15857

Szczegóły
Tytuł 15857
Rozszerzenie: PDF

Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby pdf był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

 

15857 PDF Ebook podgląd online:

Pobierz PDF

 

 

 


 

Zobacz podgląd 15857 pdf poniżej lub pobierz na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. 15857 Ebook podgląd za darmo w formacie PDF tylko na PDF-X.PL. Niektóre ebooki są ściśle chronione prawem autorskim i rozpowszechnianie ich jest zabronione, więc w takich wypadkach zamiast podglądu możesz jedynie przeczytać informacje, detale, opinie oraz sprawdzić okładkę.

15857 Ebook transkrypt - 20 pierwszych stron:

 

Frederik Pohl The Man Who Ate the World CZŁOWIEK, KTÓRY ZJADŁ ŚWIAT I Miał imię, ale w domu wołano nań „Synku”, a z domu prawie nie wychodził. Nienawidził domu. Inni chłopcy w jego wieku chodzili do szkoły. Synek oddałby wszystko, żeby chodzić do szkoły, ale jego rodzinie, oględnie mówiąc, nie powodziło się najlepiej. To nie była wina Synka, że jego ojcu pokazowe nic się nie udawało. Ale konsekwencje tego stanu rzeczy dotykały go bezpośrednio — żadnej szkoły, żadnych rówieśników, z którymi można by się pobawić. Wszystkie dzieciństwa są tragiczne (o czym zapominają dorośli), ale dzieciństwo Synka stanowiło jedno pasmo udręki. Najgorzej bywało w nocy, kiedy młodsza siostrzyczka już spała, a rodzice w ponurych nastrojach jedli, czytali, tańczyli i pili, dopóki niemal nie padli z nóg. A ze wszystkich złych nocy Synka najgorszą była chyba ta przed jego dwunastymi urodzinami. Był już na tyle duży, że wiedział, jak wygląda przyjęcie urodzinowe. Będzie ciasto i cukierki, gry i zabawy; będą prezenty, prezenty, prezenty. Będzie to straszny, nie mający końca dzień. Wyłączył kolorowy stereowizor, taśmę z nagraniami pieśni marynarskich i jak gdyby nigdy nic ruszył do drzwi bawialni. Davey Crockett siedzący do tej pory obok makiety kosmodromu wstał i powiedział: — Zaczekaj, Synku. Przejdę się z tobą. — Twarz Davey’a była pogodna i krzepka jak turnia z Tennessee; wsunął pod pachę długą myśliwską strzelbę, a drugą ręką otoczył ramiona Synka. — Dokąd idziemy? Synek strząsnął z ramienia rękę Daveya Crocketta. — Spływaj — burknął z rozdrażnieniem. — Prosił cię tu kto? Z szafy, kuśtykając na swej drewnianej nodze i wspierając się na sękatym kosturze, wyszedł Długi John Silver. — Och, paniczu — odezwał się głosem pełnym wyrzutu, — nie powinieneś się tak zwracać do starego Daveya! Davey to twój dobry druh. Niejeden znojny dzień Davey i ja dotrzymywaliśmy ci kompanii. Pytam cię, paniczu: czy to w porządku i czy tak się godzi, żebyś mu teraz kazał spływać? Czy to w porządku, paniczu? Czy tak się godzi? Synek wpatrywał się uparcie w podłogę i nie odpowiadał. Do licha, co za sens odpowiadać takim kukłom? Stał nieruchomo, milcząc zawzięcie, dopóki nie poczuł, że chce coś powiedzieć. A wtedy rzucił do nich: — Właźcie obaj do szafy. Nie chcę się z wami bawić. Pobawię się moimi pociągami. — O, tak, to bardzo dobra myśl! — podchwycił skwapliwie Długi John. — Setnie się ubawisz swoimi pociągami, paniczu, a tymczasem Davey i ja… — Wynocha! — krzyknął Synek. Dopóty tupał nogą, dopóki nie zniknęli mu z oczu. Pośrodku pokoju stał samochód strażacki; chciał go kopnąć, ale samochód odjechał szybko poza zasięg jego nóg i wślizgnął do swego małego garażu pod akwarium z tropikalnymi rybkami. Powłócząc nogami Synek podszedł do makiety kolejki i wlepił w nią wzrok. Gdy był już blisko, z tunelu, sypiąc iskrami z komina, wypadła lokomotywa TCL. Przemknęła przez most, zagwizdała na przejeździe kolejowym i buchając parą wtoczyła się na peron Union Station. Dach stacji rozjarzył się i nagle stał przeźroczysty. Synek ujrzał kłębiące się pod nim tłumy bagażowych i podróżnych… — Nie chcę tego — powiedział. — Casey, rozwal jeszcze raz ten stary Numer Dziewięćdziesiąt Dziewięć. Makieta zafalowała posłusznie i przesunęła się o pół obrotu. Z kabiny parowozu S.P. wychylił się stary Casey Jones wysokości czterech centymetrów i pomachał Synkowi na pożegnanie. Parowóz zagwizdał przeraźliwie dwa razy i zaczął nabierać szybkości… To była niezła kraksa. Małe ciałko poczciwego Caseya wyrzucone siłą bezwładności z kabiny pokryte było prawdziwymi bąblami od gorącej pary i toczyło prawdziwą krew. Ale Synek odwrócił się do tego plecami. Ta katastrofa podobała mu się przez dłuższy czas — dłużej niż każda inna zabawka, jaką posiadał. Ale już mu się znudziła. Rozejrzał się po pokoju. Tarzan, Król Małp, opierający się do tej pory o gruby na pól metra pień drzewa i dzierżący w ręku koniec liany podniósł głowę i spojrzał na niego. Ale Tarzana, wykalkulował sobie sprytnie Synek, dzieli od niego cała szerokość pokoju. Reszta siedzi w szafie… Synek wypadł jak burza z bawialni i zatrzasnął za sobą drzwi. Kątem oka dostrzegł jeszcze, jak Tarzan rzuca się za nim w pogoń, ale zanim Synek przekroczył próg pokoju, tamten zrezygnował z pościgu i zastygł w bezruchu. To do niczego, pomyślał ze złością Synek. Do niczego! Nawet go nie ścigają; gdyby go gonili, miałby przynajmniej cień szansy, żeby się im urwać. Porozumiewają się po prostu przez te swoje małe radyjka i po chwili któreś z opiekunów albo opiekunek, albo ktokolwiek inny, kto znajdzie się akurat w pobliżu, dostaje jego namiary. I teraz też tak się to skończy. Ale chociaż przez moment był wolny. Zwolnił przed wejściem do Wielkiej Sali i skierował się w stronę pokoju siostrzyczki. Zaledwie wkroczył do sali rozpluskały się fontanny, rozdzwoniły melodyjnie pokrywające ściany mozaiki, iskrząc przy tym wszystkimi barwami tęczy. — Chwileczkę, dziecinko, a dokąd to! Odwrócił się, ale i tak wiedział, że to Mamuśka. Człapała ku niemu ociężale na swoich wielkich, płaskich stopach unosząc na wysokość ramion ręce o różowych dłoniach. Jej twarz skryta pod czerwoną chustką była nachmurzona. Błyskała złotym zębem zrzędząc: — Dziecinko, ty nas wpędzisz do grobu! Jak mamy się tobą dobrze opiekować, jeśli ty wciąż tak uciekasz? Wrócisz teraz z Mamuśka do swojego ślicznego pokoiku i zobaczymy, czy w telewizji nie nadają jakiegoś ładnego programu. Synek zatrzymał się i czekał na nią, ale nawet nie zaszczycił jej spojrzeniem. Człap–człap, zbliżały się kaczym chodem wielkie stopy; ale nie miał złudzeń. Wielkie kacze stopy, sto kilo wagi, ale Mamuśka potrafiłaby go dognać na odcinku dwudziestu metrów, gdyby nawet miał nad nią dziesięć przewagi. Każde z nich to potrafiło. — Szedłem właśnie spojrzeć na moją siostrzyczkę — odezwał się