Frederik Pohl The Man Who Ate the World CZŁOWIEK, KTÓRY ZJADŁ ŚWIAT I Miał imię, ale w domu wołano nań „Synku”, a z domu prawie nie wychodził. Nienawidził domu. Inni chłopcy w jego wieku chodzili do szkoły. Synek oddałby wszystko, żeby chodzić do szkoły, ale jego rodzinie, oględnie mówiąc, nie powodziło się najlepiej. To nie była wina Synka, że jego ojcu pokazowe nic się nie udawało. Ale konsekwencje tego stanu rzeczy dotykały go bezpośrednio — żadnej szkoły, żadnych rówieśników, z którymi można by się pobawić. Wszystkie dzieciństwa są tragiczne (o czym zapominają dorośli), ale dzieciństwo Synka stanowiło jedno pasmo udręki. Najgorzej bywało w nocy, kiedy młodsza siostrzyczka już spała, a rodzice w ponurych nastrojach jedli, czytali, tańczyli i pili, dopóki niemal nie padli z nóg. A ze wszystkich złych nocy Synka najgorszą była chyba ta przed jego dwunastymi urodzinami. Był już na tyle duży, że wiedział, jak wygląda przyjęcie urodzinowe. Będzie ciasto i cukierki, gry i zabawy; będą prezenty, prezenty, prezenty. Będzie to straszny, nie mający końca dzień. Wyłączył kolorowy stereowizor, taśmę z nagraniami pieśni marynarskich i jak gdyby nigdy nic ruszył do drzwi bawialni. Davey Crockett siedzący do tej pory obok makiety kosmodromu wstał i powiedział: — Zaczekaj, Synku. Przejdę się z tobą. — Twarz Davey’a była pogodna i krzepka jak turnia z Tennessee; wsunął pod pachę długą myśliwską strzelbę, a drugą ręką otoczył ramiona Synka. — Dokąd idziemy? Synek strząsnął z ramienia rękę Daveya Crocketta. — Spływaj — burknął z rozdrażnieniem. — Prosił cię tu kto? Z szafy, kuśtykając na swej drewnianej nodze i wspierając się na sękatym kosturze, wyszedł Długi John Silver. — Och, paniczu — odezwał się głosem pełnym wyrzutu, — nie powinieneś się tak zwracać do starego Daveya! Davey to twój dobry druh. Niejeden znojny dzień Davey i ja dotrzymywaliśmy ci kompanii. Pytam cię, paniczu: czy to w porządku i czy tak się godzi, żebyś mu teraz kazał spływać? Czy to w porządku, paniczu? Czy tak się godzi? Synek wpatrywał się uparcie w podłogę i nie odpowiadał. Do licha, co za sens odpowiadać takim kukłom? Stał nieruchomo, milcząc zawzięcie, dopóki nie poczuł, że chce coś powiedzieć. A wtedy rzucił do nich: — Właźcie obaj do szafy. Nie chcę się z wami bawić. Pobawię się moimi pociągami. — O, tak, to bardzo dobra myśl! — podchwycił skwapliwie Długi John. — Setnie się ubawisz swoimi pociągami, paniczu, a tymczasem Davey i ja… — Wynocha! — krzyknął Synek. Dopóty tupał nogą, dopóki nie zniknęli mu z oczu. Pośrodku pokoju stał samochód strażacki; chciał go kopnąć, ale samochód odjechał szybko poza zasięg jego nóg i wślizgnął do swego małego garażu pod akwarium z tropikalnymi rybkami. Powłócząc nogami Synek podszedł do makiety kolejki i wlepił w nią wzrok. Gdy był już blisko, z tunelu, sypiąc iskrami z komina, wypadła lokomotywa TCL. Przemknęła przez most, zagwizdała na przejeździe kolejowym i buchając parą wtoczyła się na peron Union Station. Dach stacji rozjarzył się i nagle stał przeźroczysty. Synek ujrzał kłębiące się pod nim tłumy bagażowych i podróżnych… — Nie chcę tego — powiedział. — Casey, rozwal jeszcze raz ten stary Numer Dziewięćdziesiąt Dziewięć. Makieta zafalowała posłusznie i przesunęła się o pół obrotu. Z kabiny parowozu S.P. wychylił się stary Casey Jones wysokości czterech centymetrów i pomachał Synkowi na pożegnanie. Parowóz zagwizdał przeraźliwie dwa razy i zaczął nabierać szybkości… To była niezła kraksa. Małe ciałko poczciwego Caseya wyrzucone siłą bezwładności z kabiny pokryte było prawdziwymi bąblami od gorącej pary i toczyło prawdziwą krew. Ale Synek odwrócił się do tego plecami. Ta katastrofa podobała mu się przez dłuższy czas — dłużej niż każda inna zabawka, jaką posiadał. Ale już mu się znudziła. Rozejrzał się po pokoju. Tarzan, Król Małp, opierający się do tej pory o gruby na pól metra pień drzewa i dzierżący w ręku koniec liany podniósł głowę i spojrzał na niego. Ale Tarzana, wykalkulował sobie sprytnie Synek, dzieli od niego cała szerokość pokoju. Reszta siedzi w szafie… Synek wypadł jak burza z bawialni i zatrzasnął za sobą drzwi. Kątem oka dostrzegł jeszcze, jak Tarzan rzuca się za nim w pogoń, ale zanim Synek przekroczył próg pokoju, tamten zrezygnował z pościgu i zastygł w bezruchu. To do niczego, pomyślał ze złością Synek. Do niczego! Nawet go nie ścigają; gdyby go gonili, miałby przynajmniej cień szansy, żeby się im urwać. Porozumiewają się po prostu przez te swoje małe radyjka i po chwili któreś z opiekunów albo opiekunek, albo ktokolwiek inny, kto znajdzie się akurat w pobliżu, dostaje jego namiary. I teraz też tak się to skończy. Ale chociaż przez moment był wolny. Zwolnił przed wejściem do Wielkiej Sali i skierował się w stronę pokoju siostrzyczki. Zaledwie wkroczył do sali rozpluskały się fontanny, rozdzwoniły melodyjnie pokrywające ściany mozaiki, iskrząc przy tym wszystkimi barwami tęczy. — Chwileczkę, dziecinko, a dokąd to! Odwrócił się, ale i tak wiedział, że to Mamuśka. Człapała ku niemu ociężale na swoich wielkich, płaskich stopach unosząc na wysokość ramion ręce o różowych dłoniach. Jej twarz skryta pod czerwoną chustką była nachmurzona. Błyskała złotym zębem zrzędząc: — Dziecinko, ty nas wpędzisz do grobu! Jak mamy się tobą dobrze opiekować, jeśli ty wciąż tak uciekasz? Wrócisz teraz z Mamuśka do swojego ślicznego pokoiku i zobaczymy, czy w telewizji nie nadają jakiegoś ładnego programu. Synek zatrzymał się i czekał na nią, ale nawet nie zaszczycił jej spojrzeniem. Człap–człap, zbliżały się kaczym chodem wielkie stopy; ale nie miał złudzeń. Wielkie kacze stopy, sto kilo wagi, ale Mamuśka potrafiłaby go dognać na odcinku dwudziestu metrów, gdyby nawet miał nad nią dziesięć przewagi. Każde z nich to potrafiło. — Szedłem właśnie spojrzeć na moją siostrzyczkę — odezwał się najbardziej lodowato obruszonym tonem, na jaki było go stać. Chwila milczenia. — Naprawdę? — Na pulchnej, czarnej twarzy malowała się podejrzliwość. — Tak, naprawdę. Doris jest moją siostrzyczką i bardzo ją kocham. Chwila milczenia — długa chwila milczenia. — To ładnie — powiedziała Mamuśka, ale w jej głosie nadal pobrzmiewało niedowierzanie. — Chyba lepiej będzie, jak pójdę z tobą. Nie chciałbyś przecież obudzić swojej małej siostrzyczki. Pójdę z tobą i pomogę ci zachowywać się cicho. Synek strącił jej dłoń z ramienia — zawsze kładli na nim swoje łapy! — Nie chcę, żebyś ze mną szła, Mamuśko! — Och, słoneczko! Wiesz przecież, że Mamuśka nic ci nie będzie przeszkadzać. Synek odwrócił się na pięcie i ruszył z ponurą miną w kierunku pokoju siostry. Żeby chociaż raz zostawili go samego! Ale nigdy się tego nie doczeka. Tak było zawsze, wciąż jakiś zakichany stary robot — tak, robot, pomyślał z wściekłością rozkoszując się tym nieprzyzwoitym słowem. Zawsze jeden zakichany robot za drugim. Dlaczego Tatuś nie może być taki, jak inni tatusiowie, żeby mogli mieszkać w przyzwoitym domu i pozbyć się tych zakichanych robotów — żeby mógł chodzić do prawdziwej szkoły i być w klasie z innymi chłopcami, a nie uczyć się w domu pod kierunkiem panny Brooks, pana Chipsa i całej tej bandy robotów? Wszystko psuli. I teraz też popsują to, co chciał zrobić. Ale i tak to zrobi, bo w pokoju Doris jest coś, co on bardzo chce mieć. Była to chyba jedyna namacalna rzecz na świecie, której pragnął. Gdy mijali imitację skalnego zwaliska zwanego Jaskinią Niedźwiedzią. Mama Niedźwiedź wytknęła z niej łeb i ryknęła; — Cześć, Synku! Czy to już czasem nie pora, żebyś powędrował do łóżka? W naszym niedźwiedzim legowisku jest przyjemnie i ciepło, Synku. Nawet na nią nie spojrzał. Był okres, że takie rzeczy też lubił, ale nie miał już czterech lat, jak Doris. Mimo wszystko istniało jednak coś, co czterolatek… Zatrzymał się przed drzwiami jej pokoju. — Doris? — szepnął. — Oj, dziecko — skarciła go Mamuśka — przecież wiesz, że maleństwo już śpi! Czemu chcesz ją obudzić? — Wcale nie chcę jej obudzić. — Synek był jak najdalszy od zamiaru obudzenia siostrzyczki. Wszedł na palcach do pokoju i przystanął przy łóżeczku dziewczynki. Szczęśliwy