15822
Szczegóły |
Tytuł |
15822 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
15822 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 15822 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
15822 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
ZDZISŁAW NOWAK
OPOWIEŚCI
z Czajchany
ZDZISŁAW NOWAK
OPOWIEŚCI
CH
6. 11
MŁODZIEŻOWA AGENCJA WYDAWNICZA WARSZAWA 1978
Opracowanie graficzne: Teresa Jaskierny Zdjęcia autora (63) oraz z jego archiwum Redaktor: Zofia Skorupińska Redaktor techniczny: Maria Bochacz
Copyi . Warszawa 1978
HSW „Prasa—Książka—Ruch"
MŁODZIEŻOWA AGENCJA WYDAWNICZA
Naczelna Redakcja Wydawnictw
Organizacyjnych i Propagandowych
Warszawa 1978 r. Wydanie I. Nakład 29 749+251 egz.
Ark. wyd. 16,32. Ark. druk. 9+1,5 wkł. roto.
Papier druk. kl. III, 70 g, 82X104/32.
Przekazano do składu w lipcu 1977 r.
Druk ukończono w maju 1978 r.
Łódzkie Zakłady Graficzne, Zakład nr 1,
Łódź, ul. Rewolucji 1905 r. nr 45
Zam. 2584/11/77. F-14. Cena zł 45.—
Wszystko zaczęło się od Hodży Nasreddina... Przed kilkunastu laty zamyśliłem napisać książkę zadań matematyczno-logieznych, przeznaczioną specjalnie dla tej młodzieży, która, matematyki ani logiki nie lubiąc, z własnej woli nigdy by do ręki zbioru podobnych zadań nie wzięła. Pomysł dość przewrotny. Było oczywiste, że zadania należało ukryć w cyklu awanturniczych opowiastek, powiązanych perypetiami bohatera. No właśnie, tylko skąd wziąć odpowiedniego bohatera owych zagadkowych przygód? Mądrego, dowcipnego, a poza tym cieszącego się już jaką taką popularnością wśród czytelników. Z początku myślałem o Stańczyku, nadwornym błaźnie Zygmunta Starego, potem o Dylu Sowizdrzale, przymierzałem się również do barona Munchhausena oraz do króla Artura i Rycerzy Okrągłe^ go Stołu z legend celtyckich. I wtedy, najzupełniej przypadkowo, wpadł mi w ręce tomik tureckich anegdot o Hodży Nasreddinie (żeby było zabawniej, wydanych w języku czeskim). Tak, to był on. Wesoły kpiarz, rozumny, dokuczający emirowi, nie pozostawiający suchej nitki na dworakach, bogaczach i mułłach, zawsze stający w obronie biedaków. A ponadto żyjący -w świecie pełnym egzotyki Wschodu, dającej autorowi jakże wdzięczne pole do popisu.
Zacząłem skrzętnie gromadzić materiał dotyczący
mądrego ludowego kpiarza. Przekopywałem się przez dziesiątki prac autorów radzieckich, czeskich, francuskich, angielskich, niemieckich. Wtedy przeżyłem, pierwsze zaskoczenie: do Hodży Nasrecldina przyznawało się wiele narodów. Turcy uważali go za swojego bohatera, Persowie za swojego. Podobnie Arabowie, Kurdowie, Serbowie, a także Azerbejdżanie, Turkmeni, Tadżycy, Uzbecy. Siedem jego grobów naliczyłem w krajach z kręgu kultury muzułmańskiej. Na szczęście niemal wszyscy byli zgodni, że choć Nasreddin zmarł u nich i na ich ziemi został pochowany, to jednak urodził się w... Bucharze.
Buchara — stolica dawnego emiratu — leży dzisiaj na terenie radzieckiego Uzbekistanu, w Azji Środkowej. Zacząłem więc gromadzić książki o ojczyźnie Hodży Nasreddina. Źródłowe opracowania historyczne, etnograficzne, przyrodnicze oraz albumy fotografii. Moskiewscy przyjaciele dostarczyli mi kilka białych kruków wydawniczych, w tym także plan starej Buchary. A wszystko po to, by mój Hodża idąc, na przykład, z Arku, siedziby bucharskiego emira, do medresy Miri--Arab, maszerował nie wyimaginowaną przeze mnie trasą, lecz prawidłowo', przez Registan, a potem przez Rynek Powroźniczy. Od. początku bowiem zamierzałem pozostać wierny realiom Wschodu, nawet w najdrobniejszych szczegółach. Broniłem się przed popełnieniem pastiszu, przed nieświadomym skarykaturowa-niem tamtego świata.
Po napisaniu kilku początkowych opowieści wypadało pojechać do Buchary, aby przekonać się, czy i na ile udało mi się spełnić zamierzenia. Poleciałem. Na miejscu okazało się, że z uzbeckimi obyczajami, strojami, kuchnią itp. poradziłem sobie nie najgorzej. Na-łgałem natomiast straszliwie w opisach przyrody. Po prostu patrzyłem na świat Hodży Nasreddina oczyma.
Polaka. Myśląc o ¦uzbeckiej glinie, opisywałem polską glinę, pisząc o zieleni czy powietrzu, pisałem o polskim odcieniu zieleni i polskim powietrzu, wilgotnym nawet w czasie trzydziestostopniowych upałów, kiedy to wprost nie ma czym oddychać. Tymczasem uzbecka glina to mąka zmielona przez, wielomiesięczny żar bez kropli deszczu i wichry wiejące od pustyń, zieleń zszarzała od gliny i lotnego piasku, zaś powietrze suche, suchuteńkie, Którym oddycha się swobodnie mimo blisko pięćdziesięciostopniowego piekła. Świat Hodży okazał się na tyle różny, że wiedza książkowa — nawet najsolidniejsza — wystarczyć nie mogła.
Problemy, którymi żyje dynamicznie rozwijająca się republika słońca i bawełny, sprawiły, iż sylwetka Hodży Nasreddina mimo woli usunęła się z pierwszego planu. Notatnik zaczął napełniać się informacjami i spostrzeżeniami dotyczącymi spraw nie sprzed stuleci, lecz tymi najważniejszymi, nurtującymi dzień dzisiejszy Uzbekistanu.
Zauroczony Azją Środkową powracałem tam potem co roku, każde wakacje starając się spędzić wśród uzbeckich przyjaciół. Każdy zaś przyjazd to nowe rejony, nowe znajomości i łańcuch nowych przyjaźni. Dzięki starym i nowym przyjaciołom poznawałem ludzi, którzy dokonywali cudów, o jakich poprzednie pokolenia mogły tylko marzyć w baśniach i legendach. Ludzi przemieniających Głodowy Step w urodzajną krainę bawełny, podnoszących wody Amu-darii gigantycznymi stacjami pomp na płaskowzgórza Karszyń-skiego Stepu, aby nawodnić setki tysięcy hektarów ziemi nigdy dotąd nie uprawianej, wyrywających bezpłodnym piaskom pustyni Kyzył-kum gaz ziemny, ropę naftową i złoto — bogactwa, o których nie śniło się ich ojcom, czabanom wypasającym tutaj owce i wielbłądy. Poznałem też ludzi, którzy tworząc pierwsze stronice
historii socjalistycznego Uzbekistanu, sami stawali się jego historią. Wraz z legendarnym Frunzem szturmowali Bucharę, współdziałali z Ordżonikidze i Kujby-szewem, jeździli z delegacjami chłopsko^-robotniczymi aa Kreml, do samego Lenina. Poznałem ludzi, dla których mogiły rewolucjonistów były nie tylko historycznymi pamiątkami przeszłości, lecz miejscem spoczynku najbliższych przyjaciół, jeszcze nie tak dawno wraz z nimi walczących szablą i karabinem, ramię przy ramieniu.
