś jakby stuk drzwi i poczuł (bez przykrości) ręce Dzidzi
naokoło szyi.
— Widzisz, jaka podła — powiedziała Dzidzia.
Powiedziała to bez przekonania i tak jakby ze smutkiem. Drab liznął ją, ale
raczej na odczepne. Oboje równocześnie raz jeszcze westchnęli.
II
z Pętałem to było tak. Kiedy trzy lata temu na początku roku Szostakowski czytał
listę, a oni odpowiadali kolejno: „jestem", „jestem", Dzidzia usłyszała nagle,
jak wyczytał: „Słowacki Juliusz", i zaintrygowana obejrzała się, aby zobaczyć,
kto na ten apel wstanie. Wstał szczupły, blady chłopiec, z miłą gębą i bardzo
potarganymi blond włosami. Po lekcji z właściwą sobie spontanicznością
równoznaczną z brakiem taktu Dzidzia podeszła do niego i ruchem obrotowym
drugiego palca zrobiła kółko na czole.
— Twoi Jareccy chyba nie mają dobrze tu — powiedziała elegancko. — Żeby takiego
pętała nazwać Juliusz Słowacki...
— Tylko Juliusz, Słowacki to przecież nie ich wina. Dzidzia roześmiała się, bo
odpowiedź była właściwie
dość logiczna, a w czasie matmy dostała kartkę: Czym się interesujesz? Sportem
czy jazzem? Ja wolą sport — Pętał. Tak to Pętał został Pętałem, a Dzidzia
zainteresowała się sportem. Byłaby pewnie wolała zapisać się do kółka jazzowego,
ale Pętał namówił ją na tamto i dobrze wyszło, bo w rezultacie Dzidzia skakała
nie tylko najlepiej w swojej klasie, ale od pół roku najlepiej w całej klasie
juniorek: metr trzydzieści pięć. Gdy chodzili z Drabem do Agrykoli, skakali
wszyscy troje (Drab naj-
2 Przez ciebie, Drabie!
17
lepiej, ale warunki, sprawa czterech nóg). Pętał też skakał pięknie, był
wicemistrzem szkoły i teraz uparł się, że na międzyszkolnych (za trzy tygodnie
już) Dzidzia będzie reprezentowała szkołę i że wygra. „Ty, Dzida, z ziemią cię
zrównam, jak nawalisz, po moim trupie wygra Jagielska z dwunastki, skacze sto
razy gorzej od ciebie, bez stylu, jak noga".
Zostali parą przyjaciół. Ohydne, staroświeckie imię „Dzidzia" (drugi ból Dzidzi
obok płaskiego podbicia) Pętał zmienił najpierw na Dzidę, a potem na Dudę. Dzida
nie było dużo ładniej, ale jakoś trochę nowocześniej. Dzidzia i tak już od wielu
lat chciała mieć na imię Edyta i żeby się to zdrobniało Dita — i nikt się tak
nie nazywa, i krótko, i nowocześnie, i jakoś trochę tak intrygująco. W
przystępie idiotycznej szczerości powiedziała Pętalowi, od jak straszliwego
imienia jest zdrobnieniem to „Dzidzia", ale potem (mimo że z nim to było
murowane — wierzyła, że nikomu na świecie nie powtórzy) gorzko tego żałowała.
Pętał był zresztą pierwszy, nie wiedział nikt w klasie, ani Maja, ani nikt, w
szkole zapisano ją podając tylko drugie jej imię — Helena, też okropne; na
zeszytach pisała: „Dzidzi" lub „Dzidki Pahlówny", a na głupie pytania
odpowiadała, że obchodzi imieniny na Świętą Dziedzicję. Niech się wypchają. O
Dicie też powiedziała Pętalowi, którego reakcja nie była zbyt entuzjastyczna:
— Dita? Niech ci będzie.