bachor! pomyślał z zazdrością. Mając cztery lata mogła mieszkać w małym pokoiku i spać w małym łóżeczku, gdy tymczasem on. Synek, musiał pętać się po piętnastometrowej sypialni i kotłować w łożu długim na trzy metry. Zadumany, patrzył na siostrę z góry. Stojąca za nim Mamuśka cmoknęła z aprobatą. — Jak to miło, kiedy dzieci kochają się tak, jak ty i ta malutka — szepnęła. Doris spała posapując i tuląc do siebie pluszowego misia. Miś poruszył się lekko i otworzywszy jedno oczko spojrzał na Synka, ale nic nie powiedział. Synek wstrzymał oddech, pochylił się nad łóżeczkiem i delikatnie uniósł pluszowego misia. Miś wił się rozpaczliwie, usiłując mu się wyrwać. Stojąca z tyłu Mamuśka wyszeptała karcąco: — Synku! W tej chwili zostaw tego starego misia, słyszysz? — Nic takiego nie robię — szepnął Synek. — Odczepisz ty się wreszcie? — Synku! Desperacko ściskał w pasie małego pluszowego robota. Okładały go miękkie łapki, futrzaste stopki drapały po rękach. Niedźwiadek porykiwał piskliwym rykiem misia–zabawki, skowyczał i nagle na ręce Synka zaczęły kapać jego prawdziwe, słone łzy. — Synku! Przestań w tej chwili, złotko, przecież wiesz, że to zabawka Doris. Och, dziecko! — On jest mój — odburknął. Miś wcale nie był jego. Jego misia już dawno nie było. Zabrano mu go, kiedy miał sześć lat, bo był stary, a on miał już sześć lat, a sześciolatki muszą mieć większe, bardziej skomplikowane roboty–towarzyszy. Ten tutaj nie był nawet tego samego koloru, co tamten — brązowy, a jego był czarno–biały. Ale był miły w dotyku i przyjemnie ciepły; Synek kiedyś słyszał, jak szepcze Doris do ucha zmyślone historyjki. I bardzo chciał go mieć. Kroki w hallu. Niski, błagalny głos od drzwi: — Synku, nie możesz zabierać zabawek Doris. Porządek musi być. Stał ze spuszczoną głową ściskając pluszowego misia. — Niech pan stąd idzie, panie Chips! — Mówię do ciebie. Synku! To nie jest odpowiednie zachowanie. Proszę oddać zabawkę. — Nie oddam! — krzyknął Synek. Mamuśka pochyliła się nad nim w ciemnym pokoju z błagalnym wyrazem twarzy starając się odebrać mu misia. — Och, dziecko, teraz wiesz, że to nie… — Odczep się! — krzyknął znowu Synek. Z łóżeczka dobiegło westchnienie i cichy okrzyk. Doris usiadła i zaczęła szlochać. Tak, wiedziały, co do nich należy. W sypialni dziewczynki zaroiło się nagle od robotów — i nie tylko od robotów, bo po chwili zjawił się robot–szef służby domowej o twarzy srogiej i zatroskanej wiodąc ze sobą prawdziwych, z krwi i kości, matkę i ojca Synka. Synek urządził straszliwą scenę. Płakał i przeklinał ich po dziecinnemu, że są niewydarzonymi gamoniami; a oni też omal nie wybuchnęli płaczem, bo zdawali sobie sprawę, że swym brakiem pozycji wyrządzają dzieciom krzywdę. Ale nie pozwolili mu wziąć misia. Odebrali mu go i doprowadzili z powrotem do pokoju, gdzie ojciec przeprowadził z nim poważną rozmowę, matka zaś została w sypialni Doris, żeby popatrzeć, jak Mamuśka uspokaja dziewczynkę. Ojciec powiedział: — Synku, jesteś już dużym chłopcem. Nie powodzi się nam tak dobrze, jak innym ludziom, ale musisz nam pomóc. Czy tego nie rozumiesz. Synku? Wszyscy musimy wywiązywać się z nałożonych na nas obowiązków. Twoja matka i ja konsumując nie zaśniemy teraz do północy, bo przerwałeś nam swoim wybrykiem. Nie możesz przynajmniej spróbować skonsumować coś większego niż pluszowy miś? On jest w sam raz dla Doris, bo ona jest mała, ale taki duży chłopiec, jak ty… — Nienawidzę cię! — wrzasnął Synek i odwrócił się twarzą do ściany. Ukarali go, naturalnie. Pierwszą karą było urządzenie mu w tydzień później dodatkowego przyjęcia urodzinowego. Druga kara była jeszcze gorsza. II W jakiś czas potem — długo, długo potem, po blisko dwudziestu latach — do pokoju hotelowego na wyspie zwanej Fisherman’s Island wszedł mężczyzna nazwiskiem Roger Garrick. Światło nie zapaliło się. — Bardzo nam przykro, proszę pana — przeprosił grzecznie chłopiec hotelowy. — Każemy to, w miarę możliwości, naprawić. — W miarę możliwości? — Brwi Garricka powędrowały w górę. Wedle słów chłopca zainstalowanie nowej świetlówki stanowiło przedsięwzięcie techniczne na wielką skalę. — Dobrze. — Machnięciem ręki odprawił boya. Chłopak zgiął się w ukłonie i zamknął za sobą drzwi. Garrick rozejrzał się dookoła marszcząc czoło. Jedna świetlówka więcej czy mniej nie robiła znowu takiej różnicy; mimo wszystko światło dawały jeszcze kinkiety, lampy do czytania przy fotelach i kanapie oraz fototapeta pokrywająca dłuższą ścianę pokoju — nie wspominając już o tym, że na zewnątrz panował jasny, gorący dzień i światło wlewało się również przez okna. Było to jednak coś nowego — stać w pokoju, w którym nie działa górne światło. Nie podobało mu się to. To przyprawiało… o gęsią skórkę. Pukanie do drzwi. Stanęła w nich dziewczyna — młoda, atrakcyjna, raczej niewysoka. Ale dojrzała kobieta, nie ulegało wątpliwości. — Pan Garrick? Pan Roosenburg oczekuje pana na tarasie słonecznym. — Już idę — Garrick grzebał w stosie bagaży szukając teczki. Nawet ich nie posortowano! Boy hotelowy zwalił po prostu wszystko na kupę i poszedł sobie. — Czy tego pan szuka? — zapytała dziewczyna. Spojrzał tam, gdzie wskazywała; była to jego teczka schowana za inną torbę. — Przywyknie pan do tego, co się tutaj wyprawia. Nic nie jest na swoim miejscu; nic nie działa. Wszyscy się do tego przyzwyczailiśmy. My. Popatrzył na nią przenikliwie, ale nie była robotem; w jej oczach płonęło życie, nie blask elektrycznych lampek. — Aż tak? Wzruszyła ramionami. — Chodźmy do pana Roosenburga. A przy okazji, nazywam się Kathryn Pender. Jestem jego osobistą statystyczką. — Statystyczką? — Wyszedł za nią na korytarz. Odwróciła się i uśmiechnęła — wymuszony, ponury uśmiech świadczący o irytacji. — Zgadza się. Pana to dziwi? — No, cóż — mruknął Garrick — to zajęcie raczej dla robota. Oczywiście nie znam tej dziedziny wiedzy od strony praktycznej… — Pozna pan — ucięła krótko. — Nie, nie pojedziemy windą. Panu Roosenburgowi pilno się z panem spotkać. — Ale… Odwróciła się i spojrzała nań dziwnie. — Czy pan nic ni& rozumie? Przedwczoraj jechałam windą i utknęłam między piętrami na półtorej godziny. Coś się wydarzyło na North Guardian i to coś pochłonęło całą energię z sieci. A jeśli to samo wydarzy się i dzisiaj? Nie wiem, ale proszę mi wierzyć, że półtorej godziny tkwienia w windzie to bardzo długo. — Odwróciła się na pięcie i poprowadziła go do schodów pożarowych. Po drodze rzuciła jeszcze przez ramię: — Niech pan sobie raz na zawsze zapamięta, panie Garrick. Znalazł się pan w rejonie ogarniętym kataklizmem… A zresztą to tylko dziesięć pięter. Dziesięć pięter. Nikt już nie wspinał się dziesięć pięter schodami! Nim dotarli do połowy, Garrick sapał i dyszał, ale dziewczyna biegła przed siebie lekko jak gazela. Spódnicę miała rozciętą do połowy drogi między biodrami a kolanami i Garrick często mógł zauważyć, że jej nogi są podniecająco opalone. Ale mimo to nie potrafił się powstrzymać od rozglądania się wkoło. Oglądał hotel oczami robota, widział obnażoną maszynerię obsługującą wymuskane apartamenty i hole, po których przechadzali się ludzie. Garrick wiedział, tak jak podświadomie wiedział każdy, że wszędzie za kulisami kryją się takie jak to miejsca. W podziemiach pracowały roboty; roboty krzątały się wokół swoich spraw za ścianami i tam realizowały przydzielone im zadania. Ale człowiek tam nie zaglądał. Dziwne były te zgięcia stawów kolanowych dziewczyny; bledsze od reszty nogi… Garrick zmusił się do dalszej obserwacji otoczenia. Weźmy na przykład tę poręcz schodów. Cienka jak drut i sprawiająca niezbyt solidne wrażenie. Potrafiła bez wątpienia wytrzymać każdy ciężar, jaki musiała, ale dlaczego nie mogła na to wyglądać? Odpowiedzią było oczywiście to, że roboty nie mają wbudowanego ludzkiego pojęcia o tym, jak solidnie powinna wyglądać poręcz schodów, zanim ludzie uwierzą, że jest ona naprawdę solidna. Gdyby w robocie zrodziły się jakiekolwiek wątpliwości — a jakież to mało prawdopodobne, żeby robot mógł w coś wątpić! — wyciągnąłby może swoją sztuczną rękę i sprawdził tę barierkę. Tylko jeden raz. Potem