W Chorezmie przegadałem caluteńką noc aż do świtu z człowiekiem, którego jeszcze jako dziecko sprzedano bajowi za garść srebra. Zwyczajnie, na bazarze niewolników, jak owcę lub kozę. Potem, po zwycięstwie rewolucji, były rab nauczył się czytać i pisać, ukończył szkołę i został człowiekiem. Nauczycielem. I uczył innych historii. Także tej znaczonej potwornymi bliznami, ukrytymi pod koszulą na własnym grzbiecie.
Od niewolnictwa, skrajnego feudalizmu — z pominięciem kapitalistycznego ustroju — gwałtowny przeskok do socjalizmu, oto niezwykła droga zwykłego1 mieszkańca Azji Środkowej. Skok, który trudno jest nam ogarnąć wyobraźnią. Nic dziwnego, w Europie zmiany następowały w ciągu stuleci, w ciągu całych epok — tutaj wszystko to zmieściło się w życiu jednego pokolenia.
Uzbekistan nie potrzebuje wielkich słów. Rozmach przemysłu, nowe perspektywy rolnictwa, osiągnięcia nauki i kultury są aż nadto wymowne. Jedna z zasobniej szych repLiblik Związku Radzieckiego ulega przemianom w tempie, którego pojąć nie są w stanie bur-żuazyjni historycy, wypisujący treny na upadek starych czasów, na zanik feudalnych obrzędów i zwyczajów minionej epoki, wybrzydzający na socjalistyczną wspólnotę.
Pamiętam stary gliniany Taszkient sprzed trzęsienia ziemi. Byłem tam również zaraz po katastrofie, kiedy ludzie mieszkali jeszcze w namiotach pośród ruin-Wtedy to poznałem, a rączej odczułem wstrząs ziemskiej skorupy. Niewielki, a jednak... Potem, podczas następnych pobytów miałem możność śledzić rozwój tego niezwykłego miasta. Heroicznego i urokliwego zarazem. Półtoramilionowej metropolii wydźwigniętej z gruzów siłami wszystkich republik radzieckich. Rękoma Rosjan i Ukraińców, Białorusinów i Łotyszów, Gruzinów i Ormian, Turkmenów i Tadżyków, Kazachów i Kirgizów...
Pisać o Uzbekistanie, a nie wspomnieć o dowcipie Hodży Nasreddina, byłoby chyba nietaktem. Na zakończenie więc jeszcze krótka anegdotka o mądrym bu-charczyku.
Pewnego popołudnia w pobliżu domostwa Hodży Nasreddina przejeżdżał jakiś wędrowiec. Wrodzona gościnność Uzbeków nakazała Hodży wychylić się przez furtę i zaprosić podróżnego do środka na wieczerzę.
— Z przyjemnością, czcigodny gospodarzu *-* odparł wędrowiec i natychmiast zsunął się z kłapoucha. — Powiedz tylko, gdzie mam przywiązać osła.
Hodża milcząc podrapał się w ucho. Uprzytomnił sobie, że w domu już od kilku dni nie ma nawet okru-szynek chleba. Puste garnki straszyły na wystygłej kuchni. Wreszcie odpowiedział pochylając nisko głowę:
— Wejdź i nie gniewaj się, gościu. A osła najlepiej przywiąż do mojego długiego języka.
Nie wiem, jak Hodża Nasreddin wybrnął z przygotowaniem tradycyjnego dastarchanu dla gościa (bo co do tego, że wybrnął, nie mam najmniejszej wątpliwości). Wiem jedno: w czasie wędrówek po Uzbekistanie nie zdarzyło mi się ani razu, aby ktokolwiek mojego iszaka kazał przywiązywać sobie do języka. Nawet w najod-
leglejszych kiszłakach zawsze oczekiwały na przybysza półmiski smakołyków, olbrzymie melony i pieczony baran. Gościnność Uzbeków nie ma sobie równej. Nic zatem dziwnego, że wszędzie było podobnie, jak i choćby ostatnio1, podczas kilkudniowego pobytu w Karszi, gdzie w hotelu „Karszistroj" nocowała tylko moja walizka. I nikogo to wcale nie dziwiło. Bo wiadomo: „Gość to więcej niż krewny — to gość".
Dzisiaj mogę powiedzieć, iż rozumiem trochę problemy Uzbekistanu i znam ten cudowny kraj nie gorzej chyba od Polski. A to, że mogę tak powiedzieć, zawdzięczam przyjaciołom — głównie z Komsomołu — z pomocą których docierałem w najodleglejsze zakątki republiki, w rejony jeszcze nie nawiedzane przez turystów. Zbiór Opowieści z czajchany im więc przede wszystkim dedykuję, spłacając dług serca.
Radżab Nasyrow, mój serdeczny przyjaciel ż Bucha-ry, lubi powtarzać przy każdej stosownej okazji, że w jego okręgu można dziś odnaleźć złoto wszystkich kolorów tęczy. Jest tam białe złoto — bawełna, jest błękitne złoto — gaz ziemny z Gazli, jest brunatne złoto — ropa naftowa, jest czarne złoto — karakuły, jest żółte złoto — prawdziwy szlachetny kruszec wydobywany w Muruntau. I jest złoto najszlachetniejszej próby, najwartościowsze ze wszystkich — ludzie.
Zgadzam się z Radżabem. Tyle, że jego słowa odnoszę do całej republiki.
AUTOR
JAK POLOWAŁEM NA JADOWITE GADY
Żyje w Uzbekistanie bardzo jadowita żmija z rodzaju vipera lebetina (daleka krewna naszej żmii zygzakowatej), o której nawet najbardziej doświadczeni łowcy wężów wyrażają się z niekłamanym szacunkiem i obawą. Owa, znacznie groźniejsza od kobry, żmija „minutka" zamieszkuje suche stepy oraz przedgórza i większość gór Azji Środkowej.
— Dlaczego akurat „minutka"? — zapytałem Anatola Sindjukowa, młodego naukowca, a zarazem łowcą jadowitych gadów, podczas wizyty w taszkienckim Instytucie Zoologii i Parazytologii Akademii Nauk Uzbekistanu.
— Żmiją „minutką" nazwała ją ludność miejscowa z powodu ogromnej toksyczności, czyli wielkiej siły działania wydzielanego jadu. Ukąszenie giurzy (bo o niej właśnie mowa) jest śmiertelne nawet dla dużych ssaków, także i czło'wieka. Mieszkańcy podgórskich wiosek wierzą od pokoleń, że ukąszony przez giurzę umiera już po minucie. Stąd i jej okrutna w swej lapidarności nazwa — wyjaśnił Anatol, kiedyśmy maszerowali we dwójkę w kierunku budynku, w którym znajdować się miały setki jadowitych żmij. Żywych!