najbardziej lodowato obruszonym tonem, na jaki było go stać. Chwila milczenia. — Naprawdę? — Na pulchnej, czarnej twarzy malowała się podejrzliwość. — Tak, naprawdę. Doris jest moją siostrzyczką i bardzo ją kocham. Chwila milczenia — długa chwila milczenia. — To ładnie — powiedziała Mamuśka, ale w jej głosie nadal pobrzmiewało niedowierzanie. — Chyba lepiej będzie, jak pójdę z tobą. Nie chciałbyś przecież obudzić swojej małej siostrzyczki. Pójdę z tobą i pomogę ci zachowywać się cicho. Synek strącił jej dłoń z ramienia — zawsze kładli na nim swoje łapy! — Nie chcę, żebyś ze mną szła, Mamuśko! — Och, słoneczko! Wiesz przecież, że Mamuśka nic ci nie będzie przeszkadzać. Synek odwrócił się na pięcie i ruszył z ponurą miną w kierunku pokoju siostry. Żeby chociaż raz zostawili go samego! Ale nigdy się tego nie doczeka. Tak było zawsze, wciąż jakiś zakichany stary robot — tak, robot, pomyślał z wściekłością rozkoszując się tym nieprzyzwoitym słowem. Zawsze jeden zakichany robot za drugim. Dlaczego Tatuś nie może być taki, jak inni tatusiowie, żeby mogli mieszkać w przyzwoitym domu i pozbyć się tych zakichanych robotów — żeby mógł chodzić do prawdziwej szkoły i być w klasie z innymi chłopcami, a nie uczyć się w domu pod kierunkiem panny Brooks, pana Chipsa i całej tej bandy robotów? Wszystko psuli. I teraz też popsują to, co chciał zrobić. Ale i tak to zrobi, bo w pokoju Doris jest coś, co on bardzo chce mieć. Była to chyba jedyna namacalna rzecz na świecie, której pragnął. Gdy mijali imitację skalnego zwaliska zwanego Jaskinią Niedźwiedzią. Mama Niedźwiedź wytknęła z niej łeb i ryknęła; — Cześć, Synku! Czy to już czasem nie pora, żebyś powędrował do łóżka? W naszym niedźwiedzim legowisku jest przyjemnie i ciepło, Synku. Nawet na nią nie spojrzał. Był okres, że takie rzeczy też lubił, ale nie miał już czterech lat, jak Doris. Mimo wszystko istniało jednak coś, co czterolatek… Zatrzymał się przed drzwiami jej pokoju. — Doris? — szepnął. — Oj, dziecko — skarciła go Mamuśka — przecież wiesz, że maleństwo już śpi! Czemu chcesz ją obudzić? — Wcale nie chcę jej obudzić. — Synek był jak najdalszy od zamiaru obudzenia siostrzyczki. Wszedł na palcach do pokoju i przystanął przy łóżeczku dziewczynki. Szczęśliwy bachor! pomyślał z zazdrością. Mając cztery lata mogła mieszkać w małym pokoiku i spać w małym łóżeczku, gdy tymczasem on. Synek, musiał pętać się po piętnastometrowej sypialni i kotłować w łożu długim na trzy metry. Zadumany, patrzył na siostrę z góry. Stojąca za nim Mamuśka cmoknęła z aprobatą. — Jak to miło, kiedy dzieci kochają się tak, jak ty i ta malutka — szepnęła. Doris spała posapując i tuląc do siebie pluszowego misia. Miś poruszył się lekko i otworzywszy jedno oczko spojrzał na Synka, ale nic nie powiedział. Synek wstrzymał oddech, pochylił się nad łóżeczkiem i delikatnie uniósł pluszowego misia. Miś wił się rozpaczliwie, usiłując mu się wyrwać. Stojąca z tyłu Mamuśka wyszeptała karcąco: — Synku! W tej chwili zostaw tego starego misia, słyszysz? — Nic takiego nie robię — szepnął Synek. — Odczepisz ty się wreszcie? — Synku! Desperacko ściskał w pasie małego pluszowego robota. Okładały go miękkie łapki, futrzaste stopki drapały po rękach. Niedźwiadek porykiwał piskliwym rykiem misia–zabawki, skowyczał i nagle na ręce Synka zaczęły kapać jego prawdziwe, słone łzy. — Synku! Przestań w tej chwili, złotko, przecież wiesz, że to zabawka Doris. Och, dziecko! — On jest mój — odburknął. Miś wcale nie był jego. Jego misia już dawno nie było. Zabrano mu go, kiedy miał sześć lat, bo był stary, a on miał już sześć lat, a sześciolatki muszą mieć większe, bardziej skomplikowane roboty–towarzyszy. Ten tutaj nie był nawet tego samego koloru, co tamten — brązowy, a jego był czarno–biały. Ale był miły w dotyku i przyjemnie ciepły; Synek kiedyś słyszał, jak szepcze Doris do ucha zmyślone historyjki. I bardzo chciał go mieć. Kroki w hallu. Niski, błagalny głos od drzwi: — Synku, nie możesz zabierać zabawek Doris. Porządek musi być. Stał ze spuszczoną głową ściskając pluszowego misia. — Niech pan stąd idzie, panie Chips! — Mówię do ciebie. Synku! To nie jest odpowiednie zachowanie. Proszę oddać zabawkę. — Nie oddam! — krzyknął Synek. Mamuśka pochyliła się nad nim w ciemnym pokoju z błagalnym wyrazem twarzy starając się odebrać mu misia. — Och, dziecko, teraz wiesz, że to nie… — Odczep się! — krzyknął znowu Synek. Z łóżeczka dobiegło westchnienie i cichy okrzyk. Doris usiadła i zaczęła szlochać. Tak, wiedziały, co do nich należy. W sypialni dziewczynki zaroiło się nagle od robotów — i nie tylko od robotów, bo po chwili zjawił się robot–szef służby domowej o twarzy srogiej i zatroskanej wiodąc ze sobą prawdziwych, z krwi i kości, matkę i ojca Synka. Synek urządził straszliwą scenę. Płakał i przeklinał ich po dziecinnemu, że są niewydarzonymi gamoniami; a oni też omal nie wybuchnęli płaczem, bo zdawali sobie sprawę, że swym brakiem pozycji wyrządzają dzieciom krzywdę. Ale nie pozwolili mu wziąć misia. Odebrali mu go i doprowadzili z powrotem do pokoju, gdzie ojciec przeprowadził z nim poważną rozmowę, matka zaś została w sypialni Doris, żeby popatrzeć, jak Mamuśka uspokaja dziewczynkę. Ojciec powiedział: — Synku, jesteś już dużym chłopcem. Nie powodzi się nam tak dobrze, jak innym ludziom, ale musisz nam pomóc. Czy tego nie rozumiesz. Synku? Wszyscy musimy wywiązywać się z nałożonych na nas obowiązków. Twoja matka i ja konsumując nie zaśniemy teraz do północy, bo przerwałeś nam swoim wybrykiem. Nie możesz przynajmniej spróbować skonsumować coś większego niż pluszowy miś? On jest w sam raz dla Doris, bo ona jest mała, ale taki duży chłopiec, jak ty… — Nienawidzę cię! — wrzasnął Synek i odwrócił się twarzą do ściany. Ukarali go, naturalnie. Pierwszą karą było urządzenie mu w tydzień później dodatkowego przyjęcia urodzinowego. Druga kara była jeszcze gorsza. II W jakiś czas potem — długo, długo potem, po blisko dwudziestu latach — do pokoju hotelowego na wyspie zwanej Fisherman’s Island wszedł mężczyzna nazwiskiem Roger Garrick. Światło nie zapaliło się. — Bardzo nam przykro, proszę pana — przeprosił grzecznie chłopiec hotelowy. — Każemy to, w miarę możliwości, naprawić. — W miarę możliwości? — Brwi Garricka powędrowały w górę. Wedle słów chłopca zainstalowanie nowej świetlówki stanowiło przedsięwzięcie techniczne na wielką skalę. — Dobrze. — Machnięciem ręki odprawił boya. Chłopak zgiął się w ukłonie i zamknął za sobą drzwi. Garrick rozejrzał się dookoła marszcząc