Zofia Chądzyńska PRZEZ CIEBIE, DRABIE! I Drab leżał wyciągnięty na słonecznej plamie. Plama była trochę mała i nie mógł się na niej zmieścić, ale nie chciało mu się ruszać: Dzidzia powinna była przyjść niedługo, a wtedy i tak trzeba będzie wstać; gdyby nie wstał, czułaby się urażona. Śmieszna jest ta cała Dzidzia, potrzebuje dowodów na to, żeby wiedzieć, że on ją kocha. Tak jakby nie było wystarczające, gdyby uderzył parę razy samym końcem ogona o podłogę. Pewno sobie wyobraża, że to łatwo leżąc uderzać końcem ogona o podłogę. A to wcale nie jest łatwo, może nawet trudniej niż wstać. Ale Dzidzia nic z tego nie rozumie, chciałaby, żeby tak jak ona co chwila zmieniał nastrój, bez żadnego powodu z rozpaczy wpadał w radość, z radości w rozpacz. Niech na to nie liczy. Drab nie jest trzynastoletnią egzaltowaną dziewczynką z muchami w nosie, jest ciężkim, wielkim, poważnym psem, zna życie, żadnych tam fanaberii. No, niechby przyszła, bo słońce przesunęło się i czuć je już tylko na tylnych łapach. Ale w domu jest cisza. „Ona" (Drab uważał, że za Dzidzią żonę pana powinien nazywać „Ona") widocznie kończy przygotowywać obiad. Pociągnął nosem: nic interesującego. Dzidzia ma rację, że się nie spieszy. Dzidzia nie spieszyła się rzeczywiście. Jak co dzień od ?3 kilku już dni manewrowała tak, aby wyjść za Teresą i Pętałem. Gdyby ją zapytać, dlaczego lubiła iść za nimi, nie umiałaby odpowiedzieć. Jakoś to wszystko piekielnie ją korciło. Na pewno szło o Teresę. Teresa nie była przyjaciółką Dzidzi i Dzidzia nie przyznawała się sobie, jak bardzo chciała, by mogła nią zostać. Może nawet nie wiedziała, że chce; po prostu od dnia, gdy Teresa przyszła do szkoły, wypełniła sobą oczy Dzidzi, która nie mogła pozbyć się sprzed nich jej obrazu. Teresa była duża (chodziła w pierwszej parze, a Dzidzia w drugiej, choć też nie była mała — metr sześćdziesiąt dziewięć), szczupła i wcale nie czarna, mimo że sposób jej ubierania się, ruszania, chodzenia wydawał się Dzidzi cygański. Wyglądała na więcej lat, niż miała w rzeczywistości (chociaż chyba i miała z piętnaście), śmiała się dużymi, pełnymi zębów ustami, a kiedy śmiała się, na jej rękach dzwoniło kilkanaście wąziutkich, różnokolorowych metalowych kółeczek, które opadały, kiedy Teresa podnosiła rękę do góry. Ten ruch, tak, chyba właśnie ten ruch, był jakiś taneczny i cygański. Teresa miała piękne, długie, nie brudzące się ręce i podbicie: rzecz, której Dzidzia ogromnie zazdrościła koleżankom. Nie wiedziała, że jest to kwestia układu kości, i nie mogła się nadziwić, dlaczego innym udaje się pięknie wygiąć stopę, podczas gdy jej, mimo że ćwiczy przez wszystkie lekcje tak uporczywie, że nieraz łapie ją skurcz, nic z tego nie wychodzi i nie może dopatrzyć się u siebie tej wypukłej, pięknej linii, którą duże stopy Teresy rysują mimo woli, przy każdym niemal ruchu. Teresa od pierwszego dnia zainteresowała sobą całą klasę, chłopcy zadurzyli się w niej z mety, ale trwało to krótko, bo Teresa śmiała się i nie zwracała na nich wszystkich najmniejszej uwagi, a tylko Pętał... To nie o to chodzi, że Pętał był przyjacielem Dzidzi, ani nie o to, że udawali, że wszystko jest jakby nigdy nic. 4 Więc o co właściwie? Tyle par było w klasie, schodziły się i rozchodziły, kpiło się z nich, kto by się tam tym przejmował, zmieniało się to jak w kontredansie, ale oni — to było coś innego, to było jakoś inaczej, nie usiłowali ani kryć się z tym, ani popisywać, od początku byli ciągle razem i od początku nikt nie mówił nic na ten temat. To było chyba „naprawdę", jakoś inaczej „naprawdę" niż zazwyczaj, trochę tak, jak ona i Drab, i pewno dlatego było Dzidzi smutno. Szła teraz za nimi powoli, oglądając ich sobie jak w kinie. Nie szli objęci ani nie trzymali się za rękę, jak to było w zwyczaju, każde trzymało za jedno ucho rozciągliwej siatki Teresy, do której oboje wrzucili swoje książki i kapcie, i machali do taktu tą siatką idąc nie w nogę. Kiedy wysuwali wewnętrzne nogi, siatka jak huśtawka jechała do przodu, kiedy zewnętrzne, zatrzymywała się — i do tyłu, a Dzidzia patrzyła na nich, jak szli, na mocny krok Teresy i niedbały, sportowy posuw Pętała, i myślała nie myśląc, że chciałaby być nie sobą, lecz nią albo nim. No tak, Teresa podobała jej się od początku, ale dopiero to, że chodzi z Pętałem, sprawiło, że nie mogła przestać o niej myśleć. Szli i nie rozmawiali, gdyby rozmawiali, też mogłaby tylko widzieć ich, a nie słyszeć, a mimo to szybkie kroki Mai, już-już się z nią równające, zdenerwowały Dzidzię: chciała być sama. Typowa Majka: teraz już miła, a przedtem taka świnia. Nie tylko że nie chciała pokazać jej pamiętnika, mimo że Dzidzia pokazała jej to, co napisała o Drabie (a Majka obiecała, że jak jej Dzidzia pokaże o Drabie, to ona przeczyta jej swój pamiętnik), ale jeszcze zrobiła tę swoją minę... Majka wielokrotnie była i wielokrotnie przestawała być najlepszą przyjaciółką Dzidzi, mimo że gdzieś pod spodem, w głębi, Dzidzia świetnie wiedziała, że naprawdę to nigdy nie była jej najlepszą przyjaciółką. Najpierw, już dawno temu, Maja tę przyjaźń zaproponowała. Na samym początku roku Dzidzia dostała od niej kartkę, pisaną malarskim, pełnym zawijasów pismem: Czy chcesz być moją przyjaciółką? Dzidzię rozśmieszyła ta kartka, zupełnie jak ze starodawnej książki dla młodzieży. Co to można wiedzieć, czy się chce, czy nie chce być czyjąś przyjaciółką? Tego nie można chcieć, to musi samo się zrobić, zaskoczyć człowieka jak słońce albo deszcz. No i jest, a potem mija. Maja była za inteligentna na takie pytania. No, ale trzeba było jej coś odpowiedzieć, i to tak, żeby nie zrobić Mai przykrości... Wyrwała kartkę z zeszytu i napisała: Majka! Dziękują ci za twoją propozycję... W tym miejscu Zora (Zmora) wyrwała Dzidzię z geografii (zresztą satyra, Dzidka nie uważała, nie usłyszała pytania, zalufiła), a potem był dzwonek, a na pauzie Majka wiała od niej jak od zarazy. To się Dzidce spodobało, widać sama zrozumiała niestosowność swojej propozycji, więc tym bardziej chciała okazać Mai serce, ale nie było sposobu, ani na tej pauzie, ani po lekcjach nie udało jej się złapać Mai, która zdematerializowała się na tych swoich gumach, tak jak to ona umiała, wszystko to korciło Dzidzię już teraz naprawdę, chciała powiedzieć coś Majce, wziąć ją za rękę... Ale to właśnie była cała Maja: absolutny dziwoląg, wychylający się i chowający zupełnie niespodzianie. Przez następne dni miała ten swój „smród pod nosem", ten cienkokrzywy, półobrażony i półironiczny uśmiech, a kiedy Dzidka wreszcie przy dybała ją po wuefie, usłyszała: „Co się mnie czepiasz?" i natychmiast złapało ją za gardło. Chamstwo to była okropna rzecz, od której zawsze chciało jej się płakać, od tego i od tego, jak się bardzo huknęła w głowę. Tylko od tego; inaczej nigdy nie płakała. (Nigdy... Dlaczego tak się mówi? Przecież czasem płakała, ale ponieważ rzadko, to się już utarło, że „nigdy"). Nazajutrz, znowu na geografii, kiedy Dzidzia zacięła się, żeby uważać, bo ze Zmorą była do tyłu G i nie było żartów, dostała karteczkę: Przepraszam. Kocham Cię. Maja. Dzidzia walczyła ze sobą, żeby się nie odwrócić, a kiedy wreszcie poddała się, oczy jej spotkały oczy Mai i poczuła, że ona też ją kocha i że to jest przyjaźń. Dużo potem było jeszcze takich faz, Maja usiłowała (może nie umiała inaczej) bawić się z nią w kotka i w myszkę, ale Dzidzia tego nie chciała. Przyjaźń to miało być coś innego, bez tych wszystkich numerów... Ostatnio niespecjalnie im się wiodło, Majka powiedziała jej, że Drab siwieje na pysku, cholerne świństwo, tym gorzej że coś w tym było, trochę poszarzał, Dzidzia w ogóle nie odpowiedziała, tak ją zatkało, teraz widać z kolei Mai jest łyso, dlatego ją dopędza i przeszkadza jej w... W czym jej właściwie przeszkadza? — Można? — Co się wygłupiasz, Mańka, przecież widzisz, że idę sama. — Czasem człowiek chce być sam. —? Jak chce, a jest delikatny, to i tak tego nie powie. — A ty jesteś delikatna? — Nie wiem. Osądź sama. — Ach tak? Maja już była gotowa do obrazy, ale Dzidzi to dzisiaj wisiało. — Przestań, Mańka (Pętał puścił ucho siatki i stanęli. Skoro tak, to już lepiej ich minąć). Wiesz, już dawno chcę ci coś powiedzieć. Ty jesteś... no dosłownie satyra. O wszystko zaraz obraza, miny... — Nie każdy ma szczęście urodzić się tak zadowolony z siebie, jak ty. Dzidzia nie odpowiedziała nic. Właśnie mijały Pętała i Teresę. Pętał złapał Dzidkę za koński ogon (czy zrobiłby to, gdyby był naprawdę zakochany?) i powiedział: — Wpadam dziś. Pójdziemy z bykiem. 7 Teresa milczała, była jakby trochę nachmurzona. — Może razem wpadniecie? — powiedziała Dzidzia (przy Mańce, dno, wiedziała o tym, ale miała w nosie całą Maję i właściwie Pętała, chciała patrzeć na Teresę i na to, jaka jest z nim). — Mam w domu torcik wedlowski, dostałam na urodziny i jeszcze jest. Stali razem, fatalnie niedobrani, za dużo o Majkę albo i o nie obie. Pętał nie patrząc nawet na Teresę powiedział : — Dobra, wpadniemy z Tessą, cześć! — (Z Tessą, z Tessą, jak dziwnie, jak fajnie), a one minęły ich powoli. Dzidka czuła, jak wali jej serce, wszystko razem to było jak niewygodne pantofle, a właściwie gorzej, bo nie uwierało, a jakoś trzepotało się w środku, cholera, dlaczego? Czuła, że Majka nie powie ani słowa, przysięgła sobie, że ona też nie powie, choćby ją to miało nie wiem ile kosztować. Jedyne, co by mogła powiedzieć, byłoby „wpadnij także" — za nic. Na szczęście rozwiązało jej się sznurowadło u tenisówki, przystanęła nie mówiąc słowa. Majka poszła dalej, do rogu było już tylko kilka kroków, od rogu ona pójdzie prosto, a Maja skręci w lewo. Nie patrzyła na Maję, coś się jej robiło z oczami, niby latały, a widziała tylko końce swoich pantofli. Brudne. Trzeba kupić pasty. — Do widzenia — usłyszała nienaturalnie piskliwy głos Majki. I swój własny, też nienaturalny: — Nie odprowadzam cię, bo ona ma dziś po południu dyżur, mamy wcześniej obiad. Ale Majka nie z tych, co by popuściły. Cienko, zupełnym dyszkantem powiedziała: — Czy ja ci się tłumaczę? Ty mi się też nie musisz tłumaczyć — i już jej nie było. Dzidzia wzruszyła ramionami. Gdyby to był ktoś inny, może dopędziłaby go, jakoś załagodziła, ale tu nie s było warto: teraz trzeba czekać, aż Mańce minie. Zresztą, niech jej nie mija... Miała go przecież za chwilę zobaczyć i przecież na pewno, zupełnie na pewno nikogo na świecie nie kochała tak, jak jego. Więc dlaczego nie biło jej serce? Dlaczego rezygnowała z czasu spędzanego z nim na rzecz wszelkich głupstw, takich jak rower, wracanie okrężną drogą do domu, by choć chwilę iść za Pętałem i „Tessą". Przyjdą po południu... Ale o tym nie będzie teraz myśleć, tylko o tamtym, o czym zaczęła przed chwilą. Przecież jeżeli ktoś zbliża się do swojej miłości, powinien czuć to jakoś, powinno bić mu serce... A ona nic, idzie spokojnie, właściwie o nim nie myśli, tylko że nawet nie myśląc wie: teraz powinien wstać, o, już wstał, teraz się powinien przeciągnąć, wyciągając się na całą długość, tak, przeciąga się przez ten krok i przez dwa następne, teraz powinien już stać przed drzwiami: Dzidzia cichutko wkłada klucz do zamka i czeka: za drzwiami rozlega się brzęk łańcuszka dzyń-dzyń, który Drab nosi na szyi. W porządku. „Czyżbym dlatego kochała go inaczej, że jestem go tak pewna, że nie zawodzi nigdy?" — No już — mówi Dzidzia półgłosem i jest to powiedziane i za niego, i za nią. „No już, pani przyszła i pies nie musi się więcej martwić" — za niego, i „no już, mam cię nareszcie, skarbie mój" — za nią. Obejmuje go za szyję, to jest właśnie takie cudowne, że on jest pies, a taki jak człowiek, taki wielki, co tam, jak stanie na tylnych łapach to od Pętała wyższy co najmniej o głowę, i że jak go objąć, ma się go pełne ręce, i że można się tak bezkarnie do niego przytulić. Dzidzia nie wie, co to znaczy „bezkarnie", ale to jakoś tak jest: bezkarnie, bez ryzyka. Chwilę stoją nie ruszając się, tylko ogon bije o ścianę jak metronom, ale Drab nie bardzo lubi tak stać (to zresztą jest świństwo) i wysmykuje się z Dzidzi- 9 nych objęć. To jest chwila, której Dzidzia nie lubi, jest w tym jakiś brak delikatności, ale Dzidzia wie, że to nie wynika z braku serca, po prostu taki on jest, i tak teraz wszędzie pójdzie za nią. Ciska książki na tapczan, „ona" zaraz zrobi kwestię, ale „jej" kwestie nie liczą się i nie będą się liczyć, i jeszcze raz podchodzi do Draba. — Przyjdą — mówi do dużego szpiczastego ucha, które drga, połaskotane oddechem, z kolei łaskocząc Dzidzię w usta (od tego robi się w środku, w ustach, mrówkowa- to, śmieszkowato). „Tak?" — Tak. Zaprosiłam ich na... No właśnie, powiedziała im o torciku Wedla i o urodzinach i nie skłamała ani słowa, bo torcik rzeczywiście był i urodziny były, tylko że w marcu, a teraz jest początek czerwca. To niebywałe. I tak to człowiek kłamie, a przysiągłby, że mówi prawdę. Zdarza jej się to co dzień niemal: mówi coś, co jest świętą prawdą, i okazuje się, że nic podobnego. Dziś i tak nie jest najgorzej, były urodziny i rzeczywiście dostała wtedy od pani Śląskiej z góry ten torcik, ale czasem to jest zupełnie nie do uwierzenia: „Spotkałam Pętała i poszliśmy pojeździć na rowerze" mówi i widzi, jak jadą, najpierw on, potem ona, potem on wiezie ją na ramie, potem jeżdżą bez rąk, jeżdżą, no najwyraźniej, czuć zapach lip... I dopiero potem zastanawia się, skąd jej się to wzięło: przecież nie dlatego skłamała, żeby nie powiedzieć, że poszły z Kasią obejrzeć tenisówki, bo to właściwie było potrzebniejsze niż jeżdżenie na rowerze, no więc skąd? Czasem naznacza sobie pokutę: „Przyznam się, powiem". Ale jest w tym coś zupełnie idiotycznego — mówić, że się skłamało, jak już nikt o tym nie myśli i w ogóle sprawa dawno stała się nieaktualna. Mimo to powiedziałaby chyba, gdyby ojciec był sam, ale jest „ona" i to byłaby chyba dla „niej" jakaś satysfakcja, a tej satysfakcji (ani żadnej innej) Dzidzia jej nie da. Nie i nie. Czasem mówi 10 połowicznie, to znaczy bąka, żeby samej sobie zrobić za karę tę przykrość, tak jednak, żeby nikt inny tego nie usłyszał, ale to jest oszukaństwo i przez to samo jako pokuta też jest nic niewarte. Ale dziś? Trzeba będzie jakoś wybrnąć z tego torcika. Dzidzia zostawia Draba i wraca do przedpokoju włożyć kapcie. Zęby chociaż raz pamiętać o tym wchodząc. Ale nie. Zawsze „naniesie" (jak mówiła Olesia) brudu, a dopiero potem przypomina sobie o kapciach. Wkłada je szybko, a tenisówki wsuwa pod krzesło: o jedno gadanie będzie mniej. Potem idzie do kuchni. — Dzień dobry. — Dzień dobry, Dzidziu. Już teraz jakoś przestała ją poprawiać, może się w końcu przyuczyła, ale dawniej, na początku, zawsze było: „dzień dobry komu?" — Mówże jej po prostu Alicja — powiedział Tatad tego dnia, którego się pobrali. Miał śmieszną, głupią minę. — Ma raptem o trzynaście lat więcej od ciebie. Minęło już od tej pory osiem miesięcy, a Dzidzia ani razu jeszcze nie powiedziała: „Dzień dobry, Alicjo", w ogóle nie powiedziała: „Alicjo". Mówiła: „daj", mówiła: „weź", „kup", ale jakoś bezosobowo; o niej tylko, zresztą rzadko i wyłącznie do obcych, mówiła: „ta Alicja", do Draba mówiła zawsze: „ona", i on mówił o niej tak samo, może nawet i nie z solidarności, może Drab myślał, że „Ona" jest z dużej litery, takie imię? Z tą całą Alicją to w ogóle nie było takie proste. Ale w obecnej chwili Dzidka wolała nie zgłębiać tematu. Alicja, z początku bardzo serdeczna, powoli sztywniała. Coraz rzadziej usiłowała wyciągać Dzidzię na rozmowę, pytać o kolegów, o szkołę. Jeżeli rozmawiały, to przeważnie poprzez Draba. — Drab pyta, czy wolisz pomidorową czystą czy ze śmietaną — mówiła Alicja. ił — Widać zapomniał, że nie znoszę śmietany w żadnej zupie •— odpowiadała Dzidzia, stojąc tyłem do Alicji, pozornie bardzo zajęta skubaniem jakiejś skórki przy paznokciu. Na szczęście obie miały poczucie humoru i rozmowy przez Draba dosyć je bawiły. Ale o tym także nie warto myśleć. Od początku, z przyczyn dla siebie samej niezupełnie jasnych, Dzidzia postanowiła „nie dopuścić" Alicji i trwała w tym twardo, tyle że właściwie spotkał ją zawód, lejce wymknęły się jej z rąk: Alicja wycofała się sama. Była zawsze miła, spokojna i równa, podniesione końce brwi nad zielonkawymi oczami jeszcze bardziej podjeżdżały jej w górę, gdy się uśmiechała, ale uśmiechała się mało, coraz mniej, coraz mniej, zaledwie kącikami ust. Bez drgnienia przyjęła styl narzucony jej przez Dzidzię. Tatad pewno nawet całej tej gry między nimi nie zauważył, panowie nie mają oka na takie rzeczy, zresztą co tam o tym wiadomo — poza tym że teoretycznie go kochała, Dzidzia nie wiedziała o ojcu nic. Był małomówny, zajęty i nietowarzyski, uwielbiał swój fach, godzinami potrafił mówić o tym całym swoim Płocku, no w sumie był tak zajęty i tak nietowarzyski, że — jak powiedziała pani Slaska z góry — przez osiem lat nie zdążył się ożenić. Dzidzia nie pamiętała matki, chociaż czasem wymyślała sobie, że ją pamięta. Może Olesia opowiadała jej o tym, jak to było, może i pani Slaska, ale miała wraże-" nie, że pamięta ten wieczór, kiedy mama rozchorowała się, przerażona Olesia poleciała do pani Śląskiej, wezwano pogotowie, zanim zdążono ściągnąć ojca z Płocka, mama już straciła przytomność. — Pytała o ciebie — mówiła nieraz Olesia. — Jak? — Ano nie wiem jak, ale pytała, pytała. — A na co umarła? 12 Olesia przekręcała głowę, warkoczykowaty mały ko-czek sterczał jej na samym czubku tej głowy, jak u ptaka. — A bo to nie wszystko jedno, na co się umiera — mówiła. — Miała chorobę... zaraz... nie wymówię, zapytaj tatusia. Ale Dzidzia nie pytała o to więcej Tatada; jak raz zapytała, to Tatad powiedział: — Duduś, nie każ mi o tym mówić. Jak będziesz większa, jak minie więcej czasu, to wszystko ci opowiem — i popatrzył na Dzidzię tak jakoś, że Dzidzia zrozumiała, że w tym jednym wypadku rzeczywiście trzeba będzie poczekać, aż będzie większa. A potem nie mówili o tym i nie mówili, aż któregoś dnia ojciec przyszedł z tą figureczką (Alicja była niesłychanie drobna, okruszynka, o pół głowy niższa od Dzidzi — metr pięćdziesiąt dziewięć, szczuplusieńka, zabaweczka o poważnym spojrzeniu i uśmiechu dziecka, a głosie dorosłej osoby) i powiedział: — Dzidziu, to jest Alicja. Chciałbym, żebyście się polubiły, bo... — znowu miał ten swój wyraz twarzy chłopca złapanego na ściąganiu, gdy kończył: — Ja się z nią przed chwilą ożeniłem. Będzie z tobą... z nami mieszkała. Mówże jej po prostu Alicja, ma raptem o trzynaście lat więcej od ciebie. Usiadły do stołu. Drab chwilę postał machając gwałtownie ogonem, a potem od tej wąskiej strony, od tej, którą się najtrudniej przecisnąć, wsunął się pod stół. Chwilę się układał chodząc za własnym ogonem i potrącając dwie małe nóżki Alicji i dwie (płaskie) wielkie stopy Dzidzi, aż się ulokował, z drugiego boku, spod zwisającej plastykowej serwety wystawiając pysk. — Schowaj mordę — wymknęło się czułym tonem Dzidzi, ale tylko wymknęło się; starała się jak najmniej mówić do niego przy Alicji. 13 Ton, którego używało się mówiąc do Draba, miał nie być przez nią słyszany. Dawniej Alicja usiłowała podejmować temat. Pracowała na pół etatu w radio, raz rano, a raz po południu, tak że co drugi dzień rano chodziła na spacer z Drabem. Mówiła: — A my byliśmy na spacerze. Drabsio spotkał paru kolegów, jednego chorego na... — i urywała. Dzidzia chciałaby wiedzieć, kogo spotkali i na co był chory ten kolega, ale nie: nie ułatwi nic. Wszystko to stało się poza nią, tatko-Tadzisko ohydnie ukrył przed nią całą tę znajomość, przyprowadził ją do gotowego: „myśmy się dzisiaj pobrali", a ona ostatecznie miała trzynaście lat i kiedy dawało się jej macochę, no bo co, jak go zwał, tak go zwał, to była przecież macocha, można było uprzedzić ją o tym chociaż jednym słowem. To prawda, że nie bardzo nawet miał kiedy ją o tym uprzedzić, każda ich sobota to było nieprzytomne latanie i załatwianie spraw, ale gdyby był chciał... A teraz niech żałuje. Niech żałują oboje. Teraz tatko już nie biegał z Dzidzią, wszystko to przejęła Alicja, która kupowała jej, co było trzeba, chodziła na wywiadówki i te de (robiła to zresztą bez zmrużenia powiek, miło, a nawet z początku serdecznie, ale Alicja została Dzidzi narzucona, a wobec tego nie zostanie zaaprobowana), ale za to w żadną niedzielę Dzidzia nie była już sama z ojcem, już zawsze byli we troje. Alicja, chociaż nieśmiała, z początku bardzo serdeczna, także się zmieniła. Teraz nie nawiązywała już rozmowy, nie pytała, co jest zadane, nie mówiła, kogo spotkali, kiedy byli na spacerze z Drabsiem. Mówiła, co Dzidzia ma wziąć sobie na kolację (w lodówce, na drugiej półeczce, pod talerzykiem), przynosiła drugie danie. — Koledzy przyjdą do mnie dziś po południu — odezwała się niechętnie Dzidzia. — Zrobię im herbaty. 14 — Tylko uważaj, żeby woda z czajnika nie wykipiała i nie zalała ci gazu. — No... A do tej herbaty? — Czy ja wiem? — tak jakby zafrasowała się Alicja. — Może zejdziesz i przyniesiesz sobie coś z samu? Na pewno tam coś dostaniesz. — A potem jakby oprzytomniała: — Od kiedy to podejmujesz kolegów podwieczorkami? — A co bym przyniosła? — Co chcesz, może petit-beurry, może wafle... Kto przyjdzie? — Pętał i jeden tam... nie znasz. — Nie, nie, naturalnie — od razu wycofała się Alicja. — Proszę tylko, żebyś nie była później jak o ósmej, jeżeli wyjdziesz z psem. — Niż o ósmej. — Właśnie mówiłam. — Powiedziałaś: „jak o ósmej". — To masz rację, żeś mnie poprawiła. 1:0 — pomyślał Drab. Byłby chciał trącić Dzidzię mordą, ale to było za dużo fatygi. I byłoby po nic, bo Dzidzia pewno pomyślałaby, że on się dopomina o mięso. Co za pech, że nie umiał mówić, byłoby to ułatwiło tyle spraw! Naturalnie, gdyby mógł załatwić je natychmiast, bo — o czym Drab nie wiedział — mimo że wszystko znakomicie rozumiał, pamiętał to tylko przez chwilę. I tak na przykład, zrozumiawszy od razu, że za sam fair-play jest 1:0 dla Alicji, po chwili nie pamiętał już za co, a jeszcze po chwili nie pamiętał dla kogo. Westchnął. Dzidzia westchnęła także. — To kupię kokosanki. Ile kosztują? Alicja wyjęła portmonetkę, w której chyba niewiele było forsy, pogrzebała w niej i położyła na stole dwadzieścia złotych. 15 — Nie mam drobnych — powiedziała patrząc na Dzidzię. — Resztę proszę mi położyć na stoliku koło łóżka. „Proszę mi położyć..." — to było nowe. — Położy się — odpowiedziała Dzidzia. Wstały od stołu. — Może także sprzątnie się ze stołu, bo na mnie już czas. — Alicja dalej nie patrzyła na Dzidzię, coś jakby nieuważny uśmiech błąkało się koło jej ust. Drab, gdyby pamiętał, byłby pewnie policzył 2:0, ale cóż, niestety o tym, jak jest z Draba pamięcią, już wiecie, nie zdziwi was więc, że od początku policzył 1:0 — i westchnął. Nie był z Dzidzi zadowolony. Jakoś mu się rozdwoiła, dawniej znał ją jednakową, taka sama była dla niego, jak dla Olesi, jak dla Tatada, wesoła, śmieszka, pełna serdeczności. Teraz coraz częściej słyszał ten jej głos nowy, dziwny, na szczęście nie widział jej zaciętej twarzy. (Nie wiem, czy wiecie, że psy widzą gorzej niż ludzie i inaczej: wszystko widzą w jednym kolorze). Leżał pod stołem, oglądając drobne, ubrane w klapki stopy Alicji oddalające się szybko, a potem stopy Dzidzi, bez podbicia, w kapciach; jedną opartą o ziemię, a drugą machającą w przód i w tył. Drab ziewnął szeroko, znudził go ten ruch nogi w kapciu, bez podbicia, i już się zabierał do drzemki, kiedy usłyszał coś jakby stuk drzwi i poczuł (bez przykrości) ręce Dzidzi naokoło szyi. — Widzisz, jaka podła — powiedziała Dzidzia. Powiedziała to bez przekonania i tak jakby ze smutkiem. Drab liznął ją, ale raczej na odczepne. Oboje równocześnie raz jeszcze westchnęli. II z Pętałem to było tak. Kiedy trzy lata temu na początku roku Szostakowski czytał listę, a oni odpowiadali kolejno: „jestem", „jestem", Dzidzia usłyszała nagle, jak wyczytał: „Słowacki Juliusz", i zaintrygowana obejrzała się, aby zobaczyć, kto na ten apel wstanie. Wstał szczupły, blady chłopiec, z miłą gębą i bardzo potarganymi blond włosami. Po lekcji z właściwą sobie spontanicznością równoznaczną z brakiem taktu Dzidzia podeszła do niego i ruchem obrotowym drugiego palca zrobiła kółko na czole. — Twoi Jareccy chyba nie mają dobrze tu — powiedziała elegancko. — Żeby takiego pętała nazwać Juliusz Słowacki... — Tylko Juliusz, Słowacki to przecież nie ich wina. Dzidzia roześmiała się, bo odpowiedź była właściwie dość logiczna, a w czasie matmy dostała kartkę: Czym się interesujesz? Sportem czy jazzem? Ja wolą sport — Pętał. Tak to Pętał został Pętałem, a Dzidzia zainteresowała się sportem. Byłaby pewnie wolała zapisać się do kółka jazzowego, ale Pętał namówił ją na tamto i dobrze wyszło, bo w rezultacie Dzidzia skakała nie tylko najlepiej w swojej klasie, ale od pół roku najlepiej w całej klasie juniorek: metr trzydzieści pięć. Gdy chodzili z Drabem do Agrykoli, skakali wszyscy troje (Drab naj- 2 Przez ciebie, Drabie! 17 lepiej, ale warunki, sprawa czterech nóg). Pętał też skakał pięknie, był wicemistrzem szkoły i teraz uparł się, że na międzyszkolnych (za trzy tygodnie już) Dzidzia będzie reprezentowała szkołę i że wygra. „Ty, Dzida, z ziemią cię zrównam, jak nawalisz, po moim trupie wygra Jagielska z dwunastki, skacze sto razy gorzej od ciebie, bez stylu, jak noga". Zostali parą przyjaciół. Ohydne, staroświeckie imię „Dzidzia" (drugi ból Dzidzi obok płaskiego podbicia) Pętał zmienił najpierw na Dzidę, a potem na Dudę. Dzida nie było dużo ładniej, ale jakoś trochę nowocześniej. Dzidzia i tak już od wielu lat chciała mieć na imię Edyta i żeby się to zdrobniało Dita — i nikt się tak nie nazywa, i krótko, i nowocześnie, i jakoś trochę tak intrygująco. W przystępie idiotycznej szczerości powiedziała Pętalowi, od jak straszliwego imienia jest zdrobnieniem to „Dzidzia", ale potem (mimo że z nim to było murowane — wierzyła, że nikomu na świecie nie powtórzy) gorzko tego żałowała. Pętał był zresztą pierwszy, nie wiedział nikt w klasie, ani Maja, ani nikt, w szkole zapisano ją podając tylko drugie jej imię — Helena, też okropne; na zeszytach pisała: „Dzidzi" lub „Dzidki Pahlówny", a na głupie pytania odpowiadała, że obchodzi imieniny na Świętą Dziedzicję. Niech się wypchają. O Dicie też powiedziała Pętalowi, którego reakcja nie była zbyt entuzjastyczna: — Dita? Niech ci będzie. W krótkich słowach, z Pętałem to była przyjaźń, prawdziwa przyjaźń, tylko że z chłopcem w ogóle o prawdziwej przyjaźni nie może być mowy. No więc znowu to samo: prawda i kłamstwo równocześnie. Ale też Dzidzia pod słowem „przyjaźń" chciała widzieć tak dużo... tak dużo... chyba zbyt dużo. Przyjaciółka powinna była wiedzieć o niej wszystko i nawzajem. Powinny były tylko patrząc na siebie rozumieć się bez słów. Nigdy sobie nie 18 kłamać (ani nie bujać). Kochać się na zawsze. A kiedy słyszała w sobie te słowa „na zawsze", to czuła coś takiego na skórze, jakby jakieś uroczyste ciarki, a w gardle też coś nieokreślonego, cudownego i ohydnego, takiego, od którego nieuchronnie trzeba się zaczerwienić. A myśląc to wszystko Dzidzia, która dawniej widziała różne, zmieniające się twarze, od paru dni uporczywie widziała tylko jedną, cygańską, skośną i połyskliwą twarz Teresy, „Tessy". Stały naprzeciw siebie uśmiechając się i patrząc sobie w oczy, potem powoli, z namysłem (nie mogło w tym być nic pochopnego), po męsku wyciągały do siebie ręce. „Na zawsze" — mówiła Teresa. Była poważna. Uśmiech znikał nawet z jej migotliwych oczu. „Na zawsze" — odpowiadała Dzidzia — i ciarki, te właśnie, siarkowe, zielone i pełne gęsiej skórki. Ech, o czym ona myślała, Teresa nie zwracała na nią najmniejszej uwagi, może dopiero dziś, na tej wizycie uda się jej jakoś ją zaintrygować, zafascynować, o Teresie jak dotąd nie było co myśleć, właściwie zostawała tylko Majka, tylko Majka, która... Majka nie była zresztą pierwszą przyjaciółką Dzidzi. Pierwsza była Kaśka i tak się prowadzały z pół roku, ale potem, kiedy Dzidzia popołudniami zaczęła trenować z Pętałem, Kaśka zaczęła stroić fochy, jakieś obrazy, odebrała od Dzidzi znaczek z Olimpiady w Tokio, na którym przysięgły sobie, że zawsze... To było już dawno, były wtedy obie bardzo dziecinne, ale cała ta historia była nie na poziomie, zawiodła się na Kaśce, rozczarowała się, koniec i kropka. Potem była Bronka, bardzo fajna (naprawdę nazywała się Bożena, ale chciała jakoś inaczej, bo Bożen było w klasie sześć, i zmieniła tak śmiesznie, staromodnie — „Bronka"), bardzo fajna, ale dziwna jakaś, trochę święta czy co... Nagle po klasówce leciała do nauczyciela i przyznawała się, że dała ściągę, parę razy przyznała się 19 do rzeczy, których w ogóle nie zrobiła, a kiedy uczyli się o Savonaroli, przyszła nazajutrz z obandażowaną ręką. — Chciałam spróbować — powiedziała. — Ścisnęłam kawałek rozżarzonego węgla. — Skąd wzięłaś węgiel? — zdumiała się Dzidzia. — Wyjęłam z kosza, co się palił pod choinką na MDM-ie. — I co? — zapytała Dzidzia zachwycona i zgorszona równocześnie. — A to — powiedziała Bronka i zdarła bandaż, a „to", co zobaczyła Dzidzia, było takie okropne, takie okropne, że już długo po tym, jak się zagoiła ta ręka, nie mogła być z Bronką, żeby jej się to nie przypominało i nie podchodziło do gardła ze wstrętem i przerażeniem, jak kożuchy. Więc z Bronką też się właściwie skończyło i była sama, mimo że miała oficjalnego, a może nawet i prawdziwego przyjaciela: był przecież Pętał. Ale... Tu wracamy do tego, od czego zaczęliśmy te rozważania: z chłopcami to jest jednak zupełnie inaczej. Pętał był fajny, często wychodzili z Drabem, Pętał uwielbiał Draba po męsku i bez słów, na przywitanie klepał go tak, że Drab kiedyś wyrzygał cały obiad, skakał przez niego jak przez kozioł, nauczył Draba skakać przez ławkę i przez siebie, i w ogóle... Na czym to polegało, że na gwizd Pętała, którego Drab uznawał, no ale który ostatecznie był tylko Pętałem, Drab fruwał przez ławkę (chyba o metr wyżej od poręczy) przepięknym łukiem, a na gwizd Dzidzi, która przecież była Dzidzią (czytaj miłość), ociągając się przeskakiwał z miejsca bez rozbiegu, prawie że przełaził, zawsze opierając przednie nogi o siedzenie... Dzidzia nie mogła tego zrozumieć, ale irytowało ją to z każdym dniem bardziej, marzyła o tym, żeby nagle na jej gwizd Drab zrobił coś zupełnie wspaniałego, 20 coś, co kompletnie zakasowałoby wszystkie numery Pętała, ze zmartwienia czy może ze złości aż coś ją łaskotało w gardle, w myśli błagała Draba najczulszymi słowami, zaklinała go, groziła, Drab zastygał ze spuszczoną głową jak posąg, robił parę kroków (skocz, błagam cię, skocz, fruń, pokaż mu...) i opierał się o Dzidzię całym swoim ciężarem, pod którym niemal że traciła równowagę. Pętał patrzył ukosem i albo nie mówił nic, to było chyba najgorsze, albo kpił z niej, mówił, że jest zazdrosna 0 Draba, Dzidzia śmiała się na pozór zupełnie swobodnie, ale jaka była prawda? Drab zachowywał się jak świnia, przecież lubił skakać, więc co mu mogło szkodzić zrobić to i na jej gwizd... Kto tam doga zrozumie... Ale mimo to z Pętałem była sztama, chodzili razem na kółko sportowe, poza trenowaniem skoków Pętał nauczył Dzidzię jeździć na rowerze bez trzymanki, często woził ją na ramie albo i ona jego, jechali dołem, po Agrykoli, a Drab biegł górą w cudownych podskokach i wszystko było bez zmarszczki aż do tego dnia, kiedy Dzidzia, jak gdyby nigdy nic, powiedziała: — Wiesz... Stary się ożenił. Tak ni z tego, ni z owego. 1 teraz mam macochę. Pętał nie odpowiedział przez dłuższą chwilę, jakby się nad czymś zastanawiał, a potem wziął rozbieg i przeskoczył przez Draba, który chyba specjalnie się ustawił, a Dzidzi zrobiło się przykro. Ostatecznie od czegoś był jej przyjacielem, powinien był odpowiedzieć choć słowem, zareagować jakoś na taką wiadomość. Jedno było tylko możliwe: że nie usłyszał. Inaczej przecież byłby na pewno coś powiedział. — Wiesz, Pętał — zaczęła znowu, ale urwała, bo zobaczyła, że wzruszył ramionami. — Wiesz, Dzida — powiedział — ja z tobą naprawdę chętnie... i tego byka ja lubię, ale ja nie jestem od takich rzeczy. 21 — Od jakich rzeczy? — Od zwierzeń. —? Od jakich zwierzeń? — Dzidzia aż skoczyła. — Gdzie tu są jakie zwierzenia? To jak ty mi powiedziałeś, że Marian złamał rękę, to to też były zwierzenia? Wiedziała, że kłamie, ale tym razem szło o honor, więcej: o niewygłupianie się. Pętał znowu wzruszył ramionami, ale jakoś inaczej. Dzidka poczuła, że uratowała sytuację, znowu coś uratowała kłamiąc. Czyżby człowiek był na to skazany? Po tej rozmowie z Pętem postawiła krzyżyk na „porozumieniu dusz" i wtedy zaczęło się z Manią. Zaczęło się właściwie od tego, że Mania miała tak obgryzione paznokcie, że nie można było na to nie patrzeć. I że właściwie to była prawie rozkosz patrzeć. Potem się okazało, że Majka pięknie rysuje, Dzidzia, która nie umiała postawić kreski, patrzyła z zachwytem na ręce Majki spod których wyrastało wszystko: zwierzęta, kwiaty, całe kompozycje, a przede wszystkim piękne, ozdobne litery. Kiedy robiła swój monogram, długie wąsy „M" cudownie przeplatały się przez „O", wyglądało to jak powój czy może jak bluszcz. Zaczęły wracać razem do domu. I wtedy Maja napisała tę swoją głupią kartkę. A potem to się kotłowało długi czas, Dzidzia czuła, że Maja jest nieszczęśliwa, nie wiedziała dlaczego, ale tak czuła, i to ją pociągało, lubiła to, że niewiele wie o Mai, i to, jak mówiły półsłówkami, i patrzeć, jak Majka rysuje. Kiedy Mai nie było w klasie, to było jakoś pusto, ale... I znów to nieszczęsne „ale"... bo Dzidzia od pierwszej chwili wiedziała właściwie, że to nie to, mimo że Maja nie była jej obojętna. Ale Maja była inna, zawsze nieszczerze ćwierćironiczna i nie można jej było powiedzieć nic z tego, co się czasem czuło, a Dzidzia czasem czuła jakąś młodość bez granic i łzy, i marzenie, żeby 22 sięgnąć gdzieś najdalej, bez końca, do dna, żeby żyć, żeby „iść i czynić dobrze". Pewnych zdań, zupełnie gotowych w głowie, za nic nie powiedziałaby Mai, tak jak nigdy nie wytłumaczyłaby, dlaczego musi iść za Pętałem i Teresą. A Teresie (Tessie) mogłaby chyba powiedzieć wszystko, wszystko, tylko że Teresa zupełnie nie była jej zwierzeń ciekawa. Ale może dziś... — Chodź, pójdziemy do samu... — ale nie zdążyła skończyć zdania, kiedy już zerwał się na równe nogi. Dzidzia czasem myślała, że zarówno we śnie, jak i na jawie Drab jest nastawiony na jedno jedyne słowo „chodź". Teraz ogon latał jak szalony, waląc po nogach Dzidzię, która rozglądała się za smyczą. — Czekaj — mówiła nakładając tenisówki, ale nie było mowy o czekaniu, ogon rąbał już o drzwi, dzwonił łańcuszek dzyń-dzyń, nagle Drab otwierał pysk i ziewał — ryczał zupełnie jak dzikie zwierzę (w domu nazywało się to trąbieniem) — oznajmiał, że nie może już czekać ani chwili. Tak było zawsze: jakby samo słowo „chodź" wyzwalało całkowitą niemożność czekania. Dzidzia spojrzała na zegarek; do przyjścia gości miała jeszcze całe trzy godziny, na lekcje należało przeznaczyć godzinę, no, dwie, postanowiła, że przed pójściem do samu jeszcze skoczą na mały spacer. Ogon tłukł o drzwi tak, że słychać było na całej klatce schodowej (zaraz wychyli się Slaska z tymi swoimi wychowawczymi uwagami), otworzyła je więc z rozmachem, z uśmiechem spoglądając w niewymownie szczęśliwą, uśmiechniętą „twarz" Draba. — Dobrze, najsłodszy — powiedziała głosem, jakiego istnienia Alicja nie podejrzewała nawet. Schodzili znanym sobie systemem: Drab całym sobą dopychał Dzidzię do ściany, tak że nie mogła dać ani 23 kroku, a potem denerwował się, że ona nie schodzi. Dzidzia machała smyczą (z NRD, tak jak i obróżka dzyń--dzyń, dostał to wszystko w prezencie od Śląskiej, jak pojechała w zeszłym roku z wycieczką na targi lipskie, ostatecznie poczciwa była ta cała Slaska, nie jej wina, że taka nudna), już byli oblężeni przez tłum dzieciaków z podwórza, dla których Drab nie przestawał być sensacją: taki wielki, a taki dobry. W ogóle jaka to frajda wychodzić z Drabem! A najprzyjemniej znaleźć się w innej dzielnicy, gdzie jeszcze go nie znają (tutaj już przyzwyczaili się ludzie do jego wielkości), bo tam nie można ujść nawet i paru kroków, żeby przechodnie nie przystawali przerażeni i zachwyceni równocześnie i nie pytali, co to za rasa. — Dog — odpowiadała z dumą Dzidzia. — Taki rudy? Ja znałem jednego, ale był czarno-biały. — To był arlekin — Dzidzia znała już na pamięć swoją rolę. — A to jest dog niemiecki. — A gryzie? — Łagodny jak cielę — na pokaz wtykała mu pięść w pysk, który Drab niechętnie otwierał. Zatrzymywać się na trotuarze, bez źdźbła trawy, na którym nawet nie ma co powąchać, i otwierać mu gębę, jakby tam było co do pokazywania! Co też ta Dzidzia ma w głowie. — A jak się on nazywa? — Drab! — No bo rzeczywiście Drab. Odrażający Drab, cha--cha-cha! Zawsze ten głupi dowcip. Co za naród! Jak się nazywa Drab, to przecież nie dlatego że mały, tylko że duży. I jak można, nawet dla złego dowcipu, o takiej roześmianej mordzie mówić: „odrażający Drab". — Można pogłaskać? 