W krótkich słowach, z Pętałem to była przyjaźń, prawdziwa przyjaźń, tylko że z
chłopcem w ogóle o prawdziwej przyjaźni nie może być mowy. No więc znowu to samo:
prawda i kłamstwo równocześnie. Ale też Dzidzia pod słowem „przyjaźń" chciała
widzieć tak dużo... tak dużo... chyba zbyt dużo. Przyjaciółka powinna była
wiedzieć o niej wszystko i nawzajem. Powinny były tylko patrząc na siebie
rozumieć się bez słów. Nigdy sobie nie
18
kłamać (ani nie bujać). Kochać się na zawsze. A kiedy słyszała w sobie te słowa
„na zawsze", to czuła coś takiego na skórze, jakby jakieś uroczyste ciarki, a w
gardle też coś nieokreślonego, cudownego i ohydnego, takiego, od którego
nieuchronnie trzeba się zaczerwienić. A myśląc to wszystko Dzidzia, która
dawniej widziała różne, zmieniające się twarze, od paru dni uporczywie widziała
tylko jedną, cygańską, skośną i połyskliwą twarz Teresy, „Tessy". Stały
naprzeciw siebie uśmiechając się i patrząc sobie w oczy, potem powoli, z
namysłem (nie mogło w tym być nic pochopnego), po męsku wyciągały do siebie ręce.
„Na zawsze" — mówiła Teresa. Była poważna. Uśmiech znikał nawet z jej
migotliwych oczu. „Na zawsze" — odpowiadała Dzidzia — i ciarki, te właśnie,
siarkowe, zielone i pełne gęsiej skórki.
Ech, o czym ona myślała, Teresa nie zwracała na nią najmniejszej uwagi, może
dopiero dziś, na tej wizycie uda się jej jakoś ją zaintrygować, zafascynować, o
Teresie jak dotąd nie było co myśleć, właściwie zostawała tylko Majka, tylko
Majka, która... Majka nie była zresztą pierwszą przyjaciółką Dzidzi. Pierwsza
była Kaśka i tak się prowadzały z pół roku, ale potem, kiedy Dzidzia
popołudniami zaczęła trenować z Pętałem, Kaśka zaczęła stroić fochy, jakieś
obrazy, odebrała od Dzidzi znaczek z Olimpiady w Tokio, na którym przysięgły
sobie, że zawsze... To było już dawno, były wtedy obie bardzo dziecinne, ale
cała ta historia była nie na poziomie, zawiodła się na Kaśce, rozczarowała się,
koniec i kropka. Potem była Bronka, bardzo fajna (naprawdę nazywała się Bożena,
ale chciała jakoś inaczej, bo Bożen było w klasie sześć, i zmieniła tak
śmiesznie, staromodnie — „Bronka"), bardzo fajna, ale dziwna jakaś, trochę
święta czy co... Nagle po klasówce leciała do nauczyciela i przyznawała się, że
dała ściągę, parę razy przyznała się
19
do rzeczy, których w ogóle nie zrobiła, a kiedy uczyli się o Savonaroli,
przyszła nazajutrz z obandażowaną ręką.
— Chciałam spróbować — powiedziała. — Ścisnęłam kawałek rozżarzonego węgla.
— Skąd wzięłaś węgiel? — zdumiała się Dzidzia.
— Wyjęłam z kosza, co się palił pod choinką na MDM-ie.
— I co? — zapytała Dzidzia zachwycona i zgorszona równocześnie.
— A to — powiedziała Bronka i zdarła bandaż, a „to", co zobaczyła Dzidzia, było
takie okropne, takie okropne, że już długo po tym, jak się zagoiła ta ręka, nie
mogła być z Bronką, żeby jej się to nie przypominało i nie podchodziło do gardła
ze wstrętem i przerażeniem, jak kożuchy.
Więc z Bronką też się właściwie skończyło i była sama, mimo że miała oficjalnego,
a może nawet i prawdziwego przyjaciela: był przecież Pętał. Ale... Tu wracamy do
tego, od czego zaczęliśmy te rozważania: z chłopcami to jest jednak zupełnie
inaczej. Pętał był fajny, często wychodzili z Drabem, Pętał uwielbiał Draba po
męsku i bez słów, na przywitanie klepał go tak, że Drab kiedyś wyrzygał cały
obiad, skakał przez niego jak przez kozioł, nauczył Draba skakać przez ławkę i
przez siebie, i w ogóle... Na czym to polegało, że na gwizd Pętała, którego Drab
uznawał, no ale który ostatecznie był tylko Pętałem, Drab fruwał przez ławkę
(chyba o metr wyżej od poręczy) przepięknym łukiem, a na gwizd Dzidzi, która
przecież była Dzidzią (czytaj miłość), ociągając się przeskakiwał z miejsca bez
rozbiegu, prawie że przełaził, zawsze opierając przednie nogi o siedzenie...