„Umiera się po minucie? No, to piękne perspektywy przed tobą, Zdzisiu, na najbliższe dni, nie ma co" — pomyślałem sobie w głębi duszy. I poczułem się niewyraźnie. Moja niewzruszona wiara we własną odwagę
11
tajała niczym lód w azjatyckim słońcu. „A może lepiej zaniechać niewydarzonych zamysłów? Nikomu jeszcze nie wspominałem o swoich planach. Mogę więc wj^co-fać się bez wstydu z niebezpiecznej eskapady. Nikt mnie przecież nie będzie zmuszać do polowania na jadowite gady. Na odwrót, to ja sam, z własnej i nieprzymuszonej woli, chciałem pod zęby giurzy nadstawić nogę. Tak, tak, nogę, bo ona w spotkaniu z jadowitym wężem najbardziej jest ponoć narażona na ukąszenie."
Przed chwilą w gabinecie dyrektora instytutu dowiedziałem się, że jedynym skutecznym lekarstwem na ukąszenie giurzy jest natychmiastowy zastrzyk, sporządzony z jadu żmii tego samego gatunku. Niepozorne ampułki „antygiurzinu", rozsyłane z Taszkientu w najdalsze krańce republiki i poza nią, ocaliły już wiele tysięcy istnień ludzkich.
Produkcja surowicy przeciwjadowej nie jest jednakże sprawą prostą. Naukowcy uzbeccy w porozumieniu ze służbą zdrowia ustalili ilość jadu niezbędną dla przemysłu farmaceutycznego. Otóż potrzeba półtora kilograma czystego jadu w ciągu roku. Półtora kilograma! Tymczasem z jednego ,,udoju" średniej wielkości giurzy otrzymuje się niespełna 200 miligramów jadu. Aż trudno wyobrazić sobie, ile niebezpiecznych gadów trzeba pochwycić i dostarczyć w nie uszkodzonym stanie do instytutu w ciągu każdego sezonu łowieckiego, aby zaspokoić zapotrzebowanie na te drogocenne leki.
— Skąd się bierze zainteresowanie tym niecodziennym zawodem? — zagadnąłem Anatola. — Hodowla żmij i pobieranie jadu to przecież nielekki i, co tu dużo gadać, chyba dosyć niebezpieczny kawałek chleba?
Mój rozmówca uśmiechnął się.
— Myślę, że z zamiłowania. Tak przynajmniej było ze mną. Zoologią interesowałem się już w szkole. Za-
12
wsze tkwiłem po uszy w książkach poświęconych życiu zwierząt. Potem ukończyłem instytut weterynaryjny. Pewnego dnia jeden z moich przyjaciół, z którym wspólnie studiowaliśmy, przywiózł mnie tutaj, abym zobaczył, j,ak się odbywa pobieranie jadu. Uważał, że to ciekawe. Pamiętam, za żadne skarby nie dałem się wtedy podprowadzić do otwartego pojemnika z kobrami. Bałem się.
— Nie będę ukrywał, że i mnie teraz trzęsą się łydki — wyznałem. — Pewnie z emocji. W życiu nie widziałem z bliska kobry ani giurzy.
— Uczucia lęku nie trzeba się wstydzić, tylko człowiek bez wyobraźni nie boi się w chwili zagrożenia — zapewnił mnie Anatol. — W naszym zawodzie najważniejsza jest umiejętność przezwyciężania strachu. Zachowanie zimnej krwi i rozwaga w postępowaniu z jadowitymi gadami to połowa sukcesu. W ciągu tych kilku lat pracy czterokrotnie nabierałem przekonania, że pozbyłem się już uczucia lęku, zlekceważyłem przesadną, jak mi się wówczas zdawało, ostrożność. I cztery razy zostałem za to dotkliwie ukarany, pokąsały
mnie żmije.
Tak sobie gwarząc dotarliśmy do niskiego, długiego pawilonu — fermy hodowlanej jadowitych węży. Z duszą na ramieniu wkroczyłem do środka.
Najpierw zajrzeliśmy do gabinetu Anatola. Przerzuciłem mnóstwo kartek z drobiazgowo prowadzonymi zapiskami, obejrzałem pod mikroskopem rezultaty badań. Dopiero potem przeszliśmy do sąsiedniego pomieszczenia.
W dużej sali, wzdłuż dwóch ścian rozmieszczone były klatki, a właściwie szklane terraria ze spoczywającymi w nich wężami. Niżej, na podłodze stały zamknięte pojemniki z otworami zapewniającymi dopływ powietrza. Dziesiątki gładkich cielsk. Kobry, giurzy, efy...
13
A oto na$za Są|a operacyjna — zażartował Anatol, wskazując Ąa dnzy stół w pobliżu okna. — To tutaj „doimy" jadowite gady. — No właśni^ j,^ się je jjdoi»?
Nic trudnego. Zaraz ci pokażę. Tylko patrz uważnie.
To mówiąc Anatol wsunął koniec stalowego haczyka -(przypominaj ąccgo ^ wyglądu zwyczajny pogrzebacz) pod leżącą w Pojemniku giurzę, po czym błyskawicznie przeniósł ją na stół.
Zanim żmija zorientowała się, co się dzieje, drewnianą deszczułką Przycisnął jej głowę do plastyku pokrywającego blat stołu. Następnie jedną ręką złapał gada tuż za łbem, uniósł nieco do góry i nacisnął mu szczęki. Giurza otworzyła pąszczę) a wtedy brzegiem szklanego naczyńka ekstrakcyjnego — maleńkiej szklaneczki trzymanej w drugiej ręce — przycisnął delikatnie gruczoły jadowe, ukryte za gómą szczęką. Z kanalików dwóch górnych, groźnie sterczących zębów jadowych spłynęły na dno naczynia kropelki jadu. Gotowe. Żmija wróciła na swoje miejsce.
Taką operację trzeba powtarzać co trzy tygodnie, gdyż tyle mniej więcej czasu trwa nagromadzenie się jadu w gruczołacri imiL Niestety, po kilku czy kilkunastu takich „¦Udojach" gad przeważnie ginie. Dlatego trzeba łowić nieustannie coraz to nowe i nowe egzemplarze.
No dobrze, a Co robi się potem z tym niezwykłym „udojem"? —pytałem dalej.
Suszy się w Specjalnych aparatach laboratoryjnych. Prawidłowo wysuszony jad (z wyglądu przypominający nieco mieniące się blaszki miki, tyle że w żółtawym odcieni^ właściwie przechowywany nie traci nic ze swej gro.znej aktywności nawet po latach.
A w jaki Sposób przygotowuje się z jadu zastrzy-
14
ki przeciwko ukąszeniom? — gotów byłem zamęczyć pytaniami Anatola, byle tylko zgłębić tajniki niezwykłego bądź co bądź przemysłu.
Anatol wykazywał anielską cierpliwość i nie szczędził wyjaśnień.
— Wysuszony jad rozpuszcza się w specjalnym płynie (złożonym głównie z gliceryny i roztworu soli kuchennej), po czym wstrzykuje się go podskórnie koniom. Co siedem dni, przez czternaście tygodni zdrowe zwierzę otrzymuje dawkę jadu, za każdym razem odrobinę większą. Organizm konia reaguje na truciznę błyskawicznie. Zaczyna ¦wytwarzać tak zwane antytoksy-ny, czyli ciała zwalczające śmiercionośny jad. W odpowiednim momencie z krwi pobranej od uodpornionego zwierzęcia, po sprawdzeniu i oczyszczeniu, sporządza się surowicę, którą potem rozlewa się do ampułek. I oto zastrzyki gotowe do wysyłki. Rozbrykane na pastwisku rumaki nawet nie przypuszczają, jak wielką przysługę oddały ludziom, pokąsanym przez jadowita węże gdzieś w piaskach pustyni czy na górskich bezdrożach.