24 Tu wolno było pofantazjować. Czasem Dzidzia miewała chwile łaskawości. — Proszę bardzo. No, Drab, nie wykręcaj się tyłem. Czasem: — Nie warto, on ślini, my zresztą już lecimy. Czasem próbowała straszyć: — Łagodny, łagodny, ale nie ręczę. Jak mu się kto czasem nie spodoba... — tak odpowiadała przeważnie chłopcom, którzy już-już gotowi byli kontynuować z nią i z Drabem spacer. Wymknęli się chóralnemu: „Drab, Drabciu, Drlab" i poszli w Aleje Ujazdowskie. Drab o krok za Dzidzią, zatrzymując się chwilami, by „przeczytać" lub „napisać" list. — Oni tak ze sobą korespondują — powiedział kiedyś Dzidzi Tatad — jeden nasiusia: „czekaj na mnie", drugi to przeczyta i czeka... Do rogu było dziś sporo listów zarówno do przeczytania, jak i do napisania i Dzidzia czekała cierpliwie, aż Drab się z nią zrówna, żeby przejść przez ulicę. Kiedy podszedł do niej, siadł, a ona zaczepiła piąty palec o łańcuszek na szyi; Drab wstał, spuścił łeb i szedł krok w krok, nie lubił przechodzić przez jezdnię, wolał nie widzieć tych szalonych bolidów pędzących na niego ze wszystkich stron, Dzidzia — wiadomo, rozejrzy się zamiast niego: z nią jest bezpieczny na jezdni, tak jak ona powinna czuć się bezpieczna z nim, wszędzie, poza jezdnią. Gdy przeszli na drugą stronę ulicy i Dzidzia wyjęła zza łańcuszka symboliczny palec, poczuł radość wolności i rozpędziwszy się już był na trawniku. Było tam parę czegoś a la psy, ale małe toto było, nie warto nawet i powąchać, a w każdym razie na pewno nie warto odprawiać normalnych ceremonii. Drab podszedł do jednego z nich bez żadnych manewrów — perły przed wieprze — machnął ogonem, podniósł nogę, 25 poszedł dalej. Zupełnie co innego działo się, gdy na horyzoncie pojawiało się coś godnego uwagi. Psy godne uwagi zaczynały się dla Draba od dużych pudli i szły wzwyż: wilki, bernardy, wodołazy... No ostatecznie jeszcze boksery: małe to było, ale zmyślne i wesołe. Wtedy warto było manewrować i Drab zamierał, a naprzeciw niego zamierał taki pudel, wilczur lub wodołaz i stały tak bez drgnienia długie, nieraz aż za długie chwile. — Zdecyduj się — mówiła unieruchomiona w niewielkiej odległości od Draba Dzidzia, ale były to słowa na wiatr. Nie o Pętała — o psy należało być właściwie zazdrosną. Bo cokolwiek działo się z Pętałem, słowo Dzidzi miało jednak swą wagę i znaczenie, tymczasem gdy przeciwnikiem był pies, autorytet jej wystawiany bywał na ciężką próbę. Znudzona, Dzidzia przyjmowała inną taktykę: nagle odchodziła jakby nigdy nic, udając, że w ogóle nie zwraca na Draba uwagi. Gdy była o jakie sto kroków, oglądała się; obaj stali dalej, nieporuśzenie, ale ona widziała tylko Draba: przednie łapy, każda zakończona piękną wypukłą stopką starego mebla (ma się to podbicie, psia noga...), prostopadle wbite w ziemię, tylne zaś pod lekko w stosunku do ciała rozwartym kątem, ogon — nieruchoma linka przylepiona do zadu, u dołu jakby lekko podwinięta, wielka bryła głowy opuszczona jak u polującego tygrysa, i mów do mnie jeszcze. Dzidzia mogła nawet zniknąć z pola jego widzenia — stał, dopóki mu się tak chciało. Gdy mu (a może im) wreszcie odechciewało się stać, przyczajeni ruszali ku sobie krok za krokiem, powoli, bliżej, jeszcze bliżej, na chwilę zatrzymywali się i jeszcze krok — już wydawało się, że będąc tak blisko runą na siebie z furią — kiedy nagle ponury drapieżca Drab odzyskiwał w ciągu sekundy swą prawdziwą osobowość, puszczał ogon w szalonego młynka, podnosił łeb, podnosił nogę: sik! Pier- 26 wsze pozdrowienie zostawało napisane. Bokser (ewentualnie wilk, bernard, wodołaz) pospieszał przeczytać nosem pozdrowienie i zazwyczaj odpowiadał podobnym: „Cześć, Drabie, cześć!" Ale czasem bywało inaczej. Tamtemu (przeważnie gdy był to wilk) nie podobał się Dra-bowy list czy może zapach i warczał. Dzidzia miała wtedy dwa wyjścia. Jeżeli stała daleko, udawała: „nie znam tych panów" (mogła sobie na to pozwolić, już tam Drab nie darmo nosi swoje imię, pokrzywdzić się nie da), gdy była blisko, musiała reagować, co wcale, ale to wcale, nie było jej w smak. Drab, prawdziwy baranek boży na co dzień, kiedy chciało się go odciągnąć od kogoś, kto go źle zrozumiał, z kim mu nie wyszło, zmieniał się w zupełnego czorta. Nie dawał się odciągnąć, stawał na tylnych łapach (a wtedy był o głowę wyższy nie tylko od Pętała, ale i od Mariana, który był najwyższy w całej klasie) i też zaczynał warczeć. A „wark" to był nie byle jaki, basowy pomruk lwa, od którego wszystkim robiło się straszno. Naokoło Dzidzi-pogromczyni w ciągu sekundy zbierał się niechętny tłum: — Jak się ma takiego bydlaka, to się go powinno w kagańcu prowadzić. — Słuchaj, mała, jeszcze się doczekasz, że zawołam milicję. Spokoju człowiek w biały dzień nie ma na ulicy. — Trzymaj tego kundla, smarkata, bo ci pokażę! Walcząca z Drabem Dzidzia zatrzymywała na ustach mało w tej chwili przekonywające „ależ on jest naprawdę bardzo łagodny..." i atakowała: — To pana pies zaczął, nie mój. Stali naprzeciw siebie, właściciel odciągał spienionego wilczura, równie spieniony Drab grzmiał dalej. Grzmiał i grzmiał, aż do jakiejś chwili, gdy... zapominał, jakby nigdy nic, odwracał się i odchodził w przeciwną stronę. Ale dziś na nic takiego nie zanosiło się, Drab nie za- 27 wracając sobie głowy minął małego bokserka i pełnego wdzięku skotchteriera, który zapraszając do zabawy przysiadał na przednich łapach. Trudno poznawać cudze psy, nie był to jednak Ali, bo dla Alego Drab robił wyjątek. Dzidzia była z pewnością dobrą dziewczynką, bo pogarda Draba dla takich zalotów zawsze robiła jej wyraźną przykrość. — Drabsiu — mówiła najsłodziej, jak tylko umiała — patrz, jaki miły piesek, tak chciałby pobawić się z tobą, no, zrób mu ten honor, Drabsiu... — a mówiąc to widziała czarne, małe oczy Mai, wpatrzone w nią z niemą prośbą. Ale Drab nie musiał umieć mówić do tego, żeby w ciągu sekundy okazać, że nie ma najmniejszej ochoty na żadne tam dobroczynności; z miną tak znudzoną, tak pogardliwą, że Dzidzi robiło się wprost za niego wstyd, odwracał się tyłem do kolegi — który nie rezygnował, znowu zabiegał, znowu kokietował i przysiadał — i odchodził, jakby na całym wielkim placu nie było w ogóle nikogo. Chwilę pochodzili, oboje znudzeni, Drab ze dwa razy ,,wyłamał" na ławce, pozjadał trochę liści grabiny (Dzidzia wolała, gdy jego kozie zapędy nie miały świadków) i zawrócili do samu. Drab usiadł grzecznie przed sklepem, nie przywiązany, pełen godności i dumy, Dzidzia przez szybę kikowała, jak ludzie na ulicy mijają go szerokim łukiem. Jakaś staruszka nawet przeżegnała się: pełny sukces. Ktoś inny mruknął: „Ale ci koń na trotuarze..." Stała przed półką, z dwudziestozłotowym papierkiem w ręku (,,...a resztę proszę mi położyć na stoliku koło łóżka...") i zastanawiała się, co by tu kupić. — Są kokosanki? — Nie ma. — A wafle, te przekładane? 28 — Nie ma. Są goplanki. Dzidzia nie lubiła goplanek. Co by tutaj... W pewnej chwili zobaczyła na półce... czyż to możliwe? Lepiej by było, gdyby jej się zdawało... nie, jednak nie zdawało jej się — to był prawdziwy torcik Wedla! Niewiarygodny pech. Latami można szukać takiego torcika i nigdy go nie ma, a wtedy kiedy... Stanęła prawą nogą na lewej, do reszty brudząc tenisówkę (lewonożną) i rozważała sprawę. „Masz, Tessa, jedz — usłyszała swój własny głos — to jeszcze z moich urodzin..." „Fajny — mówi Teresa, podnosi rękę z torcikiem do ust, a bransoletki przesuwają się powyżej łokcia, dzwonią jak w czasie mszy — fajny, zjem ci ostatni kawałek". — Ile kosztuje, proszę pani, ten... torcik? — Wedlowski? — No... — Dwadzieścia dwa złote. — Okropność — wyrywa się Dzidzi, a ekspedientka spogląda na nią jak na wariatkę. — Dziwnym trafem ludzie rozrywają tę okropność — mówi. — Pół godziny temu dostaliśmy cztery, a został ten jeden, za minutę go nie będzie. — To poproszę — mówi Dzidzia czy może ktoś za Dzidzię, która czuje, że robi jej się gorąco. Już--już ma powiedzieć: „Nie, nie, dziękuję", ale jej wstyd. Zresztą... — Nie ciągnij — wyładowała się na Drabie — nie ciągnij, stara małpo, bo zobaczysz. Drab rzadko miewał natchnienia, ale widać ten dzień miał być pechowy do końca. Zrozumiał czy co? Odwrócił się nagle i stanął wbijając głowę w biodro Dzidzi. — Drabsiu... Co ci się stało, Drabsiu... — spytała niepewnie; Drab zelżony od małp, torcik za dwadzieścia dwa złote pod pachą, lekcje nie odrobione, za godzinę ta dziwna wizyta... — No, Drab, nie gniewaj się, ja prze- 29 cjez — i pogłaskała go pod włos po czole pełnym trosk, tak jak to lubił, ale stał dalej, jakby smutny czy rozżalony. „Co za szczęście, że chociaż na kochę zostało" — pomyślała wygrzebując trzy złote reszty z owej zaszparo-wanej piątki, z której dwa jak głupia dołożyła do tego zasmarkanego torcika. — No masz, nie myśl, nie jestem taka podła — powiedziała, kiedy wchodzili do domu. Rozwalił się zatarasowując wąskie przejście, kość w obu przednich łapach, i z hałasem zabrał się do obrabiania jej, a Dzidzia do kalkulacji: jak przygotuje ten podwieczorek w kuchni przy stole to będzie łyso, jakoś tak uroczyście, a jeżeli u siebie, to jak? Na zagraconym biurku to jednak nie, a znowu jeżeli posprząta wszystko z biurka, to Pętał pęknie ze śmiechu. Przez chwilę usiłowała zrozumieć, o co jej chodzi: nie o Pętała przecież, który setki razy sam grzebał u nich w lodówce w poszukiwaniu czegoś do picia. O Teresę więc? Ech, w ogóle trzeba dać temu spokój, nawet jeszcze nie zajrzała do lekcji... Miała już tylko godzinę. Z westchnieniem ustawiła filiżanki na stole w kuchni, a torcik wyrzuciła na talerz. Połówkę odkroiła i schowała pod okno w kuchni (kawałek przecież tylko został od urodzin), resztę podzieliła na trzy części. Potem poszła do siebie, położyła się na tapczanie, wzięła geografię, ale nic jej nie szło do głowy. „Brazylia. Powierzchnia osiem i pół miliona kilometrów kwadratowych. Ludność Brazylii (tysiąc dziewięćset sześćdziesiąty czwarty rok) siedemdziesiąt osiem i osiem dziesiątych miliona. Średnia gęstość zaludnienia... — Dzidzia zasłoniła ręką książkę. — Zaraz. Co przez co trzeba podzielić do gęstości zaludnienia? Kilometry przez ludność czy odwrotnie? S6 Kilometry przez ludność... Chociaż nie... ludność przez kilometry... E, zawracanie głowy. Średnia gęstość zaludnienia wynosi dziewięć i trzy dziesiąte osoby na jeden kilometr kwadratowy. Ludność Brazylii wykazuje szybki rozwój, dzięki wysokiemu przyrostowi naturalnemu, wynoszącemu dwadzieścia dziewięć promille. Składa się z białych, z Mulatów..." Przypomniał jej się „Czarny Orfeusz", och, jaki fajny. Wstała i nastawiła płytę, wzięła Draba za łapy i usiłowała tańczyć z nim sambę, dokładnie tak, jak uczył w „Radarze" Wieczysty. Raz i dwa, noga w tył... Rany boskie... Wpół do piątej... Postawiła wodę na herbatę i poszła do łazienki. W lustrze pokazała sobie język. Była z siebie wybitnie, ale to wybitnie niezadowolona. Duperele w głowie, kiedy za trzy tygodnie koniec roku i bomba na okres z geografii. Z tą geografią już drugi rok jest do tyłu. Z lustra spojrzała na nią miła buzia, szarawe oczy pod ciemnymi brwiami, do tyłu ściągnięte włosy. Tylko te przeklęte kolory... Dzidzia nie lubiła swoich żywych, dobrych dla niemowlęcia rumieńców; rumieńce w połączeniu z tym imieniem... Dzidzia pełna rumieńców. Rumiana Dzidzia. Wzięła puszek Alicji i machnęła nim po twarzy, już lepiej. Potem pośliniła brwi: do niczego to nie służy, ale widziała, że robi tak pani Slaska. Pomadka Alicji (modna, mieniąca) leżała koło pudełka z pudrem. Można by spróbować, ale gdyby zauważyli... Spróbowała bardzo leciutko, prawie nie było znać, ale jednak było dosyć ładnie. W tym momencie rozległ się dzwonek. Bez sensu, no zupełnie idiotycznie poczuła, że wali jej serce. Może nic nie będzie, na pewno nic nie będzie, ale wreszcie usłyszy, jak mówią ze sobą, kiedy są razem, jak patrzą na siebie, jak się zachowują. „Dobra, przyjdę z Tessą..." Powoli, łapiąc oddech, wyszła z łazienki, otworzyła drzwi. Za drzwiami stał Pętał. Był sam. 31 — Coś ty? — powiedział od razu. — Umalowałaś się? Przez sekundę Dzidzia zmierzyła szanse: nie było co przeczyć. — Ona wyszła, zostawiła pomadkę, to tak się zabawiałam. A co? Do twarzy mi? — nadrabiała miną. — Fajnie. Wyglądasz jak Jane Fonda. No chodź. Możemy spływać. Nie. Tak nie będzie. Tak żeby już w ogóle nie miała się dowiedzieć, to nie. Z wysiłkiem, jakby czując, że nie powinna tego mówić, wydusiła: — Nie poczekamy na Teresę? — Nie — powiedział Pętał tak jakoś krótko, jakby szło o to, żeby na tym zakończyć sprawę, i przełknął. Dzidzia znała to: tak robił, kiedy wyrwali go, a nie był przygotowany. Dzidzia myślała tak szybko (Alicja — torcik — lekcje — woda na gazie), że niemal natychmiast odpowiedziała: — No, ale jest mój torcik, chociaż my go zjedzmy... — Nie chce mi się. Chodź, weźmiemy byka. Mam mało czasu. — Muszę tylko zgasić gaz. Chciałam dać wam herbaty — powiedziała i nagle odczuła, że zdradziła się, że Pętał odgadł jej zawód. — Herbaty? Pi-pi! — powiedział niby dla śmiechu, ale właściwie po to, żeby jej pokazać, że poznał się na rzeczy. Po raz pierwszy w życiu poczuła się z nim jakoś głupio, on także był chyba zmieszany. Nastąpiła chwila ciszy. — Już naparzyłaś? — zapytał praktycznie. — Nie, tylko woda. — To zgaś, Dudas. Patrz, co on wyprawia. „Ani słowa o Teresie już nie powie. Nigdy nie dowiem się więc, dlaczego". 32 Drab rzeczywiście szedł Pętalowi na rękę: w tempie sto kilometrów na godzinę dokończywszy kość, walił ogonem o drzwi tak mocno, że całe chodziły. Na swój sposób on także interpretował przyjście Pętała. Ze zdenerwowania co chwila bardzo głośno ziewał: brzmiało to tak, jakby na klatce schodowej co parę sekund puszczano zepsuty odkurzacz. — Cześć, stary! — Pętał klepnął go soczyście. — No, nic ci się nie dzieje. Przestańże do licha trąbić! Wyszli. % III D zidzia szybko poszła do łóżka: jak tylko usłyszy klucz w drzwiach, zgasi. Jutro Alicja ma ranny dyżur i tym systemem jakoś się odciągnie ta rozmowa. Było jej trochę niedobrze: samej zjeść pół torcika, i to w takim tempie, to jednak przy dużo. Wyrwała kartkę z zeszytu i ustawiwszy lampę tak, żeby na pierwszy dźwięk klucza zdążyć przycisnąć wyłącznik, wynotowała: 1. Co powiem o torciku? 2. Dlaczego powiedziałam jej, że „koledzy"? 3. Co o forsie? Potem zamyśliła się i gryząc długopis zaczęła się zastanawiać, jak sformułować następne pytania. Tamte były z innej dziedziny. Ponieważ to było tylko dla siebie, napisała skrótowo: 4. Dlaczego tak mi zależało, żeby być z nimi? 5. Dlaczego czuję się samotna? Potem znów chwilę pomyślała i napisała jeszcze: „DRAB" — całe drukowanymi literami. I jeszcze, małymi: „Biedna Dita". Wiedziała, że to dziecinne, ale jak jej nikt nie żałował, musiała chociaż pożałować się sama. To było właściwie wszystko, wszystko, co się dziś zdarzyło, nie'licząc bzdury z Majką. Klucza jakoś nie było słychać. Zgasiła lampę. Zdecydowanie było jej niedobrze i bardzo smutno. Zanim 34 przystąpiła do „rytuału" (nikt nie wie, jaki jest „rytuał", i nikt się nie dowie aż do chwili, gdy spotka Prawdziwą Przyjaciółkę), na chwilę jeszcze zapaliła i pod dwoma pierwszymi pytaniami jako „2-?" dopisała: 2—a. Dlaczego sama zjadłam, zamiast po prostu powiedzieć, że nie przyszli. W ten sposób dochodzi kłamanie o herbacie, ona będzie pytała, dlaczego wytarłam szklanki, kiedy mogłam umyć i zostawić, żeby schły. Potem jeszcze na drugiej stronie kartki po raz dziesiąty „zawróżyła": Juliusz Słowacki i Teresa Mako-wicz — napisała obok siebie. Najpierw skreśliła wspólne „ow", potem „k" i „k" potem „i" i „i", „c" i ,,c", potem „s" i „s", „a" i „a", „z" i „z". U Pętała zostawało „Julius i „ł" (kocha—lubi—szanuje—nie chce—nie dba—żartuje — kocha —? no jasne, że Pętał ją kocha), a u Teresy — „Terea" i „m", czyli żartuje. Hm, ciekawe... A co by wyszło, gdyby napisać: „Makowiczówna". Raz jeszcze skreśla pracowicie: „nie chce". No cóż... Do Teresy to nawet podobne. Dzidzia szybko zamazała tę całą wyliczankę zupełnie na czarno, po co kto ma się z tego śmiać, ona sama przecież wie, że to są bzdury, i zgasiła. Wyszła z łóżka i po ciemku dokonała rytuału: Najpierw jeden policzek i przytulenie do niego twarzy; potem drugi policzek i przytulenie do niego twarzy (Drab dokładnie przykładał swój miękki polik i mocno do Dzi-dzinego policzka przyciskał), potem „nos w nos" — mokro, jedna rozkosz, potem duży obliz po oczach i całej twarzy — to on, potem wytarganie za zapasiki pod brodą, zakończone soczystym pocałunkiem — to ona. Boże, mój Boże, co za szczęście, że jest Drab. Boże, co by było bez Draba. — Najdroższy — powiedziała w ciemności Dzidzia. — Ty jesteś mój jedyny, mój najdroższy. Od samego słowa robiło się jakoś lepiej. Rzeczywiście to był nonsens, prawda byłaby o tyle 35 prostsza... Gdyby była powiedziała, że Pętał przychodzi z jedną koleżanką, która jeszcze nigdy u niej nie była, i że niechcący zaprosiła ich na torcik, więc teraz musi jakoś z tego wybrnąć — wytłumaczyłaby się z torcika. Gdyby potem była powiedziała, że nie przyszli, bo...no, bo koleżanka rozchorowała się (a jednak samą prawdą nie wyżyje człowiek), nie musiałaby jeść na siłę tej całej połowy torcika i zamiast tego, żeby ją teraz mdliło, miałaby przez parę dni dobry deser, czyli zamiast przykrości — przyjemność. Och... Tak. To była Alicja. Jakoś niemiło zaczęło bić jej serce. Słyszała je nawet w uszach. Dobrze byłoby, żeby nagle na przykład przyjechał Ta-tad: Alicja zajęłaby się nim (rozchmurzyłaby się od razu) i nie zdążyłaby zastanowić się nad tym, że Dzidzia nie położyła jej ani grosza reszty. Słyszała, jak Alicja rozbiera się, jak zdejmuje klapki (gdy zamiast obcasików rozlegają się jej lekkie stąpnięcia, w sennej wyobraźni Dzidzi Alicja zmienia się w małą dziewczynkę, w poważną dziewczynkę, ze zmarszczką między oczami), jak idzie do kuchni postawić sobie herbatę. Pewnie chodzi tak cicho po to, żeby jej, Dzidzi, nie obudzić. (A ja jej nie położyłam tej reszty...) Poczuła coś jakby zupełny brak pretensji i żeby nie zapomnieć swojego zasadniczego nastawienia, szybko przepowiedziała sobie to, co już niejednokrotnie ratowało ją w chwilach takich „zmiękczeń": „Ona jest moją macochą". To w końcu było na pewno prawdą, tylko ile było w tym winy Alicji... Ale o tym — nie. Jeżeli Alicja nie otworzy szafki w kuchni pod oknem i nie zauważy połowy torcika, to może zapomni o tej reszcie i jakoś tak przejdzie. Geografii też nie umiała. Powierzchnia Brazylii osiem i pół miliona kilometrów kwadratowych, zaraz, nie, siedemdziesiąt osiem milionów, nie, bzdura, tak, osiem i pół miliona. Przez to wszystko zupełnie pokręciło jej się w głowie. Jeżeli Zmora by ją pytała — chociaż nie po- 26 winna, dopiero dwa dni temu złapała tę lufę — to jej wklei nową. A wtedy Święty Boże nie pomoże i czarne przepowiednie Alicji sprawdzą się jak amen w pacierzu. Oj... to chyba skrzypi schowek pod oknem. Jeszcze i to. Dzidzia wstrzymała oddech. Ale w kuchni było cicho. I jeszcze cicho. I jeszcze. Wydało jej się, że idzie za Pętałem i Teresą. Idą kołysząc torbą. Za nimi, cicho, na gumach skrada się Maja. Dlaczego Pętał jest taki inny, kiedy się mówi o Teresie? Dawniej był taki zwyczajny... Chociaż nie: dziś na spacerze rozmawiali tak jak dawniej, Pętał mówił, że Dzidka musi poprawić klasę swego skoku, że ciągle jeszcze, jak odwraca się bokiem, to linia nóg się łamie, nie jest równoległa do poprzeczki. Dzidka przez cały czas miała na końcu języka jakieś niejasne pytanie, czuła, czuła, ąe nie powinna go stawiać, ale w końcu nie wytrzymała i powiedziała tak niby nic, żeby coś powiedzieć: — Z kim powtarzałeś Brazylię? Z Teresą? — Nie — uciął krótko Pętał i przełknął; na tę chwilę znów stał się obcy, jakiś inny. — To może wpadniesz i powtórzysz ze mną? — Jeszcze sam nie umiem. Dlatego ci powiedziałem, że mam mało czasu. Tak, teraz skrzypnęło. Więc otworzyła szafkę pod oknem. Teraz pewno patrzy na torcik i wydziwia. Nie ma czego wydziwiać. Jak jej nie było, Dzidzia spokojnie mogła kupować torciki i co jej się podobało i nikt o nic nie pytał. A przez nią tyle zawracania głowy, tyle kłamania... „No pewno, że przez nią muszę kłamać — unosiła się teraz Dzidzia w ciemnościach. — Pilnuje mnie, jakbym miała pięć lat. «A co masz zadane —.przedrzeźniała ją w myślach. — A czy chcesz, żebym cię przepytała z geografii?» Przez te wszystkie lata nikt jej nie przepytywał i też było dobrze. Olesia nie mogła (sama na 37 szczęście ledwie umiała czytać), jak Dzidzia miała kłopot, dzwoniła do Kaśki czy Majki, czy Pętała, w najgorszym wypadku wstępowała do pani Śląskiej i jakoś dzięki Bogu nigdy nie zimowała. Już słyszała tę jutrzejszą mowę: „Nie myślę, żeby było konieczne przyjmowanie kolegów torcikami Wedla. Co dzień ktoś wpada, nie na to tatko tak ciężko pracuje. Sama powinnaś o tym pomyśleć". Alicja lubiła proponować jej, żeby sama pomyślała. Niech się nie martwi, ona dosyć myśli, aż za dużo. Usłyszała, że Alicja puszcza wodę w łazience, wyobraziła sobie, jak się rozbiera (zgrabna jest, to trzeba przyznać), i pomyślała, że teraz Alicja nigdy już nie usiłuje wejść do niej do łazienki z propozycją, że umyje jej plecy. Też pomysł! Jak pierwszy raz z tym wystąpiła, Dzidzię ze złości (ale tylko ze złości) zalał pąs. Dzidka wcale sobie nie życzy, żeby obce baby oglądały ją nago. Daleko, daleko, za dziesiątą granicą przemknęła jej myśl, że ona sama buduje między nimi ten mur, że Alicja nie chciała być obcą babą. Ale była. Woda leciała monotonnie. Drab zatkał widać sobie łapą nos, bo sapał jak lokomotywa. Powoli wszystko zaczęło się zamylać; do wtóru Drabowi chrapnęła i Dzidzia. IV D zidzia przebudziła się. Jeszcze półsenna spuściła rękę z łóżka. Tak, to jest chyba bok, to znaczy, że leży z czterema łapami sztywno wyciągniętymi przed siebie. Szkoda, że nie udało się. „Udawało się", gdy jeszcze senna ręka natrafiała na płaski, ciepły trójkąt łba. — Dzień dobry, łebie — mówiła wtedy uszczęśliwiona — dzień dobry, mój śliczny łebie. To było cudowne i wtedy szczęścił się dzień. Z ręką dotykającą ciepłego boku Draba raz jeszcze zamknęła oczy i wtedy wrócił ten sam obraz, od którego wszystko to się zaczęło, ten bezsensowny, obraz w lesie. W lesie, na skraju bardzo zielonej, prześwietlonej słońcem polany stoją naprzeciw siebie, każde oparte o ciemny pień, Pętał i Teresa. Stoją i nie mówią nic. Słońce jest naprzeciw Teresy, która przymyka oczy, długie rzęsy kładą się cieniem na smagłym policzku, przez nie pewnie przesącza się światło, bo Teresa mruży się. Nie porusza się ani nie uśmiecha, stoi pod słońce i ostro, poważnie patrzy na Pętała, który także nie porusza się i także na nią patrzy. Pętał jest poważny, wygląda, jakby był po jakimś meczu, zmęczony, widać, że oddycha szybko. Pomiędzy nimi drgają pasma słońca, takie, jak czasem można zobaczyć w pokoju, mieniące się tęczowo od milionów niewidocznych pyłków. Wszystko to razem 39 przypomina chyba jakąś dekorację z Opery Leśnej, ale Dzidzi trudno o tym sądzić, bo nigdy nie była w Sopocie. Może więc po prostu z opery, chociaż nie, widziała tylko „Straszny Dwór" i zdaje się „Pana Twardowskiego" (dobre dla dzieci). Ale jednak to przypomina coś, może jakiś obraz albo jakiś kolorowy film. Może. Och, jak długo można tak stać bez ruchu, tak na szpilki nakłuwać się wzrokiem... To męczące, dziwne, przerażające... Dzidka chciałaby doprowadzić do tego, żeby poruszyli się, powiedzieli coś do siebie, żeby się objęli, żeby wreszcie przestali się kryć, a jeżeli już nie, to niechby chociaż zaczęli się do siebie uśmiechać, ale nic z tego nie wychodzi, stoją nieruchomo, słońce miga wśród gałęzi, czasem tylko zaskrzeczy ptak. Pętał jest, jak to on zawsze, w dżinsach, w trampkach, ale Teresa jest ubrana jak Cyganka: ma taką łączkową spódnicę, szeroką i maxi, a bluzkę cieniutką, z gazy czy tiulu... Nonsens, żeby jakiś obraz tak się przyczepił do człowieka, jak melodia. Dzidzia pamięta, jak przyczepiła się do niej melodia z „Mężczyzny i kobiety", no jak osa, można było skonać, swoją drogą dobrze, że nie zapisała się do jazzowego kółka,. Beatelsi jej się znudzili, Czer-wono-Czarnych w ogóle nie lubiła, lubiła jedynie Skaldów, a najlepiej „Dwudzieste szóste marzenie", też trudno było się od tego odczepić, tak jak teraz od tego obrazu. Dzidzia wie, że się nie uspokoi, dopóki Teresa nie zostanie jej przyjaciółką. Dopóki jej nie powie: „Tak, wiem, Pętał mnie kocha..." ,,A ty go kochasz?" „Ja?" — Teresa roześmieje się tymi za dużymi ustami, przeciągnie się, bransoletki zadźwięczą na jej ręku. „Ja?... Ja kocham tylko ciebie". (Nonsens, nie powie tak, ale gdyby... gdyby...) Ale jak to wszystko urządzić? Ona nie będzie przecież pisała kartek a la Majka. Notabene z Majką było zupełnie do chrzanu. Już się po tamtej hi- 40 storii nie naprawiło, Maja od trzech dni chodziła z trąbą i nie zwracała się do Dzidzi, czekając, aż Dzidzia zagada pierwsza. Może sobie czekać... Szajba nieprzeciętna. „Ja kocham tylko ciebie..." — myślą tą Dzidzia posuwa się naprzód jak tunelem, na końcu którego jest światło, „ja kocham tylko ciebie" — i nie wie już, czy chciałaby, żeby Teresa kochała Pętała czy właśnie tylko ją, tylko ją. — Dzidzia, wstawaj, już siódma. Drab, jakby zrozumiał wezwanie Alicji, wstał i swoim zwyczajem bódł ją głową w brzuch. Strasznie śmieszny był ten jego zwyczaj, ogarniało go to równie nagle jak „szalej", tyle że częściej — jak chciał czegoś, przychodził, stawał koło człowieka (bo nie tylko Dzidzię tym uszczęśliwiał, każdego, kto mu się nasunął pod łeb), schylał łeb i z całej siły wbijał go, w co popadło: w czyjeś kolana, w brzuch, w biodro. Teraz przez kołdrę bódł Dzidzię w brzuch, żeby wstawała. Dzidzia śmiała się i drapała go za uchem. — Dzidzia! — Kiedy nie mogę, bo bodzie. — Wstawaj, bo ja dziś się śpieszę, a tak to i ty nie zdążysz wyjść z Drabem. Dzidzia od razu nachmurzyła się. Ona wcale nie musi wychodzić z Drabem, nikt jej o to nie prosi. — Wcale nie potrzeba, żeby ona się do nas wtrącała — powiedziała do niego półgłosem, ale w sam czas przerwała, bo Alicja już stała na progu. — Dzidziu, czy ty naprawdę zapomniałaś, że masz już dwa spóźnienia w tym miesiącu? Jak do ciebie trzeba mówić? — Najlepiej wcale do mnie nie mówić — niespodziewanie dla samej siebie odpowiedziała Dzidzia. — Nie rozmawiam z tobą dla rozrywki — takiego głosu Alicji Dzidzia nie słyszała jeszcze nigdy — po 41 prostu w nieobecności twojego ojca ktoś musi się tobą zająć. Niestety ta rola przypadła mnie. Masz dwa spóźnienia, dwójkę z geografii' na poprzedni okres i drugą na ten, za trzy tygodnie kończy się rok. Po pierwsze, masz nie odzywać się do mnie niegrzecznie, a po drugie, masz mnie słuchać. Proszę wstawać, ale już. — Nie chcę — krzyknęła Dzidzia i schowała głowę pod kołdrę. Stamtąd już wśród łkań powtarzała: — Nie chcę, nie chcę, nie chcę! Alicja chwilę stała niezdecydowana. Powinna była zerwać z Dzidzi kołdrę i kazać jej wstawać, ale oglądanie zamazanej łzami twarzy Dzidzi nie należało do przyjemności. Wyszła nie zamykając drzwi. Dzidzia ryczała na całego. Nareszcie się zdemaskowała ta wstrętna, mała megera. O, taka właśnie jest, wstrętna, wścibska, zła. „Boże, jaka ja jestem nieszczęśliwa, tak zawsze dzieje się z sierotami, wszystkie macochy są jednakowe, to nieprawda, że są wyjątki. I z nikim porozumieć się nie mogę, ani z Teresą, ani z Majką, ani z Pętałem. I ta bomba na okres, o Boże, Boże, Boże!" W wysiłku myślenia Drab zmarszczył czoło, czym osiągnął niewymownie głupi wyraz twarzy. Co się to działo? Dzidzia i ona, obie takie inne niż zazwyczaj, porozumiewające się tym dziwnym, nie znanym mu szczekiem... W ogóle nigdy nie widział takiej Dzidzi: pamiętał ją czasem (rzadko) płaczącą, ale jakoś inaczej, cicho, smutno, teraz to było paskudne, sama złość... No jak się to działo? Dlaczego w stosunku do niego była taka... no taka jak mleczko, mówiła takim głosem, że to było jak najcudniejsza, wysmażona schabowa kostka, a tutaj... teraz... W tym momencie rozległo się gwizdanie. Alicja, zrozumiawszy, że Dzidzia z pewnością nie zdąży się już z nim przejść, uznała, że musi chociaż na chwilę Draba wyprowadzić. Drab wstał niezdecydowany, wolno pra- 42 cując ogonem: sytuacja była napięta. Ale tu nastąpiło coś nieoczekiwanego: usłyszawszy gwizd Dzidzia gwałtownie odrzuciła kołdrę i zerwała się na równe nogi. Z czerwoną, zamazaną łzami twarzą, w samej koszuli, boso wpadła do kuchni: — Chociaż jego proszę zostawić! Ja sama zajmę się psem. Chociaż jemu proszę dać spokój! Drab, chodź tu, Drab! —< i siadła na ziemi rycząc dalej i obejmując obiema rękami Draba, który przyszedł za nią i stał teraz zupełnie ogłupiały, rozkraczywszy nogi, spuściwszy łeb, zatrzymawszy po pierwszych dwóch ruchach ogon, który na gwizd Alicji, puścił w ruch w spacerowego młynka. — Jeżeli wolisz, żeby w ogóle nie wychodził — zaczęła Alicja i nagle, jakby w połowie drogi zmieniając zamiar: — Spójrz, Dzidziu, jaka jesteś niesprawiedliwa. Tak się zachowujesz, jakbyś za każdą cenę chciała, żeby między nami była wojna. Dzidzia nie widzi, że Alicja także ma oczy pełne łez. — Bo chcę, żeby była wojna! — odpowiada wśród płaczu, chociaż już nie jest taka zła i czuje, że nie ma racji. — Chcę, żeby była wojna i żebym raz wreszcie miała święty spokój! — To będziesz miała święty spokój — słyszy koło siebie chłodny głos Alicji. — Chodź, Drab! Dzidzia chce zawołać: „Nie chodź!", ale ryzyko jest zbyt wielkie, bo Drab właśnie wysuwa się z jej objęć (taki sam jak Alicja, zdrajca, podły, teraz to już naprawdę jest absolutnie sama na świecie). Trzask drzwi. Dzidzia w ciągu sekundy przestaje płakać i kalkuluje: „Dziesięć minut to dla Draba minimum. Jeżeli w ciągu dziesięciu minut wyskoczę z domu, to już się z nią nie spotkam, a nawet może i do szkoły zdążę na czas". W ogóle nie wchodząc do łazienki biegnie do siebie: koszula, majtki, bluzka, spódnica, u spódnicy popsuty zamek. Oszaleć można! Jakie to było proste, jak ??- ?? zwalali chodzić do szkoły w spodniach. A teraz Jarkow-ska, cholerna stara panna, uczepiła się tych spodni i za każdym razem odsyła do domu. W dwudziestym wieku! W demokratycznym kraju! Nie ma żadnej wolności, w szkole wszystko idzie na siłę, nie ma ani jednej dziewczynki, która nie wolałaby chodzić w spodniach. Dzidzia szarpie się z nieszczęsnym zamkiem, przerywa go, łapie z komody ratunek całego świata, agrafkę, spina byle jak, potem w garść naszykowane wczoraj książki i chodu do łazienki: trzeba przecież trochę się przeczesać. Raz, dwa, trzy, grzebień przechodzi przez włosy gładko, Dzidzia chwyta je u nasady i przekłada przez gumkę: ciach, ciach. Wszystko to trwa najwyżej trzy minuty, w ogóle nie ma co się tak spieszyć. W kuchni stoi przegotowane mleko, które pije jednym haustem, zagryzając nie nasmarowaną (szkoda czasu) kajzerką. Obok leży przyszykowane przez Alicję, zawinięte w folię śniadanie. Porywa je i nagle przystaje: jak nie, to nie. Jak wojna, to wojna. Jej dobrótek także nie potrzeba (to fakt, że Alicja w śniadaniach jest mocna, gdzie tam do nich glonom Olesi). Przez chwilę trzyma w ręku paczuszkę: niby nie ma się o co obrażać, każdy przecież dostaje z domu śniadanie, ostatecznie to nie żadna łaska... Ale nie — decyduje nagle. Oczy jej znowu napełniają się łzami. Odsuwa paczuszkę i wkłada do kieszeni fartucha dwie suche kajzerki. Też jej wystarczy. Nie zastanawiając się nawet nad tym, czy Alicja wzięła ze sobą klucze, trzaska drzwiami. Drab powoli idzie za Alicją. Paskudne! Od rana popsuły mu humor. Wcale mu nie jest wesoło. Spuszcza głowę i wącha z przyzwyczajenia, ale zainteresowania wzbudzić nie sposób. No, był tu ktoś, czegoś tam chciał, a, niech mu będzie. Sik. A ten? Nawet odpisywać nie 44 warto, szczeniak jakiś. Tutaj już coś ciekawszego. Chyba jakaś pani. Drab chwilę stoi, sprawdza i z samej tylko kurtuazji zostawia jej kwiatek. Ostatecznie — kobieta... Oho, Alicja już dochodzi do brzegu trotuaru. Drab puszcza się galopem odwalając takie bu-bum, że trzęsą się kamienice, ale jest na czas i siedzi, zanim padło sakramentalne „siad". Zauważyła? Phiiii, nawet chyba nie zauważyła, świństwo, on się tak postarał... Przechodzą powoli naj paskudniej sze podwójne skrzyżowanie, jakie jest w całej Warszawie (przynajmniej w tej całej Warszawie, którą zna Drab), ale gdy Alicja wyjmuje mu palec zza obróżki, zamiast puścić się pędem — a cała rzecz polega na tym, jak się można wypuścić pędem po obróżce — powoli odchodzi. No nie chce mu się. Proste jak obręcz. Zmarnowały mu dzień. Idzie z nosem przy ziemi, nie rozglądając się na boki. Szczęście, że nie ma Aresa, bo ten, gdy widzi Draba w obrębie kilometra, przypędza i morduje go tak, że słabo się robi. No, ale Bóg łaskaw — nie ma tego na-chała. E, nie ma nikogo — i lepiej, tyle że pałęta się parę wron. „Nienawidzę wron — po raz setny uświadamia sobie Drab. — Już-już jest się koło takiej, a ona nagle, nieuczciwie znajduje się psowi nad głową. Stare nabieraczki. Tyle że smaczna dziś ta grabinka, wyjątkowo smaczna. Pod spodem ostra, pełna takich włose-czków, co miło drapią w gardle, na wierzchu sałatko-wata. Witamina". Drab objada grabinę z takim zapałem, że z cieknącej śliny robi się pod drzewem kałuża. Ale za to z lekka poprawia mu to humor. A tam co znowu się kręci? Niewielkie, zwinne, krótki merdas-ogonas... Nie będzie to Bim? Bim jest porządnym kumplem i z dawna się znają (Dzidzia z panem od Bima też ma sztamę, a pan od Bima to nie żaden gówniarz, dorosły, przystojny pan), więc pędzi i bez żadnych 45 siupów chce się przywitać, jak zawsze pełen życzliwości. Ale Drab nawet na Bima nie ma dzisiaj ochoty. Kłania się, czyli podlewa to miejsce, które z samej serdeczności już był łaskaw podlać Bim, z jedno, ze dwa machnięcia — i ku lekkiemu, kulturalnie powściągliwemu zmartwieniu Bima — odchodzi. Bim idzie obok, zaglądając Drabowi w oczy pięknym, głęboko psim spojrzeniem, zabiega raz i drugi, ale nagle słychać gwizd — i z sekundy na sekundę ani śladu po Bimie. To bowiem sławny, ponaddźwiękowy gwizd pana od Bima, a wiadomo, że Bim jest najposłuszniejszym psem na całym Polu, w całej dzielnicy, w całej Warszawie, o, po prostu w całej Polsce. Ma kupę medali za posłuszeństwo i tresurę do polowania. I kupę nagród. „Skąd niby mógłbym coś takiego mieć? — Drab jest dzisiaj zdecydowanie do tyłu. — Czy mnie kto kiedy tresował? Czy w ogóle może kogokolwiek tresować równie niewytresowana osoba jak Dzidzia?" Zaraz... a „ona" gdzie się znowu podziała? Drab sam nie rozumie, jak to się dzieje, ale wie, że dziś on jest „jej" opiekunem, a nie „ona" jego. Rozgląda się, dopę-dza „ją", już są razem. Idą znaną trasą wzdłuż fińskich domków, Drab nie odchodzi, nie ucieka, nie wygłupia się, idzie, jakby to on, a nie Bim miał te posłuszne medale, schodzą w dół zarośniętym torem saneczkowym, gdzie czasem rośnie żywokost, najbardziej włochaty i najlepszy ze wszystkiego na żołądkową konkokcję (ale dziś nie będzie się szukało), wracają. Alicja zakręca w kierunku domu, nie musi targować się, jak to bywa nierzadko, nie musi gwizdać ani zrywać płuc, Drab już jest koło niej, chce jej za wszelką cenę wszystko ułatwić, bo ma niejasne wrażenie, że to, co się stało w domu, pachnie świństwem. Po Dzidzi Drab uczulony jest na świństwa wszelkiego rodzaju. — Przechodzimy — mówi Alicja i wsadza palec za 46 dzyń-dzynia, niepotrzebnie, bo on i tak przeszedłby przy samiuteńkiej nodze. Ale Alicja coś chyba zaczyna kapować, bo jednak puszcza obróżkę; on idzie tak blisko niej, że w końcu spycha ją z zebry. Podchodzą bliżej domu i nagle Drab zatrzymuje się. Ej... Co ta Dzidzia? Nie zaczekała na niego? Wyszła?.To niemożliwe... Na schodach nie ma już żadnych wątpliwości. Odwraca się, żeby zakomunikować sprawę Alicji, ale ona nie zważając na nic pędzi do domu, nagle rozjaśniona, jakby tam czekało na nią coś niesłychanie przyjemnego. Otwiera drzwi z klucza i cała uśmiechnięta woła: — Dzidziu? Chodź, co tam będziemy traciły nerwy, Dzidziu... Oj, ta Alicja, gdzie węch? Jak głupia zaczyna chodzić po mieszkaniu i Drab widzi, że nie rozumie nic. Więc żeby jakoś jej pomóc, chodzi za nią krok w krok, słyszy nawet, jak zwraca się do siebie samej czy do niego: „...No, przecież nie wyszła..." i dopiero po wejściu do kuchni i wzięciu do ręki jakiejś paczuszki ciężko siada na krześle. Zrozumiała. Ale trwało... I tyle się mówi o ludzkiej inteligencji! Miska mleka stoi o krok, ale Drab z całej siły pcha się na kolana Alicji. Teraz za każdą cenę trzeba być przy niej. Coś się tu złego dzieje i on musi temu zaradzić. Chociaż jak? Nawet gdyby się umiało mówić, nie wiadomo byłoby, co powiedzieć, co zrobić... Może i lepiej, że się nie umie... Alicja sekundę jeszcze zbiera się do kupy, potem zsuwa Draba z kolan, wstaje, chwyta torbę, siatkę, klucze, Drab słyszy stuk klapek i widzi, jak zamykają się drzwi, na które patrzy dłuższą chwilę, patrzy i patrzy, jest mu jakoś przykro, jest mu jakoś dziwnie, jest mu jakoś tak, jest mu... po prostu „jakoś", więc omijając miskę z mlekiem (mleko nie ucieknie przecież, jak już jest na misce, czasem lubi tylko uciec z garnka, ale wtedy tak dziwnie 47 pachnie) wraca do pokoju Dzidzi. Chwilę stoi przy jej łóżku, wącha poduszkę (znowu nie posłała, już zrobiłby to za nią, ale nie umie), jakby mu to mogło pomóc w zrozumieniu tych dziwacznych ludzkich spraw, czegoś, co przekracza jego olbrzymi i ciężki łeb, który potem bokiem składa na pustym łóżku jak paczkę. W tej pozycji stoi jeszcze czas jakiś, złożona głowa mniej waży i wtedy łatwiej jest myśleć, po czym nagle zrezygnowawszy, mimo że ciągle jest mu jakoś tak, TAK, TAK! wali się jak kłoda na dywanik. W odróżnieniu od innych psów, Drab nie zawsze kręci się w kółko przed ułożeniem się na posłaniu, czasem „bęca" z hukiem jak ciężki przedmiot. Właśnie dziś bęcnął przywalony troską: sprawa była niedobra. Należało o niej pomyśleć. Myślenie zaś wyczerpywało Draba; przed myśleniem należało się wzmocnić. Po chwili wzmacniał się już snem tak głębokim, że na schodach było słychać. V lotrzeba pocieszenia tkwiła w Dzidzi bardzo głęboko. Już jej lalki cierpiały, mówiło im się wtedy słowa najczulsze, najwstydliwsze i zdrobniałe (maleństwo, biedactwo, dzieciątko) i kołysząc uspokajało, aż zasypiały wreszcie, a ona, pięcio-, sześcioletnia, siedziała cicho czuwając nad ich snem. Często gęsto dostawało się wtedy Olesi, która zamykała drzwi systemem trzaskanym: — Przestań, Olecha, obudziłaś mi Sylwinkę, znów będzie płakała — i brała ją na ręce kołysząc od początku. — Twoje lalki nie nazywają się jak ludzie — dogadywała Olesia — jakieś Sylwinki, Marzenki, czy to już nie ma imion, jakie pan Bóg dał? Ale Dzidzia lubiła takie właśnie dziwne imiona, lalki były Marzenki, były Bogny, były Diany. W pewien sposób Kaśka dopasowała się do tych „po-cieszycielskich" potrzeb Dzidzi (czy może Dzidzia wybrała sobie przyjaciółkę odpowiednią dla swoich gustów), bo zaprzyjaźniły się, gdy Kaśka była w rozpaczy po śmierci ojca. Rozpaczała, modliła się, płakała. Dzidzia pocieszała energicznie, poświęcała się, czuła prawie szczęście, prawie miłość. Ale Kaśka pocieszyła się zbyt szybko, Dzidzia pomyślała sobie, że jest płytka, i coś się między nimi popsuło. „Pocieszona" Kasia 49 4 