już by pamiętał i nigdy więcej nie zwątpił; idąc po schodach nie przysuwałby się wciąż bliżej ściany, byle dalej od pajęczej nitki rozciągniętej między nim a przepastną studnią… Przez resztę wspinaczki Garrick trzymał się skrupulatnie środka schodów. Wprowadzało to oczywiście jeszcze jeden czynnik rozpraszający, a on naprawdę miał parę spraw do przemyślenia. Ale było to całkiem przyjemne rozpraszanie uwagi. I kiedy wreszcie dotarli na górę, problem miał już rozwiązany; jaśniejsze miejsca w zgięciach stawów kolanowych panny Pender wzięły się stąd, że opalała się czynnie — chodząc w słońcu, być może pracując w słońcu, przez co zginające się kolana zasłaniały promieniom słonecznym drogę do tych miejsc usytuowanych z tyłu nóg — a nie tak, jak opalałby się każdy inny: leżąc pod zwykłą, zdrową lampą kwarcową trzymaną przez robota–masażystę. — Nie sądzi pani, że jesteśmy już na górze? — wysapał z trudem. — Jesteśmy na górze –.potwierdziła i obrzuciła go badawczym spojrzeniem. — No, niech się pan o mnie oprze, jeśli się pan zmęczył. — Nie, dziękuję! — Zatoczył się pod drzwi, które otwarły się jak trzeba, kiedy się do nich zbliżał, i wkroczył na skąpany w słońcu taras, aby spotkać się z panem Roosenburgiem. Garrick nie był doktorem medycyny, ale ze swej przedspecjalizacji zapamiętał wystarczająco dużo, aby się zorientować, że w tym musującym, złocistym napoju coś było. Smakował wprost wspaniale — w sam raz schłodzony, w sam raz musujący, nie za słodki. I po dwóch małych łyczkach Garrick kipiał energią i dobrym samopoczuciem. Odstawił szklankę i powiedział: — Nie wiem, co to było, ale dziękuję. Teraz porozmawiajmy. — Z przyjemnością, z przyjemnością! — huknął pan Roosenburg. — Kathryn, akta! Garrick wodził za nią wzrokiem potrząsając głową. Jest więc nie tylko statystyczką, co powszechnie uznawano za zajęcie dla robota, lecz także archiwistką — a to już nie było zajęcie nawet dla robota; takim czymś w przyzwoicie prowadzonym sektorze zajmował się półświadomy sortownik kart perforowanych. — Zatkało pana, co? — zauważył uszczypliwie Roosenburg. — Ale dlatego właśnie pan tu jest. — Był to wątły, filigranowy człowieczek ze złocistą, równo przystrzyżoną bródką. Garrick pociągnął kolejny łyk musującego napoju. Dobry był; nie oszałamiał, a orzeźwiał. — Cieszę się, że wreszcie wiem, po co mnie tu wezwano — powiedział. — Kontrola Rejonowa przysłała pana do nas nie informując, że to obszar objęty kataklizmem? — żachnął się złotobrody Roosenburg. Garrick odstawił szklankę, — Jestem psychikiem. W Kontroli Rejonowej powiedziano mi, że potrzebny wam psychik. Z tego, co tu ujrzałem, wnioskuję, że chodzi raczej o problem z zaopatrzeniem, ale… — Ma pan te akta — powiedziała Kathryn Pender i stanęła obok przyglądając się badawczo Garrickowi. Roosenburg wziął od niej szpule z taśmami i rzucił je sobie na kolana. — Ile pan ma lat, Roger? — spytał obcesowo. — Jestem kwalifikowanym psychikiem! — U Garricka wyczuwało się zdenerwowanie. — Tak się złożyło, że przydzielono mnie do Kontroli Rejonowej i… — Ile pan ma lat? — Dwadzieścia cztery — wybąkał Garrick spoglądając spode łba na Roosenburga. — Hmmm — Roosenburg pokiwał głową. — To niewiele — zauważył. — Może pan już nie pamiętać, jak dawniej bywało. — Wszystkie potrzebne mi informacje znajdują się na tych taśmach — powiedział Garrick z groźbą w głosie. — Nie potrzebuję pańskich wykładów. Roosenburg zagryzł usta i wstał. — Niech pan tu na chwilę podejdzie, dobrze? Zbliżył się do barierki okalającej taras słoneczny i wyciągnął rękę. — Widzi pan te obiekty tam, w dole? Garrick spojrzał. Dwadzieścia pięter niżej, nad brzegiem morza przycupnęła wioska widoczna stąd jako plątanina pastelowych prostokącików i wieżyczek. Po drugiej stronie zatoki majaczyły w lekkiej mgiełce wzgórza lądu stałego; na wodach zatoki unosiły się płaskie białe pływaki receptorów słonecznych. — To elektrownia. O nią panu chodzi? — Elektrownia — zagrzmiał Roosenburg. — Cała energia potrzebna światu pochodzi z tej tutaj i innych rozrzuconych po całym świecie instalacji. — Wychylił się przez barierkę, wpatrzony w kołyszące się na falach pływaki chłonące energię słoneczną. — A ludzie chcieli je zniszczyć — dodał po chwili. — Może mam tylko dwadzieścia cztery lata, panie Roosenburg — powiedział sztywno Garrick — ale ukończyłem szkołę. — Och, tak. Och, oczywiście, że pan ukończył, Roger. Ale być może chodzenie do szkoły to nie to samo, co życie w tamtych czasach. Dorastałem w Erze Obfitości, kiedy prawem było: Konsumować. Moi rodzice byli biedni i wciąż jeszcze pamiętam cierpienia, jakie przychodziło mi znosić w dzieciństwie. Jeść i konsumować, zużywać i używać. Nigdy nie zaznałem chwili odpoczynku, Roger! Dla człowieka bardzo biednego był to kierat; należało konsumować tyle, że nigdy nie mogliśmy przerwać, a im więcej konsumowaliśmy, tym więcej wmuszała w nas Rada Reglamentacji… — To stare dzieje, panie Roosenburg — przerwał mu Garrick. — Morey Fry uwolnił nas od tego koszmaru. — Nie wszystkich — wtrąciła cicho dziewczyna. Człowiek ze złotą brodą pokiwał głową. — Nie wszystkich. O czym, jako psychik, powinien pan wiedzieć, Roger. Garrick poprawił się na krześle, a Roosenburg mówił dalej; — Fry uświadomił nam, że roboty mogą być użyteczne pod dwoma względami — jako producenci i jako konsumenci! Ale dla niektórych z nas odsiecz ta przyszła trochę za późno. Przyzwyczajenia z dzieciństwa — te przyzwyczajenia pokutują. Kathryn Pender nachyliła się do Garricka. — On chce przez to powiedzieć, panie Garrick, że mamy tu do czynienia z patologicznym konsumentem. III Wyspa North Guardian — odległość: trzynaście kilometrów. Szerokość nieco ponad kilometr, długość: niewiele więcej. Jest jednak miasto, są nadmorskie kąpieliska, parki i teatry. Biorąc pod uwagę liczbę mieszkańców, jest to chyba… najgęściej zaludniona wyspa na świecie. Przewodniczący rady wyspy zwołał posiedzenie w wielkiej sali o bogatym wystroju. Wokół lśniącego, mahoniowego stołu zasiadło dziewiętnastu radców. Nad ramieniem przewodniczącego zebrani mogli obserwować mapę sytuacyjną wyspy North Guardian wraz z przyległościami. Wyspa świeciła na niebiesko łagodnym, nieskazitelnym blaskiem. Morze było mglisto zielone; pobliski kontynent, Fisherman’s Island, South Guardian i cała reszta małego archipelagu jarzyły się gorącą, wrogą czerwienią. Malutkie, ruchliwe macki czerwieni atakowały błękit. Błysk — i czerwonawy płomyczek pochłonął róg plaży; błysk — i czerwona iskierka zapłonęła w centrum miasta, rosła, rozkwitała, po czym zgasła. Każdy mały czerwony rozbłysk oznaczał punkt, w którym przerwane zostały linie obronne wyspy; ale wciąż i wciąż wokół plamek czerwieni rozbłyskał łagodny błękit i zalewał je. Przewodniczący był wysoki, przygarbiony i stary. Nosił okulary, chociaż jego robocie oczy widziały dosyć dobrze i bez nich. Odezwał się teraz głosem, który pulsował pewnością siebie i dumą. — Pierwszą pozycją porządku dziennego będzie raport sekretarza obrony. Sekretarz obrony podniósł się z miejsca, wetknął kciuk w kieszonkę kamizelki i odchrząknął. — Panie przewodniczący… — Przepraszam pana — rozległ się szept młodej blondyneczki o słodkiej buzi, stenografującej przebieg posiedzenia. — Pan Trumie opuścił właśnie Bowling Green i kieruje się na północ. Przewodniczący skinął sztywno głową, niczym kiwająca Koroną stara sekwoja. — Może pan kontynuować, panie sekretarzu — powiedział po chwili milczenia. — Nasza flota inwazyjna — zagaił sekretarz wysokim, czystym głosem — jest gotowa do odbicia przy pierwszym nadarzającym się przypływie. Niektóre jednostki zostały, eee; unieruchomione za, eee, sprawą pana Trumiego, ale na wszystkich tych jednostkach szkody zostały usunięte i za kilka godzin znajdą się one w gotowości bojowej. — Pociągła, przystojna twarz sekretarza nabrała uroczystego wyrazu. — Przykro mi jednak poinformować pana, że odnotowaliśmy wzrost swego rodzaju nacisku na dowództwo sił powietrznych, spowodowanego, co powinienem podkreślić, szansami, jakie niesie podjęcie pewnego skalkulowanego ryzyka… — Pytanie, pytanie! — To był komisarz