Na skutek intensywnych odłowów w niektórych rejonach republiki liczba jadowitych gadów uległa zastraszającemu zmniejszeniu. Równowaga w przyrodzie została zachwiana. Momentalnie rozmnożyły się drobne gryzonie, które mogły zagrozić plonom ludzkiej pracy. Nic więc dziwnego, że od niedawna odłowy jadowitych węży przeprowadza się na ściśle wyznaczonych terenach. Doszło już nawet do tego, iż w sąsiednim Tadżykistanie wyznaczono okres ochronny na żmije.
Oczywiście ideałem byłoby nie polowanie, lecz planowa hodowla - gadów w specjalnie przystosowanych ośrodkach. Niestety, na razie to niemożliwe. Ani kobry, ani giurzy nie chcą się rozmnażać w niewoli.
I dlatego olbrzymim zaskoczeniem, nawet dla do-
15
świadczonych pracowników taszkienckiego instytutu, było wylęgnięcie się w mosldewskjm. ośrodku młodych giurz w inkubatorze. Z jaj! Jak kurczaki. Ludmiła Kor-niewa, której udało się doprowadzić do wylęgu, miała powód do dumy. Gratulacjom nie było końca.
— Wylęganie jadowitych węży w sztucznych warunkach mą olbrzymie znaczenie praktyczne dla wielu dziedzin medycyny — wyjaśniał Anatol. — Popyt na jad ciągle wzrasta, a w przyrodzie o gady coraz trudniej. Tymczasem jad to nie tylko ,:antygiurzin" czy „antycpbrin". Wiadomo nie od dziś, że trucizna różnych gadów działa na żywe organizmy rozmaicie. Jad jednych węży niszczy krew (powodując utratę krzepliwości), drugich poraża nerwy, jeszcze innych atakuje system oddychania. Z właściwości tych skorzystała nauka. Umiejętnie przetworzony i odpowiednio dawkowany jad stosuje się dzisia; w leczeniu reumatyzmu stawowego, alergii, do tamowania krwotoków, uśmierzania bólu i w chorobach nowotworowych. Qd niedawna prowadzi się badania zmierzające do wykorzystania jadu żmij do wyrobu leku przeciwskrzepowego, niezwykle przydatnego w leczeniu najgroźniejszej choroby XX wieku — zawału se>ca.
Głównymi „producentami" leczniczego jadu są u nas przede wszystkim kobry i giurzy — zakończył swą opowieść Anatol Sindjuków. — Jednakże dopóki nie uda się zaprowadzić hodowli węży na dużą skalę, a więc zmusić gady do rozmnażania się w niewoli, dopóty zarówno nasz, taszkiencki instytut, jak i drugi, bliźniaczy, działają-y we Frunze (stolicy Kirgizji), będą opierać swą działalność na doświadczeniu i pracy zawodowych łowców węży. Innego wyjścia na razie nie ma.
Podziękowałem Anatolowi za wyjaśnienia, po czym
16
pożegnaliśmy się serdecznie. On musiał zabrać się do roboty, ja zaś zawróciłem do gmachu dyrekcji.
Miałem szczęście. W chwilę później w sekretariacie taszkienckiego Instytutu Zoologii i Parazytologii zawarłem znajomość z dwoma, niezwykle sympatycznymi, zawodowymi łowcami jadowitej gadziny. Pogadaliśmy sobie o tym i o owym, a że słowo ciągnie słowo, zdecydowaliśmy się dokończyć rozmowę przy smakowitych baranich szaszłykach. Zbyt wiele miejsca zajęłoby tutaj wyliczanie argumentów, których użyłem w czasie owej wielogodzinnej wieczerzy, aby obu myśliwych, Saszę i Dżabaja, przychylnie usposobić do mego projektu. W końcu ulegli i zgodzili się zabrać mnie z sobą na kolejną wyprawę. Niech no żółtodziób popatrzy, jak łowi się niebezpieczne kobry, górskie giurzy, czy piaszczyste efy.
Chciało mi się skakać z radości, gdy nazajutrz, jeszcze przed świtem opuszczaliśmy Taszkient rozparci w fotelach wysłużonego gazika.
Droga w kierunku przedgórzy widocznego jak na dłoni potężnego masywu Tien-szan biegła z początku pośród pól bawełny, gęsto poprzecinanych kanałami nawadniającymi, a potem już tylko przez kamienisty step, ogołocony niemal całkowicie z roślinności.
Od czasu do czasu przemykaliśmy obok kiszłaku, wioski uzbeckiej, to znów mijaliśmy stada karakułów, tu i ówdzie szczypiących kępy ostrej trawy. Nie zwracaliśmy na nie uwagi — były codziennym elementem pustynnego krajobrazu.
Taszkient pozostał daleko za nami. Każdy połknięty kilometr zbliżał nas do celu. Sasza nie żałował benzyny. Po kawaleryjsku, pędem, zapominając o hamulcach pokonywał wiraże, omijał wyrwy i kamienie.
Mruczałem pod nosem, że jeśli nie zginę od ukąszenia kobry, to jedynie dlatego, iż wcześniej wszyscy; trzej
2 — Opowieści.,"
17
skręcimy karki w jakiejś rozpadlinie. Sam wszystko-mogący Allach nie pozbiera naszych kości aż do końca świata.
Sasza śmiał się z mojego utyskiwania, ale nie zwalniał ani na moment. Dżabaj zaś machnął bezradnie ręką, jakby chciał powiedzieć: „na pomyleńca nie ma sposobu". Wreszcie szepnął mi do ucha:
— Na Saszkę działa tylko jedno lekarstwo. Zapytaj go o węże. To prawdziwy encyklopedysta. Przekonasz się, pomoże jakby ręką odjął.
Zagadnąłem więc. O gatunki żyjące w Uzbekistanie i na świecie. O zwyczaje panujące wśród gadów. O naukowców badających właściwości jadu i o fakirów tresujących kobry.
Pomogło. Gazik zwolnił nieco. Pęd powietrza przestał gwizdać w uszach, a ja miałem okazję wysłuchać jednej z najciekawszych w życiu opowieści.
— Przed laty po całej Azji Środkowej wędrowali fakirzy. Pamiętam ich jeszcze z czasów dziecięcych. Na bazarach Chiwy, Buchary, Samarkandy czy Taszkientu można było zobaczyć Hindusa siedzącego w kucki przed koszem i wygrywającego na flecie piskliwe melodie. Na te dźwięki z uchylonego kosza wysuwała się indyjska kobra (okularnik), rozdymała kaptur i sycząc kołysała się w takt muzyki. Naszych uzbeckich kobr do takich sztuczek nie używano. Chyba dlatego, że są mniej efektowne, nie mają bowiem owego charakterystycznego rysunku okularów na kapturze.
Sasza doszedł do wniosku, że musi mi to wyjaśnić dokładniej. Zatrzymał wóz na środku drogi i gestykulując rękoma począł pokazywać, jak z koszyka wyłazi kobra, jak zaczyna się kołysać w takt muzyki. Popiskiwał przy tym przez nos, naśladując wcale zgrabnie dźwięki fletu. Patrzyłem oczarowany na ten zaimprowizowany mini-koncert gry pantomimicznej. Jedynie
18
, Dżabaj chichotał dyskretnie w rękaw, mrugając ku mnie porozumiewawczo.