Przez ciebie, Drabie! przestała ją interesować, tak jak później „pocieszona" po stracie poprzedniej przyjaciółki, jednej z Bożen, Maja. Kiedy myślała o Teresie takiej radosnej, żywotnej, pełnej siły, wyobrażała sobie, że nagle Teresę spotka nieszczęście, że Teresa załamie się i wpadnie w rozpacz, a wtedy ona, Dzidzia, zjawi się jak anioł-pocieszyciel. Teresa opowie jej wszystko, wszystko od początku, jak to starała się wyrobić w sobie taką, a nie inną postawę życiową, jak to się jej w końcu udało, jak nie potrzebowała nikogo, ani przyjaźni, ani oparcia, aż do chwili, gdy zjawił się Pętał, który... — tu była luka. Dzidzia nie bardzo mogła sobie wyobrazić, co takiego mógłby zrobić Pętał, żeby unieszczęśliwić Teresę, żeby ją złamać czy zniszczyć. Ale musiało tak być i teraz Teresa pełna goryczy, bólu i hamowanych łez spotykała na swojej drodze Dzidzię, na którą dotąd nie miała czasu ani głowy, Dzidzię, która cierpliwie czekała swojej kolejki. Przychodziła do niej, przyjaźń rodziła się w ciągu sekundy. Teresa opowiadała jej całe swoje życie, potem Dzidzia mówiła jej o sobie, o stracie matki, o samotnym dzieciństwie, w końcu o Alicji. „Tylko jego jednego miałam na świecie, tego psa, takiego najlepszego, najprawdziwszego przyjaciela, a teraz, przez nią nawet i on nie jest taki, taki zupełnie mój..." „Na zawsze" — mówi Teresa. Biorą wspólne zdjęcie i przedzierają na pół, odtąd każda będzie nosiła swoją połowę przy sobie (a jak się spotkają za sto lat jako dwie staruszki, wyjmą każda po połowie tej fotografii i przyłożą, to będzie pasowało i po tym się poznają...). „Na zawsze" — odpowiada Dzidzia i patrzy na przyjaciółkę, jedyną, prawdziwą przyjaciółkę „na zawsze". Tymczasem, jak to bywa w życiu, wszystko stało się odwrotnie. Zamiast żeby Dzidzia spotkała spłakaną Teresę, Teresa spotkała spłakaną Dzidzię, która wybiega- 50 jąc z domu w pośpiechu, żeby nie dać się zaskoczyć, nie zdążyła nawet „odchuchać" sobie oczu. — Co jest? — zapytała skrótowo Teresa, podniósłszy w górę brwi. — Co ci się stało? — E, nic — mówi ociągając się Dzidzia. W ciągu sekundy zapomina o Alicji, całość sprawy przesuwa się jakoś, z nieszczęścia teraz staje się już tylko tematem, mogącym związać ją wreszcie z Teresą. Oby tylko nalegała. — Ładne nic, kiedy cała jesteś spuchnięta jak bukwa. Teraz już trzeba coś powiedzieć, inaczej rozmowa się urwie. Dzidzia szybko ogarnia sytuację. — Powiem ci to, Terę, nawet chętnie kogoś się poradzę, ale nie teraz, bo nie warto zaczynać. Mam poważny kłopot. Właściwie zmartwienie. Może to obgadamy. — Może — Teresa wysuwa się w przód, idzie jak sportsmenka, długimi krokami, ma metr siedemdziesiąt i choć Dzidzia tylko o centymetr jest mniejsza, trudno jest nadążyć, nie podbiegając. A znowu podbiegać... — Dlaczego wtedy nie przyszłaś z Pętałem? — pyta nagle Dzidzia. — Kiedy? — No wtedy, co umówiliśmy się, co mieliście przyjść do mnie na torcik... — A rzeczywiście... W ogóle po mnie nie zaszedł, a ja sama jakoś zapomniałam. Świnia. Chciał zeżreć sam. Zjadł wszystko? Powiedz? Wszystkie ciastka? „Dziwna jest ta Teresa, jakaś... — ale nie, nie będę tak myślała". — Nic nie jadł, powiedział, że nie ma czasu, i tyle. Wiesz, Teresa — może tą drogą uda się nawiązać jakąś nić, która je złączy — on się tak zachowuje, jakby nie chciał, żebyśmy się zaprzyjaźniły. — Oszalałaś — mówi Teresa. Jest szczerze zdumiona. Tak zdumiona, jakby napra- 51 wdę zupełnie nic nie było między nią a Pętałem. Albo jakby Dzidzia w ogóle nie była dziewczyną, tylko chłopcem. A może między nimi nic nie ma? A może ona sobie to wszystko wmówiła... wyobraziła...?! I ze zwykłej przyjaźni, takiej samej, jaka była (jest!) między nią a Pętałem, zrobiła tę całą historię... — Ale Pętał kocha się w tobie — mówi stawiając wszystko na kartę. — Dzień"dobry! — słyszą obie cienki głos Majki, która mija je tym swoim specyficznym, skradającym się krokiem. Cholera, ta nic, tylko zawsze nie w porę na swoich cichostępach. W chwili gdy są obok, Dzidzia odgaduje wyraz jej twarzy, wąskie usta zaciśnięte w czymś, co jest niby uśmiechem, niby pogardą. Pamięta ten uśmiech, dziś jest taki sam, jak wtedy, kiedy Maja cierpiała przez Bożenę, tylko dziś Maja cierpi przez nią. I dziś wcale nie ma ochoty jej pocieszać. Dzidka jest przez sekundę dumna, a przez sekundę zażenowana, że ktoś cierpi przez nią (bo to się czuje, to się wie), ale mimo to jest zła, bo pytanie, tamto pytanie padło, odpowiedź nie przyszła i już jest za późno, by do tego wracać. — Co tak pędzisz? Zaczekaj, Maja! — Jak już nic, to chociaż zachować twarz. Odpowiedź jest bezpudłowa, nie mogło być inaczej. — Nie lubię przeszkadzać. Szczere Teresy i nieszczere Dzidzi „W czym?" padają zupełnie jednocześnie, ale Maja nie przystaje, wyprzedziła je już o parę kroków. — Egzaltowana jest — zwala z siebie Dzidzia ten przymiotnik, którego w odniesieniu do siebie boi się jak ognia. Dlatego nikt i za nic na świecie nie ma się dowiedzieć, jakim tonem mówi do Draba, dlatego to takie szczęście, że on jest — on, na j cierpli wszą składnica, w której moż- 52 na bezkarnie (znowu „bezkarnie") zmagazynować te wszystkie kompromitujące rzeczy, które się składają na przymiotnik „egzaltowana". Zastanawia się, kiedy go tak znienawidziła: raz tak o niej powiedziała do klasy Zora (ta cholerna Zmora), a raz... Pętał! Taka świnia! Nienawidziła go wtedy przez tydzień chyba. A poszło naturalnie o Draba, Dzidzia chciała wytłumaczyć Pętalowi, że Drab wcale nie niechcący przewraca się na plecy wystawiając w górę cztery sztywne, metrowej długości nogi, udając parotygodniowego szczeniaczka, małego piesecz-ka, który chce, żeby go głaskać po brzuchu. — On to robi umyślnie, wie, że ja to uwielbiam, jak czegoś ode mnie chce, to tak robi, a ja zupełnie konam, wiesz, taki ma rozkoszny ten brzuszek... — Brzuszek! Taki koń! Ależ ty jesteś egzaltowana — powiedział Pętał, a Dzidzia ku swojej wściekłości poczuła, jak rumieniec zalewa jej powoli twarz aż po włosy. — Brzuszek! — I spojrzał na nią. — Co ci się stało, Du-das? — Mnie? — Nie, mnie. Wyglądasz, jakby cię ukropem oblali. — Nie mam pojęcia. Ty także jesteś czerwony. Gorąco. Z chłopcami tak można. Uwierzą w byle brednię. Dziewczyna nigdy by się nie dała nabrać. Od tej pory Dzidzia pilnowała się nie wiem jak, żeby nie powiedzieć nic, co by mogło podpaść pod przymiotnik „egzaltowana". A nie było łatwo. Dla Dzidzi wszystko było rzeczywiście „cudowne" albo „potworne". Zwalanie tego teraz na Maję w jakiś sposób zabezpieczało ją w oczach Teresy. — Czy ja wiem — mówi Teresa; już wchodzą do szkoły, właśnie rozlega się dzwonek. Dzidzia przystaje koło Teresy, która brzęcząc bransoletkami poprawia włosy, chcąc jej dać czas na powie- 53 dzenie tego, na co czeka. Ale Teresa wydaje się zupełnie o tym nie pamiętać. Nie ma rady. Wyjdzie to od Dzidzi. Jak już coś się nawiązało, nie trzeba przepuścić okazji. — To będziesz miała na pauzie chwilę czasu, żeby ze mną pogadać? — Jasne — odpowiada Teresa. Dziwna ona jest, taka prosta, że aż za. W ogóle trochę jak chłopak. Może jeszcze okazać się niesubtelna. Chociaż, nie... to niemożliwe. Teresa musi, musi być subtelna i głęboka. Pierwsza jest historia, ale mija zupełnie niepostrzeżenie z przyczyn dwóch. Po pierwsze, stary rzeczywiście wyrywa tych, których dawno nie pytał, a Dzidzia gęgała w ostatni wtorek, po drugie, wszyscy, jakby się umówili, zalewają ją dziś korespondencją. Najpierw dostaje kartkę od Majki. Na kartce są narysowane z tyłu dwie idące obok siebie gidie, obie w tenisówkach, jedna z końskim ogonem wysoko podpiętym gumką, druga w krótkich loczkach. Loczki pięknie wyszły Mai, jak na chińskim sztychu. Tatad lubi takie sztychy, ma jeden koło komódki. Pod spodem ozdobiastym pismem Mai napisane jest: Winszuję. Dzidzia odwraca się do Mai, chce puknąć się w czoło, żeby tym ośmieszyć cały ten pomysł, ale Majka — jak to było do przewidzenia — ma oczy wbite w starego, wystawiając w ten sposób do Dzidzi swój brzydki, a w jakiś sposób pociągający profil. Bo Maja jest ciężko brzydka. Ma marne, cienkie, czarne włosy lekko podwijające się na końcach, szpiczaste, wiercące czarne oczki („w których jednak coś jest" — myśli teraz Dzidzia), siodłowaty nos i te wywijające się usta, życzli-wo-pogardliwe, ironiczno-tkliwe, cholera wie jakie. Teraz — złe. Ale najbrzydsze jest to, że wszystko tonie w nieprawdopodobnie szarej cerze. Majka jest popielata jak mysz. Z gapienia się na Majkę wyrywa Dzidzię kuksaniec 54 i Szpara, najlepszy grypser w całej klasie, ten, od którego wszyscy uczą się grypserki, podaje jej kartkę od Stolarza. ?Nigdy cię o to nie prosiłem, ale czy dziś po południu mogłabyś na godzinę pożyczyć mi psa — Stolarz. Do omówienia. Jeżeli na podryw, to nie — odpisuje rzeczowo Dzidzia. Satyra, co on sobie wyobraża. Chociaż dobrze by. było, żeby ktoś Draba przegonił. Dzidzia nie chodzi z nim dość długo. Pętał przyłazi teraz niezbyt często. Zresztą co tu gadać, chłopaki lepiej spacerują z takimi dużymi psami niż dziewczyny. „Stolarz", Marian Ciesielski, najwyższy w klasie chłopiec macha przecząco głową: nie chodzi o podryw. Idiota. Po co kłamie. Przecież nie idzie o to, żeby Drab go bronił. — Może — odpowiada Dzidzia ustami na jego znaczące gesty. Trzecia kartka jest od Teresy. Dzidzia wiedziała, że Teresa coś pisze (Dzidzia widzi wszystko, co Teresa robi), i była pewna, że to do Pętała. Nigdy jeszcze Teresa nie napisała do niej ani słowa. Teraz szybko rozwija kartkę. Lubi pismo Teresy, które zna tylko „z widzenia" — dorosłe, fajne. Na tę pauzę nie mogę, zapomniałam. Jak chcesz, to na drugą. Terę. Dzidzia kiwa głową, że O.K. I rzeczywiście jest to jej całkiem na rękę: po pierwsze, będzie dłużej czekała (a im dłużej się czeka na coś przyjemnego, tym lepiej), po drugie, rozegra z Manią. Wie, że będzie kłamała, ale 1) z litości to nie grzech, 2) kłamanie wprost, na bez-czelniaka, posiada jakiś niepojęty urok. Na pauzie podchodzi do Majki z mety, zanim tamta zdążyła się po swojemu ulotnić. — Coś ty, Majka — mówi półpoufale. — Na głowę ci się rzuciło? Chodź, pogadamy. 55 — Nie jesteś zajęta? Istny cud! — fałszywie dziwi się Majka. — Dlaczego miałabym być zajęta? Ty chyba nie masz dobrze w głowie. O co ci chodzi? — O nic — nieszczerze wykrzywia się Maja. — Nie znasz się na żartach czy co? — Na jakich żartach? Kątem oka, po nogach tylko, Dzidzia widzi, że są razem. Poznaje trepy Pętała. Stopy Teresy poznałaby na końcu świata nawet. Dałaby nie wiem co, żeby usłyszeć, co mówią, żeby chociaż spojrzeć, ale nie odwraca głowy ani nie odrywa oczu od podłogi: Teresa przekłada prawą nogę przed lewą i stawia ją, opierając czubkiem, jak na złość pokazując całe podbicie. Ale nie można się za tym obejrzeć — pozostają do oglądania jej własne płaskie stopy w brudnych tenisówkach i chytre gumiaki Majki. No nic, trzeba jechać dalej. Mijając tamtych nie milknie, tylko tym gorliwiej zwraca się do Majki: — Na jakich żartach? O kogo jest zazdrosna? O Pętała? O Teresę? Jak to jest naprawdę? Niby chce, żeby byli ze sobą, ale nie poza nią, żeby ona była przy tym, patrzyła, słuchała. Przy czym nie chce ani podpatrywać, ani podsłuchiwać, nie o to jej chodzi, chodzi o to, żeby być im potrzebną, żeby chcieli, by z nimi była. Biedna Dzidzia, jaka niemądra! Och naprawdę, jaka niemądra, biedna Dzidzia... — Myślałam, że masz mnie dosyć — wali nagle Majka prosto z mostu i Dzidka czuje się jak złapana, nie tylko dlatego, że w ogóle nie o niej myślała, ale i dlatego, że nastawiła się na jakieś żarciki, przekomary, a tu nagle jak szklankę czystego mleka Maja > podaje jej porcję szczerości. Nie. Na szczerość Dzidka nie odpowie jej kłamstwem. Można było tak odpowiedzieć na te jej głupie pretensje. Ale teraz nie. To by było paskudnie. Nie- 56 uczciwie. Trzeba jakoś wybrnąć: nie skłamać i równocześnie nie zrobić Mai przykrości. — Wcale nie mam cię dosyć — mówi ciepło, szczerze, bo nagle rzeczywiście wraca to „coś", co czasem zapalało się między nią a Majką, jakiś dobry, ciepły prąd — tylko ty się robisz coraz większy dziwoląg, Maja. Widzisz, jak się raz odstawi taki numer, jak ty wtedy ze mną z tym pamiętnikiem (co za szczęście, że Majka ten numer odstawiła i że ona teraz ma argument), to... — zawiesza głos. — To co? — pyta Majka i Dzidzia czuje, że już jest prawie pogodzona, prawie szczęśliwa, i znów jej łyso. — To wszystko samo się psuje. Jak to właściwie jest — dziwi się teraz sama sobie — że coś jest prawdą i równocześnie nią nie jest. Coraz częściej zdarza jej się spotykać z tym fatalnym fenomenem. Teraz także i powiedziała prawdę (rzeczywiście przykro jej było z tym pamiętnikiem), i nie powiedziała — bo to wszystko dziś nie ma już najmniejszego znaczenia i jeżeli coś się między nimi popsuło, to nie ma to ze sprawą pamiętnika nic wspólnego, stało się nie przez pamiętnik, a przez Teresę, bo póki z Mają się kochały, to robiły sobie przykrości, przepraszały się, zawodziły się na sobie i wszystko wyjaśniały wśród szczęścia godzenia się, i wszystko było dobrze, znakomicie, a teraz, od kiedy ona kocha Teresę... Dzidka przystaje nagle przywalona odkryciem, które zrobiła. „To ja kocham Teresę?" I znów czuje ten rumieniec od „egzaltowanej", bo aż wszystko w niej krzyczy: TAK! TAK! TAK!... — No, przecież nic się nie popsuło — mówi Maja. Dostrzega rumieniec Dzidzi, naturalnie zupełnie fałszywie go interpretuje (Boże, co za komedia pomyłek!) i przez delikatność nie mówi już nic, tylko ściska Dzidzię za rękę, a Dzidzia czuje, że nie, że nie chce, nie 57 chce, nie chce, bo po raz pierwszy „czuje" fizycznie rękę Mai, dawniej, kiedy to było z entuzjazmu, to czuła tylko „treść" tej ręki, a teraz czuje samą rękę, jakąś drobną, kruchą, jak bez kości, i nie chce, żeby Maja trzymała ją za rękę: niby to kicha i szybko wyrywając rękę wyciąga chustkę z kieszeni.'Opanowuje się. Uśmiecha się nawet. Och," jakie trudne jest życie, od prawdy do kłamstwa jeden krok i jeden od szczęścia do rozpaczy. Choć sama nie jest szczęśliwa, nie popsuje szczęścia (kruchego — wie o tym) Majki. — Może — mówi. — Może mi minie ten żal, który czułam do ciebie, i wszystko będzie jak dawniej. — Na pewno — żarliwie zapewnia Maja. — Słuchaj, Dzidzia, ja... Przerwać to, niech nie kończy. Dzidzia nie ma teraz najmniejszej ochoty czytać pamiętnika Mai. Naczytałaby się tam o sobie (mur) i dopiero wszystko by się pokićkało. — Nie ma o czym mówić, Mańka — ucina krótko, ale serdecznie. — Jeżeli idziesz dziś pro.sto do domu, to idziemy razem. — Klawo — cieszy się Maja. Jakie to dziwne. Kiedy jest taka bezbronna i szczera, lubi ją równocześnie i więcej, i mniej. Więcej... no bo po prostu więcej, a mniej — bo czuje, że w końcu zrobi jej przykrość, zawiedzie Majkę, wolałaby tego uniknąć. Maja staje się problemem, kłopotem, wyrzutem. Ot już i dziś przez nią nie pójdzie za nimi po szkole. „I lepiej" decyduje w sercu. Nie ma co za nimi łazić. Albo sami z siebie zwrócą się do niej, albo... Ale już i przyszła pauza staje się problemem. Po takiej rozmowie Majka z całą naturalnością podejdzie do niej, wykręcanie się od tego popsuje Dzidzi przyjemność rozmowy z Teresą. Początkowa rozmowa nie powinna zostać przerwana. 58 Na polskim Dzidzia wysyła dwa listy: Do Stolarza (Mariana Ciesielskiego): Zdecydowałam. Mogę ci dać Draba na godzinę, kolo siódmej. Odpisz. I drugi: Na tę pauzę ja jestem zajęta. Ale chcę z tobą pogadać. Bardzo. (podkreślone). Jestem cale popołudnie w domu. Zadzwoń (i numer). I patrzy: Teresa kiwa twierdząco głową (ech, fajna jest, te wysokie brwi, te cygańskie loki, ten uśmiech promienny), a potem podpiera twarz dwiema rękami, jakby ją bolała głowa. Widać nic nie umie. Znamy te numery. Bransoletki brzęczą, brzęczą, zaraz się doczeka, że Szostakowski po raz setny powie jej, że nie wolno do szkoły nosić biżuterii. VI ,E)ziś po południu będzie w domu, co za pech" pomyślała Dzidzia, rozstając się z rozanieloną Mają. Było jej z nią nawet dość miło, Majka rozkrochmaliła się i była całkiem naturalna, nie piszczała tym swoim głosem od scen ani nie chichotała głupio, jak to jej czasem się zdarzało, a Dzidzia też była naturalna i wesoła, bo cieszyła się na obiecany telefon. Dopiero w tej chwili przypomniała sobie Alicję, poranną scenę, wyliczyła, że Alicja miała dyżur ranny, że wróci o czwartej i wygna ją od razu z Drabem. Zresztą... trzeba ją będzie chyba przeprosić czy co... Przeciągnęła tym razem strunę, trzeba jakoś się z tego wymigać. Dzidzia włożyła klucz do zamka. Od kiedy był Drab, wracanie do domu było jedną wielką przyjemnością (mniejszą, od kiedy nastała „ona"). Nawet wtedy, kiedy Drab nie czekał na nią za drzwiami w przedpokoju dzyń-dzyń (jak robił najczęściej), a tylko leżał koło jej biurka i walił ogonem o ziemię, paskudny leń, co mu się nie chce dla własnej pańci podnieść tyłka. Bo przy wszystkich swoich zaletach Drab był — teraz już chyba możemy to zdradzić — nieludzko i niepsio leniwy. Czy przyczyną tego była jego wielkość? Ale przecież słoń jest większy, a lata po Indiach, jeszcze ludzi nosi i całe namioty... Chociaż skąd to wiadomo — może robi to 60 wszystko, bo musi, a w gruncie rzeczy także jest leniwy... Czy to ta jego melodia do spania? Czy po prostu taki jest temperament każdego doga? Drab był rzeczywiście ciężko leniwy na wszystko poza spacerem. Dziś nie stał za drzwiami i Dzidzia zgniewała się ostro. Gwizdnęła i usłyszała, jak się z ziewem zaczyna przeciąąągać (powinno się to chyba pisać przez sto „ą")., — A ty leniu śmierdzący, kto to nie wstaje, żeby się przywitać? Co? — skarciła go Dzidzia. — To po to ma się psa, żeby się nie cieszył, nie skakał, nie lizał... Drab spojrzał na nią z wyrzutem. „Ładnie byś ty wyglądała, żebym ja zaczął witać się z entuzjazmem boksera. Jutro byłoby po mieszkaniu". Zamiast innych objawów czułości po prostu poszedł oprzeć się o Dzidzię i otrzeć się o Dzidzię. — Nie wal się na mnie, ty byku, no... — Dzidzia była uszczęśliwiona. Weszła do kuchni nie zdjąwszy tenisówek (Alicji nie ma, święty spokój) i na stole zobaczyła kartkę: Wracam później. Jedzenie Draba na balkonie, mięso w lodówce, podgrzej, pomieszaj i okraś słoniną. Dla ciebie zupa i drugie na kuchni. Truskawki w lodówce. Dawniej Alicja pisała: „Całuję Cię" albo: „Dobrego popołudnia", potem półżartobliwie: „Cześć", ale zawsze podpisywała tak samo, jak mała dziewczynka: „Ala", przy czym oba „a" były narysowane jakby ręką dziecka — podpis trochę jak z elementarza. Ale dziś nie było nawet podpisu. — Gdyby mogła, byłaby napisała na maszynie — powiedziała Dzidzia do Draba, ale że miała wrodzone poczucie sprawiedliwości, dodała również na głos: — I miałaby rację, wiesz, Drabciu... No, nie ma rady. A potem zamyśliła się chwileczkę. Coś w tym wszystkim było nie tak. Coś było nie tak. Ktoś tu nie zachował się, jak należy. A tym kimś... Myślmy o czym innym — 61 rzeczywiście nie ma rady. Drab zgodził się, że nie ma rady, ale widział też, że nie ma Alicji, czyli że żarciuszko przygotuje mu Dzidzia. Dzidzia jest bardzo kochana, najmilsza, najlepsza (Drab nie używał egzaltowanych słów w stylu „najdroższa, jedyna" — jak już powiedziałam, nie był trzynastoletnią dziewczynką), ale na temat żarciuszka... jakoś wolał, jak zajmowała się tym Alicja. Tak jakby było smaczniejsze czy co? Stał i machał ogonem, a potem poszedł za Dzidzią na balkon. Stanął w drzwiach. — Ośle! — przemówiła Dzidzia najczulszym tonem ze wszystkich przeznaczonych dla Draba tonów. — Ośle! Po co tu włazisz? Znowu będziesz musiał wycofywać się tyłem! Drab stał i machał ogonem. Nie przyjmował do wiadomości, że na balkonie nie ma dosyć miejsca, żeby się wykręcić, codziennie wyłaził i „klinował się" w drzwiach, a Dzidzia lub Alicja, każda z ciężkim garem (cała paczka gotowanych klusek) w ręku, musiały czekać, aż po raz setny przemyśli sprawę i dojdzie do wniosku, że należy się wycofać tylnym biegiem. — Jednak najczulszy jesteś, kiedy ci niosę żarciuszko — powiedziała Dzidzia i pomyślała: „Uwaga zupełnie w stylu Majki. Z takich, o które bym się wściekła". I już bez słów popatrzyła przepraszająco na Draba, który nawet nie zwrócił uwagi na tak paskudne oszczerstwo; machał ogonem, patrzył na gar, patrzył na Dzidzię i znowu machał ogonem. Dzidzi oszczerstwa nie były warte mrugnięcia okiem, zresztą jak Drabowi się mrugnęło, to powieki same zatrzymywały się w tym mrugu i już się spało. Teraz na to nie czas. Dzidzia postawiła kluski na gazie (za dużym, przypalą się —? zrozumiał od razu Drab) i zadowolona dobrała się do truskawek. Dziwni ci starzy. Dlaczego nie chcą zrozumieć, że obiad najlepszy jest od końca, i nie pozwa- 62 łają tak go jeść? Nawet Olecha czepiała się, żeby zaczynać od zupy. Przecież w sumie witaminy i tak są witaminami, mięso i tak jest mięsem, a co do smaku... Raz jeszcze otworzyła lodówkę, żeby zajrzeć, czy nie ma śmietany. Była. Dzidzia nie pożałowała śmietany, posypała cukrem i brudząc palce wyciąganiem za ogonki uśmietanionych i pocukrzonych truskawek, nie zauważyła pełnego wyrzutu spojrzenia Draba: „przykręćże ten gaz, niezguło, cały obiad mi zmarnujesz". Na szczęście kluski same dały znać o sobie skwierczeniem i swądem. — Kurczę — zapiszczała niezbyt elegancko Dzidzia i chlapnęła w nie wody (już wiadomo, dlaczego Alicji żarciuszko jest lepsze...), równocześnie na szczęście przypomniawszy sobie o mięsie i słoninie. Przeszedł ją dreszcz. Krajanie słoniny było dla niej jeszcze większą karą niż jedzenie kożuchów i niż dotykanie aksamitu. Od mleka dostawała wzdrygów, od aksamitu przechodziły ją ciarki i łapała gęsia skóra, ale od słoniny robiło jej się lepko, ślisko i mdło najpierw pod palcami, a potem w ogóle. Wyjęła mięso, sięgnęła po słoninę i... nie uwierzyła własnym oczom: słonina leżała na spodeczku, pokrajana w kostkę. Tylko rzucić na patelnię. Można nawet nie dotknąć ręką. Alicja wiedziała, że Dzidzia nie lubi krajać słoniny, i walczyła z tym, tłumacząc jej, że nie wolno sobie pozwalać na tego typu histeryczne kaprysy, bo „całe życie będziesz musiała krajać słoninę" („obyś jeszcze na nią miała" — byłoby w stylu, ale Alicja oszczędzała tego Dzidzi). Pokrajanie za nią tej słoniny właśnie dziś... Gdyby wiedział, Drab policzyłby natychmiast 1:0 dla Alicji, ale nie wiedział o tym. Żeby nie poczuć wyrzutów sumienia, które już były tuż-tuż, Dzidzia energicznie zakręciła łyżką w garnku: kluski miały dosyć. Ze- 63 stawiła je i postawiła małą patelenkę: akurat słonina stopi się, zanim ona pokraje mięso. Biedny Drab! Patrzał na wielki kawał mięsa i Dzidzię niezręcznie operującą nożem. Pomógłby jej przecież... Wyręczyłby ją... Jeszcze się skaleczy... Po co się z tym męczy? Dałaby mu to mięso, z którym on w oka mgnieniu zrobiłby porządek, a potem okrasiłaby kluski słoniną... Zrobił krok naprzód. Jego nos był o centymetr od deski, na której operowała tępawym nożem Dzidzia. — No! — pogroziła Dzidzia. — Bo ci w końcu utnę nos! Dziwni ci ludzie. Dlaczego nie rozumieją, że mięso najlepiej smakuje oddzielnie, i dlaczego nie pozwalają go tak jeść? W dodatku tam spali się słonina na patelni... Ciach! I cały kawał mięsa już był u Draba w pysku. Wycofywał się z nim znowu tylnym biegiem, ślizgając się na kafelkach kuchennych, byle dopaść swojego materaca. Dzidzia nie byłaby tak lekko zgodziła się na taką niesubordynację i skandal, gdyby nie rozpryskujący się z patelni tłuszcz. Potem dopiero, zdjąwszy go z gazu, stanęła nad Drabem, który trzymając obiema łapami kawał mięsa z kością patrzył na nią z gębą półskruszoną a półprowokującą. — Oddaj — powiedziała twardo. Drab patrzył na nią, ale dalej trzymał mięso łapami i było widać, że za sekundę z powrotem się do niego zabierze. Siłą faktu było już jego, Dzidzia nie zrobi mu przecież takiego świństwa... — Oddaj — powtórzyła Dzidzia i nagle uderzyła ją jakaś równoległość wypadków. Zachowywała się całkiem jak starzy: za każdą cenę postawić na swoim i zmusić do stosowania się do przepisów: najpierw zupa, a potem mięso. Nie, to się po niej nie pokaże. — Wcinaj, Drabsiu — klepnęła go soczyście. — Jak 64 wolisz tak, to wcinaj tak. Awantura będzie dopiero, jeżeli zostawisz kluchy. Dzidzia oblała letnie kluchy gorącą słoniną, wymieszała łyżką (wie, że ręką byłoby lepiej, ale za nic!) i postawiła mu je przed nosem z grożącym gestem. (Przecież wychodzi na to samo i tak byłby wyjadł najpierw mięso, a potem zjadł kluski, więc... Tylko o ile Alicja przekręciła mu mięso na maszynce i wymieszała ręką, nie mógł go od nich oddzielić.) Wróciła do truskawek, ale nagle przerwała: jak szyk, to szyk. Alicja zachowała się — co tu gadać — więcej niż szykownie. Ją także stać było na to: odstawiła truskawki, zapaliła jeden gaz pod zupą, drugi pod gulaszem z kluseczkami (chociaż Alicja nieźle robi kluski, lekkie i smaczne, dzisiaj dała jej kupne, Drabowe. To fajnie, że jedzą z Drabem to samo!) i poszła zdjąć tenisówki i umyć ręce. Owszem; tak; proszę. Alicja może o tym nie wiedzieć, ale ją, Dzidzię, także stać na elegancki gest. „No to jesteśmy na zero" — pomyślała i uznała sprawę za niebyłą, choć pod spodem czuła, że tak się nie uda, że trzeba będzie przeprosić Alicję. Drab powoli kończył miskę, jak zawsze rozrzucając kluski w promieniu jednego metra. Co za pies! Inne potrafią tak zjeść, że ani kruszynka nigdzie nie zostanie, Drab swoim olbrzymim jęzorem zawsze roz-chlapie mleko (czasem na szczęście raczy je z powrotem zlizać), zawsze nastrzela kaszą, ryżem czy kluskami, jak śrutem. Nie ma rady. Jak się tyle o tym nagadało, że „ona" ma się nie wtrącać do psa (w dodatku głupie gadanie, „ona" przecież kupuje mu, „ona" gotuje), to trzeba samej po nim sprzątnąć. — Wynoś się, stara świnio — zakomenderowała pół-czule. Ilomaż zwierzętami był równocześnie ten nieszczęsny Drab: bykiem, koniem, osłem, cielakiem, a nawet świnią! Drab niechętnie się odsunął — nawet jak się już zja- 65 5 Przez ciebie, Drabie! dło, jakoś zabawniej jest siedzieć bliżej michy niż dalej — a Dzidzia ruszyła do zbierania klusek, które — omaszczone — wyślizgiwały się z palców jak glisty. „Ohyda" — wstrząsała się przy każdej, ale posunęła się do tego (tu już Drab usunął się, nie lubił tych zapachów), że zapastowała próg do przedpokoju, wytarłszy go przedtem, tak jak kuchnię, mokrą ścierką. Najwyraźniej nie miała czystego sumienia. Potem zmyła, oglądając starannie każdy talerz (Alicja raz na zawsze zapowiedziała jej, żeby nie zmywała, bo i tak potem trzeba po niej zmywać drugi raz) i zamiast postawić na suszarce — wytarła. Wtedy dopiero uświadomiła sobie: „Przecież Teresa ma dzwonić!" Dzidzia otworzyła radio — Tatadeusz, nie wiadomo dlaczego, upierał się, żeby nie kupować telewizora — i zaczęła pracować jak maszyna; umyła ręce, zdjęła bluzkę i przystąpiła do metodycznych porządków w pokoju. Wprawdzie telefon to jeszcze nie jest wizyta, ale z telefonu zawsze może wyniknąć wizyta i należy być na to przygotowaną. Dzidzia liczyła, że na pewno wyniknie. Po kolei zdejmowała ze swojej półki najrozmaitsze przedmioty i wycierała je z kurzu. Potem ustawiła je z powrotem, jeden po drugim, po raz pierwszy od bardzo dawna zatrzymując oczy na fotografii matki. „To jest moja mama — usłyszała w duszy swój własny głos — umarła, jak jeszcze byłam mała." Przecież to prawda, ale jest w tym coś paskudnego: używanie nieżyjącej matki jako przynęty dla zdobycia przyjaciółki. No, ale skoro to prawda... Dlaczego nie miałaby powiedzieć prawdy? Spojrzała na fotografię: mama nie wyglądała na starszą od Alicji, tylko była komicznie uczesana: utapirowana. Dzisiaj młode kobiety mają krótkie włosy, najwyżej trochę fal, to sztywne, nieruchome utapirowanie, powiększając głowę, równocześnie nada- «6 wało jej wyraz uroczysty. Poza tym była chyba ładna; czy podobna do mnie? Raczej nie. Uśmiechała się zastygłe, łagodnie. Umarła. To słowo ciągnęło za sobą jakiś dziwny ogon kwiatowo-zapachowo-kościelno-łzawy, ściskało za gardło, a właściwie nie znaczyło nic. Przypomniała sobie (to jedno pamiętała chyba naprawdę), jak Tatad pochylił się nad nią leżącą w łóżeczku: — Sami zostaliśmy, Dudasku. Ja mam tylko ciebie. Ty masz tylko mnie. — Jest mama — powiedziała mała, czteroletnia Dzidzia. — Nie, Dudasku. Nie ma już mamusi. Dzidzia nie zrozumiała nic, ale zobaczyła, że Tatad płacze. Tatad! Ten, który zawsze pocieszał, kiedy płakało się Dzidzi... Wyjął ją wtedy z łóżka i posadził na kolana. Pamięta, jak chcąc gwałtownie zwrócić na siebie jego uwagę zaczęła wołać dramatycznie: — Mamusiu! Mamusiu! Dzidzia wzrusza ramionami. Od urodzenia miała widać ten komediancki dryg do zgrywania się, ten sam, dzięki któremu dziś teatralnym gestem poda to zdjęcie Teresie: „To jest moja mama. Umarła, jak jeszcze byłam mała..." Przecież musi tak zacząć, jeżeli Teresa ma wczuć się w całość konfliktu, w cały dramat konfliktu z Alicją. No pewno, że to dramat — przekonuje teraz sama siebie — „...przez lata żyliśmy sami, mój tato przyjeżdżał tylko na niedziele, a ja mieszkałam z taką starą nianią, która mnie wychowała i właściwie na wszystko pozwalała, poczciwa była, kochana, niby wtrącała się do mnie trochę, ale wiesz... I nagle parę miesięcy temu, którejś niedzieli, tato przyjeżdża z tego Płocka, wchodzi do mojego pokoju z jakąś babą i mówi: «Dzidziu, tu jest Alicja, twoja nowa mamusia» (wprawdzie nie było to zupełnie tak, ale dla Teresy ta wersja będzie bardziej wyrazista). S7 Już samo takie zdanie, przyznasz... No i ta osoba, absolutnie dla mnie obca — w ogóle nie miałam przecież pojęcia, że tata miał takie zamiary, ukrył to przede mną, uważasz — nagle mi się ładuje w mój życiorys, zaczyna zmieniać mnie, wychowywać — rozumiesz, Teresa, ja nie mam ośmiu lat i nie ze mną takie numery. I to kto? Macocha! Włazi mi do łazienki, jak ja się kąpię, tego mi tylko brakowało, pyta mnie o lekcje..." Dzidzia spogląda na zegarek. Dopiero trzecia. Od której godziny Teresa może zadzwonić? Idzie do pokoju Alicji i przenosi stamtąd telefon na swoje biurko: niechaj dzwoni u niej. Obejdzie się bez kontroli. Kończy porządkowanie półeczki, no i mimo czekania trzeba jednak coś niecoś odrobić. Dobrze, a Drab? „Idiotka, jak mogłam zapomnieć? Trzeba z nim wyjść, i to od razu, potem będzie za późno! Poczciwy, nawet się nie upomniał". — Ale masz żal. Widzę to po twoim oku. Drab wstaje również i od razu ziewa. Niech Dzidzia nie myśli, że fakt, że się nie upominał, znaczy, że nie potrzebował. Owszem, potrzebował, i to już dawno, ale nie chciał się naprzykrzać. — Skarbie. Ja jednak jestem podła — mówi z przekonaniem Dzidzia i całuje go w samą mordę. — Podła i niewarta ciebie. Nie czas na rozmowy. Teraz trzeba już iść jak najszybciej. Drab zbiega ze schodów jak strzała, nie czekając na Dzidzię. Mówi to samo za siebie. No, już! Po kłopotach żołądkowych jest się w cudownym humorze. Oboje lecą kłusem, aż do przejścia przez ulicę. Tam stają. — Siad! — komenderuje Dzidzia, a Drab siada. Jest bardzo ciepło. To jednak cudowna rzecz — lato. Zbiegają Agrykola w podskokach, ona po chodniku, on wskakując ukosem na zbocza porosłe zielenią i zbiegając 68 zupełnie prostopadle do jezdni. Koło placyku, z którego jest widok na Pałac w Łazienkach, brak jednej sztachety do parku Agrykola i można tam wejść, nawet kiedy furtka jest zamknięta. Wiedzą już o tym oboje (oboje wolą nawet, kiedy ogród jest zamknięty i pozostaje tylko ich tajemne przejście) i przepychają się po kolei. Drab odbiega, przybiega, ginie, wraca, oboje znają Agrykolę na pamięć i mają tam swoje ścieżki. W pewnej chwili przysiada przed Dzidzią, ma tylne łapy sztywne, przednie wyciągnięte jak najdalej: jest to zaproszenie do walca, Drab prosi Dzidzię, żeby zaczęła go gonić. Dzidzia biegnie parę kroków, ale nagle na samym początku zabawy Drab dostaje „szaleju", zapomina o Dzidzi i o całym świecie i wyciągniętym galopem (pięćdziesiąt kilometrów na godzinę) zaczyna robić coraz większe okrążenia. „Szalej" ogarnia go tylko na śniegu lub na wielkim trawniku: przyciąga go duża, nie ogrodzona, miękka przestrzeń. Dzidzia uwielbia, jak Drab dostaje „szaleju", z zachwytem patrzy, gdy wyrzuca głowę jak byk na arenie, zawija tyłem ciała, a potem znów galopuje po prostej i znowu zakręt, i znowu prosta; zachowuje się, jakby był na polu wyścigowym i jakby wiedział, że Dzidzia postawiła na niego cały swój majątek. Chłopcy kopiący piłkę wiodą za nim zachwyconym spojrzeniem. — Ale bydlę — mówi jeden z nich z uznaniem i spluwa. — Fajny. Sześćdziesiątką zasuwa. Mierzyłaś kiedy, jaką ma szybkość? — zwraca się do Dzidzi. — Sześćdziesiąt — mówi Dzidzia (nigdy nie mierzyła, ale co tam). Mówi to ze zblazowanym wyrazem twarzy, co tam dla niej sześćdziesiątka. — Zasada! — śmieją się chłopcy. — No, chodźcie trenować. — Odchodzą. Po chwili Drab staje jak wryty — zawsze tak się 69 dzieje, „szalej" przychodzi i odchodzi z sekundy na sekundę, a potem Drab wywraca się na ziemię i zaczyna tarzać po trawie jak młode źrebię. Dzidzia rozgląda się niepewnie, czy aby chłopaki już nie patrzą: taki duży pies, który zachowuje się jak szczenię. W dodatku jeszcze mogliby się do niej przyczepić, że niszczy trawniki. Ale nie widać nikogo. — Kołeczki moje — mówi cicho, czule Dzidzia. — Moje kochane, śliczne kotki. Drabeniek. Drab przekrzywia głowę. Zawsze ją przekrzywia, kiedy czegoś słucha. O, proszę, to jest ten ton, który lubimy, do którego jesteśmy przyzwyczajeni, to, a nie te krótkie szczeknięcia, którymi Dzidzia raczy biedną „nią". A „ona" tak dobrze gotuje, takie kluseczki jak łza, nigdy nie sklejone, pooddzielane, suche... Za samo gotowanie powinno się mówić do niej inaczej. Dzidzia nagle uświadamia sobie, że to DZlS. Patrzy na zegarek. Niby jest wcześnie, ale na wszelki wypadek wolałaby już znaleźć się w domu. A on i tak miał dostateczną porcję biegania. Gwiżdże. Drab zwraca ku niej głowę. Cudownie wygląda, jak tak stoi na tle zieleni, piękna, mocna szyja, wąski zad — czysta grafika, mógłby służyć za reklamę... Czego? Co mógłby reklamować dog? Na przykład wierność. Zdjęcie Draba i podpis: „Bądź wierny tak jak ja". Hm... Majka kiedyś bardzo dobrze go narysowała, był jak żywy. Z Majki będzie na pewno malarka. A co będzie z Dzidzi? A co z Teresy? Teresa mogłaby może zostać aktorką... W pokoju Dzidzia siada do biurka i otwiera zeszyt. Matma na szczęście jakoś zawsze idzie jej dobrze. I dziś oba zadania nie są trudne. Jedyny przedmiot, który po odrobieniu ma się z głowy, a nie taka nauka, co to do ostatniej chwili wie się, że można by uczyć się jeszcze godzinę. Historia: Pokojowa współpraca narodów, rola krajów socjalistycznych w obronie pokoju. Nuda, ale 70 i tak lepsze niż rozbiory. Cała historia od starożytnej do nowożytnej jedna wielka nuda. Dobrze, że stary jest głuchawy. Podnosi głowę i patrzy na telefon. Powinien zadzwonić. Dzidzia już zna fatalne własności telefonu, to, że kiedy czeka się, żeby zadzwonił, zmienia się on w jakiś żywy przedmiot, do którego człowiek zwraca się błagalnie, niemal się modli. Czy Teresa powie, kto mówi, czy też uzna, że Dzidzia będzie wiedziała? A jeżeli nie powie, to poznać ją od razu czy niby się mylić, zgadywać? „To ty, Anna? Nie? Kaśka? Nie? Zaraz, sekunda, głos przecież świetnie znam... Ach, to ty, Teresa... Cześć! Czołem!" A po tej części i tym czole? Ona przecież nie zaproponuje sama z siebie, że przyjdzie, trzeba jej to poddać. „Słuchaj, Teresa, co ty teraz robisz? Bo może wpadłabyś do mnie..." Albo: „Wiesz co, Teresa — jakoś miło jest wymawiać jej imię, a ona mojego nie wymawia nigdy, chyba nigdy nie powiedziała: „Dzidziu", „Dzidzia" — gadać o tym wszystkim przez telefon to jakoś nie tego... Może miałabyś chwilę czasu, żebyśmy się mogły zobaczyć... Wpadnij do mnie". Chociaż jeżeli już będzie Alicja, to może: „A wiesz co? Mogłybyśmy się przejść. Miło się gada na ulicy". (Miło? Wszędzie miło gada się z tobą, Teresa!) Ale telefon nie dzwoni. Drab leży na ziemi. Ma łeb uniesiony i obserwuje Dzidzię: dlaczego ona patrzy tak uporczywie na to czarne pudełko na stole? W dodatku taka jakaś zmartwiona? Czym takie pudełko mogło zmartwić jego Dzidzię? Podchodzi, wącha telefon — nic! — a potem przystawia się bokiem do kolan Dzidzi. Ale Dzidzia nie zwraca na niego uwagi. Spuszcza głowę i rysuje jakieś esy-flo- resy na bibule. Potem pisze: Teresa Makowicz — Wacława Pahl (Wacława... O hańbo! Tak się nazywa Dzidzia, to jest to straszliwe imię, o którym wie tylko Pętał), 7J a więc pisze: Teresa Makowicz i Wacława Pahl i zaczyna wróżenie. Wychodzi, że ona Teresę kocha. Czyli, że wróżba nie kłamie, bo jak go zwał, tak go zwał, ale ostatecznie ona przecież Teresę... No właśnie... A Teresa? Kocha, lubi, szanuje, nie chce... Na tym słowie zacina się zębate kółko. A więc Teresa jej nie chce (wróżba nie kłamie). Nie chce. No, ale może to nie jest ostateczne. Może nagle pewnego dnia mogłaby ją zechcieć... Chociaż... Przez chwilę Dzidzia czuje coś nieprzyjemnego, jakiś taki trzepot koło serca. E, przecież to bzdury, wiadomo, wszystko to bzdury i nie warto o tym myśleć. Drab też podnosi głowę. Czego ona, u licha, w tej czarnej skrzynce szuka? „Kraje socjalistyczne od pierwszej chwili zrozumiały, że tylko pokojowe założenia mogą..." Dwójka (wraca), ósemka (wraca), szóstka (wraca), piątka (wraca), zero (wraca), zero (wraca). Nic. Może ona zapomniała. Patrzy na telefon usiłując zdopingować go wzrokiem i wewnętrzną siłą. Łatwiej byłoby jej „czarować" Teresę, gdyby znała mieszkanie. Wtedy podprowadziłaby Teresę do telefonu, tak jak nieraz podprowadzała Majkę (widziała, jak wstaje od stołu, jak zerka na Edka, jak zatrzymuje się w progu niezdecydowana, jak nagle decyduje się i piruetując, że niby nic, podchodzi do telefonu...). „Co robisz?" — pyta ją Edek (to jest brat Majki). „Nie wiem, co jest z francuskiego, więc dzwonię do jednej..." — I kręci ósemkę, która wraca, szóstkę, która wraca... Kiedy Dzidzia doczarowywała, zazwyczaj dzwonił telefon. Tego samego chciałaby spróbować na Teresie, ale jak ją sobie wyobrazić? Gdzie i jaki jest jej pokój ? W tym momencie rozlega się telefon. Dzidzia dosłownie skacze na krześle. Drab jest tak zdumiony, że wstaje i trochę rozkraczywszy się wbija w nią oczy. Człowiek! 