bezpieczeństwa publicznego — niski, śniady, ognistooki, rozjuszony. — Panie komisarzu — zaczął przewodniczący, ale przerwał mu znowu dyskretny szept stenografistki nasłuchującej pilnie przez słuchawki wieści z zewnątrz. — Panie przewodniczący — wyszeptała — pan Trumie minął już bazę marynarki wojennej. — Roboty odwróciły głowy, żeby spojrzeć na mapę sytuacyjną. Bowling Green, chociaż w paru miejscach jeszcze dymiło, przybrało już w większości barwę błękitu. Ale postrzępiony prostokąt bazy buchał czerwienią i jasnością. W powietrzu rozległ się cichutki elektroniczny poszum, niemal westchnienie. Roboty odwróciły się od mapy, żeby popatrzeć po sobie. — Panie przewodniczący! Żądam, aby sekretarz obrony wyjaśnił nam sprawę utraty Grafa Zeppelina oraz 456 eskadry bombowców! Sekretarz obrony skłonił lekko głowę zwracając się do komisarza bezpieczeństwa publicznego. — Pan Trumie je wyrzucił — oznajmił ze smutkiem. Zebrane w sali roboty wydały znowu to ciche, elektroniczne brzęczenie. Rada przystąpiła skwapliwie do przerzucania papierów, a tymczasem wisząca na ścianie mapa sytuacyjna rozbłyskiwała i przygasała, rozbłyskiwała i przygasała. Sekretarz obrony znowu odchrząknął. — Panie przewodniczący, nie ulega wątpliwości, że, eee, brak sprawnego lotnictwa poważnie zaszkodzi, o ile nie zagrozi naszym widokom na pomyślne lądowanie. Niemniej jednak — twierdzę to, panie przewodniczący, z pełną świadomością wniosków, jakie mogę — nie, jakie powinienem! — wyciągnąć z przedstawionego nam, oświadczenia — niemniej jednak, panie przewodniczący, zapewniam, że nasze siły desantowe pomyślnie przeprowadzą lądowanie zaczepne… — Panie przewodniczący! — rozległ się znowu podniecony szept blond stenografistki. — Panie przewodniczący, pan Trumie jest już w budynku! Na wiszącej za nią mapie sytuacyjnej Pentagon — budynek, w którym się znajdowali — jarzył się czerwienią. Prokurator generalny, siedzący najbliżej drzwi, zerwał się z krzesła. — Panie przewodniczący, słyszę go! I teraz wszyscy usłyszeli. Z daleka, z głębi korytarza dobiegł jakiś łomot. Cicha detonacja i następny łomot przemieszany z rozwścieczonymi, kłótliwymi, podniesionymi głosami. Potem bliższy już łomot i przeciągły, głośny odgłos miażdżenia. Dębowe drzwi otworzyły się z impetem sypiąc naokoło drzazgami. Przez wyważone drzwi wkroczyła do sali wysoka postać ogorzałego mężczyzny w szarej skórzanej kurtce, z pistoletami rakietowymi w dyndających u pasa olstrach, i zatrzymała się w progu wodząc wzrokiem po radzie. Dłonie intruza wisiały tuż nad kolbami pistoletów. — Pan Anderson Trumie! — wycedził przez zęby przybysz. Odsunął się na bok. Do sali weszła druga męska postać — niższa, jeszcze bardziej ogorzała, kuśtykająca na szczudle z nierdzewnej stali skrywającym laserowe żądło, nosząca taką samą szarą, skórzaną kurtkę i takie same olstra z pistoletami rakietowymi — przystanęła na chwilę w drzwiach, po czym zajęła stanowisko po drugiej ich stronie. Środkiem do sali posiedzeń wtoczył się ociężale pan Anderson Trumie, żeby odwiedzić swoją radę. Synek Trumie osiągnął wiek dojrzały. Mierzył sobie niewiele ponad metr pięćdziesiąt wzrostu, ale wagą zbliżał się do dwustu kilo. Stał tak w drzwiach oparty o pokiereszowaną dębową framugę, tłuste policzki zlewały mu się z szyją, oczy niemal tonęły w tłuszczu oblepiającym jego czaszkę, grube, usiłujące podtrzymać go nogi drżały. — Wszyscy jesteście aresztowani! — zapiszczał. — Zdrajcy! Zdrajcy! Wpatrywał się w nich dysząc wściekle. Stali z pospuszczanymi głowami. Mapa sytuacyjna za plecami wianuszka radców pozbywała się z wolna plam czerwieni; to roboty naprawcze, uwijając się gorączkowo, usuwały szkody wyrządzone przez Synka Trumiego. — Panie Crockett! — wrzasnął piskliwie Synek. — Rozwalić mi tych zdrajców! Wzzzit–wziiit i dwa pistolety wyskoczyły ze świstem z olster lądując w dłoniach wyższego goryla. Rata–tata–tat i dziewiętnastu radców, podskakując dwójkami i waląc rękami powietrze, padło przebitych na wylot rakietowymi strzałkami. — Tamtą też! — krzyknął Trumie wskazując na blondynkę o słodkim liczku. Bach. Słodka młoda buzia wykrzywiła się konwulsyjnie i zastygła z tym grymasem; stenotypistka zwaliła się bezwładnie na swój mały stoliczek. Mapa sytuacyjna na ścianie rozjarzyła się znowu, ale słabo, bo cóż znaczy dwadzieścia robotów? Synek skinął na drugiego goryla. Ten, ściskając pod pachą szczudło z nierdzewnej stali, podskoczył gorliwie i wolną ręką objął tłuste ramiona Synka Trumiego. — No, paniczu — powiedział ze śpiewnym akcentem — wesprzyj się teraz na ramieniu Długiego Johna… — Uprzątnąć ich — rozkazał ostro Synek. Zepchnął przewodniczącego rady z fotela i z pomocą robotów sam się w nim usadowił. — Zabrać ich stąd i to już, słyszycie? Mam dosyć tych zdrajców. Chcę, żeby robiono, co każę. — Święta racja, paniczu. Długi John… — Do roboty! I ty, Davey, też! Chcę zjeść obiad. — Ma się rozumieć, że pan chce, panie Trumie. Wszystko już przygotowane. — Robot Crockett kopniakiem odsunął z drogi leżącego na podłodze radcę robiąc miejsce procesji robotów–kelnerów wkraczającej właśnie z korytarza do sali. Synek zaczął jeść. Jadł, dopóki jedzenie nie stało się torturą, a potem siedział w fotelu szlochając i obejmując rękoma blat stołu do chwili, kiedy znów mógł jeść. Robot Crockett odezwał się z troską w głosie: — Panie Trumie, nie mógłby pan ździebko pofolgować? Wie pan przecież, że stary doktor Ajschylos nie jest kontent, gdy pan za dużo zje. — Nienawidzę doktora! — powiedział zawzięcie Trumie. Zmiótł talerze ze stołu. Spadły z grzechotem i brzękiem i potoczyły się po podłodze, a on dźwignął się z trudem z fotela i słaniając na nogach podszedł o własnych siłach do okna. — Nienawidzę doktora! — ryknął znowu szlochając i wyglądając cały we łzach przez okno na swoje królestwo z kłębiącą się w dole ciżbą, maszerującymi żołnierzami i dudniącym przybojem. Tłuste ramiona usiłowały zatrząść się z bólu. Miał wrażenie, że w zakamarki jego ciała walą się rozżarzone bloki żużla tnąc wszystko, co napotkają, postrzępionymi krawędziami, krusząc to gorącym ciężarem. — Odprowadźcie mnie — powiedział ze szlochem do robotów. — Zabierzcie mnie od tych zdrajców. Odprowadźcie mnie do mojej kwatery prywatnej. IV — Jak sam pan widzi — powiedział Roosenburg — on jest niebezpieczny. Garrick patrzył ponad wodami zatoki na wyspę North Guardian. — Lepiej obejrzę sobie te taśmy — powiedział. Dziewczyna schwyciła od razu szpule i zaczęła je wkręcać do projektora. Niebezpieczny. Tak, przyznał w duchu Garrick, ten Trumie jest niebezpieczny. Niebezpieczny dla zrównoważonego, stabilnego świata; bo wystarczy tylko jeden Trumie, aby zburzyć tę stabilność. Przez tysiące tysięcy lat społeczeństwo uczyło się tego ostrożnego spaceru po linie. Tak, to była sprawa dla psychika… A Garrick miał tę przykrą świadomość, że liczy sobie dopiero dwadzieścia cztery lata. — Gotowe — oznajmiła dziewczyna. — Niech pan to sobie przejrzy — powiedział Roosenburg. — Potem, kiedy pan już przestudiuje wszystkie taśmy o Trumiem, pokażemy panu coś jeszcze. Jednego z jego robotów. Ale najpierw radzę się zapoznać z materiałem zarejestrowanym na taśmach. — No, to do dzieła — powiedział Garrick. Dziewczyna nacisnęła wyłącznik i w kolorze, w trzech wymiarach pojawiło się przed nim w miniaturze całe życie Andersena Trumie. Roboty mają oczy; a gdzie udają się roboty, tam podążają za nimi oczy Robota Centralnego. A roboty kręcą się wszędzie. Szpula z taśmą zawierającą historię życia Synka Trumiego pochodziła właśnie z archiwów Robota Centralnego. Taśmy odtwarzane były na kulistej przeglądarce o wysokości dwudziestu centymetrów, na kryształowej kuli zaglądającej w przeszłość. Najpierw pojawiły się obrazy zarejestrowane oczyma robotów z pokoju dziecinnego Synka Trumiego. Samotny chłopczyk dwadzieścia lat temu, zagubiony w ogromnym pokoju. — Odrażające! — wzdrygnęła się Kathryn Pender marszcząc nos. — Jak ludzie mogli tak żyć? — Proszę mi nie przeszkadzać w oglądaniu — upomniał ją Garrick. — To ważne. — Postać małego chłopca w kuli roztrąciła kopniakiem zabawki i rzuciła się