W pewnej chwili Sasza musiał usłyszeć za sobą cichutki śmiech przyjaciela, bo przerwał nieoczekiwanie przedstawienie, jednym gestem wepchnął nie istniejącą kobrę do nie istniejącego kosza i zrobił straszliwego zeza w stronę Dżabaja. Znów zajął się kierownicą. Pomknęliśmy do przodu, jakby gnało za nami stado wściekłych szakali. Ale na szczęście nie przestał opowiadać.
— Nie wiem, czy ci wiadomo, że indyjskie okularni-ki, podobnie zresztą jak i pozostałe węże, nie słyszą wcale dźwięków, nie mają bowiem uszu. Nie mogą więc poruszać się w takt melodii, która przecież do nich nie dociera. To wszystko szarlataneria. Zwyczajna bujda, czyli sztuczki zaklinaczy węży. Tajemnica tańca okularników tkwi zupełnie w czym innym.
Fakir, który chce przygotować kobrę do publicznych występów, drażni ją, po czym daje jej do ugryzienia kawał mocnego płótna. Kiedy rozwścieczony gad wbije długie, jadowite zęby w gałgan, fakir wyszarpuje mu z pyska szmatę wraz z zębami. Po' pewnym czasie kobrze zęby odrastają i operację trzeba powtórzyć od początku. Tak zoperowany wąż jest już całkowicie nieszkodliwy. Ponieważ kobra, odpowiednio drażniona, może przez kilka kwadransów pozostawać wyprostowana, w pozie obronnej, trzeba ją jeszcze do tego przyzwyczaić.
Pytasz, w jaki sposób? W bardzo prosty. Kiedy pozbawiona zębów kobra usiłuje zaatakować fakira, otrzymuje uderzenie w nos końcem fletu. Bolesne uderzenia spadają na okularnika tak długo, dopóki nie zapamięta sobie przyczyny bólu.
Tak przyuczona kobra gotowa jest j\iż do występów publicznych. Będzie kołysać się, tańczyć dopóty, dopóki
19
fakir będzie ją drażnić fletem. Naturalnie, nie chodzi tu wcale ani o flet, ani o muzykę. Gdyby kobrę uderzano po nosie zwyczajną laską albo pętem suchej kiełbasy, tańczyłaby później i przy kiełbasie.
— Sądzisz zatem, że człowiek nie powinien obawiać się tresowanej kobry? — zapytałem. — No, a gdyby wyskoczyła z koszyka i zaczęła go gonić?
Sasza roześmiał się głośno. Zawtórował mu Dżabaj.
— Czemu ryczycie? — obruszyłem się. — W zeszłym roku na własne uszy słyszałem, jak to w Bieszczadach goniła górala żmija. I to jak goniła, bestyja chytreńka. Chwyciła się zębami za ogon i szybko, szybciuteńko toczyła się kołem. Jedynie cud i zdrowe nogi ocaliły biedakowi życie. Niewiasty przebywające na letnia-kach u górala mdlały, słysząc opowieść pełną grozy.
Moi towarzysze pokładali się ze śmiechu, a gazik pędził zataczając się od skraju do skraju szosy. Całe szczęście, że nigdzie nie było widać żywej duszy. Gnaliśmy samotnie środkiem kamienistej pustyni.
-— Strach ma wszędzie jednakowo wielkie oczy. I u nas też opowiadają bajeczki o wężach toczących się kołem. Ale to nieprawda — zaprzeczył Sasza, kiedy już nieco1 ochłonął. — Od wielu lat poluję na jadowite gady. Nie tylko w Uzbekistanie. Chwytałem je także w Turkmenii, Tadżykistanie, Kirgizji, a nawet na stepach Kazachstanu. Spotykałem się i nadal spotykam z innymi łowcami, lecz nigdy nie natrafiłem na takiego, który widziałby choć raz żmiję goniącą człowieka.
— A jeśli zastąpić jej drogę? Odciąć możliwość ucieczki? — nie ustępowałem.
— To zależy od gatunku. Inaczej zareaguje giurza, a inaczej kobra. Giurza pozbawiona szans ucieczki staje się niebezpieczna, agresywna. Nie zważa na nic. Potrafi zaatakować gwałtownie, umie wystrzelić jak z procy. Wystarczy jednak zrobić krok do tyłu, aby roz-
20
gniewana giurza błyskawicznie zniknęła w zaroślach czy w jakiejś kamiennej szczelinie.
Z kobrą jest nieco inaczej. To bardzo ostrożna gadzina. Po odcięciu drogi z początku stara się pozostać nie zauważona, leży nieruchomo. Dopiero zaczepiona przyjmuje pozę obronną. Unosi przednią część tułowia i z szeroko rozpostartym kapturem (kapiszonem) syczy ostrzegawczo. Jej głowa kołysze się wahadłowo, a oczy pilnie śledzą każdy ruch człowieka. Doświadczony łowca wie, że kobra nie ugryzie, dopóki nie przyjmie takiej właśnie pozycji. I jeszcze jedno: kobra nie zawsze gryzie. Czasami uderza przeciwnika zamkniętym pyskiem, jakby chciała go tylko ostrzec, odpędzić. Natomiast w ucieczce porusza się szybko, nawet biegiem trudno ją dopędzić.
—i Czytałem, że niektóre gatunki żmij trzymają się blisko wiejskich zagród. Nie obawiają się człowieka? Czym to wytłumaczyć?
—¦ Tak, pewne gatunki jadowitych gadów żyją w pobliżu osiedli ludzkich. Chyba dlatego, że nie mają wtedy kłopotów z wyżywieniem. Zwłaszcza ptactwo domowe jest dla nich kąskiem nie do pogardzenia. Ostrożne i przebiegłe giurzy potrafią zagnieździć się w sadach nie zdradzając swojej obecności. Dlatego ludzie nie zawsze orientują się, kogp naprawdę mają za sąsiada. Zdarzało się nam, i to częściej, niż mógłbyś przypuścić, chwytać wspaniałe okazy giurzy w bezpośredniej bliskości domów. Trzeba było widzieć miny ich mieszkańców, gdy na własne oczy przekonywali się, z kim sąsiadowali od lat. Oczywiście, nie zawsze człowiek żyje w błogiej nieświadomości. Często zdaje sobie sprawę z niepożądanego sąsiedztwa i stara się przed nim zabezpieczyć. Istnieje, na przykład, od dawna bardzo prosty, ludowy sposób, chroniący przed wizytą tych nieproszonych gości. Mieszkańcy okolic szczególnie bo-
21
gatych w jadowite gady smarują codziennie progi domostw świeżą gorczycą. Metoda gwarantowana. Żmije są bowiem niesłychanie wrażliwe na ostry zapach tej rośliny. Podobno nie zdarzyło się jeszcze, aby przepełzły przez przedmioty woniejące sokiem gorczycy.
— Unikają gorczycy? Bomba! — aż podskoczyłem z wrażenia, przypominając sobie w tym momencie strofę z II księgi Pana Tadeusza, która nie dawała mi spokoju jeszcze w liceum, ku utrapieniu zacnej naszej polonistki. — A czy nie słyszałeś kiedykolwiek, aby żmije unikały również konopi?
— Konopi? — Sasza zastanowił się. — Nie, nic mi
0 tym nie wiadomo. Czemu pytasz?