72 Jakież to dziwne stworzenie! Najpierw patrzy, potem skacze, potem gada i to wszystko do nikogo! — Halo — mówi Dzidzia i już nie pamiętając o żadnych planowanych dyplomacjach wali dalej: — Czy to ty, Teresa? — Ja. Skąd wiedziałaś? — dziwi się Teresa. — Nnie... Nie wiedziałam, tylko tego... No tak mi się wydało, że to pewnie ty. — No to mów, co chciałaś — można powiedzieć, że Teresa nie traci czasu. — Wiesz — wierci się na krześle Dzidzia — przez telefon to jakoś nie tego... Nie lubię mówić przez telefon. — Przecież sama chciałaś, żebym zadzwoniła... — Ej, Teresa chyba naprawdę jest niesubtelna. Jak to możliwe... Dlaczego nie umie odczuć, trzeba walić jak z armaty, żeby coś do niej doszło. Dzidzia czuje, że jej się spociły ręce. — Chciałam się z tobą umówić — rzuca już prosto z mostu. — Czy nie wpadłabyś do mnie teraz? — Teraz... — namyśla się Teresa. — Nie, teraz nie mogę. Wychodzę z mamą. Ale za godzinę mogę być w Alejach. Na ławce koło napisu „Trou Madame", wiesz? Jak nam się zechce, to potem pójdziemy do tej kawiarni. Przyjdź tam za godzinę. Opowiesz mi tę całą twoją historię. — Wziąć psa? — pyta Dzidzia pełna emocji. — No! Pętał mówił, że fenomenalny ten twój byk. No to cześć. Za godzinę. Ale nie wcześniej niż za godzinę. Czekam. — Drabie! — Dzidzia porywa go za przednie łapy, które kładzie sobie na ramionach. W tej pozycji Drab jest wyższy od niej o głowę. — Drabie! Poznasz Teresę! Zadzwoniła! Umówiłyśmy się! Pójdziemy na spacer! Błagam cię, pomóż mi zdobyć ją! Drabie! 72 Drab przekrzywia głowę. Słucha. Słucha. Ale cholernie jest ciężki i nawet ryzykując, że nie zrozumiał do końca, Dzidzia zwala go z ramion. Już stoi na ziemi, dalej ma przekrzywioną głowę: bo widzi, że obejmująca go za szyję Dzidzia jest jakaś dziwna. A Dzidzia jest dziwna, bo chyba chce jej się aż krzyczeć z emocji, z napięcia, z tego, że tak jakby się czegoś bała... z tego, że wie, że Teresa inna jest, niż ona by chciała, z tego, że jeżeli Alicja przyjdzie za wcześnie, to znowu będzie trzeba się wykłamywać... Tuli się do Draba: on jednak jest ze wszystkich najlepszy, taki pewny, najdroższy, zawsze jednakowy. — Wiesz, Drabeńku, trudne jest życie — mówi mu prosto do ucha. Ale odbywa się to, co zawsze: za blisko przytyka usta i łachocze Draba w ucho. Siedząc na ziemi trzyma go w objęciach i nagle zastyga: klucz w zamku. Dzidzia w sekundę siedzi już przy biurku, zeszyt otwarty, głowa w dłoniach. Ale wszystko to okazuje się zbyteczne. Alicja w ogóle nie wchodzi do jej pokoju, nie woła jej, zachowuje się tak, jakby Dzidzia nie istniała. „Nie, to też nie jest dobrze" — myśli Dzidzia. Zakręci się to wszystko jak nie wiem co, a tu wakacje, ona potrzebuje kostiumu kąpielowego. „Chcę mieć święty spokój" przypomina sobie to, co sama powiedziała przed południem. „Podła jestem. Jeżeli teraz pójdę ją przeprosić, to dlatego że to się jej należy, a nie dla żadnego tam kostiumu kąpielowego. O kostiumie nie powiem w ogóle ani słowa. Przysięgam". Ale jak nie powie, to przecież Alicja nie domyśli się, że ona nie ma kostiumu, i też będzie krewa. Ale nie powie. Do tego się nie poniży. I przeprosi. No, w imię Ojca i Syna, i Ducha Świętego... — Przepraszam (Tak, tyle, „przepraszam, Alicjo" nie 74 wyduszę z siebie, no nie wyduszę...). Chciałam przeprosić za dziś rano... Patrzy na Alicję, która nie odwraca głowy. Jest drobna, drobniutka, wygląda z tyłu jak dziewczynka. — Dobrze, Dzidziu — mówi cicho, nie odwracając się. Dzidzia stoi jeszcze chwilę. Na coś czeka. Czegoś się spodziewa. Jeżeli Alicja odwróci się teraz... jeżeli się odwróci... Ale Alicja nie odwraca się. Otwiera szafkę pod oknem, pochyla się, coś w niej układa. Dzidzia jeszcze chwilę stoi. Czuje, że trzeba coś dodać. — Wszystko zmyłam — mówi. — Drab wychodził. Ja także za godzinę będę musiała wyjść. — Dobrze, Dzidziu. Dziękuję ci. I tyle. Alicja nie pyta dokąd. Widać sobie coś postanowiła. Stojąc za nią Dzidzia wzrusza ramionami. „Jak chcesz. Może to i lepiej" — myśli, ale wie, że nie jest lepiej. Jeszcze chwilę stoi nie bardzo wiedząc, co robić dalej, i nagle słyszy zbawczy dzwonek. Szybko rzuca się do drzwi. Za drzwiami stoi Pętał. Nie, za dużo tego wszystkiego... A ten skąd tutaj? — Skąd się tu wziąłeś? — pyta Dzidzia tak, jakby Pętał nigdy nie przychodził po Draba, jakby nigdy nie wpadał bez telefonu, jakby pierwszy raz zjawił się w jej domu. Problem w tym, że dzisiaj nie da mu Draba, w dodatku czuje, że lepiej nie tłumaczyć, dlaczego nie chce mu go dać. Przypomina sobie, że na domiar nieszczęścia na siódmą obiecała przecież Draba Stolarzowi. — Z nieba — na głupie pytanie głupio odpowiada Pętał. — Co masz taką minę? — Jaką minę? Nie mam żadnej miny, tylko nie mogę dać ci dzisiaj psa. Już wychodził, a jeszcze ja mam z nim wyjść, a o siódmej Stolarz. — Stolarz? — krzywi się Pętał i wali prosto do pokoju Dzidzi, która spogląda na telefon, jakby ten mógł 75 mu coś zdradzić, ale Pętał nie patrzy ani na Dzidzię, ani na telefon, tylko na Draba. — Drabski! Co za bezczelność! Jak jesteś wypompowany, to nawet się nie witasz... — Wita się! Nie słyszysz, jak wali ogonem o ziemię? — broni Dzidzia powitania, o które sama się obraża. — Leży na plamie. Jak leży na plamie, to nie wstaje, nawet jak ja wchodzę do pokoju. — Nawet ty — przedrzeźnia ją Pętał. — Królowa Saba. Na jakiej znów plamie? — Słońca, ośle — Dzidzia puka się ręką w czoło. — Przecież nie na atramentowej. — Zgłupiałaś, żeby dawać go Stolarzowi. Pies nie powinien chodzić z byle kim, bo się przyzwyczaja i potem już będzie chodził z każdym. W końcu ukradną ci go, i tyle. — Ja nie chciałam, ale tak mnie mordował... — Mądry jaki. Potrzebuje psa, żeby móc zaczepiać dziewczyny. — Ja się go pytałam, czy nie na podryw, powiedział, że nie. — Już się rozpędził przyznawać. Ej, ty, Duda, zupełnie ostatnio zgłupiałaś. Wiesz? Kupuję motorower. — A rower? — Sprzedaję. Starzy mi dodają patyka, z makulatury mam resztę. No? — Fajnie. Kogo będziesz woził? — A ty już nie masz zamiaru ze mną jeździć? — Ja?... Może masz kogoś lepszego do wożenia (niech powie, niech nie będzie wiecznie taki tajemniczy). — Widocznie nie mam. Widocznie ty jesteś najlepsza — mówi kpiąco. — A co? Może nie jesteś najlepsza? Może masz kompleksy? — Przestań — mówi Dzidzia. Ta rozmowa nie ma sensu. Po prawdzie, to chciałaby, żeby Pętał sobie po- 76 szedł. Wszystko się skomplikowało. Nie chce mu mówić, że idzie z Teresą. — Wiesz, nie chcę cię wyrzucać, ale ja jeszcze niczego nie tknęłam. No i jakie jest życie! Tak lubiła wizyty Pętka i wszystko tak jakoś dobrze z nim szło, a tu nagle i właściwie bez powodu spławia go, chce się go jak najprędzej pozbyć i znowu kłamie, przecież lekcje ma już właściwie z głowy. — Co chcesz robić? Matma łatwa, jak nie wiem co, historii i tak się nie uczysz. Nie po to wyrwałem się z chałupy, żebyś mnie wyganiała. Nastaw jakąś płytę. Skaldów nastaw. — Nie — Dzidzia kładzie palec na ustach. — Mam kłopoty domowe. Pętał podnosi brwi, ale to jest wszystko. Żadnych pytań. To samo, co ją przedtem złościło (że nie można było nawiązać z nim na domowe tematy rozmowy), teraz jej się podoba. On jest morowy. — To spływam — mówi. — Chcesz? Dzidzia lubi gumę do żucia, ale tak: i psa mu nie dała, i nałgała mu, i płyty nie nastawiła, i jeszcze ma mu zeżreć gumę? Kiwa przecząco głową. A Pętał daje Drabowi klapsa, od którego w słońcu wzbija się pył jak od trzepanego dywanu, i idzie ku drzwiom wyjściowym. Chciałaby właściwie, żeby został, żeby coś powiedział... Ech, jakie to wszystko trudne. Jak to jest między nimi? Kto kogo kocha? I jakie to uczucie kochać się z chłopakiem? „Zostań" mówi mu w myśli, ale już odwołuje, bo tam przecież czeka Teresa. Nagle nie ma ochoty pójść na spotkanie z Teresą, czuje, że nie wyjdzie im cała ta rozmowa. Alicja popsuła jej humor. — Jutro wpadnę — mówi Pętał. — Coś podobnego. Taki ostatnio byłeś zajęty... — 7T niech wie, że ona wie, że nie jest idiotka, że ma uszy i oczy. Mądry jaki. _ To widać przestałem — mówi Pętał i już go nie ma. Dzidzia spogląda na zegarek, powinna tam być za dwadzieścia pięć minut. Słucha chwilę, aż trzasną drzwi na dole, potem idzie do łazienki, pudruje policzki („Dla Teresy! Ja oszalałam!"), o pomadce w tej chwili nie ma co mówić. — Do widzenia. — Do widzenia. Nic, żadnych pytań, żadnych wskazówek. Co to dziś? Czwartek. Pojutrze przyjeżdża Tatad. Jak to będzie? Co ona mu powie? — Jak myślisz, Drab, powie mu? Drab niewiele wie w tej sprawie, już mijają jego narożnik, więc koresponduje, widać dużo ma do napisania, bo Dzidzia czeka i czeka. Spogląda na zegarek: stoi czy co? Ciągle brak prawie dwudziestu minut. Przechodzą przez Aleje, ale zamiast zakręcić ku Łazienkom, Dzidzia postanawia stracić jeszcze trochę czasu między domkami fińskimi. Jest tam jakiś wodołaz. Drabie, dlaczego tak dziwacznie się zachowujesz, no chodźże tu, Drabciulku, co ci się stało? Drab ma rzeczywiście dziwną minę. Napięty, uszy stojące, ogon wyprężony, wygląda groźnie. Z gardła wydobywa mu się głuchy bulgot. Dzidzia odwraca głowę w kierunku, w którym patrzy Drab, i robi jej się nieswojo: po zupełnie bezludnej alejce pomiędzy sennymi, pustymi fińskimi domkami idzie dwóch chuliganów. Tak, bez wątpienia są to chuligani, i to na bańce. Mają ponure gęby, idąc zataczają się i głośno coś wykrzykują. Drab, rzeczywiście łagodny na co dzień jak baranek, ma swoje dwie nienawiści: jedna to krowy, a druga — 78 pijani. W czasie wakacji Dzidzia nie miewa chwili spokoju: rozgrywki Draba z krowami, na skutek których krowy urywają się i uciekają w Polskę, mają swoje przykre i nie kończące się konsekwencje. Jeden tylko był w tej sprawie wyjątek, kiedy szalejący i — rzecz u niego bardzo rzadka — ujadający na krowy Drab natknął się na małe cielątko. „Kto to? — pomyślał. — Jakiś kolega, mojego wzrostu i mojego fasonu". Przestał szczekać, podszedł do cielęcia stojącego zupełnie nieruchomo, spokojnie patrzącego orzęsionym okiem, stanął z nim pyskiem w pysk, obwąchał je... a po chwili zaczął lizać. Cielę najpierw stało spokojnie, ale bardzo szybko na krótkie, gęste lizy Draba odpowiedziało tym samym serdecznym mlasko-chlapnięciem. „Boże, o czym ja myślę, kiedy chuligani..." Bo drugą nienawiścią Draba byli pijacy. W mieście nieraz trzeba było płacić za ich porozrywane ubrania. Coś w nich od razu zwracało jego uwagę, jakaś odmienność czy nieskoordynowanie ruchów, podbiegał, wskakiwał łapami na ramiona, doprowadzając szybko pijanego do przytomności przez samo przerażenie, przewalał go na ziemię, często dołożywszy ogonem po gębie. Niby krzywdy nie robił, bo nie gryzł nigdy, ale wrzasku i wymyślań bywało zawsze co niemiara. Dzidzia ma zbyt mało czasu, żeby zastanowić się nad sytuacją. Z jednej strony, nawet jeżeli złapie Draba, nie utrzyma go, jest silna, ale on jest od niej silniejszy, zresztą właściwie dobrze będzie, jeżeli zlękną się Draba, przynajmniej nie zaczepią jej w tej pustej alejce, co by wcale nie było miłe, z drugiej jednak takie żule mogą mieć w kieszeni nóż. Jeżeli rzucą się na psa i „we własnej obronie" coś mu zrobią... Gromy w gardle Draba rosną. Nie rusza się wprawdzie jeszcze, ale i tak wygląda przerażająco, tak przerażająco, że dociera to nawet do dwóch pijanych chło- 79 paków. Przystają. Dzidzia i Drab są o jakieś trzydzieści kroków od nich. — Widziałeś cholerę — mówi jeden i podnosząc głos do Dzidzi: — Te, mała, weź tego twojego ratlera, bo jak nie, to ci nogi z tyłka powyrywamy! — Nie utrzymam go — woła Dzidzia; czuje, że tak powinna powiedzieć. — To strasznie mocny pies, lepiej odejdźcie stąd, panowie, żeby nie było nieszczęścia! — Psu będę drogi ustępował! Patrzcie no ją! Jak zły, to mu kup kaganiec! — woła jeden, podczas gdy Dzidzia podchodzi do Draba i bierze go za obrożę. Zna swojego psa i wie, że taki ruch podnieci go do wyrywania się i szybszego ataku. — Witek, nie wygłupiaj się, zjeżdżamy — zaczyna pokojowo drugi, ale Drab trzymany przez Dzidzię, równocześnie chcącą i nie chcącą go utrzymać, już stoi na tylnych łapach, w gardle grzmi i huczy mu Niagara, jeszcze sekunda i Dzidzia puszcza obrożę, i z trudem łapiąc równowagę pędzi w przeciwnym kierunku, byle do jakiegoś zakrętu, byle się schować. Wpada między domki gwiżdżąc przeraźliwie: niech wie Drabsko, w której stronie ma jej szukać. Przez chwilę słychać jakąś kotłowaninę, przekleństwa, ale nie minęło i pół minuty, gdy do przytulonej z tyłu domku Dzidzi przypada Drab: ogon w młynku, uszki leżące, zwycięski i w cudownym humorze. — W nogi! — mówi szeptem Dzidzia. — Już widzę, w jakim ich zostawiłeś stanie! Zakłada mu smycz i daje się ciągnąć, jakby jechała na nartach. Drab pędzi, a ona pędzi za nim, nie wiadomo jakim cudem zdążając przebierać nogami, nie oglądając się, byle prędzej, byle dalej. Już są w Alejach, koło Agry-koli zatrzymują się. Dzidzia łapie z trudem powietrze. 88 Oboje są absolutnie wypompowani — ale absolutnie szczęśliwi. — Uratowałeś mnie! — mówi patetycznie Dzidzia. Drab kwituje to wyznanie z entuzjazmem, macha ogonem i na znak serdeczności dwiema przednimi łapami staje Dzidzi na obydwóch nogach. Lubią to oboje ogromnie: mała, nieefektowna czułość. — Ale im dałeś łupnia, przebrzydłym pijakom! Tylko z tobą chodzić po Warszawie, piesku! Drab patrzy na Dzidzię, jakby mówiąc skromnie: „Ech, nic takiego nie zrobiłem, przewaliłem ich na ziemię, i tyle. Ty przecież wiesz, że jak ja chcę przerazić, to nie muszę się dużo wysilać..." Dzidzia z zadowolenia daje mu mocnego klapaka w tyłek, który Drab bierze jako zachętę do zabawy: przysiada na tylnych nogach, chwilę czeka, a widząc, że Dzidzia nie rusza się, w oka mgnieniu ginie za krzakami. Dzidzia patrzy na zegarek, już najwyższy czas: Teresa będzie na ławce za pięć minut. A tu tego diabli ponieśli... — Drab — zrywa piersi Dzidzia i rozgląda się, aż zza krzaków, wśród łamania gałęzi wyłoni się jej „ratlerek". Ale jest cisza. Drab gdzieś się naprawdę zawieruszył. A tam Teresa czeka! — Drab! — gwiżdże na palcach Dzidzia jak siedmiu andrusów. Rzadko używa tego gwizdu, który w swoim czasie niesłychanie zaimponował Pętalowi. Mało która dziewczyna umie tak gwizdać. Ale po Drabie ani śladu. Kogoś tam wywąchał, za kimś poleciał, nie pierwszy raz mu się to zdarza na Psim Polu. Dzidzia biega i gwiżdże, robi jedno, myśli o drugim, denerwuje się, że Teresa zdenerwuje się i pójdzie do domu, dość, że gdy w końcu Drab wyłania się cały w pianie, dostaje smyczą po tyłku i staje jak wryty. 6 Przez ciebie, Drabie! 81 A to znów co takiego? Kogo? Jego? Kto? Dzidzia? A za co? Tego jeszcze nie bywało. To ona nie poszła za nim, a teraz... — gdzie tu sprawiedliwość? Pół z obrazy, a pół z oburzonego bólu Drab z opóźnieniem wydaje coś w rodzaju małego skowyciku, który w oka mgnieniu kładzie Dzidzię na łopatki. Kto? Ona? Kogo? Jego? O co? O nic! Piesku mój najmilszy, ja chyba zwariowałam, patrz, co się robi z człowiekiem, kiedy ma za dużo kłopotów i wrażeń, przepraszam cię, najdroższy, dopiero co uratowałeś mi życie, no przepraszam cię, mój najdroższy, no przepraszam — przepraszam — przepraszam, ale spójrz już piąta trzydzieści... Puszczają się pędem, tylko rzut oka w Agrykolę, dobra, nic nie jedzie, ciach, w minutę dopadają do umówionej ławki, na której spokojnie siedzi Teresa. Niskie słońce pada prosto na nią, ach, jaka fajna. Na widok Draba Teresa zrywa się na równe nogi: — Wystrzałowy! — widać, że ją zatkało. — Bombowy! Dzidzia jest tak zasapana, że nawet nie może odpowiedzieć. Ale Drab z wrodzoną sobie naturalnością już siada Teresie na kolanach. Jest to jedna z jego specjalności: wali się brzuchem na kolana siedzącej osoby, obsuwając do należnej wysokości zarówno przednie, jak i tylne nogi. Jak ma dobry dzień, to potrafi gdzieś pod pachą upchać jeszcze i łeb. — Cudo — mówi krótko Teresa. — Pętał ani połowy nie opowiedział. Przecież to prawdziwy pies Baskerwil-lów. Musisz mi go pożyczyć na spacer. — Nie gniewaj się, Terę, ale nie pożyczam go nikomu, boję się, że się znarowi. I tak idzie do każdego. Pętał i ja to starczy. Jak będziesz szła z Pętałem, to weźmiecie Draba. Teresa nie odpowiada, tylko zaczyna poprawiać włosy, i Dzidzia widzi, że Teresa ma pomalowane srebrzy- 82 stym lakierem paznokcie. Do szkoły jednak nie przychodziła tak. Wygląda to prześlicznie przy jej długich, opalonych palcach, ale Dzidzi robi się nieswojo. Dystans między nią a Teresą coraz bardziej się powiększa: Teresa jest z zupełnie innego świata, ma inne problemy, inne podejście, jak tu zaprzyjaźnić się z kimś, kto... Dzidzia pochyla się niby rysując coś końcem smyczy na ziemi i sprawdza: nie pomyliła się. Sandały, śliczne rzymskie sandałki ukazują jej całą bosą stopę Teresy, niedbale postawioną, pięknie wygiętą i także u dołu błyszczącą jak srebro. Dzidzia decyduje się brać byka za rogi. — Pozwalają ci? — mówi pokazując brodą, o co jej chodzi. — I... niby tam coś chrzanią, ale ja umiem się urządzać. — Iz torebki wyjmuje dwie flaszki: lakier i aceton. — Oba mamy! Awantura głównie o to idzie, że zabieram mamy Diora, po dwieście zet butelka, mama bardzo jest wrażliwa na forsiaki... Ładnie bym wyglądała, żebym robiła tylko to, na co mi pozwalają... Tylko że ja tam się nie przejmuję. Ładnie bym wyglądała, żebym się Jareckimi przejmowała. A ty? Co ty masz za problemy? Teresa ciągle jest taka fajna jak dawniej i Dzidzia ma ochotę patrzeć na nią bez przerwy, ale nagle nie ma ochoty nic mówić. Mówić można, jak czuje się czyjeś zainteresowanie, a tutaj nie ma się co łudzić: nie takie rzeczy Teresę interesują. Na dodatek to, co Teresę interesuje, wydaje się Dzidzi jakieś... tak, użyjmyż tego fatalnego słowa: wydaje się Dzidzi gorszące. Chociaż może nie ma racji, Teresa jest starsza, może, jak ona będzie starsza, to także będzie ją co innego obchodziło... Ale chyba jakoś inaczej... — Wiesz, właściwie to jakoś mi się załatwiły... Miałam w domu taki jeden kram... 83 —? Korniki? (jest to nowa nazwa Szpary dla Jareckich). — Mhm... — mimo wszystko Dzidzia nie może się nie uśmiechnąć. — Zabraniali ci? Dzidzia kiwa głową. — Ale się wykręciłaś? — Chyba tak. — No to chodź. Przejdziemy się z nim, ja go poprowadzę. — Kiedy jego po Alejach nie trzeba prowadzić. Sam biegnie. — Przecież mu nie zaszkodzi, jak pójdzie na smyczy. — Zaszkodzić mu nie zaszkodzi. Teresa bierze Draba na smycz i nagle Dzidzia czuje cios prosto w serce, podobnie jak wtedy, kiedy ojciec przyszedł do domu z Alicją, podobnie jak wtedy, kiedy zobaczyła, że Pętał ma się ku Teresie. Ale teraz to nie jest ani Tatad, ani Pętał, to coś o wiele ważniejszego, o wiele bliższego, jedyna prawdziwa rzecz w jej życiu: Drab. Co tu ukrywać, Drab wygląda, jakby nigdy ani jednego dnia nie był psem Dzidzi, a całe życie, od samego początku psem Teresy. Tak powinna wyglądać pani Draba, taka elegancka, smukła, dorosła, wytworna, a nie jakiś obszarpaniec, patargus, podlot-Dzidzia. On się przy niej zupełnie marnuje. Teraz idą w nogę: przepiękne, od gdańskiej szafy odjęte, wysoko sklepione łapy Draba i piękne, o wysokim podbiciu, w rzymkach, stopy Teresy. Teresa prowadzi Draba na krótkiej smyczy, Drab podnosi głowę jak rasowy koń, widać całą piękność jego szyi, nie ma człowieka, który by się za nimi nie obejrzał. Na szczęście jest jednak ktoś, kto ogląda się za biedną Dzidzią: jest to Drab. Wykręca smukłą szyję, odwraca głowę, ociąga się, czeka. — No idź — przez ściśnięte gardło zachęca go Dzidzia, 84 wygrywając w ten sposób jakąś swoją przewagę, ale właściwie czuje się uziemiona: koło tej wspaniałej, strzelistej dziewczyny czuje się nijaka, niezgrabna, nieproporcjonalna, ciężka. Uroda Teresy jaśnieje całym blaskiem — tylko mówienie jakoś im nie wychodzi. — Co chciałabyś robić po szkole? — Mimo Pętała i mimo Draba, Dzidzia chciałaby jeszcze coś „nawiązać", nie rozczarować się do końca. — Chciałabym być modelką — mówi Teresa. — Przebierać się i ubierać to moja pasja, och, jak ja lubię ciuchy. — A co jeszcze lubisz? — Różne rzeczy, ale ciuchy najwięcej. Wiesz, mama ma figurę podobną do mojej. Jak wychodzi, to zawsze jej coś podwędzę i wychodzę w tym. Najlepiej lubię taki jeden kostium z komisu. Kiedyś mnie w nim nakryła, krzyku było... ale co mi tam. Bosko mi w nim. Sto razy lepiej jak mamie. Dzidzię cośkolwiek zastanawia zdanie przyszłej-niedo-szłej przyjaciółki. Zastanawia się, co by musiała włożyć na siebie, żeby pomyśleć (a cóż dopiero powiedzieć): „bosko mi w tym". Chyba nie powiedziałaby tego nawet, gdyby włożyła koronę królowej angielskiej. I jeszcze jedna myśl: „O czym oni mówili z Pętałem?" I jeszcze jedna: „Co by tu zrobić, żeby jakoś sprowokować jej zwierzenia?" Co należy zrobić, Dzidzia właściwie wie. Ten nieuczciwy handel poznała już dawno. Trzeba coś powiedzieć samemu. Zwierzenia wywołują zwierzenia. Tylko że dla tej kupcowej Dzidzia nie widzi u siebie towaru. Dzi-dzine konflikty nie wydają się być interesujące dla Teresy. — Słuchaj, Terę — mówi Dzidzia nagle zdecydowana. — Jaki jest twój stary? W oku Teresy odbija się szczere zdumienie. Idąc pro- 85 sto w pachnące lipami Aleje, świadoma spojrzeń wszystkich przechodniów, z głową równie pięknie podniesioną, jak głowa Draba, i nie zwracając jej ani na chwilę ku Dzidzi, Teresa rzuca: — Jak to jaki? — No w ogóle... Jaki jest z tobą i co robi... — Kopnięty — mówi Teresa. — Ryby łowi. Nic więcej go nie interesuje. Szajba nieprzeciętna. — Teresa ilustruje szajbę ojca gestem prawej ręki, która jakby łapała przed prawym okiem niedostrzegalną muchę. Każdy ruch Teresy pełen jest gracji. — Ale o co ci chodzi? — Bo mój ojciec się ożenił. Mam macochę, wiesz? — czeka efektu. — A to ci satyra — mówi Teresa i ściąga Draba, bo niedaleko przechodzi pies. Skąd ona wie, że teraz należało go ściągnąć? Tak, jakby dawno znała Draba. — No i o tym właśnie chciałam z tobą pogadać. — To gadaj — Teresa patrzy na zegarek. — Ja mam jeszcze pół godziny czasu. Potem umówiłam się z Pętałem. Jaka dziwna, no, jaka dziwna jest Teresa. Żadnych sekretów, wszystko łup, prosto z mostu. Idą koło siebie bez słowa. Ludzie oglądają się za nimi, a może za Drabem, który ciągnie jak oszalały, bo chciałby podejść do kolegi. Teresa trzyma go na coraz krótszej smyczy. — Powiedzieć ci o tej macosze? — mówi Dzidzia. To wszystko miało być inaczej, tamta miała brać udział w jej sprawach, interesować się, patrzyć w jej oczy, a tu nic z tego, ona ma uczucie, że nudzi Teresę, która słucha jej z obowiązku, że narzuca się ze swoimi niepotrzebnymi zwierzeniami. — No... — Bo ona jest cholernie młoda, no właściwie taka jakaś studentka. — To fajnie — mówi Teresa, widać, że nie słucha, 8G duszą jest na ulicy, chłonie efekt, jaki wywierają idąc z Drabem. Drab jakby to wiedział, stąpa jak na pokazie piękności psów, każdy krok pełen skupienia i godności. Tok-tok-tok-tok — stawia stopki jak najrasowszy koń. Dzidzia czuje, że jest kompletnie do tyłu, że właściwie psuje im ten paradny marsz przez swoją obecność, swoją gadkę. W dodatku Teresa z pewnością myśli to samo. Dzidzia zna to z doświadczenia: spacery z przyczepioną nieszczęsną Grlażynką Slaską, która lazła za nią, nie wiadomo po co. „A gdzie ty idziesz? A czy mogę poprlowadzić Drla-ba?" Postanawia wypróbować sytuację. Starym, ogranym chwytem zatrzymuje się, żeby niby zawiązać sznurowadło. Drab robi jeszcze dwa kroki i staje jak wmurowany. — Co tam? — Teresa odwraca głowę. „Kochany. Najdroższy. Nie zawiódł. Mój piesek, mój koteczek, mój skarb". — Nic, coś mi się stało z butem. — On jest do ciebie cholernie przywiązany — mówi Teresa tonem zazdrości. — Za nic nie oddałabyś go, co? To pytanie jest może najbliższe tego, o czym marzyła Dzidzia w rozmowie z Teresą, najbliższe jakiejś miłości, ale ciągle jeszcze bardzo dalekie od tego, czego chciałaby naprawdę. Tyle, że sprawa Draba wydaje się rzeczywiście Teresę interesować. — Tak myślisz? — uśmiecha się Dzidzia. Nagle mimo wszystko jest szczęśliwa. Drab, Drab. — No więc jak z tą macochą, boś zaczęła i nie skończyła. — No właśnie, że nie wiem, co z nią robić. Wtrąca mi się we wszystko, do zeszytów mi zagląda, lata na wywiadówki, a tak to nikt nie przychodził, oni wiedzieli, że mój stary w Płocku. Klawo było, a ona kompletnie mnie zorganizowała. Ani zipnąć. Co robić? 87 — Zignorować — pogardliwie krzywi się Teresa. Dzidzi nagle zachciewa się śmiać. Komentarze Teresy dziwnie przypominają sposób mówienia Pętała: aby się nie włączyć. — Ona nie jest zła, rozumiesz — mówi Dzidzia rzucając i panu Bogu świeczkę — tylko że mnie to nie urządza. A ty na moim miejscu? Jak byś to rozegrała? — Bo ja ci wiem. Jareckich najlepiej ignorować. Ale moi starzy są inni. Mama cały dzień w pracy, ma sklep, wiesz, a stary z tym fiołem tylko o robakach, o muchach, o żyłkach, o błysku... Nie bardzo im się chce mną sobie głowę zawracać... Nie mają czasu... Wiesz co? Daj mi psa. Pochodzimy z Pętałem, a potem ci go oddamy. Nawet dobrze, bo będzie o czym mówić. — A ty nie masz z nim o czym mówić? — E tak... gadało się o tym i o owym, ale teraz jakoś nie mam o czym... Coś we mnie jest takiego, że po dwóch tygodniach z każdym jakoś mi temat wysiada — mówi Teresa raczej do siebie niż do Dzidzi. — Ile można mówić o miłości... No, dasz Draba? — Nie widzę, do czego by wam był potrzebny — mówi Dzidzia sucho, suszej, niż miała zamiar. Ale nagle jest jej smutno za siebie, za Pętała, za cały świat. E, nic z jej rozmowy z Teresą nie będzie, zaraz się rozstaną, nic z tego wszystkiego nie wyszło, nic nie ułożyło się tak, jak ona chciała. Nie zbliżyły się ze sobą ani na włos i właściwie jedno jest wiadome — Teresa nie nadaje się na jej przyjaciółkę. — Kto jest twoją przyjaciółką, Teresa? — pyta nagle, jakby wbrew sobie. — Nie mam — Teresa klepie Draba jak konia po szyi, widać, że myślami jest zupełnie gdzie indziej. — W tamtej szkole miałam taką jedną Zenę, ale bo ja wiem... zazdrosna była. Mnie baby nie interesują. Wolę chłopców. — A o czym mówicie z chłopcami? 88 — Zależy. O niczym. Albo o miłości. Albo o takich różnych rzeczach... Kochasz się? Myśl Dzidzi zatacza olbrzymi krąg. Nie szuka prawdy, o nie, do tego nie musiałaby w ogóle krążyć, bo odpowiedź prosta jest jak kij, szuka czegoś, co nie ukazałoby jej Teresie jako głupiej, dziecinnej smarkatej. Znalazła. — Już nie — mówi. Niech Teresa myśli, co chce. — Aleś się kochała? — Mhm. — No to sama wiesz. Do czego tam rozmowy. Burza myśli spada na Dzidzię. Do czego rozmowy? No więc jak sobie Teresa to wszystko wyobraża? Mówić, rozmawiać, rozumieć się wpół słowa, wpół spojrzenia... A może ona, Dzidzia, o tym wszystkim nie ma pojęcia? — Całowałaś się? — kończy pytaniem Teresa. — Ale ci pytania, myślałam, że jesteś dyskretniej-sza — mówi Dzidzia, czując, że robi się jej gorąco. Teresa patrzy na nią kpiąco, pochyla się i klepie Draba. Rzuciła kamień w wodę i od razu o nim zapomniała. Już widać nie myśli o pytaniu, które zadała Dzidzi. — No co, dasz mi go? — pyta. — Jeżeli ci tak zależy... — mówi perfidnie Dzidzia. — Zawołaj go. Niech idzie. Cześć. — Cześć — woła entuzjastycznie Teresa. Widać, że szczęśliwa jest, że może odejść z Drabem, zamiast słuchać zwierzeń. Inaczej, bardziej boleśnie niż dotąd, Dzidzia widzi urodę Teresy, harmonię jej ruchów, ten sposób niesienia głowy, te nogi jak u greckiej tancerki... Dlaczego poza tym wszystkim nie ma w niej więcej nic? Dlaczego taka jest na wszystko obojętna, taka jakaś, jakby wszystko miała w nosie... — No chodź, Drab, idziemy — mówi Teresa i jakby bojąc się, że mógłby nie posłuchać: — Do Pętała, do Pętała! — dodaje. 83 Drab spokojnie robi parę kroków, a potem odwraca, głowę. Gdzie Dzidzia? To coś, co widzi przez zmrużone oczy, a czego zapach dolatuje z ławki, to przecież ona. „No chodź, Dzidziu — macha ku niej ogonem. — Nie! zgrywaj się, przecież wiesz, że nie pójdę bez ciebie". Ale Dzidzia nie rozumie go, zawsze to samo, bez słów; nic. Drab odwraca głowę, wpiera się nogami w ziemię i czeka. Teresa usiłuje go odciągnąć. — No, piesku, chodź, pójdziemy do Pętała. „A ta co tam podszczekuje?" — z kolei nie rozumie Drab. Gdzie go ciągnie, skoro jego pani siedzi bez ruchu na ławce? „Jak pani siedzi, to i pies siada" — myśli i spokojnie siada na środku trotuaru zatrzymując ruch. Dzidzia widzi, co się dzieje, i w środku czuje jakieś rozkoszne ciepło. Teresa pochyla się: na zmianę poklepuje Draba i pociąga. Żeby nie było żadnych wątpliwości, Drab rezygnuje z siadu i rozwala się na całą długość, składając głowę na przedniej, do przodu wyciągniętej nodze. Jego oczy mówią: „Co mnie ciągniesz, głupia? Nie widzisz, że pani siedzi? Ciekawa jesteś, kto mocniejszy?" O, na pewno Drab jest mocniejszy, o to Dzidzia może być spokojna. Teresa, bezradna, zostawia go na środku chodnika i podbiega do Dzidzi. - — Nie chce — mówi patrząc na nią wzrokiem pełnym prośby. — No to co ja mu zrobię? — A mówiłaś, że go nie pożyczasz, bo z każdym idzie, i nie chcesz, żeby się przyzwyczajał... Dzidzia świetnie wie, na czym rzecz polega, ale nie ma zamiaru tłumaczyć. — Bo ja wiem... Widać mu się nie spodobałaś... Mówi to żartobliwie, ale czuje jakąś złośliwą przyjemność. Ona chciała przyjaźni — nie wyszło.' Teresa chce pokazać się z jej psem — niech i to nie wyjdzie. 90 Drab ma na ten temat swoje zdanie. On jednak lepiej niż Dzidzia rozumie mowę bez słów. Wstaje, powoli podchodzi do Dzidzi, kładzie jej łeb na ramieniu, ogon znów chodzi jak metronom: przyjemnie jest poczuć, jak Dzidzia pachnie. Przyjemnie jest pokazać, że ze swoją panią jest szczęśliwy. — Szkoda, tak strasznie mi się podoba — mówi Teresa ze smutną minką. Kiedy mówi to „szkoda", raz jeszcze zrywa się coś w sercu Dzidzi, jakieś uczucie, jeszcze nie narodzone, a już umarłe, Teresa jest biedna, nareszcie można ją pożałować, „kocham cię, Teresa", chociaż nie, już nie, już nie. Nie wiadomo skąd, z głębi swoich trzynastoletnich doświadczeń, Dzidzia wygłasza Wielką prawdę: — Wiesz... Chyba najtrudniejszą na świecie rzeczą jest wzajemność. . Teresa patrzy na nią zaskoczona; widać, że na tym polu nie miała najmniejszych trudności. Mówi to nawet: — Chyba ten twój Drab jest pierwszym facetem w moim życiu, który się na mnie wypiął — i uśmiecha się trochę żałośnie, a trochę wyzywająco. — Idź już, bo się spóźnisz — mówi Dzidzia. Role na chwilę się zmieniły i Dzidzia jest górą. Na tej „górze" chciałaby zakończyć ich stosunki, zanim z niej spadnie. — Może innym razem lepiej ci z nim pójdzie. — Może — mówi smutno Teresa. — Cześć, Duda. — I mięciuteńko: — No to cześć, Drabsiu. Odchodzi, a Dzidzia patrzy na nią tak, jak patrzyła, kiedy szli razem z Pętałem. Nagle ta Teresa sprzed chwili, płytka, próżna, może nawet głupia, zmienia się w tamtą piękną i tajemniczą, w tamtą „z polany", opromienioną słowem „miłość". Patrzy na Teresę, która odchodzi, mała głowa jak pąk na łodyżce stercząca na zbyt Wysokiej szyi. Wiatr przynosi z placyku pełny, głęboki 91 zapach lip. Drab niesłychanie długo jak na siebie stoi w romantycznej pozycji; ludzie przechodząc oglądają się za nimi. Dzidzia czuje morze miłości zalewające ją do tego dobrego, ciepłego, kochanego, niezawodnego łeba tuż koło swojej głowy. Nie czekając na rytuał całuje go w policzek, raz, drugi, trzeci, „dziękuję ci, mój piesku, mój znakomity piesku". Drab ma odruchy warunkowe: na pocałunek w policzek odpowiada szerokim, czułym li-zem. — Boże, ależ higiena! — słyszy koło siebie Dzidzia zgorszony głos jakiejś pani. — Od psa można dostać bąblowca! Spogląda na nią z litością: kiedy idzie o szczęście, nie myśli się o higienie. VII t^zasem zdarzają się takie dni, że jakoś od rana jest nudno. Już wstając Dzidzia czuła się trochę znudzona, potem ponudziła się w szkole, potem z Kasią, która odprowadziła ją do domu (Boże, jak mogłam kiedykolwiek przyjaźnić się z taką idiotką!), a teraz, kiedy już wróciła, zupełnie nie wiedziała, co ze sobą począć. Odrobiła lekcje (nie za dobrze, ale tyle, żeby mieć czystawe sumienie, a geografię zostawiła na później), ukręciła sobie kogel--mogel z marago i wreszcie wyszła z Drabem. Ale i on był dziś taki jak ona. Wąchał tylko i wąchał, nie chciał chodzić, „wieruszył się" przy każdym napotkanym psie, nudził, kręcił się w kółko i ziewał. — Wleczesz się jak zdychający koń — powiedziała mało uprzejmie Dzidzia, a Drab również mało uprzejmie odwrócił się do niej tyłem i zaczął objadać liście. — Jak jesteś taki, to z tobą nudzę się jeszcze więcej niż sama. „A ja z tobą" — pomyślał Drab, ale że miał gębę pełną liści, od jedzenia których przez fafle, a może fąfle, spływały mu długie, ciągnące się pasma śliny, nic nie powiedział. — Chcesz loda? — i cmoknęła, leżące uszy wyprostowały się cudownie, ale ani drgnął. Któż by jadł lody mając do wyboru taki cymes, jak grabowe liście. Dzidzia kupiła rożek, marnie coś stała ostatnio z forsą, 93 i zawróciła do chałupy. Nie potrzeba łaski, jak on nie raczy ani loda, ani spacerować, to jej to na pewno do szczęścia niepotrzebne. Wróciwszy do domu podeszła do telefonu i zadzwoniła: Do Teresy, którą spytała, czy odrobiła angielski, na co Teresa powiedziała, że jeżeli Dzidzia do tej pory nie zauważyła, że ona nigdy nic nie odrabia, to jest idiotka. I tyle było ich rozmowy, bo Teresa leciała do Mody Polskiej obejrzeć włoskie klapki. Do Mai po nic, ale nawet to „nic" nie wyszło, bo Edward powiedział, że Maja poszła do Zachęty. Szajb-nięta. Do Zachęty! Co też ludziom potrafi przyjść do głowy. Do Pęta, który załatwił ją szybko: — Schrzaniaj, nie mam czasu gadać, lecę na parking na MDM-ie, bo Marian dzwonił, że stoi tam wózek na angielskim numerze, że skonać. — To konaj — powiedziała uprzejmie Dzidzia i rąbnęła słuchawką. Wreszcie do Szpary, żeby usłyszeć trochę „nawijania"! Ach, jak fajnie Szpara nawijał — nie miał sobie równych! I dzisiaj nie zawiódł jej: Właśnie szedł „czujnie" kupować nowe „glany": — Kornik był mi krewny parę marek, oddał, to lecę i kupuję: fajne, zamszowe, bez kiciora. Niekolizyjne. Dzidzia wprawdzie ubawiła się, ale nie trwało to długo i znowu nie było co robić. Nastawiła radio: „... ale buraki pastewne nie nadają się do tego celu. Kiszonka z buraków pastewnych..." Cholera. Weszła do pokoju Alicji, wzięła z jednej półki duże lustro, postawiła na biurku i siadła naprzeciw niego. Jak by też wyglądała mając na przykład zadarty nos? Boże, jak śmiesznie... A skośne oczy? Nie najgorzej. A jak by wyglądała, gdyby była brunetką? Bierze czarny szalik z frędzlami, zarzuca go przez głowę aż na plecy S4 w taki sposób, że z frędzli robi sobie czarną grzywkę. Ładnie. Naprawdę ładnie! Przy jej szarych oczach te czarne włosy... Nie zostałoby wtedy śladu po tej „wsiowej" urodzie, której nie może znieść. Dzidzia uważa się za subtelną dziewczynkę, w każdym razie dosyś subtelną, a „mordę" ma, że niech Bóg broni. Okrągłą, czerwoną, cholernie zdrową. To wcale nie jest przyjemne i wprowadza w błąd — wszyscy uważają, że ona jest taka, jak wygląda. A wcale taka nie jest. A tak... Zupełnie nieźle. Dwiema spinkami przypina szalik do włosów jak wczeszkę i mając wolne ręce pracuje dalej. Zewnętrzne kąciki oczu podciąga do góry. Ale to wygląda interesująco! Z przytrzymanymi kącikami oczu Dzidzia wy-próbowuje skośny uśmiech... Zęby trochę za duże, powinny się zmniejszyć czy co, takie są łopatkowate, ale tak bokiem — ech, to już nie dziewczynka! To panienka! Mój Boże, taka mała rzecz, a jak człowieka zmienia; mając taką powierzchowność jest się jakby kimś innym. Kątem oka spogląda na zegarek, bo geografia, piekielna geografia... ale zdąży. Jeszcze jest wcześnie. Bierze z szuflady Alicji ołówek do oczu, tusz i zieloną kredkę do powiek. Przytrzymując oko, żeby narysować je ukośnie, najpierw pociąga ołówkiem brew. Nieźle. Z samym okiem jest już gorzej. Zaraz... Była cała stronica tego w „Przekroju". Gdzieś się pałętała, wycięta, widać Alicja postanowiła zmienić swój makijaż. Już tam Hoff ma dryg do pisania o takich rzeczach. Dzidzia z szalikiem przypiętym do włosów odchodzi od lustra i zaczyna przewracać leżące na stoliku Alicji pisma. Jakiś żurnal (na domiar wszystkiego Alicja nie tylko się sama czesze, ale jeszcze sama sobie szyje, jednak ideał, cholera), ze dwie książki, list... List? Dzidzia otwiera go i czyta. List jest do Alicji od jakiejś Anieli czy Ameli. O tym, co się dzieje, o jakichś ludziach... Andrzej, niestety, zupełnie się zmarnował. Nela pracuje jako pielęgniarka. 