Dzidzia nie mogła tego zrozumieć, ale irytowało ją to z każdym dniem bardziej,
marzyła o tym, żeby nagle na jej gwizd Drab zrobił coś zupełnie wspaniałego,
20
coś, co kompletnie zakasowałoby wszystkie numery Pętała, ze zmartwienia czy może
ze złości aż coś ją łaskotało w gardle, w myśli błagała Draba najczulszymi
słowami, zaklinała go, groziła, Drab zastygał ze spuszczoną głową jak posąg,
robił parę kroków (skocz, błagam cię, skocz, fruń, pokaż mu...) i opierał się o
Dzidzię całym swoim ciężarem, pod którym niemal że traciła równowagę. Pętał
patrzył ukosem i albo nie mówił nic, to było chyba najgorsze, albo kpił z niej,
mówił, że jest zazdrosna
0 Draba, Dzidzia śmiała się na pozór zupełnie swobodnie, ale jaka była prawda?
Drab zachowywał się jak świnia, przecież lubił skakać, więc co mu mogło szkodzić
zrobić to i na jej gwizd... Kto tam doga zrozumie...
Ale mimo to z Pętałem była sztama, chodzili razem na kółko sportowe, poza
trenowaniem skoków Pętał nauczył Dzidzię jeździć na rowerze bez trzymanki,
często woził ją na ramie albo i ona jego, jechali dołem, po Agrykoli, a Drab
biegł górą w cudownych podskokach i wszystko było bez zmarszczki aż do tego dnia,
kiedy Dzidzia, jak gdyby nigdy nic, powiedziała:
— Wiesz... Stary się ożenił. Tak ni z tego, ni z owego.
1 teraz mam macochę.
Pętał nie odpowiedział przez dłuższą chwilę, jakby się nad czymś zastanawiał, a
potem wziął rozbieg i przeskoczył przez Draba, który chyba specjalnie się
ustawił, a Dzidzi zrobiło się przykro. Ostatecznie od czegoś był jej
przyjacielem, powinien był odpowiedzieć choć słowem, zareagować jakoś na taką
wiadomość. Jedno było tylko możliwe: że nie usłyszał. Inaczej przecież byłby na
pewno coś powiedział.
— Wiesz, Pętał — zaczęła znowu, ale urwała, bo zobaczyła, że wzruszył ramionami.
— Wiesz, Dzida — powiedział — ja z tobą naprawdę chętnie... i tego byka ja
lubię, ale ja nie jestem od takich rzeczy.
21
— Od jakich rzeczy?
— Od zwierzeń.
—? Od jakich zwierzeń? — Dzidzia aż skoczyła. — Gdzie tu są jakie zwierzenia? To
jak ty mi powiedziałeś, że Marian złamał rękę, to to też były zwierzenia?
Wiedziała, że kłamie, ale tym razem szło o honor, więcej: o niewygłupianie się.
Pętał znowu wzruszył ramionami, ale jakoś inaczej. Dzidka poczuła, że uratowała
sytuację, znowu coś uratowała kłamiąc. Czyżby człowiek był na to skazany? Po tej
rozmowie z Pętem postawiła krzyżyk na „porozumieniu dusz" i wtedy zaczęło się z
Manią. Zaczęło się właściwie od tego, że Mania miała tak obgryzione paznokcie,
że nie można było na to nie patrzeć. I że właściwie to była prawie rozkosz
patrzeć. Potem się okazało, że Majka pięknie rysuje, Dzidzia, która nie umiała
postawić kreski, patrzyła z zachwytem na ręce Majki spod których wyrastało
wszystko: zwierzęta, kwiaty, całe kompozycje, a przede wszystkim piękne, ozdobne
litery. Kiedy robiła swój monogram, długie wąsy „M" cudownie przeplatały się
przez „O", wyglądało to jak powój czy może jak bluszcz. Zaczęły wracać razem do
domu. I wtedy Maja napisała tę swoją głupią kartkę.