ze szlochem na ogromne łoże. Garrick przymrużył oczy, zmarszczył czoło i wyciągnął rękę usiłując nawiązać kontakt… Miał trudności. Tak, taśmy pokazywały fakty obiektywne, ale psychika interesowała subiektywna rzeczywistość kryjąca się za tymi faktami. Kopie swoje zabawki. Tak, ale dlaczego? Bo ma ich dosyć — a dlaczego ma ich dosyć? Bo go przerażają? Kopie swoje zabawki. Bo… bo są to niewłaściwe zabawki? Kopie — nienawidzi ich! Nie chce ich! Chce… W kulistej przeglądarce rozbłysło niebieskawe światło. Garrick zamrugał oczyma i podskoczył; i to był koniec tego odcinka. Kolory płynęły i nagle utrwaliły się w jasny obraz. Anderson Trumie — młodzieniec. Garrick rozpoznał po chwili tę scenę — to było tutaj, na Fisherman’s Island, jakieś przyjemne miejsce z widokiem na wodę. Bar, a w jego głębi pryszczaty, dwudziestoletni Anderson Trumie wpatrzony ponuro w pustą szklankę. Obraz zarejestrowany został oczyma robota barmana. Anderson Trumie chlipał. I znowu był to tylko fakt obiektywny, a jaki fakt krył się za tym faktem? Trumie pił, pił. Dlaczego? Picie, picie. Z nagłym poczuciem szoku Garrick zorientował się, co to za drink — złoty, musujący płyn. Nieoszałamiający. Nieuzależniający! Trumie nie był pijakiem, coś innego kazało mu pić, pić, koniecznie pić, w żadnym przypadku nie przestawać pić, bo inaczej… I znowu niebieski rozbłysk. To nie był jeszcze koniec; taśmy przedstawiały Trumiego gromadzącego zachłannie dzieła sztuki, Trumiego dekorującego pałac, Trumiego w podróży dookoła świata i Trumiego powracającego na Fisherman’s Island. I to był już koniec. — Oto jego akta — odezwał się Roosenburg. — Oczywiście, jeśli pragnie pan obejrzeć jeszcze surowe, nieopracowane taśmy, możemy postarać się u Robota Centralnego o ich udostępnienie, ale… — Nie. — W tej sytuacji najlepiej było trzymać się z dala od Robota Centralnego; podobnych wyłączeń mogło być więcej, a czasu brakowało. Poza tym coś zaczynało mu już świtać. — Puśćcie jeszcze raz pierwszą taśmę — poprosił Garrick. — Wydaje mi się, że tam chyba jest coś… Garrick wypełnił formularz zamówienia i wręczył go Kathryn Pender. Dziewczyna zerknęła na arkusik, uniosła brwi, wzruszyła ramionami i wyszła go zrealizować. Zanim wróciła, Roosenburg zaprowadził Garricka do pokoju, w którym skuty łańcuchami leżał pojmany robot Trumiego. — Odłączył się od Robota Centralnego — mówił Roosenburg. — Chyba zdaje pan sobie sprawę z tego, co to oznacza. Niech pan sobie wyobrazi! Nie tylko zbudował dla siebie całe miasto, ale i własną centralną sterownię robotów! Garrick popatrzył na robota. Był to rybak, a przynajmniej tak utrzymywał Roosenburg. Niskiego wzrostu, smagły, czarnowłosy, i całkiem możliwe, że gdyby woda nie przylepiła ich do czaszki, włosy te byłyby kędziorowate. Robot był jeszcze mokry po szamotaninie, w wyniku której wylądował w wodzie, a ostatecznie w rękach Roosenburga. Roosenburg przystąpił już do pracy. Garrick starał się myśleć o robocie jak o maszynie, ale nie było to łatwe. Robot do złudzenia przypominał człowieka — gdyby nie kryształ i miedź, które ukazały się po zdjęciu potylicy. — To tak samo trudne jak operacja mózgu — mruknął Roosenburg pracując szybko i nie podnosząc wzroku. — Musiałem zewrzeć przewody wejściowe nie naruszając przy tym równowagi elektronicznej… Cyk, cyk. Odpadła miedziana spiralka i Roosenburg pochwycił ją pincetką. Ręce i nogi rybaka wierzgnęły gwałtownie jak kończyny żaby podłączone do ogniwa galwanicznego. Kathryn Pender powiedziała: — Znaleźli go dzisiaj rano, gdy zarzucał sieci na zatoce śpiewając O Sole Mio. Jest na pewno z North Guardian. Nagle światło zamigotało i przy żółkło, po czym powróciło do normalnej jasności. Garrick wstał i podszedł do okna. North Guardian majaczyła jaśniejszą plamką, tam gdzie niebo styka się z wodą. Pstryk, cyk. Robot–rybak zaczął śpiewać: Tune le serre, dupo quel fanal, Dietro la caserma, in staro ed… Pstryk. Roosenburg mruknął coś pod nosem nie przerywając pracy. Kathryn Pender podeszła do okna i stanęła obok Garricka. — Sam pan teraz widzi — powiedziała. Garrick wzruszył ramionami. — Trudno go za to winić. — A ja go winię! — zaperzyła się. — Mieszkam tu od urodzenia. Fisherman’s Island stanowiła zawsze atrakcję turystyczną — nic dziwnego, było tu pięknie. A niech pan spojrzy na nią teraz. Windy nie działają. Nie ma światła. Zniknęły praktycznie wszystkie nasze roboty. Części zamienne, materiały budowlane, wszystko — wszystko to jest teraz na North Guardian! Nie ma dnia, Garrick, żeby nie odpłynęło na północ kilka barek transportowych wyładowanych towarem po brzegi, bo on tego żąda. Winić go? Ja bym go zabiła! Cyk. Wrmpstryk. Rybak uniósł głowę i zaintonował: Forse dommani, piangerai. E dopo tu, sorriderai Pstryk. Sonda Roosenburga odsłoniła mały czarny krążek. — Kathryn, obejrzyj to, dobrze? — odczytał z krążka numer seryjny i odłożył sondę. Stał wyłamując sobie palce i przypatrując się z irytacją nieruchomej postaci. Garrick podszedł do niego. Roosenburg wskazał ruchem głowy rybaka. — Grzebanie w ich bebechach to zajęcie dla robota. Widzi pan, Trumie dysponuje własnym centrum sterowania. Muszę go teraz przestroić na zakres kontynentalnej podstacji sterującej, ale tak, żeby jego układy odbiorcze pozostały dostrojone na poziomie symbolicznym do stacji z North Guardian. Rozumie pan, o czym mówię? Będzie myślał z North Guardian, ale działał zgodnie z instrukcjami z kontynentu. — Jasne — powiedział Garrick nic nie rozumiejąc. — A to cholernie skomplikowana robota. W tych kukłach nie ma zbyt wiele miejsca… — Nie odrywając wzroku od nieruchomej postaci sięgnął znowu po sondę. Wróciła Kathryn Pender z kartą perforowaną w ręku., — Tak, to był jeden z naszych. Pracował w charakterze pomocnika kelnera w bufecie klubu plażowego. — Skrzywiła się. — A żeby tego Trumiego! — Trudno go za to winić — zauważył roztropnie Garrick. — Starał się tylko dobrze wywiązywać ze swych obowiązków. Zmierzyła go podejrzliwym spojrzeniem. — On jest tylko… — zaczęła; ale Roosenburg przerwał jej tryumfalnym okrzykiem. — Mam! No, kochany, siadaj i opowiadaj nam, co knuje teraz Trumie! — Jak pan każe, szefie — odezwał się posłusznie rybak. — Co chcecie wiedzieć? Spytali o wszystko, co chcieli wiedzieć, a robot, niczego nie ukrywając, niczego nie dodając od siebie, odpowiedział na wszystko, o co pytali. Opowiadał im o Andersenie Trumie, królu własnej wyspy, patologicznym konsumencie. Było to jak echo starych złych czasów Wieku Obfitości, kiedy to świat dusił się pod nieprzerwanym, uporczywym napływem wszelakiego rodzaju dóbr ze zautomatyzowanych fabryk, a desperacki wyścig między konsumpcją i produkcją nadwerężał ludzką wytrzymałość. Ale nakaz dla Trumiego wypływał nie od społeczeństwa, a z niego samego. Konsumuj! polecał mu jakiś wewnętrzny głos; Korzystaj! krzyczał. Pożeraj! komenderował. A Trumie heroicznie stosował się do tych poleceń. Z tego, co opowiadał im rybak, obraz rysował się ponury. Na North Guardian stawały pod broń armie, po jej wodach przybrzeżnych krążyły floty wojenne. Anderson Trumie przechadzał się pośród swoich tworów niczym tłusty bóg, niszcząc i rządząc. W tym, co mówił rybak, Garrick dostrzegał jakąś prawidłowość. Trumie uważał się za Hitlera, Hoovera i Dżyngis Chana w jednej osobie; był dyktatorem montującym machinę wojenną, naczelnym konstruktorem tworzącym potężne państwo. Był wojownikiem. — Bawił się ołowianymi żołnierzykami — powiedział Garrick, a Roosenburg i dziewczyna skinęli głowami. — Problem w tym — zagrzmiał Roosenburg — że przestał się bawić. Floty inwazyjne, Garrick! Jemu już za ciasno na North Guardian, on chce zagarnąć resztę kraju! — Nie można go za to winić — powiedział po raz trzeci Garrick i wstał. — Pozostaje pytanie — dodał — co z tym zrobić? — Po to pan tu jest — przypomniała mu Kathryn Pender. — No dobrze — zgodził się Roger Garrick. — Zapomnijmy o ołowianych żołnierzykach; to znaczy qua żołnierzykach. Zapewniam was, że nie wyrządzą nikomu krzywdy. Roboty tego nie potrafią. — Wiemy o tym — ucięła krótko Kathryn. — Problem w tym, jak położyć kres wyczerpywaniu