85 i zawróciła do chałupy. Nie potrzeba łaski, jak on nie raczy ani loda, ani spacerować, to jej to na pewno do szczęścia niepotrzebne. Wróciwszy do domu podeszła do telefonu i zadzwoniła: Do Teresy, którą spytała, czy odrobiła angielski, na co Teresa powiedziała, że jeżeli Dzidzia do tej pory nie zauważyła, że ona nigdy nic nie odrabia, to jest idiotka. I tyle było ich rozmowy, bo Teresa leciała do Mody Polskiej obejrzeć włoskie klapki. Do Mai po nic, ale nawet to „nic" nie wyszło, bo Edward powiedział, że Maja poszła do Zachęty. Szajb-nięta. Do Zachęty! Co też ludziom potrafi przyjść do głowy. Do Pęta, który załatwił ją szybko: — Schrzaniaj, nie mam czasu gadać, lecę na parking na MDM-ie, bo Marian dzwonił, że stoi tam wózek na angielskim numerze, że skonać. — To konaj — powiedziała uprzejmie Dzidzia i rąbnęła słuchawką. Wreszcie do Szpary, żeby usłyszeć trochę „nawijania"! Ach, jak fajnie Szpara nawijał — nie miał sobie równych! I dzisiaj nie zawiódł jej: Właśnie szedł „czujnie" kupować nowe „glany": — Kornik był mi krewny parę marek, oddał, to lecę i kupuję: fajne, zamszowe, bez kiciora. Niekolizyjne. Dzidzia wprawdzie ubawiła się, ale nie trwało to długo i znowu nie było co robić. Nastawiła radio: „... ale buraki pastewne nie nadają się do tego celu. Kiszonka z buraków pastewnych..." Cholera. Weszła do pokoju Alicji, wzięła z jednej półki duże lustro, postawiła na biurku i siadła naprzeciw niego. Jak by też wyglądała mając na przykład zadarty nos? Boże, jak śmiesznie... A skośne oczy? Nie najgorzej. A jak by wyglądała, gdyby była brunetką? Bierze czarny szalik z frędzlami, zarzuca go przez głowę aż na plecy si w taki sposób, że z frędzli robi sobie czarną grzywkę. Ładnie. Naprawdę ładnie! Przy jej szarych oczach te czarne włosy... Nie zostałoby wtedy śladu po tej „wsiowej" urodzie, której nie może znieść. Dzidzia uważa się za subtelną dziewczynkę, w każdym razie dosyś subtelną, a „mordę" ma, że niech Bóg broni. Okrągłą, czerwoną, cholernie zdrową. To wcale nie jest przyjemne i wprowadza w błąd — wszyscy uważają, że ona jest taka, jak wygląda. A wcale taka nie jest. A tak... Zupełnie nieźle. Dwiema spinkami przypina szalik do włosów jak wczeszkę i mając wolne ręce pracuje dalej. Zewnętrzne kąciki oczu podciąga do góry. Ale to wygląda interesująco! Z przytrzymanymi kącikami oczu Dzidzia wy-próbowuje skośny uśmiech... Zęby trochę za duże, powinny się zmniejszyć czy co, takie są łopatkowate, ale tak bokiem — ech, to już nie dziewczynka! To panienka! Mój Boże, taka mała rzecz, a jak człowieka zmienia; mając taką powierzchowność jest się jakby kimś innym. Kątem oka spogląda na zegarek, bo geografia, piekielna geografia... ale zdąży. Jeszcze jest wcześnie. Bierze z szuflady Alicji ołówek do oczu, tusz i zieloną kredkę do powiek. Przytrzymując oko, żeby narysować je ukośnie, najpierw pociąga ołówkiem brew. Nieźle. Z samym okiem jest już gorzej. Zaraz... Była cała stronica tego w „Przekroju". Gdzieś się pałętała, wycięta, widać Alicja postanowiła zmienić swój makijaż. Już tam Hoff ma dryg do pisania o takich rzeczach. Dzidzia z szalikiem przypiętym do włosów odchodzi od lustra i zaczyna przewracać leżące na stoliku Alicji pisma. Jakiś żurnal (na domiar wszystkiego Alicja nie tylko się sama czesze, ale jeszcze sama sobie szyje, jednak ideał, cholera), ze dwie książki, list... List? Dzidzia otwiera go i czyta. List jest do Alicji od jakiejś Anieli czy Ameli. O tym, co się dzieje, o jakichś ludziach... Andrzej, niestety, zupełnie się zmarnował. Nela pracuje jako pielęgniarka. 35 Z Olkiem pewnie czasem się widujesz. Z innymi nie mam kontaktu. Cóż ci mam napisać, dziecko moje? Nie umiem wypowiedzieć, jaką radością jest dla mnie myśl, że za to wszystko (za co „wszystko"? — dziwi się Dzidzia) masz wreszcie własny dom, opiekę, dobrego człowieka, że jesteś kochana, jak na to zasługujesz, że jesteś szczęśliwa. O twoje stosunki z jego córeczką jestem spokojna. Przy tobie każdemu będzie dobrze, nie mówiąc o tym, że nikt tak jak ty nie będzie starał się, by naprawdę zastąpić dziecku matkę. Córeczko moja mała, droga, nie zapomnij o mnie. Taka szczęśliwa jestem, że mam ciebie. To wszystko, co mam. Ściskam cię, pisz, a może i odwiedź czasem gorąco kochającą cię Anielę. Cóż znowu za Aniela? Wiecznie jakieś sekrety. Wybrała się. „Przy tobie każdemu będzie dobrze..." Na pewno. Znakomicie. Na przykład jej. I komu w ogóle Alicja pisze o tym wszystkim? Po co? Czy się skarży?... Kto śmie się wtrącać w ich domowe sprawy? Własny dom... Pewno, jak się komuś zabrało jego dom... Dzidzia z powrotem chowa kartkę do koperty. Zła jest, że przeczytała cudzy list (co by powiedziała na to, gdyby ktoś czytał jej własne!), zła więc jest na siebie, na Alicję, na wszystko i wszystkich. Też zwyczaj rozwłóczenia listów po domu. Jak się ich nie chowa, to... Odkłada go na bok i w tej samej chwili trafia na to, czego szukała. Ale ci malują te oczy... Na sto sposobów! Te są niezłe, chociaż... Najlepsze są te, trochę podobne do oczu Teresy, ukośnie wykrojone, jak się to mówi „migdałowe". Dzidzia znowu usadawia się przed lustrem. Patrzy na rysunek i zaczyna pacykować. Sprawa nie jest prosta. Po pierwsze, ta kreska na granicy powieki, właściwie w samym środku oka... Boli! Mimo to cierpliwie ciągnie kreseczkę, potem 96 przeciąga ją w górę, źle, nie tak, trzeba zetrzeć. Starcie też nie jest łatwe, bo ołówek, tłustawy, maże się po całym kącie oka. No, jeszcze raz. Tak, teraz lepiej, przez cały ten kącik, a tu w górę...! Prawą ręką zasłania nie malowane oko, a tamtym, odsłoniętym patrzy na nową Dzidzię: Bomba! Edyta! Inna osoba. Tak powinna wyglądać Edyta. Na chwilę przymyka oko i tuszem smaruje rzęsy, jeszcze trochę, jeszcze, tak, a potem patrzy nim skośnie: rzeczywiście kanona! Tu tylko jeszcze trochę zielonego i trochę usta. Dzidzia ogląda połowę twarzy szałowej Edyty. Tak będą o niej mówili. A może nawet i pisali... Ręka na drugim oku fatalnie psuje cały efekt, Dzidzia bierze więc zeszyt i zasłania nim równo pół twarzy. Wygląda to teraz jak jakaś zagraniczna reklama kosmetyków: pół twarzy o umalowanym oku i ustach. Max Fac-tor na przykład albo Helena Rubinstein. „A oto Dita, znana wszystkim państwu z okładek naszych pism..." Trzeba się zabrać do drugiej połowy. Ale ją zrobi inaczej. I wtedy porówna. Przede wszystkim oko inaczej, według tego wzoru, o tak, promieniście. Śmiesznie... jak śmiesznie, ale też nie najgorzej... Alicja miała gdzieś i liliową kredkę... Szybko grzebie w jej szufladce, jest, a potem lekko maluje pod brwią fiołkowy cień. Usta powinny być do tego jasne, srebrzyste. A brzeżek taki cienki jak tu na rysunku, pomadką jej nie wyjdzie, może akwarelą... W zapale działania Dzidzia pędzi do swojego pokoju, wybiera cieniutki pędzelek i jasnobrą-zową farbą otacza brzeżek srebrnawych ust. Potem zasłaniając na zmianę połówki twarzy zeszytem, ogląda swoje dwie osobowości. — Otóż, wyobraź sobie — mówi na głos. — że tak byłoby ci ładniej, gdybyś była blondynką. Blondynką z grzywką. Odpina szalik i umocowuje go na połowie głowy, zo- 7 Przez ciebie, Drabie! 97 stawiając w ten sposób tylko jedną połowę zasłoniętą czarną grzywką, drugą natomiast... Niewiele myśląc chwyta za nożyczki i nie zwalniając nawet włosów związanych gumką obciachuje je na oko. Nierówna, postrzępiona grzywka spada jej na czoło. Dzidzia przeczesuje ją grzebykiem. „Twoja Aniela". Co to za jedna? Siostra jakaś czy kuzynka? Jakaś starsza kuzynka, bo tak pisze jakby matka... Rzeczywiście, że Alicja nigdy nie mówiła nic o rodzinie. Ani o rodzicach. Ciekawe. — Czego ziewasz?! Przecież tak nie mogę zejść... Masz, otworzę ci drzwi i idź sam. Alicja nie lubi, jak Dzidzia wypuszcza Draba samego. To Olesia z lenistwa tak go przyuczyła, pod nieobecność Dzidzi, zamiast z nim schodzić, otwierała drzwi i pozwalała mu zbiegać samemu ze schodów, skąd szedł na zaplecze domu. Dzidzia przejęła ten zwyczaj, ale Alicja zawsze się o to gniewa. Właściwie bez powodu, Drab nigdy nie odchodzi daleko, załatwi się, połazi parę chwil po trawniku i już jest z powrotem. Raz i drugi dmuchnie pod drzwiami, żeby mu otworzyć, i spokój. — Tak długo spokój, aż nie zobaczy jakiejś suki po przeciwnej stronie ulicy, nie przeleci i nie wpadnie pod samochód albo nie poleci za nią na drugi koniec miasta — powiedziała kiedyś Alicja. — Jakoś nigdy nie wpadł ani nie poleciał, chociaż ciebie tu nie było — odpowiedziała uprzejmie Dzidzia. — Daj Boże, żebyś miała rację. Ja zawsze się o niego boję, jak schodzi sam. No, ale tym razem musi. Z jednym okiem a la Twiggy, a drugim a la już nie wiem tam kto, Dzidzia nie może z nim zejść, a on kręci się i poziewa coraz gwałtowniej. Gdy Dzidzia otwiera drzwi, zbiega pędem: widać był już najwyższy czas. Co mu się stało? Przecież nie ma godziny, jak obsiusialiśmy połowę Alei Ujazdowskich. Chory czy co? 98 Dzidzia bierze nożyczki i poprawia grzywkę. Gdzieś, daleko świta jej myśl, że jak się skończy wygłupiać, nie będzie się w ogóle mogła uczesać, te włosy nie wlizą pod gumkę żadnym cudem świata. Jeszcze rzut oka w lustro: zabawnie to wygląda — takie dwie półtwarze, ale żadna z nich nie jest zła: naprawdę dobrze wygląda inna osoba. Rozpina trochę sweterek, żeby zrobić dekolt, potem zdejmuje go nagłym ruchem, ściąga nawet ra-miączka od koszuli, zapina perełki Alicji, Boże, ale fajnie, co za dekolt, więc przyjdzie czas, że naprawdę będzie Ditą. „Kocham cię, Dita", „Chcę patrzeć na ciebie, Dita". Och, kiedyż wreszcie wolno jej będzie to wszystko zrobić, obciąć włosy, ufarbować je na czarno, zrobić trwałą, malować oczy i usta. Przydałyby się jeszcze kolczyki. W samej koszuli i boso Dzidzia raz jeszcze idzie do pokoju Alicji. I w tym momencie... nie, to chyba niemożliwe... — Wejdź, kochany — słychać jasny, świeży głos Alicji — Dzidzia widać nie usłyszała, że dmuchasz. Dzidzia zdąża tylko rzucić trzymane w ręku kolczyki. Stoi przed stołem Alicji boso, w koszulce, która opadła jej do pasa, z przypiętym do głowy szalikiem, w pełnym teatralnym makijażu. Na ziemi plącze się kosmyk jej jasnych włosów. Następuje dziwna "chwila ciszy, w czasie której Alicja stojąc w progu obrzuca wzrokiem pokój i podczas gdy po jej twarzy błąka się jakiś podejrzany cień, mówi spokojnie, ale to tak spokojnie, jakby zastała Dzidzię przy odrabianiu lekcji: — Dzień dobry. — ...bry — bąka Dzidzia i czeka, ale jest cisza, którą przerywa nagle wybuch śmiechu Alicji. — Boże — zarykuje się idiotka Alicja — Boże, co za małpka, och, Dzidziu, żebyś widziała, jak wyglądasz — i cha-cha-cha, i cha-cha-cha... Oszalała, rzeczywiście, jest czego ryczeć! Dzidzia 99 jednym skokiem znajduje się w łazience. Nie bacząc na szczypanie oczu mydli gąbkę. A może łatwiej puści od ixi? Na namydloną już gąbkę sypie jeszcze sporą garstkę ??? ? z całej siły zaczyna pocierać twarz. Nic przyjemnego, jak ktoś śmieje się z człowieka bez najmniejszego powodu. W ogóle co za reakcja. Zamiast gniewu, złości, gęgania, tylko ten ryk... Cholerne ??? szczypie tak, że o otwarciu oczu nie ma mowy, wprost parzą, pełne są łez. Po omacku Dzidzia otwiera zimny prysznic i kieruje sobie chłodny strumień prosto na twarz. Czuje, jak woda leje jej się po piersiach, po plecach, pewnie zalewa podłogę, trudno, wytrze, trzeba jakoś się ratować. Ale piecze świństwo... — Holender — klnie Dzidzia zupełnie wytrącona z równowagi. — Potrzebne mi było to wszystko. A ta jakim cudem urwała się z radia? Powinna była wrócić o siódmej, przecież jest najwyżej piąta, może nawet jeszcze nie ma piątej... A teraz?... Z lękiem otwiera oczy. Szczypią jeszcze i łzawią, ale można już trochę unieść powieki. No, mniej więcej zlazło. Ładnie to wszystko wygląda: oczy jak u królika albo jak u albinosa, absolutna czerwień, i kosmyk prowizorycznej grzywki opadający jej z jednej strony na czoło. Dzidzia spogląda w lustro i mimo wszystko sama nie może się nie uśmiechnąć: Ale ci Edyta... Niech się schowa Wojtczak... Oj, czy aby kosmetyczka Alicji nie została na biurku, kiedy poleciała do siebie po farby... Boże, co z tym wszystkim będzie... Milczenie i cisza panujące w domu jakoś jej ciążą. Trzeba będzie jednak wyjść z tej łazienki. Wychodząc rzuca okiem do kuchni — jest pusta. Dzidzia spogląda do pokoju Alicji: rozłożone „Przekroje", kosmyki na ziemi, ale Alicja? Gdzie się podziała Alicja? Dzidzia zupełnie traci głowę, nie przychodzi jej na myśl, że lejąc sobie prysznic na łeb nie usłyszała zamykających się drzwi: widocznie, aby 100 nie „zajmować stanowiska" w tej sprawie, Alicja po prostu wyszła. Nagle robi się Dzidzi straszliwie smutno. Z ciężkim sercem idzie wytrzeć podłogę w łazience, potem sprząta wszystko w pokoju Alicji, wreszcie idzie do siebie, w samej tylko koszulce siadając na tapczanie, bierze do ręki kartkę papieru (tak było postanowione: nie pisać pamiętnika, czasem tylko „przelać" na kartkę zbyt wielką ilość wrażeń, ale nie ma mieć to żadnej ciągłości, ot, takie „otwieranie wentyla bezpieczeństwa"). Teraz trzeba go otworzyć. Wygłupiła się. Do tego wszystkiego wygłupiła się na sto dwa. A wygłup — to najgorsze, co może człowieka spotkać. Notuje: Ojciec — piątka, Alicja — dwójka, Teresa — Dzidzia zastanawia się długą chwilę. O tym, co czuje w stosunku do niej Teresa, nie ma najmniejszego pojęcia. Trójka z minusem. Najwyżej, Pętał — trójka, no, może z plusem. Ma teraz inne zmartwienia. Maja — Maja też nie jest już tą, którą była. Zawiodła się, a z zawodu wychodzi coś bardzo złego, coś między trójką a dwójką. No, może i trójka; może i nie — ale przypuśćmy, że trójka. Bronka — najwyżej tróją. W sumie graficznie wyglądałoby to tak: Ojciec — 5 Alicja — 2 Teresa — 3 — Pętał — 3 Maja — 3 Bronka — 3 Razem dziewiętnaście punktów na sześć osób. Cudowną ma średnią! W dodatku piątką Tatada nie ma się co szczycić. Córka. Normalka. Ale ci, u których powinna była zdobyć dobry stopień, ci, u których należało jakoś sobie zasłużyć, ci wszyscy czują w stosunku do niej najwyżej lekko zabarwioną życzliwością obojętność. 101 — Popatrz tylko, Kapsiu, co za dno. Obłędówa! — zwraca się Dzidzia do Draba. Już mu przebaczyła, że tak ją przedtem wynudził, i chciałaby coś z nim nawiązać. Drab podchodzi cały w troskach i składa jej na kolanach łeb, który waży dziś co najmniej dziesięć kilo. A ona pochyla się i całuje go. — Pachniesz grzybkiem — mówi. — Suszonym praw-dziweczkiem... I nagle olśniewająca myśl: jego także powinno się policzyć, nareszcie byłaby piątka, prawdziwa, murowana, nie wynikająca z żadnej protekcji piątka. Drab podnosi łeb z kolan Dzidzi, do pyska ma przyklejone resztki kości. I to zdążyła! Jeszcze dała mu kość! No jasne. Zabiega o niego. I jego chce jej zabrać, ale to jej się nie uda! Nie uda! Nie uda! — Kochasz mnie, Drabsiu? — mówi Dzidzia, och, jak jej smutno, jak strasznie, strasznie smutno, czuje się wygłupiona, wydymana, nieszczęsna, o wszystko i o nic, o całe zmarnowane życie. — No kochasz mnie? Powiedz... Drab... W tej chwili jego odpowiedź jest jej tak potrzebna, tak potrzebna, jak nie wiem co. Na odgłos własnego imienia uszki czarodziejsko się prostują, potem opadają i Drab marszczy się. Widać, że myśli. A myślenie nie jest rzeczą łatwą. Marszczy się. Cierpi. Ale już wie: w milczeniu wyciąga długą, sztywną przednią łapę i kładzie ją jej na podołku, rozpłaszczając stopkę między Dzidzi-nymi piersiami. Piaf... masz, wiedz, że cię kocham, i to niezależnie od żadnych dobrótek, od żadnych kości. Patrzy jeszcze i podnosi głowę. Dzidzia pochyla swoją (fenomenalny prawdziwek). Chlaps-chlaps — Drab całuje ją prosto w usta. Wygląda przy tym, jakby się uśmiechał, z boku, przez opadający fąfel (a może fafel) widać mu w tym uśmiechu zęby. Dzidzia gładzi tę łapę kocha- 102 I ną, poczciwą, a potem ściera z niej coś, co niespodziewanie na nią skapnęło. — Chodź — mówi wreszcie — pójdziemy się uczyć. Drab zrywa się, bo zrozumiał tylko początek zdania, i już jest gotów. Nie wie, że fatalne „się uczyć" nie zapowiada nic przyjemnego, że właściwie anuluje owo magiczne „chodź". Wali Dzidzię ogonem po nogach — czeka — czeka — ale widząc, że Dzidzia rusza do siebie i nawet nie podchodzi do wieszaka, na którym wisi smycz, orientuje się, że nici. Zresztą gdyby teraz z nim poszła, byłoby w tym coś dziwnego... Drab nie wie, na czym to polega, ale, wie że Dzidzia inaczej jakoś bywa ubrana, kiedy wychodzi z nim. Ten strój nie kojarzy mu się ze spacerem. Zwiesza głowę. Markotnieje. Chwilę-czeka jeszcze w tej pozycji — a może... a może jednak... — ale potem uspokaja ogon i wchodzi za Dzidzią do jej pokoju. Kiedy Dzidzia, wzdychając, w samej tylko koszuli siada na tapczanie (geografia, podłoże glebowe Polski, Jezu), układa się u jej nóg. Och, to jest murowana piątka, jej jedyna pewna, najprawdziwsza piątka, jedyna radość jej życia. Pochyla się i całuje twardy trójkąt łeba. A potem siada tak, żeby chociaż nogą czuć przez cały czas jego ciepły boczek, słyszeć postękiwania przez sen. Jest. Ukochany. Więc warto żyć. VIII Była sobota. Tatad powinien był już niedługo przyjechać. Dzidzia siedziała przy biurku i kończyła lekcje, w każdym razie tak siedziała, jakby je kończyła. Nie miała ochoty oglądać Alicji i dlatego że się wygłupiła, i dlatego że mimo przeprosin Alicja jeszcze od tamtego czasu zachowała coś jakby... Ale jakby co? Po prostu znacznie mniej się odzywała. Na wszystko, z czym Dzidzia zwracała się do niej, odpowiadała grzecznie: „Tak, Dzidziu", „Dobrze, Dzidziu", ucinając tym wszelką możliwość rozmowy. Nie udzielała wskazówek, nie wyrażała krytyki ani nawet swojego zdania. Coś widać zdecydowała, coś postanowiła, pytanie, co i jak opowie o tym wszystkim Tatadowi! Za tym, że mu coś opowie, przemawia zdrowy sens, on przecież jest ojcem Dzidzi, najwyższą instancją. Za tym, że nie opowie, przemawia tylko jeden argument: nie będzie chciała go martwić. A to niewątpliwie zmartwiłoby go. Dzidzia wie, że Alicji szalenie zależy na tym, żeby Ta-tada nie martwić, żeby przez te krótkie półtora dnia, przez które jest razem z nimi, stworzyć mu jak najlepszą atmosferę do odprężenia się i wypoczynku. Na pewno zresztą jest to słuszne, biedny Tatad ciężko orze w tym Płocku, ma odpowiedzialność za wiele ludzi i wiele rzeczy i prawo do tego krótkiego wypoczynku. 104 Dzidzia zastanawia się, czy ona również o to dba. Cóż, dawniej nie było o co dbać: kiedy Tatad przyjeżdżał, cieszył się, że jest z Dzidzią, i bez dbania był szczęśliwy. A potem... Potem rzeczywiście mało się do jego szczęścia przyczyniała, odymała się i pokazywała humory, tylko że i on niewiele na nią zwracał uwagi, bo tą, do której się spieszył, stała się Alicja. Taki stary, przecież się nie zakochał — zastanawia się Dzidzia. — W tym wieku już chyba na takie rzeczy za późno! Musi mieć najmniej czterdzieści lat! Ale po co się żenił z Alicją? A może dla niej, dla Dzidzi, żeby nie była sama? Może się poświęcił, a ona tak mu się odwdzięcza? Wielokrotnie przecież mówił jej, jak się tym martwi, że jedyną jej opieką jest Olesia. — Ona nie zastąpi ci mamy, Dudasku, tak, ja wiem, że jest bardzo dobra, ale w twoim wieku, kiedy dziewczynka zaczyna się rozwijać, musi mieć kogoś rozumnego koło siebie. Nawet gdybym mieszkał w Warszawie, ja także nie wystarczyłbym ci, córeczko, więc cóż mówić o tej poczciwej, ale bardzo prostej kobiecie? Więc może dlatego... Ale jeżeli tak, to inaczej powinien był się do tego zabrać. Może i miał dobrą wolę, ale tę sprawę sknocił nieprzeciętnie. Dzidzia wstaje od biurka i kładzie się na plamie z głową opartą o bok Draba (który nagle wysuwa się spod niej jak gdyby nigdy nic — taki on jest: indywidualista), i zabiera się do przemyślenia tego wszystkiego. Jakoś to wszystko idzie zupełnie inaczej, niż Dzidzia by chciała, w dodatku — świadomość niesłychanie nieprzyjemna — Dzidzia nie czuje czystego sumienia i jest z siebie wy-bitnie niezadowolona. Chciałaby być dobra i chciałaby, żeby innym było z nią dobrze, tymczasem najbliżsi (Alicja, Maja) cierpią przez nią. Chciałaby być pierwszą — no, może nie pierwszą, ale w każdym razie dobrą uczennicą — tymczasem co rok jakimś cudownym 105 sposobem nadrabiając w czasie ostatnich tygodni, ledwie przemyka się z klasy do klasy. A przecież jest zdolna, o tym sama wie najlepiej, nie musi się wysilać, jeżeli chociaż trochę pouważa, chociaż z raz porządnie w domu przeczyta, co jest zadane, jedzie na czwórkach. W tym roku także jeszcze nic nie wiadomo: o ile nie uda jej się poprawić z geografii (co łatwo może się zdarzyć, bo Zmora ma świrgla, jest do Dzidzi uprzedzona i w ogóle), przyjdzie przezimować. Dzidzia odsyła od siebie tę myśl jak najdalej, to by był rzeczywiście koniec świata, dno. Chciałaby, żeby Tatad był szczęśliwy, ale to jest puste zdanie, bo nie tylko że nie robi nic w tym kierunku, ale właściwie to wszystko nie obchodzi jej nic. No niechby był szczęśliwy, byle się to odbywało bez jej wysiłków. Ona chce żyć tak, jak jej się podoba. Chciałaby mieć prawdziwą przyjaciółkę, która by w dodatku miała w sobie coś z ideału, tymczasem z jedną coś się skończyło, z inną zerwała, z jeszcze inną nic nie wyszło i znowu jedynym jej powiernikiem pozostaje cierpliwa kartka papieru i jeszcze cierpliwsze ucho Draba. Pewno że to ucho to jest duża, wielka rzecz, ale Drab, jeżeli chodzi o rady, jest równie milczący jak kartka papieru. — No dlaczego — mówi Dzidzia na pół ze łzami — nie dość, że z plamy się wyniosłeś, ale w ogóle ode mnie uciekasz? Zle ci tu było czy co? Nie było mu źle, ale usłyszał łobuz, że Alicja szurnęła miską, pewnie trąciła ją nogą niechcący, i już było po nim. Dno moralne. Alicja... Właściwie wcale nie jest taka antypatyczna, ale teraz tak się już wszystko to pokręciło... Od kiedy Alicja pozornie przynajmniej przestała na nią zwracać uwagę, Dzidzi jest coraz bardziej przykro, ale już w żadną stronę nie umie z tego wybrnąć. Może i miałaby teraz ochotę do niej się zwrócić, ale już jest za późno. Za późno! Smutne słowa. Ale piękne. Za późno!... 106 ? Usłyszała, że Drab wybiegł z kuchni i szurając pazurkami po posadzce biegł do przedpokoju: pewnie poczuł Tatada. Rzeczywiście na dole ktoś ściąga windę. Dzidzia słyszy, jak Alicja wybiega z kuchni za Drabem i otwiera drzwi. Kiedy Dzidzia wchodzi do przedpokoju, widzi tylko, jak ojciec, któremu Alicja skoczyła na szyję, podnosi ją do góry śmiejąc się. Dzidzia cofa się. Przez szparę w drzwiach od strony zawiasów widzi, jak stawia Alicję na ziemi, ale ona ciągle trzyma go rękami za szyję, jak mała dziewczynka wspinając się na palce. Twarzy Alicji nie widzi Dzidzia, ale twarz Tatada jest cała pełna radości. — No, jak tam, kochanie — mówi. — Jak tam moje obie dziewczynki? — Dobrze! — odpowiada Alicja i Dzidzia czuje po jej głosie, że nie powie nic. — Dzidziu! Tatad! Zbierając jakoś do kupy twarz, żeby uśmiechała się, a nie cierpiała, Dzidzia „spontanicznie" wybiega do przedpokoju. I ona także rzuca się ojcu na szyję, ale czuje, że „robi to", nie zaś, że „samo się to dzieje" jak dotąd zawsze. Z głową w szyi ojca wącha „Być może" — perfumy Alicji. Dobrze się dziś umalowała, niebieską kredką podkreśliła cień pod oczami, rzęsy też niebieskie i te bladoróżowe usta... Stara się ładnie dla niego wyglądać. Patrzy na Tatada, przygarbionego, zmęczonego, łysawego i zastanawia się, jak się to dzieje. Alicja przecież jest młodziutka, śliczna, zgrabna... — No, myjcie ręce, wszystko jest gotowe, wszystko czeka, chodź, kochany — mówi Alicja i uśmiecha się do ojca, a na widok Dzidzi troszkę jej się ten uśmiech za- myla i nagle Dzidzia już wie, jak to jest: Alicji równie trudno jest mówić do ojca takim tonem przy Dzidzi, jak Dzidzi trudno jest przy niej mówić tak do Draba. Przełamuje się jednak, więc i Dzidzia się przełamuje. 107 — Nie przeszkadzam? — mówi chcąc jak najlepiej, ale Tatad podnosi na nią zdziwione oczy: — Coś ty, Dudasku? A to co znowu za pytanie? Siedzą przy stole. Dzidzia znów patrzy na młodziutką,, świeżą twarz Alicji, na jej piękne oczy, a potem na pod-puchnięte powieki ojca. I łysy... Niby łysi mogą się podobać, przykładem Yul Bryner, ale... Chociaż może i inaczej to wygląda: ojciec mimo wszystko jest wysoki, jakiś taki ciepły, ma przyjemną, pełną dobroci zmarszczkę między oczami, no i oczy ma ładne, siwe, Dzidzi znacznie lepiej podobają się jego oczy niż te, którymi ją obdarzył, mimo że między nimi jest zaledwie ton różnicy. Dzidzi są o włos bardziej stalowe. Ojciec pyta, co słychać, Alicja niegłośno, spokojnie opowiada mu, że umarł Kalinowski z radia, mówi o lodówce, że znów przez dwa dni była popsuta, o Dzidzi, że w tych dniach będzie odpowiadała z całego roku z geografii, o psie, że strasznie teraz lezie. A mówiąc to patrzy cały czas na ojca, jakby nie mogła na niego nie patrzeć. — Na lato — mówi Tatad. — A czeszesz go? — zwraca się do Dzidzi. — Ona nie ma kiedy, Tadziczku, wychodzi przecież tak wcześnie; ja go co dzień czeszę, ale lezie i lezie bez końca. — Jak to nie masz kiedy? Całe życie miałaś kiedy i nagle nie masz? Oj, za wygodnie ci z naszą Alicją... Oczy Dzidzi i oczy Alicji mijają się gdzieś w powietrzu: nie mają ochoty się spotkać, każda liczy na drugą i każda obawia się drugiej. Ale nic, minęło. — Jakoś nie mogę się teraz obudzić — mówi Dzidzia. Czuje, że za plecami ojca obie z Alicją tkają coś, jak na krosnach, jakąś inną, nieprawdziwą rzeczywistość na jego cześć, ale wspólnictwo z Alicją zamiast przykrości robi jej dziś przyjemność. - A ja jej nie budzę, bo sen na pewno jest ważniej- 108 szy od wszystkiego innego w jej wieku — podchwytuje Alicja. I tyle. A przecież tak wiele rzeczy nazbierało się w niej przez te dwa tygodnie: i torcik, i tyle kłamstw Dzidzi, i cała ta awantura... „Ale nie robi tego dla mnie, spokojna głowa, nie mam się nad czym rozpadać, idzie jej o niego i tylko o niego" — myśli Dzidzia i równocześnie nie lubi się za tę małostkową myśl. Wszystko jakoś układa się pod włos. — Dołożyć ci, Tadziczku? — Ciągle nie mogę się przyzwyczaić, że tak świetnie gotujesz. Na początku jakoś nie tak ci to wychodziło, ale teraz... Co tydzień, to lepszy obied. Spasiesz i mnie, i Du-dasa. — W tygodniu nie jemy tak, bądź spokojny, ani czasu nie starczyłoby, ani pieniędzy. Żyjemy po kawalersku. Prawda, Dzidziu? Dzidzia odważa się i spogląda na Alicję, która już od chwili patrzy na nią. Teraz, speszona, odwraca wzrok. Jaka naturalna jest Alicja, jak swobodnie to wszystko prowadzi, jaka jest miła... „Gdyby ze mną była taka, gdyby i do mnie mówiła takim tonem, to na pewno i ja byłabym inna". Dzidzia wierzy w to, co myśli. Przez chwilę usiłuje wmówić sobie, że to nie ona, że Alicja jest winna. Wcale się nie stara zrozumieć jej, zabrania jej i zakazuje jak dziecku, a potem nagle obraża się i przestaje na nią zwracać uwagę. Dzidzia wie o tym, że łatwo jest czytać na jej twarzy; w szkole wyrywają ją zawsze z tego, czego nie umie, bo widać to po niej od razu. W tej chwili jednak zapomniała o tej właściwości, bo gdy ojciec uśmiechając się mówi: — Oj, coś mi się zdaje, że to wasze kawalerskie życie mojemu łakomczuchowi nie w smak... — czerwieni się i nie wie, co odpowiedzieć. 109 Och, czerwienienie się jest naprawdę jedną ze straszliwszych plag Dzidzi! Żeby raz w życiu zdarzyło jej się w porę! Bywają przecież sytuacje, w których rumieniec mógłby dowodzić na przykład dobrego wychowania czy też niepopsucia. Ale wtedy skąd? Nigdy! Natomiast Dzidzia czerwieni się (i to w sekundę) albo w sytuacjach absolutnie kretyńskich, albo dokładnie tam, gdzie chciałaby tego uniknąć: gdy mówi się przy niej o czymś jak przy dorosłej panience, a ona samym tym rumieńcem dowodzi, jaką jest jeszcze smarkatą. Gdy ją posądzają o coś niewinnie (kiedy jest winna, nigdy się nie czerwieni), gdy usłyszy coś (na przykład jakieś zdanie ojca do Alicji) powiedziane ciepłym, intymnym tonem. Kiedy ktoś inny przy niej się zaczerwieni. Albo już zupełnie idiotycznie, tak jak teraz — za myśli, których oni nie powinni byli znać. — Ależ w smak! Tylko tak ci się wydaje! — Alicja śmieje się jak dzwoneczek, szczerze wesoło, kiedy śmieje się, kąciki jej oczu podchodzą w górę, włosy pobłyskują rudawo, wygląda wtedy kocio, sjamsko (od sjamki „Li" z góry), uroczo. Jakaż ona, u licha, jest? Taka niespo-strzegawcza czy taka fałszywa, bo przecież chyba nie wierzy w to, że Dzidzia jest ich współżyciem zachwycona... Kiedy Alicja wstaje, żeby zaparzyć kawy, Dzidzia w ciągu sekundy jest u Tatada na kolanach. Coś jednak siC pod tym kryje. Nie jest to takie siedzenie jak dawniej, „za", jest to siedzenie „przeciw", zająć to miejsce, pokazać i swoje prawa, trochę przydusić ten rozdzwoniony krysztalik głosu Alicji. Podgryza go delikatnie — bardzo starym zwyczajem — w „dzwoneczek" ucha. Ojcu robi tym wszystkim szczerą przyjemność (to także jest świństwo). — No nareszcie — mówi Tatad — myślałem, żeś się już mnie wyrzekła albo że już z tego wyrosłaś. Popatrz, 110 jak mi dzwonki u uszu wyrosły, od kiedy przestałaś je nadgryzać... Już dawno nie usiadłaś mi sama na kolana. — A właśnie że nie wyrosłam — mówi Dzidzia, obejmuje go, on ją także i to wszystko razem to jest znowu dzikie świństwo i fałsz, ale przychodzi jej to równie łatwo jak Alicji. I znowu przez nią. „No jak się to dzieje, że w końcu ona zachowuje się przyzwoicie, a ja jak świnia?" Spod nachmurzonego czoła patrzy, jak Alicja lekko stukając obcasikami przynosi filiżaneczki i cukier, z kuchni dochodzi pykanie węgierskiego ekspresu, który pani Slaska dała im na ślubny prezent. — Dobrze działa? — pyta Tatad. — Świetnie. Żeby nie była taka rozdzwoniona. — Tyle wiemy o tym, jak działa, co i ty. Bez ciebie nie robimy prawdziwej kawy — wtrąca się Dzidzia, choć nagle oblatuje ją strach: już tam ona nie powinna zaczynać, bo się doczeka. — Rano dostajesz zawsze trochę prawdziwej w zbożowej — mówi Alicja. — To prawda, że nie robię jej na maszynce. — Sobie powinnaś robić prawdziwą, Alusiu, przecież sama wiesz, jakie masz ciśnienie — mówi Tatad. W chwili, w której Alicja stawia koło niego filiżankę, zdejmuje rękę z pleców Dzidzi i lekko głaszcze Alicję po policzku. — Tak jakbym miał teraz dwie córeczki — mówi uśmiechając się pogodnie. Trwa to chwilę, zanim Dzidzi udaje opanować się. Nie, nie zrobi przedstawienia, odczeka, nie zerwie się z jego kolan „jak oparzona", spokojnie, Dita, spokojnie. Przeczekuje parę sekund, aż do chwili, w której jest pewna, że nie zawiedzie jej głos. ? — Tak ci będzie wygodniej pić — mówi i schodzi mu z kolan. Ale powiedzenie tego spokojnie i nie spojrzenie na Alicję, która na nią patrzy (Dzidzia czuje to całą skórą), to jest maksimum. Na więcej jej nie stać. Nie jest w stanie zostać z nimi dłużej. — Pójdę nakarmić teraz Draba — mówi. — Właśnie kończy. Nie słyszysz, jak mlaska w kuchni? Najwyraźniej mu smakowało — odpowiada przeklęta Alicja, przeklęta, przeklęta, zawsze w porządku, niezawodna, niemożliwa, pierwsza uczennica, najpilniejsza, najzdolniejsza, cuduś, skarb. Dzidzia nie odpowiada Alicji, nie odwraca głowy, wychodzi bez słowa i trochę niechcący, trochę naumyślnie zatrzaskuje za sobą drzwi. Ale to ryzykowne, mogłoby skomplikować i tak nieprostą sytuację. Więc otwiera je raz jeszcze i głosem tak jasnym, że nie powstydziłaby się go Alicja, woła: „Przepraszam, niechcący", zamyka je za sobą cicho i pada na tapczan czując w gardle węzeł, który się powoli, histerycznie zaciska. Nie, nie rozbeczy się jak idiotka, jak mazgaj jakiś, nie ma czego, nie ma czego, nie ma czego, ale to coś, co pewnie jest płaczem napiera na nią z zewnątrz jak burza: huczy w uszach, każe zaciskać się oczom, gardło doprowadza do bólu, który trudno jest opanować. Dzidzia bierze pięść, znanym systemem wsadza ją do ust i gryzie tak mocno, że nagle przestaje czuć cokolwiek poza piekącym, rwącym bólem ręki. Oddycha głęboko, jak po długim pływaniu. Minęło. Zwyciężyła. Nie rozbeczała się jak głupia gęś, jak głupia smarkata, o nic, o jakieś tam nieważne głaskanie czyjegoś policzka. Przez chwilę leży na tapczanie, zmęczona wysiłkiem, o niczym nie myśląc, niczego nie czując, jak odrętwiała. Wyrywa ją z tego dźwięk, którego jeszcze nie poznaje, ale o którym wie, że na niego czekała: no, poszli do siebie, zamknęli drzwi, co za szczęście. Teraz między nią a nimi są jej drzwi, 112 przedpokój i ich drzwi. Jest oddzielona. Jest bezpieczna. Dzidzia wstaje i uchyla swoje: — Drab! Ich jest dwoje, ona też nie chce być sama. Może Ta-tad woli Alicję, ale Drab z pewnością woli ją. Słyszy stuk pazurków po podłodze. Drab staje przed nią i czeka. Dzidzia zachodzi go od tyłu, pochyla się i obiema rękami obejmuje jego wspaniałą, szeroką klatkę piersiową. Skóra na Drabie drga pod jej palcami, ciepła, żywa. Pod skórą mocno bije mu serce. Długą chwilę Dzidzia półleży na nim bez ruchu, koło niej na znak radości zupełnie cicho, bezszmerowo wachluje ogon: Drab też jest zadowolony. Oboje są szczęśliwi: razem i sami. Drab przekręca głowę. — Dobrze nam jest — mówi Dzidzia. — A żeby było nam jeszcze lepiej, pójdziemy sobie trochę w Aleje... Biegną tak szybko, że ludzie się za nimi oglądają. Dzidzia trzyma smycz Draba i daje mu się ciągnąć. Za chwilę będzie musiała puścić ją, cholerny galop Draba jest ponad jej siły, ale jeszcze biegnie za nim, potrzebny jej jest jakiś wysiłek, żeby się wyładować. Dopadają pierwszej ławki, Dzidzia puszcza smycz, ale Drab staje także. — Idź na siupy! — proponuje Dzidzia, ale bez niej nie chce mu się żadnych siupów. Zostaje i podnosi głowę, by Dzidzia głaskała zapasy skóry pod szyją. Dzidzia z entuzjazmem wykonuje polecenie i nie czuje, że ktoś klepie ją w plecy. — Jak jesteś z tym swoim źrebakiem, to świata nie widzisz — śmieje się Bronka. Dzidzia jest uszczęśliwiona tym spotkaniem. Rzeczywiście jeżeli z kimś można by się nad tym wszystkim zastanowić, to właśnie z Bronką. Patrzy na miłą, o mocnych rumieńcach, okrągłą twarz Bronki, na jej grube, 8 Przez ciebie, Drabie! 113 ciemnozłote warkocze (co jak co, ale modnie to się Bronka nie czesze, tyle że u niej to nie ma najmniejszego znaczenia), na przyjemne bure oczy. Z Bronką można o takich rzeczach mówić, nie narażając się na kpiny. Bronka zrozumie. Bez wstępu Dzidzia zaczyna: — Bronka... Pamiętasz, jak myśmy kiedyś tak rozmawiały o tym, że trzeba szukać ideału... Kogoś takiego... no pod każdym względem bez zarzutu. Żeby nigdy nie kłamał, żeby się nie bał, żeby był dobry, szlachetny, odważny, prawy, wybitnie inteligentny... pamiętasz? Bronka podnosi patyk i rysuje na ziemi ósemki, jedną koło drugiej. — No — mówi. — No nic. Czy ty znalazłaś? — Właściwie to nie — mówi Bronka. — Ale ja już nie szukam. Ja sama chcę być taka, to jest lepiej, to jest więcej... I trudniej... A dlaczego się pytasz? — Bo twoim zdaniem jak to powinno być? Kogoś takiego... przypuśćmy, że go znalazłaś... to powinno się go kochać, no nie? — Nie, że się powinno, po prostu na pewno by się go kochało, no uwielbiało, ja nie wiem... — A właśnie że nie. Bronka przestaje rysować ósemki i patrzy na Dzidzię. Drab też się znudził staniem koło ławki i zaczyna zawracać głowę. — Odwal się — mówi Dzidzia pieszczotliwie. — No odwal się, skarbie. Tu są poważne rozmowy, waruj, ale już! Ażeby „ale już" poskutkowało, Dzidzia musi je powiedzieć trochę ostrzej: zawsze ją kosztuje podnoszenie głosu na Draba, ale wie, że jego muzykalne uszko bardziej wrażliwe jest na intonację niż na słowa. Delikatne „waruj, Drabsiu" nie zawsze skutkuje. — Jak to? — pyta Bronka. Zrezygnowany Drab rozwala się na chodniku, spod 114 oka patrząc na cztery brudne tenisówki, które ma pod nosem. Dziwne kończyny mają właściciele psów, płaskie, białe. — Tak to. Ja... no ja znam taką osobę, podejrzewam... bo nie wiem, no ale podejrzewam, że ona ma w sobie coś z ideała. — Mówi się ideału. — Daj mi spokój. Polonistka się znalazła. Chyba prawdomówna. I pracowita. I dobra. Niby tak ogólnie rzecz biorąc na pewno dobra. A ja jej nienawidzę. — Dlaczego? —? Nie wiem. Złości mnie. Drażni mnie. No, wnerwią mnie z mety. Wydaje mi się, że wszystko to jest naumyślnie. Że stara się, żeby być taką prymuską. Wiesz — naumyślnie — taka wzorowa, żeby innych pognębić. Dzidzia już od chwili zdaje sobie sprawę, że z tej rozmowy nic nie wyjdzie, o ile ona nie powie wszystkiego do końca. Ale jak cię tu zrozumieć, naturo ludzka! Płytkiej (z pewnością płytkiej) Teresie opowiedziałaby wszystko, całą teatralność sytuacji (Rozumiesz, Terę, to jest moja macocha, ojciec ją kocha, ty rozumiesz, ja nie mogę na to patrzeć, to niesmaczne, ohydne, pamięć mojej biednej matki, wierność — oj, co by tam nie poleciało!), a tu siedząc naprzeciw trochę naiwnych, okrągłych oczu Bronki nie ma ochoty mówić nic. Może wie, że Bronka poznałaby się na zgrywie, może przypomina jej się próba z Savonarolą, tak, Bronka jest szlachetna, ale nieludzko dziecinna, a poza tym szlachetność też jakoś jednostronnie ustawia do spraw, e, co ona tam z tego wszystkiego zrozumie... Wbrew tokowi myślenia Dzidzi Bronka odzywa się wcale niedziecinnie. — Pewnie jesteś zazdrosna... Może Bronka myśli co innego, to, że Dzidzia zazdros- « 115 na . jo dobre cechy tamtej osoby, ale trafność tego zdania gderzą w Dzidzię od innej strony. A może ona po prostu zazdrosna jest o dzieloną z Alicją miłość Ta- tada? Może to właśnie ten brak obiektywizmu, to niesprawiedliwe, niechętne sądzenie, może to właśnie jest zazdrość? Myśl, że ojciec jest już nie tylko dla niej? Że tak samo (więcej) kocha Alicję? Że Alicja... ale tu rozumowanie łamie się, bo właściwie dlaczego ona nie chcr dopuścić do siebie Alicji? Przecież tamta chciała być z nią dobrze, jak najlepiej, jak najbliżej i to nie miałoby z ojcem nic wspólnego, przeciwnie, stworzyłoby jakąś trzecią obsadę, jedna: ojciec—Alicja, druga: ojciec— ona, trzecia: ona—Alicja. Wszystko mogłoby się wyrównać, a ona... ona... Dzidzia powoli rozgarnia te myśli, chciałaby znaleźć prawdę, ale równocześnie chciałaby, żeby ta prawda nie była dla niej przykra. Tymczasem z prawdą to jest tak, że jak jej się stawia jakiekolwiek warunki, to równocześnie mimo woli rezygnuje się z niej. — Może i jestem zazdrosna — mówi — ale przede wszystkim to wiesz, co jest? My mamy sprzeczne interesy. No tak jak w sporcie. Irena może być niesłychanie fajna dziewczyna, ale jeżeli skacze wyżej niż ty... albo biega szybciej, to wtedy jej nienawidzisz, bo ty chcesz wygrać i ona chce wygrać i widzisz, że ona ma szanse... I za te szanse... — A w co wy tak gracie? — pyta Bronka znowu nie-głupio, chyba zmieniła się od czasu tego Savonaroli, szkoda, że między Majką, Teresą, Drabem, Pętałem nigdy nie ma okazji, żeby zamienić z nią choć parę słów. — Lubisz Teresę? — pyta nagle Dzidzia. — A to ona? — oczy Bronki robią się okrągłe ze zdumienia. — Nie, nie ona — pęka ze śmiechu Dzidzia — ale powiedz, czy ją lubisz. 