A potem to się kotłowało długi czas, Dzidzia czuła, że Maja jest nieszczęśliwa,
nie wiedziała dlaczego, ale tak czuła, i to ją pociągało, lubiła to, że niewiele
wie o Mai, i to, jak mówiły półsłówkami, i patrzeć, jak Majka rysuje. Kiedy Mai
nie było w klasie, to było jakoś pusto, ale... I znów to nieszczęsne „ale"... bo
Dzidzia od pierwszej chwili wiedziała właściwie, że to nie to, mimo że Maja nie
była jej obojętna. Ale Maja była inna, zawsze nieszczerze ćwierćironiczna i nie
można jej było powiedzieć nic z tego, co się czasem czuło, a Dzidzia czasem
czuła jakąś młodość bez granic i łzy, i marzenie, żeby
22
sięgnąć gdzieś najdalej, bez końca, do dna, żeby żyć, żeby „iść i czynić dobrze".
Pewnych zdań, zupełnie gotowych w głowie, za nic nie powiedziałaby Mai, tak jak
nigdy nie wytłumaczyłaby, dlaczego musi iść za Pętałem i Teresą. A Teresie
(Tessie) mogłaby chyba powiedzieć wszystko, wszystko, tylko że Teresa zupełnie
nie była jej zwierzeń ciekawa. Ale może dziś...
— Chodź, pójdziemy do samu... — ale nie zdążyła skończyć zdania, kiedy już
zerwał się na równe nogi.
Dzidzia czasem myślała, że zarówno we śnie, jak i na jawie Drab jest nastawiony
na jedno jedyne słowo „chodź".
Teraz ogon latał jak szalony, waląc po nogach Dzidzię, która rozglądała się za
smyczą.
— Czekaj — mówiła nakładając tenisówki, ale nie było mowy o czekaniu, ogon
rąbał już o drzwi, dzwonił łańcuszek dzyń-dzyń, nagle Drab otwierał pysk i
ziewał — ryczał zupełnie jak dzikie zwierzę (w domu nazywało się to trąbieniem)
— oznajmiał, że nie może już czekać ani chwili. Tak było zawsze: jakby samo
słowo „chodź" wyzwalało całkowitą niemożność czekania.
Dzidzia spojrzała na zegarek; do przyjścia gości miała jeszcze całe trzy godziny,
na lekcje należało przeznaczyć godzinę, no, dwie, postanowiła, że przed pójściem
do samu jeszcze skoczą na mały spacer. Ogon tłukł o drzwi tak, że słychać było
na całej klatce schodowej (zaraz wychyli się Slaska z tymi swoimi wychowawczymi
uwagami), otworzyła je więc z rozmachem, z uśmiechem spoglądając w niewymownie
szczęśliwą, uśmiechniętą „twarz" Draba.
— Dobrze, najsłodszy — powiedziała głosem, jakiego istnienia Alicja nie
podejrzewała nawet.
Schodzili znanym sobie systemem: Drab całym sobą dopychał Dzidzię do ściany, tak
że nie mogła dać ani
23
kroku, a potem denerwował się, że ona nie schodzi. Dzidzia machała smyczą (z NRD,
tak jak i obróżka dzyń--dzyń, dostał to wszystko w prezencie od Śląskiej, jak
pojechała w zeszłym roku z wycieczką na targi lipskie, ostatecznie poczciwa była
ta cała Slaska, nie jej wina, że taka nudna), już byli oblężeni przez tłum
dzieciaków z podwórza, dla których Drab nie przestawał być sensacją: taki wielki,
a taki dobry. W ogóle jaka to frajda wychodzić z Drabem! A najprzyjemniej
znaleźć się w innej dzielnicy, gdzie jeszcze go nie znają (tutaj już
przyzwyczaili się ludzie do jego wielkości), bo tam nie można ujść nawet i paru
kroków, żeby przechodnie nie przystawali przerażeni i zachwyceni równocześnie i
nie pytali, co to za rasa.