czoło. Jedna świetlówka więcej czy mniej nie robiła znowu takiej różnicy; mimo wszystko światło dawały jeszcze kinkiety, lampy do czytania przy fotelach i kanapie oraz fototapeta pokrywająca dłuższą ścianę pokoju — nie wspominając już o tym, że na zewnątrz panował jasny, gorący dzień i światło wlewało się również przez okna. Było to jednak coś nowego — stać w pokoju, w którym nie działa górne światło. Nie podobało mu się to. To przyprawiało… o gęsią skórkę. Pukanie do drzwi. Stanęła w nich dziewczyna — młoda, atrakcyjna, raczej niewysoka. Ale dojrzała kobieta, nie ulegało wątpliwości. — Pan Garrick? Pan Roosenburg oczekuje pana na tarasie słonecznym. — Już idę — Garrick grzebał w stosie bagaży szukając teczki. Nawet ich nie posortowano! Boy hotelowy zwalił po prostu wszystko na kupę i poszedł sobie. — Czy tego pan szuka? — zapytała dziewczyna. Spojrzał tam, gdzie wskazywała; była to jego teczka schowana za inną torbę. — Przywyknie pan do tego, co się tutaj wyprawia. Nic nie jest na swoim miejscu; nic nie działa. Wszyscy się do tego przyzwyczailiśmy. My. Popatrzył na nią przenikliwie, ale nie była robotem; w jej oczach płonęło życie, nie blask elektrycznych lampek. — Aż tak? Wzruszyła ramionami. — Chodźmy do pana Roosenburga. A przy okazji, nazywam się Kathryn Pender. Jestem jego osobistą statystyczką. — Statystyczką? — Wyszedł za nią na korytarz. Odwróciła się i uśmiechnęła — wymuszony, ponury uśmiech świadczący o irytacji. — Zgadza się. Pana to dziwi? — No, cóż — mruknął Garrick — to zajęcie raczej dla robota. Oczywiście nie znam tej dziedziny wiedzy od strony praktycznej… — Pozna pan — ucięła krótko. — Nie, nie pojedziemy windą. Panu Roosenburgowi pilno się z panem spotkać. — Ale… Odwróciła się i spojrzała nań dziwnie. — Czy pan nic ni& rozumie? Przedwczoraj jechałam windą i utknęłam między piętrami na półtorej godziny. Coś się wydarzyło na North Guardian i to coś pochłonęło całą energię z sieci. A jeśli to samo wydarzy się i dzisiaj? Nie wiem, ale proszę mi wierzyć, że półtorej godziny tkwienia w windzie to bardzo długo. — Odwróciła się na pięcie i poprowadziła go do schodów pożarowych. Po drodze rzuciła jeszcze przez ramię: — Niech pan sobie raz na zawsze zapamięta, panie Garrick. Znalazł się pan w rejonie ogarniętym kataklizmem… A zresztą to tylko dziesięć pięter. Dziesięć pięter. Nikt już nie wspinał się dziesięć pięter schodami! Nim dotarli do połowy, Garrick sapał i dyszał, ale dziewczyna biegła przed siebie lekko jak gazela. Spódnicę miała rozciętą do połowy drogi między biodrami a kolanami i Garrick często mógł zauważyć, że jej nogi są podniecająco opalone. Ale mimo to nie potrafił się powstrzymać od rozglądania się wkoło. Oglądał hotel oczami robota, widział obnażoną maszynerię obsługującą wymuskane apartamenty i hole, po których przechadzali się ludzie. Garrick wiedział, tak jak podświadomie wiedział każdy, że wszędzie za kulisami kryją się takie jak to miejsca. W podziemiach pracowały roboty; roboty krzątały się wokół swoich spraw za ścianami i tam realizowały przydzielone im zadania. Ale człowiek tam nie zaglądał. Dziwne były te zgięcia stawów kolanowych dziewczyny; bledsze od reszty nogi… Garrick zmusił się do dalszej obserwacji otoczenia. Weźmy na przykład tę poręcz schodów. Cienka jak drut i sprawiająca niezbyt solidne wrażenie. Potrafiła bez wątpienia wytrzymać każdy ciężar, jaki musiała, ale dlaczego nie mogła na to wyglądać? Odpowiedzią było oczywiście to, że roboty nie mają wbudowanego ludzkiego pojęcia o tym, jak solidnie powinna wyglądać poręcz schodów, zanim ludzie uwierzą, że jest ona naprawdę solidna. Gdyby w robocie zrodziły się jakiekolwiek wątpliwości — a jakież to mało prawdopodobne, żeby robot mógł w coś wątpić! — wyciągnąłby może swoją sztuczną rękę i sprawdził tę barierkę. Tylko jeden raz. Potem już by pamiętał i nigdy więcej nie zwątpił; idąc po schodach nie przysuwałby się wciąż bliżej ściany, byle dalej od pajęczej nitki rozciągniętej między nim a przepastną studnią… Przez resztę wspinaczki Garrick trzymał się skrupulatnie środka schodów. Wprowadzało to oczywiście jeszcze jeden czynnik rozpraszający, a on naprawdę miał parę spraw do przemyślenia. Ale było to całkiem przyjemne rozpraszanie uwagi. I kiedy wreszcie dotarli na górę, problem miał już rozwiązany; jaśniejsze miejsca w zgięciach stawów kolanowych panny Pender wzięły się stąd, że opalała się czynnie — chodząc w słońcu, być może pracując w słońcu, przez co zginające się kolana zasłaniały promieniom słonecznym drogę do tych miejsc usytuowanych z tyłu nóg — a nie tak, jak opalałby się każdy inny: leżąc pod zwykłą, zdrową lampą kwarcową trzymaną przez robota–masażystę. — Nie sądzi pani, że jesteśmy już na górze? — wysapał z trudem. — Jesteśmy na górze –.potwierdziła i obrzuciła go badawczym spojrzeniem. — No, niech się pan o mnie oprze, jeśli się pan zmęczył. — Nie, dziękuję! — Zatoczył się pod drzwi, które otwarły się jak trzeba, kiedy się do nich zbliżał, i wkroczył na skąpany w słońcu taras, aby spotkać się z panem Roosenburgiem. Garrick nie był doktorem medycyny, ale ze swej przedspecjalizacji zapamiętał wystarczająco dużo, aby się zorientować, że w tym musującym, złocistym napoju coś było. Smakował wprost wspaniale — w sam raz schłodzony, w sam raz musujący, nie za słodki. I po dwóch małych łyczkach Garrick kipiał energią i dobrym samopoczuciem. Odstawił szklankę i powiedział: — Nie wiem, co to było, ale dziękuję. Teraz porozmawiajmy. — Z przyjemnością, z przyjemnością! — huknął pan Roosenburg. — Kathryn, akta! Garrick wodził za nią wzrokiem potrząsając głową. Jest więc nie tylko statystyczką, co powszechnie uznawano za zajęcie dla robota, lecz także archiwistką — a to już nie było zajęcie nawet dla robota; takim czymś w przyzwoicie prowadzonym sektorze zajmował się półświadomy sortownik kart perforowanych. — Zatkało pana, co? — zauważył uszczypliwie Roosenburg. — Ale dlatego właśnie pan tu jest. — Był to wątły, filigranowy człowieczek ze złocistą, równo przystrzyżoną bródką. Garrick pociągnął kolejny łyk musującego napoju. Dobry był; nie oszałamiał, a orzeźwiał. — Cieszę się, że wreszcie wiem, po co mnie tu wezwano — powiedział. — Kontrola Rejonowa przysłała pana do nas nie informując, że to obszar objęty kataklizmem? — żachnął się złotobrody Roosenburg. Garrick odstawił szklankę, — Jestem psychikiem. W Kontroli Rejonowej powiedziano mi, że potrzebny wam psychik. Z tego, co tu ujrzałem, wnioskuję, że chodzi raczej o problem z