— W Panu Tadeuszu, naszym narodowym poemacie napisanym w ubiegłym stuleciu przez Adama Mickiewicza, człowieka, który jak mało kto znał wszelkie obrzędy i zwyczaje ludowe, jest bardzo interesujący fragment.
Po czym najstaranniej, jak tylko potrafiłem, przetłumaczyłem na rosyjski:
„Grzędy rozjęte miedzą; na każdym przykopie
Stoją jakby na straży w szeregach konopie,
Cyprysy jarzyn; ciche, proste i zielone.
Ich liście i woń służą grzędom za obronę,
Bo przez ich liście nie śmie przecisnąć się żmija,
A ich woń gąsienice i owad zabija".
— Rzeczywiście. „Przez ich liście nie śmie przecisnąć się żmija". Co o tym sądzić? — zastanowił się Sasza. — Albo wasze konopie wywierają na gadzinę jadowitą podobny wpływ, co i nasza gorczyca, albo Mickiewicz pomylił te dwie rośliny. Jakkolwiek by było, znakomity to temat nie tylko dla historyka literatury, ale
1 dla dociekliwego przyrodnika.
— Znalazło się dwóch naukowych detektywów o gło-
22
wach wielkich jak karszyńskie dynie — zaczął podśmiewać się z nas Dżabaj, dotychczas przysłuchujący się rozmowie w milczeniu. — Wykoncypowali uzbecki przyczynek do polskiego literaturoznawstwa. A o posiłku zapomnieli z kretesem. Posłuchajcie tylko. Burczenie waszych kiszek zagłuszyło nawet warkot silnika. Pora najwyższa na solidne śniadanie. Co ja mówię, jakie śniadanie? Spójrzcie na słońce. Dawno minęła godzina obiadu.
— Zawsze twierdziłem, że ty myślisz nie głową, lecz żołądkiem — odciął się ze śmiechem Sasza i skręcił gwałtownie w bok. Gazik zaczął taniec na wybojach kamienistej ścieżki. Dżabaj zamilkł zajęty przytrzymywaniem spadającego sprzętu. W pewnej chwili w szerokiej rozpadlinie, pośród kęp przygasłej zieleni nieoczekiwanie pojawiły się domki ulepione z gliny. Kiszłak. Przybyliśmy na miejsce.
— Wysiadać, towarzysze myśliwi! — rozkazał Sasza. — Jutro z samego' rana wyruszamy na polowanie. Na noc zatrzymamy się u znajomych. Spędzimy kilka godzin wśród dobrych przyjaciół.
Już z daleka witał nas staruszek z krótką, śnieżnobiałą bródką, w barwnym zawoju na głowie i tradycyjnym, pasiastym chałacie przepasanym dwiema chustami.
Na jego widok Sasza przyłożył prawą dłoń do serca i pochylił głowę w geście pełnym szacunku. Poszliśmy za jego przykładem.
— Salam alejkum. Pokój z tobą, czcigodny Ibrachi-mie-ako.
— Alejkum assalam. I z wami pokój, drodzy goście. Wejdźcie, proszę, do środka.
Nie daliśmy się długo namawiać. W progu ściągnęliśmy buciory i zgodnie z miejscowymi obyczajami, w samych tylko skarpetkach wkroczyliśmy do izby.
2-3
Na wzorzystym kobierczyku, na rozesłanym obrusie oczekiwały nas miseczki z aromatyczną zawiesistą szur-pą. Po chwili wjechały imbryld. z zieloną herbatą. Towarzyszył im półmisek z pierożkami manty w sosie pachnącym miętą.
— Skąd on. wiedział, że dzisiaj przyjedziemy? — szepnąłem Saszce do ucha.
— Miłego gościa oczekuje się zawsze — odpowiedział filozoficznie i siadł ze skrzyżowanymi nogami naprzeciwko rozstawionych potraw.
Ruszyliśmy w jego ślady.
— Za gościnność najlepiej odwdzięczyć się gospodarzowi dobrym apetytem. Wielka to radość, gdy gościom smakuje i posiłek, i napój — powtarzał Ibrachim-aka, z uśmiechem podsuwając nam coraz to nowe potrawy. Dbał nieustannie, by zielona herbata nie zdążyła wystygnąć w imbryku.
Był zadowolony. I dumny. Dwa tygodnie strawił w odwiedzinach u ukochanych wnuków. Z podróży powrócił dopiero przedwczoraj. Przed trzema laty Itałmaz i Abdułła ukończyli technikum leśne. A teraz już jako doświadczeni leśnicy pokrywali fistaszkowymi gajami zbocza jakkabagskiego pasma. Góry na południu Uzbekistanu okazały się bowiem odpowiednim terenem pod uprawę tej kapryśnej rośliny, która wprawdzie lubi słońce, lecz nie znosi żaru.
Złotą spiżarenką nazywa się tutaj fistaszki. I w tym powiedzeniu nie ma ani źdźbła przesady. Smaczne orzeszki zawierają aż 57 procent tłuszczu i 22 procent białka. Głównie wykorzystywane są do wyrobów cukierniczych, i to tych delikatesowych. Ponadto w liściach rośliny znajdują się cenne garbniki oraz substancje barwiące, używane do garbowania i farbowania szlachetnych gatunków tkanin i skór. Niemal na wagę złota jest również fistaszkowa terpentyna, otrzymywa-
24
na przez nacięcie kory drzewka. Od stuleci wyrabia się z niej lakiery, dzięki którym płótna wielkich malarzy średniowiecza zachowały do dzisiaj świeżość i soczystość barw. Poza tym nie wolno zapominać, że plantacje fistaszkowe zabezpieczają zbocza gór przed erozją (niszczącym procesem wietrzenia skał), a także regulują tajanie śniegu. Ma to niesłychane znaczenie dla gospodarki, gdyż dzięki uzyskanej w ten sposób wodzie można przekształcać pustynne tereny w pola bawełny. Ibrachim-aka podsunął mi talerzyk z garścią owoców.
— Spróbuj, czcigodny gościu. Smaczne, słodkie fistaszki z ubiegłorocznych zbiorów. Z krzewów sadzonych także przez moich wnuków.
Spojrzałem z niedowierzaniem na czerwone, owalne owoce i nieco drobniejsze orzeszki nasion.
— Przecież to nie są fistaszki — jęknąłem. — Fistaszki znam doskonale. Inaczej wyglądają, inaczej smakują.
Nieporozumienie wyjaśniło się szybko. Okazało się, że fistaszki to wcale nie fistaszki, lecz pistacje. Podobieństwo językowe spłatało mi figla. Któż mógł przypuszczać, iż dobrze mi znane słowo po rosyjsku brzmi tak samo, ale oznacza coś zupełnie innego. Sędziwy gospodarz przez cały czas opowiadał nam o pistacjach, ja zaś nieświadom tego odnosiłem jego słowa do polskich fistaszków, czyli arachidów, zwanych także orzeszkami ziemnymi. Ponieważ zarówno w jednym, jak i drugim przypadku mowa była o smacznych, jadalnych orzeszkach, zabawne nieporozumienie mogło trwać bez końca.
Dopiero teraz pojąłem, dlaczego na bazarze w Sa-markandzie na pytanie o cenę fistaszków siwobrody, ogorzały Uzbek odpowiedział mi, że fistaszków niestety nie ma, choć orzeszków arachidowych — chyba się nie myliłem — miał pełen worek.