— Dog — odpowiadała z dumą Dzidzia.
— Taki rudy? Ja znałem jednego, ale był czarno-biały.
— To był arlekin — Dzidzia znała już na pamięć swoją rolę. — A to jest dog
niemiecki.
— A gryzie?
— Łagodny jak cielę — na pokaz wtykała mu pięść w pysk, który Drab niechętnie
otwierał.
Zatrzymywać się na trotuarze, bez źdźbła trawy, na którym nawet nie ma co
powąchać, i otwierać mu gębę, jakby tam było co do pokazywania! Co też ta
Dzidzia ma w głowie.
— A jak się on nazywa?
— Drab!
— No bo rzeczywiście Drab. Odrażający Drab, cha--cha-cha!
Zawsze ten głupi dowcip. Co za naród! Jak się nazywa Drab, to przecież nie
dlatego że mały, tylko że duży. I jak można, nawet dla złego dowcipu, o takiej
roześmianej mordzie mówić: „odrażający Drab".
— Można pogłaskać?
24
Tu wolno było pofantazjować. Czasem Dzidzia miewała chwile łaskawości.
— Proszę bardzo. No, Drab, nie wykręcaj się tyłem. Czasem:
— Nie warto, on ślini, my zresztą już lecimy. Czasem próbowała straszyć:
— Łagodny, łagodny, ale nie ręczę. Jak mu się kto czasem nie spodoba... — tak
odpowiadała przeważnie chłopcom, którzy już-już gotowi byli kontynuować z nią i
z Drabem spacer.
Wymknęli się chóralnemu: „Drab, Drabciu, Drlab" i poszli w Aleje Ujazdowskie.
Drab o krok za Dzidzią, zatrzymując się chwilami, by „przeczytać" lub „napisać"
list.
— Oni tak ze sobą korespondują — powiedział kiedyś Dzidzi Tatad — jeden
nasiusia: „czekaj na mnie", drugi to przeczyta i czeka...
Do rogu było dziś sporo listów zarówno do przeczytania, jak i do napisania i
Dzidzia czekała cierpliwie, aż Drab się z nią zrówna, żeby przejść przez ulicę.
Kiedy podszedł do niej, siadł, a ona zaczepiła piąty palec o łańcuszek na szyi;
Drab wstał, spuścił łeb i szedł krok w krok, nie lubił przechodzić przez jezdnię,
wolał nie widzieć tych szalonych bolidów pędzących na niego ze wszystkich stron,
Dzidzia — wiadomo, rozejrzy się zamiast niego: z nią jest bezpieczny na jezdni,
tak jak ona powinna czuć się bezpieczna z nim, wszędzie, poza jezdnią. Gdy
przeszli na drugą stronę ulicy i Dzidzia wyjęła zza łańcuszka symboliczny palec,
poczuł radość wolności i rozpędziwszy się już był na trawniku.
Było tam parę czegoś a la psy, ale małe toto było, nie warto nawet i powąchać, a
w każdym razie na pewno nie warto odprawiać normalnych ceremonii. Drab podszedł
do jednego z nich bez żadnych manewrów — perły przed wieprze — machnął ogonem,
podniósł nogę,
25
poszedł dalej. Zupełnie co innego działo się, gdy na horyzoncie pojawiało się
coś godnego uwagi. Psy godne uwagi zaczynały się dla Draba od dużych pudli i
szły wzwyż: wilki, bernardy, wodołazy... No ostatecznie jeszcze boksery: małe to
było, ale zmyślne i wesołe. Wtedy warto było manewrować i Drab zamierał, a
naprzeciw niego zamierał taki pudel, wilczur lub wodołaz i stały tak bez
drgnienia długie, nieraz aż za długie chwile.
— Zdecyduj się — mówiła unieruchomiona w niewielkiej odległości od Draba Dzidzia,
ale były to słowa na wiatr.