zaopatrzeniem, ale… — Ma pan te akta — powiedziała Kathryn Pender i stanęła obok przyglądając się badawczo Garrickowi. Roosenburg wziął od niej szpule z taśmami i rzucił je sobie na kolana. — Ile pan ma lat, Roger? — spytał obcesowo. — Jestem kwalifikowanym psychikiem! — U Garricka wyczuwało się zdenerwowanie. — Tak się złożyło, że przydzielono mnie do Kontroli Rejonowej i… — Ile pan ma lat? — Dwadzieścia cztery — wybąkał Garrick spoglądając spode łba na Roosenburga. — Hmmm — Roosenburg pokiwał głową. — To niewiele — zauważył. — Może pan już nie pamiętać, jak dawniej bywało. — Wszystkie potrzebne mi informacje znajdują się na tych taśmach — powiedział Garrick z groźbą w głosie. — Nie potrzebuję pańskich wykładów. Roosenburg zagryzł usta i wstał. — Niech pan tu na chwilę podejdzie, dobrze? Zbliżył się do barierki okalającej taras słoneczny i wyciągnął rękę. — Widzi pan te obiekty tam, w dole? Garrick spojrzał. Dwadzieścia pięter niżej, nad brzegiem morza przycupnęła wioska widoczna stąd jako plątanina pastelowych prostokącików i wieżyczek. Po drugiej stronie zatoki majaczyły w lekkiej mgiełce wzgórza lądu stałego; na wodach zatoki unosiły się płaskie białe pływaki receptorów słonecznych. — To elektrownia. O nią panu chodzi? — Elektrownia — zagrzmiał Roosenburg. — Cała energia potrzebna światu pochodzi z tej tutaj i innych rozrzuconych po całym świecie instalacji. — Wychylił się przez barierkę, wpatrzony w kołyszące się na falach pływaki chłonące energię słoneczną. — A ludzie chcieli je zniszczyć — dodał po chwili. — Może mam tylko dwadzieścia cztery lata, panie Roosenburg — powiedział sztywno Garrick — ale ukończyłem szkołę. — Och, tak. Och, oczywiście, że pan ukończył, Roger. Ale być może chodzenie do szkoły to nie to samo, co życie w tamtych czasach. Dorastałem w Erze Obfitości, kiedy prawem było: Konsumować. Moi rodzice byli biedni i wciąż jeszcze pamiętam cierpienia, jakie przychodziło mi znosić w dzieciństwie. Jeść i konsumować, zużywać i używać. Nigdy nie zaznałem chwili odpoczynku, Roger! Dla człowieka bardzo biednego był to kierat; należało konsumować tyle, że nigdy nie mogliśmy przerwać, a im więcej konsumowaliśmy, tym więcej wmuszała w nas Rada Reglamentacji… — To stare dzieje, panie Roosenburg — przerwał mu Garrick. — Morey Fry uwolnił nas od tego koszmaru. — Nie wszystkich — wtrąciła cicho dziewczyna. Człowiek ze złotą brodą pokiwał głową. — Nie wszystkich. O czym, jako psychik, powinien pan wiedzieć, Roger. Garrick poprawił się na krześle, a Roosenburg mówił dalej; — Fry uświadomił nam, że roboty mogą być użyteczne pod dwoma względami — jako producenci i jako konsumenci! Ale dla niektórych z nas odsiecz ta przyszła trochę za późno. Przyzwyczajenia z dzieciństwa — te przyzwyczajenia pokutują. Kathryn Pender nachyliła się do Garricka. — On chce przez to powiedzieć, panie Garrick, że mamy tu do czynienia z patologicznym konsumentem. III Wyspa North Guardian — odległość: trzynaście kilometrów. Szerokość nieco ponad kilometr, długość: niewiele więcej. Jest jednak miasto, są nadmorskie kąpieliska, parki i teatry. Biorąc pod uwagę liczbę mieszkańców, jest to chyba… najgęściej zaludniona wyspa na świecie. Przewodniczący rady wyspy zwołał posiedzenie w wielkiej sali o bogatym wystroju. Wokół lśniącego, mahoniowego stołu zasiadło dziewiętnastu radców. Nad ramieniem przewodniczącego zebrani mogli obserwować mapę sytuacyjną wyspy North Guardian wraz z przyległościami. Wyspa świeciła na niebiesko łagodnym, nieskazitelnym blaskiem. Morze było mglisto zielone; pobliski kontynent, Fisherman’s Island, South Guardian i cała reszta małego archipelagu jarzyły się gorącą, wrogą czerwienią. Malutkie, ruchliwe macki czerwieni atakowały błękit. Błysk — i czerwonawy płomyczek pochłonął róg plaży; błysk — i czerwona iskierka zapłonęła w centrum miasta, rosła, rozkwitała, po czym zgasła. Każdy mały czerwony rozbłysk oznaczał punkt, w którym przerwane zostały linie obronne wyspy; ale wciąż i wciąż wokół plamek czerwieni rozbłyskał łagodny błękit i zalewał je. Przewodniczący był wysoki, przygarbiony i stary. Nosił okulary, chociaż jego robocie oczy widziały dosyć dobrze i bez nich. Odezwał się teraz głosem, który pulsował pewnością siebie i dumą. — Pierwszą pozycją porządku dziennego będzie raport sekretarza obrony. Sekretarz obrony podniósł się z miejsca, wetknął kciuk w kieszonkę kamizelki i odchrząknął. — Panie przewodniczący… — Przepraszam pana — rozległ się szept młodej blondyneczki o słodkiej buzi, stenografującej przebieg posiedzenia. — Pan Trumie opuścił właśnie Bowling Green i kieruje się na północ. Przewodniczący skinął sztywno głową, niczym kiwająca Koroną stara sekwoja. — Może pan kontynuować, panie sekretarzu — powiedział po chwili milczenia. — Nasza flota inwazyjna — zagaił sekretarz wysokim, czystym głosem — jest gotowa do odbicia przy pierwszym nadarzającym się przypływie. Niektóre jednostki zostały, eee; unieruchomione za, eee, sprawą pana Trumiego, ale na wszystkich tych jednostkach szkody zostały usunięte i za kilka godzin znajdą się one w gotowości bojowej. — Pociągła, przystojna twarz sekretarza nabrała uroczystego wyrazu. — Przykro mi jednak poinformować pana, że odnotowaliśmy wzrost swego rodzaju nacisku na dowództwo sił powietrznych, spowodowanego, co powinienem podkreślić, szansami, jakie niesie podjęcie pewnego skalkulowanego ryzyka… — Pytanie, pytanie! — To był komisarz bezpieczeństwa publicznego — niski, śniady, ognistooki, rozjuszony. — Panie komisarzu — zaczął przewodniczący, ale przerwał mu znowu dyskretny szept stenografistki nasłuchującej pilnie przez słuchawki wieści z zewnątrz. — Panie przewodniczący — wyszeptała — pan Trumie minął już bazę marynarki wojennej. — Roboty odwróciły głowy, żeby spojrzeć na mapę sytuacyjną. Bowling Green, chociaż w paru miejscach jeszcze dymiło, przybrało już w większości barwę błękitu. Ale postrzępiony prostokąt bazy buchał czerwienią i jasnością. W powietrzu rozległ się cichutki elektroniczny poszum, niemal westchnienie. Roboty odwróciły się od mapy, żeby popatrzeć po sobie. — Panie przewodniczący! Żądam, aby sekretarz obrony wyjaśnił nam sprawę utraty Grafa Zeppelina oraz 456 eskadry bombowców! Sekretarz obrony skłonił lekko głowę zwracając się do komisarza bezpieczeństwa publicznego. — Pan Trumie je wyrzucił — oznajmił ze smutkiem. Zebrane w sali roboty wydały znowu to ciche, elektroniczne brzęczenie. Rada przystąpiła skwapliwie do przerzucania papierów, a tymczasem wisząca na ścianie mapa