przez Trumiego zasobów światowych. — Zagryzł usta. — Zgodnie z informacjami, jakich udzieliła mi Kontrola Rejonowa, pierwszy plan polegał na pozostawieniu go w spokoju; mimo wszystko nadal jest mnóstwo dla każdego. Czemu więc nie machnąć ręką na wybryki Trumiego? Ale nie za bardzo to wyszło. — Ma pan całkowitą rację — przyznała zgryźliwie Kathryn Pender. — Nie, nie — nie na waszym lokalnym poziomie — sprostował szybko Garrick. — Mimo wszystko, co znaczy kilka tysięcy robotów, urządzenia warte kilkaset milionów dolarów? Możemy nasycić ten rejon sprzętem w przeciągu tygodnia. — A w przeciągu następnego tygodnia — huknął Roosenburg. — Trumie znowu nas z niego ogołoci! Garrick skinął głową. — W tym rzecz — przyznał. — Nie wygląda na to, żeby istniała dla niego jakaś granica nasycenia. A jednak… nie możemy tak po prostu odmówić realizacji jego zamówień. Z punktu widzenia lekarza, którym przecież jestem, stworzyłoby to bardzo zły precedens. Zaszczepiłoby pewien niepokój w umysłach wielu osób — w umysłach, które w określonych okolicznościach mogłyby później nie utrzymać niezawodnej stabilności w obliczu braku stabilnego, pewnego źródła wszystkiego, czego na żądanie zapragną. Mówiąc Trumiemu „nie” otwieramy drzwi do pewnych potężnych, niezgłębionych zakamarków umysłu ludzkiego. Chciwość. Zachłanność. Duma z posiadania… — A więc co zrobimy? — krzyknęła Kathryn Pender. — Jest tylko jedno wyjście — powiedział z ociąganiem Garrick. — Przejrzę jeszcze raz akta Trumiego, a potem wybiorę się na North Guardian. V Roger Garrick był aż nadto świadomy faktu, ze ma dopiero dwadzieścia cztery lata. Nie robiło to wielkiej różnicy. W obliczu drażliwego zadania, przed którym teraz stał, wątpliwości co do sukcesu mieliby najstarsi i najbardziej doświadczeni lekarze z Kontroli Rejonowej. Zaczęli o świcie. Wokół, z morza, unosiły się opary, a pod kesonem mruczał cichutko mały bateryjny silniczek ich motorówki. Garrick siedział wybijając rytm palcami na pudełku z ich sprzętem inwazyjnym, a dziewczyna sterowała. Znajdujące się w pudełku akcesoria warsztaty z Fisherman’s Island wytwarzały przez całą noc — nie dlatego, że ich wytworzenie nastręczało trudności, ale dlatego, że była to zła noc. Wielkie rzeczy działy się na North Guardian; dwa razy na prawie całą godzinę zanikało zasilanie, ponieważ zapotrzebowanie na energię na liniach biegnących do North Guardian pochłaniało wszystko, czego mogła dostarczyć sieć energetyczna. Gdy dotarli na odległość głosu od portu wojennego, słońce stało już wysoko. Roboty uwijały się jak w ukropie; port kipiał aktywnością. Wysoka na dwa i pół metra suwnica opuszczała pracowicie prefabrykowany pokład bojowy na kadłub trzymetrowego lotniskowca. Tuż przed dziobem ich motorówki kołysał się na kotwicy ścigacz torpedowy — naturalnej wielkości, nie w skali. Kathryn wyminęła go ignorując nawoływania robota–podporucznika stojącego przy relingu. Obejrzała się przez ramię na Garricka; na jej twarzy malowało się napięcie. — Wszędzie tu… wszędzie tu groch z kapustą. Garrick skinął głową. Okręty wojenne były wielkości modeli, małe łodzie wielkości naturalnej. W mieście za portem wojennym, iglica Empire State Building stykała się niemal z sąsiadującym z nią Pentagonem. Pół kilometra dalej z brzegu strzelał w niebo most wiszący, urywający się nagle nad otwartą wodą po przebiegnięciu tysiąca metrów. Wytłumaczenie tego było dosyć oczywiste — nawet dla psychika tuż po szkole, realizującego swoje pierwsze prawdziwe zlecenie. Trumie usiłował rządzić światem bez niczyjej pomocy, a tam, gdzie w jego pojęciu, jaki ten świat ma być, występowały luki, objawiały się takie właśnie rezultaty. „Dajcie mi okręty wojenne”, rozkazywał swoim robotom–zaopatrzeniowcom, a oni wynajdywali jedyne okręty wojenne na świecie, jakie można było skopiować — miniaturowe modele–zabawki w niewielkiej skali wciąż jeszcze cieszące się wielkim wzięciem u dzieci. „Dajcie mi lotnictwo!” i już w pośpiechu gromadzono tysiąc modeli bombowców. „Zbudujcie mi most!”, ale może zapomniał powiedzieć dokąd. — Szybciej, Garrick! Garrick potrząsnął głową i skupił się na otaczającym go świecie. Kathryn Pender stała na szarym stalowym pomoście i owijała cumę ich motorówki wokół czegoś, co wyglądało na lufę baterii nabrzeżnej, ale miało tylko półtora metra długości. Garrick pochwycił swoje małe pudełko i zeskoczył na pomost stając obok niej. Odwróciła się i spojrzała na miasto… — Zaczekaj chwilę — otworzywszy pudełko wyjął z niego dwie małe kartonowe plakietki. Odwrócił ją za ramię i szpilkami z pudełka przypiął jej jedną z plakietek do pleców. — Teraz ja — powiedział odwracając się do niej plecami. Odczytała z powątpiewającą miną tekst wypisany na tekturze: JESTEM SZPIEGIEM! — Garrick — zaczęła — na pewno wiesz, co robisz? — Przypinaj! — Wzruszyła ramionami i przypięła plakietkę do fałd jego kurtki. Ramię w ramię wkroczyli na teren cytadeli nieprzyjaciela. Zgodnie z informacjami uzyskanymi od rybaka Trumie mieszkał na południe od Pentagonu w zamku z piernika. Dostanie się tam było dla większości robotów niemożliwe. Miasto przylegające do murów zamku było królestwem Trumiego, który włóczył się po nim doglądając, wprowadzając zmiany, niszcząc i przebudowując. Ale wnętrza zamku stanowiły jego kwaterę prywatną; jedynymi robotami, które mogły się poruszać swobodnie zarówno na zewnątrz zamku, jak i po jego wnętrzach, byli członkowie jego gwardii przybocznej. — To — powiedział Garrick — musi być jego kwatera prywatna. Rzeczywiście, wznosił się przed nimi zamek z piernika. „Piernik” imitowały kamień, gargulce i filary; zamek otaczała fosa, nad którą przerzucony był most zwodzony strzeżony przez roboty–strażników z wygiętymi strzelbami, w tunikach i futrzanych czapach wysokich na metr. Most zwodzony był podniesiony, a strażnicy stali na baczność. — Przeprowadźmy zwiad — powiedział Garrick. Był nieprzyjemnie świadomy faktu, że każdy robot, którego mijali — a mijali ich tysiące — odwraca się, żeby odczytać napisy na ich plecach. Ale o to przecież chodziło, nieprawdaż? Nie było ani cienia szansy, żeby ktoś przemknął się przez miasto niezauważony. Jedynym sposobem było dopasowanie się do jakiegoś schematu, a szpiedzy na pewno mieli w tym schemacie swoje miejsce. Czyż mogło być inaczej? Garrick machnął ręką na rodzące się wątpliwości i kroczył śmiało przed Kathryn naokoło piernikowego pałacu. Jedyna droga do środka wiodła poprzez most zwodzony. Przystanęli poza polem widzenia strażników. — Wejdziemy — powiedział Garrick. — Gdy tylko znajdziemy się w środku, włożysz swój kostium. Wręczył jej pudełko. — Wiesz, co robić. Musisz się tylko postarać, żeby choć przez chwilę siedział cicho, kiedy będę do niego mówić. — Garrick — powiedziała dziewczyna głosem pełnym zwątpienia. — Czy to się uda? — Skąd, u diabła, mam wiedzieć — wybuchnął Garrick. — Przejrzałem akta Trumiego i znam wszystkie fakty z jego dzieciństwa — kiedy to wszystko się zaczęło. Ale dotarcie do niego — rozmowa z chłopcem tkwiącym w ciele mężczyzny — wymaga czasu, Kathryn, a my nie mamy tego czasu zbyt wiele. A więc… Ujął ją za łokieć i ruszyli w stronę strażników. — Wiesz więc, co masz robić? — spytał. — Mam nadzieję, że tak — szepnęła Kathryn. Sprawiała teraz wrażenie bardzo małej, bardzo młodej. Przemaszerowali szerokim białym chodnikiem, obok nieruchomych strażników… Coś zbliżało się w ich kierunku z przeciwka. Kathryn przystanęła. — Idziemy! — mruknął ponaglająco Garrick. — Nie, spójrz! — wyszeptała. — Czy to… czy to Trumie? Spojrzał. To był Trumie we własnej osobie. To był Anderson Trumie, cała ludzka populacja najbardziej zatłoczonej wyspy na świecie. Z jednej strony podtrzymywała go wysoka, ogorzała postać, z drugiej strony pomagała mu iść postać przysadzista i ogorzała. Spojrzeli na jego twarz; był to horror utopiony w tłuszczu. Nalane, mokre od łez policzki podrygiwały miarowo. Oczy spozierały z przerażeniem na świat, który sam stworzył. Podpierany przez swych goryli przetoczył się obok nich. A potem Anderson Trumie zatrzymał się. Odwrócił swoją błyszczącą od tłuszczu twarz i