116 — Co to ma za znaczenie, czy ja ją lubię, jak ona lubi tylko chłopaków... Ona jest inna niż my, ona się kocha, co ja mogę o niej mówić, ja nie rozumiem takich osób, powiedz lepiej o tamtej, bo to ciekawsze. Więc spotkałaś ideał... Tyleśmy o tym mówiły. Kto to jest? Jakaś twoja przyjaciółka? — To moja macocha — krótko odpowiada Dzidzia. Zastanawia się, ile prawdy jest w tym, co powiedziała. A jeżeli to byłaby prawda? A jeżeli Alicja byłaby ideałem... — No to właściwie cudownie — entuzjazmuje się Bronka — jeżeli na co dzień, w domu masz do czynienia z kimś, kto zaspokaja twój ideał... Musisz ją kochać... — Ale skąd! — „Boże, po co ja mówię do tej idiotki!" — No mówię ci, ma cechy, ale ja jej nie znoszę, no wprost nienawidzę — unosi się Dzidzia, ale tak nieszczerze czy też tak sztucznie, że jak zawsze w takiej sytuacji oczy napełniają się jej nerwowymi łzami. — A może sobie wmawiasz? Nie ma chyba nic równie złoszczącego, jak nagłe usłyszenie prawdy, bo Dzidzia zrywa się z ławki z irytacją. — Co będę z tobą gadać, Bronka, jak ty mi nie wierzysz? Nie ma po co... Ja ci opowiedziałam, jak to jest, no, opisałam ci to wszystko, a ty mi nie wierzysz... Satyra. — To nie to, że ci nie wierzę, tylko staram się w to wniknąć »<=- mówi Bronka trochę jak nauczycielka fizyki: „Wniknijcie w to, moje dzieci..." („Oj, Jarkowska powinna jeszcze wyrwać mnie do końca roku, to podejrzane, że tak zupełnie ze mnie zlazła. Jak wyrwie, lufa murowana"). Dzidka o fizyce nie ma pojęcia. — Ja się staram, ale... Nawet gorzej się uczę, od kiedy ona jest, bo ciągle tylko myślę albo się złoszczę, zamiast coś robić. A ile przez to wszystko się nakłamię... — Teraz to już wyraźnie zwalasz na nią. Wiesz co, 117 Dzidzia? Wiesz, co było fajne z tobą? Że ty rzeczywiście chciałaś poznać prawdę, szukałaś prawdy, sprawiedliwości, a teraz... ja mam takie uczucie, że w momencie, w którym teraz ta prawda mogłaby być dla ciebie niewygodna, to się wykręcasz. Zawiodłam się na tobie. Dzidzia wywala w odpowiedzi język i... dobry on jest. Zawsze się zjawi, żeby jakoś załatwić, zażegnać. Dzidzia chowa język, udając że po prostu tak jej się sam wysunął, że to nie miało znaczenia. — Dobry stary — czule pochyla się nad Drabem, przykładając głowę do wznoszącego się proszalnie łeba. — Już, już, zaraz pójdę. I po krótkiej chwili, tonem dając Bronce do zrozumienia, że mówi to tylko z dobrego wychowania: — Idziesz z nami, Bronka? — Nie mogę. Chodzę trzy razy na tydzień na spacer z jedną dziewczynką. Właśnie dziś. — Z jaką dziewczynką? — To jest córka sąsiadów. Ona jest po Heine. To bardzo dla niej ważne, żeby gimnastykować te nogi, a nie ma z kim wychodzić, rodzice do czwartej w pracy, więc tak ją biorę, kiedy mogę... ale nie mów, dobrze? — Mhm. Czołem. Tak, Bronka naprawdę postanowiła zostać ideałem. „No, ja tam żadnym ideałem nie będę, ale trzeba by jakoś..." Postanowienie rozchodzi się w chęci kupienia lodów. Dzidzia staje w ogonku. Ona sama najlepiej lubi owocowe, ale Drab śmietankowe. Kupuje mieszane, Drab szerokim lizem ściąga z góry swoją część. Ludzie trochę się śmieją, ale trochę gorszą. Psu lody — zupełnie się tym dzieciakom w głowie przewróciło. A co to za taki wielki pies? — Dog — mówi Dzidzia. — Nie gryzie — mówi Dzidzia. 118 — Przywiązany — mówi Dzidzia. —? Łagodny jak cielę — mówi Dzidzia. Szkoda, że nie z Draba będzie ją pytała Zmora, poszłoby jak z płatka. Siada na ławce i zaczyna myśleć o tym, co powiedziała Bronka. Tego typu myślenie nie należy do przyjemnych. Może dlatego, że Bronka powiedziała trochę prawdy. Ale łatwo jest gadać i mądrzyć się, jak nie jest się w samym środku tego wszystkiego. Widzi drobną Alicję bezszelestnie kręcącą się po kuchni, nie mówiąeą nic, obcą. „To twoja wina" mówi Bronka. Dzidzia sama do siebie wzrusza ramionami. Więc co z tym robić? Co robić? Przez sekundę widzi jakąś rozmowę, wyjaśnienia, objęcia, czułości, łzy... — Cześć — Stolarz ciągnie z tyłu Dzidzię za koński ogon. — Co tu siedzisz jak głupia? Zapomniałaś, że na dziś przełożyli czwartkowe kółko? — Kurczę — elegancko łapie się za głowę Dzidzia — zapomniałam na śmierć. — No to ja ci przypominam. Nie nawalisz przecież, jak za dwa tygodnie zawody — mówi Stolarz — było nie było, to obowiązuje, jak się jest mistrzynią juniorek. Dosyć jest miło usłyszeć takie zdanie, ale Dzidzia chciałaby jeszcze trochę zostać ponamawiana. — Co tam gęgasz? — że niby nie dosłyszała. I w dalszym ciągu: — A on? Co z nim zrobię? — Położy się w szatni. No, hajda. — On nie kładzie się na kamieniu. Nie lubi. — Patrzcie, jaki lord. To mu podłożę fartuch, no chodź, Dudka, nie zawracaj gitary. Nie pozwolisz przecież, żeby ci Terę odebrała tytuł, mistrzyni. — Dlaczego? — mówi ironicznie Dzidzia. — Ja tam nie mam takich ambicji. Ale Stolarz nie frajer. 11» 94 — Prawda była — odpowiada spokojnie — ale wyszła. Jakby ci Teresa zabrała tytuł, to chybabyś pękła. — I nagle zmieniając ton. — Rany, to ten wózek, co stał na MDM-ie! — i zatrzymuje się przed niskim, czerwonym, nosatym samochodem, którego (wstyd przyznać) Dzidzia w ogóle nie zauważyła. — Ty wiesz, co to jest, Duda? Dzidzia czuje, że niewiedzenie, co to jest, postawiłoby ją kompletnie poza nawiasem, więc mówi: „No..." i stara się przyśpieszyć kroku. Ale Stolarz nie daje za wygraną : — Czy ty wiesz, dziewucho, ile to ciągnie? — Dwieście — mówi Dzidzia maksymalną, jak się jej wydaje, liczbę po różnych „sto pięćdziesiąt" i „sto siedemdziesiąt", które nieraz obiły jej się o uszy. — Dwieście! Szajba odbiła... A dwieście sześćdziesiąt nie łaska? Chodź tu, siostro, popatrz, ile jest na liczniku, trzysta czy nie trzysta? — Licznik licznikiem, a ja jeszcze nie słyszałam o samochodzie, który by ciągnął dwieście sześćdziesiąt. — Dużoś jeszcze nie słyszała, moja kochana. I dużo jeszcze usłyszysz. A o maseratim słyszałaś? Jakimś cudem słyszałaś o takim czymś, co się nazywa maserati? — No... — To przypatrz się temu wózkowi, idiotko, bo takich nie ma W Warszawie. Maserati-mistral... Angielski numer. Widzisz? Rola Dzidzi ogranicza się tylko do powtarzania „no", ? to „no" zupełnie bez pokrycia. Angielski numer — wielki interes. Za wszelką cenę chciałaby już zejść z tego tematu, zarówno z całego mistrala, jak i ze wszystkich innych aut, bo to nie należy do jej specjalności. Poza tym, że Tatad ma starego wartburga, który nigdy nie chodzi, bo stale mu coś innego nawala, Dzidzia nie wie o autach nic i ze zdumieniem słucha, jak Te- 120 resa dyskutuje z Pętałem o właściwościach kapitanów i admirałów, napędach na przednie koła, wielkości silników, jakieś tam konie, ech, o czym tam nie mówią... — Chodź już — mówi — nie widzisz, że pies ciągnie, że nie mogę utrzymać? — Bo nie umiesz go prowadzić. Jak wyszedł ze mną... Ale tego już chyba za dużo. — Skąd ja bym mogła go umieć prowadzić — mówi zimno Dzidzia. — Dopiero się nauczę, jak od ciebie wezmę parę lekcji. Stolarz czuje, że trochę przeholował, więc przez chwilę nie mówi nic, a potem starą, wypróbowaną metodą zjeżdża na wazelinowy teren. Jakby nie dosłyszał ironii Dzidzi, mówi: — Założyłem się z Magdą, że wygrasz międzyszkolne. — Guzik mnie to interesuje — nie daje się zbajero-wać Dzidzia. — Mój zakład czy twoja wygrana? — I jedno, i drugie. — Ty jesteś dziwna, Duda. Dobra, dobra, a nagle wychodzi z ciebie taka jędza... Ja nie wiem, ale z takim charakterem ty nigdy chłopaka nie poderwiesz. Dzidzia przez chwilę szuka odpowiedzi, która by mu w pięty poszła. Ale truje! Jego zmartwienie, kogo ona poderwie czy nie poderwie! Jego na pewno nie będzie podrywała. Ma na ten temat maksymalny spokój. Są już dość blisko szkoły, nie dość jednak blisko, żeby nie zdążyli się pokłócić. Ale Dzidzia wybiera pokojowe załatwienie sprawy. — To jest mój najlepszy chłopak — mówi i klepie Draba, a potem gładzi go pod brodą, po miękkiej, zapasowej skórze. — Możesz wiedzieć, że póki go mam, żadne inne mnie nie interesują. 121 Stolarz nie wie, czy to prawda, czy kpiny, ale w sumie właściwie przychyla się do zdania Dzidzi. — Bomrowy pies — mówi. — Pewno że lepszy od tego tam... Z tamtego same kłopoty. Chodź, zaprosimy go, żeby był łaskaw położyć się w szatni. Daj, ja go poprowadzę. No, chodź, Drab. „Ja poprowadzę". Zupełnie jak dziecko. — Waruj. Tu będziesz czekał. Dzidzia układa Drabowi na ziemi kilka ściągniętych z wieszaków fartuchów. Stolarz patrzy, jak biedny koń kręci się w kółko i smutno spoglądając na Dzidzię układa się w końcu w pozycji „waruj". Ale czoło ma zmarszczone i widać, że nie jest szczęśliwy. — Tylko godzinkę — mówi Dzidzia, a serce ma pełne miłości, co jej tam wszystko inne, póki ma jego — no bądź grzeczny, kochany, bądź grzeczny — i gładzi go po pysku, po zwisających fąfelkach czy fafelkach. — Fajne ma te policzki, co? Drab wzdycha głęboko, boleściwie i przymyka oczy. Stolarz wydaje aprobujący gwizd: Policzki? Całe poliki! — Obłędówa! — mówi i widać, że dałby nie wiem co, żeby Drab był jego, a nie Dzidzi. Ale Dzidzia nie słucha Stolarza, bo sama myśli o tym: Boże, jak go kocha, jak strasznie go kocha, jak okropnie go kocha właśnie wtedy, kiedy nie robi trudności, kiedy pokazuje, że rozumie, że wie, że jej wierzy i ufa... — No poleź sobie — całuje go w mordę i cichuteńko: — Twoja Dzidzia potrenuje na międzyszkolne, żeby zostać mistrzynią, wiesz, i zaraz wróci. Dobra? Drab czubkiem, samym czubkiem ogona mówi: „Dobra. Ale nie siedź za długo. Może przez ten czas pomyślę sobie troszeczkę..." Na ostatnie kółko przyszli dziś wszyscy kandydaci do zawodów. Nie przyszedł tylko nauczyciel wuefu, któremu rozchorowała się żona i który poprosił Pęta, żeby 122 go zastąpił. Pętał dość dumny ze swojej roli już stał w progu i wyganiał wszystkich na boisko. Dzidzia patrzy, kto będzie skakał, tak, wszyscy są: Pętał, Marian, Marek i Szpara. A gdzie jest Teresa? Ruchem głowy Pętał wskazuje na ubieralnię. Dzidzia wraca do gmachu i wchodzi do ubieralni, gdzie natyka się na Teresę już w kostiumie, usiłującą rozpiąć sobie przezroczysty, koronkowy biustonosz. Jak pięknie wygląda! Dzidzia czuje, że robi się czerwona. Dama, a nie żaden niewypirzony podlot jak one wszystkie. Kobieta! Odkrycie to jest jakieś przerażające, ale równocześnie wstrząsające. Może dlatego Teresa jest inna, może dlatego rozmawia z nią jak z dzieckiem. Dzidzi nagle robi się żal czegoś czy smutno, czy nie wiadomo co... Chciałaby coś powiedzieć, jakoś nawiązać, ale nie wie jak. — Terę — mówi, zwracając się do niej skrótem, który klasa zarzuciła od jakiegoś czasu. Teresa w milczeniu podnosi na nią oczy pół pytające, duże, chyba trochę mniej wesołe niż zazwyczaj. — Co ci jest, Terę? Taka jesteś milcząca... — Pokłóciłam się z Pętałem — mówi Teresa i nagle ku swemu zdumieniu (i szczęściu) Dzidzia widzi, że Teresa ma oczy pełne łez... Nareszcie... — Więc jednak go kochasz! — mówi odważnie Dzidzia. Są same w ubieralni, z boiska słychać już krzyki tamtych. Co za zdanie: „Więc jednak go kochasz!" Zdanie wchodzące w sam środek problemu, ukazujące, że ona wie o wszystkim, wspaniałe, odważne zdanie. I tak gładko się wypowiedziało, nawet bez zaczerwienienia się (a jeżeli, to nie tak bardzo, by Teresa to zauważyła). — Bo ja wiem... — mówi Teresa. — Chyba jednak go kocham. Ale boję się go. Wiesz? 123 — Nie truj... Boisz się go? Czego? Chociaż... może i rozumiem — mówi Dzidzia, która nie rozumie nic, ale chce za każdą cenę stać się w tej chwili powiernicą Teresy. Bać się Pętała, co za przedziwny pomysł! — Nagle wyszła z tego poważna historia... — mówi Teresa, wierzchem zgiętego drugiego palca dotykając niepostrzeżenie oczu. — Ja nie myślałam... No mówiłam mu, że go kocham, czy to tak trudno to powiedzieć... ale on... wiesz... on mi każe teraz przysięgać, że ja będę jego żoną, a jak o tym mówi, jest taki surowy, taki groźny... Mimo powagi tematu Dzidzi dziko chce się śmiać. Pętał po prostu zwariował. Ma czternaście lat i chce się żenić... Nie, oszalał, żeby w klasie wiedzieli, to by... ale rozumie się, że od niej nie dowiedzą się tego nigdy. To by było mimo wszystko najstraszliwsze świństwo. — No i co? — I wszystko tak na serio... Przedtem mi zakazał palić. Teraz malować usta, oczy i paznokcie. ,,Ja tego nie potrzebuję — powiedział — a dla innych niczego sobie nie będziesz malowała, rozumiesz?" Tak powiedział. — A tyś paliła? — No... — I przestałaś? — No, dla niego przestałam — mówi Teresa. — Mówił, że śmierdzę dymem... — No to ust też nie maluj — Dzidzia znajduje najprostsze wyjście, takie, za jakie sama gotowa by była bić. — Ale ja lubię! — krzyczy Teresa. — Jak mnie tak kocha, to powinien lubić to, co ja lubię, co mi sprawia przyjemność! Ale on nic z tego nie lubi, ani tego, że ja lubię poflirtować, ani tego, że ja lubię się pośmiać z innymi, ani tego, że ja chcę zostać modelką... Zabrania mi, w ogóle mi zabrania zostać modelką! ?2? — Na to chyba masz jeszcze czas? — Aż dziw, jaka rozsądna umie być na cudzy użytek Dzidzia. — To nie o to chodzi! To o to chodzi, że ja nie chcę się zmieniać! Ale jeżeli jestem nie taka, jak on lubi, to niech się kocha w kim innym. Po co mi to? Robi się taki jakiś smutno-wściekły... no taki, jak jest dzisiaj. Ja tego zupełnie nie mogę wytrzymać. Wczoraj przyjechał mój wuj i zabrał mnie do operetki, to dzisiaj Pętał... — No idziecie czy nie? Pół godziny wkładacie te kostiumy! — Pętał wraca z boiska i uchyla drzwi ubieral-ni. Ma zaciętą twarz, jakiej Dzidzia u niego nie znała. — Przyszłyście ćwiczyć, a nie klaskać dziobami. Za dwa tygodnie rozgrywki, a wy... — Coś ty! — mówi Dzidzia. — Rembeka nam będziesz odstawiał? — Będę, skoro go zastępuję — mówi Pętał tak ostro, że przez chwilę Dzidzia zaczyna rozumieć, że kiedy jest taki, można się go bać. Patrzy na płowe włosy Pętała, na jego dziecinną twarz i znowu ma ochotę się uśmiechnąć. Żenić się... Skaczą po kolei. Najpierw chłopcy. Nic dziwnego, że Marian skacze najwyżej — taki dryblas. — Ale styl masz do kitu — krytykuje Pętał. — Zupełnie się nie odsądzasz i noga w locie ci się chwieje. Stolarz złości się, powtarza skok, i jeszcze, i jeszcze. Co ten tu mu będzie truł, odsądzasz, nie odsądzasz. — No, teraz możliwie — łaskawie zgadza się Pęt. — Jazda, Marek. Ale Marek od pierwszej próby strąca poprzeczkę. Pętał krzyczy na Marka, poprawia poprzeczkę, wydaje się zupełnie pochłonięty tym, co robi. Nie patrzy nawet w stronę dziewczyn, które stoją w milczeniu. — Z takim skakaniem to do Pacanowa, a nie na międzyszkolne. Teraz wy. Zaczynacie obie od dziewięćdzie- 125 sięciu centymetrów, żeby się rozgrzać. Która skacze pierwsza? — Ja — mówi Didzia. Wolałaby skakać po Teresie, ale Teresa jest nie w formie i Dzidzia chce jej iść na rękę. Bierze rozbieg i ska cze gładko. ?* — Wyżej — mówi Pętek. — Czekaj, Teresa, najpierw niech się Dzidzia rozgrzeje. Podnosi jej o pięć centymetrów. — Podnieś o dziesięć centymetrów. —? Nie podnosi się o dziesięć, tylko o pięć. Przewalisz. — Nie przewalę. — Jak chcesz, ale ja swoje wiem. Jeszcześ się nie rozgrzała. Dzidzia wie, że nie przewali. Czuje się w formie. Nagle jest szczęśliwa: wygra zawody, jest w środku całej ich sprawy, Teresa będzie jej przyjaciółką. — Brawo! — woła Marek, kiedy uniosła się leciutko, znacznie wyżej od poprzeczki. — Co z ciebie za cholera! Jak zeszłym razem zaczynałaś, to ciągle zwalałaś — dziwi się Pętał, ale pod tym zdziwieniem przebija uznanie. — Podnoszę ci jeszcze. Dzidzia skacze. — I jeszcze. Dzidzia skacze. — I jeszcze. — Dobra — mówi Dzidzia. To jest jej chwila, wierzy w siebie. Ma skrzydła u ramion. Znów przeskoczyła, teraz na metr dwadzieścia pięć. Marek i Marian biją jej brawo. — Podnieś na metr trzydzieści. — Nie wyrobisz się — mówi Szpara. — Wyrobię. Szpara cały się na nią wyślipia. 126 — Phi... Nawet i dosyć czujnie... — puszcza kątem ust. — Odpocznij. Teraz skacze Teresa — Pętał opuszcza poprzeczkę do dziewięćdziesięciu centymetrów. Teresa kiwa głową w milczeniu. Dzidzia patrzy na nią z zachwytem. Och, mieć jej ruchy, jej grację, w Teresie jest coś... Dzidzia szuka porównania i przychodzi jej do głowy tylko jedno, zupełnie bezsensowne: chwiejący się na wietrze kłos zboża. — Podnoszę? — pyta ostro Pętał. — Dobra. I tym razem Teresa biegnie ślicznie, ale przeskakuje niespecjalnie dobrze. — Podnoszę? Ledwie przechodzi. O włos. — Podnoszę? — Nie idzie mi dziś. Niech skacze Dzidzia. Dzidzia kiwa głową i Pętał z Marianem wrzucają metr trzydzieści. — Ale dziś z ciebie Kirszenstein! — wrzeszczy Pętał. — Już się nie mówi Kirszenstein. Mówi się Sze-wińska. — No to ty jesteś dziś Szewińska. Dzidzia rośnie. Jak rozkosznie jest robić coś naprawdę dobrze! Może tak samo czułaby się mając czwórkę z geografii? — No, teraz ty, Teresa. Teresa bierze rozpęd, biegnie i nagle przed samą poprzeczką staje. — A to co nowego? — Nic. Skoczę jeszcze raz. Bierze rozbieg, ale poprzeczka spada. — Mówiłam ci, że mi dziś nie idzie. — A kiedy ci będzie szło, jak zawody za dwa tygod- 127 nie? Pętał niby się gniewa, ale widać, że jest mu łyso, robi parę kroków w kierunku Teresy. — Skacz, Terę — mówi Dzidzia ciepłym tonem — zobaczysz, na pewno ci się uda. Rzeczywiście udaje się, ale Teresa jest zapeszona i nie chce skakać więcej. Zostawia ich i idzie w kierunku ławki, a Dzidzia i Pętał odwracają za nią głowy. Chwila ciszy. — No, Dudas? Próbujesz wyżej? — Próbuję. Daj metr trzydzieści pięć. Dzidzia wie, że to będzie bardzo trudno, wprawdzie taki był jej rekord, ale przecież nie co dzień święty Michał. Mimo to dziś jest jej dzień — trzeba spróbować. Ustawia się bokiem do poprzeczki, cofa się trochę. — No... — Niebywała jesteś dzisiaj — mówi z uznaniem Pętał. — Byłam. Już spuchłam. Pamiętaj, tylko nie licz na takie wyniki na zawodach. — Jak mam nie liczyć? Już skakałaś parę razy na metr trzydzieści pięć, to i na zawodach skoczysz. — Nie skoczę. —• I ja myślę, że nie skoczysz — zgadza się kąśliwie Pętał. — Szkoda, byłoby fajnie. W Dzidzię wstępuje złość. — No to daj jeszcze raz metr trzydzieści pięć. Skacze lekko, leciutko, ech, skoczyłaby chyba i wyżej. Próbuje jeszcze parę razy, nie dotykając poprzeczki, w stylu, gładko, wspaniale. Oddycha szybko. Szpara mruży oczy. — Niezła jesteś w te klocki — mruczy pod nosem. Taki komplement coś znaczy. Dzidzia puchnie z dumy i nagle zastanawia się: Jak to jest z tą miłością? Przecież kocha Teresę, a szczęśliwa jest, że ją pobiła. A Pętał także ją kocha i także chyba jest z tego rad, 128 bo podchodzi i serdecznie, przyjacielsko wali Dzidzię po ramieniu: — Zęby ci powybijam, jeżeli zawalisz zawody — mówi ciepło. Chłopcy zabierają się znowu do skakania, ale już po chwili zaczynają się wymałpiać. Szparkowski „czujnie" łachocze Stolarza, który nie znosi łachotek, więc chichocze się i rzuca jak ryba, gdy tylko Szpara podchodzi do niego. „Jacy dziecinni — myśli nagle Dzidzia — co oni mają w głowie". Pętał stara się opanować sytuację, ale widać, że myśl ma zajętą czym innym, co chwila spogląda ku ławce. — Wariować to możecie w klasie — mówi wreszcie. — Na takie igry szkoda mojego czasu. — Twojego czasu! Ty stary szamocie, szajba nieprzeciętna — stuka się w czoło Szpara. Dzidzia siedzi na ławce i zastanawia się nad dzisiejszymi wynikami. Gdyby rzeczywiście porządnie poćwiczyła przez te ostatnie dwa tygodnie, miałaby szanse wygrać międzyszkolne. Pętał widać myśli o tym samym. Podchodzi do niej. — No —- mówi — najwyższy czas, żebyś się wzięła do kupy. Chyba nie chcesz zmarnować takiej formy. — Chyba nie chcę — zgadza się Dzidzia. —? Poskaczesz jeszcze? No, podnoszę na metr trzydzieści siedem. Zawalisz? — Zwalę, a nie zawalę — mówi Dzidzia, żeby nie zapeszyć. — Nie zwalisz. — Nie zwalę?... Kiedy bierze rozbieg, jest zupełnie cicho. — Z kitem! — mówi z uznaniem Szpara. — Jak Boga kocham, Dzida, fruwasz nad tą poprzeczką. Dzidzia śmieje się, ale jest zmieszana. Metr trzydzie- 9 Przez ciebie, Drabie! 129 ści siedem po raz pierwszy w życiu! A oni też nigdy nie mówili jej takich rzeczy, chociaż od dawna skacze dobrze. Pętał podnosi poprzeczkę o centymetr. I tym razem Dzidzia przechodzi ją lekko, ale nagle czuje dzikie zmęczenie. Bez słowa siada na ziemi. — Dwa punkty dla Dzidzi — mówi Marian. — Pobicie własnego rekordu skoku i najpiękniejszy pies. — Idźcie do niego, ja muszę się przebrać. Chłopaki lecą po boisku jak stado koni. Teresa z Dzidzią powoli kierują się do ubieralni. — Nie mów o tym wszystkim nikomu — mówi Teresa. Zdejmuje kostium i stara się zapiąć swój koronkowy staniczek. — Dawno to nosisz? — O, kiedy już mama mi kupiła. A ty nie masz? — dziwi się Teresa. — Też by ci się przydał. Dzidzia czuje coś przyjemnego, coś podobnego do dumy, ale wzrusza ramionami. — No pewno, że mam — mówi niedbale — ale nie lubię. Ciśnie, tak jakoś niewygodnie... Nie chce mi się w to włazić. Prawdą jest, że nie ma ani jednego. Olesia się na tym nie znała, z ojcem jakoś głupio było o tym mówić, a Alicja nie wystąpiła z inicjatywą, więc tak zostało. —r Mama mówi, że to dobre na piersi. — Mam tam kłopot... — mówi i czuje, że znów — cholera! — czerwieni się. Boże, jaka dziwna jest Teresa! O wszystkim mówi tak zwyczajnie. Majka nigdy nie powiedziałaby: „dobre na piersi". '?— Z kim wracasz? Z Pętkiem? — Ani mi się śni. Może się wypchać. Menelik kompletny. Widziałaś, jak skakałam dziś przez niego? Jak noga. 130 — To ja cię odprowadzę z Drabskim. —? Dobra. W szatni Drab króluje otoczony przez wszystkich chłopców. Prześcigają się w karesach. Pętał postawił go na tylnych łapach, dwie przednie zarzucił sobie na ramiona. Udaje, że tańczą, a chłopaki nucą im big beata. — Nie pomyliłam się — mówi Dzidzia. — Byłam pewna, że wyższy jest od Stolarza o pół głowy. Stolarz przysuwa się do Draba, który, najwyraźniej niezadowolony z sytuacji, usiłuje zeskoczyć na ziemię z ramion Pętka. Wreszcie mu się to udaje, porzuca wszystkich i wtula w Dzidzię głowę ruchem dziecka. —- No jak było, stary? Nudziło ci się? — Na więcej czułości nie wypada sobie pozwalać przy ludziach. — Pofarciło ci się załapać takiego psa! — mówi rozmarzonym głosem Szparkowski. — Trzeba mieć cholerne szczęście... Ja to bym nie wiem co za takiego kicio-ra... — zatyka się z zachwytu. Dzidzi rośnie serce. — No cóż? Pies jak pies — mówi, żeby nie pokazać po sobie. — Każ mu zrobić jakąś sztukę. Pokaż, co on potrafi — jak dzieciak dopomina się Marek. — Akurat będę się przed tobą popisywać. Do cyrku przyszedłeś. — Poczekaj na mnie, Dudas, pójdę z wami i wezmę go na spacer — mówi Pętał. Dzidzia rozumie, że jest to rozgrywka. Pętał chce pokazać Teresie, że gniewa się i nie pójdzie z nią. — Już wyspacerowany — mówi. — Nie mam czasu czekać na ciebie, spieszymy się z Teresą. — Jak sobie chcesz. Pętał jest taki: o nic nigdy nie prosi dwa razy. Ale zdenerwował się, bo przełyka i zagina z innej beczki: — Wiesz, przydałoby się, żebyś jutro przyszła po- 131 trenować. Każdy dzień teraz ważny. Jakbyś się umówiła, tobym przykulał się na ósmą. Dzidzia szybko kalkuluje, ale kalkulacja jest prosta: lepiej w tej atmosferze wywiać z domu w niedzielę rano. Niech tam. Wstanie o siódmej. — Dobra jest. Cmoka na Draba, który automatycznie stawia uszy, i wychodzą z Teresą. Na ulicy jest ciepło, łagodnie, wiosennie. Idą w nogę. „Mam przyjaciółkę" — myśli Dzidzia i czuje, że jest szczęśliwa. Gdzieś w głębi, w głębi tkwi na tym szczęściu jakiś cień, jakieś „chociaż". Ale kiedy jest się szczęśliwym, takie „chociaże" spycha się jak najgłębiej. IX L-udowny, czarny, olbrzymi dog bez smyczy i obróżki sadzi ulicą takimi susami, że wygląda to, jakby płynął. Podobny jest do smoka czy może do szatana i Dzidzia nie zdziwiłaby się wcale, gdyby ogień trysnął mu nagle z pyska. Biegnie za nim zafascynowana, coraz prędzej i prędzej, ale nie może nadążyć, brak jej siły i zupełnie nie ma tchu. — Mój jest taki sam! — myśli, że krzyczy, ale tylko sapie — zupełnie taki, równie zgrabny, równie piękny, tylko że jest... — Co pani mówi? — odzywa się starszy pan, jakiś taki dziwny, śmieszny w małym kapelusiku cudem trzymającym się na siwych włosach, który nieśmiało się uśmiechając staje na drodze pędzącej Dzidzi. — Taki sam? I także czarny? — Nie, mój jest złocisty — woła Dzidzia i chce biec dalej, bo dog oddalając się w przepięknych płynnych susach niknie w zwężającej się perspektywie ulicy, ale starszy pan najwyraźniej nastawiony jest na konwersację, zagradza jej drogę, widać nie zdaje sobie sprawy z tego, że Dzidzia się śpieszy, staje zupełnie na jej drodze, tak że jakoś niegrzecznie byłoby go po prostu wyminąć. 133 — A jak się nazywa? — pyta; miły, łagodny uśmiech rozjaśnia mu całą twarz. — Drab! — woła Dzidzia szybko, jak najszybciej, by skończyć wreszcie tę rozmowę. Nie wie dlaczego, ale za każdą cenę musi dogonić tamtego; nie chce stracić z oczu pędzącego doga-szatana. — To dobry żart nazwać „Drab" takiego pieseczka — pan usuwa się o krok i wtedy Dzidzia widzi czarnego, bardzo tłustego jamnika. — Jeżeli nie jest większy od mojego, to bardzo zabawne... A mój nazywa się Janis. — Ale mój... — zaczyna Dzidzia i nagle milknie. Nie powie mu tego. Widać w ogóle nie widział pędzącego cudu, tego czarnego diabelca, widać zrozumiał, że to o jego psie Dzidzia mówi z takim entuzjazmem... Patrzy na wyblakłe, sympatyczne stare oczy, na jamnika, który na dźwięk swego imienia podnosi głowę (a wtedy widać, że i on jest siwy, że to para steranych, doświadczonych przyjaciół, którzy kochają się nad życie i są z siebie nawzajem bardzo dumni). W tej dumie stary pan wziął do swojego jamnika Dzidzine entuzjastyczne „mam takiego samego!" i na to jej odpowiedział, nie popsuje mu tej przyjemności. — Mój jest identyczny — mówi z zapałem. — Identyczny, tylko że brązowy. Ma takie same uszy i tę brodawkę, o tu... Janis, daj łapkę, no pokaż mi się Janis... Starszy pan, cały rozanielony cmoka na przyjaciela i Dzidzia otwiera oczy. Jest ciemno. Na przeciwległej ścianie bardzo blado rysuje się prostokąt okna. To świt. Wczesny czerwony świt. Wszystko to jej się śniło. Śniło się tak wyraźnie, że jeszcze widzi miękki, przepiękny galop doga, pędzącego jak jakieś mityczne zwierzę, wyrzucające ogień z pyska, że jeszcze słyszy miły starczy głos: „A mój się nazywa Janis..." Janis. Jakie dziwne imię. Ni to ludzkie, ni mitologiczne. Bo i w mitologii było coś takiego, jakiś bożek rzy- 134 mski, jakże on się nazywał, chyba Janus, tak, bożek o dwóch obliczach, z kluczami, żeby pilnować bram miasta. No i ma się coś niecoś ze szkoły w głowie, o ile nie jest to tak nudne, jak geografia. Specjalnie geografia w wydaniu Zmory. Janis — Janus. Jak zachowałaby się, gdyby to nie był sen (sprawdza ręką, ale to już nie sen: ciepły trójkąt łeba Draba jest na swoim miejscu). Czy pozwoliłaby uciec temu pięknemu dogowi tylko po to, żeby nie zmartwić śmiesznego staruszka? I czy tg byłoby dobrze, gdyby zatrzymała się z nim, czy źle? Dobrze, bo nie zrobiłaby mu przykrości (taki już stary, może poza tym Janisem nie ma nikogo na świecie), a źle, bo przecież to wszystko byłoby nieprawdą. Nieprawdą, bo ona wcale nie ma takiego jamnika, więc gdyby zatrzymała się z nim i mówiła mu to, co mówiła we śnie, po prostu by kłamała. Byłoby to niewątpliwie kłamstwo, tyle że z dobrych pobudek, takie „dobre kłamstwo"... Widać i takie istnieją... Dobre kłamstwo... No to jak poznać, które jest dobre, a które złe... Jeżeli bywają dobre, to może kłamanie nie jest aż taką okropną rzeczą, za jaką kazano je uważać... Na przykład mówienie Majce: „Kocham cię tak, jak dawniej" — też jest kłamstwem, ale to jest także dobre kłamstwo... I właściwie rozgrzeszające... Biedna, biedna Mańka, taka wrażliwa, a przez to przywołująca ciosy... „A mój nazywa się Janis" — wydaje jej się, że słyszy znowu głos starszego pana... Dlaczego się to tak do niej przyczepiło... Zazwyczaj sny rozwiewają się, gdy tylko się obudzić... Patrzy teraz na nich oboje, jakby była trzecią, z boku stojącą osobą: stary pan na biednej, postrzępionej smyczce trzymający dychawicznego, zapasionego jamnika i wysoka dziewczynka z końskim ogonem koloru zboża, w tenisówkach na płaskich stopach. Dziewczynka uśmiecha się mile (dobra, miła dziew- 135 czynka), stary pan patrzy na nią z serdecznością, rozmowa toczy się dalej, pan pyta, dziewczynka odpowiada, ale wzrok jej ginie w ulicy, na końcu której w tumanie kurzu znika ogniem buchający NADPIES. Staruszek mówi o swoim jamniku, lubi wchodzić pod szafę, a jakże (Mój też! Mój też!), lubi wspinać się łapkami na tapczan, ale piszczy, za gruby jest, nie może sam wskoczyć... „Mój też — słyszy Dzidzia siebie — mój też" (Biedny mój Drabie o dwie głowy wyższy od tapczanu, co ja plotę, co ja plotę...), ale plecie dalej, oboje uśmiechają się, jest im dobrze, są w zgodzie, w przyjaźni. Wreszcie pan kłania się czapeczką, odchodzi. Dzidzia zostaje ze swoim uśmiechem, ukazującym ząbkowane (psia kość!) zęby, z uśmiechem, którym starała się coś mu odpłacić, coś wynagrodzić... Potem w jej myślach pojawia się Alicja, która przygląda się tej scenie, milczy, ale Dzidzia wie, że aprobuje, że jej się to podoba, potem Teresa, która wzrusza ramionami i pukając się ręką w czoło powiada: „Kopnięta czy co", potem Bronka, która rzuca jej się na szyję,, potem Majka, która dwuznacznie, trochę kpiąco się uśmiecha, potem Pętał, który dopędza starszego pana, żeby się dowiedzieć, czy aby piesek jest zdrowy. Pętał jest dobry... „Ja także — myśli sennie Dzidzia i myśl ta jest zdecydowaną przyjemnością. — Ja także jestem dobra..." I z rozkoszą zagłębia się w poduszki. Kiedy budzi ją ostry dzwonek budzika, jest rozwścieczona. „Co za idiotka ze mnie, po co go nastawiałam, skoro dziś niedziela..." Już ma zamiar przewrócić się na drugi bok i znowu chrapnąć, kiedy przypomina sobie wczorajsze zobowiązanie. Holender... A tak by się pospało. Cóż, „noblesse oblige", co znaczy „szlachectwo zobowiązuje". W tym wypadku jej „szlachectwem" jest tytuł mistrzyni. 136 Drab miewa takie swoje dni (specjalnie, o ile Dzidzia się śpieszy), kiedy nie robi nic innego prócz stawania na drodze, włażenia pod nogi i ręce. Dwoi się wtedy i dziesiętoi, wszędzie go pełno, na każdym kroku o wiele go za dużo i nie pozwala nic robić, bo człowiek obija się o niego bez przerwy, rozlewając, parząc się, plamiąc. Dziś jest najwyraźniej taki dzień, bo bez chwili przerwy Dzidzi przeszkadza, począwszy od położenia się na jej kapciach, na których szukanie po wszystkich kątach biedna Dzidzia traci co najmniej pięć minut, poprzez zastawianie sobą drzwi szafy, drzwi łazienki, poprzez kręcenie się bez przerwy w czasie ubierania, aż do wylądowania tuż pod jej łokciem w kuchni, w której Dzidzia w pośpiechu gotuje sobie mleko. — Czego, ośle? I tak cię ze sobą nie wezmę! — Dzidzia patrzy na mleko, które w najmniej spodziewanym momencie lubi uciec. No, jakoś się udało. Gdy zabiera się do nalewania go do filiżanki, Drab napiera na nią całą siłą i wytrąca jej z ręki gorący rondelek, który z hukiem upada na ziemię. Nie mija i trzydzieści sekund, kiedy we drzwiach staje potargana Alicja. Włosy rudawe błyszczą jej w słońcu, ale Dzidzia nie patrzy: ma złe przeczucia. — Jak możesz, Dzidziu! Wiesz przecież, że ojciec źle sypia! Czy rzeczywiście nie jesteś w stanie uważać, kiedy raz na tyle czasu przyjeżdża odpocząć u siebie w domu? Boże, jakaż ty jesteś nieznośna! Jest to chyba pierwszy raz, kiedy Alicja mówi do niej takim podenerwowanym tonem. I to, i fakt, że nakrzyczano na nią „za niewinność", zupełnie wyprowadza Dzidzię z równowagi. Nie wiedząc, co robi, i nie myśląc, co mówi, krzyczy na cały głos: — Odczep się wreszcie ode mnie! Dajże mi raz spokój, ty małpo, ty wstrętna jędzo! 137 Zalega cisza. Obie stoją nieruchomo. Na obie twarze występuje ciemny pąs. — Przepraszam — bąka Dzidzia. Jest wściekła na Draba, wściekła na Alicję, wściekła — najbardziej — na siebie. Alicja nie reaguje na jej słowa, w dalszym ciągu stoi naprzeciw niej bez ruchu. Nie mówi nic. W pewnym momencie przeciąga ręką po czole, jakby nie mogła uwierzyć, jakby chciała przekonać się, że to wszystko tylko jej się śniło. Usta jej poruszają się, ale Dzidzia nie słyszy słów. Robi jej się żal Alicji, okropnie przykro. — Przepraszam — mówi raz jeszcze. — Tak mi się głupio wymknęło. — Po prostu wreszcie powiedziałaś to. co myślisz — mówi cicho Alicja. — Powinnam się była spodziewać... „Nie! Nie!" — chce krzyknąć Dzidzia, ale coś jej nie pozwala, opuszcza głowę, milczy. —- Nie — mówi wreszcie powoli, z takim wysiłkiem krtani, że głos, który się z niej wydobywa, zupełnie jest głuchy. — Nie, Alicjo — przemaga się i po raz pierwszy wymawia to imię, które przez tyle miesięcy nie było w stanie przejść jej przez gardło. Podnosi głowę, ale naprzeciw niej nie ma nikogo. Alicja, która widać była boso, bezszelestnie wyszła w jakiejś chwili, tak że Dzidzia nie wie i nigdy już się nie dowie, czy usłyszała zaprzeczenie, takim kosztem wyrwane z gardła. Teraz stoi bezradna naprzeciw leżącego gamczka, rozlanego mleka, Draba, który chcąc się zrobić jak najmniejszy, całkiem niewidoczny, wlazł pod stół. Ale na stole nie ma plastykowego obruska, który by zasłaniał, i końce Draba wystają z obu stron stołu, z jednej obły, jasny, do lwiego podobny zad z przylegającym ogonem, z drugiej pysk, tak pomarszczony, że wygląda jak wielki 133 worek pełen trosk, z bezradnie wiszącymi faflami (a może fąflami). — Aleś narobił! — mówi Dzidzia. — Aleś mi narobił! Przez ciebie, Drabie... To wszystko, wszystko przez ciebie... Drab rozumie z tego przemówienia tyle, że Dzidzia jest zmartwiona, a on winien. Przez sekundę zastanawia się, co robić, ale zmniejszyć się więcej nie podobna, wybiera więc drugą ewentualność: wygramolą się spod stołu (cud, że w tak pechowym dniu nie bierze go sobie na plecy, już mu się to raz zdarzyło i waza z grzybową poszła w drobny mak; tylko dzięki temu, że Olesia z zasady wszystko podawała zimne, nie poparzył siebie i innych na śmierć), podchodzi do Dzidzi, składając jej na kolanach jedyny prezent, na jaki go stać: olbrzymi, ciężki pakiet łba. Składa go i zamiera. Dzidzia nieuważnie gmerze mu palcami po czole, nie pije mleka, siedzi, co tam to wszystko, najwyżej się spóźni, całe zawody wydają jej się w tej chwili zupełnie nieważne, zupełnie błahe. Ale narobiła! Niby w ostatnią środę także odpowiedziała Alicji niegrzecznie, ale to było zupełnie co innego. Dziś stało się coś, co trudno będzie odwrócić, naprawić, zażegnać, coś strasznego, coś fatalnego. To dziwne, ale mimo że Dzidzi jest bardzo smutno, nie chce jej się płakać, nie myśli o sobie, myśli o Alicji. O przykrości, którą jej wyrządziła. Machinalnie drapiąc Draba w głowę („och, wszystko przez ciebie, niezdaro, nie mogłeś to leżeć na posłaniu") widzi przed sobą drobną, roz-targaną postać dziewczynki-dziecka, które z taką ilością dobrej woli starało się zastąpić jej matkę. A ona odrzuciła całą tę dobrą wolę, nie ułatwiła jej planów, nie poszła na rękę, zrobiła wszystko, ale to wszystko, by Alicji uniemożliwić zadanie, które na siebie wzięła, by ją dotknąć, zrazić. I już nie o to chodzi, co stało się dziś. Gdyby przez te wszystkie miesiące zachowywała się ina- 139 czej, taki wybryk można by położyć na karb zmęczenia, końca roku, zdenerwowania, chwilowej złości. Ale na tle całego jej wielomiesięcznego zachowania ten wybuch ma jednoznaczną, straszliwą wymowę. — A tak chciałam być dobra, Drabsiu — mówi półgłosem Dzidzia — tak chciałam, Drabsiu, tak chciałam... Drab podnosi głowę i patrzy na Dzidzię. „To dlatego, że chciałaś, a nie umiałaś, teraz zwalasz to na mnie? Nie tylko jej, mnie także chcesz zrobić przykrość? Ja byłem może niezgrabny, to nie moja wina, że nie jestem mini-pudelkiem i że wasze mieszkania nie są przystosowane do normalnych psich wymiarów, ale na pewno z mojej strony to było niechcący (Drab nie wie o tym, że jest duży, Dzidzia przekonała się o tym niejednokrotnie) i gdybym był wiedział... Tymczasem niegrzeczna, okrutna byłaś ty..." Drab rzadko tak patrzy na Dzidzię: jak sędzia, poważnie, surowo. Dzidzia nie może znieść tego spojrzenia i zasłania mu oczy ręką. — Drabisko, ja wiem, że ty masz rację, ale przestań już... no, proszę cię przestań... Oczy są zasłonięte, zostaje więc tylko dół mordy, nie oskarżający już, ale tak głęboko stroskany, pełen takich załamków, kontrafałd i falban, że Dzidzi znów robi się przykro. — Przepraszam — mówi — już chociaż ty nie gniewaj się na mnie, mój grzybku, najdroższy mój grzybku. Dla ciebie tak łatwo być dobrą... Dlaczego dla innych nie? Właśnie. Dlaczego nie? — Nie wiem, Drabisko. Dzidzia pochyla się ze smutkiem, z ciężarem na piersiach i całuje ciepłą głowę swego oskarżyciela, któremu już się chyba trochę chce spać od tej ręki zasłaniającej mu oczy. Na pociechę — to przecież jednak jest Dzidzia, 140 jego Dzidzia — na chwilę przed snem jednym długim machnięciem przelizuje ją po oczach. Nie są słone. Nie rozmazała się. Dzięki Bogu, bo tego Drab nie lubi. Zasypia stojąc, z łbem na jej kolanach — wtedy Dzidzi przypomina się, że musi lecieć. Rzuca okiem na budzik: Jezu, za dziesięć ósma, a Pętał nie z tych, którym uda się wytłumaczyć, co się stało (zresztą nie ma najmniejszej ochoty nikomu na świecie tego tłumaczyć). Dzidzia powoli zdejmuje z kolan łeba, Drab układa się tuż, na ziemi, na gołej posadzce, nie przenosząc się ani o krok, najlepszy dowód, jak straszliwie wyczerpała go ta rozmowa, a Dzidzia wstaje niechętnie. Wie, że cały dzisiejszy trening jest na przepadłe, nie czuje w sobie ani grama wigoru, ani odrobiny radości życia, najmniejszej sprężystości, w takim stanie zawala się bezpudłowo każde zawody i każdy egzamin. Wychodzi na ulicę bezsło-neczną, pustą, brzydką, i idąc nią zagląda w twarze nielicznych porannych przechodniów. „Nikomu nie jest tak źle, jak mnie — myśli mijając jakiegoś starego człowieka, który utyka na nogę — bo nie ma gorszej rzeczy niż świadomość własnej winy. A ten człowiek nie wie, że ja nie mam czystego sumienia, i myśli, że to on jest nieszczęśliwy, bo kaleka..." Przed kościołem Zbawiciela jakaś kobieta sprzedaje małe bukieciki żółtych wiejskich róż. Chyba przywiozła je ze swojej działki, te pękate, tryskające zdrowiem, na kolczastych nóżkach paczuszki, które wyglądają jak sama młodość, sama radość życia. — Po ile? — pyta Dzidzia. Ma tylko piątaka zaszpa-rowanego na niedzielne lody z Drabem. — Po siedem złotych — odpowiada kobieta. — To może pani ujmie ze dwie i da mi za pięć... Nie mam więcej. — Mam tam czas na ujmowanie... Powiązane są i już... — No to... No to przepraszam — mówi grzecznie Dzi- 141 dzia i zabiera się do odejścia, kiedy tamta trąca ją w ramię. — A czy to do kościoła te kwiaty, panienko? Dobre kłamstwo — złe kłamstwo. A to byłoby jakie? Tak prosto byłoby odpowiedzieć, że do kościoła, i miałaby dla Alicji kwiaty. — Nie — mówi Dzidzia. — Dla mojej matki. — A to weż se, kochana. Jakie tam dziecko kupuje dzisiaj matce kwiaty. Weź se, kochana, za te twoje pięć złotych. I niech ci idzie na zdrowie. Może mama, nie daj Boże, chora? — Nie — mówi Dzidzia. Czuje smutek, wzruszenie i przerażenie. A to, co powiedziała? Czy to było kłamstwo? Czy to było kłamstwo? Czy było? — Nie, ja tylko tak... — To do widzenia, panienko — mówi kobieta i uśmiecha się. — Ja tu stoję co niedzielę, jakby panienka kiedy potrzebowała... Dzidzia idzie z różyczkami, które trudno jest utrzymać, tak kłują. Położy je przy nakryciu. Gdyby Alicja mogła wiedzieć, co mówiła, gdy je kupowała, może przebaczyłaby jej to, co się dzisiaj stało. Chociaż... I to „chociaż" jest o wiele, ale to nieporównanie gorsze niż wszystkie „chociaże" z Teresą. ^ X IN astępny tydzień ciągnął się bez końca. Poza krótkimi spacerami z Drabem i poza kółkiem sportowym, Dzidzia kuła tylko i kuła bez przerwy. Szło już nie tylko o to, by przejść, szło o to, żeby przejść bez poprawki, pokazać Alicji, że wbrew wszystkim jej obawom i przewidywaniom zdołała sobie poradzić. Od owej pamiętnej niedzieli stosunki z Alicją były... właściwie nie było w ogóle stosunków z Alicją. Tak się jakoś ułożyło, że zupełnie się nie widywały. Gdy Alicja pracowała rano, Dzidzia po powrocie ze szkoły zastawała zupę i drugie na kuchni (bez żadnej już kartki, żadnych uświadomień na temat deseru). Gdy pracowała po południu — Dzidzia również zastawała zupę i drugie na kuchni. Również — bo Alicja wychodziła teraz przed przyjściem Dzidzi, która nadaremnie głowiła się, by odgadnąć, czy zmieniono jej godziny pracy, czy też Alicja sama tak się jakoś urządzała, by Dzidzi nie widywać. Kolacji Alicja nie robiła i dawniej, zawsze sama Dzidzia przygotowywała sobie coś na zimno, tyle że razem piły herbatę. Ale teraz Alicja po , powrocie z biura brała swoją herbatę do pokoju, samą, bez żadnego jedzenia (a taka była chudziutka, mizerna), a Dzidzia w pustej kuchni na stojaka zajadała swoje kanapki, często-gęsto nie popijając nawet. Dawniej Alicja mówiła: „Zrób so- 143 bie kanapkę z jajkiem na twardo, a drugą możesz zrobić z serem", teraz pozostawiała Dzidzi całą swobodę, tyle że otwarłszy lodówkę ta ostatnia znajdowała kupione dodatki do chleba. „Co by było, gdybym tak nagle zjadła całą szynkę?" — zastanawiała się Dzidzia, ale wiedziała, że myśli tak tylko po to, żeby sobie urozmaicić życie — nie byłoby nic. Po prostu nazajutrz nie miałaby szynki, słowo nie padłoby w tej sprawie. Cały czas korciło ją, żeby zrobić coś takiego, co by zmusiło Alicję do odezwania się do niej, ale nie mogła wymyślić nic. Od tygodnia miała przecież tę nieszczęsną grzywkę, nawet Tatad, taki niespostrzegawczy, powiedział jej: „Ależ chodzisz rozkocudana, wyglądasz, jakby ci Drab obgryzł z jednego boku włosy", Alicja udawała, że nie widzi nic. W domu panowała idealna cisza, ów wymarzony „święty spokój", ale Dzidzia daleka była od zadowolenia. Przecież życie składa się z zakazów i chęci omijania ich. Kiedy nie ma zakazów i nie ma czego omijać, piekielnie jest nudno. Chociaż nie o to chodziło, że było nudno. Po prostu było smutno, samotnie, ponuro — zupełnie beznadziejnie. „A gdybym tak się rozchorowała? — rozpatrywała sprawę Dzidzia. — Może wtedy odezwałaby się do mnie... E — traciła nadzieję — mogłabym pewno umrzeć, a ona by nawet nie zauważyła..." I pakowała termometr pod pachę, w nadziei, że wzniesie się poza zaczarowaną, czerwoną kreskę trzydziestu siedmiu, ale termometr ani myślał iść jej na rękę, tkwił na trzydzieści sześć i pięć i biedna Dzidzia wzdychała i znowu zatapiała się w geografii. Pewno, że można było pokazać Alicji termometr z gorączką, nic łatwiejszego niż wsadzić go w gorącą wodę... Po cóż zresztą gorąca woda? Najprościej było włożyć Drabowi pod pachę i byłoby trzydzieści dziewięć murowane, a i frajda jaka — ale jakaż przyszłość? Doktor od razu by się poznał, że Dzi- 144 dzia nie ma gorączki, po co zresztą doktor, Alicja sama poznałaby się na tym, bo pewnie wtedy sprawdziłaby tym swoim systemem ręki za dekolt i Dzidzia wyszłaby tylko na histeryczkę... Nie znajdując innych sposobów Dzidzia często wypuszczała teraz Draba samego (wtedy, kiedy obie, co rzadko się ostatnio zdarzało, były razem w domu) licząc, że Alicja się wtrąci, że uprzedzi ją o czyhających nań niebezpieczeństwach, ale Draba nie było i kwadrans, a w domu panowała cisza. Przeklęta, ohydna cisza. Alicja nie zwracała się do niej, nawet nie mówiła nic do Draba — jakby jej głos odjęło, jakby ją zaklęto w rybę. Nie pytała go, czy głodny, nie pytała, czy chciałby się przelecieć. Owszem, ze dwa razy położyła mu na posłaniu kość, ale nawet nie odwróciła się, żeby zobaczyć, czy zjadł. Po prawdzie, to nie było i po co się odwracać — trzask miażdżonej w szczękach Draba kości mówił sam za siebie, ale to paskudne, że i on został pokarany — nie był przecież nic winien. Zresztą kto był winien? „Ja przecież przeprosiłam, nawet te różyczki położyłam jej przy nakryciu... Alicja podziękowała wtedy ze smutnym uśmiechem, ale poza tym nie powiedziała nic. W końcu to ona nie chciała przebaczyć, ona była zawzięta, a zawziętość należy do najpaskudniejszych cech" — usiłowała tłumaczyć sobie bez większego przekonania Dzidzia. W dodatku Alicja nabrała teraz niemiłego zwyczaju zamykania drzwi do swojego pokoju. I te wstrętne, ohydne drzwi stały się symbolem nieszczęścia. Siedząca na tapczanie Dzidzia chcąc nie chcąc rzucała na nie co chwila okiem i bardziej czuła się samotna w ich małym mieszkaniu teraz, gdy te zamknięte drzwi dzieliły ją od siedzącej o parę metrów Alicji, niż wtedy, gdy Alicja siedziała w radio, a ona sama obijała się po pustym domu. Któregoś dnia, gdy Alicja wróciła koło czwartej i po- 10 Przez ciebie, Drabie! 