sytuacyjna rozbłyskiwała i przygasała, rozbłyskiwała i przygasała. Sekretarz obrony znowu odchrząknął. — Panie przewodniczący, nie ulega wątpliwości, że, eee, brak sprawnego lotnictwa poważnie zaszkodzi, o ile nie zagrozi naszym widokom na pomyślne lądowanie. Niemniej jednak — twierdzę to, panie przewodniczący, z pełną świadomością wniosków, jakie mogę — nie, jakie powinienem! — wyciągnąć z przedstawionego nam, oświadczenia — niemniej jednak, panie przewodniczący, zapewniam, że nasze siły desantowe pomyślnie przeprowadzą lądowanie zaczepne… — Panie przewodniczący! — rozległ się znowu podniecony szept blond stenografistki. — Panie przewodniczący, pan Trumie jest już w budynku! Na wiszącej za nią mapie sytuacyjnej Pentagon — budynek, w którym się znajdowali — jarzył się czerwienią. Prokurator generalny, siedzący najbliżej drzwi, zerwał się z krzesła. — Panie przewodniczący, słyszę go! I teraz wszyscy usłyszeli. Z daleka, z głębi korytarza dobiegł jakiś łomot. Cicha detonacja i następny łomot przemieszany z rozwścieczonymi, kłótliwymi, podniesionymi głosami. Potem bliższy już łomot i przeciągły, głośny odgłos miażdżenia. Dębowe drzwi otworzyły się z impetem sypiąc naokoło drzazgami. Przez wyważone drzwi wkroczyła do sali wysoka postać ogorzałego mężczyzny w szarej skórzanej kurtce, z pistoletami rakietowymi w dyndających u pasa olstrach, i zatrzymała się w progu wodząc wzrokiem po radzie. Dłonie intruza wisiały tuż nad kolbami pistoletów. — Pan Anderson Trumie! — wycedził przez zęby przybysz. Odsunął się na bok. Do sali weszła druga męska postać — niższa, jeszcze bardziej ogorzała, kuśtykająca na szczudle z nierdzewnej stali skrywającym laserowe żądło, nosząca taką samą szarą, skórzaną kurtkę i takie same olstra z pistoletami rakietowymi — przystanęła na chwilę w drzwiach, po czym zajęła stanowisko po drugiej ich stronie. Środkiem do sali posiedzeń wtoczył się ociężale pan Anderson Trumie, żeby odwiedzić swoją radę. Synek Trumie osiągnął wiek dojrzały. Mierzył sobie niewiele ponad metr pięćdziesiąt wzrostu, ale wagą zbliżał się do dwustu kilo. Stał tak w drzwiach oparty o pokiereszowaną dębową framugę, tłuste policzki zlewały mu się z szyją, oczy niemal tonęły w tłuszczu oblepiającym jego czaszkę, grube, usiłujące podtrzymać go nogi drżały. — Wszyscy jesteście aresztowani! — zapiszczał. — Zdrajcy! Zdrajcy! Wpatrywał się w nich dysząc wściekle. Stali z pospuszczanymi głowami. Mapa sytuacyjna za plecami wianuszka radców pozbywała się z wolna plam czerwieni; to roboty naprawcze, uwijając się gorączkowo, usuwały szkody wyrządzone przez Synka Trumiego. — Panie Crockett! — wrzasnął piskliwie Synek. — Rozwalić mi tych zdrajców! Wzzzit–wziiit i dwa pistolety wyskoczyły ze świstem z olster lądując w dłoniach wyższego goryla. Rata–tata–tat i dziewiętnastu radców, podskakując dwójkami i waląc rękami powietrze, padło przebitych na wylot rakietowymi strzałkami. — Tamtą też! — krzyknął Trumie wskazując na blondynkę o słodkim liczku. Bach. Słodka młoda buzia wykrzywiła się konwulsyjnie i zastygła z tym grymasem; stenotypistka zwaliła się bezwładnie na swój mały stoliczek. Mapa sytuacyjna na ścianie rozjarzyła się znowu, ale słabo, bo cóż znaczy dwadzieścia robotów? Synek skinął na drugiego goryla. Ten, ściskając pod pachą szczudło z nierdzewnej stali, podskoczył gorliwie i wolną ręką objął tłuste ramiona Synka Trumiego. — No, paniczu — powiedział ze śpiewnym akcentem — wesprzyj się teraz na ramieniu Długiego Johna… — Uprzątnąć ich — rozkazał ostro Synek. Zepchnął przewodniczącego rady z fotela i z pomocą robotów sam się w nim usadowił. — Zabrać ich stąd i to już, słyszycie? Mam dosyć tych zdrajców. Chcę, żeby robiono, co każę. — Święta racja, paniczu. Długi John… — Do roboty! I ty, Davey, też! Chcę zjeść obiad. — Ma się rozumieć, że pan chce, panie Trumie. Wszystko już przygotowane. — Robot Crockett kopniakiem odsunął z drogi leżącego na podłodze radcę robiąc miejsce procesji robotów–kelnerów wkraczającej właśnie z korytarza do sali. Synek zaczął jeść. Jadł, dopóki jedzenie nie stało się torturą, a potem siedział w fotelu szlochając i obejmując rękoma blat stołu do chwili, kiedy znów mógł jeść. Robot Crockett odezwał się z troską w głosie: — Panie Trumie, nie mógłby pan ździebko pofolgować? Wie pan przecież, że stary doktor Ajschylos nie jest kontent, gdy pan za dużo zje. — Nienawidzę doktora! — powiedział zawzięcie Trumie. Zmiótł talerze ze stołu. Spadły z grzechotem i brzękiem i potoczyły się po podłodze, a on dźwignął się z trudem z fotela i słaniając na nogach podszedł o własnych siłach do okna. — Nienawidzę doktora! — ryknął znowu szlochając i wyglądając cały we łzach przez okno na swoje królestwo z kłębiącą się w dole ciżbą, maszerującymi żołnierzami i dudniącym przybojem. Tłuste ramiona usiłowały zatrząść się z bólu. Miał wrażenie, że w zakamarki jego ciała walą się rozżarzone bloki żużla tnąc wszystko, co napotkają, postrzępionymi krawędziami, krusząc to gorącym ciężarem. — Odprowadźcie mnie — powiedział ze szlochem do robotów. — Zabierzcie mnie od tych zdrajców. Odprowadźcie mnie do mojej kwatery prywatnej. IV — Jak sam pan widzi — powiedział Roosenburg — on jest niebezpieczny. Garrick patrzył ponad wodami zatoki na wyspę North Guardian. — Lepiej obejrzę sobie te taśmy — powiedział. Dziewczyna schwyciła od razu szpule i zaczęła je wkręcać do projektora. Niebezpieczny. Tak, przyznał w duchu Garrick, ten Trumie jest niebezpieczny. Niebezpieczny dla zrównoważonego, stabilnego świata; bo wystarczy tylko jeden Trumie, aby zburzyć tę stabilność. Przez tysiące tysięcy lat społeczeństwo uczyło się tego ostrożnego spaceru po linie. Tak, to była sprawa dla psychika… A Garrick miał tę przykrą świadomość, że liczy sobie dopiero dwadzieścia cztery lata. — Gotowe — oznajmiła dziewczyna. — Niech pan to sobie przejrzy — powiedział Roosenburg. — Potem, kiedy pan już przestudiuje wszystkie taśmy o Trumiem, pokażemy panu coś jeszcze. Jednego z jego robotów. Ale najpierw radzę się zapoznać z materiałem zarejestrowanym na taśmach. — No, to do dzieła — powiedział Garrick. Dziewczyna nacisnęła wyłącznik i w kolorze, w trzech wymiarach pojawiło się przed nim w miniaturze całe życie Andersena Trumie. Roboty mają oczy; a gdzie udają się roboty, tam podążają za nimi oczy Robota Centralnego. A roboty kręcą się wszędzie. Szpula z taśmą zawierającą historię życia Synka Trumiego pochodziła właśnie z archiwów Robota Centralnego. Taśmy odtwarzane były na kulistej przeglądarce