odczytał napis na plecach dziewczyny. Jestem szpiegiem. Wpatrywał się w nią z wściekłością, ściskając kurczowo ramię robota–Crocketta i z trudem chwytając oddech. Garrick odchrząknął. Plan doprowadził go do tego miejsca, a potem była w nim luka. Musiała istnieć jakaś luka. Życiorys Trumiego przechowywany w archiwach Roosenburga powiedział mu, jak dotrzeć do tego człowieka. Ale brakowało jakiegoś ogniwa. Był pacjent i był psychik, który mógł tego pacjenta wyleczyć; a rozpoczęcie kuracji zależało od Garricka. — Hej, wy! — krzyknął Trumie piskliwym głosikiem. — Kim jesteście? Gdzie wasze miejsce? Zwracał się do dziewczyny. Stojący obok niego robot–Crockett mruknął: — Znaczy się, ona jest szpiegiem, panie Trumie. Widzi pan ten napis na jej plecach? — Szpieg? Szpieg? — drżące wargi wygięły się w grymasie wściekłości. — Przeklęta, czy ty jesteś Mata Hari? Co tu robisz? Ucharakteryzowała się — dodał głosem pełnym skargi zwracając się do robota–Crocketta. — Ona nie jest stąd. Powinna być w haremie. Rusz się, Crockett, odprowadź ją tam. — Zaczekaj! — krzyknął Garrick, ale robot–Crockett był szybszy. Trzymał już Kathryn Pender za rękę. — Chodź ze mną — wycedził przez zęby i pociągnął ją za sobą przez most zwodzony. Obejrzała się przez ramię na Garricka i przez chwilę wydawało się, że chce coś powiedzieć. Potrząsnęła jednak tylko głową, jak gdyby wydawała jakiś rozkaz. — Kathryn! — krzyknął za nią Garrick. — Trumie, zaczekaj chwilę. To nie Mata Hari! Nikt go nie słuchał. Kathryn Pender zniknęła w kwaterze prywatnej. Trumie, wspierając się ciężko na ramieniu utykającego robota–Silvera, podążył w ślad za nią. Garrick, ochłonąwszy nieco, rzucił się w pogoń… Jak spod ziemi wyrośli przed nim strażnicy w szkarłatnych opończach i w kołyszących się na głowach czapach; skrzyżowawszy małe wygięte strzelby zagrodzili mu drogę. — Na bok! — wrzasnął. — Zejść mi z drogi! Jestem człowiekiem, nie widzicie, baranie łby? Musicie mnie przepuścić! Nawet na niego nie spojrzeli; próba przedarcia się przez nich była jak próba przejścia przez ścianę poruszającej się, dźgającej stali. Naparł na nich, ale go odepchnęli; chciał ich obiec bokiem, ale znowu wyrośli przed nim. To było beznadziejne. A stało się jeszcze bardziej beznadziejne, kiedy ujrzał, że most zwodzony za plecami strażników został podniesiony. VI Synek Trumie zwalił się na fotel jak fala tranu zalewająca pokład statku wielorybniczego. Chociaż nie uczynił żadnego znaku, natychmiast ruszyła procesja usługujących mu robotów. Wszedł starszy kelner zginając się w wyszukanych ukłonach i gestykulując z gracją rękoma; wkroczył podkomorzy pobrzękujący naszyjnikiem kluczy, niosący wina w wypełnionych lodem wiaderkach. Weszły urocze roboty–kelnerki i sztywni roboty–stewardzi z tacami i wazami, talerzami, miseczkami i filiżankami. Rozstawili przed nim przyniesione jadło — kilkanaście dań — i Synek zaczął jeść. Żarł jak wieprz, dławiąc się, wpychając w siebie, bo poza jedzeniem nie istnieje nic. Jadł przy cichym akompaniamencie westchnień i pojękiwań; część jedzenia osoliły mu łzy bólu cieknące z oczu, a trzęsące się ręce rozlały trochę wina. Ale jadł. Nie po raz pierwszy tego dnia i nie po raz dziesiąty. Jedząc Synek Trumie szlochał. Nie zdawał już sobie nawet sprawy, że szlocha. W jego wnętrzu zionęła pustka, którą musiał wypełnić, musiał wypełnić; wokół niego roztaczał się bezkresny świat, który musiał zaludnić i zabudować, i wyposażyć — i wykorzystywać. Jęknął do siebie. Dwieście kilo mięsa i słoniny, a on musi to włóczyć z jednego końca wyspy na drugi co godzinę każdego dnia bez chwili spoczynku, bez chwili wytchnienia! Powinno istnieć takie miejsce, powinna być taka chwila, kiedy mógłby odpocząć. Kiedy mógłby zasnąć bez snów, zasnąć nie budząc się po zaledwie kilku godzinach z nieprzepartą żądzą jedzenia i korzystania, korzystania i jedzenia… A tu wszystko nie tak, jak trzeba! Roboty tego nie rozumiały. Nie starały się nawet zrozumieć, nie myślały samodzielnie. Niech tylko spuści na jeden dzień z oczu któregoś z nich i zaraz wszystko toczy się nie tak, jak trzeba. Trzeba mieć je wszystkie na oku jak wyspa długa i szeroka, kontrolując, nadzorując i wydając rozkazy — tak, i niszcząc, żeby odbudowywać, wciąż i wciąż! Jęknął znowu i odepchnął od siebie talerz. Odpoczywał wspierając się tłustym czołem o blat stołu i czekał, a tymczasem jego wnętrzności targał wciąż ból, który w końcu stał się bólem do zniesienia. Powoli, z wysiłkiem podźwignął głowę, odpoczywał przez chwilę, po czym przysunął sobie nowy talerz i znowu zaczął jeść… Po jakimś czasie przerwał. Nie dlatego, że już nie chciał jeść, ale dlatego, że już nie mógł. Był skonany, ale coś nie dawało mu spokoju — jeszcze jeden szczegół, który trzeba sprawdzić, jeszcze jedna rzecz, która wyglądała nie tak, jak trzeba. Hurysa z mostu zwodzonego. Nie powinna przebywać poza terenem kwatery prywatnej. Powinna oczywiście siedzieć w haremie. Nie chodziło o to, że miało to jakieś znaczenie, z wyjątkiem poczucia porządku Synka Trumiego. Swojego czasu hurysy z haremu wykorzystywane były zgodnie z przeznaczeniem, ale czasy te dawno, dawno minęły; teraz stanowiły mienie ruchome, koło którego trzeba chodzić i pilnować, żeby było jak trzeba; które trzeba wymienić, jeśli ulegnie zużyciu, zniszczyć, jeśli nie będzie takie, jak trzeba. Ale tylko mienie, jak mieniem była cała North Guardian — jak mieniem będzie cały świat, jeśli mu się — uda. Ale mienie nie powinno być nie takie, jak trzeba. Dał znak Crockettowi–robotowi i wspierając się na nim ruszył długim tarasowym holem w kierunku haremu. Usiłował sobie przypomnieć wygląd tamtej hurysy. Miała na sobie zwiewną czerwoną bluzkę i krótką czerwoną koszulę, tego był niemal pewien, ale twarz… Miała oczywiście twarz. Ale Synek zatracił umiejętność zapamiętywania twarzy. Ta miała jakąś inną twarz, ale nie mógł sobie przypomnieć, dlaczego odniósł takie wrażenie. Tak, ale bluzka i koszula były czerwone, tego był prawie pewien. I niosła coś w pudełku. A to też było dziwne. Zaczął trochę szybciej przelewać swoje cielsko z nogi na nogę, bo teraz był już pewien, że coś jest nie tak. — To już harem, panie Trumie — oznajmił towarzyszący mu robot. Wyzwolił się delikatnie od ciężaru Trumiego, podskoczył szybko do drzwi i przytrzymał je otworem. — Zaczekaj tu na mnie — rozkazał Synek i wtoczył się kaczym chodem na pokoje haremu. Kiedyś tak urządził harem, że znajdując się tu nie potrzebował pomocy; wzdłuż ścian biegły poręcze umieszczone na takiej wysokości, aby mogły je łatwo uchwycić jego pulchne dłonie, odległości były niewielkie, bo pokoje blisko ze sobą sąsiadowały. Zatrzymał się i zawołał przez ramię: — Czekaj tam, skąd będziesz mnie mógł usłyszeć. — Przyszło mu do głowy, że jeśli hurysa–robot znajdowała się w nie takim, jak trzeba stanie, to do zaprowadzenia porządku potrzebne mu będą pistolety Crocketta. Gdy wchodził na główne patio, chór żeńskich głosów buchnął pieśnią. Gromadka ślicznotek w prześwitujących szatach, zebrana wokół fontanny, przywitała wtaczającego się Synka Trumiego powłóczystymi spojrzeniami. — Stulić dzioby! — rozkazał. — Marsz do pokoi. — Pochylając głowy hurysy, jedna za drugą, wślizgnęły się do swoich izdebek. Ani śladu czerwonej bluzki i czerwonej koszuli. Posapując rozpoczął obchód pokoików zaglądając do każdego z nich. — Halo, Synku — szepnęła gibka Theda Bara przeciągając się na dywaniku ze skóry leoparda, ale minął ją bez słowa. — Kocham cię! — krzyknęła za nim Neil Gwynn. — Chodź do mnie! — rozkazała Kleopatra, ale i na nią nie zwrócił uwagi. W dalszej kolejności przeszedł niewzruszony obok Madame Dubarry i Marilyn Monroe, minął Moll Flanders i Helenę Trojańską. Ani śladu hurysy w czerwieni… I nagle dostrzegł ślady. Nie widział hurysy, ale zobaczył ślady jej obecności; na podłodze, porzucone i puste, leżały czerwona bluzka i czerwona koszula. — Ty! Gdzie jesteś? — wysapał Synek. — Wyjdź tu, żebym cię widział! Nikt Synkowi nie odpowiedział. — Wyłaź! — zawył. I nagle zamarł. Otworzyły się drzwi i ktoś z nich wyszedł: nie hurysa, nie kobieta; postać pozbawiona