145 szedłszy do siebie zamknęła drzwi, Dzidzia poczuła, że f nie wytrzyma dłużej. Geografia podchodziła jej już pod gardło. Podniosła słuchawkę i nakręciła numer Teresy. — Cześć, Terę. Nie poszłabyś na spacer? — A co? Znowu jakieś nieszczęście spadło ci na głowę? Trzeba przyznać, że ton Teresy nie zachęcał do dal- 1 szych zwierzeń, ale Dzidzia podjęła go tak, jakby był właśnie tym, który jej odpowiadał. — Geograficzne nieszczęście spadło mi na głowę, 1 Terę. Nie mogę więcej. Rzygam od tego wszystkiego. | No? Przelecimy się? — Teraz nie mogę — powiedziała i zawiesiła głos, 1 jakby jeszcze chciała coś dodać, a potem nagle się rozmyśliła. — Ale jeżeli chcesz, to za godzinę na naszej ławce. Tam, gdzie wiesz. Ale za godzinę. Żebyś mi nie I przychodziła wcześniej. No i żebyś go wzięła ze sobą. — Gdzież ja bym się ośmieliła pokazać ci się na oczy ] bez niego... — usiłowała zakpić Dzidzia, choć nie miała zbyt wielkiego zacięcia do kpin (dlatego tak mało dowcipnie jej to wyszło). — A coś ty taka rozspacerowana? — Kuję tylko i kuję, aż mnie mdli — odparła Dzidzia. — Przesadzasz. Ja tam wierzę w przeznaczenie. Co J komu sądzone — filozoficznie odezwała się Teresa. — Możesz wkuć na sto dwa, a jak Zmora będzie chciała cię 1 zagiąć, to cię zapyta na sto trzy i będziesz leżeć i kwi- i czeć. — No to za godzinę — ucięła Dzidzia. Akurat było jej potrzebne takie gadanie, i tak ledwo się zmuszała do tej geografii; jak Teresa jeszcze jej i wmówi, że to na marne, to na pewno się nie przygotuje. \ Przeciągnęła się. Drab, który leżał u jej nóg, podniósł głowę. On także był senny, niezadowolony, tak jakby odczuwał złą atmosferę panującą w domu. „Może i od- 146 czuwa — pomyślała Dzidzia — zwierzęta podobno mają większą od ludzi intuicję". Zresztą tu nie potrzeba było intuicji — do oczu skakało, że w domu było inaczej niż dotąd. Dzidzia zsunęła się z tapczanu i przytuliła do Draba. — Stary... — powiedziała pytającym tonem. — Jak ty myślisz? Co z tego wszystkiego wyniknie? Drab podniósł jeszcze trochę głowę, widać jednak nieszczęsna grzywka Dzidzi połachotała go w nos, bo kichnął opluwając jej całą twarz. Dzidzia obtarła się ręką, ale po chwili, przypomniawszy sobie wszystkie bąblow-cowe gadania, poszła do łazienki. Tam wpadła jej do głowy genialna myśl, wyskoczyła więc z łazienki jak oparzona i po raz pierwszy zapukała do zamkniętych drzwi Alicji. Miała zamiar zacząć od „Alicjo", ale. jakoś jej się to cofnęło, zaczęła więc od rzeczy samej. — Drab kichnął mi prosto w twarz — powiedziała. — Miałam wtedy otwarte usta i nakichał mi w usta. Może powinnam coś na to zrobić? Alicja podniosła głowę od stolika, przy którym siedziała, i Dzidzia ze zdziwieniem zobaczyła, że pracowita Alicja nie robiła nic. Nie leżała przed nią żadna książka ani żadna robota, stolik był pusty. — Wypłucz gardło wodą z solą, jeżeli uważasz to za potrzebne — powiedziała. Dzidzię aż skręciło. To ona miała uważać? Ona pytała się kogoś starszego, rzeczą starszych było uważanie na zarazki, jeżeli o nią chodzi, to mogła połknąć wszystkie Drabowe bąblowce — miała to w nosie. — Ja tam nic nie uważam — powiedziała. — Przyszłam się spytać. Ale jeżeli ty uważasz, że mogę dostać bąblowca... — Nie dostaniesz żadnego bąblowca, jest w tym wszystkim masa przesady — w głosie Alicji była obo- 147 jętność i zmęczenie — ale może rozsądniej będzie przepłukać. Weź sobie łyżeczkę soli na szklankę ciepłej wody i przepłucz albo... — tu wstała, a w serce Dzidzi wstąpiła krótkotrwała nadzieja — poczekaj chwilę, to ci zrobię płukanie z calihipermanganicum. — To takie czarne? — zaczęła Dzidzia, żeby jakoś podtrzymać rozmowę, ale Alicja już była w łazience i wsypywała do szklanki ciemny proszek. Potem zalała go ciepłą wodą. — Masz, tylko nie pluj do umywalki, a do ubikacji, bo to plami. To bardzo dobrze zdezynfekuje ci gardło i nie będziesz się więcej denerwowała. Dzidzi wydało się, jakby w jej głosie był jakiś odcień kpiny, i już chciała odpowiedzieć: „Ja się nie denerwuję", ale przemogła się, mogłyby wyjść z tego jakieś fatalne rzeczy. Wypłukała gardło, spuściła wodę, wychodząc z łazienki rzuciła okiem na drzwi Alicji, zamknięte w dalszym ciągu jak przez wszystkie poprzednie dni. Wtedy dopiero zrozumiała, że wiele nie zdziałała, najwyżej ośmieszyła się, i zrobiło jej się jeszcze smutniej. „To tak już będzie zawsze? — pomyślała. — Taka obcość, taka obojętność? To przecież okropne!" Drab także był jakiś obojętny, wyciągnął się i nie zwracał na Dzidzię żadnej uwagi. Spojrzała na zegarek. Do spotkania z Teresą brakowało jeszcze pół godziny, ale nie miała siły na siedzenie w tym ponurym domu: wymówiła czarodziejskie słowo. Zerwał się jak oparzony, już szczęśliwy, już młynkujący, napełniając głośnym, nerwowym ziewaniem cały dom. Dzidzi żal się go zrobiło: jego los też nie był do pozazdroszczenia przez te ostatnie dni. Alicja odżegnała się od niego w ramach ogólnego bojkotu, Pętał, ponury czegoś jak noc, nie pokazywał się już z tydzień. Dzidzia zakuta po uszy wychodziła z nim trzy razy po pięć 148 piinut. Czym to było dla takiego psa, któremu i trzydzieści kilometrów dziennie nie wystarczyłoby? Biedne prabisko! W przypływie żalu rzuciła się na niego z czułościami i objęciami, ale Drab nie chciał ani objęć, ani żadnych innych karesów, chciał wyjść, i to już, zbiegli więc pędem, oboje szczęśliwi, że nareszcie wymknęli się z domu. Pędzili jak wiatr. Drab fruwał niemal jak czarny dog ze snu. Dzidzia nigdy chyba nie widziała go w tak cudownych podskokach. Bu- bum, bu-bum — jęczała tylko ziemia koło fińskich domków. Biegła za nim, nieszczęsna grzywka pchała jej się do oczu, spódniczka rozwiewała, ale ona biegła i biegła, chcąc jakoś zrzucić z siebie ciężar, który przygniatał ją od kilku dni. Po dziesięciu minutach nieprzytomnego pędu Dzidzia zatrzymała się, ciężko dysząc. Drab stanął także i przytulił się do niej, tak jak to mu się czasem zdarzało. Ledwie żywa ze zmęczenia, poklepywała go po gładkim boku. — Kochanie moje — mówiła — pocieszko, mądrutku mój... Specjalnie wrażliwy na sprawy inteligencji Drab rąbnął ją ogonem z satysfakcji tak mocno, że aż ją zabolała noga. Oparta o drzewo Dzidzia rozmasowywała bolące miejsce. Kiedy podniosła głowę, o trzydzieści kroków przed sobą, w wąskiej alejce między fińskimi domkami zobaczyła Teresę idącą z Pętałem. Szli nie w nogę machając do przodu i do tyłu złączonymi rękami. Teresa stawiała długie kroki i głośno się śmiała, Pętał był bez kurtki i miał na sobie wiśniowy pulower, którego Dzidzia nie znała. Spojrzała raz jeszcze i zamarła: ...To nie był Pętał. Dlaczego człowiek jest taki dziwny? Odkrycie, którego dokonała, nie powinno było jej do tego stopnia porazić, a jednak tak się stało: czuła, że coś się zawala, zapada, że do jej wszystkich ciężarów na sercu dokłada się jesz- 149 cze jeden, wcale nie mniejszy, ciężar jakiegoś zawodu.; i smutku, i świadomości, że z jej przyjaźni z Teresą także będą nici. Z kimże ona szła? Dzidzia spojrzała raz jeszcze, właśnie w chwili, w której chłopiec puścił rękę Teresy i objął ją w pół. Teresa giętko poddała się temu objęciu, tyle że zmieniła nogę: szli teraz równo, blisko przytuleni, weseli zapewne, nie wiedząc, że mimowolnemu świadkowi z rozczarowania, zawodu, smutku, mocno bije serce. Dzidzia była prawie pewna, że nigdy nie widziała tego chłopca. W każdym razie nie był to nikt z ich klasy. Więc tak szybko Teresa zastąpiła sobie Pętała! A ona głupia, dziecinna, myślała, że patrzy na Miłość, a patrzyła zaledwie na flirt, na jakieś udawanie czy grę... Biedny, biedny Pętał... Dzidzia spojrzała na zegarek: do spotkania z Teresą brakło zaledwie piętnastu minut. Tylko że ochota jej minęła. „Czy powiedzieć jej o tym, że ją widziałam — myśli teraz — czy też poczekać i zobaczyć, co powie Teresa?" Ale jeżeli — czego Dzidzia z chwili na chwilę coraz bardziej była pewna — Teresa nie powie nic, wtedy będzie jej już kompletnie łyso... Drab dalej tulił się do Dzidzi. Jakby coś zrozumiał, patrzył jej prosto w oczy i cały ocierał się o nią z serdeczności. Dzidzia wierzy w to, że Drab nieraz wie, co ona czuje. Wierzy też, że można mu wytłumaczyć. - — Pamiętaj, Drabie — mówi — żebyś ty mi nigdy tak nie zrobił. Żebyś nigdy nie zawiódł mojego zaufania. Nie nabrał mnie. Nagle czuje, jaki dziwny jest ten próg, że jeszcze mówi jak dziecko, a już czuje jak dorosła. Milknie i gładząc Draba dalej zastanawia się nad sytuacją. Kiedy podnosi głowę, tamci są już dość daleko. Dzidzia widzi czerwoną plamę swetra chłopca, czerń jego włosów, jego granatowe dżinsy, a obok szkocką mini- spódniczkę Teresy, jej smukłą szyję. Czując, że robi coś w rodzaju 150 czytania cudzego listu (tak jak wtedy listu tej jakiejś Anieli), Dzidzia rusza za nimi. Nie obejrzą się, nie ma obawy, są tak zagadani, że świata bożego nie widzą. O czym też mogą mówić? Na tę odległość nie słychać nic, mimo to co chwila Dzidzia ma wrażenie, że Teresa wybucha śmiechem, a bransoletki dźwięczą, kiedy poprawia ręką włosy. Nie mogąc oderwać się od tego bolesnego obrazu, Dzidzia patrzy na kołyszący krok Teresy, na jej pięknie osadzoną główkę; chłopak też jest dość zgrabny, wąski w biodrach a szeroki w barach. Z czymś, co przypomina gorzki smak lekarstwa, Dzidzia myśli o dniach, kiedy chodziła tak za Teresą i Pętałem. Nigdy nie chodzili objęci, najwyżej trzymali się za ręce, tak jak ci przed chwilą. Jakby idąc po myśli Dzidzi Teresa odsuwa się od chłopca, znowu trzymają się za ręce, wymachują nimi do przodu i do tyłu. Teresa tak samo wtedy wyglądała, tak samo się ruszała, tak samo z wdziękiem i naturalnością co chwila pochylała głowę, ale poza tym istniał sen Dzidzi — Teresa i Pętał na leśnej polanie! — było w powietrzu to coś nieuchwytnego i cudownego, co nie wiadomo skąd się bierze — Miłość. A może nie było miłości? Może tylko jej się tak wydawało? Przecież jeżeli była, nie mogła minąć tak z dnia na dzień, Teresa nie mogła nagle stać się parą z innym, zostawić Pętka... Biedny, biedny Pętał, który nie poskarży się nikomu, nie pokaże po sobie nic, który nawet przed nią, przed Dzidzią do końca będzie udawał, że nic się nie zmieniło... Kiedy to wszystko się stało? „Przecież dopiero co płakała przede mną przez niego, z jego powodu... A może to zemsta Teresy? Może wcale nie przestała kochać Pętała, a robi to naumyślnie, tylko po to, żeby go nauczyć, żeby pokazać, że nie ma zamiaru poddawać się jego zakazom i nakazom? Że chciałaby, żeby stał się bardziej wyrozumiały, żeby mogła przestać się go bać?" 151 Cicha radość spada na Dzidzię, która czuje, że odgadła trafnie. Ciężar, który tak nagle usiadł na jej piersiach, równie nagle się z nich unosi. Jasne — Teresa jest dorosła, mądra, wie, jak takie rzeczy załatwiać, po prostu pragnie nauczyć Pętała, może zresztą słusznie. Zresztą na pewno za chwilę opowie Dzidzi o wszystkim, będą się razem śmiały z kawału, który Teresa tak chytrze sobie wykombinowała. Nagle szczęśliwa, Dzidzia cmoka na Draba. — Drabie! — woła. — Ona nas nie zdradziła, ja się pomyliłam! W porząsiu! Drab podnosi głowę w górę, trochę bokiem, jakby nastawiając ucha i zbierając wszystkie siły, aby zrozumieć nieznane słowo. Przekręca głowę na prawo, potem na lewo, brązowe oczy patrzą prosto w jej oczy i Dzidzia już wie, że zrozumiał. Teraz pozostaje tylko przyjść na czas, zachować się jak najnaturalniej, nic nie mówić i czekać, aż Teresa opowie jej wszystko od A do Zet (od Adamskiej do Żebrowskiego, jak się mówi w szkole). Wyprzedza Draba, który idzie powoli, z opuszczoną głową, cały oddany wnikliwo-krytycznej analizie sytuacji. 1. Była smutna i żeby się pocieszyć, wyszła ze mną. 2. Była jeszcze bardziej smutna, jak spotkaliśmy tę tam, co wtedy wygłupiała się w Alejach i chciała, żebym' odszedł z nią, zostawiając Dzidzię na ławce. 3. Potem nie spotkaliśmy już nikogo, nie rozmawialiśmy z nikim i nagle zrobiła się wesoła. Więc: 1. Albo musiała się wylatać. 2. Albo bolał ją brzuch i przestał. Nierzadki przypadek. Dzidzia odwraca się i znów cmoka. Drab na sekundę stawia uszy, a potem na wypadek, gdyby wnioskiem słusznym był jego wniosek numer dwa, Drab podchodzi 152 i przytyka jej do brzucha ciepły łeb w charakterze grzałki. W pieszczocie Dzidzia przytula ten łeb jak najczulej. „A więc zgadłem — myśli sennie Drab. Długie myślenie zawsze kończy się u niego sennością, a dzisiaj myślał nie tylko długo, ale i logicznie, co jeszcze bardziej wyczerpuje pamięć. — Widać bolał ją brzuch. Swoją drogą spacer też mógł zro..." — Nie śpijże na stojąco! Byku! Od tygodnia nic, tylko śpisz i śpisz, nie udawaj, że jesteś niewyspany! Dzidzia odsuwa się złośliwie i cudownie drzemiący Drab traci równowagę. Zły na Dzidzię rusza pierwszy. Pod skocznią mijają doktora filozofii Szacha, którego Drab pozdrawia machnięciem ogona. Szach jest takiej mądrości — po prostu rozumie mowę ludzką i właściwie umie się nią posługiwać — że Drab czuje przy nim niejakie kompleksy. — Przywitaj Draba — mówi Wacek, pan Szacha. — Hau. — A teraz Dzidzię. — Hau-hau. — A teraz skocz przez Draba. Szach wykonuje polecenie w mgnieniu oka. Drab dość lubi służyć mu za kozioł, czasem się nawet łaskawie zatrzymuje w tym celu. — I z powrotem. — I na długość. Nie na szerokość. Na długość. Wzdłuż. No? Drab kręci się, a Szach stara się, żeby mu zabiec od głowy. Wreszcie... — Dobrze, Szach. No to pożegnaj się już z Drabem. — Hau. — Iz Dzidzią. — Hau-hau. Dzidzia patrzy zachwycona. Co jej tam Szariki! Między Szachem a Szarikiem... I bez reklamy, bez telewizji, 153 bez tego wszystkiego... E, szkoda gadać. Odwraca się 2a odchodzącym Szachem i cichutko wzdycha (co jest zresztą świństwo, bo wszystkiego naraz nie można mieć i jak Drab jest taki piękny, taki szlachetny i taki czuły, to nie może równocześnie być jeszcze Sokratesem), lecz Drab nie tylko tego nie słyszy, nie tylko nie domyśla się niczego, ale jest o sto kilometrów od jakichkolwiek podejrzeń — i dlatego, że nie jest podejrzliwy, i dlatego, że o krok stoi Ali, stary towarzysz, razem z którym powycierali już na tym Polu niewąskie połacie trawy. Zabawa zawsze zaczyna się od tego, że Ali opiera się przednimi łapami o ramiona Draba (wtedy dopiero pyski ich są na równym poziomie, bo Ali jest ostrowłosym terierem, rasą, z którą zasadniczo Drab nie zadaje się, ale przecież wyjątki tylko potwierdzają regułę). Drab zamiera na krótką chwilę, po czym jednym leciutkim ruchem łba przewala Alego na wznak, a sam natychmiast na niego pada: bęc. Ali jest malutki, ale dzielny, zamiast piszczeć, obejmuje Draba krótkimi łapkami, Drab robi to samo, złączeni w całość (przy czym całkowita długość Alego kończy się w połowie brzucha Draba) zaczynają rolować się po trawie, i jeszcze, i jeszcze, i jeszcze... Całe Pole zna już te wygłupy, dzieciaki podbiegają ze wszystkich stron, okrzykami zachęcają Alego, żeby się trzymał. Ale Ali nie darmo jest myśliwskim cwaniakiem (takim, co to poluje na dziki), tak jakoś się wiertoli, że ciężki Drab przelatuje przez niego błyska- • wicznie, nie robiąc mu najmniejszej krzywdy. Tak, jak się rzekło, dziś także Drab od razu zauważył Alego i zatrzymał się, bo tak nakazywały reguły gry. Ali zatrzymał się także, po czym wyciągnął na całą swą długość w nader wyczekującej pozycji. Odchodzący doktor Szach odwrócił się i wzruszył z politowaniem ogo-nem: Co za dzieciaki! Siupy jak u przedszkolaków... 154 prab widać zmitygował się pod tym spojrzeniem i wyszedłszy z posągowej nieruchomości, życzliwie machając zbliżył się do Alego. Nie trwa sekundy i Ali też już jest w pozycji wyjściowej: obie łapy na łopatkach Draba. Smyk! — i już leży grzebiąc łapkami w powietrzu jak przewrócony chrabąszcz. Ciach! — i już Drab jest na nim. Trllll! — i już kotłują się, rolują, przewalają, Drab trochę grzmi (nie na serio), a Ali wydaje pojedyncze, krótkie piski, jęki i zachłyśty, z dawna należące do tradycji. — Drab — gwiżdże Dzidzia — Drab! Dziś nie możemy się spóźnić. Chyba oszalała! Przerywać rolowanie, kiedy już nadało mu się pęd... To gorzej niż głupio, to brak taktu... — Tak pewnie myślałby Drab, gdyby miał czas, ale nie ma ani sekundy do stracenia, bo przewrotny Ali dobiera mu się do ucha. Z daleka patrzy na to wszystko Szach. Ale wychowanie... Zostawił ją samą... Jego panem nie jest żadna pani, tylko chłopak, mocny i zdrowy, ale nie ma sytuacji, w której Szach nie przyszedłby na Wacka wołanie. Nie ma takiej zabawy ani takiej suki, ani takiej rozrywki intelektualnej (nawet skoków), dla których Szach poświęciłby chwile spędzone z Wackiem. A cóż dopiero dla siupów... Teraz zgorszony patrzy, jak osamotniona Dzidzia mija ich i idzie dalej, pogwizdując. ,,Ale ci upał — myśli Szach, który jest colim i ma długie futro — pewno skończy się na burzy". Szach lubi burzę. „Ale ci upał — myśli Dzidzia, która była głupia i dla elegancji włożyła sukienkę z rękawkami — pewno skończy się na burzy." Dzidzia też lubi burzę, może tylko szkoda tej szmizjerki... Z Pola dochodzi dziki jazgot i unosi się tuman kurzu: to Ali w szale siupów ucieka przed Drabem, który 155 wprawdzie biega szybciej, ale jest mało skrętny, ja}j zbyt duży samochód. Gdy już ma Alego pod samym nosem, tamten daje susa w bok i od razu zyskuje przewagę, bo Drab traci sporo czasu, zanim dużym łukiem uda mu się skręcić swoją połyskliwą, tygrysią limuzynę, Dzidzia odwraca się i choć raz trafnie ocenia sytuację: żadnych szans. Postanawia sama iść do ławki; jak Drab skończy swoje, i tak tam do niej przyleci, feler w tym, że będzie musiał sam przejść przez Agrykolę. Oj, gniewałaby się Alicja... Alicja — odesłać tę myśl. Nie ma rady. Sytuacja jest wyjątkowa. Zaryzykuje ten jeden jedyny raz. Stojącemu nie opodal doktorowi Szachowi nie umyka nic: teraz z kolei na Dzidzię patrzy z dezaprobatą. Jego pan mimo wszystko nie zrobiłby tego. W żadnym wypadku. Zwykła granda. Zbliżając się do miejsca spotkania Dzidzia widzi Teresę spokojnie siedzącą, noga na nodze, podbicie wy-' gięte, w ręku jakaś zielona gałązka, którą bezwiednie podgryza, zatopiona w myślach. Co będzie? Co też będzie? — Cześć, Teresa! — Cześć, kujonie. No, wyrobiłaś się już z tą geografią? — Plus minus — mówi Dzidzia, żeby nie wywoływać dyskusji. — W każdym razie „sprężam się". Obie śmieją się. A Dzidzia z mety postanawia wziąć byka za rogi: — Dlaczego nie mogłaś wcześniej? — Bo nie mogłam. Nie wyszło. Siedzą chwilę bez słowa. — Gdzie Drab? — mówi Teresa. — Przecież obiecałaś... — I dotrzymałam. Zabałaganił się na Polu, zaraz powinien być. 156 — Strasznie mi na tym zależy, żeby dziś przyszedł -mówi Teresa. — Dlaczego akurat dziś? — Nie, no w ogóle... Chciałabym, żeby przyszedł. — To przyjdzie. I cisza. Ale Dzidzię coś korci i korci, choć już wie z doświadczenia, że z ustępowania takim korceniom nic dobrego nie wychodzi. — Dlaczego masz tylko godzinę czasu? Umówiłaś się z Pętałem? — Nie chodzę już z Pętałem — mówi niedbale Teresa. Więc jednak nie zełgała. Czekajmy, co będzie dalej. — O, a to dlaczego? Można wiedzieć, co ci zrobił Pętał? . — Zrobił mi największe świństwo na świecie — mówi Teresa i zaczyna się śmiać serdecznie i bez śladu udawania. — Pętał? Świństwo? To niemożliwe! — Najgorsze: znudził mi się. A wiesz, że jak się facet znudzi... Dzidzia nic nie wie o tym, co się dzieje, „jak się facet znudzi", ale nawet nie ma ochoty udawać. Więc to jednak nie gra. Więc to prawda. Teresa jest z pewnością szajbnięta. — Nie zgrywaj się, Terę, a kto beczał przez niego w sobotę na kółku? Może ja? — W sobotę... — mówi Teresa. — Dziś już czwartek. Kupa czasu. Pocieszyłam się. — W cztery dni? — Ho, ho, co się może zdarzyć w cztery dni. — A tobie się zdarzyło? — E, tylko tak mówię. Co mi się miało zdarzyć? Nie, wiesz, żartowałam. A teraz powiem ci prawdę: postanowiłam trochę od niego odpocząć. Strasznie się nim zmęczyłam, zakazy, nakazy, pretensje, jak się trochę uspo- 157 koi, to znów będę z nim chodziła. A tak to sobie trochę połażę sama, pochodzę na pływalnię... Bokiem przelatuje Dzidzi przez głowę niska zazdrość, „a ja, holender, furt bez kostiumu kąpielowego", ale główna myśl idzie gdzie indziej, jak Drab lecący za psem stara się w tej chwili nie zgubić tropu. Więc jak jest naprawdę? Kiedy Teresa kłamała? Wtedy? Teraz? Niełatwo się w tym połapać. — No — mówi pół żartem, pół serio (czasem można tak powiedzieć prawdę, żeby ten drugi nie domyślił się, że to naprawdę jest prawda) — jakbyś puściła kantem Pętała, to ja bym w ogóle przestała wierzyć w miłość. — Możesz wierzyć. Już ja mu świństwa nie zrobię. Jeżeli on nie opuści mnie dla kogo innego, to ja... E, kto by tam mógł mi się podobać po Pętalu... W tym momencie na sąsiedniej ławce siada chłopak w czerwonym swetrze. Dżinsy. Czarne włosy. Nie ma wątpliwości — ten sam. Ma opaloną twarz, ciemne okulary, włosy na beatelsów i wygląda co najmniej na siedemnaście lat. Całkiem już dorosły. Teresa odwrócona do Dzidzi przodem, siedzi do niego plecami, Dzidzia natomiast widzi go doskonale. Przystojniak. Widocznie przylazł tu za Teresą, która nic o tym nie wie. Dzidzia chciałaby jakoś zwrócić jej uwagę, ale nie bardzo wie jak. Nagle przychodzi jej do głowy jakaś niemiła myśl. „Strasznie mi na tym zależy, żeby DZlS przyszedł". Hm. Hm. W sekundę później na końcu ulicy, daleko jeszcze, pojawia się jakiś ruchomy cień. Dzidzia wstaje i wydaje przenikliwy „palcowy" gwizd. — Co, chcesz, żebym ogłuchła? — Teresa zrywa się z ławki, ale natychmiast na nią pada z powrotem, zwala ją bowiem z nóg impet hamującego o nią Draba. Drab ma pysk cały w pianie i śmieje się ze szczęścia pokazując wszystkie zęby. — Cudo moje! — woła Teresa z odrobiną przesady. — 158 z ust Teresy: „Przyjaciółka. Na zawsze. Na zawsze". I słyszy to dziś, w chwili, gdy wie, że „zawsze" Teresy i znaczy „cztery dni", że „przyjaźń" znaczy tyle, co „mi- I łość", czyli w jej ustach zero. W tej chwili już wie, że ta cała piękna, urocza, rozkoszna dziewczyna to pusta I f lir ciarka i kłamczucha. Chłopak wyciąga rękę: — My się jeszcze nie znamy. Jaś. Nie podnosząc głowy Dzidzia słyszy, że zamiast przedstawić się własnym imieniem Teresa przedstawia się I tym, które z miłości wymyślił dla niej Pętał. — Tessa — mówi. — O, jak ładnie — dziwi się Jaś, który pewnie już | wiedział wszystko, że Drab jest dogiem, że należy do Dzidzi i nazywa się Drab, że Teresa nazywa się Tessa, że umówiły się z Dzidzią na ławce, że ma przyjść i udać, I że poznał je obie razem. Wyciągając do Jasia rękę mówi głośno: — Edyta — i spotyka zaskoczone wejrzenie Teresy. — Odkąd się tak nazywasz? — Teresa najwyraźniej nie przewiduje ze strony Dzidzi żadnych niespodzianek, a już na pewno nie tej, która następuje: — Od kiedy ty zaczęłaś łgać i zdradziłaś Pętała — mówi głośno Dzidzia; wstaje, nie śpiesząc się bierze smycz z ławki, gwiżdże na Draba, i już odchodząc do- I daje: — Powodzenia, Tessa, dobrej zabawy. Przez tę go- I dzinkę Jaś pewnie już wysechł z tęsknoty za tobą. • Piaf. Niech wie, że nie sami idioci na świecie. Wszystko dobre, ale wszystko ma granice. — Chodźmy, Drab! Z daleka słychać odgłos grzmotu i pierwsze krople ! spadają na ulicę. Ludzie biegną szybko, aby schować się j przed deszczem, Dzidzia nie przyśpiesza jednak kroku. Zawsze lubiła deszcz, ale dzisiaj marzy o nim jak o szczę- | 160 ściu. Boże, jak chciałaby zmoknąć do szpiku kości, do środka duszy, do końca i do dna, zmoknąć tak, żeby ten gruboziarnisty deszcz obmył z niej wszystko: wstrętne kłamstwa Teresy, słuszne pretensje Alicji, jutrzejszą odpowiedź z geografii, ponurość panującą w domu, brak przyjaciółki (brak kostiumu kąpielowego), samotność, żal nad Pętałem, całkowitą bezradność i poczucie winy. Drab, który nie lubi moknąć, leci przodem i staje pod daszkiem kiosku, gdzie sprzedają kefir, pchając się na chroniących się tam ludzi, którzy teraz gwałtownie protestują, bo wyciera o nich mokrą sierść. Ale Dzidzia obojętnie mija kiosk zostawiając Draba własnemu losowi i skręca ku Psiemu Polu, na którym deszcz aż huczy, odbijając się od ziemi. Tam staje, ściąga z włosów gumkę i podnosząc głowę cała wystawia się na ten orzeźwiający prysznic. Oby jak najmocniej waliło (ku radości Dzidzi piorun pada tuż-tuż), oby jak najbardziej ją zmoczyło, oby naprawdę ją obmyło, oby udało jej się rozpłynąć w tej cudownej, oczyszczającej czerwcowej burzy. 11 XI Majka siedzi w Dzidzi pokoju z nogami na tapczanie i pogryza czekoladę, którą sama przyniosła Dzidzi na pocieszenie. Dzidzia była wręcz zgnębiona: nie mogło jej spotkać nic gorszego niż to, że gdy przyszła wykuta dosłownie na blachę, ta cholerna Zmora nie wyrwała jej z geografii. Odpowiadali Szparkowski, Sylwia, Grażyna i Marek. Z dwójkowych na okres pozostali tylko Dzidzia i Jurek Mieszkowski. Sytuacja Jurka była poza konkursem, bo miał na dokładkę lufę z fizyki, czyli że właściwie było mu wszystko jedno, ale Dzidzia wnerwiła się i zgryzła jak mało kiedy. — Kuć do wtorku! — powiedziała. — Obłędówa. Nic mi już do głowy nie idzie. — Dobrze ci zrobi, jak odpoczniesz jeden dzień. Zajdę do ciebie po południu, może coś skombinujemy, chcesz? Tym to systemem Majka siedzi teraz u Dzidzi i zastanawia się, jak dawno już tu nie była, jak bardzo oddaliły się od siebie i jaka to szkoda. Chciałaby wymyślić coś, żeby rozerwać Dzidzię, która w kuchni odgrzewa Drabowi jedzenie. — Dzidka! — woła. — A może poszły byśmy do kawiarni? Stawiam. Mam Nike. — Och, tak — cieszy się Dzidka, w której na tle osamotnienia (Teresa, Alicja) jakieś dawno zapomniane 162 ciepłe uczucia kiełkują na nowo. Porządna, nie zawiodła w potrzebie. — No to ubieraj się! W tym momencie Drab (jasnowidz jaki czy co) podchodzi do Dzidzi i bodąc łbem spogląda jej w oczy. „Nie zostawiaj mnie" mówi niemal że słowami. ,,No nie rób mi tego świństwa, jak tyle godzin na ciebie czekałem". Dzidzia drapie się w głowę. Propozycja Majki jest nęcąca, tak dawno nigdzie nie była, lubi chodzić do Wilanowskiej, bombowa jest tam kawa z kremem i ciastko takie jedno ponczowe, ale przecież nie wpuszczą tam psa. Powoli wchodzi do pokoju, gdzie Majka już obciąga pogniecioną sukienkę, która po wstaniu z tapczanu jest dosłownie „jak psu z gardła" (wyrażenie Olesi). Dzidzia staje w progu: — A on? — mówi. — Co zrobić z Drabem? — Zostawić. — Łatwo ci mówić. — No, co łatwo mi mówić? Pierwszy raz zostałby w domu czy co? Mało się naczekał na ciebie, jak chodziłaś z Pętałem na rower? — Wiesz, sprzedał rower. Kupił moto. — Motocykl? — zdumiewa się Maja. — Motorower, ciemniaczko. Kto by mu dał forsy na motocykl. — Skąd ja mam wiedzieć. Nie znam się na twoich przyjaciołach. Zaczyna się. Dzidka zmienia więc ton. — Majka... zostańmy w domu. Pogadamy sobie... W tym miejscu, jakby wiedząc, że reszta należy do niego, Drab z ciężkim westchnieniem podchodzi do Mai i pchając ją łbem, z powrotem sadza na tapczanie. — Widzisz, jak cię zaprasza? Maja uśmiecha się. Prośba Draba i Dzidzine „pogadamy" robią swoje. 163 — To zrób kawy. Tak jakby miała mnie boleć głowa. — Co ja jestem twoja matka, że nie mówisz zwyczajnie, że chcesz napić się kawy? Obie parskają śmiechem. Majka już nie żałuje, że zostają w domu, w gruncie rzeczy kocha Dzidzię, przez którą tyle się już nacierpiała. Znowu zdejmuje sandały, znowu podciąga nogi, znowu zabiera się do czekolady, czekolada z kawą — prima! — i po raz pierwszy od dawna nastawia się moralnie. Dzidzia też się nastawia, choć sytuacja nie jest prosta. O Teresie nie może mówić — dopiero by Majka triumfowała. O Alicji... Dzidzia rozumie, że na temat Alicji są tylko dwa wyjścia. Albo mówić prawdę, która to prawda stawia Dzidzię w nie najpiękniejszym świetle, albo jakoś to ponaciągać, krótko mówiąc nałgać. A dziś Dzidzia nie ma ochoty łgać. Czuje potrzebę prawdy. — Maja... — mówi niepewnie. Najgorsze to to, że zawsze mówi, zanim przemyśli do końca, i zawsze powie za dużo. Maja podnosi głowę. Jej czarne przenikliwe oczy wiercą w Dzidzi dziurę. Ale nie są nieżyczliwe. Raczej pełne zainteresowania. — No... — mówi pytającym tonem. — Majka, jak to u ciebie jest? Czy ty zawsze w środku odróżniasz prawdę od kłamstwa? Majka myśli chwilę. Ona znów zawsze wszystko przemyśli do końca i dlatego chwilami nie jest szczera. Nie żeby była fałszywa, ale skryta. „Skrytość" zresztą Dzidzi trochę imponuje, sama zawsze wygada wszystko, co ma na wątrobie. — No? Odróżniasz? — Chyba tak. — I zawsze masz ochotę mówić prawdę? — Chyba nie. — No widzisz (co niby Maja ma widzieć, nie wiadomo, 164 ale ona widać rozumie, o co Dzidzi idzie, bo nie pyta o nic). — Bo ja czasem nie mogę mówić prawdy, a czasem muszę... Czy ty to masz? A wtedy, kiedy muszę, to... — Bo prawda jest niewygodna — mówi Majka nie-głupio, całkiem niegłupio. — Ale kłamstwo to jest takie jakieś ułatwienie... Jak się przezwyciężyć i powiedzieć prawdę, to jednak ma się jakąś frajdę. A o co chodzi? — Wiesz, powiem ci tak częściowo — mówi. — Nie gniewaj się, ale nie mogę do końca. Zamotałam się w taką jedną rzecz... Właściwie to jestem świnia. — Zawsze można odmotać... — Nie zawsze. Jak się już zanadto zakręci... — Teresa? — spojrzenie Mai już-już czatuje na zwycięstwo. <— Oszalałaś? W co można się zamotać z Teresą? (że można, ona jedna wie, ale...) — Zakochałaś się? — Co ty? Akurat. Inne sprawy. Poważne. Ale nie moje. (Pierwsze kłamstwo całkowite, przedtem pół. Jak żyć bez tego? Czyżby nie było sposobu?). Dlatego trudno mi o tym mówić. — To po co zaczynasz? Ale Dzidzia nie jest dziś w wojowniczym nastroju. Chciałaby, naprawdę by chciała, żeby im wyszła rozmowa, a jak coś odpowie, to zaraz się pokłócą. — Przecież mówię jak do człowieka. Zaczynam, bo mnie to wkurza. A nie kończę, bo... no tego. Mówiłam ci. Ale pokażę ci to na przykładzie. Czekaj... — chwilę myśli. — Na przykład... no powiedzmy, że Edek zaręczył się. Tobie się ta jego sympatia nie podoba, ale z drugiej strony wiesz, że oni się kochają, że ona jest fajna, a on z nią szczęśliwy, że w gruncie rzeczy nie masz ani powodu, ani racji. No?... Maja słucha uważnie trochę gryząc czekoladę, a tro- 165 chę paznokcie, specjalnie oba duże, nad którymi wyłaniają się obrębki z ciała. Ohyda, a nie można nie patrzeć. — Zostaw — mówi Dzidka i łapie ją za rękę. Majka śmieje się. — Wszystkich to wnerwią. Słuchaj, Dzida, a może ty masz jasnowidzenia? — Nie, dlaczego? — Bo Edek ma dziewczynę. Fajną, miłą dziewczynę. I... I... ja na to wszystko nie mogę patrzeć. — Dlaczego? — Brzydzą mnie — Maja wygląda, jakby mówiła o tym, że nadeptała stonogę. — Żebyś wiedziała, jak on do niej mówi... tak się ślamazarzy... Oboje mają takie namydlone oczy... Tylko się liżą i liżą... Można kogoś kochać, ale jakoś inaczej... — Jak? — Bo ja wiem... Jakoś tak sportowo. Jak ty Draba. Dzidzia czerwieni się, bo wprawdzie nie kryje się ze swoimi uczuciami dla Draba, ale nie nadają się one do omawiania. Skąd Mańka chce wiedzieć o tym, jak ona kocha Draba. Pewno że się nie ślamazarzy, bo Drab nie człowiek, ale ile się nawy głupia, ona jedna wie. Te kretyńskie piosenki: „Chodź, Drabciu, Drabciuniu, Moja psiusiusiuniu. Chodź, Drabku, chodź, Drabeczku, Mój drogi, mój koteczku". A inne... Nawet wspomnieć hadko. Typowe ślamaza-rzenie. — E, to co innego — mówi wykrętnie Dzidzia. — Slamazarzenia i ja nie wynoszę („Wynoszenie" zamiast „znoszenia" też naturalnie przejęła od Szpary, wbrew klasie natomiast „zbrakowała" jego nowy wymysł: „chińczyka" zamiast uznanego „holendra"). Ale wróć do tego, co mówiłaś. Majka zastanawia się, jak to powiedzieć. — Brzydzi mnie ta ich cała miłość, czy co to tam jest. 166 Więc wsadzam im szpile, przyczepiam się, wyśmiewam ich, przedrzeźniam „cija łącka cija", a im jest przykro. Jak wchodzę, to wieją z domu. Ale nie mogę inaczej, takie to wszystko jakieś jest... Dzidzia trochę wie, o co chodzi Mai. Na konto tego „trochę", potakuje. — Aha. Tak to jest. Ale masz z tego zgryz? Maja wzrusza ramionami. Raz ma, a raz nie ma. — A co? Ty masz zgryz? — Tak w ogóle, to chyba tak. Bo wiesz co — Dzidzia zdobywa się na bohaterstwo — narozrabiałam. Jakby ci to powiedzieć, Mańka... Gdybym ja była inna... — Gdyby ciocia miała wąsy, toby był wujaszek — mówi nagle Maja nie w takt i nagle Dzidzia nie ma już więcej ochoty mówić o całej sprawie. Chciała pogadać, ale jak ta się wygłupia, to i ona może. Nawet całkiem łatwo. — Jadę statkiem z tatkiem Tadkiem — mówi. — Co? — Pstro. — A co to ma do rzeczy? — Nic. Maja wzrusza ramionami. Drab, który wisiał do tej pory przełożony przez róg tapczanu, nagle zaczyna się kręcić. Dzidzia już wie, czym to się skończy, ale wytrzymuje go, nie chce jej się schodzić. W końcu zaczyna się trąbienie. — Poczekaj trochę, stary. Trąbienie. — Pójdziemy za kwadrans. Trąbienie. — Poczekaj chwilę, zejdę z nim — zwraca się Dzidzia do Mai. Maja spogląda na zegarek: — Ja i tak mam już mało czasu. 