o wysokości dwudziestu centymetrów, na kryształowej kuli zaglądającej w przeszłość. Najpierw pojawiły się obrazy zarejestrowane oczyma robotów z pokoju dziecinnego Synka Trumiego. Samotny chłopczyk dwadzieścia lat temu, zagubiony w ogromnym pokoju. — Odrażające! — wzdrygnęła się Kathryn Pender marszcząc nos. — Jak ludzie mogli tak żyć? — Proszę mi nie przeszkadzać w oglądaniu — upomniał ją Garrick. — To ważne. — Postać małego chłopca w kuli roztrąciła kopniakiem zabawki i rzuciła się ze szlochem na ogromne łoże. Garrick przymrużył oczy, zmarszczył czoło i wyciągnął rękę usiłując nawiązać kontakt… Miał trudności. Tak, taśmy pokazywały fakty obiektywne, ale psychika interesowała subiektywna rzeczywistość kryjąca się za tymi faktami. Kopie swoje zabawki. Tak, ale dlaczego? Bo ma ich dosyć — a dlaczego ma ich dosyć? Bo go przerażają? Kopie swoje zabawki. Bo… bo są to niewłaściwe zabawki? Kopie — nienawidzi ich! Nie chce ich! Chce… W kulistej przeglądarce rozbłysło niebieskawe światło. Garrick zamrugał oczyma i podskoczył; i to był koniec tego odcinka. Kolory płynęły i nagle utrwaliły się w jasny obraz. Anderson Trumie — młodzieniec. Garrick rozpoznał po chwili tę scenę — to było tutaj, na Fisherman’s Island, jakieś przyjemne miejsce z widokiem na wodę. Bar, a w jego głębi pryszczaty, dwudziestoletni Anderson Trumie wpatrzony ponuro w pustą szklankę. Obraz zarejestrowany został oczyma robota barmana. Anderson Trumie chlipał. I znowu był to tylko fakt obiektywny, a jaki fakt krył się za tym faktem? Trumie pił, pił. Dlaczego? Picie, picie. Z nagłym poczuciem szoku Garrick zorientował się, co to za drink — złoty, musujący płyn. Nieoszałamiający. Nieuzależniający! Trumie nie był pijakiem, coś innego kazało mu pić, pić, koniecznie pić, w żadnym przypadku nie przestawać pić, bo inaczej… I znowu niebieski rozbłysk. To nie był jeszcze koniec; taśmy przedstawiały Trumiego gromadzącego zachłannie dzieła sztuki, Trumiego dekorującego pałac, Trumiego w podróży dookoła świata i Trumiego powracającego na Fisherman’s Island. I to był już koniec. — Oto jego akta — odezwał się Roosenburg. — Oczywiście, jeśli pragnie pan obejrzeć jeszcze surowe, nieopracowane taśmy, możemy postarać się u Robota Centralnego o ich udostępnienie, ale… — Nie. — W tej sytuacji najlepiej było trzymać się z dala od Robota Centralnego; podobnych wyłączeń mogło być więcej, a czasu brakowało. Poza tym coś zaczynało mu już świtać. — Puśćcie jeszcze raz pierwszą taśmę — poprosił Garrick. — Wydaje mi się, że tam chyba jest coś… Garrick wypełnił formularz zamówienia i wręczył go Kathryn Pender. Dziewczyna zerknęła na arkusik, uniosła brwi, wzruszyła ramionami i wyszła go zrealizować. Zanim wróciła, Roosenburg zaprowadził Garricka do pokoju, w którym skuty łańcuchami leżał pojmany robot Trumiego. — Odłączył się od Robota Centralnego — mówił Roosenburg. — Chyba zdaje pan sobie sprawę z tego, co to oznacza. Niech pan sobie wyobrazi! Nie tylko zbudował dla siebie całe miasto, ale i własną centralną sterownię robotów! Garrick popatrzył na robota. Był to rybak, a przynajmniej tak utrzymywał Roosenburg. Niskiego wzrostu, smagły, czarnowłosy, i całkiem możliwe, że gdyby woda nie przylepiła ich do czaszki, włosy te byłyby kędziorowate. Robot był jeszcze mokry po szamotaninie, w wyniku której wylądował w wodzie, a ostatecznie w rękach Roosenburga. Roosenburg przystąpił już do pracy. Garrick starał się myśleć o robocie jak o maszynie, ale nie było to łatwe. Robot do złudzenia przypominał człowieka — gdyby nie kryształ i miedź, które ukazały się po zdjęciu potylicy. — To tak samo trudne jak operacja mózgu — mruknął Roosenburg pracując szybko i nie podnosząc wzroku. — Musiałem zewrzeć przewody wejściowe nie naruszając przy tym równowagi elektronicznej… Cyk, cyk. Odpadła miedziana spiralka i Roosenburg pochwycił ją pincetką. Ręce i nogi rybaka wierzgnęły gwałtownie jak kończyny żaby podłączone do ogniwa galwanicznego. Kathryn Pender powiedziała: — Znaleźli go dzisiaj rano, gdy zarzucał sieci na zatoce śpiewając O Sole Mio. Jest na pewno z North Guardian. Nagle światło zamigotało i przy żółkło, po czym powróciło do normalnej jasności. Garrick wstał i podszedł do okna. North Guardian majaczyła jaśniejszą plamką, tam gdzie niebo styka się z wodą. Pstryk, cyk. Robot–rybak zaczął śpiewać: Tune le serre, dupo quel fanal, Dietro la caserma, in staro ed… Pstryk. Roosenburg mruknął coś pod nosem nie przerywając pracy. Kathryn Pender podeszła do okna i stanęła obok Garricka. — Sam pan teraz widzi — powiedziała. Garrick wzruszył ramionami. — Trudno go za to winić. — A ja go winię! — zaperzyła się. — Mieszkam tu od urodzenia. Fisherman’s Island stanowiła zawsze atrakcję turystyczną — nic dziwnego, było tu pięknie. A niech pan spojrzy na nią teraz. Windy nie działają. Nie ma światła. Zniknęły praktycznie wszystkie nasze roboty. Części zamienne, materiały budowlane, wszystko — wszystko to jest teraz na North Guardian! Nie ma dnia, Garrick, żeby nie odpłynęło na północ kilka barek transportowych wyładowanych towarem po brzegi, bo on tego żąda. Winić go? Ja bym go zabiła! Cyk. Wrmpstryk. Rybak uniósł głowę i zaintonował: Forse dommani, piangerai. E dopo tu, sorriderai Pstryk. Sonda Roosenburga odsłoniła mały czarny krążek. — Kathryn, obejrzyj to, dobrze? — odczytał z krążka numer seryjny i odłożył sondę. Stał wyłamując sobie palce i przypatrując się z irytacją nieruchomej postaci. Garrick podszedł do niego. Roosenburg wskazał ruchem głowy rybaka. — Grzebanie w ich bebechach to zajęcie dla robota. Widzi pan, Trumie dysponuje własnym centrum sterowania. Muszę go teraz przestroić na zakres kontynentalnej podstacji sterującej, ale tak, żeby jego układy odbiorcze pozostały dostrojone na poziomie symbolicznym do stacji z North Guardian. Rozumie pan, o czym mówię? Będzie myślał z North Guardian, ale działał zgodnie z instrukcjami z kontynentu. — Jasne — powiedział Garrick nic nie rozumiejąc. — A to cholernie skomplikowana robota. W tych kukłach nie ma zbyt wiele miejsca… — Nie odrywając wzroku od nieruchomej postaci sięgnął znowu po sondę. Wróciła Kathryn Pender z kartą perforowaną w ręku., — Tak, to był jeden z naszych. Pracował w charakterze pomocnika kelnera w bufecie klubu plażowego. — Skrzywiła się. — A żeby tego Trumiego! — Trudno go za to winić — zauważył roztropnie Garrick. — Starał się tylko dobrze wywiązywać ze swych obowiązków. Zmierzyła go podejrzliwym spojrzeniem. — On jest tylko… — zaczęła; ale Roosenburg