Nie o Pętała — o psy należało być właściwie zazdrosną. Bo cokolwiek działo się z
Pętałem, słowo Dzidzi miało jednak swą wagę i znaczenie, tymczasem gdy
przeciwnikiem był pies, autorytet jej wystawiany bywał na ciężką próbę. Znudzona,
Dzidzia przyjmowała inną taktykę: nagle odchodziła jakby nigdy nic, udając, że w
ogóle nie zwraca na Draba uwagi. Gdy była o jakie sto kroków, oglądała się; obaj
stali dalej, nieporuśzenie, ale ona widziała tylko Draba: przednie łapy, każda
zakończona piękną wypukłą stopką starego mebla (ma się to podbicie, psia
noga...), prostopadle wbite w ziemię, tylne zaś pod lekko w stosunku do ciała
rozwartym kątem, ogon — nieruchoma linka przylepiona do zadu, u dołu jakby lekko
podwinięta, wielka bryła głowy opuszczona jak u polującego tygrysa, i mów do
mnie jeszcze. Dzidzia mogła nawet zniknąć z pola jego widzenia — stał, dopóki mu
się tak chciało. Gdy mu (a może im) wreszcie odechciewało się stać, przyczajeni
ruszali ku sobie krok za krokiem, powoli, bliżej, jeszcze bliżej, na chwilę
zatrzymywali się i jeszcze krok — już wydawało się, że będąc tak blisko runą na
siebie z furią — kiedy nagle ponury drapieżca Drab odzyskiwał w ciągu sekundy
swą prawdziwą osobowość, puszczał ogon w szalonego młynka, podnosił łeb,
podnosił nogę: sik! Pier-
26
wsze pozdrowienie zostawało napisane. Bokser (ewentualnie wilk, bernard, wodołaz)
pospieszał przeczytać nosem pozdrowienie i zazwyczaj odpowiadał podobnym: „Cześć,
Drabie, cześć!" Ale czasem bywało inaczej. Tamtemu (przeważnie gdy był to wilk)
nie podobał się Dra-bowy list czy może zapach i warczał. Dzidzia miała wtedy dwa
wyjścia. Jeżeli stała daleko, udawała: „nie znam tych panów" (mogła sobie na to
pozwolić, już tam Drab nie darmo nosi swoje imię, pokrzywdzić się nie da), gdy
była blisko, musiała reagować, co wcale, ale to wcale, nie było jej w smak.
Drab, prawdziwy baranek boży na co dzień, kiedy chciało się go odciągnąć od
kogoś, kto go źle zrozumiał, z kim mu nie wyszło, zmieniał się w zupełnego
czorta. Nie dawał się odciągnąć, stawał na tylnych łapach (a wtedy był o głowę
wyższy nie tylko od Pętała, ale i od Mariana, który był najwyższy w całej klasie)
i też zaczynał warczeć. A „wark" to był nie byle jaki, basowy pomruk lwa, od
którego wszystkim robiło się straszno. Naokoło Dzidzi-pogromczyni w ciągu
sekundy zbierał się niechętny tłum:
— Jak się ma takiego bydlaka, to się go powinno w kagańcu prowadzić.
— Słuchaj, mała, jeszcze się doczekasz, że zawołam milicję. Spokoju człowiek w
biały dzień nie ma na ulicy.
— Trzymaj tego kundla, smarkata, bo ci pokażę! Walcząca z Drabem Dzidzia
zatrzymywała na ustach
mało w tej chwili przekonywające „ależ on jest naprawdę bardzo łagodny..." i
atakowała:
— To pana pies zaczął, nie mój.
Stali naprzeciw siebie, właściciel odciągał spienionego wilczura, równie
spieniony Drab grzmiał dalej. Grzmiał i grzmiał, aż do jakiejś chwili, gdy...
zapominał, jakby nigdy nic, odwracał się i odchodził w przeciwną stronę.