167 Dzidzia wie, że to nieprawda, że po prostu uznała, że trzeba się obrazić. — Zostań, Mania — mówi. — Wypuszczę gb samego. Wróci za chwilę, a potem oboje cię odprowadzimy. Zażegnała. Maja uśmiecha się. Nagle „przełamuje lody." — Przecież ja wiem, że mam niemożliwy charakter — mówi. — Ale wiesz... ciebie tyle kolegów i koleżanek lubi... Dzidzia wzrusza ramionami. — No pewno, i Marek, i Marian, i Żebrowski, no, może cię nie lubią? Powiedz? I pół klasy dziewczynek, a mnie... Miałam tylko jedną przyjaciółkę, tę Bożenę, to wiesz, jak się skończyło, a z tobą też mam takie chwile, że myślę, że za każdą cenę chciałabyś się ode mnie odczepić. Jak Majka mówi szczerze, to tak jak wtedy z pamiętnikiem, od razu się podkłada i daje człowiekowi do ręki argumenty. Może szczere mówienie to właśnie podkładanie się... Nie zamierza ze słabości Mai korzystać. — E, trujesz, Maja — mówi. — Pewno, że jak jesteś osa, to każdy ma się ochotę od ciebie odczepić. A lubisz być osa. Ale jak ci to mija, to każdy się przyczepia z powrotem. Ja pierwsza. Majka posyła jej uśmiech pełen wdzięczności. Po raz setny Dzidzia zastanawia się nad tym, jakie to świństwo, że sympatie rozdziela się nie tylko według prawdziwych wartości, ale i według tak nieważnej rzeczy, jak powierzchowność. I nic się z nią nie da zrobić, na pewno nie byłoby jej ładniej, nawet gdyby się umalowała. — Majka, wiesz co? Spróbuję umalować ci oczy. — Odwal się ode mnie. — Dlaczego? Będzie fajnie. Tak dla hecy. — Ani mi się śni. — Co się upierasz? 168 — Nie upieram się. Nie chcę. — To usta. — Odczep się, mówię ci. — Jak nie, to nie — Dzidzia wzrusza ramionami. — Właśnie. Ale wracam do tego, co mówiłam. Wiesz, jak człowiek wie, że go lubią, to jest jakoś inaczej, lubi sam siebie, a jak tak... Ja się nie znoszę — deklaruje. — Jak czasem popatrzę do lustra... No nie znoszę się, wiesz? — Ja też się nie znoszę — żarliwie zapewnia Dzidzia. — Chciałabym być brunetką i w ogóle... — Możesz sobie chcieć być brunetką, ale ciebie lubią... Dość trudno z tym dyskutować. Dzidzia wyciąga rękę po czekoladę. — A ja tak... Przede wszystkim czuję się zupełnie inna od dziewczynek z klasy. No inna. A chłopaki mnie nie interesują. — A mnie może interesują? — Ale ciebie interesuje sport. Zawsze coś. I masz psa. To też przyciąga. A ja nie mam z nimi tematu... Nudzę je i one mnie nudzą... Chciałabym mówić o takich innych rzeczach, bo ja wiem... jak charakter, jak talent, jak prawość... Ale się wstydzę, ty wiesz, jakby się wybrać z tym do kogoś nieodpowiedniego, satyra... A skąd ja mam wiedzieć, kto jest odpowiedni... A podlizywać im się, mówić i udawać, że mnie interesują te ich duperele... To ja nie chcę. No i ja lubię malarstwo... Pokupowałam sobie takie różne książki, reprodukcje... Żebyś ty wiedziała, jakie cuda. A to nikogo nie obchodzi... Impresjoniści... Podobno ta galeria, zapomniałam, jak się nazywa, co jest w Paryżu, to coś niebywałego... Inne malarstwo to przy impresjonistach chała! — Skąd wiesz? — Z książek. Mam różne. I Picassa mam. I „Sto lat 169 francuskiego malarstwa"... Nawet tobie nie mówiłam... Ale dzisiaj... Tak myślałam... To takie piękne... Chciałam cię rozerwać... — wyciąga rękę i z tapczanu bierze małą paczuszkę. — Przyniosłam ci to, żebyś obejrzała — mówi i podaje Dzidzi niewielką książkę, na której napisane jest słowo „Dufy". — Co to są Dufy? — pyta Dzidka. Majkę aż skręca ze śmiechu. — Nie są, tylko jest. Malarz. Nazwisko. Tak się nazywa: Raoul Dufy. Uwielbiam go. Popatrz. Popatrz tylko! Bierze książkę, ale Dzidka nie patrzy w książkę, tylko na Maję, która uśmiecha się do okładki. O dziwo — jest prawie ładna. Wtedy i Dzidka przenosi wzrok na książkę. W oczy jej rzuca się ostrość czystych kolorów, zieleni, szafirów, amarantów. Kolor rzucony jest jakby wielkie tło, na którym piórkiem są wyrysowane sylwetki, figurki... Zupełnie inaczej niż u innych. Maja otwiera książkę. — Popatrz: to koronacja Jerzego VI — mówi w uniesieniu. — Widzisz te sztandary? Zasłaniają całe niebo, nie ma żadnej proporcji między nimi a wielkością człowieka, tak jakby na jednym sztandarze można było umieścić stu ludzi. Ale u niego się to wszystko nie liczy... A tu na przykład różowa ziemia... I rób, co chcesz... Tak on ] właśnie malował, tak, jak mu się chciało zobaczyć, a nie, jak było naprawdę. No? Czy nie cudo? Dzidzia z przekonaniem kiwa głową: — Cudo! Majka kartkuje strona po stronie, jest to rzeczywiście bomba, prześliczne, pełne ruchu i wdzięku, a przede wszystkim wesołości: o, na przykład te wyścigi na zielonej trawie albo to pole zboża, na którym pasą się konie (które przecież powinny paść się na łące, a nie w pszenicy...), te fajerwerki (przez ramię Majki Dzidzia czyta z wysiłkiem: „Sztuczne ognie w Trouville") rozpadające 170 się jak kolorowe jakieś fontanny na tle nieba wyglądającego jak pasiasty sztandar, a jakie cudne kwiaty... — Oszalałaś! — woła Maja. — Nie widzisz, że to nie żadne kwiaty? To podmorskie życie, popatrz, korale, a to ukwiały jakieś, raki... Kwiaty są tu... I otwiera na innej stronie, z której strzela w Dzidzię najcudowniejszy, najweselszy bukiet. — Właściwie to jest takie wesołe, a jakieś smutne — mówi Dzidzia. Nie wie, skąd jej to przyszło do głowy, czasem miewa się takie jakieś przeczucia. — Bo to był bardzo chory człowiek... Męczył się okropnie... Czytałam to w jego życiorysie... A chorzy nie są weseli... Milkną. Dzidzia lubi, jak jej się zdarzy mieć intuicję. Nieczęsto jej się to zdarza, ale czasem... Na przykład dzisiaj czuje, że przyniesienie przez Majkę tej książki to było coś więcej niż przyniesienie książki. Że chcąc ją, jak to nazwała, „rozerwać", Maja uchyliła zasłony na swoje najtajniejsze pragnienie czy miłość. — Będziesz malarką — mówi Dzidzia. Maja nie odpowiada od razu, waży wiele możliwych odpowiedzi. Zbagatelizowanie, obrócenie w żart, ewentualnie powiedzenie prawdy. Decyduje się na to ostatnie. — Będę — mówi i jest w tym jednym, samotnym słowie jakaś siła. Robi im się przyjemnie, ciepło jakoś, blisko. — A ja chciałabym może iść na psychologię — marząco mówi Dzidzia, która wymyśliła to dosłownie przed sekundą, w zachwycie, że okazała intuicję w stosunku do nieznanego malarza. Zaczynają omawiać ten temat. Dzidzia mówi, jak interesują ją ludzie, jak strasznie właściwie jest ich ciekawa, jak wyobraża sobie ich najrozmaitsze reakcje. 171 To zresztą wszystko prawda. I może nie tak źle wymyśliła sobie tę psychologię. — I czasem wiem, no na pewno wiem, że na czyjś temat mam rację. A czasem nie mogę się zupełnie w kimś połapać, tak jakby stał za ścianą z gazy... Pętek jest za taką ścianą z gazy — mówi, żeby nie wymienić innego imienia. Maja spogląda na zegarek. Widać, że nie ma ochoty się ruszyć, ale rozumie, że nie można siedzieć bez końca, bo może to niekorzystnie przeważyć szalę ich trudnych wzajemnych kontaktów. — Pójdę już — mówi wyczekująco. — To ja cię odprowadzę. Tylko zgwiżdżemy Draba. Patrz, jaki sukinkot. W ogóle nie wrócił. — Dopiero co poszedł. Nie pozwolisz mu się wysikać... Śmiejąc się zbiegają ze schodów i Dzidzia zachodzi za dom, bo Drabisko z pewnością opala się tam na słońcu, sybaryta przeklęty. Ale go nie widać za domem. Jeżeli dmuchał, a ona tak była zagadana, że nie słyszała, to na pewno się teraz obraził. — Idź, Mańka. Jak Drab zbyt długo czeka, to z obrazy wdrapuje się na siódme piętro, siada przed wejściem na strych i przez pół godziny nie można go ubłagać, żeby raczył zejść. Muszę iść po niego. Holender, kiedyż naprawią tę windę... — Ja się nie śpieszę, mogę poczekać. — Nie, idź. Jeżeli go ubłagam, to cię dogonimy. Pójdziesz Koszykową? Rozstają się nad wyraz serdecznie, Maja szczęśliwa i Dzidzia dość szczęśliwa, choć zła na Drabcia: wstrętne łobuzisko. Trzecie, czwarte... Dzidzia pędzi po dwa schody tak szybko, że wreszcie się zasapała. Szóste... — gwiżdże umówionym gwizdem, który brzmi jak „Drabsiu! Ka- 178 psiu!", ale Drab z obrazy wcale się nie rusza. Jeszcze pół piętra... — Wyłaźże, ty cholerniku! Co? Nie ma cię tu? Gdzieś polazł? Siedem pięter na dół — to już idzie dużo szybciej. — Drab! — gwiżdże Dzidzia, ile ma sił. — Chodź no tu, byku. Drab! — Nie było Drlaba — wygrzebuje się z piaskownicy Grażyna Slaska. Boże, kiedyż się nauczy wymawiać „r" jak ludzie. — Żeś ty go nie widziała, to nie dowód, że go nie było — mówi opryskliwie Dzidzia, a Grażynka robi się pąsowa i po chwili wybucha płaczem. Co za okropne dziecko. — Draab! Ani śladu. Polazł gdzieś. Pogwizdując Dzidzia obchodzi naokoło dom. „Zarobił sobie na lanie— myśli. — Przecież wie, że nie wolno mu samemu daleko odchodzić". Postanawia zajrzeć do ulubionych miejsc Draba: za sąsiednim domem, pod inną słoneczną ścianą, tam gdzie zazwyczaj rozwala się jak szczenię, brzuchem do góry, każąc się klepać (w pozycji od „egzaltowanej"...), w piaskownicy sąsiedniego domu, bo z tego kiedyś przegnała go pani Slaska: — Dzieci bawią się w piaskownicy, a on jeszcze gotów tam nasiusiać. — Może gotów, ale nie nasiusiał — odcięła się wtedy Dzidzia, a Drab widać zrozumiał, bo od tej pory chodził (siusiać) do piaskownicy w sąsiednim domu. Ale nigdzie go nie ma. Co on, oszalał? Gwiżdżąc już teraz na palcach Dzidzia łazi po podwórzach, po przejściach między domami, idzie pod garaże. — Drab! Chodźże tu! Drab... Z garażu numer siedem (chyba Markowskich, ale Mar- 173 kowscy mieli wartburga, tak jak Tatad, a tam stoi zastawa...) wychyla się jakiś chłopak. — Kogo panienka szuka? — Psa — odpowiada niechętnie Dzidzia. — A jak wyglądał? — Taki duży, złotobrązowy. — Dog? — pyta chłopak. — A był tu z kwadrans temu. Jak myłem wóz, to stał i się przypatrywał, a potem poleciał w tamtą stronę. — W stronę Alej — martwieje Dzidzia. — Przeleciał przez ulicę? — A tego już nie wiem. Ale tam poleciał. Bezczelny. Sam poszedł na Psie Pole. A to ciapciak. Teraz rzeczywiście przyjdzie złoić mu skórę. Jak on śmiał? — Dziękuję! — rzuca Dzidzia i biegnie ku Alejom. Ładny interes, sam przeleciał przez tak ruchliwe skrzyżowanie! Ile tu samochodów! Ona także czeka na chwilę, w której można przebiec na drugą stronę, i puszcza się pędem. Z Psiego Pola słychać donośne szczekanie: tam widać rozrabiają. — Drab! Drab! Na jej wołanie wylatuje jak strzała mały Ali. Dzidzia rzuca okiem przed siebie: jest Ralf, jest Bim, jest doktor filozofii Szach, jest ta czarna suka z fińskich domków, jeszcze jakiś bokser. Draba nie ma. — Drab! Drab! — Nie widziałam go — odzywa się dziewczynka od Alego — a jestem tu już z pół godziny. Kiedy ci uciekł? — Wcale mi nie uciekł. Był tu przed chwilą, widać gdzieś pogonił. — No, ale go szukasz... Chcesz, żebym z tobą poszła? — Nie, muszę się śpieszyć. Drab, do licha ciężkiego! Drab! Drab! Zdąża ku fińskim domkom. Jest jej jakoś dziwnie. Nie 174 tak, jak tuż-tuż przed samym wyrwaniem z geografii, inaczej, ale też niemiło. Myśl, której nie chce do siebie dopuścić — nic się przecież nie stało, gdyby był jakikolwiek wypadek, zorientowałaby się w tym przechodząc Aleje — zaczyna opasywać ją jak zbyt ciasny kostium kąpielowy. Miała w zeszłym roku taki lastex zbyt mały (właśnie dlatego teraz z kostiumem klops), w którym, kiedy go wkładała, czuła to, co czuje teraz: niemożność złapania oddechu, jakieś coś niemiłego o tu. Dzidzia biegnie przez alejkę gwiżdżąc, wołając, przystając, znowu gwiżdżąc. Gwizdanie ma to do siebie, że w miarę przedłużania coraz gorzej wychodzi. Drżące z wysiłku usta Dzidzi źle układają się w rureczkę, konieczną do normalnego gwizdu, takiego, który by Drab w każdej sekundzie mógł poznać, gwizdu: „Drabsiu! Kapsiu!" (bo to tak się właśnie odmienia: Drabciu-Kapciu, Drabsiu-Kapsiu, Drabelku-Kapelku i tak bez końca). Przystaje na chwilę, bo łapie ją kolka w boku, taka jak wtedy, gdy biegnie gdzieś zaraz po jedzeniu, bierze oddech i znowu biegnie. Ale ci drań! Póki wygraża mu i myśli o nim jak o draniu, jakoś jej lżej. Ale kiedy chwilami przestaje się na niego złościć, natychmiast wyobraża go sobie leżącego, na przykład ze złamaną nogą albo chorego, zatrutego i robi jej się strasznie. Drabsiu! Drabsiulku! Piesku! Z daleka dochodzi jakieś szczekanie, czyjś gwizd. Dzidzia wytęża ucho usiłując wyłowić ukochane „bu-bum", od którego trzęsie się ziemia. Ale poza dalekimi odgłosami i wiatrem, który porusza gałęzie, jest cisza. Podnosi więc głowę i chcąc się uspokoić przez chwilę patrzy na kwitnącą akację. Bardzo słodki, konfiturowy zapach spływa z nieba. Niedługo będą małe kasztanki, Drab lubi ich jeżowate owoce, bawi się nimi... Zaraz. A może na skoczni? To także jest jedno z jego ulubionych miejsc. Ożywiona nową nadzieją Dzidzia puszcza się pędem. No, 175 dzięki Bogu, że sobie przypomniała o skoczni, osioł, na pewno tam polazł. Mimo kolki w boku i koszuli dosłownie przylepionej do pleców pędzi kłusem od bramy przy Górnośląskiej, obok fińskich domków, na skos przez pole. Gwiżdże od czasu do czasu, ale cicho, zresztą przy tym wietrze w odwrotną stronę Drab może nie słyszeć gwizdania. Zasapana, nie mając nawet siły wołać, dopada do skoczni, która jest pusta. Ale to nic nie znaczy. Dzidzia podnosi ręce do twarzy i wydaje rozpaczliwy „palcowy" gwizd. Aż w uszach zaświdrowało. Na dole dwóch chłopaków kopie piłkę. Na gwizd podnoszą głowy. Dzidzia pędem puszcza się ze zbocza. — Nie widzieliście takiego dużego brązowego doga? — Draba? — odzywa się jeden z nich i Dzidzi przez sekundę jest przyjemnie, że aż taki jest sławny, że wszyscy znają jego imię. Kiwa głową oddychając szybko. — Ja nie. A ty, Jarek? Nie widziałeś Draba? A co? Zginął ci? Dzidzia kiwa przecząco głową: nie, po prostu odbiegł gdzieś przed chwilą. — Wróci — mówi Jarek. — Każdy ci go przyprowadzi, wszyscy go przecież znają. — Co mi go mają przyprowadzać, sam przyjdzie — nadrabia miną Dzidzia. Przyprowadzą! A co on jest!? Jamniczek? — Chodź, Jarek — mówi chłopiec. — Nie zawracajmy sobie głowy. Kto by się tam odważył kraść Draba... Strzela piłką i odbiegają obaj. Dzidzia zostaje sama. Po raz pierwszy czuje bezradność i lęk. Chciałaby spotkać kogoś z „psich" znajomych, naradzić się. Gdyby na przykład napatoczył się Bim... On na pewno znalazłby ślad Draba... Ale nikogo nie ma naokoło. Co robić dalej? Zostać tu? A może wrócił przez ten czas do domu? Alicji pewnie nie ma... Rzuca okiem na zegarek i równocześnie 176 uświadamia sobie, że wychodząc z Mają chyba nie zamknęła za sobą drzwi. Zupełnie nie pamięta momentu przekręcania klucza w zamku. Zresztą... No jasne: w ogóle nie wzięła kluczy, czyli że zostawiła drzwi otwarte. Rany boskie. Trzeba wracać galopem. Ledwie żywa ze zmęczenia Dzidzia zawraca pędem. Tego jeszcze było potrzeba, żeby okradli mieszkanie! Z jednej strony chciałaby, żeby Alicja była już w domu (i mieszkanie, i to, że jeżeli Drab już wrócił, przynajmniej ktoś by go wpuścił), z drugiej jednak wolałaby, żeby jej nie było, żeby nie zauważyła tych otwartych drzwi, na temat których w dodatku nie powie ani słowa. Przebiegając przez Aleje raz jeszcze się rozgląda. Nie. Nie było żadnego wypadku. Mimo to, biorąc na odwagę, podchodzi do milicjantki regulującej ruch. Zna ją z widzenia, tę zgrabną facetkę: tylko tańczy przed samochodami. v Teraz także milicjantka skinęła prawą ręką i puściła strumień pojazdów jadących od Belwederu. Trzeba zaczekać. I jeszcze. I jeszcze. Boże, jak długo. No... — Przepraszam panią... Nie odwracając się do Dzidzi, z jedną urękawicznioną ręką zatrzymującym ruchem wysuniętą przed twarzą, drugą zaś wykonując gesty jak gdyby gwałtownego zapraszania (na które to zaproszenie sznur aut rusza z Wyzwolenia i mrugając lewym okiem zatrzymuje się, aby zaraz skręcić w Aleje ku miastu), odzywa się do Dzidzi, ale tak, jakby mówiła do kogoś niewidzialnego, zawieszonego w chmurach: — Słucham. — Dawno pani tu stoi? — A co to ciebie obchodzi, dziewczynko? Ręka odwraca się, za ręką milicjantka, stoi teraz do Dzidzi bokiem, jedne auta zatrzymują się, drugie podpływają; ładnie. 12 Przez ciebie, Drabie! ITT - Bo tego... uciekł mi pies. Chciałam się zapytać, czy pani takiego psa nie widziała. — A bo to ja pilnuję psów — śmieje się profil mili-cjantki. — Mało mam roboty z tymi tu — i szerokim gestem, który równocześnie wstrzymuje nadjeżdżającą falę, pokazuje Dzidzi sznur aut. — A jaki to był pies? — Taki wielki, brązowy... Dog! — mówi Dzidzia jednym tchem. Już samo mówienie o tym do milicjantki, to jakby robiło się coś dla odnalezienia Draba. — Znam go z widzenia — mówi milicjantka. — Ten... Jakże mu tam? Drab... — Drab! — z entuzjazmem potwierdza Dzidzia. — Nie widziałam go. A trudno go nie zauważyć, tej kruszynki. A o której on ci zginął? — On właściwie nie zginął... Wypuściłam go z godzinę temu i gdzieś się zawieruszył, więc tak go szukam, ale on tu wszystko zna, wróci — mówi biedna Dzidzia, nie wiedząc, że upewnia o tym tak gorliwie nie milicjantkę, której ostatecznie los Draba aż tak bardzo nie leży na sercu, a siebie. — Ja tylko chciałam się zapytać, czy tu nie było jakiegoś wypadku... — Ja tu stoję dopiero od piętnastu minut, dziewczynko. Ale nie widziałam nic. — Ale przedtem — Dzidzię aż ściska w gardle. — Przedtem, zanim pani tu przyszła... Czy... czy nie było tu jakiegoś wypadku? — Nie — odpowiada milicjantka stanowczo. — Gdyby coś było, kolega by mi przekazał. — Nawet o psie? „Tak, trzeba by go przecież kazać sprzątnąć" — chce powiedzieć milicjantka, ale widzi przed sobą rumianą buzię i dwoje szarych oczu tak przerażonych, że odpowiada inaczej: — Nawet o psie. Na pewno. Nie martw się — tu ruch 178 jak u wróżki, ci stają, tamci ruszają, jak w teatrze, to też fajny fach być milicjantka, może lepszy niż psychologia. — Na pewno się znajdzie. — To przepraszam, do widzenia — mówi Dzidzia i rzuca się pod auta, ale milicjantka łapie ją za kołnierz. — Coś ty — mówi ostro. — Sama chcesz wlecieć pod samochód? Znowu trzeba przeczekać całą falę pojazdów (a może tymczasem on już jest w domu, może po prostu leży już pod stołem w kuchni...), z bijącym sercem, z lękiem, który dziwnie jakoś kojarzy się z nadzieją i zaufaniem, że Drab już jest na górze. Boże, zrób, żeby był, zrób, żeby był, zrób, żeby był na górze... Przebiec ulicę, przemknąć chodnikiem, wpaść na schody. Cud! Winda działa. Na piętrach Dzidzia wróży sobie, jest to skomplikowane, jakieś liczenie połączone z mijaniem pjęter, trochę trzeba ponaciągać, ale chyba jest, chyba jest. Podbiega do drzwi. Klamka nie ustępuje — wróciła — lecz za drzwiami nie słychać znajomego „dzyń-dzyń" obróżki. Dzidzia dzwoni urywanie, raz i dwa. Słyszy lekki stuk obcasów Alicji. Jeszcze nie zmieniła pantofli, widać dopiero przyszła. Drzwi uchylają się. — Jest? — rzuca Dzidzia. Nie może wymówić jego imienia. Nie może i już, tak jak nie mogła przez tyle czasu wymówić imienia Alicji. Tak samo, tylko inaczej. — Co? — pyta Alicja. — Zgubiłaś klucz? — Nie ma go? — Kogo? — Draba. Twarz Alicji w ciągu sekundy robi się ściągnięta. Łapie Dzidzię za rękę. — Dzidzia! Zginął Drab? - Nnie zginął... zeszedł i gdzieś się zawieruszył. 179 — Kiedy zszedł? Wypuściłaś go samego? Dzidzia kiwa głową. — Z godzinę temu. Była u mnie Maja, żeby przepytać mnie z geografii, więc nie mogłam zejść (trudno — nie ma rady...), on ziewał więc go wypuściłam... Ale takie kłamstwo może zaszkodzić Drabowi. W takiej sytuacji nie trzeba kłamać. Nie wolno. — Właściwie nie z geografii... Właściwie nie przepytywała mnie... — mówi (jak już pomagać mu, to do końca). — Gadałyśmy po prostu... Powinnam była z nim wyjść... Alicja milczy. Żadnego „A mówiłam ci", żadnego „A widzisz". Drab znów dałby jej 1:0, chociaż nie, Dzidzia też spisała się z tym sprostowaniem, więc byłoby 1:1... Biedny Drab, gdzie on teraz, czy aby żyje... — Gdzieś szukała? — pyta Alicja. Widać, że zastanawia się, co robić dalej. — Tu wszędzie i na Psim Polu, i koło fińskich domków... — Byłaś u pani Śląskiej? Czasem umie się przecież tam zawałęsać... Znów cień nadziei. — Nie! Alicja podchodzi do telefonu. — Dzień dobry pani. Pahlowa. Nie ma tam czasem Draba? Tak. Już z godzinę temu. No to przepraszam. Do widzenia pani. Dzidzia nie pyta o nic, w pokoju jest cicho i słychać, jak woda w kuchni szumi na gazie. Alicja wstaje, żeby przykręcić gaz, i wraca ze szklanką zimnego mleka. — Napij się mleka, wyglądasz jak upiór, i pójdziemy razem. — Pójdziesz ze mną? 180 W głosie Dzidzi słychać ulgę, och, nie być samą w tej strasznej chwili. — A co myślałaś? Co dwie, to nie jedna. Pij. — Nie mogę — mówi Dzidzia. Rzeczywiście gardło ma tak zaciśnięte, że chyba nie przejdzie przez nie nic. — Wypij trochę — mówi Alicja stanowczo. — Musimy mieć dużo sił. — Nie mogę, naprawdę nie mogę. — Trudno. Chodź, idziemy. Trzeba mówić o tym wszystkim po drodze i... poczekaj... Podchodzi do maszyny i przez parę kalek pisze dużymi literami i z odstępem: ZGINĄŁ BRĄZOWOZŁOCI-STY DOG. ODPROWADZIĆ ZA NAGRODĄ — i adres. — Weź klej z kuchni — zwraca się do Dzidzi. — Idąc będziemy naklejały to na drzewach na Polu. W ten sposób cała okolica się dowie i pomoże nam. Drab nie szpilka, na pewno przyprowadzą nam go szybko. Czekaj ! — i znowu zawraca do maszyny. ZWRACAĆ SIĘ O PIĘTRO WYŻEJ dopisuje i znów dzwoni do pani Śląskiej, mówiąc, co zrobiła, i prosząc o zatrzymanie Draba, gdyby go przyprowadzono. Więc jednak Alicja nie ma wątpliwości, że przyprowadzą Draba... Dzidzia wzdycha. — No przecież, że go zatrzymam — zgadza się pani Slaska. — Biedny pies, to dopiero pani ma zmartwienie. — Nie ja, Dzidzia. Chociaż i ja też... — A takie dobre to było... takie kochane... — Jeszcze nie należy mówić o nim w czasie przeszłym — przerywa z irytacją Alicja. Ale głupia baba. Poczciwa, ale głupia, że niech Pan Bóg broni. Wychodzą. Raz jeszcze obchodzą naokoło wszystkie podwórka i przejścia, pytając ludzi po drodze. Dzidzia patrzy na zegarek. Nie pamięta, o której go wypuściła, ale już chyba ze dwie godziny temu. Może 181 gdzieś leży, potrącony przez samochód, pobity, pogry- a ziony... Może pić mu się chce, może jest głodny? ? ??- ? że przygarnął go ktoś i leży w obcym domu, przerażony, nieszczęśliwy, bez niej, bez Dzidzi, jej Drabsio najdroż- I szy, jej ukochany Drabciulek. Idzie koło Alicji przełykając bez przerwy, żeby jakoś w końcu pozbyć się z gardła tego, co tam siedzi. Wchodzą na Psie Pole, chodzą razem, potem rozdzielają się, potem znowu łączą, za każdym razem spotykając się z ukrytą nadzieją, że może druga coś powie, że może coś naprowadziło na jego ślad. Ale nie zdarza się nic. Po jakimś czasie dołączają do nich znajomi z Pola, rozmaici dorośli, chłopcy i dziewczynki od innych psów. Dzidzia ma już taką chrypę, że nie może wydać głosu, więc wyręczają ją i oni na zmianę gwiżdżą, wołają, cmokają bez końca. Zatrzymują się. Ruszają znowu. Jest pan od ???? ? Wacek z Szachem. Obaj mówią coś do swoich psów — słychać parokrotnie powtórzone imię „Drab" — które oddalają się razem. — Na konsylium poszli — śmieje się Wacek. — Takich dwóch doktorów na pewno ci pomoże. Ale doktorzy wydają się zdezorientowani. Bim z nosem przy ziemi odbiega, wraca, odbiega znowu; chwilę myśli, zawraca i patrząc mądrymi oczami w oczy swojego pana szczeka raz krótko i wyraźnie: nic. Szach nie odstępuje Dzidzi, obiega ją naokoło, uśmiecha się. Widać, że rozumie, o co chodzi, i chce ją pocieszyć, bo jest bezradny. . — Nie znaleźli — mówi pan od Bima. — W tych warunkach trzeba przyjąć, że nie ma, a może nawet nie było go na obszarze Psiego Pola. Musisz szukać gdzie indziej. — Ale gdzie? — łamiącym się głosem pyta Dzidzia. — Trudno powiedzieć. Jeżeli nigdy nie odchodził od 182 i* domu, to musiało stać się coś nieprzewidzianego. W takim wypadku trudno jest radzić cokolwiek. Pan od Bima jest rozsądny, spokojny. On też strasznie kocha swojego psa, ponoć najlepiej w Polsce wyszkolonego wyżła, i współczuje Dzidzi z całego serca. Radzi jej, żeby poszła raz jeszcze do Belwederu, żeby zapytała w budce koło łazienkowskiej bramy. Dzidzia rusza więc, choć już bez przekonania, ale kiedy po pół godzinie spotyka Alicję, obie widzą po swoich minach, że żadna nie wskórała nic. Alicja pytała we wszystkich fińskich domkach, potem przeszła na teren ogrodów za Sejmem, ale nikt nie widział psa odpowiadającego opisowi Draba. Zaczyna się ściemniać. Znajomi, pogwizdując każdy na swojego psa, powoli się rozchodzą. Najgorsze są ich komentarze: — Biedny Drab! — Co za zmartwienie! I fałszywe pocieszenia: — Nic się nie martw, na pewno wróci przed nocą. Dzidzia wie, że Drab na pewno się znajdzie, i wie, że nie ma co wpadać w panikę, ale wszystko ją wnerwią, a już najbardziej cierpi, kiedy po ich wołaniach: „Szach", „Bim", „Ali", słychać głośniejsze lub cichsze, lżejsze lub cięższe tętenty. Ona jedna nadaremnie oczekuje ukochanego galopu, od którego trzęsie się ziemia, osławionego „bu-bum". „Drabsiu — myśli słowami, myślami, czułością — Drabsiu — prawie się do niego modli — znajdź się, ja cię błagam, znajdź się, Drabie..." Alicja rzuca okiem na Dzidzię, na pęknięty pęcherz na nodze, z którego cieknie surowica z krwią, na jej twarz obrzmiałą jakąś, napuchniętą i mówi: — Wracamy, Dzidziu. Może w międzyczasie ktoś przeczytał naszą kartkę i odprowadził Draba. Zresztą może 183 wrócił sam... W domu namyślimy się, co robić dalej, trzeba będzie zredagować ogłoszenie, żeby dać do „Życia Warszawy". Dzidzia chwyta się tej myśli: — Och, dajmy teraz! — woła. — Ależ tam wszystko już jest zamknięte. To trzeba załatwiać przed południem. — Polecę z samego rana! — Nigdzie nie będziesz leciała. Ja dziś zadzwonię do jednej znajomej, która tam pracuje, i poproszę ją o pomoc. Strasznie trudno o umieszczenie ogłoszenia, nieraz tydzień trzeba na to czekać. — Nawet w tak ważnej sprawie? — Nawet w tak ważnej sprawie. Zbliżając się do domu zwalniają kroku. Jeżeli czeka je rozczarowanie, lepiej choć jeszcze chwilę mieć nadzieję. Ale podchodząc do samego wejścia Dzidzia nagle puszcza się kłusem, niepewność połączona z nadzieją stają się nie do zniesienia. Nie ma cierpliwości czekać na windę: przywołuje ją i równocześnie po schodach biegnie na górę. Pierwszy zły znak, bo kartka na drzwiach wisi dalej. Chociaż to może nic nie znaczy... Mijając własne drzwi Dzidzia biegnie do pani Śląskiej, która otwiera i rozkłada ręce. — Nic, Dzideńko, ale modlę się o to, żeby się znalazł. Skoro z ogłoszeniem trzeba czekać, to niech się chociaż modli... Może nie pomoże, ale przecież na pewno nie zaszkodzi. — Dziękuję — mówi Dzidzia. Jakoś coraz trudniej jej wydobyć głos. Powoli schodzi ze schodów. Alicja już jest w mieszkaniu. Dzidzia widzi, że oczy ma podbite i jest przeraźliwie mizerna. Nic dziwnego, łaziły w kółko co najmniej ze trzy godziny... Silniejszy by się zmęczył, a cóż dopiero takie chuchro. 184 — Musisz coś zjeść — mówi Dzidzia. — Zaraz ci przygotuję. Alicja spogląda na nią tak, jakby zaskoczona, nawet nie uśmiecha się, ale Dzidzia czuje, że jej przyjemnie. Idąc do kuchni modli się, aby Alicja nie zwlekała z tym telefonem, aby zastała tę jakąś panią. Każda zwłoka w sprawie Draba wydaje się Dzidzi katastrofą. Każde niepowodzenie klęską. Gdzież on jest teraz... Te chwile, które im tak się dłużą, dla niego są pewnie stokroć gorsze. Zgubiony, może chory, może potrącony przez samochód, na pewno samotny i zrozpaczony, gdzież jest jej ukochany piesek... Dzidzia nie płacze. Ma zacięte usta i suche oczy. Siedzi bez ruchu słuchając, jak Alicja rozmawia z panią Lewandowską, jak prosi ją o pomoc i dyktuje tekst ogłoszenia. — Będzie jutro — mówi odkładając słuchawkę, którą w sekundę później musi podnieść. — To pewno Tadeusz! Widać, że Alicja jest wytrącona z równowagi, bo zazwyczaj zwracając się do Dzidzi mówi o nim Tatad, tak jak Dzidzia. — Halo. Tak. Dzień dobry. Stało się nieszczęście. Nie. Drab. Wyszli dziś .po południu i gdzieś uciekł Dzidzi (fajna, jak Boga kocham, fajna, tak łatwo mogła powiedzieć, że Dzidzia wypuściła go samego wbrew jej ostrzeżeniom...). Och wszędzie. Wszędzie. Nie, całe popołudnie. Dopierośmy wróciły. Tak, już dałam, będzie jutro. Mhm. Jesteśmy zupełnie złamane, Dziczku. Nie, no naturalnie. Od samego rana. Mogłabym jeszcze ewentualnie próbować przez Olka, chociaż nie wiem. Jak się na to zapatrujesz? (jaki znów Olek?) Nie wiem, zapytam ją. Jeżeli nie ma jakiejś klasówki, to chyba zdecydujemy, że nie pójdzie, przecież i tak nie będzie uważała... Tak, wypiszę jej usprawiedliwienie... Tak, naturalnie, od razu. A ty jak się czujesz? Nie, Dziczku, nie ma sensu, my 185 z Dzidzią i tak zrobimy wszystko, co będzie można... Dzidzia też każe cię ucałować. Do widzenia. Do soboty. Do widzenia... Odkłada słuchawkę i siedzi chwilę bez ruchu. — Chodź — mówi wreszcie. — Trzeba przecież coś zjeść... Dzidzia kraje sobie kawałek chleba, smaruje go masłem i podnosi do ust, ale w chwili, w której ma zamiar go ugryźć, trzymający ją przez cały czas skurcz gardła robi się jeszcze silniejszy. Widzi niemal, jak jakiś ob-drapaniec ciągnie Draba na smyczy, Drab opiera się, czterema łapami wbija w trotuar, pochyla nisko łeb... Dzidzia opiera głowę na ręku i czuje, jak łzy kapią jej do herbaty. Alicja nie widzi tego czy może udaje, że nie widzi, zresztą jakie to ma znaczenie. Nic nie ma znaczenia, od kiedy zginął Drab. Nagle wydaje jej się, że bez niego jej życie nie będzie już w niczym podobne do życia, które wiodła dotąd. Wszystko było do zniesienia, póki można było o tym mówić do ciepłego, nerwowo poruszającego się ucha. Na wszystko znajdował się ratunek, póki można było założyć sobie na szyję dwie ciepłe łapy, przytulić się do tego kochanego i kochającego cielska. Co znaczyły przeciwności, kiedy wieczorem można było dokonać rytuału, a tylko się zbudziwszy zmacać koło łóżka twardy, ciepły trójkątny kształt łeba. Dzidzia nie mówi nic, nie pije herbaty, milczy, widzi go podchodzącego i bodącego ją w brzuch, przewieszającego się przez róg tapczanu, sztywno wyciągającego pojednawczą łapę, wywalającego się na plecach i podstawiającego brzuch do pieszczot w pozycji od „egzaltowanej"; widzi siebie kładącą się na tym ciepłym brzuchu, łapska Draba sztywno obejmujące ją za szyję. Idą Alejami, przy przejściu Drab robi siad i obrzuca ją spojrzeniem, mówiącym: „spójrz, jaki jestem mądry". Albo porzuca zabawę, żeby nagle przytulić się do niej... Albo... albo... 186 — Nie trać nadziei — mówi cicho Alicja. — pomęczymy się i on się pomęczy, ale gwarantuję ci, że się znajdzie. To nie jest malutki piesek, którego można ukryć w Warszawie. — Ale Warszawa też jest duża. Pomyśl, Praga, Grochów, Koło — wymienia Dzidzia te straszne, odległe miejsca, w których w tej chwili mógłby się znajdować Drab. — Skąd ci to przychodzi do głowy? Nikt go przecież nie uprowadził! Poleciał za jakąś suką, która musi być z tej okolicy. Ale Dzidzia przecząco kiwa głową. Może ukradli go, żeby wymusić nagrodę. Mogli go zresztą ukraść wcale nie dla nagrody. Ktoś po prostu mógł mieć ochotę na takiego pięknego psa. Skoro Szach zgubił jego ślad... — Trudno wyobrazić sobie kogoś, kto by miał siłą uprowadzić Draba wbrew jego woli, ale bo ja wiem... Wszystko jest możliwe. Właśnie na taki wypadek pozostaje Olek. — Co to za jeden? — Dzidzia w tej chwili rozumie jedno, że w tym nieznanym Olku kryje się jakaś nadzieja. — Co on robi? — To taki... mój kolega. Właściwie więcej... taki mój niby brat. — To ty masz brata? — Nie mam. Ale ten Olek... To skomplikowana historia, Dzidziu. Już dawno chciałam ci ją opowiedzieć, ale jakoś nie było okazji... — No to mów. — Nie. Nie teraz. Obiecuję, że ci to wszystko opowiem, jak się znajdzie Drab. Dzidzia westchnęła i zamiast powiedzieć coś zupełnie innego, coś okropnego, co samo pchało jej się na język, zapytała: — Co „wszystko"? 187 — Historię mojego życia. No, jedz, Dzidziu, nawet jeżeli nie możesz, to jedz. Musimy mieć teraz dużo siły. — To ten Olek jest związany z historią twojego życia? Alicja nie patrzyła na Dzidzię, kiedy krótko i jakoś dziwnie odpowiedziała: — Tak. Dzidzia także przez chwilę milczała, ale tamto było od wszystkiego ważniejsze. — No to kiedy pójdziesz do niego, do tego Olka? — Jutro rano. — Idź teraz. — Nie ma sensu, żebym szła do niego do domu. Rano pojadę do niego na bazar Różyckiego, on tam ma budkę. — Budkę? Z czym? — Ze spodniami. * • — To co to ma do Draba? — Zaufajże mi raz. Powiedziałam, że wszystko ci wytłumaczę, kiedy przyjdzie czas. — Och, Alicjo, ale czy przyjdzie ten czas... — Miejmy nadzieję. I nie mówmy o tym więcej. Czy nie miałabyś ochoty, żeby ktoś wpadł do ciebie? Najgorsze jest takie czekanie... — Kto? — Na przykład Pętał. On tak kocha Draba... Jak dobrze, że nie powiedziała: „kochał" — To zadzwonię do niego — mówi Dzidzia, ale gdy podnosi słuchawkę, nawet to wydaje się ponad jej siły. Głośne wypowiedzenie tych słów: „zginął Drab", sprawi, że jego zawieruszenie się stanie się faktem. Powoli zdejmuje słuchawkę z widełek i nakręca numer Pętała. — Pętek — mówi — może byś zaszedł do mnie. Pętał natychmiast poznaje po jej głosie, że coś się stało. 188 — Co jest, Dzida? — Coś się stało. Wiesz... Coś najgorszego. Przez chwilę w telefonie jest cisza. Potem Pętał mówi, jakby nie było żadnych wątpliwości, co mogło się stać: — Kiedy? — Dziś po południu. — Lecę —i i trzask słuchawki. Dlaczego dopiero jak spotka człowieka katastrofa, widzi, że naokoło są ludzie? Przecież mogłaby przekonać się i o tym, jaka jest Alicja, i o tym, że Pętek jest prawdziwym przyjacielem, bez takiego nieszczęścia. Chciałaby nawet powiedzieć to Alicji, nagle nie czuje najmniejszych oporów, przeciwnie, jedyną pociechą jest to, że jest Alicja, taka fajna, taka równa, taki człowiek. Ale jak to powiedzieć? — Wiesz — mówi nie patrząc na Alicję, która podnosi głowę, jakby wiedziała, że to, co Dzidzia teraz chce powiedzieć, będzie miało zasadnicze znaczenie. — Mogło się to było nam zdarzyć bez tego wszystkiego. Alicja spuszcza głowę i prosto w gorącą parującą szklankę herbaty odpowiada: — Widocznie nie. Wiesz, czasem trzeba prawdziwego nieszczęścia do tego, żeby coś zrozumieć. Myślę, że zrozumiałyśmy to obie, tylko że zbyt dużym kosztem. I nic. Żadnych komentarzy, żadnych niepotrzebnych czułości. W porządku. W tym momencie rozległ się dzwonek. Po wejściu Pętał mimo woli rozgląda się naokoło. — Gdzie szukałaś? — Wszędzie. — Powinnaś była napuścić Bima. — Już. — I nic? t Dzidzia wzrusza ramionami. 189 — Z Szachem radziłaś się? Dzidzia kiwa głową. — Masz przez kogo załatwić ogłoszenie? — Mhm. Już. Będzie jutro. — Trzeba jeszcze skoczyć do schroniska dla bezdomnych psów. A więc istnieje jeszcze coś, co nie zostało zrobione! Dzidzia rzuca się na tę myśl. — Och, to jutro. Pójdziemy z Alicją. — Jutro nie możemy razem wyjść, bo ktoś musi pilnować telefonu — mówi Alicja. — Skoro dałyśmy ogłoszenie... — To ja skoczę z Dzidą. Dzidzia nie wie dlaczego, ale wszędzie chciałaby iść z Alicją. — Może ty zostaniesz przy telefonie, a my obie tam pójdziemy... — Dobra jest — mówi Pętał i widzi, że coś się zmieniło. — Jaką nagrodę wyznaczyła pani? — zwraca się tym razem do Alicji. — Tyle, ile będzie trzeba. Choćbyśmy mieli wszystko sprzedać, na Draba znajdą się pieniądze — mówi spokojnie Alicja. Pętał spogląda na Dzidzię. To na tę równą babkę tyle się napyskowała? — Chodź no, Dzida. Mam ci coś do powiedzenia. A kiedy wchodzą do pokoju, mówi krótko: — Odszczekaj. Nieoczekiwanie to popularne słowo dziś kojarzy się Dzidzi z Drabem i zupełnie wyprowadza ją z równowagi. Tak właśnie do niego mówiła, kiedy miała o coś pretensję, a on marszczył się, słuchał, po czym zacząwszy od czegoś, co przypominało kichanie, poprzez cichy, z wolna głośniejący grzmot gdzieś w głębi gardła, dochodził do przypominającego ryk lwa szczeknięcia. 190 Dzidzia obiema rękami obejmuje się za głowę. — Wyjdź stąd — mówi — ja przyjdę za chwilę. I żeby się nie rozryczeć, starym systemem zaczyna z całej siły gryźć się w rękę. Pętał stoi chwilę, nagle wybiega z pokoju i po sekundzie wraca ze szklanką wody, którą chlusta Dzidzi prosto w twarz. — Tylko bez histerii — mówi ostro. — Od tego pies się nie znajdzie. Opanuj się i chodź ze mną raz jeszcze połazić po ulicach. Nigdy nie wiadomo. Dzidzia ma zaciśnięte usta. Chciałaby rzucić się na Pętka i zacząć go tłuc. Chciałaby usiąść na tapczanie i zacząć wyć. Chciałaby... — Pójdę — mówi spokojnie. Ani kłamania, ani awanturowania się. Jeżeli coś jeszcze można zrobić dla Draba, to „zachowywać się". — Idźcie — zgadza się Alicja, bo sama jest już ledwie żywa. Dziwne są Aleje o dziesiątej wieczór, pustawe, tajemnicze. Idą nie gwiżdżąc, nie ma to już sensu i Dzidzia orientuje się, że Pętał po prostu chciał przerwać jej zły nastrój. Od czasu do czasu mijają jakichś ludzi z psami, od czasu do czasu całujące się na ławkach pary. „Żeby tylko jej nie spotkać" przebiega przez głowę Dzidzi i w tym samym momencie Pętał nagle mówi: — Chodź na drugą stronę. Do wczoraj Dzidzia nie zastanawiałaby się ani chwili i zapytałaby natychmiast „dlaczego". Ale cierpienie tego jednego dnia jakoś ją uwrażliwiło. Zanim dostrzegła, domyśliła się, że Pętał zobaczył Teresę. „Każde z nas straciło coś, co było dla niego najważniejsze w życiu — myśli teraz Dzidzia. — Pętał zachowuje się na medal. Ja powinnam też". Dawniej Dzidzia byłaby z pewnością zatrąciła jakoś o to zdarzenie. Teraz nie mówi nic, udając, że nie ma pojęcia, dlaczego Pętał tak gwałtownie przeszedł na dru- 191 gą stronę ulicy. Zastanawia się, jakby oderwać jego myśl od tego, co się stało. — Dobrze, żeś mnie oblał wodą. Byłam wściekła, ale miałeś rację. Zachowałam się jak histeryczka. — Normalówa. I tyle. Fajny jest Pętał. — Więc jak będzie jutro? Zaczekasz na nas czy pójdziemy razem? — Posiedzę przy telefonie, a wy raz dwa kopsniecie się z Alicją. Zresztą umówimy się w budzie. — Nie idę do budy. — Idziesz. — Nie idę. — To nie jest zachowanie, wiesz? Jak los ci się sprzeciwia, to ty nie poddajesz mu się, ale przeciwnie: za głowę go. Tylko tak można wygrać. Pójdziesz i już. I pewnie będziesz miała takie szczęście, że Zmora wyrwie cię z geografii. Zobaczysz, że dadzą nam jutro geografię zamiast historii, stary się pochorował, więc jej dadzą tę godzinę za to, co się w maju naopuszczała. XII ,,Z