25
Na zakończenie dowiedzieliśmy się od Ibrachima-aki, że podczas tegorocznej wiosny leśnicy założyli pierwsze fistaszkowe — przepraszam — pistacjowe gaje w Jakkabagskich Górach. Ale Jakkabag to już trzecia w Uzbekistanie strefa orzeszkowa. Wcześniej pistacjami obsadzono tysiące hektarów w górach Baba-tag i nad brzegami Zbiornika Kattakurgańskiego. Obok śnieżnobiałej bawełny, karakułów, złota, gazu ziemnego, nafty, jedwabiu, arbuzów, melonów, winogron, w najbliższym czasie także i pistacje mają szansę stać się jednym z bogactw Uzbekistanu.
Zrobiło się późno. Pora na spoczynek. Gdybym był poetą, powiedziałbym, iż do snu ukołysały nas swym słodkim śpiewem cykady. To zresztą było prawdą. Nigdy nie przypuszczałem, że te niepozorne owady przypominające nasze świerszcze potrafią tak głośno i melodyjnie grać.
Pobudkę urządził nam Sasza, jeszcze zanim gwiazdy blask swój tracić zaczęły. Po lekkim śniadaniu opuściliśmy gościnne domostwo Ibrachima-aki.
Wędrówkę w kierunku miejsca, gdzie powinny znajdować się żmije, skracaliśmy sobie pogawędką. Z rozmowy wynikało, że na terenach Związku Radzieckiego zamieszkuje dziesięć gatunków jadowitych węży. Najczęściej spotykanymi w Uzbekistanie są: żmija -zygzakowata, kobra środkowoazjatycka, giurza pustynna i górska, różniące się między sobą barwą i wielkością, efa piaszczysta (łac. nazwa echis carinatus) oraz mokasyn holi z rodziny grzechotnikowatych. Żyje tu również niezwykły wąż strzała (zwany także wężem biczem), żywiący się głównie jaszczurkami, napadający na nie długim susem, jak gdyby z lotu. Pewnie dlatego legenda miejscowa głosi, że ok-dżiłan — bo tak nazywają go mieszkańcy Azji Środkowej — niczym strzała wypuszczona z łuku potrafi wbić się w człowieka niosąc
mu śmierć. Ale to, na szczęście, tylko legenda. Wąż strzała, mimo że jadowity, nie jest wcale groźny, ponieważ zęby jadowe ma umieszczone zbyt głęboko, by mógł z nich skutecznie korzystać w zetknięciu ¦/. człowiekiem.
— A co zrobić, jeśli wąż naprawdę ukąsi? Nie jakiś tam wąż strzała, lecz najprawdziwsza efa albo giur-y.u? — wyrzuciłem z siebie pytanie, które od kilkunastu godzin ciążyło mi na wątrobie.
— Natychmiast trzeba wstrzyknąć ukąszonemu surowicę przeciw jadową — odpowiedział Dżabaj. — Odpowiedni zastrzyk to najpewniejszy środek.
— Jeśli nie ma akurat zastrzyków pod ręką, poszkodowanego trzeba jak najszybciej przetransportować do punktu sanitarnego i tam oddać pod opiekę lekarza — uzupełnił Sasza. — Przedtem należy ukąszonemu udzielić pierwszej pomocy. A jedynym naprawdę skutecznym sposobem jest wyssanie jadu ustami (oczywiście wtedy, jeśli w ustach nie ma żadnej ranki). Trzeba to uczynić natychmiast po ukąszeniu. Dobrze jest naciąć miejsce ukąszenia nożem wyjałowionym w ogniu. Podczas transportu należy koniecznie uważać, aby poszkodowany leżał możliwie nieruchomo.
Przewiązywanie tętnicy ponad miejscem ukąszenia, przypalanie rany ogniem, podawanie poszkodowanemu wielkiej ilości płynów ( o czym często czyta się w literaturze popularnej i przygodowej) naukowcy radzieccy uważają za nieskuteczne, nie powstrzymujące rozchodzenia się jadu w organizmie. Doskonałą metodą jest natomiast przetoczenie choremu 2 do 2,5 litra krwi. Niestety, ze zrozumiałych względów możliwe jest to tylko w punkcie sanitarnym.
Najlepszym sposobem na jad jest jednak... uniknięcie ukąszenia. Ostrożność i buty z wysokimi cholewkami to gwarancja bezpieczeństwa w spotkaniu z wężem.
27
— Saszka, a jak wyglądało twoje pierwsze zetknięcie się z jadowitymi gadami? Kiedy przeszedłeś chrzest bojowy?
— Było to chyba sześć lat temu. Dokładniej sześć lat i cztery miesiące. Przestudiowałem kilka podręczników, obejrzałem sobie dokładnie gadzinę w instytucie i doszedłem do wniosku, że mogę już zaczynać. Na łowy wybrałem się na przedgórza Nura-tau. Pięknie tam. Surowe, skaliste góry z fioletowoszarymi osypiskami, kręte wąwozy, a w nich rozigrane, wesołe strumienie. Wokoło gęste zarośla dzikiej róży, gdzieniegdzie kępy morwy, pistacji, a nawet greckiego orzecha. Widoki, jakich nie odda pędzel najlepszego artysty.
Najpierw pogapiłem się na te wszystkie cudeńka natury, potem zerwałem garść dojrzałych jagód morwy. Słodsze od miodu, same rozpływały się w ustach. No, ale wreszcie trzeba było zabrać się do roboty. Nie przyjechałem na wywczasy... Ruszyłem więc powolutku przed siebie. Idę, prętem uderzam po krzaczkach, nasłuchuję i nic. Cisza, aż uszy bolą. Posuwam się parę kroków do przodu i znów nasłuchuję. Spokój. Żadnego szelestu. Trochę się boję gadziny. Ale i gadzina mnie się boi — pocieszam się, jak potrafię. Mija godzina, dwie, trzy... Najwidoczniej węże pochowały się przede mną. Może to i lepiej? Licho wie, czy potrafiłbym je pochwycić. Żywe bydlę to jednak nie to samo, co grzeczny obrazek w książce. Zaledwie sobie to pomyślałem, a tu żmija. Nogi mi zmiękły w kolanach, ręce zadrżały, spociłem się jak mysz.
Łapać czy nie łapać? Do dzisiaj nie bardzo wiem, w jaki sposób udało mi się przycisnąć ją do ziemi. Pochwyciłem gadzinę ostrożnie, lecz mocno, i wrzuciłem do worka. Potem poszło mi już lepiej. Przez dwa dni złowiłem osiem tęgich okazów. Wracając do Taszkientu czułem się co najmniej jak Aleksander Wielki po zwy-
cięstwie nad Persami. Pomyśl, pierwsza wyprawa i od razu taki sukces.
— Zuch.
— Niezupełnie — roześmiał się Dżabaj. — Opowiedz, Sasza, czym się ta wyprawa zakończyła.
— Ano, przyniosłem zdobycz do instytutu. Kiedy dyżurny zajrzał ostrożnie do worka, poczerwieniał, zabulgotał coś i przez trzy dni gadać ze mną nie chciał. A księgowy dostał kolki ze śmiechu. Kwitka nie mógł wypełnić, bo mu długopis wylatywał z ręki. Okazało się, że przywiozłem same położy, niejadowite, dość pospolite węże. W sam raz dla kółka młodych przyrodników w pałacu pionierów.