przerwał jej tryumfalnym okrzykiem. — Mam! No, kochany, siadaj i opowiadaj nam, co knuje teraz Trumie! — Jak pan każe, szefie — odezwał się posłusznie rybak. — Co chcecie wiedzieć? Spytali o wszystko, co chcieli wiedzieć, a robot, niczego nie ukrywając, niczego nie dodając od siebie, odpowiedział na wszystko, o co pytali. Opowiadał im o Andersenie Trumie, królu własnej wyspy, patologicznym konsumencie. Było to jak echo starych złych czasów Wieku Obfitości, kiedy to świat dusił się pod nieprzerwanym, uporczywym napływem wszelakiego rodzaju dóbr ze zautomatyzowanych fabryk, a desperacki wyścig między konsumpcją i produkcją nadwerężał ludzką wytrzymałość. Ale nakaz dla Trumiego wypływał nie od społeczeństwa, a z niego samego. Konsumuj! polecał mu jakiś wewnętrzny głos; Korzystaj! krzyczał. Pożeraj! komenderował. A Trumie heroicznie stosował się do tych poleceń. Z tego, co opowiadał im rybak, obraz rysował się ponury. Na North Guardian stawały pod broń armie, po jej wodach przybrzeżnych krążyły floty wojenne. Anderson Trumie przechadzał się pośród swoich tworów niczym tłusty bóg, niszcząc i rządząc. W tym, co mówił rybak, Garrick dostrzegał jakąś prawidłowość. Trumie uważał się za Hitlera, Hoovera i Dżyngis Chana w jednej osobie; był dyktatorem montującym machinę wojenną, naczelnym konstruktorem tworzącym potężne państwo. Był wojownikiem. — Bawił się ołowianymi żołnierzykami — powiedział Garrick, a Roosenburg i dziewczyna skinęli głowami. — Problem w tym — zagrzmiał Roosenburg — że przestał się bawić. Floty inwazyjne, Garrick! Jemu już za ciasno na North Guardian, on chce zagarnąć resztę kraju! — Nie można go za to winić — powiedział po raz trzeci Garrick i wstał. — Pozostaje pytanie — dodał — co z tym zrobić? — Po to pan tu jest — przypomniała mu Kathryn Pender. — No dobrze — zgodził się Roger Garrick. — Zapomnijmy o ołowianych żołnierzykach; to znaczy qua żołnierzykach. Zapewniam was, że nie wyrządzą nikomu krzywdy. Roboty tego nie potrafią. — Wiemy o tym — ucięła krótko Kathryn. — Problem w tym, jak położyć kres wyczerpywaniu przez Trumiego zasobów światowych. — Zagryzł usta. — Zgodnie z informacjami, jakich udzieliła mi Kontrola Rejonowa, pierwszy plan polegał na pozostawieniu go w spokoju; mimo wszystko nadal jest mnóstwo dla każdego. Czemu więc nie machnąć ręką na wybryki Trumiego? Ale nie za bardzo to wyszło. — Ma pan całkowitą rację — przyznała zgryźliwie Kathryn Pender. — Nie, nie — nie na waszym lokalnym poziomie — sprostował szybko Garrick. — Mimo wszystko, co znaczy kilka tysięcy robotów, urządzenia warte kilkaset milionów dolarów? Możemy nasycić ten rejon sprzętem w przeciągu tygodnia. — A w przeciągu następnego tygodnia — huknął Roosenburg. — Trumie znowu nas z niego ogołoci! Garrick skinął głową. — W tym rzecz — przyznał. — Nie wygląda na to, żeby istniała dla niego jakaś granica nasycenia. A jednak… nie możemy tak po prostu odmówić realizacji jego zamówień. Z punktu widzenia lekarza, którym przecież jestem, stworzyłoby to bardzo zły precedens. Zaszczepiłoby pewien niepokój w umysłach wielu osób — w umysłach, które w określonych okolicznościach mogłyby później nie utrzymać niezawodnej stabilności w obliczu braku stabilnego, pewnego źródła wszystkiego, czego na żądanie zapragną. Mówiąc Trumiemu „nie” otwieramy drzwi do pewnych potężnych, niezgłębionych zakamarków umysłu ludzkiego. Chciwość. Zachłanność. Duma z posiadania… — A więc co zrobimy? — krzyknęła Kathryn Pender. — Jest tylko jedno wyjście — powiedział z ociąganiem Garrick. — Przejrzę jeszcze raz akta Trumiego, a potem wybiorę się na North Guardian. V Roger Garrick był aż nadto świadomy faktu, ze ma dopiero dwadzieścia cztery lata. Nie robiło to wielkiej różnicy. W obliczu drażliwego zadania, przed którym teraz stał, wątpliwości co do sukcesu mieliby najstarsi i najbardziej doświadczeni lekarze z Kontroli Rejonowej. Zaczęli o świcie. Wokół, z morza, unosiły się opary, a pod kesonem mruczał cichutko mały bateryjny silniczek ich motorówki. Garrick siedział wybijając rytm palcami na pudełku z ich sprzętem inwazyjnym, a dziewczyna sterowała. Znajdujące się w pudełku akcesoria warsztaty z Fisherman’s Island wytwarzały przez całą noc — nie dlatego, że ich wytworzenie nastręczało trudności, ale dlatego, że była to zła noc. Wielkie rzeczy działy się na North Guardian; dwa razy na prawie całą godzinę zanikało zasilanie, ponieważ zapotrzebowanie na energię na liniach biegnących do North Guardian pochłaniało wszystko, czego mogła dostarczyć sieć energetyczna. Gdy dotarli na odległość głosu od portu wojennego, słońce stało już wysoko. Roboty uwijały się jak w ukropie; port kipiał aktywnością. Wysoka na dwa i pół metra suwnica opuszczała pracowicie prefabrykowany pokład bojowy na kadłub trzymetrowego lotniskowca. Tuż przed dziobem ich motorówki kołysał się na kotwicy ścigacz torpedowy — naturalnej wielkości, nie w skali. Kathryn wyminęła go ignorując nawoływania robota–podporucznika stojącego przy relingu. Obejrzała się przez ramię na Garricka; na jej twarzy malowało się napięcie. — Wszędzie tu… wszędzie tu groch z kapustą. Garrick skinął głową. Okręty wojenne były wielkości modeli, małe łodzie wielkości naturalnej. W mieście za portem wojennym, iglica Empire State Building stykała się niemal z sąsiadującym z nią Pentagonem. Pół kilometra dalej z brzegu strzelał w niebo most wiszący, urywający się nagle nad otwartą wodą po przebiegnięciu tysiąca metrów. Wytłumaczenie tego było dosyć oczywiste — nawet dla psychika tuż po szkole, realizującego swoje pierwsze prawdziwe zlecenie. Trumie usiłował rządzić światem bez niczyjej pomocy, a tam, gdzie w jego pojęciu, jaki ten świat ma być, występowały luki, objawiały się takie właśnie rezultaty. „Dajcie mi okręty wojenne”, rozkazywał swoim robotom–zaopatrzeniowcom, a oni wynajdywali jedyne okręty wojenne na świecie, jakie można było skopiować — miniaturowe modele–zabawki w niewielkiej skali wciąż jeszcze cieszące się wielkim wzięciem u dzieci. „Dajcie mi lotnictwo!” i już w pośpiechu gromadzono tysiąc modeli bombowców. „Zbudujcie mi most!”, ale może zapomniał powiedzieć dokąd. — Szybciej, Garrick! Garrick potrząsnął głową i skupił się na otaczającym go świecie. Kathryn Pender stała na szarym stalowym pomoście i owijała cumę ich motorówki wokół czegoś, co wyglądało na lufę baterii nabrzeżnej, ale miało tylko półtora metra długości. Garrick pochwycił swoje małe pudełko i zeskoczył na pomost stając obok niej. Odwróciła się i spojrzała na