Ale dziś na nic takiego nie zanosiło się, Drab nie za-
27
wracając sobie głowy minął małego bokserka i pełnego wdzięku skotchteriera,
który zapraszając do zabawy przysiadał na przednich łapach. Trudno poznawać
cudze psy, nie był to jednak Ali, bo dla Alego Drab robił wyjątek. Dzidzia była
z pewnością dobrą dziewczynką, bo pogarda Draba dla takich zalotów zawsze robiła
jej wyraźną przykrość.
— Drabsiu — mówiła najsłodziej, jak tylko umiała — patrz, jaki miły piesek, tak
chciałby pobawić się z tobą, no, zrób mu ten honor, Drabsiu... — a mówiąc to
widziała czarne, małe oczy Mai, wpatrzone w nią z niemą prośbą.
Ale Drab nie musiał umieć mówić do tego, żeby w ciągu sekundy okazać, że nie ma
najmniejszej ochoty na żadne tam dobroczynności; z miną tak znudzoną, tak
pogardliwą, że Dzidzi robiło się wprost za niego wstyd, odwracał się tyłem do
kolegi — który nie rezygnował, znowu zabiegał, znowu kokietował i przysiadał — i
odchodził, jakby na całym wielkim placu nie było w ogóle nikogo.
Chwilę pochodzili, oboje znudzeni, Drab ze dwa razy ,,wyłamał" na ławce,
pozjadał trochę liści grabiny (Dzidzia wolała, gdy jego kozie zapędy nie miały
świadków) i zawrócili do samu. Drab usiadł grzecznie przed sklepem, nie
przywiązany, pełen godności i dumy, Dzidzia przez szybę kikowała, jak ludzie na
ulicy mijają go szerokim łukiem. Jakaś staruszka nawet przeżegnała się: pełny
sukces. Ktoś inny mruknął: „Ale ci koń na trotuarze..."
Stała przed półką, z dwudziestozłotowym papierkiem w ręku (,,...a resztę proszę
mi położyć na stoliku koło łóżka...") i zastanawiała się, co by tu kupić.
— Są kokosanki?
— Nie ma.
— A wafle, te przekładane?
28
— Nie ma. Są goplanki.
Dzidzia nie lubiła goplanek. Co by tutaj... W pewnej chwili zobaczyła na półce...
czyż to możliwe? Lepiej by było, gdyby jej się zdawało... nie, jednak nie
zdawało jej się — to był prawdziwy torcik Wedla! Niewiarygodny pech. Latami
można szukać takiego torcika i nigdy go nie ma, a wtedy kiedy... Stanęła prawą
nogą na lewej, do reszty brudząc tenisówkę (lewonożną) i rozważała sprawę. „Masz,
Tessa, jedz — usłyszała swój własny głos — to jeszcze z moich urodzin..." „Fajny
— mówi Teresa, podnosi rękę z torcikiem do ust, a bransoletki przesuwają się
powyżej łokcia, dzwonią jak w czasie mszy — fajny, zjem ci ostatni kawałek".
— Ile kosztuje, proszę pani, ten... torcik?
— Wedlowski?
— No...
— Dwadzieścia dwa złote.
— Okropność — wyrywa się Dzidzi, a ekspedientka spogląda na nią jak na wariatkę.
— Dziwnym trafem ludzie rozrywają tę okropność — mówi. — Pół godziny temu
dostaliśmy cztery, a został ten jeden, za minutę go nie będzie.
— To poproszę — mówi Dzidzia czy może ktoś za Dzidzię, która czuje, że robi jej
się gorąco. Już--już ma powiedzieć: „Nie, nie, dziękuję", ale jej wstyd.
Zresztą...
— Nie ciągnij — wyładowała się na Drabie — nie ciągnij, stara małpo, bo
zobaczysz.
Drab rzadko miewał natchnienia, ale widać ten dzień miał być pechowy do końca.
Zrozumiał czy co? Odwrócił się nagle i stanął wbijając głowę w biodro Dzidzi.
— Drabsiu... Co ci się stało, Drabsiu... — spytała niepewnie; Drab zelżony od
małp, torcik za dwadzieścia dwa złote pod pachą, lekcje nie odrobione, za
godzinę ta dziwna wizyta... — No, Drab, nie g