Po przebyciu kilku kilometrów przystanęliśmy w szerokim, niezbyt głębokim jarze, zarzuconym odłamkami skał, porosłym tu i ówdzie kępami wątłych krzewinek.
— Zdzisław, rozejrzyj się uważnie i powiedz:, ile widzisz śladów jadowitej gadziny.
Długo obserwowałem bacznie każdy krzaczek, każdy kamyczek. Przeszukiwałem wzrokiem najdrobniejsze wgłębienie, najmniejszą szczelinę skalną. Bez skutku. Nie udało mi się dostrzec nawet jednego śladu żmii. Żeby choć niejadowity połoz, choć jakiś marny padalec. Wszystko' na próżno,
Jakież było moje zdziwienie, kiedy obydwaj przyjaciele na wyścigi zaczęli mi zwracać uwagę na szczegóły, których sam dostrzec nie potrafiłem. Oto otwór nory kobry, dalej szeroki ślad pozostawiony przez nią na piasku, obok nieco węższy ślad giurzy, zeschły patyk w oddali okazał się niewielką żmiją, wylegującą się na rozgrzanym kamieniu... Śladów takich było w zasięgu naszego wzroku aż dwadzieścia cztery. Teraz i ja widziałem je wszystkie, a przecież jeszcze przed chwilą nie potrafiłem zauważyć ani jednego.
28
29
— Tss, giurza. Zaraz ją będziemy mieli. Zostań tutaj i patrz uważnie. Zaczynamy połów.
Sasza uzbrojony w długi drążek zakończony półokrągłym uchwytem, przypominającym coś pośredniego między widełkami a rogalikiem, podszedł ostrożnie do gęstego krzewu, na którego gałęziach wylegiwała się olbrzymia giurza. Trzepnął drążkiem po listowiu. Żmija zasyczała, po czym zaniepokojona błyskawicznie zsunęła się na piasek. Sasza tylko na to czekał. Momentalnie doskoczył i przycisnął ją widełkami do ziemi. Szybko, aby wyrywająca się giurza nie zdążyła sobie zrobić krzywdy — nie uszkodziła kręgów ani nie zdarła skóry na grzbiecie — pochwycił ją i wrzucił do nadstawionego przez Dżabaja grubego, brezentowego saka. Cała ta operacja trwała zaledwie kilkanaście sekund. Zanim zdążyłem ochłonąć, giurza rzucała się wściekle w worku. Wspaniały okaz. Dzień zaczął się nam doskonale.
W dalszą drogę ruszyliśmy podekscytowani, w wyśmienitych humorach. — Spójrz, orły.
Rzeczywiście. Dwa wielkie ptaki płynęły majestatycznie w powietrzu. Zakreślały koła na błękitnym tle nieba. Zdawało się, że nic ich nie interesowało poza sztuką podniebnej żeglugi. Nie umiałbym powiedzieć, jak długo trwało to złudzenie. Bo oto nagle, jeden po drugim, spadły niczym pociski w płytką dolinę, między rozpadliny kamienne. Już po chwili poderwały się w powietrze. Najpierw jeden lekko, bez zdobyczy, wzniósł się w górę, potem drugi poderwał się ciężko, gwałtownie łopocząc skrzydłami. W szponach trzymał szalejącą, zwijającą się „dżdżownicę". Nawet z tej odległości widać było, że pochwycony wąż należał do gatunku olbrzymów.
30
— Niedobrze, giurza — rzekł półgłosem Sasza. — Szkoda orła. Zginie.
Walka powietrzna nie trwała długo. Omotany — a może i ukąszony — przez giurzę orzeł znieruchomiał na moment, po czym zwalił się na ziemię. Koniec dramatu. Na niebie krążył samotnie jego partner.
— Sasza, chciałbym zobaczyć z bliska, jak się to zakończyło — jęknąłem błagalnie.
— Możemy pójść. Niedaleko.
Ruszyliśmy w kierunku kanciastej bryły skalnej, obok której, jak się nam wydawało, spadł pokonany orzeł. Przezornie omijałem kępy ostrych zarośli. Ostrożność nie zawadzi, a spodnie już raz cerowałem. Nauka nie poszła w las. Tymczasem' obaj łowcy rozglądali się uważnie na boki. Skoro już wyruszyło się na polowanie, nie wypadało wracać do instytutu z pustymi rękoma. Pojedynczy okaz najwyraźniej nie zaspokajał ambicji moich towarzyszy. Jednakże bez łowieckich sukcesów dotarliśmy do skały. Kilkadziesiąt kroków poza nią odnaleźliśmy między kamieniami martwego orła. Giur-zy ani śladu.
— Czy zawsze tak się kończy walka orła z gadem?
— No nie, różnie bywa. Węże, także jadowite, to nierzadki posiłek króla ptaków. Z wieloma wężami orły wygrywają. Z wieloma... ale rzadko z giurza. Tylko że wygrana w pojedynku z orłem dla węża także nie zawsze oznacza ocalenie własnej skóry.
Tym razem, jak widziałeś, udało się giurzie. Czmychnęła. Najwidoczniej spadła na ciało orła. I przez to Ocalała. Przed dwoma laty na przedgórzach Tien-szanu Widziałem podobną scenę. Ale tamta zakończyła się tragicznie dla obu przeciwników. Wielka była tienszań-
i giurza, olbrzymia. Rzadko się dzisiaj takie spotyka. Blisko dwa metry długości. A i orzeł należał do wspaniałych okazów. Królewski birkut i okrutna giurza.
31
Godni, siebie przeciwnicy. Mówi się, że w powietrzu O:rzeł jest królem, niepokonanym władcą przestworzy. Ale nie w zmaganiach z giurzą. Gad to zwinny, silny, potrafiący walczyć do ostatka. Nie ustępujący w walce. Długo trwał wtedy powietrzny pojedynek. Zbyt długo. Potężne skrzydła orła wzniosły walczących za wysoko. Dopiero tam, w górze, udało się giurzie uzyskać przewagę. Oplatała ptaka zwojami swego ciała i unieruchomiła. Spadali jak kamień. Ciekawość pognała mnie w tamtą stronę. Kiedy dotarłem do miejsca upadku, martwy orzeł i połamana giurza leżeli zgodnie. Zwycięstwo okupione własnym życiem to nieczęsty przypadek w przyrodzie.
— Czy, poza człowiekiem i orłem, gady jadowite mają jeszcze na świecie kogoś, kogo musiałyby się nieustannie obawiać?
Mój encyklopedysta jakby tylko czekał na pytanie. Natychmiast potoczyła się nowa opowieść.
— Oczywiście, mają, przede wszystkim szczura faraona, czyli ichneumona (mungos). Niewielkiego, drapieżnego ssaka, zwanego także mangustą, niegdyś czczonego w starożytnym Egipcie, oswajanego przez kapłanów i ludzi chcących spać spokojnie. Jeszcze dzisiaj w niektórych krajach Afryki i Azji chowa się szczura faraona jako tępiciela jadowitych węży. Bo mangustą to urodzony wojownik, o sercu nieustraszonym, zwinny i szybki, atakuje błyskawicznie, ale ukąszony, niestety, ginie.
Jest jeszcze jedno zwierzę, które nie tylko nie obawia się spotkania z jadowitymi wężami, ale samo na nie bezkarnie poluje, traktując owe gady jako smak