O nas

PDF-X.PL to narzędzie, które pozwala Ci na darmowy upload plików PDF bez limitów i bez rejestracji a także na podgląd online kilku pierwszych stron niektórych książek przed zakupem, wyszukiwanie, czytanie online i pobieranie dokumentów w formacie pdf dodanych przez użytkowników. Jeśli jesteś autorem lub wydawcą książki, możesz pod jej opisem pobranym z empiku dodać podgląd paru pierwszych kartek swojego dzieła, aby zachęcić czytelników do zakupu. Powyższe działania dotyczą stron tzw. promocyjnych, pozostałe strony w tej domenie to dokumenty w formacie PDF dodane przez odwiedzających. Znajdziesz tu różne dokumenty, zapiski, opracowania, powieści, lektury, podręczniki, notesy, treny, baśnie, bajki, rękopisy i wiele więcej. Część z nich jest dostępna do pobrania bez opłat. Poematy, wiersze, rozwiązania zadań, fraszki, treny, eseje i instrukcje. Sprawdź opisy, detale książek, recenzje oraz okładkę. Dowiedz się więcej na oficjalnej stronie sklepu, do której zaprowadzi Cię link pod przyciskiem "empik". Czytaj opracowania, streszczenia, słowniki, encyklopedie i inne książki do nauki za free. Podziel się swoimi plikami w formacie "pdf", odkryj olbrzymią bazę ebooków w formacie pdf, uzupełnij ją swoimi wrzutkami i dołącz do grona czytelników książek elektronicznych. Zachęcamy do skorzystania z wyszukiwarki i przetestowania wszystkich funkcji serwisu. Na www.pdf-x.pl znajdziesz ukryte dokumenty, sprawdzisz opisy ebooków, galerie, recenzje użytkowników oraz podgląd wstępu niektórych książek w celu promocji. Oceniaj ebooki, pisz komentarze, głosuj na ulubione tytuły i wrzucaj pliki doc/pdf na hosting. Zapraszamy!