seksu, ale wyładowana miłością, postać pluszowego misia dorównująca wzrostem samemu pękatemu Synkowi Trumiemu, tak jak on człapiąca kaczym chodem, z wyciągniętymi do niego wałeczkowatymi łapami. Synek nie wierzył własnym oczom. Niedźwiadek był nieco ciemniejszy niż jego Miś. Był sporo wyższy od Misia. Ale niezaprzeczalnie, niewątpliwie, we wszystkim, co się liczyło, był to… — Miś — wyszeptał Synek Trumie i pozwolił puszystym łapom otoczyć swoje dwieście kilo. Zniknęło dwadzieścia lat. — Nie pozwolili mi ciebie mieć — powiedział Synek do misia; a miś odezwał się melodyjnie i ciepło: — Już dobrze. Synku. Teraz możesz mnie mieć. Synku. Możesz mieć wszystko. Synku. — Zabrali cię — wyszeptał przypominając sobie. Zabrali pluszowego misia; nigdy tego nie zapomniał. Zabrali go i byli źli. Matka była zła, a ojciec się wściekał; besztali małego chłopca, krzyczeli na niego i straszyli. Czy nie wie, że są biedni, i chce ich do reszty zrujnować, i co się z nim dzieje, że chce się bawić głupimi wypchanymi robotami swojej młodszej siostrzyczki, pomimo że jest już właściwie na tyle duży, żeby korzystać z dóbr przeznaczonych dla dorosłych. Ta noc była koszmarem z zebranymi w kółko nachmurzonymi, smutnymi robotami i płaczącą dziewczynką; a koszmarem nie uczyniło tej nocy łajanie — nie raz go już besztano — ale niepokój, strach i prawie panika w głosach rodziców. Bo to, czego się dopuścił, zrozumiał to teraz, nie było już dziecięcym przewinieniem; to był wielki grzech, zaniedbanie w konsumowaniu swego przydziału… I trzeba było ponieść karę. Pierwszą karą było dodatkowe przyjęcie urodzinowe; drugą był… wstyd. Synek, niespełna dwunastoletni, poznał smak wstydu i poniżenia. Wstyd to niewielka rzecz, ale ten, kto go odczuwa, robi się od tego jeszcze mniejszy. Wstyd. Roboty przestrojono tak, aby go lekceważyły. Zaraz po przebudzeniu stawał się obiektem kpin i docinków; z ulgą kładł się do łóżka. Nawet młodsza siostrzyczka sepleniąc wymieniała katalog jego przewinień. Nie starasz się, Synku i Nic cię nie obchodzi, Synku i Strasznie nas zawiodłeś. Synku. I w końcu uwierzył w to wszystko; bo Synek w wieku lat dwunastu stał się tym, czym uczynili go dorośli. A uczynili go… „neurotykiem”, to właściwe określenie; ładnie brzmiące słowo oznaczające okropne rzeczy, takie jak strach, niepokój i ciągłe samooskarżanie… — Nie martw się — szepnął pluszowy miś. — Nie martw się, Synku. Możesz mnie mieć. Możesz mieć tylko to, co chcesz. Nie musisz mieć niczego więcej… VII Garnick miotał się po korytarzach kwatery prywatnej jak tygrys w klatce. — Kathryn! — wrzeszczał. — Kathryn Pender! — W końcu znalazł drogę do środka, niestrzeżoną, zapomnianą. Ale zajęło to trochę czasu. Był zaniepokojony — Kathryn! — Roboty zerkały na niego dziwnie, z zatroskaniem, i co chwila zastępowały mu drogę, ale roztrącał je ze złością. Nie przeciwstawiały mu się, naturalnie — który robot skrzywdziłby człowieka? Ale od czasu do czasu przemawiały do niego, bo Pan Trumie nie życzył sobie, aby ktokolwiek prócz niego szalał niszcząc po wyspie North Guardian. Ignorował je. — Kathryn! — zawołał. — Kathryn! Nie sądził, aby Trumie był niebezpieczny. — On nie jest niebezpieczny — wmawiał sobie uporczywie. Osobowość Trumiego przedstawiona była jasno w aktach dostarczonych przez Roosenburga. Nie można go było winić i nie chciał nikomu zaszkodzić. Był kiedyś małym niegrzecznym chłopcem, który starał się poprawić konsumując, jak najwięcej konsumując; wpędził się tym w obsesję, a potem zmieniono przepisy. Koniec reglamentacji; koniec przymusowej konsumpcji, bo roboty przejęły od ludzkości drugi koniec rogu obfitości, a więc zmieniono przepisy… I być może pan Trumie wiedział o zmianie przepisów, ale Synek nie. To Synek, niegrzeczny chłopczyk usiłujący się poprawić, stworzył wyspę North Guardian… I to Synek był właścicielem kwatery prywatnej oraz wszystkiego, co się w niej znajdowało — włącznie z Kathryn Pender. — Kathryn! — zawołał ochryple Garrick — jeśli mnie słyszysz, odezwij się! A wydawało się to takie proste. Środkiem, który mógł zachwiać obsesją Trumiego, był pluszowy miś; dać mu pluszowego misia — albo może kostium pluszowego misia wytworzony w nocy przez, fabryki Fisherman’s Island z dziewczyną nazwiskiem Kathryn Pender w środku — i niech usłyszy ze źródła, któremu mógł zaufać, długo oczekiwaną wiadomość, że nie trzeba się już wysilać, że przymusowa konsumpcja może mieć swój kres. Perswazja mogła to wyjaśnić; ale tylko pod warunkiem, że Trumie będzie skłonny jej wysłuchać. — Kathryn! — ryczał Roger Garrick gnając przez komnatę luster i rzeźbionych figur. Bo jeśli Trumie nie zechce słuchać, gdyby akta się myliły i pluszowy miś nie był kluczem… No cóż, wtedy pluszowy miś będzie dla Trumiego tylko robotem. A Trumie niszczył je z upodobaniem. — Kathryn! — krzyknął Roger Garrick pędząc z tupotem przez cichy pałac; i wreszcie usłyszał coś, co mogło być odpowiedzią.’ Przynajmniej był to głos — a do tego, głos dziewczęcy. Znajdował się przed korytarzem prowadzącym do sali z fontanną i pogrążonymi w milczeniu robotami–kobietami obserwującymi go w bezruchu. Głos dochodził z małego pokoiku. Podbiegł do drzwi. To były te drzwi. W środku Trumie, dwieście kilo słoniny, leżał na marmurowej kanapie wyścielonej materacem z gumowej pianki, trzymając spasioną głowę na kolanach… Pluszowego misia. A właściwie Kathryn Pender przebranej w kostium pluszowego misia, wyciągającej przed siebie wałeczkowate nóżki i poklepującej go niezdarnie wałeczkowatymi łapkami. Przemawiała do niego łagodnie i pocieszająco. Mówiła mu to, czego powinien się dowiedzieć — że dosyć już zjadł, że dosyć już wykorzystał, że skonsumował już tyle, iż zasłużył sobie na powszechny szacunek i zaprzestanie konsumpcji. Garrick sam nie zrobiłby tego lepiej. To był widok z baśni — dziecko uspokajane przez swoją zabawkę. Ale ten widok nie pasował zbytnio do otoczenia, bo seraj urządzony był na bladofioletowo i różowo, a wszędzie wisiały frywolne obrazki. Synek Trumie obrócił kiwającą się głowę i spojrzał z ukosa na Garricka. W jego małych przerażonych oczkach nie było już troski. Garrick cofnął się. Na razie nie był tu potrzebny. Niech Trumie odpocznie chwilę, jak nie odpoczywał już od lat. Potem psychik będzie mógł się włączyć tam, gdzie dziewczyna już nie podoła; ale na razie Trumie wreszcie odpoczywał. Miś podniósł wzrok na Garricka i w jego jasnoniebieskich oczach, oczach należących do dziewczyny imieniem Kathryn, Garrick dostrzegł cień tryumfu i — współczucia. Garrick skinął głową i wyszedł, żeby usunąć roboty z North Guardian. Synek Trumie trzymał swoją świńską głowę na kolanach pluszowego misia. Miś tak łagodnie do niego przemawiał, tak łagodnie. — Nie martw się. Synku — mruczał. — Nie martw się. Wszystko jest dobrze. Wszystko dobrze. — Tak, było prawie tak, jak naprawdę. Minęły już, obliczył częścią swojego ostrego jak brzytwa umysłu, który nigdy nie odpoczywał, minęły już blisko dwie godziny, od kiedy jadł ostatni raz. Dwie godziny! I czuł się tak, jakby mógł wytrzymać jeszcze z godzinę, a może i dwie. A może — a może by tak już wcale nie jeść tego dnia. Może nawet nauczyć się żyć z trzema posiłkami dziennie. Albo z dwoma. Albo… Podskoczył podniecony — o ile potrafi podskoczyć dwieście tłustych kilogramów — i znowu przytulił się do ciepłego, miękkiego futerka pluszowego misia. Jakież to było kojące! — Nie musisz tyle jeść. Synku. Nie musisz tyle pić. Nikt się o to nie będzie na ciebie gniewał. Twój ojciec nie będzie się gniewał. Synku. Twoja matka nie będzie się gniewała… Miło było słuchać, jak pluszowy miś opowiada mu takie rzeczy. Usypiało go to. Jak wspaniale usypiało! Nie przypominało to chodzenia spać takiego, jakie od kilkunastu lat znał Synek Trumie — zasypiania pod wpływem środków nasennych. To było takie usypiające… I chciało mu się spać. I w końcu zasnął. Zasnął całym sobą. Zasnęło nie tylko dwieście kilo tłuszczu i małe świńskie oczka, ale nawet ostry jak brzytwa umysł–Trumie, który żył w smutnym, posłusznym cielsku; on też spał, a nie zasnął nigdy dotąd. Przełożył Jacek Manicki